– I ona go…!

Pomachałam uspokajająco korkociągiem.

– Go, go. Nic takiego. Z każdego w sprzyjających okolicznościach parszywe wyłazi, z tym że rozmaite. Większe, mniejsze, szkodliwe albo nie, okropne albo głupie, jawne, tajne, przytłamszane, z tym że z przytłamszania na ogół biorą się nerwice, a źródeł ma to parszywe pięć tysięcy. Czasem bywa w ogóle maciupcie i byle jakie, i można nie zwracać uwagi.

– Ale nią wstrząsnęło?

– Wstrząsnęło, bo myślała, że ją kocha porządniej, że jest mniej głupi i nie trzęsie się tak przeraźliwie o własną opinię. Ale, moim zdaniem, trzęsienie było wynikiem padnięcia na mózg. Z tym że do konkurencji z drugą żoną ona nie weszła i nie wejdzie, i ja się jej nie dziwię, dla niej facet się skończył i zemsta byłaby dla niego niezasłużonym zaszczytem.

Po krótkim namyśle i kolejnej puszce piwa Martusia przyznała mi słuszność.

Przyglądałam się jej z zazdrością, jakim cudem ona od tego piwa wcale nie tyła? I nie szkodziło jej, przeciwnie, nabierała wigoru i bystrości, szczególna jakaś właściwość organizmu…

– To co teraz? – spytała trochę niepewnie.

– Nie wiem – wyznałam z żalem. – I nie wiem, co zrobią gliny. Bo przyczyn, dla których druga żona trzasnęła własną przyjaciółkę, w ogóle nie umiem sobie wyobrazić, więc może to jednak nie ona. Powinni znaleźć dowody rzeczowe, broń palną, mikroślady…

– Żakiet. Do tego, co miała na sobie, powinna była mieć żakiet.

– No właśnie, żakiet. I w ogóle strasznie myślę, czyby nie polecieć do domu ofiary, to znaczy do mojego byłego miejsca zamieszkania, ale jakoś mnie odrzuca. Niewłaściwych ludzi znamy.

– One się chyba pokłóciły – rzekła po chwili Martusia w zadumie. – Te dwie przyjaciółki. Jedna dla drugiej załatwiła męża, ale ta jedna była na kompromitującym poziomie, więc ta druga nie chciała jej znać. A ta jedna miała nadzieję wejść do eleganckiego towarzystwa… tylko mnie nie pytaj przypadkiem, co to jest eleganckie towarzystwo, ja sobie teraz wyobrażam, co ona mogła myśleć! Pchała się nachalnie, tak jak do ciebie, więc nie było innego sposobu, żeby się jej pozbyć. Musiała ją zabić.

– Całkiem niezła myśl – pochwaliłam. – Pomijając, oczywiście, kwestię eleganckiego towarzystwa… O, masz rację, ten mąż, trzęsący się o swoją opinię! Albo nienawidziła pierwszej żony tak okropnie, że jeszcze i zbrodnię postanowiła na nią zwalić, bo, prawdę mówiąc, motyw żywej Borkowskiej krzyczy wielkim głosem. Ja wiem, że to nie ona, po rozmowie z nią jestem pewna, ale ja, sama jedna na całe sądownictwo nie wystarczę.

– Skoro jest niewinna, zamkną ją z pewnością – zmartwiła się Martusia.

Kiwnęłam głową.

– Zgadza się, powinnyśmy jej pomóc.

– Jak…?

– Nie wiem. Czekaj, niech pomyślę…

Pomysł, który mi zaświtał, był tak kretyński, że bezwzględnie musiałam go zrealizować, i to jak najszybciej. Martusia prawie się go przestraszyła, ale zarazem zainteresowała niezmiernie, do tego stopnia, że zdecydowała się zostać do jutra nawet o poranku łapać kota…


* * *

– Dosyć tego grzęzawiska umysłowego, bierzemy się za konkrety – zarządził energicznie Bieżan po zgromadzeniu wszystkich relacji wywiadowców i wyników badań z laboratorium. – Po kolei. Żakiet…

– Gdyby tak w porządku alfabetycznym, żakiet byłby na końcu – wymamrotał pod nosem Górski.

Bieżan łypnął na niego okiem z wyraźną troską.

– Ta ilość bab cię ogłupiła. Opanuj się, owszem, same baby, rozumiem, że ciężko zrozumieć… tfu, mnie też ogłupiły…

– Babska zbrodnia…

– Zapomnij o płci. Sprawca rodzaju męskiego może się również, jako sprawca, okazać debilem. Hipoteza się rysuje i musimy ją przyjąć, bo nic nam innego nie pozostaje.

Jedyny świadek naoczny…

Owszem, jednego naocznego świadka zbrodni znaleziono z potwornym wysiłkiem.

W odległości dokładnie stu dwunastu metrów w linii prostej od miejsca przestępstwa człowiek skończył właśnie murować komin na budynku w stanie surowym i zrobił sobie malutką przerwę na papierosa. Inni już zeszli z dachu, on został ostatni i przez te parę minut gapił się na okolicę. Widział rząd domków jednorodzinnych po drugiej stronie drogi, na wyrost noszącej miano ulicy, na owej drodze było pusto, z rzędu dwunastu domków zamieszkała była zaledwie połowa, resztę niemrawo wykańczano, od jego prawej strony nadjechał jakiś biały samochód, diabli wiedzą co to było, z daleka nie rozpoznał, ale zaciekawił się, bo samochód jechał jakoś niezdecydowanie. Nadjechał szybko, bardzo zwolnił, znów ruszył szybciej, więc tak patrzył, co zrobi dalej. O wykopie w poprzek wiedział, ostatnie parę dni pracował na dachu i miał niezły widok na te sztuki, które kierowcy tam wyczyniali, z pustej ciekawości chciał zobaczyć, wrąbie się w ten dół czy nie. Samochód zwolnił przy tym niskim, z czerwonym dachem, on zamieszkały, drugi za nim pusty, kolejny zamieszkały, ale nikogo akurat przy nim nie było, następny do tej pory był pusty, teraz jednak już jakieś rzeczy przywieźli i chyba ludzka osoba coś w środku robiła, otwierane okno w słońcu błyskało, ale to trochę przedtem, jak jeszcze murował. A zaraz za tym domem dół.

Samochód zatrzymał się, w dół nie wleciał, człowiek przy kominie poczuł się odrobinę rozczarowany, jednakże patrzył, bo innych atrakcji nie było, a chciał spokojnie do końca wypalić. Samochód zawrócił. Tak głupio zawracał, że chyba przy kierownicy musiała siedzieć baba, o mało się nie władował kufrem w ogrodzenie. Ruszył z powrotem, powoli, zatrzymał się przy tym domu, o, pustym jeszcze, jakaś osoba z niego wysiadła, nie tak od razu, tylko po dłuższej chwili. Od strony pasażera wysiadła, z przodu. Człowiekowi wydawało się, że kobieta, ale głowy by za to nie dawał, chociaż ogólnie wzrok ma niezły. Ruszyła w kierunku tego niskiego, zamieszkałego, samochód ruszył za nią, a co dalej, to on nie wie, bo rzucił niedopałek i zszedł z dachu. Co do huków, nic nie słyszał, na dole deski zrzucali i głuszyli inne dźwięki. Nikomu o tym nic nie mówił, bo nikt go nie pytał, a wydarzenie znowu nie było takie nadzwyczajne, gdyby ten samochód wleciał w dół, o, to tak, ale nie wleciał. Skoro go jednak teraz pytają, wszystkich pytają, proszę bardzo, może powiedzieć. Papieros przy kominie, żadne przestępstwo…

– Jedyny świadek naoczny stwierdza dokładnie to samo, co powiedział pies – precyzował Bieżan. – A także ta, jak jej tam, co firanki wieszała. Przyjmujemy fakt: zabójca przyjechał z ofiarą, zawrócił, zatem znalazł się po tej samej stronie co budynki i trasa przejścia denatki. Podjechał tuż za nią, rąbnął przez otwarte okno z odległości półtora do dwóch metrów i oddalił się natychmiast. Trwało to około czterdziestu sekund i nikt go po drodze nie spotkał, a dalej, na ulicy, nikt na niego nie zwrócił uwagi. Wysiadanie ofiary z samochodu potrwało trochę i możemy uczynić założenie, że w grę wchodził żakiet.

Rezygnując z kolejności alfabetycznej, Górski kiwnął głową.

– Na żakiecie lody – podjął, wpatrzony w dokumenty z laboratorium. – W owym momencie świeże, musiała żreć te lody w czasie jazdy, cała klapa żakietu, część poły i trochę w środku porządnie zachlapane. Uzasadnia chwilę zwłoki, widać próbę wytarcia tego, zrezygnowała, zdjęła żakiet, zostawiła, wysiadła bez. W kieszeniach mikroślady różnych rzeczy, ale nas interesują klucze, nosiła klucze w prawej kieszeni żakietu, wielokrotnie. Nie w torebce.

– Prawdopodobnie w ogóle nosiła klucze w kieszeniach rozmaitej odzieży. No i mamy następny punkt. Żakiet się znalazł, a gdzie klucze? U Wyduja znalazły się tylko jedne, jego własne, też w kieszeni, wyszmelcowane, oblepione śmieciem i związane drutem.

Żadna kobieta czegoś takiego by nie strawiła. I prosty wniosek, zabójca wykorzystał klucze, żeby podrzucić żakiet do domu ofiary, sam ten żakiet nie przyszedł. Nie mógł ich zostawić, bo musiał zamknąć drzwi, zabrał ze sobą.

Robert kiwał głową tak, jakby już nigdy w życiu nie miał przestać.

– Że ten zabalsamowany Wyduj żadnych sztuk nie robił, niczego nie chował i nie wyrzucał, za to osobiście rękę w ogień włożę…

– Ty nie bądź taki Scewola…

– W tym miejscu gotów jestem być. Za to Cieciak Stefania…

– Mam tu przed sobą jej zeznanie. Rany boskie, babie rwało się z ust, a myśmy zlekceważyli, co za dochodzenie upiorne, tylu błędów w jednej sprawie w życiu nie popełniłem, nawet jako gówniarz!

