Ostatecznie, oni też ludzie… i uwierzyli mi znacznie szybciej niż pielęgniarka.

– To już nie będę musiał jutro jechać, żeby rozpoznawać twoje zwłoki? – ucieszył się mój brat. – Co za ulga, mam cholernie mało czasu…

– I tak w to wszystko wcale nie wierzyłem – oznajmił ojciec. – Tak samo jak w te poprzednie bzdury. Musisz tylko przyjechać i pokazać się matce. Obiecałam, że przyjadę jutro albo pojutrze, i obarczyłam ich obowiązkiem powiadomienia moich dzieci. Męża mogą sobie darować, ale dzieciom się coś należy, możliwe, że zmartwiły się nieco definitywną utratą mamusi, więc należy powiedzieć im prawdę.

Pielęgniarkę wciąż miałyśmy na głowie, odmówiła bowiem opuszczenia pacjentki bez porozumienia z lekarzem i zaczęła do niego wydzwaniać. Podłączyłam komórkę do zasilacza Agaty i przystąpiłam do odkręcania sprawy u wszystkich znajomych. Z nich jedna i tylko Anka Parlicka nie zmusiła mnie do żadnych wybiegów i krętactw, ucieszyła się, że żyję, zupełnie zwyczajnie, tak jakby chodziło o odnalezioną portmonetkę, i natychmiast zażądała komentarza do świeżutko rozwikłanej afery złodziei samochodowych, podobno jakoś bardzo dziwnie traktowanych. Nie był to temat bomba, ale każda z tych afer samochodowych miała swój smaczek i stwarzała nikłe nadzieje na ukrócenie procederu.

Z pozostałych osób dwie sprawiły mi ciężki kłopoty Jacuś i Tomek. Niestety, złapałam obu i obaj zareagowali tak, że mnie zemdliło. Ich supozycja, jakobym osobiście pozbyła się tej zakały, wręcz wyskakiwała ze słuchawki, ale też obaj solennie przyobiecali milczenie. Nie zdradzą mnie nawet na torturach!

Zimnym potem opływałam przy tych przyjacielskich deklaracjach, bo nawet im nie mogłam kilku szczerych słów powiedzieć i protestowałam przeciwko insynuacjom niewyraźnym półgębkiem. Pielęgniarka słuchała chciwie, Agata usiłowała wydusić z siebie nowe ataki, żeby ją czymś zająć, ale źle je wyszły, bo też chciała słuchać, w rezultacie siła fachowa nie dała się nabrać.

Wreszcie wyszła.

– Na litość boską…! – krzyknęła Agata zdławionym półgłosem, ledwie drzwi się za nią zamknęły. – Co ja przeżyłam…!

– I czegoś ty, idiotko, w taką histerię wpadła? – spytałam z gniewem i rozgoryczeniem. – Nikt inny się tak nie wygłupiał, tylko ty! No i padłam trupem, i cóż takiego, każdy kiedyś padnie!

– E tam – zniecierpliwiła się Agata. – To wcale i nie przez twojego trupa, ale zdążyłam pomyśleć, że cię ta kurwa dorwała, a ja jej mordy nie zdążyłam podrapać, i o mało mnie szlag nie trafił. To znaczy, trafił mnie właśnie, ale tylko w pierwszej chwili, a potem już więcej symulowałam, bo nie wiedziałam, co mówić.

– A teraz wiesz?

– Co…?

– No przecież jest gorzej niż było! Ja się do niczego nie przyznałam, ale okoliczności mi sprzyjały, więc przeszło ulgowo, drugi raz świętego Jana nie będzie! Musimy się teraz naradzić, co wiemy, a czego nie. Inaczej, ty się zastanów, kto miał motyw, jak nie ja?!

– O, cholera… Rzeczywiście…

Usiadłyśmy przy małym stoliku, Agata zrobiła herbatę, czasu było niewiele, bo musiałam wreszcie wrócić do domu i sprzątnąć to śledcze pobojowisko. W dodatku brakowało nam wiedzy o wydarzeniu, Agata z miejsca zapadła na swój szok, nie została przesłuchana, nie zadano jej żadnych pytań i niczego nie mogła wydedukować, ja wiedziałam tyle, że babę zabito przedwczoraj, gdzieś w drodze do Chmielewskiej, jadącą na wywiad, którym zapewne zamierzała i znów mnie dennie skompromitować. Nie miałam nawet pojęcia, w jakich dokładnie okolicznościach ją zabito, zbyt wcześnie się tych glin pozbyłam.

– W żadnym wypadku nie możesz jawnie łgać – powiedziałam stanowczo.

– Możesz nie wiedzieć albo nie pamiętać, możesz mieć sklerozę, ewidentne łgarstwo, łatwe do wykrycia i udowodnienia, wykluczone!

– A ty?

– Ja też.

– To co mam mówić, jak mnie zapytają, czy ją znałam?

– A znałaś ją?

– No coś ty…!

– No to o co chodzi? Nie znałaś. W życiu jej nie widziałaś na oczy!

– Święta prawda – przyznała Agata, nieco uspokojona. – Ale słyszałam o niej. To co…?

– Nic. Możesz nie pamiętać, od kogo słyszałaś;

– Ale jeśli w ogóle słyszałam, ktoś musi wchodzić w grę. I spytają, co słyszałam. Co powiedzieć…

Zastanowiłam się. Niedobrze. Wspólni znajomi… Po wyjeździe Agaty do Kanady i moim rozwodzie grono przyjaciół jakoś nam się rozsypało. No, już wcześniej zaczęli na mnie dziwnie patrzeć i trochę unikać kontaktów… Kogo by tu rzucić na pożarcie?

Prawdziwych rozmówców lepiej nie dotykać…

– Nie wiem – wyznałam rozpaczliwie. – Czekaj, a tak naprawdę od kogo słyszałaś?

Agata zaczęła strasznie myśleć.

– Od Jureczka… Nie, zaraz, od Jureczka słyszałam o tej gęsi Stefana. Od jej narzeczonego…? Nie, też o gęsi, o przyjaciółce było mętnie. Od ciebie właściwie też nie, to ja ci o niej powiedziałam, wydedukowałam ją. Nie wiem z czego, z powietrza. Słuchaj, jak

Boga kocham, nie wiem, od kogo słyszałam!

– I bardzo dobrze – pochwaliłam, od razu doznając ulgi. – Właściwie mogłaś wcale nie słyszeć, to do mnie docierały plotki, a nie do ciebie. Nic o niej nie wiesz i cześć!

– Widziałam ją na fotografii – mruknęła Agata po chwili. – Tej, którą mi pokazałaś.

– Do zdjęć u mnie jeszcze nie dotarli, rozbebeszyli mi mieszkanie tylko częściowo. Zaraz wracam do domu i te zdjęcia znikną na wieki. Zastanów się, ty naprawdę nic o niej nie wiesz! Nawet nie musisz wcale kręcić, musisz tylko pamiętać, że ona to nie ja.

Obca baba! O mnie możesz mówić, co ci się żywnie podoba, ale oddzielnie.

Agata rozważyła sprawę i z zadowoleniem pokiwała głową.

– Masz rację, ja w ogóle do tej zbrodni nie przystaję. Znaczy, z głowy. Słuchaj, to może byśmy się teraz zastanowiły, kto ją załatwił? Ty poniekąd fachowiec jesteś…

– Puknij się, o tej porze?

– Wcale jeszcze nie jest późno!

– Ale ja bym chciała pomieszkać u siebie. I przypominam ci, że mam zrobić porządek…

Porządek przeważył sprawę, Agata wyrzekła się na razie kryminału. Zapowiedziała wizytę u mnie jutro wieczorem, bo do niej wróci już dziecko z gosposią, chwilowo, na okres jej szoku, podrzucone babci.

Nawiasem mówiąc, jej rodzinny układ prezentował się dość osobliwie. Dziecko było nieślubne, ale uznane przez ojca, obdarzone nazwiskiem i alimentami, i na tym się ojcostwo kończyło. Niedoszły narzeczony Agaty znikł gdzieś w sinej dali, podobno z upodobaniem penetrował rozmaite uciążliwe tereny, Arktykę, dorzecze Amazonki, albo może

Himalaje, nikomu nie dając znać o sobie, ale za to została babcia, jego matka, uszczęśliwiona wnuczkiem. Opiekowała się nim zgoła entuzjastycznie twierdząc, że zastępuje jej syna odludka, i odciążając Agatę. Gdyby nie to, że była kobietą pracując niewątpliwie wrzepiłaby w tego Adasia wszystkie zęby i pazury.

Wróciłam wreszcie do domu, mimo wszystko niespokojna i zdenerwowana, a zarazem, gdzieś w głębi duszy, chyba wdzięczna temu jakiemuś złoczyńcy który mnie uwolnił od życiowego koszmaru…


* * *

– No, tośmy się nieźle wygłupili – powiedział samokrytycznie Bieżan do Roberta jeszcze tego samego wieczoru. – Błąd na błędzie jedzie i błędem pogania. W życiu mi się taka kompromitacja przytrafiła…

– Po pierwsze, nie majorowi, tylko nam – protestował Robert energicznie. – A po drugie, wszystko my. W licznym towarzystwie jesteśmy!

– No, fakt – zgodził się Bieżan. – Nikt tam nie zrobił tego, co powinien, jakieś ogólne zaćmienie umysłowe tak sobie zaświstało. Zrób nam kawy, a tu mam, zdaje się, zadołowane jakieś piwo. Jako kretyn do domu nie pójdę, bo spać bym nie mógł.

Robert w pełni poparł jego zdanie. Siedzieli ot w znacznie opustoszałej komendzie, chociaż teoretycznie godziny pracy dawno im się skończyły. Czekali na wyniki rozmaitych badań, dopiero teraz zleconych, i usiłowali uporządkować poronione dochodzenie.

– Zeznania na temat denatki możemy od razu na śmietnik wyrzucić – wyliczał

Bieżan. – Poza pierwszą notatką, opisem miejsca i czasu, sekcją, zdjęciami i jej stanem posiadania, cała reszta nadaje się do zawieszenia na gwoździu w wychodku. Mamy zwłoki NN i zaczynamy od zera.

– Nazwisko się chyba zgadza…?

– A cholera wie. Wszyscy się zasugerowali, my też, tym dowodem osobistym i pieczątką biura meldunkowego. Jedyny, który tam okazał odrobinę rozumu, to pies, nie dał się niczym zmącić i przynajmniej wiadomo, że denatka przeszła czternaście kroków i nic więcej. Nigdzie poza tym jej nie było…

– Dobrze chociaż, że mieli tego psa pod ręką – westchnął pocieszająco Robert.

– Trzeba było od razu załatwić identyfikację zwłok – ciągnął Bieżan ponuro – to nie, na litość mi się zebrało, zlekceważyłem, a już same te dzieci, których nie mogła mieć, powinny były nas ruszyć. Przepisy czasami mają swój sens. Ewidencja ludności przyśle dane dopiero jutro rano…

– Ale za to wszystkie Barbary Borkowskie w całym kraju!

– A potem się okaże, że żadna z nich, bo denatka nazywała się inaczej.

– Jeszcze mamy szansę na odciski palców.

– Ty mnie tak nie pocieszaj, mam złe przeczucia. Łaska boska, że ta facetka wróciła dzisiaj, a nie, na przykład, za dwa tygodnie, bo diabli wiedzą ile byśmy zdążyli napaskudzić!

– Ona mi na zakonnicę nie wyglądała, ta ofiara – stwierdził po chwili zgnębiony Robert. – Ze zdjęciami po lokalach polatać, opublikować…

– Dużo trzeba będzie! – westchnął Bieżan. Dostali wreszcie pierwsze wyniki z laboratorium. Dowód osobisty okazał się autentycznym produktem państwowym, którego treść w pewnym stopniu została całkiem zręcznie sfałszowana. Ostały się fałszerstwu tylko nazwisko i miejsce urodzenia, reszta uległa zmianie. Laboratorium zdołało odczytać, że imię ofiary brzmiało nie Barbara, tylko Balbina, data urodzenia i pesel postarzyły ją o dwa lata, dopisano nazwisko rodowe Mięczak oraz przerobiono imiona rodziców, aktualny meldunek zaś został przekształcony z czegoś nie do rozpoznania, bo zostało wyskrobane prawie na wylot, i opiewał na aktualny adres żywej Borkowskiej.

– Łap telefon! – rozkazał w pośpiechu Bieżan. – Biuro ewidencji, niech się odczepią od Barbary, niech szukają Balbiny! Imiona rodziców odczytali, nie żaden Gustaw i Alina, tylko Czesław i Helena, i prawdziwa data urodzenia… Nie mogę na to patrzeć, co krok, to niedopatrzenie, ślepe komendy, a ja na ich czele. Skąd myśmy właściwie wzięli rodzinę tej żywej Borkowskiej?

– Z biura meldunkowego i z paszportowego?! Najszybciej. No i to nazwisko panieńskie, Mięczak operatywnie złapaliśmy ludzi…

– Szlag jasny i nagła krew… Ale skoro pieczątki prawdziwe, w grę wchodzi Mokotów, zawsze to lepiej niż szukać po całym kraju. Czekaj, ale z tych przeróbek coś mi wynika.

Denatka chciała udawać Barbarę Borkowską, dziennikarkę…?

– Źle udawać. Gdzie miejsce pracy? Powinna być anulowana prokuratura!

– Miejsca pracy nie ma żadnego. Czekaj, ale mamy poprzednie miejsce zameldowania, odczytali to zamazane. Praga Północ, Poleska… Zaraz tam ktoś pojedzie, nie, nie zaraz, jutro, ze zdjęciem denatki. Jeszcze istnieje możliwość, że… Nie, to byłoby za późno, nie te czasy…

Robert pytająco patrzył na zwierzchnika. Bieżan znów westchnął.

– No, wiesz, uzurpować sobie prawa do mieszkania… Kiedyś takie kanty się zdarzały, obcy ci się ładuje, wzywasz milicję, a tu gówno, zameldowany w tym samym domu co i ty. Jedna kołomyja i krzyż pański dla wszystkich. Ale to chyba już nie teraz.

– Po coś jej to, w każdym razie, było…

W chwilę potem dostali radosną informację, że odciski palców denatki owszem, znajdują się w kartotece. Raz została zatrzymana, jeszcze jako nieletnia, przed czternastu laty, w wyniku obecności na miejscu włamania do sklepu spożywczego. Więcej nigdy. Ponadto właścicielka odcisków nazywa się Balbina Felicja Borkowska, a nie żadna

Barbara. Imiona rodziców, data i miejsce urodzenia, zamieszkała na Poleskiej…

– Jutro wydłubiesz akta tego włamania – zarządził Bieżan. – Na razie widzę jedną korzyść, mianowicie mamy pewność, że zamordowana Borkowska rzeczywiście istniała i nazywała się Borkowska. I już widać drogę, po której do niej dojdziemy. Zdjęcia też nam dadzą jutro, więc, ostatecznie, zgadzam się na razie iść do domu…

Połowa dnia wystarczyła nazajutrz, żeby stwierdzić, co następuje:

Na Poleskiej nikt absolutnie Balbiny Borkowskiej nie rozpoznał i nikt o niej nic nie wiedział, poza jedną wysoce sklerotyczną staruszką, wspominającą czasy sprzed dwunastu lat na bazie nienawiści do dawnej sąsiadki. Już tej sąsiadki Bóg wie odkąd nie ma, ponadto staruszka za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć jej nazwiska, ponadto nie była pewna, w którym domku mieszkała. Ale sublokatorów przyjmowała i bogaciła się na nich strasznie.

Tę dziewuchę też u siebie trzymała, mówiła, że zameldowana, ale to łgarstwo całkiem, a dziewucha była pyskata i wyzywała staruszkę od strupli i próchna, i jakieś młode bandyty koło niej się plątały, w dodatku kota zagryzły, a nieprawda, że pies, tego kota wszystkie psy się bały, nerwowy był. To oni, staruszce złość, nie, nie w tym domu obok, tylko dwa albo trzy domy dalej…

Stare domki już znikły z powierzchni ziemi, przeistoczyły się w nowe wille, względnie w teren pod wielorodzinną zabudowę i żywa dusza o żadnej dziwusze nie słyszała. Biuro meldunkowe miało straszny melanż w starych aktach i z wielkim trudem wydłubało niepewną informację, że owa Borkowska wymeldowała się w nieznanym kierunku. Postępowania sądowego w tej kwestii nie wszczęto, ponieważ akurat personel się zmieniał.

Akta włamania do sklepu spożywczego, uzyskał w tak imponującym tempie zgoła cudem, stwierdzały iż młodociana Balbina Borkowska osobistego udziału nie brała, przeciwnie, starała się nawet powstrzyma narzeczonego, niejakiego Klemensa Piwkę, pseudonim Ramon, który to Ramon, prowodyr grupy przestępczej, czwarty raz właśnie odsiaduje pięcioletni wyrok. Z narzeczoną zerwał od razu po tamtym włamaniu, twierdząc, że mu niefart przynosi.

– Ktoś ją po nim odziedziczył – mruknął Bieżan w trakcie czytania akt. – Mamy nazwiska, puścić ludzi…

– Od razu? – upewnił się niespokojnie Górski.

– Od razu. Leć i załatwiaj. Tu masz spis… Ewidencja ludności doniosła, że Balbina

Felicja dwojga imion Borkowska, córka Czesława i Heleny, urodzona i tak dalej, zameldowana jest na Poleskiej i o żadnych zmianach nic nie wiadomo. Możliwe, że najnowszych informacji jeszcze nie wprowadzono do komputera.

Bieżanowi pociemniało w oczach, ale nie stracił ducha. I słusznie, bo w ciągu następnych dwóch godzin dotarły do niego informacje pocieszające.

Po pierwsze: wywiadowcy ze zdjęciami błyskawicznie donieśli, że owszem, osoba została rozpoznana w kilku miejscach; jako postać niezwykle barwna, niekoniecznie na co dzień, od czasu do czasu, ale jeśli już dawała występ, to rzetelny. Jakaś podobno była pani prokurator, później dziennikarka, dość wulgarna raczej i acz atrakcyjna zewnętrznie, to nie bardzo sympatyczna. Rozrabiara i awanturnica. Przedstawiała się jako

Barbara Borkowska, operowała własnym nazwiskiem, więc nie było wątpliwości, kim jest.