– To przez te baby…

– Możliwe. Jeśli coś z tego kiedyś wyrwie mi się do własnej żony, ona łeb mi ukręci, jeść nie da i żadnego szacunku do samej śmierci dla mnie nie będzie miała…

– Przy żonach szacunek najważniejszy? – zdziwił się Robert niedowierzająco.

– Ożenisz się, to zobaczysz – burknął Bieżan z goryczą. – Cieciak Stefania, z wściekłą nadzieją stawania przed sądem, zeznaje, że na własne oczy widziała, jak przyjaciółka denatki wychodziła z jej mieszkania w dniu, o godzinie i tak dalej, czyli w mniej więcej, dwie, do dwóch i pół, godzin po jej śmierci. Wedle robotnika na dachu i sąsiadki z firankami, strzał nastąpił o szesnastej pięćdziesiąt pięć, z odchyleniem do dwóch minut.

Musimy się na nich oprzeć, bo reszta świadków daje nam trochę za szeroki wachlarz czasu. A Cieciak podglądała…

– Wcale nie podglądała, trafiła przypadkiem.

– Ganc pomada. Około dziewiętnastej, może trochę później, bo jak włączyła telewizor, to już na jedynce szła kreskówka dla dzieci. I upiera się, że drzwi zamykała przyjaciółka, ta Ula cholerna.

– Borkowski Borkowskim, on sobie może być minister handlu zagranicznego…

– Nie jest.

– Ale może być, i niechby. Ja bym przeszukanie zrobił.

– Ja też. Każdy. I uważasz, że do tej pory ona się nie pozbyła dowodów? Pomijam już kompletny brak sensu…

– Ale, skoro baby… I jakieś takie to wszystko idiotyczne…?

– Dobra, zrobimy przeszukanie, prokurator da sankcję, chociaż jemu też się to wyda zbyt idiotyczne, ale co szkodzi spróbować. Zaraz… Czekaj. Borkowska to przecież była prokuratura, może po kumotersku…? Nie, ona palcem nie kiwnie. Ale może ten

Wesołowski ją zna…? I sam z siebie spróbuje zaryzykować…?

– Byłby głupia świnia, gdyby nie – zaopiniował Robert z energią. – W ostateczności faceta można przepraszać, inteligentny zrozumie, że coś tam trzeba wyeliminować, a podobno Borkowski jest inteligentny. Ryzyk-fizyk…

Bieżan poprzyglądał mu się przez chwilę.

– Coś mi się widzi, że już kiedyś zaryzykowałeś – zafizykowałeś…?

Górski sczerwieniał.

– No i dobrze. Niech będzie. Mam coś robić, niech robię uczciwie albo wcale.

Z Warszawy jestem, nie szkodzi, pojadę rąbać wiatrołomy, wrócę do drogówki, wżenię się w krowy, konie i owies…

– Konie niemodne.

– No to w owce i nierogaciznę. Wały przeciwpowodziowe zacznę umacniać…

Bieżan pomilczał długą chwilę, po czym westchnął.

– Dobra, odczepmy się od błędów i wypaczeń – zaproponował łagodnie. – Stoimy na żakiecie, który znalazł się w domu denatki, zaplamiony, bez kluczy, a przyniosła go, wszystko na to wskazuje, przyjaciółka, Ula. Urszula Borkowska, z domu Biełka, inspiratorka nagonki na pierwszą Borkowska, Barbarę. Jedziemy dalej po faktach udowodnionych.

– Bez przeszukania domu Borkowskich nic nie zdziałamy – powiedział Górski z dziką determinacją.

– Zaraz. Przeszukamy. Może nawet jeszcze dziś. Tu mamy zeznanie adoratora denatki sprzed dziesięciu lat, mechanika samochodowego, Bartłomiej Wikac, który stwierdza, że istotnie, jego ukochana Fela miała jedną przyjaciółkę, Ulę jakoś tam. Białaczka, Białka, Białasek, Biłka, mnóstwo nazwisk wymienił, wszystkie na be, za żadne głowy nie da. W tym wieku i w tych sferach operuje się imieniem, nazwisko mało ważne. Na Biełkę też się zgadza. Rozpoznał ją, fotografię wskazał. Gdyby to nie było tak upiornie głupie i całkowicie bez sensu, już bym tą drugą Borkowską zatrzymał. Ale, rany boskie, gdzie motyw…?!!!

– Ale może… coś tam… jeszcze… – wybąkał z siebie Robert, patrząc na zwierzchnika baranim wzrokiem.

– A, tak, dlaczego nie. Rysopisy. Z McDonald’sa, od nauczycielki, od Cieciakowej, od każdego. Od Zenobii Wiśniewskiej, od Wyduja, on przez u zwykłe, a nie kreskowane…

Od facetki z przeciwka, nie, co ja mówię, od elektryka teatralnego… Już sam obłędu dostaję. Wychodzi coś, w co absolutnie nie można uwierzyć i ja raczej zrezygnuję ze służby niż podobny idiotyzm prokuraturze podetknę…

Motyw zbrodni bruździł im straszliwie. W kwestii przyjaźni Urszuli Borkowskiej z Balbiną Felicją Borkowską nie mieli już żadnych wątpliwości, poza wszystkim bowiem w mieszkaniu denatki, wśród rozmaitych śmieci, znalazło się zdjęcie sprzed dziesięciu lat, na którym obie widniały razem, objęte uściskiem. Odzież, której osierocony Wyduj nie ośmielił się dotychczas nawet dotknąć, wyraźnie wskazywała na minioną działalność ofiary, naśladującej w każdym szczególe Barbarę Borkowską, prokurator i dziennikarkę. Uporczywe naśladownictwo potwierdzały zeznania świadków bezstronnych, naczelnego jednej z redakcji, dość znanego pisarza, fotoreportera… Bieżan z Górskim dotarli do wszystkich.

Cel maskarady budził pewne wątpliwości. Wedle Zenobii Wiśniewskiej był nim mąż, Stefan Borkowski, dostatecznie ogłupiony, żeby uwierzyć w upadek moralny pierwszej małżonki i zamienić ją na drugą, w jego oczach nadziemsko szlachetną. Wedle innych osób chodziło raczej o usunięcie Barbary Borkowskiej z prokuratury, ponieważ uparcie przeciwstawiała się łapówkom i układom. Oba te cele zostały osiągnięte, nagonka zatem powinna była zdechnąć, tymczasem nic podobnego, trwała nadal, paskudząc wszelkie wnioski.

I może po to właśnie trwała? Żeby namącić, żeby rozdmuchać wątpliwości? W takim wypadku druga żona, jako organizatorka imprezy, odpadała w przedbiegach, Bieżan poznał ją osobiście, jego zdaniem, była na to za głupia. Już bardziej do takiej roli pasował Borkowski, który z tajemniczych przyczyn mógł, na przykład, znienawidzić pierwszą żonę…

Bezpośrednio jednakże Feli nie kropnął, bo rzeczywiście przebywał w Szwecji. Ale wynająć zabójcę miał szansę, dlaczego nie…?

– Tylko kogo? – sarknął gniewnie Górski na tę ostatnią supozycję. – Blondynkę?

Własną drugą żonę?! Też chciał się jej pozbyć? Nie mógłby się pozbywać tych żon jakoś normalniej, bez takiego szumu?

W tym momencie Bieżan drogą tajemniczych i błyskawicznych skojarzeń uświadomił sobie jeszcze jedno własne niedopatrzenie i z trudem powstrzymał jęk. Co za cholera jakaś otumaniła go od pierwszego momentu tak, że same głupoty popełnia! Górski też, obaj zidiocieli i nie tylko oni, wszyscy w ogóle, jeden jedyny pies zachował zdrowe zmysły!

– Szlag jasny żeby to trafił – powiedział z ponurą złością, Bieżan, nie pies.

– Samochód! Mikroślady! Przecież ta cała Urszula ma białą corollę, a my jak ćwoki, jak tumany! To przez ten motyw piekielny, jeśli ona ma cień rozumu, gówno znajdziemy wszędzie! Dosyć tego, robimy przeszukanie i pogadamy z nią ostro, może jeszcze co z tego wyjdzie, a corollę na pierwszy ogień. Leć do Wesołowskiego po nakaz, ale już…!!!


* * *

Swój przecudowny pomysł wprowadziłam w czyn, można powiedzieć, natychmiast. Możliwe, że pozastanawiałabym się nad nim do jutra, gdyby nie zemocjonowana Martusia, która siłą wypchnęła mnie z domu. Nazajutrz o poranku musiała wracać do Krakowa, rezultatów pomysłu żądała zatem natychmiast.

Adres Stefana Borkowskiego zdobyłam bez najmniejszego trudu już wcześniej, Barbara Borkowska nie kryła, że odebrane jej dzieci tarzają się w luksusach pięciopokojowego apartamentu, wprawdzie na Ursynowie, ale w budynku z cegły, a nie z żadnych obrzydliwych płyt. W firmie dowiedziałam się od jakiejś dyżurującej osoby, że Borkowski siedzi w Szwecji, zatem druga żona jest sama i da się jej dopaść pod byle jakim pretekstem. Co zamierzałam przez to osiągnąć, Bóg raczy wiedzieć, ale później okazało się, że Martusia miała rację i zapewne nawet jakieś nadprzyrodzone przeczucie.

Podjechałam pod dom Borkowskich, zaparkowałam na wolnym miejscu tuż za białą corollą i weszłam na pierwsze piętro. Drzwi właściwego mieszkania okazały się uchylone.

Zanim z wnętrza dobiegły mnie jakieś ludzkie głosy, zdążyłam się mocno zaniepokoić. Takie uchylone drzwi z reguły nie oznaczają niczego dobrego, a nie miałam najmniejszej ochoty natykać się na kolejne zwłoki, tych spod wierzby w zupełności mi wystarczyło. Natychmiast jednak podejrzenia sklęsły, nikt bowiem na ogół nie gawędzi z trupem. Chyba że psychopata, psychopatów boję się panicznie…

Zawahałam się. Zadzwonić…? Zapukać…? Wejść bez pukania…? Zajrzeć…?

To ostatnie spodobało mi się najbardziej, pchnęłam drzwi odrobinę i zajrzałam.

W głębi dużego holu, przed następnymi, szeroko otwartymi drzwiami stała jakaś ludzka istota. Stała tak, że przez moment wydawała mi się realistyczną rzeźbą, ustawioną tu dla ozdoby, ale nie, jednak nie, nikt nie ustawia rzeźb prawie na środku przejścia, musiała być żywa. Średniego wzrostu, średniej tuszy, w średnim wieku, w płaszczu, w czapce, w półbucikach, nie bardzo eleganckich, ale za to zapewne wygodnych, z wielką turystyczną torbą w ręku, najwyraźniej pustą. Kiedy podeszłam do niej, nawet nie drgnęła.

Zamierzałam odezwać się grzecznie, wszelkie dźwięki jednakże zamarły mi na ustach, bo spojrzałam w głąb apartamentu.

Niewątpliwie był to salon, w swojej środkowej części doskonale widoczny przez owe szeroko otwarte, dwuskrzydłowe drzwi. Na skrajach widoku po prawej stronie znajdował się kominek, po lewej zaś kwadratowy stolik, czy może nawet stół, moim zdaniem doskonały do brydża. Marnował się, siedziały przy nim dwie osoby, które z całą pewnością w brydża nie grały.

Zamarłam dokładnie tak samo, jak owa średnia facetka, wpatrzona i wsłuchana w spektakl przy stole.

Z dwóch dziewczyn, jedna była jasną blondynką, odwróconą do nas profilem, druga, ciemnowłosa, prezentowała prawie wyłącznie plecy, a chwilami kawałek policzka.

Przed nimi stały trzy butelki, rozpoznałam je jako koniak, whisky i naszą czystą rodzimą, oraz kilka rozmaitych kieliszków, w tym jeden bardzo duży, do czerwonego wina.

Blondynka, kompletnie pijana, rozmazywała sobie po twarzy łzy i makijaż, ciemnowłosa zaś, zdecydowanie trzeźwiejsza, zajęta nią była tak, że na resztę świata nie zwracała najmniejszej uwagi.

Pamięć mi dopisywała, zwierzenia Barbary Borkowskiej tkwiły w niej rzetelnie, zrozumiałam, że widzę drugą żonę, Urszulkę, obok niej zaś Zenię z księgowości, wykrytą przez Agatę, przyjaciółkę Barbary, via chemik Jureczek. Nie mógł to być nikt inny, skoro najważniejsza przyjaciółka Urszulki padła trupem, w pracy gawędziła tylko z Zenią, a pozostałe baby jej nie lubiły.

– Bo co? – mówiła hipotetyczna Zenia niecierpliwie. – Wyduś to z siebie nareszcie! Bo o co jej chodziło? Bo co?

Urszulka siąkała nosem i nadal niszczyła sobie twarz, nie udzielając wyraźnej odpowiedzi. Zenia do szklaneczki po whisky nalała jej koniaku.

– Dąbrowska Jadwiga jestem – wyszeptała nagle osoba obok mnie, co wskazywało, iż moja obecność wcale nie umknęła jej uwadze.

– Chmielewska – przedstawiłam się odruchowo, również szeptem.

I od razu Dąbrowską Jadwigę ustawiłam na właściwej pozycji. Oczywiście, pani Jadzia do dzieci Barbary…

– Bo ja tego całkiem nie rozumiem – upierała się Zenia przy stole. – Czego ona tak naprawdę chciała? Mówże wreszcie!

– Pie… – wyłkała Urszulka niewyraźnie. – Pie… niędzy…

– Pieniędzy? Za co?! Przecież już jej nie kazałaś udawać? Przedtem, to ja rozumiem, dostała, ale dlaczego teraz?

– Że… żeby… przestać…

– Żeby przestać udawać?

Chlipiąc silniej, Urszulka pokiwała głową i jakoś trafiła do ust szklaneczką z koniakiem. W głosie Zeni pojawił się ton zgrozy.

– Bo jak nie, to będzie ją udawać dalej? I na co jej to? Przecież i tak już przestali wierzyć! W końcu dojdzie do niego!

– No… to… to… właś… nie…

– Ona chciała, żeby doszło do niego…?!

– Jak… jak… jej… nie dam…

– O mój Boże święty…! I ty dlatego…? Ty głupia! I to gdzie, pod Chmielewską…!

– Ona… ona… się… uuuu… parła…

Ze zgrozy prawdopodobnie Zenia na chwilę zamilkła. Chwyciła którąś butelkę, nalała do kieliszka od koniaku i chlupnęła sobie. Zdaje się, że była to czysta. Odetchnęła głęboko.

– Skąd tyś wzięła to kopyto? Na bazarze kupiłaś czy jak?

Urszulka znów potwierdziła bez słowa, niemrawo kiwając głową.

– Jak… jak… ona… nie ma… to… i… ja… – dodała rozpaczliwie sama z siebie, bez dodatkowej zachęty.

Widocznie pod wpływem alkoholu popadała w gadatliwość.

– Znaczy, jak jej nie dasz forsy, to i ty nie będziesz miała – uściśliła Zenia. – A on by tego…? Znaczy, jakby się dowiedział, to by cię rzucił?

Urszulka pokiwała głową z większą energią i podparła brodę pięściami, czy może raczej usiłowała podeprzeć, co napotykało pewne trudności, ponieważ łokcie ześlizgiwały się jej ze stołu. Skorzystała z tego, żeby dłonią uchwycić szklaneczkę.

– Od wczoraj tak pije – wyszeptała obok mnie pani Jadzia.

Pomyślałam, że ma powody, ale wolałam nic nie mówić, żeby nie przeszkadzać przyjaciółkom w salonie. Zenia, najwyraźniej w świecie, nie czuła się jeszcze usatysfakcjonowana.

– I tyś ją tam zawiozła własnym samochodem, ty głupia, i tyś myślała, że na tę

Barbarę padnie, ty głupia, przecież cię ludzie widzieli!

Urszulka dla odmiany pokręciła głową.

– Nie… Nikt…

– E tam, nikt, nie ma tak, żeby nikogo nikt nie widział! A od początku mówiłam, żebyś się z nią nie zadawała! Wszystko zgadłam, ale żebyś ją miała kropnąć, to mi do głowy nie przyszło! Było dać jej tej forsy…!

Urszulka nagle wybuchnęła obfitszymi łzami.

– Ona tak… dla draki… mówi… mówi… ła, że… mu powie… Tak sobie… Już nie… już nie… miałam… Ste… Ste… Stefan… zaczął py… py… pytać, na co mi… na co mi tyle… Pcha… pcha… pchała się… i do dzieci… Wi… wi… wi… siała… jak zmo… jak zmora…

Teraz Zenia zaczęła kiwać głową.

– No to nareszcie rozumiem, bo nijak nie mogłam, ale nie myślałam, że to ty, myślałam, że Barbara. Żakiet jej podrzuciłaś do domu, a klucze?

Z profilu było widać, że do Urszulki już nie wszystko dociera.

– Przecież miałaś jej klucze? – powtórzyła Zenia, zdenerwowana. – Coś z nimi zrobiła? Masz je do tej pory?

Z łzawego i nieco błędnego spojrzenia heroiny można było wywnioskować, że tak.

– O Jezu… A tę pukawkę? Wyrzuciłaś?

Z tych samych przesłanek wynikło, że nie.

– I gdzie…?! Ty głupia! Jak już się jej chciałaś pozbyć, trzeba było rozumniej! Ona świnia, ta Fela, wariatka! Gdzie ty to trzymasz? Podrzuciłaś Barbarze?

W pijanej Urszulce błysnęło coś, jakby chytry uśmiech. Skupiła wzrok na kieliszku, który najwidoczniej dodał jej sił.

– Nie zda… nie zda… ży…

– Nie zdążyłaś? Ale chciałaś podrzucić! No nie, to już nie… Za dużo. Nawet nie tak całkiem głupio, ale parszywie. Niechby padło na jakich bandziorów, ty chyba podła jesteś, nie? A ja tu taka zmartwiona przyleciałam, wczoraj mnie o ciebie wypytywali, nic nie powiedziałam, myślałam, że to nie ty…

Z jakąś rozterką, widoczną w plecach, Zenia gwałtownie zaczęła nadrabiać dotychczasową powściągliwość. Nalała sobie koniaku do kieliszka od wina.

– Na męża go złapać, ja rozumiem, każdy by chciał, sama bym się nie obraziła, niech będzie, nawet rąbnąć to pomietło, niech będzie, ona taka przyjaciółka jak z koziego ogona…! A już nawet myślałam, że może i Barbara, nikt by się jej nie dziwił, ale żeby jeszcze i to na nią zwalać…? Nie, ja się zdenerwowałam! Ja bym tak chyba nie mogła… I jak ty tym dzieciom w oczy spojrzysz, jak im przez ciebie matkę powieszą…! Ale powiedz, trudno było…? Ty ją tak od tyłu i od razu trafiłaś? A jakby ona wyżyła…? I co teraz będzie, o mój Boże, sama nie wiem, co zrobić, przez chłopa wszystko, ja bym chyba tak nie mogła…

– Jak ja… jej… niena… niena… widzę… – wyszlochała Urszulka.

– Której?!

– Bar… Bar…

– Barbary? Ty zwariowałaś chyba! To ona ciebie powinna…!

– Przerwę w życiorysie obie mają jak w banku – powiedział nagle cichym głosem ktoś za naszymi plecami.

Grom z jasnego nieba nie uczyniłby większego wrażenia, obie z panią Jadzią doznałyśmy jednakowego wstrząsu. Odwróciłam się z wysiłkiem. Za nami stali podinspektor Bieżan z komisarzem Górskim. Możliwe, że w drzwiach wejściowych tkwiły jeszcze jakieś osoby, ale nie byłam w stanie przenieść spojrzenia dalej.

– Chodźmy stąd – zaproponował Bieżan. – Śpieszyć się już nie trzeba.

W milczeniu ruszyłyśmy ku wyjściu. Zenia za nami kontynuowała monolog, w szybkim tempie zużywając resztę koniaku, bo kieliszek od wina miał dużą pojemność.

– Jak pani myśli, gdzie ona trzyma kluczyki do samochodu? – spytał Bieżan już za drzwiami.

– W torebce albo w kieszeni tego, co miała ostatnio na sobie – odparłam bez namysłu.

– W torebce – mruknęła pani Jadzia.

– A torebkę gdzie?