Po drugie: z miejsca natrafiono na następcę narzeczonego. Dorosły obecnie, i w dodatku solidny, wręcz utalentowany, mechanik samochodowy urwał się przed laty początkującej grupie przestępczej z wielkim przejęciem wyciągał tę Felę z bagna moralnego. Niby nawet wyciągnął, Feli jednakże już po dwóch latach wyciąganie się znudziło i sama wybrała sobie kolejnego amanta, frajera i przygłupa, ale z mieszkaniem po rodzicach. Podobno ją nawet zameldował, tyle że nie wiadomo gdzie, jego adresu nikt z dawnych kumpli nie znał, a mechanik uniósł się honorem i nawet nie pytał.

– Dlaczego Feli? – spytał w tym miejscu Górski. – Przecież ma być Balbina! Ile ona w końcu tych imion miała?

– Wedle ewidencji ludności dwa – przypomniał mu Bieżan, chciwie wczytany w raporty wywiadowców. – Balbina Felicja. Może używała obu na zmianę.

– No może. Używane podkreślić…

– A z tym mechanikiem, jak mu tam, Antoni Woźniak, trzeba może jeszcze będzie pogadać…

Po trzecie i najdziwniejsze: przy frajerze ta Borkowska naukę kontynuowała i wieczorowo dobrnęła aż do drugiej klasy szkoły średniej. Jeszcze dwa razy tyle, a maturę by zrobiła, bo wcale nie była tępa, tyle że jej się nie chciało. Głupia dziewucha, spragniona wyłącznie rozrywek. Ta ostatnia informacja pochodziła od pani profesor, u której Balbina-Fela raz na miesiąc zdawała jakieś egzaminy i z którą zamieniała niekiedy parę słów prywatnie. Pani profesor napatoczyła się przypadkowo, przytrafiającym się czasami zrządzeniem opatrzności, kiedy zdjęcie Borkowskiej pokazywane było kioskarce, występującej przed laty jako świadek oskarżenia na rozprawie o włamanie. Kioskarka nie rozpoznała jej wcale, ale pani profesor, nabywająca akurat prasę, spojrzała raz i z miejsca przypomniała sobie jedną z najbardziej denerwujących uczennic.

– Mieszanina głupoty i sprytu, lenistwa i energii, lekkomyślna nieprawdopodobnie – powiedziała od razu do wywiadowcy, a w głosie jej jeszcze zadźwięczał ton dawnego rozdrażnienia. – Irytująca tak, że trudno to zapomnieć. Nie, nie wiem, gdzie mieszka i co się z nią dzieje, ale co do przyjaciół… Chyba miała jakąś przyjaciółkę, bo kilka razy przyszła na sprawdzian z tą samą dziewczyną, dla towarzystwa, jak sądzę. Nie, żadnych szczegółów, mam tylko wrażenie, że to była blondynka, trochę niższa od niej i taka… wątlejsza. To, niestety, wszystko co pamiętam, a i tak pamiętam tylko dzięki temu, że nerwicy przez nią dostawałam.

Po czwarte wreszcie, na samym końcu, objawił się telefonicznie jeden dzielnicowy z Mokotowa z komunikatem, że w jego rejonie mieszka taka, Balbina Borkowska, jednostka dość uciążliwa. Nic karalnego, mandaty najwyżej albo nawet tylko upomnienia, ale ludzie się skarżą, że hałasuje, radio ryczy, telewizor też, kolumny ma chyba, bo czasami aż szyby brzęczą, a jak jej się zwraca uwagę, pysk rozwiera na cały regulator. W razie interwencji policji wszystko przycisza i do widzenia, niweczy dowód. Wyrzucić jej się nie da, bo zameldowana legalnie, jako konkubina takiego jednego, Wiesław Wyduj niejaki, konwojent w przedsiębiorstwie transportowym, nigdy dotychczas nie karany, ale, zdaniem dzielnicowego, podejrzany o wszystko, co tylko możliwe. Chwilowo go nie ma już od dwóch tygodni, bo z transportem do ruskich pojechał, a tam na granicy tydzień się stoi. Ponadto o wymienionej krążą plotki, jakoby odpłatnie przyjmowała wizyty rozmaitych osobników płci męskiej.

– Adres…!!! – zawył dziko Bieżan w słuchawkę.

– Dolna trzydzieści A, mieszkania dwadzieścia trzy, pokój z kuchnią, parter – odparł służbiście dzielnicowy.

Nie komentując i nie rozważając żadnych innych informacji, Bieżan poderwał

Górskiego i jak szaleńcy popędzili na ową Dolną. Ściśle biorąc, pojechali radiowozem.

Na miejscu od razu pożałowali, że nie ściągnęli kogoś z komisariatu, bo numer trzydziesty był widoczny jak byk, ale tego „A” długo nie mogli znaleźć. Ktoś z rzadko przechodzących lokatorów powiedział im wreszcie, że to oficyna, po drugiej stronie podwórza.

– No, tutaj ganiać kogoś, to ja bym nie chciał – wyznał Robert, spluwając ukradkiem przez lewe ramię, żeby nie wymówić w złą godzinę. – Na cztery… gorzej, na pięć stron świata można pryskać. Szerokie możliwości.

– Na razie nie mamy kogo ganiać, bo jedno u ruskich, a drugie w kostnicy – przypomniał mu Bieżan. – Na tego Wyduja… czy Wydoja…? Należałoby zaczekać z identyfikacją, o ile nie znajdziemy żadnej rodziny. Do sąsiadów przyjechaliśmy, chwalić Boga już ludzie wracają z pracy. Rozdzielamy się, ona hałasowała, idziemy wszędzie tam, gdzie dźwięk mógł dobiegać, bierz tamtą stronę, a ja tę.

Górski okazał się wygrany, bo w stojącym poprzecznie budynku była winda, Bieżan musiał latać po schodach. Za to przypadła mu część społeczeństwa przekraczająca już wiek produkcyjny i większość lokatorów znajdowała się w domu nie tylko w tej chwili, ale i w ciągu dnia. Wiedzą napchano go zgoła do wypęku.

– No, wreszcie się ktoś za to wziął! – zaczęła mściwie rodzina z parteru, nie bacząc, iż obiad po części stygnie, a po części się przypala. – To jest sodoma i gomora, wariactwa można dostać, pan widzi, tu są dzieci, a z tego okna naprzeciwko ryki i łomoty, że nie siedmiu, a stu braci ze snu by wyrwało! Ten mąż, co tam mieszka, to jeszcze nic, albo go nie ma, albo pijany tak na spokojnie, ale żona…?! Balangi, czy on jest, czy go nie ma, do rana prawie, a potem awantury, od różnych się wyzywają, a ona pieniądze bierze od każdego, kto się nawinie, jeszcze się kłóci, że za mało! Jego w kuchni zamyka, żeby nie przeszkadzał, a sama w pokoju te balety urządza…!

– Już jej dwa razy szyby wybiłem – wyznał zuchwale kierowca z mieszkania obok, również na parterze. – Mnie by różnicy nie robiło, mogę pracować na noce, ale patrz pan, dziecko roku nie ma, a nerwicy dostaje. Żona też. Co mam robić, okna zamurować? Co to, więzienie…? I nic nie pomogło, nawet tych szyb tak zaraz nie wstawili, jeszcze gorzej było!

– Bo to jest taka, proszę pana redaktora – naszeptała staruszka z pierwszego piętra.

– I tak spać nie można, to patrzę. Tam całe procesje chodzą, jeden za drugim, ona tam dom publiczny sobie zrobiła, a jeszcze taka druga jej przychodzi do pomocy, boczkami się zakrada, a to wszystko różne zbiry, możliwe, że już paru żywych stamtąd nie wyszło, a raz trupa jednego wynosili, na tamtą stronę, na Huculską…

– Owszem, patrzę – rzekł cierpko emerytowany elektryk teatralny, też z pierwszego piętra. – A co mam robić? O drugiej w nocy mnie ze snu wyrywa takie przeraźliwe:

Ole! Ole! Ole!!! Raz mi się nawet walka byków przyśniła… Nie, nie reaguję czynnie, chociaż wiem, które to okno, kiedyś specjalnie patrzyłem prawie od rana, wie pan, dźwięk swoje, a obraz swoje, obejrzałem sobie tę osobę koło południa, nie krępowała się… Tak, to ona na tym zdjęciu. Ktoś jeszcze był, nie mąż, męża też widziałem, zapewne chwilowy adorator… Niech pan sam spojrzy, z mojego okna wszystko widać. Jeden raz dostrzegłem wizytę osoby płci żeńskiej, od Konduktorskiej weszła, rzekłbym: przemknęła się.

A widziałem… – zakłopotał się nagle odrobinę – no, co tu ukrywać, żaden wstyd, pierogi sobie gotowałem, takie kupne, i jednego miałem na łyżce dla spróbowania, czy już doszły, gorący okropnie, i tak dmuchałem, bezmyślnie patrząc w okno. Ta osoba, blondynka, ukazała się w jej oknie, zaraz się cofnęła, ale ja byłem niegdyś człowiekiem teatru, rozpoznałbym ją w pewnym stopniu. Powiedzmy: rodzaj urody. A może nawet twarz…

– Zgadza się, koszmar zupełny – powiedział dość pobłażliwie niezbyt młoda plastyczka z drugiego piętra. – Mnie to dotyka średnio, ponieważ z reguły w lecie mnie nie ma, wyjeżdżam w rozmaite plenery, widzi pan, co robię. Dekoracyjki z patyków i suchych roślinek. O te roślinki muszę się są starać, nie każda się nada, a mam takie tanie miejsce pobytu… W zimie okna bywają zamknięte, u mniej może nie całkiem, ale tam, na dole, owszem, dźwięki są wyciszone. Zdarza się natomiast wiosną, jeśli tropikalny klimat zwali nam się na głowę, że jednej nocy nie da rady spokojnie przespać, nie wiem, czy ta idiotka jest głucha…? Ja nie wytrzymuję na drugim piętrze, a ona u siebie w domu…? Przerażające, owszem, już ją rozpoznaję, wiem, jak wygląda, pracuję przy oknie, ślepa nie jestem, jeden raz specjalnie, widząc ją przy zamykaniu okna, poczekałam i popatrzyłam. Wychodziła. Tak, to ona, chociaż zdjęcie nie najlepsze… Muszę przyznać, a widziałam ją kilkakrotnie, i zdziwiłam się, jak elegancko i nobliwie jest ubrana.

Spodziewałabym się raczej strojów wyzywających i bez gustu…

Obleciawszy dwa budynki i spotkawszy się na dole, Bieżan z Górskim nawet nie odzipnęli i prawie słowa ze sobą nie zamienili. Ruszyli wspólnie do sąsiadów bezpośrednich, tych z oficyny.

Tam zdobyli kopalnię złota.

– Taka jedna Ulka – rzekła tajemniczo sąsiadka z przeciwka, nieduża, sucha, straszliwie wścibska i żywa staruszka. – Jedna jedyna, przyjaciółka, żadnej innej nigdy nie było, chociaż, proszę pana pułkownika, rozmaici tu z dziewczynami przychodzą, ale tyle tych dziewczyn co kot napłakał. Pobędą, pobędą i won. Ona, ta Fela, ale Basia kazała do siebie mówić, konkurencji nie lubi…

– Dlaczego Basia? – przerwał jej Bieżan.

– A bo takie imię ma podobne, ale jej się nie podobało. Jakaś Babluta czy coś… Ten jej Wiesio to się mylił i czasem Fela mówił, a czasem Basia, a przyjaciółka też Fela…

– No właśnie, przyjaciółka…

– To tylko ta Ulka, ale ona rzadko przychodzi, i nie na imprezy, tylko tak prywatnie, szu, szu, szu, gadają między sobą i aż dziw bierze, jak krótko. Godzinkę, półtorej i już jej nie ma. Jakieś coś ze sobą umawiały, ale nie wiem co, bo szeptały i trudno było słowo usłyszeć…

Baba nawet nie kryła, że podsłuchiwała namiętnie, aczkolwiek bez rezultatu, co musiało ją szalenie zdenerwować. Bieżan, chwyciwszy trop, wydusił z niej, ile tylko zdołał.

Udało mu się także nakłonić ją do natychmiastowego zwizytowania kostnicy, gdzie bez namysłu, z blaskiem emocji w oczach, rozpoznała ofiarę, a także do obietnicy zawiadomienia go o każdej zmianie, jaką da się dostrzec, w pierwszym zaś rzędzie o powrocie pana domu. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wścibska staruszka okaże się lepsza od wszystkich wywiadowców świata, co nie przeszkadzało, że identyfikacji zamierzał tym razem dokonać rzetelnie i ściągnąć na rozpoznanie zwłok również konkubenta.

Głodni, zmęczeni i pełni emocji, obaj z Górskim wrócili do komendy.

– Zjemy coś…? – spytał niepewnie Robert, młodszy, a zatem bardziej spragniony kalorii.

Bieżan zawahał się. Z jednej strony głód odchudza, z drugiej źle wpływa na pracę umysłu.

– Małe, a pożywne – zadecydował. – Co to może być takiego?

– Hamburger od McDonald’sa. Podobno jeden wystarcza na całodzienną pracę górnika.

– No to zadzwoń albo wyślij kogo.

Robert zupełnie bezczelnie i wbrew wszelkim regulaminom wysłał wywiadowcę, nie mając pojęcia i że tym jednym nagannym czynem kolosalnie posuwa śledztwo do przodu.

Wywiadowca, w pełni świadom, iż wcale nie należy to do jego obowiązków służbowych, spełnił polecenie, bo sam też był głodny i miał nadzieję przy okazji wrzucić coś na ząb.

Przywiózł dwie potężne buły i rzekł:

– Złożę sprawozdanie. Bo coś się przytrafiło.

– Gadaj! – rozkazał Bieżan i rozpakował swoją bułę.

Wywiadowca nie nosił pieniędzy w portfelu, drobniejsze miał w kieszeni. Wyjmując je w zarazem wyrzucił na blat zdjęcie nieboszczki Borkowskiej. Sprzedawca i kasjerka na widok podobizny krótko zachichotali. Sprzedawca przeprosił od razu i wyjaśnił, że nie tak znów dawno, przed dwoma tygodniami mniej więcej, przy udziale tej pani nastała tu okropnie śmieszna scena, jaka rzadko się zdarza. Trudno zapomnieć. Jeszcze raz najmocniej przepraszam bo może to jakaś znajoma osoba…

Wywiadowca natychmiast zainteresował się rżeniem i zażądał relacji na zasadzie kumpel kumplowi i tak dalej. Jako klient był znany, bo gdzie niby miał awaryjnie pożywiać, jak nie w najbliższej placówce a o nadwagę się nie bał. Sprzedawca pozbył się oporów.

Otóż przyszły tu dwie panie. Jedna szczególnie atrakcyjna i efektowna, no i ta jedna zażądała gofra z kawiorem i ze śmietaną. Nie dysponują, niestety, kawiorem, zaproponowano jej zatem obfity zestaw innych produktów, ona zaś zaczęła się awanturować.

Bardzo śmiesznie i nawet dosyć dowcipnie, chociaż raczej ordynarnie, a ta druga temperowała ją z całej siły. Próbowała nawet wywlec ją z lokalu, ale ta pierwsza, rozrywkowa, uparła się przy swoim i wykrzykiwała, że prokuratura zajmie się placówką, lekceważącą klientów, ona jest dziennikarką, nazywa się Barbara Borkowska, proszę bardzo,

może to udowodnić, dowód osobisty wyciągała, a w prokuraturze ma chody. Ta druga mało wariactwa nie dostała, uciszała ją, jak mogła, w końcu jej obiecała, że coś tam zrobi, na coś tam się zgadza, uspokoiły się obie, zjadły kurczaka, ale jak…! Tej awanturnicy kawałek pod stół wleciał, uparła się go wyciągnąć, czyste przedstawienie było, bo jak wlazła pod krzesło, tak nie mogła wyleźć, ta druga miała śmierć w oczach, poszły w końcu, ale to nie koniec. W minutę później przyszła inna facetka, w drzwiach prawie je spotkała, tu jeszcze wszyscy chichotali, wyrwało im się w czym rzecz, a ta jedna mało trupem nie padła, jaka Barbara Borkowska, wykrzykiwała, ludzie, nie dajcie się zwariować, to nieprawda, to nie ta sama tylko inna, drugi spektakl nastąpił, rozrywkowy dzień mieli, jak rzadko. W końcu szkód nie było, klientki nic nie stłukły, zniszczeń żadnych, a za to ludzkie rozróby na złoty medal. Szkoda, że tak rzadko się przytrafiają, praca byłaby mniej monotonna…

Bieżan jadł cały czas i dziwnym trafem udało mu się nie zadławić.

– Rysopisy! – zażądał trochę niewyraźnie.

Wywiadowca był dobry. Wiedział, czego od niego zażądają.

– Ta awanturnicza ruda, piękny kolor, tak powiedziała kasjerka, czysta miedź, czerwone, czarne i oranż, razem wymieszane. To cytat. Wzrost między średnim a wysokim, dorodna dosyć, nie chuda, nie gruba, ładna twarz, byłaby piękna, gdyby nie cokolwiek wulgarna. Coś w rysach takiego, że na arystokratkę się nie nadaje. Oczy dość ciemne, może piwne. Obejrzała zdjęcie, to ta, znaczy denatka. Druga niższa, szczuplejsza, robiąca wrażenie delikatnej, słabej, ja wiem…? Wątłej. Niebieskie oczy, i nos prosty, nie długi, nie krótki, zwyczajny. Pociągła twarz, taka owalna. Usta… Pojęcia nie mam, jak to określić…

– Tak jak oni.

– Interesujące. Wyraziste. Nie za duże, ale coś w nich było. Wymowne…? Jeden taki, goniec, znaczy ten, rozwoziciel, obecny przy tym, powiedział, że gdyby ją spotkał parę lat temu, jak miał siedemnaście lat, nie przestałby jej całować do utraty tchu.

Zachęcające…? Ja przepraszam, ale atmosfera była taka, że człowiek, wbrew sobie, wyciąga własne wnioski…

– Jakieś imię tam padło?

– Dwa nawet. Ulka i Fela. Ulka, to ta blondynka, a Fela, to denatka…

– A ta trzecia?

– Duża ciemna szatyna przy kości, z lekką nadwagą, ale ładna, oczy tak zwane piwne, piękne zęby, i twarz jakby prostokątna, nos jak nos, chyba proporcjonalny, bo nie zwracał na siebie uwagi. Elegancka.

W milczeniu Bieżan dokończył posiłku, pełnym uznania gestem odesławszy wywiadowcę. Górski pożarł swoje wcześniej, ale też milczał. W końcu obaj odetchnęli głęboko.

– No to coś mamy – powiedział Bieżan z satysfakcją. – Uporządkujmy to sobie teraz. Bez emocji, spokojnie, od początku, bo mi się to wszystko razem strasznie dziwne wydaje. Zaczynaj.

Robert sięgnął po dokumenty.

– Denatka, Balbina Felicja Borkowska, zamieszkała na Dolnej, w konkubinacie z Wiesławem Wydujem…

– Zostaw Wyduja, jeszcze go nie mamy. Poza tym, może Wydoja. Nie wiemy, jak on się pisze, przez ó kreskowane czy zwykłe. Zostaw go na zapas i jedź dalej.

– Uciążliwa dla otoczenia. O skłonnościach rozrywkowych. Liczne… jak by tu… demonstracje w lokalach. Uporczywe przedstawianie się jako Barbara Borkowska, była prokurator i dziennikarka, de facto nie pracująca panienka do wzięcia. Jedna przyjaciółka może o niej najwięcej powiedzieć, Ula. Zapewne Urszula, ale równie dobrze mogłaby być Kordula. Albo… no nie, musiałbym wziąć kalendarz, nie pamiętam wszystkich imion, kończących się na ula. W jakiś sposób i z nieznanej przyczyny podająca się za tę Barbarę Borkowska, o denatce mówię, przez przyjaciółkę hamowana. Cholera, jak tę przyjaciółkę znaleźć…?

– Poczekamy na Wydoja – mruknął Bieżan.

– Przedsiębiorstwo transportowe, nikt nie powiedział jakie, można by ich zapytać, kiedy przewidują powrót TIR-ów z konwojem…

– A oni akurat wiedzą, ile ich będą trzymali na granicy. Ktokolwiek by to był…

– Jeśli istotnie podawała się za Barbarę Borkowska, tę żywą, a na to wygląda, ona, ta Barbara Borkowska, prawdziwa, powinna chyba o tym coś wiedzieć? Może jej to jakoś bruździło? Szczególnie że wyleciała z prokuratury, to mamy, chociaż wydawało się nieaktualne, bo nie ją zabili, tylko Balbinę. A ja nie wiem, może właśnie przez takie wygłupy? Prokuratura dzielnicowa, okręgowa, trzeba ich zapytać!

Bieżan w zadumie pokręcił głową.

– Mało. Prokuratura prokuraturą i żarty żartami, ale jakichś ludzi wokół siebie denatka miała. Nie mam na myśli sąsiadów, z sąsiadami, jak widać, była mocno na bakier, tylko przyjaciółkę nam potwierdzili. No i te awanturnicze skłonności. Ale człowiek zna nie tylko sąsiadów. Jacyś inni mogą wiedzieć więcej, szczególnie jeśli w dowcipach brali udział. Dwie drogi, spytać żywą Borkowską, co o tym wie i co myśli, i dalej penetrować środowisko Borkowskiej zabitej. Zauważ, co mamy, tylko plotki i spostrzeżenia lokatorów, obcy ludzie, nieprzychylnie nastawieni, nikogo osobiście znajomego. Przecież ta facetka nie spędziła życia na pustyni! Gdzie są jej prywatni znajomi, gdzie, do diabła, rodzina?!

– Urodziła się w Warszawie – zaczął ostrożnie Robert. – Gdyby chociaż w jakiejś wsi…

– We wsi to się może urodziła jej babka – mruknął gniewnie Bieżan.

– Nie przed wojną przecież! – rozzłościł się Robert. – Ona, znaczy, nie babka!

Prześledzić cały życiorys…

– To już odpracowane. Rodzice, Czesław i Helena, nie żyją. Brata miała, starszego, znikł z domu już szesnaście lat temu, ślad po nim zaginął, nie wiem, czy warto go szukać. Gnieździli się na Siekierkach w ruderze, dawno rozebranej, jakieś ciotki może się gdzieś plączą, bo rodzice mieli rodzeństwo, ale to na nic. Towarzystwo z młodości, z tej Poleskiej, straciło z nią kontakt. Tyle wiadomo, że rozrywkowa panienka, mamy konkubenta, adres, nikt, poza tym, nikogo nie zna, bij człowieku głową w ścianę. Tych ogłuszanych sąsiadów trzeba sprawdzić, nie wierzę w nich, ale miejmy z głowy, bo może jednak ktoś się postarał uciszyć nocne koncerty.

– Cholera. Sprawdzić alibi… zaraz… ludzi ze stu czterdziestu sześciu mieszkań…?!

– Dzieci i paralitycy odpadają. No trudno, ruszymy tę żywą…


* * *

– I naprawdę masz zamiar zostawić coś takiego odłogiem? – oburzyła się Martusia przez telefon. – Pod twoim własnym śmietnikiem leży trup, a ty nic…?!

– Już nie leży, zabrali go. Na twoich oczach.

– Ale leżał! I ty na to nic…?

– A co ty chcesz, żebym zrobiła? – zirytowałam się, bo akurat byłam ogólnie zajęta. – Sama się tam położyła, w zastępstwie? Już rozmawiałam z glinami, na uboczu, prywatnie.

– I co?

– I nic. Sprawę przejęła Komenda Stołeczna.

– No to co?

– No to muszę złapać tego jednego, który tutaj był, tego młodszego, bo go znam osobiście, więc może mu się coś wyrwie. Dam mu do zrozumienia, że coś wiem, i może sam z siebie przyleci ze mną rozmawiać.

– A co wiesz?

– Nie powiem, bo się nie będę wyrażać. Ale mogę zełgać, nie? Albo wymyślę, że coś mi przyszło do i głowy, to przecież zawsze jest możliwe, że nawet głupiej gropie coś przyjdzie do głowy…

– Kiedy?

– Co kiedy?

– Kiedy ci przyjdzie?

– Jak tylko znajdę chwilę czasu.

– A co robisz?

– Gówno.

– Miałaś się nie wyrażać!

– Wcale się nie wyrażam, uczciwie mówię, co robię, gówno w kotle od bielizny.

Muszę iść po skrzyp, bo pokrzywy już przywiozłam, a rumianek mam w ogródku.

Zaraz pójdę i urwę.

Martusia z drugiej strony robiła wrażenie nieco oszołomionej.

– I naprawdę wyjdzie ci z tego gówno w koszu od bielizny…?

– Wyjdzie we wszystkim, ale kocioł od bielizny najlepszy – pouczyłam ją. – Nie ma na świecie doskonalszego nawozu, skrzyp i pokrzywy pół na pół, a do tego odrobina rumianku…

– Słuchaj, czy to ma być jakiś przepis kulinarny…?

– Do jedzenia się nie nadaje. Zalać wodą i poczekać parę tygodni, śmierdzi nieziemsko. Muszę się z tym pośpieszyć, żeby dojrzało przed zimą.

– Czekaj, ogłuszyłaś mnie. Myślałam, że jesteś zajęta pracą!

– Nie, w tej chwili jestem zajęta poszukiwaniem tajnego numeru do karty kredytowej. Schowałam go tak starannie, że teraz nijak nie mogę znaleźć. Straszna katorga, dam spokój i pójdę po ten skrzyp.

– No dobrze, ale zaraz, bo ja ci chciałam powiedzieć, że przyjeżdżam znowu, w poniedziałek. Wytrzymasz?

– Bez problemu. Może wreszcie złapiemy tego kota…

Rozłączyła się. Powiedziałam jej świętą prawdę, poszukiwanie tajnego numeru wykończyło mnie doszczętnie, z prawdziwą przyjemnością oderwałam się od obrzydliwego zajęcia i poszłam po niezbędny mi skrzyp.

W przeciwieństwie do pokrzyw, po które musiałam jechać trzy kilometry w jedną stronę, na skrzypy w okolicy był urodzaj. Najwspanialsze rosły tuż pod ogrodzeniem sąsiada, trzeciego z kolei, licząc ode mnie, cała kępa, w zupełności wystarczająca na moje potrzeby. Jeszcze niedawno dom sąsiada nie był zasiedlony, trwały tam roboty wykończeniowe i właściciele pojawiali się rzadko, teraz nagle okazało się, że już mieszkają.

Wyrywałam sobie spokojnie ich skrzypy, kiedy sąsiadka wyszła na zewnątrz.

– Dzień dobry – powiedziała. – Pani chyba mieszka tam dalej, w trzecim domu?

Potwierdziłam i czym prędzej, z wielką skruchą, przeprosiłam za panoszenie się pod ich ogrodzeniem. Myślałam, że ich jeszcze nie ma…

– O, nic nie szkodzi – odparła życzliwie. – Na co mi to zielsko, pełno tego wszędzie. Tu i tak zresztą samochodami wszystko niszczą, niech pani popatrzy, to przecież ironia losu, chciałam mieć te iglaczki od zewnątrz, taki wąski paseczek za bramą, specjalnie posadziłam na jesieni i proszę! Skrzypy nietknięte, a iglaczki mi jakaś idiotka przejechała. Zła jestem na nią okropnie, o, widzi pani?

Popatrzyłam. Rzeczywiście, rząd małych krzaczków był w połowie zgnieciony, widniał na nim ślad opony samochodowej. Podwójny, jakby ktoś zawracał, niezręcznie cofając.

– Dziw, że nie wjechała pani w siatkę – zauważyłam potępiająco. – Zakręcała akurat w najwęższym miejscu, już nie miała gdzie… Skąd pani wie, że to była baba?

Budowlańcy też rozjeżdżają tę drogę.

– Widziałam. Przypadkiem tu byłam, przywiozłam rzeczy, ma pani rację, o włos ominęła siatkę. Jeszcze cofnęła i przygniotła obok. Firankę właśnie wieszałam i nie mogłam tak skakać z drabiny, bo bym jej powiedziała parę słów, a jak zeszłam z okna, to już jej nie było, odjechała w pani stronę.

Nabrałam obaw, że posądzi o dewastację zieleni kogoś z moich gości, więc pośpiesznie zapewniłam ją, że żadne idiotki ostatnio nie składały mi wizyty, co było prawdą. Na wszelki wypadek spytałam, kiedy to nastąpiło.

– Przedwczoraj… Nie, wcześniej. Trzy dni temu. Przedwczoraj porządkowałam garderobę i nie mogłam nic widzieć przez żadne okno… Bo my właściwie mieszkamy tu dopiero od wczoraj.

– A, to dlatego sądziłam, że jeszcze państwa nie ma…

Pocieszyłam ją, że iglaki odżyją, pożegnałyśmy się przyjacielsko, z pękiem zielska w dłoniach uczyniłam cztery kroki i zatrzymałam się, rażona odkrywczą myślą. Zaraz.

Idiotka rozjechała jej iglaczki. Przedwczoraj. Jakaś baba w samochodzie. Nieboszczkę pod mój śmietnik ktoś przywiózł. A jeśli baba…?

Zawróciłam. Sąsiadka jeszcze oglądała przygniecione rośliny i próbowała je prostować.

– Przepraszam panią, a o której godzinie to było?

– Tuż przed zmierzchem – odparła bez pudła wiedząc, o co pytam – bo jak potem chciałam mężowi pokazać, to już się ciemno zrobiło. Chyba koło piątej. Albo trochę przed.

I nawet się nie zainteresowała, do czego mi ta wiadomość potrzebna. Chwałaż Bogu, nie miałam najmniejszej ochoty informować jej, że w podzięce za skrzypy zamierzam jak najszybciej napuścić na nią policję. Nie musiałam już łgać, że coś wymyśliłam, przeciwnie, sumienie mnie gryzło, bo udzieliłam fałszywych informacji, wmawiałam w nich, że dwa domy stoją puste.

Dodzwoniłam się bez trudu, porucznik, pardon, komisarz Górski dał mi poprzednio numer swojej komórki. Przez telefon wściekle tajemnicza, kazałam mu przyjechać, żeby obejrzał zjawisko na własne oczy, i to szybko, póki widno. Potraktował mnie poważnie, nie zwłóczył ani chwili.

Przyjechał sam, bez tego drugiego, podinspektora Bieżana, co mi było bardzo na rękę. Mogłam sobie pozwalać na supozycje własne.

– Otóż sama wprowadziłam panów w błąd, twierdząc, że ten dom jest niezamieszkany – przypomniałam od razu. – Co zresztą było prawdą aż do wczoraj. Obok mnie pusto, w następnym ludzie, pytaliście wszystkich, trzeci też powinien być pusty, bo robotnicy poszli precz o wpół do czwartej.

– Zgadza się – mruknął komisarz.

– Tymczasem okazuje się, że właścicielka tkwiła w oknie i widziała jakąś osobę w samochodzie. Zachowała ją we wdzięcznej pamięci, pogniecione iglaki zaraz pan sobie obejrzy, a jeśli pan jej powie, że to ja doniosłam, nie przebaczę panu nigdy w życiu.

Niech pan te iglaki zobaczy przypadkiem i od nich zacznie, dobrze panu radzę. Chętnie bym poszła podsłuchiwać, ale nie znam rozkładu ich domu, więc pewnie mi się nie uda, zatem pan tu wróci, co? Z elementarnej przyzwoitości…

Zgodził się okazać elementarną przyzwoitość, poszedł i wrócił po dość długim czasie. Był tak zadowolony, że zdradził mi przy herbacie niektóre tajemnice służbowe.

– Jeśli nic pani nie powiem, i tak pani z niej wydusi, więc co za różnica? Owszem, może to być ważne. Jedyny samochód przed jej domem w ciągu co najmniej godziny, a ona w tym oknie sterczała dłużej. Z półtorej. Co w te kobiety wstępuje, żeby tak się męczyć z głupimi firankami…?

– U mnie też się było męczone – powiedziałam ostrożnie, używając tej osobliwej formy, bo przypisywanie sobie cudzych zasług wydawało mi się nie przyzwoite, a nie ja osobiście się męczyłam, tylko inne osoby.

Komisarz Górski popatrzył dookoła siebie z lekkim roztargnieniem.:

– No tak, bardzo ładnie – pochwalił. – Tam też ładnie.

– Ale nie poszedł pan do niej wyłącznie w celu: podziwiania wystroju wnętrza?

– przypomniałam mu delikatnie.

– No nie. Fakt.

– I kogo ona w końcu w tym samochodzie widziała?

– Blondynkę – powiedział ponuro po chwili milczenia. – Bez sensu.

– Dlaczego? – zdziwiłam się. – Sądząc z tych wszystkich głupich dowcipów…

Przerwał mi.

– A owszem, tu by się zgadzało, do takiego idiotyzmu blondynka pasuje. Zakładając, że przywiozła tu swoją ofiarę, rąbnęła ją, a potem uciekła, zawracając nieudolnie, miotając się pod cudzym domem i czyniąc takie sztuki, jakby się specjalnie starała, żeby na nią pół miasta zwróciło uwagę. Szczyt kretyństwa.

– Bo ona chciała wyjechać tamtą stroną – wyjaśniłam. – Widziałam przecież ślady. A tam jest dziura w poprzek, połowa płyty wyrwana, nie wiedziała o tym.

– A co to za przestępca, który nawet terenu przed zbrodnią nie rozpozna?!

– To od niedawna wyrwane, jak ta budowa naprzeciwko stanęła. Już wcześniej widziałam, że ktoś tam zawracał.

– To jak ci ludzie tu jeżdżą?!

– Jedni od jednej strony, a drudzy od drugiej. Widział pan, wyrwane akurat w środku pomiędzy wjazdami do bram. Tamci od tamtej strony mają do dziury nawet bliżej.

Komisarz Górski przez chwilę pozgrzytał zębami i wymamrotał kilka stosownych do sytuacji słów. Po czym wrócił do spraw służbowych.

– A rzecz druga, to co tu robi blondynka? Podobno najlepsza i w ogóle jedyna przyjaciółka denatki to właśnie blondynka. Sprawców szuka się na ogół wśród wrogów ofiary, a nie wśród najlepszych przyjaciół. Za grosz sensu w tym nie ma!

– Niech pan może pogada z tą przyjaciółką – poradziłam subtelnie.

– Kiedy jeszcze jej nie mamy – odparł Górski gniewnie. – Nikogo nie mamy, niech to cholera, przez tę pomyłkę na początku wszystko nam się po… tego… pokiełbasiło.

– Jaką pomyłkę?

– Co do osoby ofiary.

No i proszę, wiedziałam, że mu się coś wyrwie! Na moment mnie oszołomił.

– Zaraz. Chwileczkę. To znaczy, że co? Nie Borkowska została zabita, tylko ktoś inny?

Komisarz zmieszał się nieco, spojrzał na mnie wzrokiem zranionej łani i machnął ręką.

– A, co tam…! Umiała pani milczeć pięć lat temu, umie pani chyba i teraz. Owszem, Borkowska, ale inna Borkowska. Nie ta.

Zważywszy, iż nie znałam osobiście żadnej Borkowskiej, nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale poczułam się silnie zaciekawiona.

– Tylko która?

– No, inna…

– Dziennikarka…?

– Jaka tam dziennikarka, dziennikarka zleciała nam na głowę akurat w najgorszym momencie. Żywa, zdrowa i wściekła jak diabli, prosto z podróży. Kompromitacja.

A denatka to właściwie nie wiadomo kto, taka wesoła panienka, ale nie notowana, i wygląda na to, że udawała tę dziennikarkę.

Zaczynało to być wysoce interesujące. Spróbowałam się skupić.

– Po co?

– A cholera ją wie. I wcale to nie jest pewne.

– Aż czego wnioskujecie?

– Proszę pani, jeśli ktoś fałszuje w dowodzie miejsce zameldowania…

– Która…?

– Denatka.

– Zaraz. Jak fałszuje? Z czego na co?

– Z własnego miejsca zamieszkania na meldunek innej osoby…

– I wobec tego nawet nie wiecie, gdzie mieszkała? – zgorszyłam się. – Ta nieboszczka? Za życia?

– No nie, teraz już wiemy. Wpisała sobie adres tej drugiej Borkowskiej, tej dziennikarki… I jeśli ten ktoś w dodatku publicznie się przedstawia, nazwiskiem i zawodem…

To niby co o tym myśleć?

– Dużo myśleć – zgodziłam się. – A gdzie naprawdę mieszkała?

– Też na Mokotowie. Na Dolnej trzydzieści A.

– Gdzie…?! – wrzasnęłam ze zgrozą.