– W kuchni. Na stołku przy drzwiach.

– Nie wierzę, że tak się wszyscy rozstaniemy bez słowa – powiedziałam dość gwałtownie, nie kryjąc protestu w całej sobie. – Nie umiem rozmawiać na stojąco!

Usiądziemy na schodach?

– Nie, dlaczego? Możemy chyba spokojnie usiąść w ich kuchni, te dwie panie z pewnością nie zaczną teraz gotować obiadu. A nakaz mamy, świadków, jak widać, również, działamy w całym majestacie prawa…

Komisarz Górski znalazł damską torebkę na kuchennym stołku, pogrzebał w niej i wyciągnął kluczyki samochodowe. Bez słowa przekazał je którejś z osób towarzyszących, osoba znikła za drzwiami. Pani Jadzia, opanowawszy wstrząs, automatycznie i odruchowo wzięła na siebie rolę gospodyni. Ostatecznie, w tym domu bywała prawie codziennie i wielokrotnie przyrządzała posiłki dla dzieci.

– Po rzeczy przyszłam – wyjaśniała w trakcie parzenia herbaty. – Bo to już wczoraj widać było, że pani Urszula nie do życia, więc dzieci u matki zostały. A tu jesień. Co do szkoły, to od razu wzięły, ale ubrania potrzebne, no to wstąpiłam, a klucze miałam od zawsze. Miałam przyjść razem z nimi, żeby same wybrały, co tam chcą, ale tak mnie jakoś tknęło, żeby nie patrzyły, co się tu dzieje, więc wolałam bez nich. Otworzyłam zwyczajnie, głosy słychać było, a bez pana to rzadka rzecz, no więc nie zamykałam, tylko poszłam zajrzeć, bo jakby złodzieje albo jacy bandyci, lepiej uciekać od razu. Jak zobaczyłam, że one tam we dwie siedzą, jedna całkiem pijana, jak usłyszałam, co mówią, tak mnie zamurowało. I tak stałam, aż ta pani przyszła, pani Chmielewska znaczy.

Podinspektor Bieżan nie musiał zadawać mi pytania, co tu robię i po co przyszłam, jego spojrzenie wystarczyło. Wyraźnie poczułam, że dobrze by mi zrobił któryś napój ze stolika w salonie, ale od razu postanowiłam poczekać raczej na czerwone wino w domu, tu poprzestając na herbacie pani Jadzi. Westchnęłam ze skruchą.

– No dobrze, przyznam się. Racjonalnych powodów mojej wizyty brak. Z tego całego dochodzenia wyszło mi coś takiego, że postanowiłam porozmawiać z panią Borkowską numer dwa, bo z Borkowską numer jeden mam to już odpracowane.

Chciałabym to wszystko zrozumieć, prywatną fanaberię mam taką, a idzie mi jak z kamienia. Przyleciałam, natknęłam się na uchylone drzwi… Pan by nie wszedł?

– Ja bym zapukał.

– Ja w zasadzie również. Do cudzych drzwi zazwyczaj pukam z grzeczności. Ale wydawało mi się słuszne najpierw zajrzeć.

– I co?

– I nic. Między nami mówiąc, pan też nie pukał.

– Ja służbowo. Prywatnie natomiast chciałbym wiedzieć, co panie słyszały.

– Ja mniej. Pani Jadzia więcej.

Pani Jadzie zadbała o cukier i cytrynę i też usiadła przy stole.

– To zgroza ogarnia – powiedziała ponuro. – Dopust boży, nic innego. Ona już od wczoraj nie wytrzeźwiała, a teraz się upiła jeszcze więcej. Razem tak siedziały jak siedzą, a ta, co przyszła, wypytywała, jak tam było z tą Felą i wierzyć nie chciała, że pani

Urszula przyjaciółkę najlepszą na drugi świat wysłała.

– Pani Urszula powiedziała, że sama strzeliła?

– Powiedziała. Ale nie tak zaraz. Jak przyszłam, to ta co przyszła… Jak jej…?

– Zenia – podsunęłam delikatnie.

– Ta Zenia gadała, że ją pytali i że panią Urszulę też będą i czego ona tak siedzi i pije, i co się w ogólności stało, a wszystko jest podejrzane. I kto ją zabił, tę nieboszczkę, bo to przecież Fela, przyjaciółka, i wtenczas pani Urszula powiedziała, że ona, tak jej się samo z ust wypsnęło. Jeszcze gadały, może i wcześniej, że o pana Stefana poszło, żeby mu żonę obrzydzić. Mnie to się tak widziało, że jakieś oszukaństwo się robi, ale co się miałam wtrącać, a czy ja wiem, gdzie prawda…? I że ona już nie chciała, pani Urszula znaczy, bo się bała, że oliwa na wierzch wypłynie, a ta Fela swoje. Pan Stefan też się jakiś taki sztywniejszy zrobił ostatnimi czasy…

Gorzko pożałowałam, że Martusia nie wypchnęła mnie z domu wcześniej, zarazem doznając wielkiej ulgi, że nie czekałam z tą wizytą do jutra. Ominąłby mnie nie tylko początek przyjacielskich zwierzeń, ale także cała reszta.

Tę całą resztę przekazałam teraz Bieżanowi, z wielką nadzieją, iż czynię to odrobinę mniej chaotycznie niż pani Jadzia. Możliwe zresztą, że rozmowa przyjaciółek sama z biegiem chwil uporządkowała się bardziej i udawało się z niej coś niecoś dedukować.

Moich dedukcji Bieżan najwyraźniej w świecie wcale nie był spragniony, starałam się zatem ograniczać je wszelkimi siłami.

Pod sam koniec relacji w drzwiach kuchni pojawił się technik policyjny i w milczeniu podał coś Górskiemu, a Górski szefowi. Dzięki podwójnemu podawaniu udało mi się podejrzeć, co to jest.

Łuska pocisku.

Odgadłam, iż jest to łuska pocisku wyłącznie dlatego, że w młodych latach w moim miejscu pracy używaliśmy łuski pocisku armatniego jako popielniczki. Ściśle biorąc, dna tej łuski, większość została odpiłowana, bo inaczej byłaby za wysoka i należałoby strząsać popiół gdzieś sobie nad głową. Niemniej jednak charakter przedmiotu jakoś zapadał w pamięć i bez względu na rozmiar dawał się rozpoznać.

– Niech świńską szczeciną porosnę, jeśli nie znaleźliście tego w jej samochodzie! – wyrwało mi się z głębi duszy, zanim zdążyłam się opamiętać.

Bieżan popatrzył na mnie jakimś takim wzrokiem, że współczucie w sercu wręcz mi eksplodowało.

– Tę sprawę, proszę pani, powinny były prowadzić wyłącznie kobiety – powiedział żałośnie i nagle zwrócił się gwałtownie do technika. – Świadek jest…?!

– Dwóch – odparł raczej dość lakonicznie technik. – Cięć i ksiądz.

– Skąd ksiądz…?!

– Przypadkowo. I dobrowolnie. Był tu u kogoś z wizytą, zatrzymał się z ciekawości i sam poprosił, żeby mu pozwolić popatrzeć. Przyznał się, że czytuje kryminały.

O sprawie nic nie wie. Zgadza się świadczyć.

– Łaska boska – wymamrotał pobożnie Górski.

– Reszta…?

– Poszła do laboratorium.

– Samochód nie był czyszczony?

– Skąd! Śmieci z dwóch tygodni. Żwir w protektorach, tapicerka z jednej strony pochlapana lodami…

O żadnych lodach nic nie słyszałam, zdziwiło mnie, że tak ich ucieszyły, ale żwir mogłam zrozumieć. Ślady żakietu, który nieboszczka powinna była mieć, a nie miała, też zapewne znaleźli. Słusznie mniemałam, iż owa druga Borkowska była kretynką konkursową, na złapaniu męża jej możliwości się skończyły, kryminałów widocznie nie czytywała, a ciągle się upieram, że jest to lektura wysoce pouczająca! Proszę, ksiądz przykładem… Ciekawa rzecz, swoją drogą, że mężczyźni na wysokim poziomie umysłowym z takim upodobaniem wynajdują sobie najtępsze idiotki…

– Coś jeszcze? – zwrócił się do mnie Bieżan.

– W zasadzie prawie koniec, bo pan się pojawił. Wyraziła jeszcze tylko wielką nienawiść do pierwszej żony…

– A nie powinno być odwrotnie? – wyrwało się Górskiemu potępiająco.

– Pan młody, to pan nie rozumie – pouczyłam go pobłażliwie. – Przecież ona go jej odebrała podstępem tak intensywnym, że prawie siłą, a on o tym pojęcia nie miał.

Barbara stanowiła dla niej życiowe zagrożenie. Pan by kochał miecz Damoklesa, który panu wisi nad głową…?

– Toteż mówię, sprawa dla bab – powiedział Bieżan gniewnie i rozgoryczeniem.

– Proszę pani, ja już wszystko wiem, a nic nie rozumiem. Dochodzenie mam zamknięte na ostatni guzik, żadnych poszlak, dowody jak stąd do Australii, a jeszcze mi głupio iść z tym do prokuratury. Takiego motywu w życiu dotychczas nie miałem i nie słyszałem, żeby miał ktokolwiek, sprawca kropnął wspólnika z wdzięczności za pomoc…?

Bo tak wychodzi. Proszę bardzo, ja chętnie z panią porozmawiam na gruncie prywatnym, może uda mi się coś z tego pojąć, jeszcze mi zostaje ostatnia nadzieja, że to może

Borkowski wszystko zorganizował, ostrzegam, że wyjawiam tu pani najściślejsze tajemnice służbowe, jeśli pani cień pary z siebie wypuści…

Prychnęłam wzgardliwie. Bieżana jakby zatkało na moment, po czym kontynuował:

– Ale zbyt długo go nie było. Mam na myśli, w tej Szwecji często siedział, musiałby mieć wspólnika, zleceniobiorcę, chyba też kobietę, bo żaden mężczyzna na świecie tej gmatwaninie nie dałby rady. Podejrzewałem go poważnie, ale rezygnuję. Pani mi to jakoś wyjaśni?