– Na Dolnej trzydzieści A, mieszkania dwadzieścia trzy. To w oficynie.

– Żartuje pan – powiedziałam po chwili, ochłonąwszy nieco. – Że w oficynie, wiem lepiej od pana. Na parterze?

– Na parterze. A co…?

– A to, że w życiu jej nie widziałam na oczy i nie miałam pojęcia, jak się nazywa, ale bywały chwile, kiedy namiętnie chciałam wrzucić jej do domu przez okno odbezpieczony granat. I gdybym miała granat, pewnie bym to zrobiła. Ale nie miałam, więc znalazłam inne wyjście…

– A co pani tam robiła? – przerwał mi podejrzliwie.

– Jak to co, mieszkałam! Naprzeciwko jej okna, na trzecim piętrze od frontu. Tutaj mieszkam dopiero dwa lata.

Zawód się w komisarzu odezwał gromko i z hukiem.

– Zaraz, po kolei. Primo, w tym mieszkaniu na trzecim piętrze jest teraz remont…

– No pewnie, że jest remont, bo przez dwadzieścia lat nie było odnawiane. I stolarka się wypaczyła, niektóre przewody wod-kan pochodziły jeszcze sprzed… zaraz, policzę… pięćdziesięciu czterech lat. A może nawet były przedwojenne.

– To niezłe musiały być…

– Kamionka – wyjaśniłam krótko. Młody, nie młody, co to jest kamionka, powinien rozumieć. – Ale jednak nie miały trwałości piramid. Jasne, że musi być remont.

– Bardzo dobrze. Secundo, dlaczego ten granat…?

– Bo grała. Nie osobiście, miała te urządzenia, określane jako muzyczne, moim zdaniem, do walenia murów Jerycha lepsze niż trąby, i produkowała nimi dźwięki straszliwe. Zazwyczaj w nocy. W okresie wiosenno-letnim, przy otwartych oknach, absolutnie nie do zniesienia, ja nie młodzież, nie cierpię hałasów. Z dwojga złego wolałabym już chyba świder pneumatyczny, brzmi monotonniej.

– Rozumiem. Tertio, jakie pani wyjście znalazła, nie mając granatu?

– Wyjeżdżałam. Nie było mnie. Od późnej wiosny przez całe lato, brałam ze sobą najpierw maszynę do pisania, później laptopa i cześć. We wrześniu ona już jakoś mniej kochała świeże powietrze, ale też się zdarzało.

– Rozumiem – rzekł komisarz ponownie i zamyślił się. – No dobrze, i co pani o niej wie?

– Nic, poza tym, że musi być trochę głucha. To znaczy, musiała, skoro padła pod moją wierzbą. Czy wszyscy lokatorzy sąsiednich budynków urżnęli się z radości?

– O tym nic nie wiem, w czasie przesłuchań byli trzeźwi. Ale zaraz, skoro hałasy w nocy, niemożliwe, żeby pani ani razu nie wyjrzała przez okno!

Nie wiadomo, dlaczego zdenerwowałam się tak, że postanowiłam wmusić w komisarza jakiś naganny napój. Wolał piwo niż wino, słusznie poniekąd, niższy procent alkoholu.

– Może pan być spokojny, że wyglądałam wielokrotnie – powiadomiłam go zarazem ze złością i satysfakcją, bo już tam przecież nie mieszkałam, ale minione przeżycia trudno było zapomnieć. – Mało, tkwiłam w oknie i obmyślałam sposoby zdewastowania jej tej aparatury. Zastanawiałam się nad podpaleniem, szalały po mnie butelki z benzyną, ciskane na czołgi, broń palna długa, ale musiałby to być panzerfaust. Płonąca strzała z łuku, cholera, żebym znała jakiegoś Indianina… Nie wyobraża pan sobie, jakie miałam niszczycielskie pomysły!

– I nie spróbowała pani…? – wyrwało mu się z wyraźnym zaciekawieniem.

– Schody mi przeszkadzały – wyznałam ze skruchą. – Więcej różnych działań wymyśliłam z bliska niż z daleka, ale musiałabym lecieć te trzy piętra tam i z powrotem.

Wolałam wyjeżdżać. Nie zdziwię się, jeśli wyjdzie na jaw, że zabił ją ktoś z tamtych okolicznych lokatorów.

Komisarz znów się zamyślił, po odrobinie popijając piwo.

– Jest to jakaś myśl – przyznał w końcu. – Ale po pierwsze, dźwięki dźwiękami, musiała pani jednak coś widzieć…?

– Owszem, raz. Faceta z sąsiedniego bloku, który awanturował się pod jej oknem i wygrażał pięściami. Z trzeciego piętra widziałam czubek jego głowy. Nie był łysy.

Miał dzieci, które zostały obudzone i teraz płaczą. Osoba, która dopingowała go z okna pierwszego piętra, była zapewne jego żoną, matką płaczących dzieci. Osoby w innych oknach popierały ją z zapałem. Scena malownicza, można powiedzieć, ale do niczego nieprzydatna. Nic więcej.

– Ale ktoś tam może przychodził…

– Niech się pan opamięta – powiedziałam surowo. – Jako świadek naoczny jestem do kitu. Primo, nie spędzałam czasu w oknie, secundo, ryki grzmiały w nocy, kiedy z natury rzeczy jest ciemno, tertio, nawet gdyby do niej leciała cała wataha, też widziałabym wszystkich tylko od czubka głowy. Więcej pożytku może pan mieć ze mnie w dziedzinie dedukcji, niech pan powie więcej o tym udawaniu dziennikarki bądź co bądź, ta sama płeć, kobieta kobietę prędzej wywęszy…

Musieli tam mieć jakieś kłopoty, bo po krótkim wahaniu komisarz wyjawił mi, że jednak więcej informacji zdobyli o Borkowskiej martwej niż żywej. O ile oczywiście nie zachodzi tu znów jakaś pomyłka i rzecz dotyczy żywej, a nie martwej. Opinie były wysoce urozmaicone, sprzeczne ze sobą, i mogły każdego skołować doszczętnie.

– A w ogóle to ta pani sąsiadka wcale nie jest pewna, ile osób widziała w tym samochodzie – dołożył nagle. – Wpatrywała się w blondynkę przy kierownicy, ale nie wyklucza, że siedział i pasażer. W oczach jej stoi, że pusto nie było, na fotelu obok mógł siedzieć człowiek, a mógł, na przykład, duży pies. A na końcu strzeliło babie z rury wydechowej.

– To znaczy, że widziała akurat chwilę zbrodni! – zaopiniowałam bez namysłu.

– Z rury brzmi podobnie, szczególnie jeśli słyszała z domu. Z domu?

– Nie. Już z zewnątrz. Spod drzwi.

– Że też nie wyszła na ulicę! Byłby naoczny świadek!

– A pani nie mogła akurat robić czegoś w kuchni…?

Skruszona niezmiernie, spróbowałam udzielić mu licznych rad. Nie ma tak, żeby nigdzie nie było żadnych ludzi, proszę, sąsiadka objawiła się po trzech dniach, z budowy naprzeciwko albo kawałek dalej też mógł patrzeć ktoś, kogo dopiero trzeba złapać.

Może jakiś idiota, który sam nie wie, co widział… Należy pogadać z żywą Borkowską, niemożliwe, żeby nic nie wiedziała!

Rady były nieco spóźnione, oni też na te pomysły wpadli. Owszem, dochodzenie trwa…

– Ale pani się nie przyzna, że tak z panią rozmawiałem? – spytał ostrzegawczo, wychodząc. – Osobom postronnym tajemnic śledztwa się nie zdradza, mógłbym karnie wylecieć.

Poprzysięgłam milczenie, chociaż nie miało to żadnego sensu. Wielkie mi tajemnice, które zna cały świat, mogłam pogadać z paroma osobami i wiedzieć więcej od niego, mogłam napomknąć prawdziwej dziennikarce Borkowskiej, że chętnie udzielę jej wywiadu, prawem się zajmowała, temat był mi bliski i proszę bardzo, po godzinie mogłabym być z nią zaprzyjaźniona. Co nie oznaczało, rzecz jasna, że komisarza Górskiego w jakikolwiek sposób zamierzałam wrobić…

Plany mi się zaczęły krystalizować i dobre chęci zalęgły się we mnie na mur, nie zdążyłam jednakże nijak zadziałać, ani nawet zastanowić się porządnie, bo Martusia, po rozpaczliwym i niezrozumiałym telefonie, przyjechała zaraz nazajutrz.

– Słuchaj, bardzo cię przepraszam – zaczęła już od furtki – ale mam taką propozycję, że to jest szansa życiowa! Muszę z człowiekiem porozmawiać osobiście, a on wyjeżdża do Wenezueli! Wiesz, to kawałek stąd…

– Po jaką cholerę filmowiec jedzie do Wenezueli? – wymamrotałam z niesmakiem, przytrzymując drzwi, żeby się samoczynnie nie zamykały. – Jeśli kupować następną telenowelę, nie chcę mieć z nim do czynienia. Albo przeciwnie, chcę, zadam mu parę pytań…

– Nie musisz! To nie on kupuje, on jedzie prawie prywatnie, folklor południowoamerykański, hobby ma takie. Ale wróci, a ja mam przez ten czas zrobić scenopis.

Muszę to z nim omówić!

– Proszę cię bardzo, omawiaj. Ale ostrzegam cię że do omawiania mamy także mnóstwo innych rzeczy.

– Jakich rzeczy? – zaniepokoiła się Martusia.

– Kazałaś mi się zająć naszym trupem, nie? No to się zajęłam. I teraz ho, ho!

– Nie strasz mnie. I możesz trochę poczekać?. z nim jestem umówiona na drugą, to o której powinnam pojechać?

– A gdzie jesteś umówiona?

– Na Chełmskiej.

– Iiiii, to piętnaście minut. Nawet z korkiem na drodze. Mamy jeszcze co najmniej półtorej godziny.

Te półtorej godziny spędziłyśmy nad wyraz chaotycznie, bo Martusia w nerwach nie była w stanie się skupić, ów scenopis wydatnie zwiększał jej nadzieje na przejście z reportażu do filmu fabularnego, ja zaś usiłowałam myśleć zbrodniczo. Jedyny pozytywny efekt chaosu objawił się dopiero późnym popołudniem, po jej powrocie.

– Tak mi nabiłaś głowę tą wierzbową nieboszczką, że mi się z ust wyrywała raz za razem – oznajmiła, równocześnie radosna i zatroskana, zgarniając z mojego bufetu kuchennego kocie talerze – Słuchaj, dzwoniłam od razu do Tadeusza, powiedział, że tu przyjdzie, nie masz nic przeciwko temu? To jest twój plenipotent, nie mój, ale chciałabym się go poradzić…

– Bardzo dobrze, niech przychodzi. Co ty chcesz zrobić?

– Kupiłam szynkę po drodze. Mogę włożyć do lodówki?

– Możesz, doskonale, koty będą miały co jeść.

– Zwariowałaś, ty szynką karmisz koty…?!

– Nie, ale tu leży poprzednia szynka, przedwczoraj kupiłam, nie damy rady jej zjeść i któraś się zaśmiardnie, koty się ucieszą. Chyba że będziemy jadły wyłącznie szynkę.

Nie wiem, czy pasuje do bobu.

– Możemy jeść na zmianę. Możemy w ogóle jeść, co ty będziesz chciała, bo ja ci się muszę podlizać.

– Zwariowałaś? – zgorszyłam się podejrzliwie. – Scenariusz wybij sobie z głowy od razu!

Martusia opanowała swoją namiętność do sprzątania, dała spokój porządkom na kuchennym bufecie i przeszła do salonu.

– Nie, scenariusz jest, przecież z czegoś ten scenopis muszę robić, nie? Ale chciałam, żebyś rzuciła okiem na dialogi, bo mi się jakieś takie drętwe wydają. Tak to trochę przejrzałam…

Z wielkim wahaniem dopuściłam ewentualność rzucania okiem bez żadnych dalszych zobowiązań, bo tej telewizyjno-filmowej twórczości bałam się panicznie i unikałam jak ognia. Postawiłam na stole miskę bobu i dołożyłam talerzyk z poprzednią szynką, po czym stanowczo zmieniłam temat.

– I co zrobiła, wyrwawszy ci się z ust? – spytałam surowo.

– Kto…?

– Ta nasza nieboszczka.

– A…! Wyobraź sobie, niektórzy ją znają!

Skrzywiłam się z naganą.

– Tyle wiemy od początku, prawie każdy coś tam o niej mętnie bredził. I coś mi się widzi, że to jest damska zbrodnia, jedna baba drugiej babie narobiła koło pióra i któraś z nich padła trupem. W dodatku plącze się tu trzecia baba…

Martusia zainteresowała się dziko, porzucając swoje perypetie zawodowe. Własny trup, osobiście znaleziony, to było duże coś! Bez najmniejszych skrupułów przekazałam jej całą, świeżo zdobytą wiedzę i zażądałam informacji z ostatniej chwili, od tych niektórych.

– Wiesz, albo to była schizofreniczka, bo oni mówili o dwóch różnych facetkach – oznajmiła, niezadowolona z własnej niepewności i usiadła przy stole, na którym stało także i piwo. – Taki Filip…

– Z konopi…

– Nie, z Polsatu. Kamerzysta, znam go, kręciliśmy kiedyś razem, nawet mi się podobał…

– Ale go nie chciałaś, bo nie miał brody – podsunęłam odkrywczo.

– Nie miał… Odczep się! Nie lecę na wszystkich brodatych!

– Tylko na niektórych…

– Na niektórych może być. O mnie mówimy czy o zwłokach…?!

– O zwłokach. I co ten Filip ogolony? O, popatrz, to mógłby być przydomek królewski, Filip Trzeci Ogolony. Jeszcze takiego nie było…

– Ale on nie jest królem, tylko operatorem. Mówi, że raz kręcili taką rozmówkę z Barbarą Borkowska całą rozmowę, ale zmontowana została prawie migawka, bo to były krótkie wypowiedzi różnych fachowców na temat prawa i przestępczości, i zapamiętał ją, bo po pierwsze miała przepiękne włosy, czysta miedź, on leci na włosy…

– Tak, jak ty na brody?

– Mniej więcej. A po drugie, wyjątkowo rozumne rzeczy mówiła. Sensowne jak rzadko i ostro, ale najostrzejsze jej wycięli. Mówił, że szkoda, bo kiedyś wreszcie powinien pójść odważny tekst. Znała się na tym, to się dało zauważyć, potem się dowiedział, że wcześniej była prokuratorem, a spodobało się to jej gadanie wszystkim, nie tylko jemu, z góry wiedzieli, że wytną…

– Normalka. Dlatego ja tak nie lubię tych występów.

– Ale ja cię kręciłam na żywo! I wskoczyłyśmy w przemówienie prezydenta! Mało ci jeszcze?

– Nie, dziękuję, całkiem starczy. Robić afronty dostojnikom państwowym na krakowskim rynku… to prawie jak Kościuszko!

– On robił afronty dostojnikom? – zdziwiła się Martusia.

– Nie, składał przysięgę z szablą w dłoni. Owszem, car mógł to oceniać jako afront…

– Uspokój się z tą historią, bo ja jej nie umiem! Za to, czekaj, druga osoba… Kto to był…? A, wiem, scenogra. a, psy na niej wieszała, nawaliła jej mężowi, ten mąż też scenograf, TVN, wściekły wrócił do domu, bo głupia purchla umówiona była na wywiad czy coś innego, rozmowy w toku albo któryś magazyn, i w ogóle nie przyszła, siedziska mu źle wypadły. To w końcu co? Odpowiedzialna facetka czy głupia purchla?

– Purchla… – zastanowiłam się. – Czy purchel…? Purchle na dachu, purchle na szlichcie, na lakierze, na farbie olejnej, zawsze się o tym mówiło w liczbie mnogiej…

Taki jeden purchel na środku… czy purchla? Wiesz, że nie wiem, jakiego rodzaju są purchle…

Martusia przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu, z lekkim niepokojem.

– Można wiedzieć, o czym ty mówisz?

– O mankamencie budowlanym. O purchlach. Problem językowy.

– A to w ogóle coś jest, te purchle…?

– No pewnie! Takie wybrzuszenia warstwy, która powinna być gładka. Małe, duże, różne. Jak przyciśniesz, to się ugnie, a jak zostawisz, cała warstwa wstanie albo się wykruszy. I za skarby świata nie wiem, jakiej one są płci, purchel czy purchla?

Martusia, wpatrzona we mnie, znów odczekałaś chwilę.

– Robi to nam jakąś różnicę? – spytała ostrożnie.

– Nie – ocknęłam się, bo oczyma duszy widziałam mnóstwo różnych płaszczyzn, upstrzonych purchlami. – Żadnej. Czekaj, to na razie dwie osoby i dwie sprzeczne opinie. Był ktoś więcej?

– Tak konkretnie to nie, ale w bufecie ktoś mówił, że ktoś mu mówił, że jeśli cała prokuratura tak wygląda, to on zostaje przestępcą. Łańcuchowe plotki. A ktoś tam się wtrącił, że wszystko nieprawda, Tomek mówił, że to nie ta, tylko tamta, i że podobno ma dowody…

– Jaki Tomek?

– Nie wiem, nie znam człowieka. Zwracam ci uwagę, że to było na Chełmskiej, a nie na Woronicza, na Woronicza znam więcej osób. W bufecie akurat było gęsto i nie wiem, co kto mówił, bo w końcu zajęta byłam osobiście…

– Należało iść do bufetu dopiero po rozmowie zasadniczej!

– No to poszłam po, ale jeszcze takie resztki się plątały. Dla mnie ważne, bardzo cię przepraszam…

– I tak osiągnięcia masz niezłe – pochwaliłam ją sprawiedliwie, z czego wynika, że masz także rację. Albo to była postać kontrowersyjna, albo ich było dwie.

– Moim zdaniem, dwie.

– Moim też. Szczególnie że jedna leżała pod moim śmietnikiem, a druga objawiła się glinom żywa i zdrowa, co już zostało udowodnione. Pytanie, która była jaka, mam na myśli, która padła. Ale chyba ta gorsza, bo zameldowanie w dowodzie miała sfałszowane. Ty byś nie mogła skoczyć do filmu jeszcze raz i wyłowić jakoś tego Tomka, co to ma dowody?

– Teraz zaraz…?

– Nie, może jutro…

– Jutro wracam do Krakowa!

– No to możesz spróbować telefonicznie. Metodą kolejnych przybliżeń…

Szczęśliwie w tym momencie przyleciał pan Tadeusz. Zostawiłam go z Martusią na załatwianiu zmartwień służbowych i zajęłam się gotowaniem następnego bobu, który, jak się okazało, do szynki szedł całkiem nieźle. W charakterze napoju pasowało do tego zestawu czerwone wino. Bób był niezmiernie cenny z tego względu, że zawierał podobno dobre kalorie i nie tuczył, można go było zjeść cały wagon bez szkody dla zdrowia i urody.

Wysiłków intelektu, poza odmierzeniem soli, nie wymagał, mogłam zatem poświęcić umysł problemom śledczym. Wpatrzona w garnek, oczekując chwili zagotowania wody, żeby wsypać zamrożoną zawartość opakowania, powyciągałam sobie rozmaite wnioski i posunęłam śledztwo do przodu.

Bezlitośnie przerwałam im konwersację nie wiadomo w jakim momencie, później okazało się, że nieszkodliwym, bo najważniejsze już omówili.

– Panie Tadeuszu, nie wierzę, że ani jednej myśli nie poświęcił pan aferze spod mojego śmietnika… – zaczęłam.

– Bądź subtelniejsza – poprosiła Martusia. – Spod płaczącej wierzby.

– Spod wierzby – zgodziłam się. – Coś pan wiedział o Barbarze Borkowskiej.

Nieciekawa postać, tego – śmego, jestem pewna, że już pan wie więcej! No…?

Pan Tadeusz bez wielkiego oporu przyznał się, że istotnie, wie więcej. Zainteresował się sprawą na wszelki wypadek, bo skoro takie rzeczy dzieją się pod moim domem, nie wiadomo, co z tego może wyniknąć, a on ma obowiązek mnie pilnować. Trochę zabrzmiało to tak, jakby musiał powstrzymać mnie od następnej zbrodni, którą właśnie planuję, ale nic mi to nie przeszkadzało, proszę bardzo, niech powstrzymuje.

Pogadał z dziennikarzami i wyszło mu dokładnie to samo, co i Martusi.

Kontrowersyjna postać albo dwie różne osoby.

– Otóż to! – powiedziałam z zadowoleniem. – Że dwie różne osoby, to już ja osobiście wiem na pewno. Jedna, prawdziwa dziennikarka, była prokurator, fachowiec, jednostka solidna i pracowita, i druga, panienka rozrywkowa, podszywająca się pod tę pierwszą. Musiała jej chyba cholernie nie lubić i paskudziła jej opinię, ile mogła i gdzie się dało. Tak z czystej, nieskalanej i bezinteresownej złośliwości?

Martusia w czystą złośliwość wątpiła.

– No coś ty? Chciałoby się jej…?

– Raczej chyba coś w tym miała – uczynił przypuszczenie pan Tadeusz. – Jakiś cel jej przyświecał. Mogła to być zemsta, Borkowska była prokuratorem, naraziła się tej drugiej i ona mściła się w ten sposób.

– I osiągnęła swoje, bo żywą Borkowską wylali z prokuratury – przypomniałam.

– Właściwie mścicielka powinna była już wtedy zaniechać tej akcji odwetowej, tymczasem ciągnęła zabawę do ostatniej chwili. Jestem pewna, że nachalnie pchała się do mnie na wywiad dublerka, a nie pierwowzór. Szkoda, że się nie dopchała, bo ciekawa jestem, jak by wyglądała pogawędka…

– Podobno okropnie – przerwał żywo pan Tadeusz. – To był prymityw zupełny, jakieś rozmowy nie wiadomo o czym, poniżej wszelkiego poziomu, zachowywała się ordynarnie, obrażała ludzi! Od dwóch osób słyszałem bezpośrednio, dali się namówić na spotkanie, do tej pory są oburzeni.

– To już wiemy – zniecierpliwiła się Martusia – że to była głupia… ta… jak jej tam… raszpla…? Pęksa…?

– Purchla.

– O, właśnie! Głupia purchla. Ale co na to ta pierwsza? Ta żywa? Niemożliwe, żeby nie wiedziała, że jej ktoś robi koło pióra, żeby nic do niej nie docierało! Szczególnie, jeśli ją wylali z roboty, jakieś przyczyny podać musieli! Jaka ona w ogóle…?

– Podejrzana – rzekłam pouczająco. – Miała motyw, że hej! Jak stąd do Australii.

Nie mogła się nijak pozbyć swojej drugiej osobowości, więc jej w końcu rąbnęła i z głowy.

– Ale przecież mówisz, że tu była blondynka!

– Zgadza się, była, i nawet w odpowiednim czasie, ale jeśli prawdziwa, a nie farbowana, miała prawo być tak głupia, że na trupa pod wierzbą nie zwróciła uwagi. Znalazła się tu przypadkowo, przejechała iglaczki i znikła z horyzontu.

– Jaka blondynka? – zainteresował się pan Tadeusz.

Opowiedziałam mu o spostrzeżeniach sąsiadki. Po dłuższych rozważaniach uzgodniliśmy wszyscy, troje między sobą, że albo blondynka była farbowana i została wynajęta przez Borkowską w wiadomym celu, jako nie blondynka mogła się nawet pokazać strzelcem wyborowym, albo dzieła dokonała Borkowska osobiście, przyodziana w blond perukę!

Skrytykowałam czyn:

– To ona też głupia, bo powinna była zwyczajniej przejechać ją samochodem. Za zabójstwo samochodem na trzeźwo dostaje się najwyżej osiem lat, a za inne narzędzia zbrodni można załapać nawet dożywocie. Widzę tu wprawdzie okoliczności łagodzące, ale z drugiej strony jestem pewna, że nie miała pozwolenia na broń. Chociaż, jako prokurator, może miała…?

– Zabraliby jej chyba, wywalając z prokuratury? – zaprotestowała Martusia.

– Nie w tym dzieło. Nie jechałaby z nią przecież ta druga, źródło zarazy, wróg numer jeden, w dodatku w blond peruce, nie, zaraz, kierowczyni w blond peruce, nawet dla krowy byłoby to podejrzane. Paskudzisz komuś życie i jedziesz z nim w odludne tereny…?

– Nie mogę, wezmę piwo – zdenerwowała się Martusia. – Nikomu życia nie paskudzę, to mnie paskudzą! Poza tym to wcale nie są odludne tereny, ty tu mieszkasz…

– Ja sama tłumu nie stanowię. Ale jeszcze parę osób, owszem…

– Może któraś z nich udawała, że chce porozmawiać jak człowiek…

– Może jedna drugiej w tej peruce nie rozpoznała – podsunął pan Tadeusz z dużym powątpiewaniem.

– Sam pan nie wierzy we własne słowa – zganiłam go. – Nie, niemożliwe…

Chociaż, może możliwe, ta szkalowana, mam na myśli żywą, stanęła na głowie, żeby osobiście pogadać ze szkalującą… Załatwić z nią ukrócenie afery, może za forsę, może wykryć, o co jej chodzi… Ja bym, w każdym razie, jakąś aktywność wykazała!

– To pani, nawet wcześniej, bo pani ma charakter…

– Do diabła z charakterem! Borkowska, prokurator, dziennikarka, przetrzymała, nie poszła do Tworek, też musiała mieć…

– Ale wiesz, mnie jej szkoda – stwierdziła znienacka Martusia. – Co właściwie miała zrobić innego, żeby się pozbyć takiej zadry w życiorysie? Niech jej może nie złapią, co…?

– Przecież sama im w ręce wlazła!

– To by świadczyło raczej o niewinności – zauważył pan Tadeusz całkiem rozsądnie.

– No właśnie! Więc może jej chociaż nie udowodnią? Musiała to być koniecznie ona?

– Musieć, nie musiała, ale na prowadzenie wychodzi. Motyw ją gubi. Każdego by w końcu szlag trafił, gdyby mu sobowtór egzystencję urządzał, trzasnąć sobowtóra i po krzyku. Jeśli ma odrobinę rozumu, powinna mieć żelazne alibi.

– A ma?

– Podobno tak, była wtedy w Kołobrzegu.

– Skąd wiesz?

– Skąd wiem, to wiem, miałam się postarać, więc się postarałam…

– No to jeśli była w Kołobrzegu, nie było jej w Warszawie, Kołobrzeg dosyć daleko, nie? Na odległość jej nie zabiła!

Na pana Tadeusza nagle spłynęło natchnienie.

– Wynajęła płatnego zabójcę, płci męskiej, włożył perukę i udawał kobietę, każdy przysięgnie, że widział w samochodzie blondynkę, chociażby ta pani sąsiadka w trzecim domu. Nie znajdą go, bo będą szukać baby, ona się wyprze i nikt jej niczego nie udowodni…

– No proszę, jaki ty mądry jesteś! – ucieszyła się Martusia. – I brodaty! Zaczynam cię lubić. Joanna, to co…?

– Żebym ja wiedziała, co tam naprawdę w tym samochodzie siedziało! – westchnęłam. – Panie Tadeuszu, niech pan otworzy którąś flachę, ona ma piwo, to my wino…

Wmawiałabym w nich jakąś odwrotność, nawet w sąsiadkę, w normalnego świadka da się wmówić wszystko, ta blondynka, na przykład, miała taki męski profil… albo była niedokładnie ogolona… Chociaż nie… Chociaż tak! Specjalnie zawracał jak idiota, po tych krzaczkach, żeby każdemu się skojarzyło z kobietą. Ale jeśli to był rzeczywiście facet, naprowadzę ich na ślad. Też źle.

– Jeszcze mógł to być zupełnie inny samochód, który ze zbrodnią nie miał nic wspólnego – podsunął pan Tadeusz.

– Ale ona mówi, że podobno innego samochodu nikt nie widział!

– Motyw – uparłam się. – Do diabła z samochodem i blondynką płci męskiej, trzeba znaleźć inny motyw. Osobiście widzę tylko jeden.

– Jaki?

– Grała. Produkowała po nocach te ogłuszające dźwięki. Ktoś z lokatorów nie wytrzymał… Dobrze, że już tam nie mieszkam, bo padłoby na mnie. Tylko dlaczego ją kropnęli pod moim obecnym domem?

– Ktoś musiał wiedzieć, że ona się wybiera do pani, że się umówiła telefonicznie…

– Ale czekajcie, jeśli ona była taka więcej rozrywkowa, podrywała facetów…

Podrywała? – upewniła się Martusia.

– Podobno tak.

– No to przecież czyjaś żona! Zazdrosna! Albo oszczędna! A ten kretyn pchał szmal w panienkę… Ukróciła mu głupie wybryki definitywnie!

– Bardzo dobry pomysł – pochwaliłam. – A ta prawdziwa ma męża?

– Nie – odparł pan Tadeusz. – Z tego co wiem, jest rozwiedziona.

– No to zaczątek drugiego motywu już mamy! Co ja mówię, trzeciego nawet!

Podsunę glinom przy najbliższej okazji, ale ogólnie musimy się więcej dowiedzieć o jednej, i o drugiej. Panie Tadeuszu, pan przyciśnie dziennikarzy, redakcje, Martusia, szukaj tego jakiegoś Tomka, tego co ją bronił. Niech tam ktoś krzyknie na Chełmskiej w zatłoczonym bufecie, kto zna Tomka i kim on w ogóle jest. Niech krzyka codziennie!

– A ty…?

– A ja z łapię moją przyjaciółkę, ona sędzia, różne znajomości w prokuraturze jeszcze nam zostały. Że jakieś plotki tam się kłębią, za to głowę daję. Poza tym, spokojnie, myślmy logicznie, one obie razem jednym samochodem nie jechały, to mowy nie ma.

Nie, brednie mówię śmiertelne, żywa w ogóle jechać nie mogła, bo była w Kołobrzegu, zastanów się, kto mógł się tu plątać w peruce czy bez, blondynka to podobno najlepsza przyjaciółka nieboszczki, przyjaciółki niezmiernie rzadko strzelają do siebie! Nie ma siły, róbcie co chcecie, dowiadujcie wszystkiego o jednej i o drugiej, bo naprawdę zaczyna mnie to intrygować…

Nasze prywatne śledztwo ruszyło pełną parą.


* * *

Wypchnąwszy Roberta do ozdrowiałej już przyjaciółki, owej Agaty Młyniak, Bieżan udał się do prawdziwej Barbary Borkowskiej na rozmowę w cztery oczy. Jej pobyt w Kołobrzegu zdążył już sprawdzić, kołobrzeska policja przesłuchała cały personel hotelu, złapała nawet starszą panią, plączącą się po plaży, ponadto dowiedziała się o awanturze, jaką wybuchła przed wejściem do budynku, o godzinie osiemnastej, akurat w dniu popełniania zabójstwa pod wierzbą. Wszyscy zgodnie zaświadczali, że pani Borkowska była tam cały czas i w awanturze uczestniczyła jako coś w rodzaju mediatora. Rzecz poszła o dwa nieznośnie szczekliwe pieski, których do hotelu nie przyjęto, ale ich właścicielka dzień w dzień przyprowadzała zwierzątka na małą kawkę, wizytując przyjaciółkę. Pani Borkowska całkiem rozsądnie wysunęła propozycję, żeby może przychodzić z pieskami jakoś tak koło południa, kiedy hotel wyludnia się z gości, ewentualnie bywać z nimi w miejscu, gdzie panuje mniejszy ruch. W rezultacie tych mediacji obraziły się na nią obie, zarówno właścicielka piesków, jak i jej przyjaciółka, dzięki czemu wszyscy wszystko najdoskonalej zapamiętali.

Zatem jako bezpośredni sprawca Borkowska odpadała definitywnie.

Co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że mogła być sprawcą pośrednim.

Pomyłka pomyłką, a przesłuchać ją należało nader dyplomatycznie.

Bieżan zaczął od przeprosin.

– Nasz błąd, proszę pani – rzekł ze skruchą. – Dowód osobisty, oglądany pobieżnie, bez podejrzenia o fałszerstwo… I już mamy tożsamość ofiary. Proszę nam to wybaczyć.

– A to, że nie miała kluczy od mieszkania, bo o ile wiem, nie miała, nic panom nie nasunęło na myśl? – spytała zimno Borkowska-prokurator.

– Owszem, mnóstwo przypuszczeń. Właśnie zamierzaliśmy to wyjaśnić. Czy pani ma jakiś pogląd w kwestii tego dowodu osobistego?

Barbara Borkowska, sztywno do tej chwili stojąca na środku posprzątanego już mieszkania, zmiękła jakby i zaczęła zachowywać się mniej więcej normalnie.

– Proszę, usiądźmy. Nie, nie mam żadnego poglądu i w ogóle tego nie rozumiem.

Kim właściwie była denatka?

– Pani jej nie znała?

– Nie. Pokazywał mi pan jej zdjęcie. W życiu tej kobiety nie widziałam na oczy.

Rzeczywiście nazywała się Borkowska?

Bieżan dość skwapliwie zareagował na zaproszenie i usiadł w fotelu przy niskim stoliku, z całej siły starając się wytworzyć atmosferę towarzyską. Opór czuł w powietrzu.

– Borkowska. Nazwisko rodowe. Jak pani sama zauważyła, dość popularne.

Sfałszowane imię, adres, data urodzenia, nawet imiona rodziców… Nasz kolejny błąd, posłużyliśmy się peselem, lekceważąc stan dowodu. Czy, powiedzmy, nie biorąc go pod uwagę.

– Czy istnieje jakiś punkt dochodzenia, w którym panowie nie popełnili błędu?

– spytała Borkowska tak upiornie grzecznym tonem, że Bieżanowi zrobiło się niedobrze.

– Sprawy techniczne zostały załatwione prawidłowo – odparł bardzo uprzejmie, acz smutnie. – Ponadto wiedza o osobie ofiary posunęła się dość szybko do przodu.

Do pani mam jedno pytanie zasadnicze i bardzo proszę o odpowiedź ze względów niewątpliwie zrozumiałych dla pani, jako dla fachowca. Dlaczego odeszła pani z prokuratury?

Zmartwychwstała Barbara Borkowska musiała być przygotowana na to pytanie, bo żadna emocja nią nie wstrząsnęła. Westchnęła ciężko.

– Nie ma tu co ukrywać, pozornie na własne życzenie, de facto pod naciskiem idiotycznych plotek, które mi psuły opinię. Ktoś te plotki rozpuszczał, pojęcia nie mam kto, ale sądzę, że jakiś skazany, który mnie uznał za przyczynę swojej klęski. Wie pan równie dobrze jak ja, że wrogiem numer jeden jest zawsze prokurator. Propozycje współpracy z prasą miałam już wcześniej, w wojnie o stanowisko nie widziałam sensu.

Zniechęciłam się i ugięłam.

– Zatem ów przeciwnik osiągnął cel, powinien był zaprzestać walki. Tymczasem akcja przeciwko pani trwała nadal, wedle naszego rozeznania do ostatniej chwili. Możliwe, że ciągle trwa. Jak pani to tłumaczy?

– Nijak. Nie wnikałam w sprawę zbyt głęboko. Jeśli ma to być zemsta, możliwe, że hipotetyczny wróg postanowił wpędzić mnie do grobu. Co mu się nie uda, mam nadzieję.

– Ja również – zapewnił solennie Bieżan. – Będę wdzięczny pani za szczegóły. Co pani wie o skandalicznych występach Barbary Borkowskiej w rozmaitych miejscach publicznych, o awanturach, o, chociażby jednym z ostatnich wybryków, u McDonald’sa…

– Proszę…? – zdumiała się Borkowska. – O McDonald’sie nic nie wiem, cóż ja tam zrobiłam?

– A o innych pani wie?

– Ależ oczywiście, dobiegały mnie plotki. Bzdury zupełne, nie starałam się tych idiotyzmów zapamiętać. Nawet nie potrafię ich panu powtórzyć.

– Ale od kogoś pani te plotki słyszała. Od kogo?

– Czy ja wiem…? Musiałabym się zastanowić… Zaraz, moment… O, na przykład, od mecenas Strążkowej, ganiła bardzo moje zachowanie na jakiejś imprezie w jakimś miejscu… Gdzież to było…? W którymś hotelu… Już wiem, w Marriotcie, w kasynie. Nigdy w życiu tam nie byłam, niech pan porozmawia ze Strążkową, bo mnie się nie udało dowiedzieć, kto mnie tam widział.

– Więc jednak pani próbowała?