– Bezproblemowo. W każdej chwili. Zwracam panu uwagę na jedną drobnostkę, mianowicie jedyna rzecz, jaka naprawdę nie ma żadnych granic, to ludzka głupota. I kobiety są w tym znacznie lepsze od mężczyzn. Wytłumaczę panu wszystko bardzo porządnie, tylko będzie pan musiał wyłączyć umysł i oprzeć się na uczuciach. Lepiej niech pan się zawczasu zastanowi, czego pan najbardziej w świecie nienawidzi, bez względu na sens, i co pan uwielbia, też bez względu na sens. W grę wchodzą pluskwy, karaluchy, czosnek, rude włosy, wyładowania atmosferyczne, ciasne korytarze, szybkobieżne windy, fiołki, woń czeremchy, srebrne głosiki, koty, dźwięk fletu…

Gotowa byłam wyliczać mu przez całą noc do rana, ale przerwano mi. Do kuchni znienacka wtargnęła Zenia, owszem, pijana, ale zwyczajnie, jeszcze z resztkami świadomości i równowagi. Na widok licznego towarzystwa zastygła w progu.

– O, to pan… – powiedziała, wskazując palcem Górskiego. – To dobrze. Ona ma tu koniak w kredensie, zapasowy. Pan znajdzie? Ja wszystko powiem, bo tak dużo, to mnie się nie podoba. Pan znajdzie! Tu gdzieś u góry…

Wszyscy musieli chyba zgłupieć doszczętnie, bo Bieżan nie odezwał się ani słowem, a Górski przystąpił do przeszukiwania szafek kredensowych. Pani Jadzia nie wytrzymała, podniosła się od stołu i wyjęła butelkę z najwidoczniej doskonale sobie znanego miejsca.

Dla Zeni zmiana towarzystwa nie miała żadnego znaczenia. Nie przejawiała chęci powrotu do salonu, usiadła przy kuchennym stole i obejrzała się za jakimś naczyniem. Pani Jadzia miłosiernie wyjęła jej z ręki solniczkę i wetknęła małą szklaneczkę, w bardzo dawnych czasach zwaną angielką. Sama posiadałam w domu jedną taką sztukę, przedwojenną.

Zenia, jako rozmówcę, uparcie dostrzegała tylko Górskiego.

– To ja panu powiem – powiadomiła go konfidencjonalnie. – To już dawno było, przeszło cztery lata, ja, tak prawdę mówiąc, sama go chciałam poderwać, ale on jak mur.

Czy to ja, czy stara Ziemiańska, ona już na emeryturę szła, czy jaki pies albo koń, czy ten taki sugiszimi, jak oni się… wielkie, grube… czy Stalin, nie, taki więcej brodaty, o, Werhy… nie, Wernyhora… czy, bo ja wiem, koza… To jemu było wszystko jedno. Jak ślepy. Nic. A Urszulka się zaparła. To przez żonę, a ona mu tę żonę z głowy wybije, zaparła się, sama byłam ciekawa… Dużo nie gadała, z niej co wydusić, to już lepiej wodę z kamienia… Ale człowiek nie bydlę, pogadać musi, czasem mu się co wyrwie, no i jej też…

A ja byłam ciekawa. No to nasze, dlaczego pan nie pije, pan też mnie za takie gówno uważa? Jak ten cały Stefan cholerny…? Pan co, nie człowiek…?

Realizując niezłomny zamiar zaczekania z winem, aż wrócę do domu, trzeźwa byłam jak świnia i z szalonym zainteresowaniem oglądałam spektakl. Komisarz Górski rzucił na Bieżana rozpaczliwe spojrzenie, Bieżan bez słów, tajemniczymi odrobinami gestów, dał mu do zrozumienia, że ma się przystosować, pani Jadzia, jednostka przytomna, podetknęła mu drugą angielkę, skąd oni tyle tego mieli, tak długo po wojnie…? A, może nie z Warszawy, prowincja uchowała się lepiej… Górski z determinacją nalał sobie, dolał Zeni, uniósł naczynie do ust i nawet trochę wypił.

Zenię to najwidoczniej usatysfakcjonowało.

– Potem te plotki poszły – podjęła tajemniczo. – Ulka ze łzami, niby to nie dopuszczała do Stefana, a gówno prawda, z tymi łzami latała, aż spytał o co. Do komputera to ona była jak krowa, do niczego w ogóle, znaczy te, jak to tam było, do łóżka siła fachowa… O, nie pamiętam dokładnie. No i tu jeden gadał, tam drugi, wcale nie wierzyłam, wyrwała jej się prawda, przyjaciółkę ma taką, ufarbowała się na rudo, na kolor Barbary…

I te sztuki robiła, o, nie zaraz się dowiedziałam, popatrzyłam sobie, Borkowskiego żonę obejrzałam z bliska, a potem tę Felę… Ona nawet nie wiedziała, że ja wiem… Napatoczył się ten Miecio, narzeczony, co mi się napłakał, drugiej takiej na świecie nie ma, palant głupi, każdy chłop od tej dupy zgłupieje… Ja się wcale nie wyrażam, ale tak to było.

Podobno ona w łóżku strasznie niezwykła, pytałam oślicę, nic nie powiedziała, tylko ten uśmieszek miała na mordzie jakiś taki… Nie mógł pan sprawdzić? Co z pana za mężczyzna…?! Pijmy, nasze zdrowie!

Komisarz Górski prawie już przestał łypać okiem na zwierzchnika, gorliwie spełniał obowiązki służbowe. Zenia była w rozpędzie.

– Pan myśli, że mi co powiedziała? Gówno! Sama wszystko zgadłam, potem ja jej powiedziałam, na wszystkie świętości mnie zaklęła, żebym gębę trzymała na kłódkę, bo już ten głupek na nią leciał, za Indie, Chiny i całą Australię nie wiem, jak ona to zrobiła, tyłkiem mu kręciła przed nosem czy jak…? Nie do pojęcia! No, a potem się z nią ożenił, nawet szkoda mi było tej Barbary, ale myślałam sobie, że na co jej taki kretyn, już lepiej… tego… bezrobocie… ale ona wyszła do przodu. Bystra facetka. A potem zbrodnia. Nic nie wiedziałam, aż ludzie gadać zaczęli, a potem pan przyszedł, więc myślałam sobie, że Barbara nie wytrzymała, kropnęła tę Felę, a tu pan o Ulkę pyta… Poleciałam do niej, no i proszę! Nie Barbara, tylko ta żmija, mało jej było, że ją wykończyła, jeszcze chciała i to na nią zrzucić… A ja wiem dlaczego, bo ten przygłupek, Borkowski, chyba się w końcu połapał, że takie gówno umysłowe sobie wziął, ona dobra była tylko do tych takich… Do chłopa znaczy… Może rozmawiać z nią chciał albo co…? O, do rozmowy, to ona była nawet dla mnie za głupia!

Niezwykły samokrytycyzm Zeni musiał wstrząsnąć komisarzem Górskim, bo bez żadnego nacisku dolał koniaku do obu naczyń. Milczenie w kuchni Borkowskich panowało kamienne i chyba wysoce sugestywne, bo nawet nowy człowiek, przynajmniej nowy dla mnie, który pojawił się w drzwiach, też zastygł niczym rzeźba z dowolnego materiału.

Zenia nie dostrzegała żadnych zjawisk otaczających.

– A ja teraz przyleciałam i ona sama się przyznała… Ta Fela to jakaś taka… Wariatka, nie? Wyrwało się Ulce, że już na samym początku takie żarciki sobie robiła, do Barbary próbowała dzwonić, że mąż za sekretarką lata, ledwo jej Ulka słuchawkę z ręki wydarła… A w ogóle spodobało jej się i forsy chciała… Ta głupia jej płaciła za udawanie, a teraz miała płacić, żeby przestała, to wariactwo jakieś, nie? Ulka się bała, że do Borkowskiego dojdzie, bo już mniej na nią leciał, samo łóżko mu nie wystarczało, jakieś tam takie miał grymasy… O Jezu, ona głupia! I świnia! Na bazarze spluwę kupiła, nie wiem za ile, Fela się zapierała do Chmielewskiej na wywiad jechać, no to niech będzie, podwiozła ją i kropnęła! Własną ręką! I na Barbarę chciała zwalić, że niby ona nie wytrzymała, podrzucić jej… No nie, to już za dużo! A ta Fela okropna, na lody się uparła, żarła w samochodzie, wywaliła na siebie, do Chmielewskiej w zapaćkanym żakiecie nie pójdzie, dojść nie mogłam, która tak nie chciała… Ulka całkiem ją odmawiała, dom ominęła, dół był dalej czy coś… Wróciła, Fela swoje, nie wytrzymała, mówiła, że ją rozpacz ogarnęła, akurat, teraz rozpacz, było wcześniej myśleć… Kropnęła i uciekła. Myślała, że w życiu na nią nie padnie, żywa dusza nie wiedziała, że ona i Fela to przyjaciółki, Fela pary z pyska nie puściła, bo jej się balanga podobała, aż tu nagle gliniarz przyleciał! Do niej, znaczy, do Ulki. I głupie pytania zadawał i tak dalej… No to się zdenerwowała i całkiem nie wiedziała, co robić, a i spluwę, i klucze od mieszkania Feli ciągle miała, bo chciała Barbarze podrzucić, a Barbary nie było, ani jej samochodu…

W tym miejscu Zenię zmogło. Wsparłszy ręce na stole, a głowę na rękach, zasnęła martwym bykiem w jednym mgnieniu oka. Komisarz Górski, trzymający się nieporównywalnie lepiej, wręcz znakomicie, zastygł z angielką, uniesioną ku ustom. Przez chwilę panowało ogólne milczenie.

– Jeśli pan tego nie nagrywał… – zaczęłam złowieszczo.

– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego pani musi mnie uważać za idiotę – powiedział Bieżan z wyrzutem. – Nie mieliśmy dotychczas kontaktów, świadczących o moim upadku umysłowym. Skąd pani biorą się takie poglądy?

– Najmocniej przepraszam, z zaskoczenia chyba – wyznałam z zakłopotaniem.

– Nie mógł pan się przecież spodziewać aż takiego plonu? Cud zwyczajny, że tu byłam, podejrzewałam to wszystko, ale wie pan… obawiam się, że moja głupota jest jakoś inaczej ukierunkowana… W taką stronę aż tak daleko by nie poszła…

– A, bo pani jest kryminalistka – odparł podinspektor pobłażliwie i podniósł całą ekipę od stołu.