– A pan by nie spróbował…? Akurat mnie to wtedy zaciekawiło, ale odpowiedzi usłyszałam tak mętne, że straciłam cierpliwość. Brakowało mi także czasu. Skoro jednak słyszał pan o tych dziwolągach, niech pan dotrze do źródła, znajdzie pan może tego mojego wroga, chociaż nie wiem, co panu z niego przyjdzie. O ile się orientuję, prowadzi pan sprawę zabójstwa jakiejś osoby, która nie ma ze mną nic wspólnego.

Bieżan milczał przez chwilę, starając się usilnie, żeby to milczenie wypadło możliwie potępiająco.

– Przecież pani doskonale wie, że ma – powiedział wreszcie łagodnym głosem.

– Niech pani sobie wyobrazi, że to pani prowadzi tę sprawę. Facetka fałszuje dowód, przedstawia się powszechnie jako prokurator Barbara Borkowska, prezentuje poziom rynsztokowy, Barbarze Borkowskiej zatruwa życie i zostaje zabita. Jakie wnioski by pani z tego wyciągnęła?

– Ze Barbara Borkowska nie wytrzymała dłużej i usunęła facetkę na lepszy świat – odparła Borkowska spokojnie. – Bez względu na przyczyny osobliwej akcji. Co, niestety, odpada, bo naprawdę byłam w Kołobrzegu i w żaden sposób nie mogłam równocześnie znajdować się w Warszawie, nawet gdyby to zabójstwo stanowiło cel mojego życia.

– Zgadza się – potwierdził miło Bieżan. – Pierwszy wniosek zatem upada.

Wyciąga pani drugi. Jaki?

Borkowska przyglądała mu się w zadumie co najmniej przez sześć sekund.

– Sądzę, że kilka – rzekła wreszcie powoli. – Przede wszystkim postać denatki…

Nie powiedział mi pan, kim ona w ogóle była, musiałabym to wiedzieć.

– Rozrywkowa dziewczyna, nie notowana, nie profesjonalistka, znana w otoczeniu jako osoba uciążliwa, awanturnicza, nie pracująca, żyjąca w konkubinacie z jakimś konwojentem…

– Z konwojentem już pan rozmawiał?

– Jeszcze nie, nie ma go w kraju, musi wrócić z trasy. Bez bliskich znajomych, jedna przyjaciółka, o której nic nie wiadomo. Poza imieniem, prawdopodobnie Urszula…

Gdyby nie wpatrywał się w tę Borkowską tak intensywnie, nie dostrzegłby zapewne jednego, maleńkiego błysku oka, bo poza tym twarz jej nie drgnęła. Jednakże błysk w oku mignął.

– Ale nie jest to całkowicie pewne. Powszechnie znana z występów jako Barbara

Borkowska, wcześniej prokurator, później dziennikarka, co, tak to wygląda, stanowiło jej główne zajęcie. Zajęciem ubocznym było urządzanie przyjęć dość kameralnych, uświetnionych przesadnie głośną muzyką, znienawidzonych przez sąsiadów. Niekiedy podejmowanie adoratorów, możliwe, że odpłatnie. Inne źródła dochodów nieznane.

Głupia, sprytna i lekkomyślna, to opinia dawnej nauczycielki.

– Czy nie sądzi pan – powiedziała Borkowską powoli – że to główne zajęcie ktoś mógł jej zlecić…?

– Ten jakiś pani wróg? – spytał Bieżan szybko.

Borkowska jakby się ocknęła.

– Skoro dopuszcza pan możliwość, że ja mogłam komuś zlecić zamordowanie tej dziewczyny… a dopuszcza pan, po co mamy to ukrywać… nie ma żadnego powodu, dla którego ktoś nie miałby jej zlecić powodowania mojej kompromitacji. Wzięłabym pod uwagę zleceniodawcę, który usuwa niewygodnego świadka. Ponadto… To co od pana słyszę… Osoba ogólnie uciążliwa… Obydwoje jednakowo dobrze wiemy, do czego zdolni są ludzie w stanie stresu…

Bieżan, przekonany dotychczas, że kwestia tego udawania Borkowskiej jest elementem niejako wiodącym, zachwiał się teraz nieco w poglądach. Jako prokurator, ta kobieta była niegłupia. I gdyby nie ów drobniutki błysk w oku…

– Wszystko to musimy zbadać, oczywiście. Zakładając jednak, że pani supozycja jest trafna, mam na myśli zlecenie kompromitacji, należałoby szukać pani wrogów. Także wrogów denatki, jasne. Ale ja w tej chwili rozmawiam z panią i mam nadzieję, że mi pani w tych poszukiwaniach pomoże.

– Z przyjemnością, bo sama bym chciała tego kogoś wykryć. Właściwie liczę na pana, wrogów z pewnością mam zatrzęsienie, ale nic o nich nie wiem.

– No właśnie. Czy może mi pani wskazać kogoś, kto osobiście był świadkiem tych ekscesów, widział je na własne oczy? Poza mecenas Strążek…

– Strążkowa też nie widziała – przerwała mi żywo Borkowska. – W tym rzecz.

Ktoś jej opowiadał. Musiałabym przeprowadzać całe śledztwo, które teraz spadło na pana. Serdeczne gratulacje. Poza tym, od razu panu powiem, nie znam ani jednego naocznego świadka, pod tym względem pożytku ze mnie nie będzie.

– No dobrze, zatem ci, którzy tylko słyszeli. Rozmawiały z panią przecież konkretne osoby…

– Mnóstwo. Na dobrą sprawę powinnam wymienić panu prawie wszystkich znajomych i współpracowników, bo w ogóle nie potrafię sobie przypomnieć, co kto mówił.

To były napomykania, drobne uwagi, głupie dowcipy… Nie traktowałam tego poważnie i raczej starałam się wyrzucać z pamięci.

Bieżan doznał nagle silnego wrażenia, że kręci się w kółko, jak pies za własnym ogonem. Łże mu ta baba artystycznie i umiejętnie, nic dziwnego, sama nie tak dawno przesłuchiwała rozmaitych świadków i podejrzanych, trafił fachowiec na fachowca. A skoro łże, ma w tym swój interes. Umniejsza wagę owej nagonki na siebie nie bez powodu, jeśli nie w niej leży motyw zbrodni, to on sam jest primadonną w operze. Jak się przebić przez ten elegancki mur, którym się otoczyła?

– Wobec tego poproszę panią o tyle znajomych nazwisk, ile pani zdoła sobie przypomnieć – rzekł stanowczo. – Nawet gdyby to miało być pół miasta. Im więcej zresztą, tym lepiej, musimy dotrzeć do otoczenia denatki, a okazuje się to zdumiewająco trudne. Opinie rozmaitych barmanów, kelnerów, pijaczków i rozwścieczonych sąsiadów są powierzchowne, wiedzą, że była awanturnicą i dostarczała nietypowej rozrywki pod pani imieniem i nazwiskiem. I tyle. Ktoś może wiedzieć więcej i niestety, trzeba go wydłubać z całego tłumu.

– Osobiście stawiałabym raczej na konkubenta, który powinien wiedzieć jeszcze więcej – odparła Borkowska chłodno, ale podniosła się i z szuflady biurka wyciągnęła duży notes. – Proszę, tu mam wszystkich. Może ja to po prostu panu pożyczę, a pan sobie skseruje, z tym że proszę o zwrot jeszcze dzisiaj, bo bez tego notesu jestem jak bez ręki. Nie uczę się na pamięć numerów telefonów.

Bieżanowi propozycja się spodobała, ponieważ zwrot notesu zapewniał mu kolejną rozmowę z podejrzanym świadkiem. Nie wdając się w dalszą słowną przepychankę, uzgodnił wizytę wieczorem i czym prędzej wrócił do komendy.

Tuż po nim wrócił także Robert Górski, promieniejący znacznie większymi osiągnięciami.

– To jest taki dziwoląg, o jakim w życiu nie słyszałem – oznajmił wręcz entuzjastycznie. – Czyste wariactwo, jak Boga kocham! Mogę od razu…?

Bieżan oddał już notes na ksero i niecierpliwie oczekiwał interesującej lektury, relacja Roberta zatem spadła mu jak z nieba.

– Mów! – rozkazał krótko i chciwie.

– No, więc – zaczął Robert i od razu przypomniał sobie, że w szkole wzbraniano takiego początku zdania, żadnego „więc”, ale machnął ręką na szkołę i kontynuował:

– ta Agata Młyniak już zdrowa jak koń, ale od czasu do czasu próbowała symulować nerwicę. Z reguły w momentach, kiedy wyrwało się jej coś niestosownego, dzięki czemu pi razy oko dawało się odgadnąć, kiedy przypadkiem mówi prawdę.

– Powtórz i łgarstwa – zażądał Bieżan.

– Jasne. W ogóle mam nagrane…

– Podstępnie?

– Skąd, jawnie. Wcale się nie kryłem z włączaniem, żeby potem nie było gadania, nie protestowała, kichała na to. Otóż jej nie było, przez dwa lata siedziała w Kanadzie, a w tym czasie ta nagonka na Borkowską ruszyła, więc pierwszej fazy z detalami nie zna. Jak wróciła, rozróba była już w pełnym rozkwicie. Borkowską była wściekła i zdenerwowana, jej rozwód już był w toku, z prokuratury wyleciała, ale trzymała się twardo, od razu weszła w dziennikarstwo. Bystra dziewczyna, pisać umie, a temat zna i nawet więcej zarabia. Te tam różne skandaliczne wyskoki miała w nosie, wcale jej nie obchodziły, pojęcia nie miała, komu to i do czego potrzebne i w ogóle przestała się tym zajmować całkiem. To te łgarstwa ogólnie, szczegóły są na kasecie. Razem, była wściekła i nie obchodziło jej, cha, cha.

– A te kawałki prawdy…?

– Też są. Ale zaraz. Jeszcze denatka. W życiu jej na oczy nie widziała i nic kompletnie o niej nie wie, od Borkowskiej słyszała, że ktoś ją udaje. Nawet nie wie, czy to ta zabita. Owszem, przypuszcza, że tak, skoro w pierwszej chwili rąbnęli ją informacją, że trupem padła Barbara, skąd im… to znaczy nam… taka głupota się wzięła, widocznie musiały istnieć przesłanki. Znajomych ma, oczywiście, rozmawiała z nimi, nie jest niemową, oni też nie, plotkowali skąpo, w dodatku wcale nie o tej zamordowanej ofierze, tylko o romansowych perypetiach Borkowskiego, no i w tym właśnie momencie zaczęła zipać i piguły wpieprzać. Znaczy, wyrwało się jej…

Bieżan zainteresował się gwałtownie.

– Czekaj no… Co, do cholery, mogą mieć z tym wspólnego romanse Borkowskiego?

Sypiał z denatką?

– Skąd, nie ten poziom! On się z kurwami nie zadaje. Ale musi w tym coś być, skoro baba jak róży kwiat nagle mi za lilię złamaną robi…

– Co ty tak botanicznie…?

– A, nie wiem, jakoś mi się skojarzyło. Zresztą, zaraz jej to złamanie przeszło.

Uparłem się, kto? Te plotki o romansach, skoro ona już coś w ogóle mówi, niech mówi porządnie. Pamięć straciła, amnezja całkowita, przypadkowy znajomy, gówno prawda, wypchnął jej się na usta w końcu jakiś Jureczek. Przyjaciel brata. To nie jest żadna kretynka, tylko w łgarstwach niewprawna, zrozumiała, że od brata mogę się o Jureczku dowiedzieć, wolała przypomnieć sobie samodzielnie, chociaż jakąś truciznę z czarnej flachy zażyła i znów trochę poziajała. Jerzy Kapilski, adresu nie zna, w tym miejscu okazała wyraźną satysfakcję, więc chyba rzeczywiście nie zna, na ulicy go przypadkiem spotkała po całych latach. Gdzie pracuje, nie może sobie nijak przypomnieć i w powietrzu wręcz warczało, co myśli.

– I co myślała?

– Że jesteśmy leniwi albo niedorozwinięci i brata o to nie spytamy.

– Brat się jak nazywa?

– Tak samo, Młyniak, ona niezamężna. Kazimierz Młyniak, Złota sześćdziesiąt pięć, mieszkania dwadzieścia osiem. Zdążyłem sprawdzić zupełnie zwyczajnie, przez telefon.

O Kapilskiego nie pytałem, bo i tak go nie było w domu, tego Kazimierza, tylko jakaś gosposia, ale owszem, ma siostrę, Agatę, ona ją zna. Nie wierzę w taki potworny zbieg okoliczności, żebyśmy drugi raz trafili na niewłaściwą osobę!

– Dobra, pod wieczór skoczysz do brata…

– Jasne. Zaraz. Bo niby skąd kumpel brata tej Agaty wie cokolwiek o romansach

Borkowskiego? Tu znów ją zipanie szarpnęło, znów coś zażyła, na moje oko witaminę C, wodę piła, potem się zaparła, że nie pamięta. Na piwo z nim poszła, z tym spotkanym Jureczkiem, może i coś tam więcej z napojów było, bo detale wyleciały jej z pamięci. Nawet chyba nie warto na jej gadanie zwracać uwagi, możliwe, że coś mąci. Zebrała się w sobie i zaczęła już nie pamiętać niczego, poza tym, że owszem, wnioski prywatne jakieś wyciągnęła, Barbara w prokuraturze różnych złoczyńców usadziła, płci rozmaitej, i któryś tam, albo któraś, zaczęła się na niej mścić. Innego sensu w tej imprezie ona nie widzi, więc szukajmy złoczyńcy. A może nawet sama denatka przez Borkowską poszła siedzieć, a jeśli nie ona, to jakiś narzeczony, ale dlaczego ją rąbnięto, ona nie wie.

Środowiska złoczyńców osobiście nie zna.

– To tyle?

– Nic więcej za skarby świata nie umiała sobie przypomnieć.

– Aż tego rozwodu Borkowskich…?

– A, tak, owszem, jest na kasecie. Jej zdaniem, Borkowski to idiota klasy wszechświatowej i od początku uważała, że to się źle skończy. On bufon głupi, za żonę kuchty wielbiącej potrzebuje i pracującej żony na wysokim poziomie zwyczajnie nie wytrzymał. Z nagonką na Borkowską nie miało to nic wspólnego, tak uważa, a do własnej opinii każdy ma prawo. Z czego wyraźnie wynika, że w tym miejscu znów zełgała, ale bardzo rozpaczliwie.

– Zanim nam oddadzą ten notes, przesłuchajmy kasetę – zarządził Bieżan.

Kaseta okazała się istną kopalnią złota i potężnym źródłem wniosków, które, rzecz jasna, należało sprawdzić, ale przynajmniej do sprawdzania nagromadziło się tyle, że w tym całym śmietniku zabłysło wyraźne światło.

– Obie łżą jak najęte – zaopiniował Górski z zapałem. – Coś w tym jest, bo niby po co i dlaczego? Nie chcę się upierać przy żadnej koncepcji, ale udział Borkowskiej w zabójstwie sam się pcha jak dziki.

– Właśnie za bardzo się pcha – odparł Bieżan w zadumie. – Też się nie chcę upierać, ale zrzucenie na nią wszystkich podejrzeń byłoby logiczną konsekwencją poprzedniej nagonki. Nie dało się jej przydeptać paskudzeniem opinii, no to może zbrodnia da jej wreszcie radę. Kto jej tak nienawidzi, do diabła…?!

– No właśnie. Że też te baby nie chcą mówić prawdy! Co one w tym mają? Chronią kogoś czy jak…?

– Otóż to. Wynajętego zabójcę…?

Skserowany notes Borkowskiej wrócił wreszcie na biurko Bieżana. Prezentował sobą melanż przeraźliwy, niektóre osoby w nim były wykreślone, przy niektórych widniał krzyżyk, świadczący zapewne, iż osoba zeszła z tego świata, reszta robiła wrażenie mieszaniny znajomości prywatnych i służbowych, usług wszelkiego autoramentu, poczynając od fryzjera, poprzez informacje i hotele, a kończąc na laboratorium kryminalistycznym policji. Część tego tłumu Bieżan znał osobiście, prokuratura, policja, jego własny były zwierzchnik, od ładnych paru lat na emeryturze, kilkanaście nazwisk znanych z prasy i telewizji duże grono przestępców, a także, prawdopodobnie, świadków w sprawach już zamkniętych. Razem wziąwszy, policzyli, czterysta trzydzieści osiem pozycji do sprawdzenia. Bieżan rzucił okiem na zegarek.

– Bierz drugi telefon – rozkazał. – Póki jeszcze godziny pracy, dzwonimy po urzędach. Prokurator i prasa, pytaj o inne nazwiska, może ktoś kogoś zna…


* * *

Agata przyleciała do mnie w dzikich nerwach.

– Udałam że umarłam, i zastąpiła mnie na Starym Mieście ta debilka, Danusia – oznajmiła roztrzęsionym głosem. – Skompromituje kraj, zawód i historię, obcymi językami mówi jak ciężko chora krowa z zajęczą wargą. Trudno, niech diabli biorą turystykę, dopiero co był u mnie gliniarz, słuchaj, ja się chyba wygłupiłam!

Zważywszy, iż tego samego zdania byłam o sobie, przyjęłam jej komunikat dość spokojnie.

– Siadaj, dam ci coś. Chcesz koniaku?

– Wszystko jedno, może być nawet witriol. Mówiłam tak, jak mówiłyśmy, że mam mówić, nie wiedzieć albo nie pamiętać, ale zdaje się, że coś niepotrzebnego z tego wyszło. On nagrywał!

– Nagminnie nagrywają. Ja też nagrywałam. Za twoją zgodą?

Agata padła na fotel przy stoliku i zachłannie wpatrzyła się w butelkę koniaku.

Przyśpieszyłam wyjmowanie kieliszków.

– Za moją. Zgodziłam się, bo pomyślałam, że gdyby nie, zaraz uznają to za podejrzane.

– Mogłaś się stremować i jąkać. I przeprosić, przy nagrywaniu źle się czujesz, nie jesteś przyzwyczajona.

– Jestem, łgarstwo na wstępie, poza tym nie przyszło mi to do głowy. Wolałam nerwicę. Nieboszczki nie znam, sama prawda, upierałam się, że jakiś twój podopieczny, mam na myśli przestępcę, mścił się na tobie albo co. Ale tak strasznie ten facet pytał… obiektywnie biorąc, nawet sympatyczny i robi dobre wrażenie, młody, nie kretyn, gdybym była dychę młodsza, może nawet poleciałabym na niego… ale tak pytał, niby nic, a jednak, że w końcu wyrwało mi się najgorsze!