– No, do roboty. Panie będą świadkami…

W kuchni pozostała wyłącznie błogo śpiąca Zenia.


* * *

– Nie! – krzyknęła Martusia strasznie. – To niemożliwe! To nie do wiary!

Przyświadczyłam, że nie do wiary, ale za to prawdziwe. Wracając do domu, wstąpiłam do całodobowego sklepu i dokupiłam piwa, bo wiedziałam, że bez długiej nocnej

Polaków rozmowy się nie obejdzie, ona nie popuści. I miałam rację, w oczekiwaniu na mój powrót wytrąbiła już prawie całą zawartość lodówki, więc nowy zapas bardzo się przydał.

– Wcale bym tyle tego nie wypiła – powiedziała na wstępie – ale jak twój telefon zaczął dzwonić na twoim biurku, bardzo się zdenerwowałam i co miałam robić? Koty już nakarmiłam, więcej nie chciały!

Rzeczywiście, zapomniałam o komórce i zostawiłam ją w domu, w żaden sposób nie można było się ze mną porozumieć. Wyjaśniłam jej, że koty to nie są wory bez dna, i od razu przystąpiłam do tematu.

– Więc sama widzisz, do czego może doprowadzić głupi upór. Ona nic innego nie miała w głowie, tylko tego Borkowskiego, wymyśliła intrygę i proszę!

– Ale jeśli była zdolna wymyślić, nie mogła być aż tak potwornie głupia…!

– Była. Nawet ta łuska od pocisku nie przyszła jej do łba. Gdyby wyczyściła samochód, klucze Feli i kopyto wpuściła do kolektora, nawet porządnych poszlak by nie mieli…

– Nie uwierzę, że nie zrobiła tego z samej głupoty!!!

– Uwierz, uwierz. Czekaj, otworzę sobie drugą butelkę, bo jeden kieliszek z poprzedniej to za mało. Ale właściwie słusznie nie wierzysz, ona tak nienawidziła Barbary, że nie mogła się odczepić od chęci zwalenia na nią jeszcze i tego. Przedobrzyła.

Martusia gwałtownie chwyciła nową puszkę i pomilczała przez chwilę.

– No nie, taka nienawiść to destrukcja – oznajmiła stanowczo. – Przesada. Szkoda życia. Całe zmarnowane na jedną nienawiść, co za rozrzutność!

– Toteż w tym właśnie leży sedno głupoty – stwierdziłam pouczająco i nie wiadomo dlaczego z wielką satysfakcją. Chociaż nie, wiadomo, sama kiedyś zrezygnowałam z zemsty, bo najzwyczajniej w świecie brakowało mi czasu, i teraz miałam z tego nadzwyczajną uciechę. – Tylko w wypadku, jeśli nie masz kompletnie nic innego do roboty, możesz się poświęcić nienawiści i mszczeniu, szczególnie jeśli ci to sprawi przyjemność, a, to owszem. Ale nawet i przy czymś takim trochę rozumu trzeba mieć.

– A ona nie miała. Wiesz, znam różne głupie baby… głupich facetów też… ale taki rozmiar przekracza moje możliwości. Z czego ty właściwie jesteś taka zadowolona? – spytała nagle podejrzliwie.

– Bo nareszcie wszystko zrozumiałam. Uwielbiam wszystko rozumieć!

– Dziwne masz jakieś upodobania…

– A najbardziej mi się podobają te telefony do Barbary. Mówiła o nich, mówiłam ci, one mi nie pasowały, jej też nie, okazuje się, że to ta Fela takie żarciki lubiła. Jak jej Urszulka stawała okoniem, od razu pazury pokazywała, a Urszulka wcale nie chciała, żeby do Barbary smród spod męża dolatywał. Ugięła ją tym bardzo ładnie, dwa wystarczyły.

– I to wszystko o jednego chłopa! – wykrzyknęła Martusia ze zgrozą. – Co on ma w sobie, ten Borkowski?! Na konkursie ogierów złoty medal dostał czy jak…?

– Co do ogierów, nic nie wiem, możliwe, że niezły, ale oprócz tego z chwili na chwilę coraz bogatszy, wyższa sfera…

– Zwariowałaś? – zgorszyła się Martusia.

– To nie ja, to Urszulka. Co ty myślisz, te ambasady, te bankiety, te pięciopokojowe apartamenty… Te kiecki, precjoza… A on w dodatku monogamista, żonę na świeczniku ustawia, dla Urszulki to był co najmniej tron u boku bizantyjskiego cesarza…

– Dlaczego akurat bizantyjskiego?

– Najsztywniejszy ceremoniał stosowali. Mogło być jeszcze u boku ruskiego cara, też świecili oprawą, ale u ruskich stanowisko było niepewne, oni nigdy nie mieli rzetelnej stabilizacji…

– Tylko mi nie zaczynaj z historią, bo się pogubię! No dobrze…

– Zaraz. Parę zdjęć tam widziałam, za świadka robiłam przy rewizji, gliny nie lubią tego słowa, wolą przeszukanie. Złego słowa nie powiem, Borkowski w oko wpada i robi wrażenie, ho, ho! Stuprocentowy mężczyzna, teraz już tacy w zaniku, nie jojczy ci na łonie, tylko wszystkiemu daje radę, czy to Alaska, czy dzika puszcza, czy środek Europy, rozszalały bandzior czy narowisty koń, wzory chemiczne czy latająca siekiera, ognisty mazur czy cytaty z Sofoklesa, przegrasz w kasynie milion, nie szkodzi, z czułym uśmiechem wyjmie go z kieszeni…

– Nie przegram! – zarzekła się Martusia gwałtownie. – Rozumiem niby wszystko, co mówisz, ale co to jest latająca siekiera?

– Ta moja, parę tygodni temu. Jak się człowiek dobrze zamachnął, żelazo leciało gdzieś tam, cud, że mi żadnego okna nie wybiło, bo siekierzysko wyschło.

– I co?

– I nic. Już nie lata.

– Bo co?

– Bo zostało rozparte wkrętami i namoczone w rzadkiej farbie z rozpuszczalnikiem.

Teraz stanowi monolit.

Martusia zamyśliła się na chwilę.

– I Borkowski by wkrętał i moczył…?

– Wkręcał – poprawiłam. – Wkręty się wkręca. Jeśli nawet nie własną ręką, to wziąłby człowieka i wiedział, co należy zrobić. Na takiego wyglądał. Na tych zdjęciach.

Wygląd rzecz złudna, ale sądząc po otaczających go uczuciach płomiennych, coś z tego wszystkiego musiał w sobie mieć.

– Forsę – zaopiniowała Martusia po kolejnym, krótkim namyśle. – Z wierzchu najlepiej widoczna. Brody nie miał…?

– Nie, nigdy w życiu, nic ci na to nie poradzę. Ale czekaj. Zaraz. Nikt nie składa się z samych zalet, normalny człowiek wady mieć musi.

– No…?

– To piękny chłopak. I taki… no, dorodny. Załóżmy, w szkole miał piątki z matematyki i z fizyki, może nawet z polskiego, ściągi dawał, bić się umiał, wykop miał, rozrywki rozmaite organizował, przewodnictwo samo mu wchodziło w ręce, dziewczyny mu się przypodchlebiały, przywykł do tego, że jest najlepszy. Najlepszemu się należy, nie?

Wielbią go wszyscy, no, wyobraź sobie, że ty albo ja… Nie, lepiej ty, jesteś bardziej okazowa…

– Oszalałaś…?! – przeraziła się Martusia.

– Nie mam na myśli, że ważysz trzysta osiemdziesiąt kilo…

– Na litość boską, dlaczego trzysta osiemdziesiąt kilo…?!

– Tyle ważył okazowy knur na wystawie rolniczej na Służewcu – wyjaśniłam niecierpliwie – ale nie o to chodzi. Jesteś z telewizji, instytucja poniekąd dla oczu, możesz się pokazywać…

– Nie chcę…!!!

– Ale możesz. Jesteś najlepsza, co zrobisz, to ci wychodzi wystrzałowo, od pierwszej chwili, przywykasz, ciągną cię, podlizują się, najwyższe stawki kombinują…

– A cóż ty za niebo przede mną roztaczasz…?

– Nie zwracaj uwagi. Najlepsza jesteś i wiesz, że jesteś słusznie, i nagle ktoś cię byle jak traktuje. Jak pierwsze lepsze pomietło, sam też uważa, że jest lepszy, chociaż w innej dziedzinie. No przecież nie zniesiesz tego, nie? Nie przyznasz się przed samą sobą, bo żaden z ciebie megaloman, głupia zarozumiałość odpada, taka chcesz być sprawiedliwa, a tu chała. W wątpia cię gryzie, coś tam ci się wydaje nie tak jak trzeba, bezwiednie wejdziesz w szranki. I już ta szafa zgrzyta, zamiast grać…

Cała moja przyjaźń z Martusią polegała na tym, że w mgnieniu oka łapała moje najdziwaczniejsze nawet przenośnie, najbardziej obrazowe porównania, najtrudniejsze skróty myślowe, dokładała się do nich spontanicznie i z własnej inicjatywy. Niczego nie musiałam uściślać.

– I w dodatku ja jestem kobietą, a Borkowski to facet? – powiedziała z przejęciem.

– Ja bym zniosła, on nie. Stoi na tym cokole, a to świecące w kółko dookoła głowy mu lata. I żadna baba nie na klęczkach nie ma u niego szans. To miałaś na myśli?

– No właśnie. Grubo mówimy i ogólnie przesadzamy, a to delikatne, chociaż w życiu codziennym wyłazi. I tak długo z Barbarą wytrzymał, ona człowiek, a nie kapłanka, ale jak mu Urszulka kadzić zaczęła, nagle się w nim potrzeby duszy ocknęły. Proszę, został doceniony!

– I stąd ten jego cały wygłup…

Milczałyśmy przez długą chwilę, bo właściwie impreza od podszewki stała się dla nas zrozumiała doskonale. Wiedziała Urszulka, w co puknąć…

– Wróci teraz do pierwszej żony? – zastanowiła się Martusią.

Skrzywiłam się serdecznie.

– Po takiej kompromitacji? Mowy nie ma! Żadne z nich tego nie wytrzyma, ona już by go wielbić nie mogła, a on braku uwielbienia nie zniesie. Coś innego sobie znajdą, a jego czeka niespodzianka, bo nikt go w tej Szwecji o niczym do tej pory nie zawiadamiał. I osobiście uważam, że dobrze mu tak.

Martusia całkowicie zgodziła się ze mną. Musiałam jeszcze raz powtórzyć wszystko, co słyszałam i widziałam, upewniając ją, że naprawdę Urszulka broń palną i klucze Feli trzymała wśród ścierek kuchennych, zapewne przekonana, iż schowek jest nie do wykrycia. Po czym wreszcie postanowiłyśmy pójść spać.

Martusia jednakże zatrzymała się nagle na schodach, wiodących do gościnnego pokoju.

– Czekaj – rzekła niespokojnie. – Czy nie powinnaś teraz zadzwonić do tej żywej Borkowskiej? Do Barbary? Jej się chyba należy, nie?

– Zwariowałaś? O tej porze?

– Na takie przecudowne wiadomości każda pora dobra, a poza tym i cóż takiego?

Dwadzieścia po dwunastej, wielkie rzeczy! Ty byś się nie ucieszyła, gdyby ktoś ci coś podobnego opowiedział nawet w środku nocy?

Popatrzyłam na nią. No owszem, ucieszyłabym się…


* * *

Agata zainteresowała gosposię całą sensacją do tego stopnia, że już drugi kolejny wieczór spędzała u mnie, gosposia wyraziła zgodę na nocleg u niej pod warunkiem usłyszenia dalszego ciągu. Miałam wrażenie, że zaczynamy się powtarzać i w kółko omawiamy to samo, ale uczuć, doznań i wątpliwości było w tym tyle, że wystarczyłoby chyba do skończenia świata.

Telefon mnie zaskoczył. Kto, na litość boską, może do mnie dzwonić prawie o wpół do pierwszej w nocy…?

– Mam nadzieję, że nie Stefan? – powiedziała Agata zgryźliwie.

Wzruszyłam ramionami i podniosłam słuchawkę. Nawet jeśli Stefan, to i cóż takiego, zawsze mogę ją odłożyć i wyłączyć urządzenie.

– Nie będę pani przepraszać za późną porę – powiedziała z tamtej strony Chmielewska. – Nie mam czasu na głupstwa. Przed dwiema… nie, nie dwiema, co najmniej czterema godzinami byłam świadkiem zeznań pani Borkowskiej numer dwa, Urszulki, czynionych wprawdzie po pijanemu, ale bez wątpienia prawdziwych. W domu pani byłego męża. Razem ze mną świadkami byli: pani Jadzia, podinspektor Bieżan i komisarz Górski. W różnym zakresie, kto przyszedł wcześniej, słyszał więcej, kto później, ten mniej, pani Jadzia była pierwsza. Chce pani streszczenie?

– Chcę! – powiedziałam z dziką siłą.

– Urszulka kropnęła Felę, w nerwach, bo Fela uparła się kontynuować przedstawienia przeciwko pani, a Urszulka chciała przestać. Fela żądała forsy. Łuskę po naboju i rozmaite mikroślady znaleziono w samochodzie tej… co ma właściwie najmniejszy móżdżek…? Bo kura to komplement, dżdżownica…? Wie pani coś o dżdżownicy, ma ona w ogóle jakąś umysłowość? Kopyto i klucze od mieszkania Feli trzymała w domu pod ścierkami, w celu podrzucenia ich pani przy najbliższej okazji. Nienawidziła pani, na własne uszy to słyszałam, a wielce szanowny małżonek zaczął chłonąć… nie, chłódnąć…? Ochłonął albo ochłódł, co za idiotyczne słowa, gramatycznie skomplikowane, wychodzi tylko w czasie przeszłym, forma dokonana, jak je przedstawić w czasie teraźniejszym…? Bo jeśli chłonął, to jest całkiem co innego…

Zgłupiałam od tego telefonu tak przeraźliwie, że spróbowałam się wdać w dywagacje językowe.

– Ochłódniwał…? – powiedziałam niepewnie.

– Nie najlepiej – skrytykowała Chmielewska. – Powinnam to wiedzieć, ale możliwe, że emocje mi umysł naruszyły. Coś tam, w każdym razie, małżonek negatywnego okazał, więc bała się panicznie ujawnienia afery. I pieniędzy jej zabrakło, a Fela żądała.

Za poniechanie przedstawień. Koniec streszczenia. Wszystko sama święta prawda, udokumentowana, żadnych wątpliwości. Powinno pani być przyjemnie, dobranoc.

Odłożyłam słuchawkę i popatrzyłam na Agatę. Przyszło mi na myśl, że w życiu nie widziałam równie osłupiałej ludzkiej istoty.

– Coś ty powiedziała…? Ochłódniwał…? Specjalnie zapamiętałam! Co to było…?!

Jeszcze przez chwilę nie byłam w stanie ubrać w słowa euforii, jaka się we mnie rozszalała. Ponadto jej rozmiary chciałam ukryć nawet przed Agatą.

– Nic – powiedziałam z wysiłkiem. – Chmielewska dzwoniła. Podobno dopadli mojej następczyni w stanie nadużycia i to ona kropnęła przyjaciółkę Felę… Mają dowody. Ze strachu.

Agata powolutku zmyła z siebie wyraz osłupienia, przyjrzała mi się uważnie, obejrzała stół, no, rzeczywiście, nie wyglądał zbyt zasobnie, kawa i wino, zajrzała do szafki, wydłubała koniak, pół butelki stało gdzieś tam w kącie. Nalała mi od serca, sobie też, stanowczym gestem zmusiła mnie do wypicia.

– Teraz powiedz porządnie, co ona ci powiedziała! – zażądała z naciskiem.

Opanowałam się, powtórzyłam całą rozmowę z komplikacjami gramatycznymi włącznie. Agata nalała sobie dodatkowo.

– Szampana nie masz? – spytała po chwili. – Szkoda… Nic, przyniosę jutro.

Najdroższy, jaki znajdę w tym mieście. Więc jednak…! Ona się chyba nie wygłupiała, pierwszy kwietnia po drugiej stronie roku… Rozpoznałaś ją po głosie?

– Rozpoznałam.

– Więc jednak ta kurwa…? No i popatrz, jak się wszystko zgadza! Co za oślica jakaś, nie, przepraszam wszystkie oślice, nie mam dla niej porównania, istnieją chyba skorpiony płci żeńskiej…?

– Skorpion sam z siebie nie atakuje – skorygowałam słabo. – Musi się czuć zagrożony…

– Widziałaś?

– Widziałam. Uciekł.

– Wszy, pluskwy i karaluchy – rozważała Agata jakoś okropnie naukowo. – Nie, też nie, one gryzą dla życia, nie ze złośliwości. Staram się straszliwie wykombinować cokolwiek gorszego niż człowiek, ale sama widzisz, że mi źle wychodzi. Znasz jakiegoś obrzydliwszego ssaka?

Nie miałam w tym momencie głowy do ssaków, wysiliłam się jednak i nie znalazłam żadnego. No, owszem, mignęła mi gdzieś jakaś walka jeleni o łanię, ale to chyba nie było to…

– Chcesz może encyklopedię zwierząt…? – spytałam, wciąż niemrawo.

– Idiotka! – zirytowała się Agata. – Gdzie tej szmacie do zwierząt…?! Trudno mi w to uwierzyć, ale chyba Stefan na oczy przejrzał, a ona zaczęła się bać, że intryga wypłynie. Mówiłam ci, nie potrafiłaś uwierzyć, że to kretyn, któremu gówno na umysł padło, jasne było, że się otrząśnie prędzej czy później, proszę, proszę, jeszcze i to chciała na ciebie zwalić, ale za głupia! Zaraz, nad półgłówkami coś tam czuwa, nie Pan Bóg, kogo Pan Bóg chce skarać, temu rozum odbiera, jakaś siła przeciwstawna, nie przypomnę sobie na poczekaniu, ale ty pomyśl przez chwilę, jeśli zdołasz! Gdybyś była tu, a nie w Kołobrzegu, gdyby twój samochód stał pod ręką…!

Teraz się wreszcie otrząsnęłam, może nawet skuteczniej niż Stefan.

– Ty się puknij – rzekłam gniewnie. – Ona za głupia, żeby się włamać do mojego samochodu. Do domu też, chyba że przez dzieci, ale ja mam dzieci inteligentne, one są moje, a nie jej. Może i miała takie kretyńskie nadzieje, no i co? Co by jej z tego przyszło?

Po dość długim zastanowieniu i zniweczeniu znacznej ilości koniaku Agata odzyskała trzeźwość umysłu.

– Masz rację. To idiotka. W ostatecznym rezultacie rozum nad głupotą panuje, pod warunkiem, że głupotę do wiadomości przyjmie. Trudno mu, ja wiem. Ale niech diabli biorą rozum i głupotę, ważne, że wreszcie do jakiejś prawdy doszli! Myślisz, że Stefan na to co…?

To wiedziałam na pewno i nie musiałam myśleć wcale.

– Nic. Nie obchodzi mnie. Niech on się martwi. Dla mnie umarł, wiesz? I nagle czuję, że zaczynam żyć na nowo, wcale nie jestem stara, dzieci są po mojej stronie i jeden taki… Paweł mu na imię i co cię reszta obchodzi… W Kołobrzegu go poznałam, ale on z Warszawy i może nawet do niego zadzwonię…

Przez całe lata mojej przyjaźni z Agatą z takim poparciem chyba się nigdy nie spotkałam…


* * *

Bieżan z Górskim całą dobę spędzili pracowicie, chcąc wreszcie przekazać zamknięte dochodzenie prokuraturze. Prokurator Wesołowski, prowadzący sprawę, zdołał wykręcić się od udziału osobistego, aczkolwiek o słuszności ekspresowego wystosowania nakazu wszelkich przeszukań został powiadomiony grubo przed północą.

Bezwzględnie najtrudniejszą częścią śledztwa było przesłuchanie na trzeźwo osób, uprzednio pijanych. Nastąpiło to na końcu, bo osoby musiały porządnie wytrzeźwieć, ponadto jedną z nich trzeba było sprowadzić do komendy przemocą.