Pocieszyła się odrobinę koniakiem, a mnie wszystko w środku zdrętwiało. Też sobie chlapnęłam.

– Które to było, to najgorsze?

– Jureczek, cholera. Oczywiście jego nazwiska nie pamiętałam, ale gorzej, też mi się wyrwało, że kumpel mojego brata. No to musiałam sobie przypomnieć, bo wół by wiedział, że do Kazia polecą, A tak, może nie.

– Nie rób sobie złudzeń. Jeśli nie złapią Jureczka bezpośrednio, Kazia masz jak w banku.

– Cholera – powiedziała Agata głosem zgnębionym bezdennie. – Zadzwonić do

Kazia, żeby gdzieś wyjechał…?

– Nic to nie da, opóźni im Jureczka o parę godzin i nic więcej. Znam te rzeczy. I co dalej? Tylko Jureczek ci się wyrwał?

Agata drugą bombę zaczęła popijać powolutku i z namysłem.

– Wiesz, że mniej pamiętam z tego przesłuchania niż z całej afery. Muszę się zastanowić. Mam ogólne wrażenie klęski, ale dlaczego…? Zaraz, czy nie przez Stefana…?

– Bo co Stefan? – spytałam, odrobinę zgrzytnąwszy zębami.

– Romansował – wyznała Agata ze skruchy – Sama nie wiem, jak to ze mnie wyszło. O tej ofierze było proste, nie widziałam jej, nie znam, słyszałam byle gówno od ciebie, jakaś psychopatka i cześć, ale reszta mąciła mi w umyśle. Tak strasznie starałam się pamiętać, czego nie wiem, nie pamiętam i nie rozumiem, że chyba mi się coś pomieszała Skoro już ten Jureczek mi z pyska wyleciał, o romansie Stefana zaczęłam ględzić. Ale też niejasno – zastrzegła się w pośpiechu. – Jakieś tam głupie plotki, upiłam się przy tamtej okazji i teraz brednie gadam. Myślisz, że co…?

Wcale nie musiałam myśleć, doskonale wiedziałam co. Jak na dłoni jawiły mi się wszystkie kolejne poczynania policji, sama bym je zleciła, gdybym prowadziła tę sprawę. Łgarstwa Agaty potwierdziły moje, bo że ten cały podinspektor Bieżan nie uwierzył mi za grosz, byłam pewna. Znałam go w ogóle pośrednio, słyszałam o nim już cztery lata temu, wprawdzie migawkowo, ale jednak, nie darmo dostał podinspektora przed czasem. Jeśli się czegoś uczepi, dociągnie do końca, a ma w sobie psi instynkt, na łgarstwa jest wyczulony, jakby od każdego alergii dostawał. Niefart cholerny, że na niego padło…

Zarazem przyszło mi na myśl, że może Bieżan dojdzie prawdy. Nie zabiłam przecież tej suki głupiej, nie zleciłam zabójstwa, do diabła, chociaż wszystko absolutnie na mnie wskazuje. W oczach prokuratora prowadzącego sprawę muszę, po prostu MUSZĘ, być pierwszą podejrzaną, jeśli pójdą po linii najmniejszego oporu, przyłożą mi to, jak Bóg na niebie! Mam złą passę… Ale może jednak Bieżan…? O ile wiem, dotychczas nigdy się nie pomylił, a osiągnięcia miał niezłe…

Niepotrzebnie napomknęłam o zleceniu. No dobrze, ale ktoś tę dziwę kropnął, kto do pioruna?! I co, też ma to być moja robota…?

– Wcale nie wiem… – powiedziałam z wahaniem. – Teraz się tak zastanawiam…

Może należało mu wywalić kawę na ławę…? Że też go nie spytałam, kto to prowadzi! Ale i tak od gliniarza zależy, do czego dojdzie i co prokuraturze wtryni… Jedyna nasza szansa… no nie, moja, nie nasza… to uprzeć się, że ta cała idiotyczna akcja nic mi złego nie zrobiła, rozwodu ze Stefanem dawno byłam spragniona…

– O, to, to! – ucieszyła się Agata. – Też to w niego wmawiałam, już od chwili waszego ślubu uważałam, że się rozejdziecie. Ze Stefana zrobiłam idiotę!

– Bóg ci zapłać. Ale mimo wszystko… Czekaj, w końcu ja też nie od macochy, jeśli oni się wygłupią, może sama do czegoś dojdę. Nie wiem, czy nie należało zacząć od początku, czarna ospa i tyfus, lekceważyłam, bo wydawało mi się to tak przeraźliwie głupie, że w ogóle nie do uwierzenia, przeceniłam rodzaj ludzki… W tym własnego męża na czołowym miejscu…

Zamyśliłam się. Agata popijała koniaczek, czekając niecierpliwie.

– No…? – rzekła wreszcie z naciskiem.

Zdecydowałam się…

– Nie popadajmy w przesadny optymizm. Zajmę się sobą, bo w alternatywie mam uroczy pobyt w pierdlu, głównie siedzą niewinni, chociaż, Bóg mi świadkiem, przeciwdziałałam temu z całej siły. Może i rzeczywiście jakieś grubo skazane bydlę postanowiło się zemścić, nie mogę tego wykluczyć, kandydatów mam ładne parę sztuk. Konkubenta tej nieboszczki spróbuję złapać osobiście, ale ogólnie zacznę od końca. Zabili ją pod domem Chmielewskiej, była ona w końcu u niej po ten wywiad czy nie? Jak tam wygląda? Miejsce zbrodni też na coś wskazuje, no trudno, nie mów o tym nikomu, ale wchodzę w ten interes.

– To znaczy, co mam mówić? – zaniepokoiła się Agata.

– Nic. Wiesz, że pracuję normalnie, często wyjeżdżam jako dziennikarz do różnych miejsc, gdzie prawo kuleje, i cześć. A rozmawiamy między sobą o byle czym, o kieckach, o gachach, o dzieciach, o kosmetykach, bo któraś z nas martwi się, że jej się włosy psują… Jak normalne, głupie baby. O przepisach kulinarnych też możemy.

– Odchudzających – podsunęła z ożywieniem Agata.

– Bardzo dobrze. Chrom. Sałatki z krabów i krewetek. Na ten temat możesz im, w razie czego, opowiedzieć nawet całą książkę kucharską… Jeśli mam jakieś pomysły ekstra, nie jesteś au courant, też wykonujesz swoją pracę i na głowie mi nie siedzisz. Nic nie wiesz i koniec!

Pocieszyłam ją. Odzyskała rozum i przestała stanowić zagrożenie.


* * *

Martusia rozszalała się kompletnie i prawie straciła orientację, gdzie właściwie mieszka, u mnie czy u siebie. Kraków nie znajduje się na drugim końcu świata, raptem czterech godzin wymaga przemieszczenie się z jednej stolicy Polski do drugiej. Nawet jej pościel w gościnnym pokoju nie była zmieniana. Oczekiwałam jej z wielkimi nadziejami, bo kot ciągle jeszcze nie został złapany.

– Otóż słuchaj – zaczęła z przejęciem i triumfem już od progu – telefonicznie dopadłam tego jakiegoś Tomka, on wcale nie taki jakiś, fotoreporter całkiem znany, używają go!

Odebrałam od niej doniczkę z przywiezionym mi w prezencie kwiatkiem, który mnie zachwycił, bo właśnie takiego kaktusa mi brakowało. Wyraziłam uczucia, przez chwilę rozmawiałyśmy na tematy botaniczne, troskliwie umieściłam doniczkę w odpowiednim miejscu, Martusia zdążyła mi wyznać, że kaktusa dla mnie miała od miesiąca, ale ciągle zapominała go wziąć ze sobą, przebaczyłam jej i pośpiesznie wyjęłam z lodówki puszkę piwa.

– Popatrz, ja też się przyzwyczaiłam do puszek – powiedziała, sama sobą zaskoczona. – Wolę w puszkach niż w butelkach. To przez ciebie!

Zgodziłam się chętnie. Od lat nabywałam piwo w puszkach, żeby nie nosić po schodach niepotrzebnego szkła, drugie tyle kilo wagi, pozbyłam się schodów, ale przyzwyczajenie zostało. Zaraziłam tym ładne parę osób.

– Dobra, zostaw piwo, znaczy nie zostaw, tylko pij, ale co z tym Tomkiem? Nie chcę rzucać podejrzeń, ale, jeśli można grzecznie spytać, jak go używają? Zawodowo czy jakoś inaczej…?

– No coś ty – zgorszyła się Martusia. – Normalny facet, użyteczny jako mężczyzna! Zaraz, czekaj, wiem, kim jest, chcesz go…?

– Do czego? Jako mężczyznę? On gerontofil…?

– Wariatka! Nie wiem, może i gerontofil, ale miałam na myśli nasze śledztwo! Nie wiem, co wie, ale możemy go złapać i zapytać. Łapać…?

– Tak bez powodu? Mam na myśli, człowiek ma swoje sprawy, a my mu zajmiemy ileś tam czasu… Czekaj, może on jada obiady? Możemy mu dać, na przykład, obiad albo kolację. Zamiast w knajpie, zje u mnie, zrobię coś przyzwoitego, kurczaka z ryżem, kiełbasę z rożna… Zapalę w kominku, żadna sztuka.

– Nie jest to głupia myśl – pochwaliła Martusia. – Wrócę z tych spotkań służbowych i będzie akurat. Dzwonię!

Tajemniczy fotoreporter Tomek bez najmniejszego oporu przystał na skonsumowanie czegoś w rodzaju kolacji w moim domu, zastrzegając się tylko nieśmiało, że może mu się jakieś pstryknięcie wypsnie. A czort go bierz, niech pstryka między jednym a drugim kawałkiem kiełbasy, względnie kęsem kurczaka, chociaż, moim zdaniem, ryż w tym wypadku musiałby mieć na spodniach. Jego rzecz, mogłam mu dać ściereczkę.

Perukę nasadziłam na głowę od razu, żeby przypadkiem nie zapomnieć, mógłby zatem robić, co by zechciał. I tak byłam zdania, że obie z Martusią zdołamy go oderwać od pracy zawodowej rzetelnie i dokumentnie. Co też, istotnie, nastąpiło.

– Gówno prawda – oznajmił z wielką energią w jakimś momencie posiłku, wspomaganego bardzo dobrym winem. – Sam osobiście robiłem zdjęcia tej fałszywej Borkowskiej, bo mnie o to Baśka prosiła. Po dziurki w nosie już miała tego śmietnika w życiorysie i raz wreszcie chciała zyskać jakiś dowód rzeczowy. To wcale nie ona tak się szlajała po mordowniach, tylko właśnie ta druga, nawet dosyć podobna, szczególnie z włosów, na własne oczy widziałem.

Ucieszyłam się.

– No, wreszcie ktoś, kto znał obie! Policja pana jeszcze nie dopadła?

– Nie, ale w razie czego zaświadczę, która to była.

– I ona naprawdę robiła takie kretyńskie sztuki? – upewniła się Martusia.

– Wydziwiała na konto tej drugiej? Po co? Do czego jej to miało służyć?

– Tego właśnie nikt nie wie – odparł fotoreporter Tomek. – Sami się zastanawiamy.

– Ta żywa Borkowska też nie wie? – spytałam podejrzliwie. – Ona ją w ogóle znała? Tę drugą, zabitą?

– A skąd! W tym rzecz, że jej na oczy nigdy nie widziała. Dlatego mnie prosiła, żebym się trochę postarał i zrobił zdjęcie. Dwa razy się na nią natknąłem w podbramkowych sytuacjach, rzeczywiście, tak dosyć obrzydliwie to wyglądało.

– No tak! – westchnęłam. – To jednak motyw aż świeci własnym światłem. Jeśli nie mogła się jej pozbyć inaczej, musiała ją zabić.

– Tego zabicia to ja w ogóle nie rozumiem – przerwał ów Tomek z wielkim niezadowoleniem – W redakcji się rozeszło w pierwszej chwili, że ktoś rąbnął Barbarę, jakiś napad bandycki, ale zaraz potem Barbara sama zdementowała przez telefon. O, cholera… Miałem nic nie mówić, prosiła, żeby w ogóle nie gadać o tej całej aferze, ale skoro panie już wiedzą…?

Czym prędzej zapewniłyśmy go, że wiemy doskonale. Uspokoił się i kiwnął głową.

– Fakt, że motyw pasuje. Chwalić Boga, nie było jej w Warszawie, zrobiła sobie wolny tydzień. Zaraz, to podobno było gdzieś tu u pani…?

Przyświadczyłam.

– Pod samym moim ogrodzeniem, no dobrze, ściśle biorąc pod drzwiczkami śmietnika, w objęciach wierzby płaczącej…

– Kontrastowa dekoracja…

– Poniekąd owszem. I sam pan rozumie, trudno się wyłączyć z czegoś takiego, jeśli pod nosem pana leży trup, chciałby pan coś o tym trupie wiedzieć nie? Szczególnie, że nie tak dawno z tym trupem mieszkałam, to znaczy, jeszcze wtedy był żywy.

Komunikat wydał się facetowi tak interesujący, że musiałam wyjaśnić całą sprawę obszerniej. Owszem, przyznał mi prawo do wścibskości i nieco się rozgadał.

O prawdziwej Barbarze Borkowskiej. Znali się już prawie dwa lata, współpracowali dość często, ona pisała, a on robił zdjęcia i wielokrotnie chodziło o wydarzenia aktualne, zahaczające o przestępczość. Lubili się, tak zwyczajnie, jak ludzie, damsko-męskie dyrdymały nie wchodziły w rachubę. Borkowska była w ogóle nie do poderwania, podobno od rozwodu tak zesztywniała, przeżyła go ciężko i zacięła się w sobie, nie zwierzała mu się, ale takie ploty krążyły. Zważywszy, iż większość znajomych, bliższych i dalszych, wierzyła w to jej rozpustne życie, unikali się wszyscy wzajemnie. Właściwie on sam na jej miejscu spróbowałby chyba owej hydrze ukręcić łeb…

– Ale ona, ta symulantka, zdaje się, przedobrzyła – ciągnął żywo. – Ostatecznie Barbara to dziewczyna na poziomie, inteligencja, wykształcenie, wychowanie… Gdyby się wygłupiała po lokalach, bo, powiedzmy, w taki nałóg nagle wpadła, nie wycierałaby sobie gęby własnym nazwiskiem! Dowcipnisia popadła w przesadę i coraz więcej osób zaczynało się wahać, przestawali wierzyć, że to naprawdę Barbara, prawda im wyłaziła spod mierzwy. Za jakiś czas, tak przypuszczam, cała nagonka wyszłaby na jaw, no i nie wiem, co wtedy.

W czasie jego gadania zastanawiałam się usilnie i nikłe błyski jęły mi się pojawiać w umyśle.

– Pogląd na nieboszczkę mam ugruntowany – rzekłam w zadumie, wpatrzona w okno, za którym koty pokazywały sztuki na kamiennym pagórku w ogrodzie sąsiada.

– Nie darmo przez parę lat waliła mnie po uszach, rodzaj muzyki też o czymś świadczy…

– Przecież nie masz słuchu! – przypomniała Martusia z naganą.

– Ale wrażeń mogę doznawać, nie?

– Wrażeń możesz.

– No to mam wrażenie, że jedno z dwojga. Albo ktoś ją do tego namówił i całą szopką kierował, albo Borkowska-prokurator zniszczyła jej jakiś złoty interes. Jej czy któremuś amantowi, wszystko jedno.

Bo sama z siebie i bez zdrowego dopingu nie byłaby taka pracowita. Dusza mi to mówi i te fluidy, co z jej okna do mojego leciały.

– Świeciły? – zainteresowała się Martusia.

– Nie, to plazma świeci, a nie fluidy.

– To skąd wiesz, że leciały?

– Mówię ci przecież, że to nie ja wiem, tylko moja dusza!

– A przyjaciółka?

– Co przyjaciółka? Przyjaciółka nie leciała. Było by ją widać.

– O Jezu… Przyjaciółka, ta blondynka w samochodzie, było gadanie o przyjaciółce czy nie?

– A…! Masz rację, było. No właśnie. Tę przyjaciółkę powinno się znaleźć…

– Zaraz, moment – przerwał nam fotoreporter Tomek. – Bo ja nie wiem, o której panie mówią. Przyjaciółek Barbary wcale nie znam!

– Nie, to przyjaciółka nieboszczki. Niejasna postać…

– I w ogóle możliwe, że wróg!

Trochę nam się ta konferencja skomplikowała. Fotoreporter wyprowadził ją na prostą, przypominając, że zna osobiście żywą Borkowską, martwą zaś widział zaledwie dwa razy i jej życie prywatne jest mu całkowicie obce. Moja dusza wpadła na kolejne pomysły.

– A jeśli ktoś jej zlecił tę maskaradę i był w nią jakoś wplątany – zaczęłam – a pan mówi, że nieboszczka zaczęła przesadzać, może się rozpędziła, cechy frywolne wzięły górę, i musiał ją utemperować. Bo inaczej szydło wylazłoby z worka…

– I co z tego? Co by mu zrobili?

– Żywa Borkowską mogłaby dać mu po mordzie – zaproponowała Martusia.

– Po mordzie, może być – zgodziłam się. – Ale jak to tam było z tym rozwiedzionym mężem? Co to za facet? A jeśli potrzebował pretekstu do rozwodu? O, niech pan popatrzy…!

Nie, nie pojawił się podejrzany mąż, tylko koty na kamieniach przeszły same siebie.

Fotoreporter rzucił okiem i zareagował błyskawicznie, trzasnął parę zdjęć przez otwarte okno, zachwycony bez granic. Nie zrzucił sobie ryżu na spodnie, tylko kawałek pomidora na podłogę, ale nigdy nie byłam drobiazgowa. Serwetkę chwyciła Martusia.

Musiało jej takie malutkie sprzątanko dobrze zrobić, bo natychmiast sprecyzowała wnioski.

– No to nie ma siły, musisz złapać tych dwóch palantów! – zarządziła. – Męża żywej i konkubenta, o ile dobrze mówię, nieboszczki.

– Dlaczego ja? Gliny ich połapią.

– I nic nam nie powiedzą, tak? A ja nie chcę! Ja ją znalazłam i chcę wszystko wiedzieć!