– No i popatrz, nieprawdopodobne w rezultacie okazało się prawdziwe – rzekł po tej katordze Bieżan z westchnieniem ni to ulgi, ni zgrozy. – Jak to tam było u tego Holmesa? Odrzucić niemożliwe nieprawdopodobne samo wyjdzie…

– Ślepy fart, nawet nie musieliśmy tego niemożliwego odrzucać – zauważył Robert z samą ulgą, bez zgrozy. – Ale rzeczywiście, sam z siebie człowiek by tego nie wymyślił.

Motyw Borkowskiej aż się pchał, i to by każdy zrozumiał, nawet miałaby okoliczności łagodzące. Chociaż jednak poszlakówka…

– Gdyby ta… jak by tu elegancko powiedzieć… głupia gęś, sprawczyni, zdołała podrzucić jej dowody rzeczowe, mielibyśmy cholerne kłopoty. Chwalić Boga, Zenia nam się złamała. Czekaj, muszę to wszystko uporządkować.

Własną ręką Bieżan układał wszelkie dokumenty, protokóły i zeznania, nie mając najmniejszej ochoty eksponować przed całym światem swoich własnych błędów, wolał w nich grzebać osobiście. Utwierdzał się w mniemaniu, że tak głupio żadnego dochodzenia nigdy dotychczas nie prowadził, a w pomyłkach i zaniedbaniach bije w tej chwili wszelkie rekordy. Górski go nie pocieszał, bo sam żywił podobne poglądy, aczkolwiek czynił nieudolne próby usprawiedliwiania ich zaćmień umysłowych.

– Dowód, no, dowód to dowód, dokument tożsamości – mówił niepewnie.

– Człowiek spojrzy, ma nazwisko i adres… Żeby chociaż miała dwa dowody…!

– I pamiętnik z dokładnym opisem wydarzeń – powiedział Bieżan kąśliwie. – Ta kretynka, sprawczyni, narobiła tyle głupot, że włos na głowie dęba staje. A myśmy się chyba od niej zarazili.

– Ale Chmielewska zaświadczyła, że tam dalej, w tych domach, żywego ducha nie było!

– Należało sprawdzić porządniej. No dobrze, nie było, a facetka firanki wieszała.

I nie myśmy na nią trafili, tylko osoba postronna, co by było, gdyby sobie nie skojarzyła? Bzdura, nie bzdura, samochód należało wziąć pod lupę od razu, a nam się zachciało lekceważyć blondynki… Przeszukanie mieszkania denatki, też natychmiast, to nie, na Wyduja czekaliśmy, ja chyba musiałem na głowę upaść. Tajemnicza przyjaciółka ofiary, zawracanie Wisły kijkiem, było przycisnąć nauczycielkę, tego amanta z młodych lat, jak mu tam, Woźniaka, tego Ramona, on jeszcze siedzi, mieliśmy go pod ręką, przyjaciółka by nam sama wyszła!

– Ale motyw wskazywał na pierwszą Borkowską, to na co ta przyjaciółka…

– A no właśnie, sam widzisz, tak się mszczą zaniedbania. Borkowski mi się majaczył, było ściągnąć go z tej Szwecji na porządne przesłuchanie, to znów nie, towarzyską pogawędkę z nim odbyłem i cześć.

– Ale one obie łgały…

– Które?

– Borkowska i Młyniak…

– A co miały robić? Na ich miejscu też bym zełgał! Gdyby mówiły prawdę, wiesz, co bym zrobił? Aż mi niedobrze, jak sobie pomyślę… Posadziłbym tę Agatę Młyniak, przecież ona nie miała żadnego alibi, Borkowska w Kołobrzegu, a Młyniak ją cichutko uwalnia od życiowej zmory… O, właśnie! Też kretyński pomysł, denatka jechała samochodem z przeciwniczką, ewidentnym wrogiem, jasne było przecież, że musiała jechać z przyjaciółką, wspólniczką, z kimś swoim! Jedno przeczy drugiemu, same niejasności, a my nic, jak te żłoby i tumany!

– Nie, to nie my – zaprotestował Robert rozpaczliwie. – To ta sprawczyni! Ona do myślenia niezdolna, ona jeszcze do tej pory nie wierzy, że wszystko wyszło na jaw!

– Ale do premedytacji owszem, zdolna. Zamiast dać forsę Feli, kupiła spluwę na bazarze, tego jej nie udowodnimy, bo tam nikt się przyzna, że sprzedawał, ale wystarczy sam fakt, że miała. Przy sobie. Nawet odcisków palców nie starła. No i te klucze, denatka żadnych kluczy nie ma, dowiadujemy się, że mieszka sama, i co? Wychodzi z domu bez kluczy? To jak mieszkanie zamyka? A my nic. W bluzeczce jedwabnej, bez kurteczki, bez niczego, a my co? Nic. Dzieci ma dwoje, chociaż nigdy nie rodziła, a my zaniedbujemy identyfikację, rany boskie…!

– Bo to wszystko takie strasznie głupie…

– A głupie, zgadza się. Tej Urszulce w ogóle do głowy nie przyszło, że istnieje coś takiego jak łuska po naboju. Uważała, że jak podrzuci Wydujowi żakiet Feli, zatrze wszelki ślad znajomości. Nie, mnie to się we łbie nie mieści… Do Feli zakradała się zaułkami, a że Cieciakowa na nią oczy wytrzeszcza, nawet nie zwróciła uwagi. A my się od tygodnia babrzemy nie wiadomo w czym. Spieprzone dochodzenie…

– Motyw bruździł! – zaopniował Górski z wielką energią. – To taki babski motyw, że nikt normalny by na to nie wpadł. Ale jednak ją mamy, i to przygwożdżoną dowodami, denatka u niej, mimo wszystko, bywała, zostawiła odciski palców, dzieci o jakiejś cioci Feli bąkały, najważniejszy samochód, tam już obie zostawiły, co mogły!

– Poza tym, przyznała się – przypomniał Bieżan i nareszcie westchnął z prawdziwą ulgą, nie skażoną przygnębieniem. – Sama się podłożyła, że lepiej nie trzeba, liczy na to, że Borkowski wróci i z całego bagna ją wyciągnie.

– A Borkowski co? – zaciekawił się Górski. – Bo nawet nie zdążyłem spytać o ten telefon do niego.

Bieżan oderwał się od segregowania papierów, odsunął trochę krzesło od biurka i łypnął okiem w kierunku małej, zakamuflowanej lodóweczki, zawierającej w sobie odrobinę napojów, służbowo wzbronionych. Pozornie służyła do konserwacji drugich śniadań, z konieczności konsumowanych niekiedy późną nocą, a szczególnie przydatna bywała w okresie letnim, kiedy taka, na przykład, kiełbasa mogłaby się zaśmierdnąć.

Pomyślał, że po godzinach pracy i przekazaniu całego chłamu Wesołowskiemu chyba do lodóweczki sięgną.

Wbrew pierwotnym zamiarom kontakt telefoniczny z małżonkiem sprawczyni jednak nawiązał i odbył z nim rozmowę, z której sporządził zaledwie króciutką notatkę, chociaż rozmowa zaliczała się raczej do długich. Borkowski najpierw nie chciał rozmawiać wcale, potem usiłował mu nie uwierzyć, wreszcie potraktował sprawę poważnie i całkiem rzeczowo wyznał, co myśli.

– Nic z tego – powiadomił teraz Bieżan Górskiego z dużą satysfakcją. – Za adwokata zapłaci, ale na tym koniec. Z drugą żoną, w obliczu wydarzeń, nie chce mieć nic wspólnego, zawiódł się na niej, o żadnym morderstwie nic nie wie, ale małżonka już jakiś czas temu przestała mu się podobać. Podejrzewa, że został wprowadzony w błąd… – Podejrzewa…! – prychnął Górski z całym potępieniem, na jakie udało mu się zdobyć.

– Przyśpiesza powrót, będzie pojutrze. Nasza droga Urszulka na kontakt uczuciowy z upragnionym małżonkiem nie ma już co liczyć. Tak mi wyszło z tego gadania, to twardy facet i w pierwszej kolejności ochroni siebie.

– Tak jak przy Barbarze…?

– Dokładnie. Nic mu się nie przyłoży, bo najgorsza jełopa zgadnie, że tajemnicy strzeżono właśnie przed nim, ma prawo być niewinny jak dziecko. A szlachetność okaże, skoro na adwokata jej nie pożałuje. Na świadka go wezwą, nie ma obawy, żadna sędzina tej przyjemności sobie nie odmówi…

– Chyba że będzie sędzia facet…?

– E tam, facet! Żaden facet tego kretyństwa nie rozgryzie, wyłgają się wszyscy i głowę daję, że za stołem usiądzie baba. To babska zbrodnia. A propos, nie wiem, czy wiesz, że ci z Wilanowa w pierwszej chwili stawiali na Chmielewską, masz pojęcie? Przed jej domem, ona nie cierpi wywiadów, facetka szła do niej na wywiad, a cholera ją wie, może skądś zdobyła spluwę i wywaliła do niej w nerwach. Taka im się myśl zalęgła. Całe szczęście, że od razu im przeszło, bo i nas by jeszcze wpuścili w maliny.

– Od razu? – zdziwił się Górski.

– Od razu. Przez psa.

– A…! Pies zaświadczył, że w tym miejscu, skąd padł strzał, Chmielewskiej w żaden sposób być nie mogło. To wiem, jest w protokóle.

– No właśnie. I cały czas się dziwię, jakim cudem ta zaraza umysłowa na psa nie padła. Wygłupili się wszyscy, z wyjątkiem psa, jedyny żywy stwór, który jakiś rozum zachował i nie dał się zmącić. Odporny taki…?

Górski patrzył na szefa zarazem zakłopotany i osobliwie rozpromieniony.

– A, bo major nie wie… Ja się dowiedziałem przypadkiem. Ten pies, to wcale nie pies, tylko suka. Też płci żeńskiej. Nazywa się Beza…

Po bardzo krótkiej chwili na Bieżana spłynęła nadprzyrodzona światłość i nagle poczuł, że dzięki psu płci żeńskiej zaczyna wszystko rozumieć…

A mój kot w rezultacie nie został złapany, koniec

Загрузка...