Też chciałam wszystko wiedzieć, więc zawahałam się. Pomysły mojej duszy uległy lekkiemu zamgleniu, ale za to przypomniałam sobie, że mam jeszcze jedną drogę, przez prokuraturę. Może znajdzie się tam ktoś znajomy…

Jeszcze tego samego wieczoru, energicznie popychana przez Martusię, której się śpieszyło, bo nazajutrz odjeżdżała, zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, Ani.

– No oczywiście, że coś słyszałam – powiedziała Ania od razu. – Cała palestra grzmiała oburzeniem, można robić różne świństwa, ale przecież nie tak jawnie!

Ja w ogóle znałam tę Basię Borkowską, luźno bardzo, w samych początkach jej pracy, a może nawet jeszcze na studiach była, bo protokółowała rozprawę. I muszę ci się przyznać, że w całej mojej karierze nie miałam takich protokółów. Odbiegały od normy do tego stopnia, że trudno zapomnieć.

– W górę czy w dół?

– W górę oczywiście. W dół już nic nie mogłoby odbiegać… Świetnie pisane, pięknym polskim językiem, wyobraź sobie, że pierwszy raz w życiu z przyjemnością czytałam protokóły z własnej rozprawy; Uzasadnienie wyroku na ich podstawie samo mi wyszło. Spotykałam ją jeszcze później i trudno mi było uwierzyć, że mogła wywołać taki głupi skandal. Nie, właściwie nie uwierzyłam. Jakieś nieporozumienie.

– Zgadza się, potężne – przyświadczyłam gorliwie. – Miała tam ona jakichś przyjaciół?

– Nie wiem. Siedziała w rejonowej… Ale, zaraz! Przy tych plotkach… Wiesz, Hania mi wierciła dziurę w brzuchu, nie, Hani nie znasz, jedna sędzina, żyła tą aferą, można powiedzieć… Ona mi przypomniała, że razem z Borkowską pracuje taki jeden Jacuś.

Jacuś Żygoń, przez samo żet. Jacusia znam, to siostrzeniec prokuratora Wesołowskiego, nawet graliśmy kiedyś w brydża. Już samo imię wskazuje, Jacuś da się lubić, nikt o nim nie mówi Jacek, tylko Jacuś. Więcej nie wiem o nikim. Chcesz Jacusia?

– Chcę, dziko i szaleńczo! Da się z nim jakoś umówić?

– Sądzę, że tak, Jacuś się pracą nie przemęcza; Ale zdolny i bystry. Złapię go jakoś i dam ci potem jego telefon. Rozumiem, że coś się dzieje…?

– No, wiesz, jeżeli zamordowanego trupa znajduje się pod moim śmietnikiem… Do was to chyba jeszcze nie dotarło, na razie męczy się pierwszy szczebel.

– I, oczywiście, ty…?

– A jak? Taka okazja…?!

– No dobrze, to dam ci Jacusia…

Martusia kazała sobie powtórzyć każde słowo z rozmowy, po czym zdenerwowała się okropnie.

– Nie wyjeżdżam! Nie, muszę… Słuchaj, zadzwoń, jak się umówisz z tym Jacusiem, ja przyjadę! Zapisz wszystko! Albo nagraj! Zostawię ci magnetofon!

– Puknij się wszędzie, który prokurator zgodzi się na nagrywanie?!

– A musi wiedzieć…? No nie, to za duże, żeby ukryć, rozpozna… No dobrze, to zadzwoń natychmiast potem!

Pocieszyła ją wyłącznie myśl, że i tak musi przyjechać ponownie za kilka dni…


* * *

Tegoż samego wieczoru Bieżan z Górskim poszli za ciosem.

Powtórzyli układ poprzedni, Robert uczepił się Kazimierza Młyniaka, a potem odnalezionego w parę minut Jerzego Kapilskiego, Bieżan zaś ponownie zwizytował podejrzaną, odnosząc jej notes.

– O ile wiem, ta osobliwa akcja, skierowana przeciwko pani, zaczęła się jeszcze w czasie trwania pani małżeństwa? – rzekł może odrobinę mniej łagodnie niż zazwyczaj. – Chyba się nie mylę?

– Nie, nie myli się pan – odparła Borkowska bez żadnych emocji. – Tak mi się przynajmniej wydaje… Nie, skąd, co ja mówię, przecież nawet mój mąż miał do mnie jakieś pretensje za niewłaściwe zachowanie gdzieś tam. Więc oczywiście, że w czasie trwania.

– Spowodowało to niesnaski?

– Nie miało co powodować. Moje małżeństwo już w owej chwili nie układało się dobrze.

– Zatem, być może, plotki o pani przyśpieszyły rozpad?

Borkowska wstała z fotela, nie pytając Bieżana o zdanie, nalała do dwóch filiżanek kawy z pękatego termosu, wyciągnęła z barku pół butelki koniaku, dwa kieliszki i usiadła ponownie.

– Wie pan… – powiedziała z namysłem, patrząc gdzieś w przestrzeń – wydaje mi się, że raczej zdjęły z mojego męża ciężar wyrzutów sumienia.

Bieżan przeciwko nalewaniu napojów nie zaprotestował ani słowem. Doznał wrażenia, że atmosfera zmiękła i usłyszy teraz jakąś odrobinę prawdy.

– Chce pani przez to powiedzieć, że on był inicjatorem rozwodu?

– Trudno tak ściśle określić. Był ze mnie niezadowolony, co przecież doskonale widziałam. Nie zamierzałam się zmieniać, łatwo było zatem odgadnąć, co z tego wyniknie. O, niech pan się nie męczy formułowaniem dyplomatycznych pytań, wyjaśnię od razu. Potrzebował kadzidła. Szedł w górę, miał osiągnięcia, był dumny z siebie i spragniony żony która pomagałaby mu włazić na piedestał. Wymagał wielbienia bez reszty, i to coraz bardziej, podporządkowania mu całej egzystencji rodziny, subtelnych usług na każdym kroku, odgadywania życzeń… A ja niestety, byłam zajęta pracą, też widniały przede mną jakieś perspektywy, z których chciałam skorzystać, i nie miałam najmniejszej ochoty na rolę kapłanki. Nawet jeśli on na to w pełni zasługiwał. W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że żąda zbyt wiele, chociaż wątpię, czy tak dogłębnie analizował swoje stany uczuciowe. Ale źle się z tym czuł. Sądzę, że trochę mu było głupio, bo w końcu ja też prezentowałam jakieś wartości, trudno potępiać ludzką istotę za starania w pracy. Kiedy zatem wyszło na jaw, że staczam się do rynsztoka, poczuł się wreszcie usprawiedliwiony i spadł mu kamień z serca. Dzięki czemu stał się dla mnie uprzejmiejszy.

Niech się pan sam zastanowi, przecież, gdyby mu na mnie naprawdę zależało, w życiu by w te w głupie ploty nie uwierzył…! Zatem, rozwiedlibyśmy się i tak, ale możliwe, że wśród awantur i kłótni, czego w rezultacie udało się uniknąć. Proszę bardzo, teraz już pan zna sytuację.

Przestała patrzeć w przestrzeń i spojrzała na Bieżana. Bieżan był granitowo pewien, że ta cała informacja zawiera gdzieś w sobie drugie dno, ale nie mógł się do niego dobrać. Czuł się szalenie głupio i nie znalazł lepszego wyjścia, jak tylko wypić trochę koniaku.

– Muszę, niestety, być nietaktowny i nieprzyjemny – zastrzegł się, nie kryjąc zakłopotania. – Sama pani rozumie… A dzieci?

– Co dzieci?

– Mają państwo dwoje dzieci. Sądownie zostały przyznane ojcu. Czy to również było pani życzeniem?

Borkowska wciąż zachowywała kamienny spokój.

– W obliczu rozchodzących się kalumnii, które uparcie lekceważyłam, trudno się dziwić takiej decyzji. Widuję moje dzieci, czują się całkiem dobrze. I, jak pan widzi, nie tłukę głową o ścianę. Może jestem złą matką?

– Pani mąż ożenił się ponownie?

– O ile wiem, tak. Nie znam jego drugiej żony.

– I nic pani o niej nie wie?

– Prawie nic. Znów plotki. Co mogą z człowiekiem zrobić plotki, widzimy na moim przykładzie. Podobno przed ślubem pracowała u niego, możliwe, że go wielbiła i stąd jego rosnące wymagania, nie wiem, nie wnikałam w to.

– Po ślubie przestała pracować?

– Od dzieci wiem, że przestała, prowadzi dom, wnioskuję zatem, że mój były mąż ma to, czego pragnął i nie zamierzam się nim zajmować. Poza wszystkim, więcej by się pan chyba dowiedział od niego bezpośrednio…? Chociaż wątpię, czy to panu do czegokolwiek potrzebne…

Bieżan gotów był głowę na pniu katowskim położyć że ta przeraźliwie opanowana kobieta przy ostatnim pytaniu gwałtownie ugryzła się w język. Nie wytrzymała napięcia, wyrwała się jej niepotrzebna uwaga, którą usiłowała czym prędzej zatuszować

Ciekawa rzecz, co z tym mężem…? Jasne, że pójdzie do niego, albo jeszcze lepiej, do drugiej żony!

– Nie będę pani zabierał więcej czasu – rzekł z westchnieniem. – Oczywiście wie pani doskonale, że chcąc nie chcąc, musimy panią podejrzewać. Ze względu na motyw.

Nie, ja wiem, że pani była w Kołobrzegu, ale, niestety, z racji zawodu, tego poprzedniego, do dziś ma pani większe możliwości wynajęcia zabójcy niż przeciętny człowiek w naszym kraju. I sama, na moim miejscu, brałaby to pani pod uwagę.

– Jeszcze jak! – zgodziła się żywo Borkowska. – Ale zarazem, dzięki zawodowi, lepiej potrafię ocenić, do jakich granic można posunąć przestępczą głupotę. I szczerze panu wyznam, gdybym istotnie postanowiła kropnąć tę babę, załatwiłabym nieszczęśliwy wypadek, a nie jawne zabójstwo. Nie zgłupiałam przecież doszczętnie! I gwarantuję panu, że na żadne podejrzenia nie byłoby miejsca!

Argument przemówił do Bieżana do tego stopnia, że prawie całkowicie uwierzył w niewinność podejrzanej. Miała rację, tak idiotycznie postąpić nie mogła, a symulacja prostackiego kretyństwa, wykombinowana po to, żeby on tak właśnie pomyślał, wydała mu się intrygą już przesadnie makiaweliczną. Bez porównania prostszy i skuteczniejszy byłby ten nieszczęśliwy wypadek.

Ponadto, wynajmując zabójcę, należało zrobić z tego zwyczajny napad bandycki połączony z rabunkiem. Żadnych strzałów, nóż, ewentualnie młotek czy pała, chwycić torebkę, to jeden gest, bez względu na to, ile w niej było pieniędzy. A tymczasem torebka została, jakby specjalnie po to, żeby wypchnąć Borkowską na pierwszy plan…

Dał jej spokój i spotkał się z Górskim w umówionym barze, w połowie drogi między ich domami.

Górski się mocno spóźnił, ale przyleciał bez mała w wypiekach.

– Niech ja skonam, ale balanga! – zaczął, nim jeszcze zdążył usiąść. – Ten Kapilski zeznaje w kratkę takie rzeczy, że ja własnym uszom nie wierzę, jeszcze człowiek musi sobie pięć razy więcej dośpiewać, druga żona mu się na usta wypycha, chociaż ją tłamsi z całej siły i co drugie słowo na amnezję zapada…

– Czekajże – przerwał mu Bieżan. – Postaw gdzieś jakąś kropkę i przestań szurać tym krzesłem. I mów po kolei, od początku.

– Żadnych tajemnic nie robili – podjął Robert od początku, odrobinę spokojniej.

– Młyniak przyznał się do dawnego kumpla od razu, znalazł jego adres i telefon, zadzwoniłem, Kapilski był w domu i zdziwił się, ale proszę bardzo, mogę wpaść. No to wpadłem, dziesięć minut jechałem…

– Że też cię drogówka nie złapała…

– Jakoś nie stali. I nikogo nie przejechałem. Na kasecie mam całość, więc teraz tylko streszczę konkrety, bo ogólnie gadania było mnóstwo. Wykręcał się i wywijał…

– Streszczaj, streszczaj. Później przesłuchamy.

– Otóż on pracuje… Kiełbasę na gorąco sobie zamówię, można…? W tym samym przedsiębiorstwie, w tym Svenska coś tam, co i Borkowski, ten rozwiedziony mąż.

Z tym się nie krył wcale. Barbary Borkowskiej prawie nie zna, to znaczy obecnie, bo kiedyś znał ją doskonale, jeszcze w szkolnych czasach, a potem kontakt się urwał i nawet nie wiedział, że jego szef to mąż znajomej dziewczyny. Teraz wie, Agata Młyniak mu powiedziała. Potwierdził, że się spotkali przypadkiem na ulicy i poszli pogadać przy piwie. Do tego miejsca nie było z nim kłopotów, dopiero teraz zaczęły się schody.

Przyniesiono kiełbasę i piwo, więc na chwilę Górski urwał. Bieżan czekał cierpliwie.

– Sam nie bardzo wiedziałem, jak go pytać i o co – podjął znów jego podwładny – ale zacząłem od szefa. Chwalił go bez oporu. No to ruszyłem ten romans i tu nabrał wody do pyska, nic nie wie, w żadne ploty się nie wdaje, baby są od tego, a nie on. No owszem, zmiana na stanowisku sekretarki rok temu nastąpiła, bo z poprzednią szef się ożenił. Urszula Biełka niejaka…

– Ejże! – zainteresował się Bieżan. – Mamy Urszulę?

– Mieć, mamy, ale diabli wiedzą czy to właściwa. Uczepiłem się jej jak rzep psiego ogona. Nic z nią nie miał i nie ma, niczego nie załatwiał, nie rozmawiał, w końcu wyrwało mu się, że ona nie do rozmowy. Małomówna taka. Złapałem się za przyjaciółki, a skąd on ma znać jej przyjaciółki, znów wylazło, że baby ją nie bardzo lubiły. I w ogóle nie zwracał uwagi. Ale ma przecież oczy w głowie, bodaj po korytarzu z zamkniętymi nie chodził, no nie chodził, ale nie widział, żeby ktoś jej jakieś wizyty składał, nic z takich rzeczy, poza tym ona w sekretariacie urzędowała, a nie na korytarzu. Miał mnie chyba po dziurki w nosie, bo w końcu wydusił z siebie, że jeśli ktokolwiek może o niej cokolwiek wiedzieć, to tylko taka jedna Zenia z księgowości. Nazwiska Zeni nie zna, mało ma do czynienia z księgowością bezpośrednio, on chemik, a nie administracja. No i w tym całym majdanie konkretów było tylko tyle. O żadnej Feli w życiu nie słyszał, poza utworem muzycznym: „Bujaj się, Fela, bo jutro niedziela”. Koniec streszczenia.

– Cholera – zmartwił się Bieżan. – Zenia to nie Fela. I jeśli Urszula pracowała jako sekretarka, a Borkowski się z nią ożenił, takie znajomości jak z denatką są raczej wątpliwe. Chyba to inna Ula…

Górski, kończąc kiełbasę, zamachał gwałtownie widelcem.

– Nie. To znaczy, tak. To znaczy, to nie tak. On wie coś więcej i prędzej umrze niż to wyzna. Z wierzchu był kulturalny, spokojny i zniesmaczony plotkami, a w środku wił się jak stado tych takich, jadowitych. Coś tam go gryzie po wątpiach…

– Kochał się może w sekretarce, a szef mu ją sprzątnął sprzed nosa…?

– Chyba nie. Na moje oko, on jej nie lubił, a strasznie chciał być obiektywny. Co do Zeni, nie mam zdania.

Bieżan popadł w niewielką zadumę.

– Czyli mamy i romans. Związku z zabójstwem na razie nie widzę. Romans wyrwał się tej Młyniak. Dlaczego one obie łżą jak najęte…?

– Bo może to jednak Borkowska…? – podsunął Robert, przestawiając się na piwo.

– Właśnie dzisiaj doszedłem do wniosku, że nie. Tak mnie ta baba skołowała?

Niemożliwe. Ale z drugiej strony nigdy jeszcze dotychczas nie mieliśmy prokuratora podejrzanego o zabójstwo… Za to śmierdzieć mi zaczyna Borkowski, chciał się pozbyć żony i potrzebny mu był pretekst, dyplomatycznie zorganizował całą aferę, a potem pozbył się także jedynego świadka.

– Pytanie, czy rzeczywiście jedynego… Złapałbym tę Zenię, na wszelki wypadek…

– A propos – przypomniał sobie Bieżan. – Jednego gościa w tym jej notesie nie było, a wedle wszelkich innych zeznań pracowali w tym samym pokoju. O żywej

Borkowskiej mówię. Prokurator Jacek Żygoń, jeszcze go nie dopadłem, bo miał rozprawę w sądzie, a potem prawdopodobnie pętał się gdzieś po mieście, jego numeru komórki nikt nie znał…

Na to właśnie zadzwoniła komórka Bieżana.

Oficer dyżurny informował, że jakaś osoba, nazwiskiem Stefania Cieciak, powołując się na polecenie pana pułkownika Bieżana, zawiadomiła przez telefon, że ten łobuz wrócił. Niejaki Wyduj. Leży w domu strasznie pijany i dogadać się z nim nie da rady, ale ona dopilnuje, żeby po wytrzeźwieniu nie uciekł. To wszystko, rozłączyła się.

Gdyby nie Wyduj, Bieżan dłuższą chwilę musiałby sobie przypominać, kto to jest

Stefania Cieciak, nazwisko konkubenta ofiary jednakże od razu wskazało na wścibską staruszkę. Wrócił cholernik, z tej podróży do ruskich i wreszcie go będzie można przesłuchać!

– Myślałem, że trochę pomieszkamy w domu, jak normalni ludzie – rzekł z westchnieniem, podnosząc się od stolika – ale chyba nic z tego. Mówi baba, że zalany w sarkofag, ale kto go tam wie. Bodaj spojrzeć trzeba…

Jedno spojrzenie wystarczyło. Żadna ludzka siła nie zdołałaby otrzeźwić owego Wyduja czy Wydoja przed dniem następnym, załatwiony był radykalnie. Staruszka Cieciak z triumfem wyznała, iż wyczatowała chwili jego powrotu na samym wstępie uszczęśliwiła go komunikatem o śmiertelnym zejściu ukochanej konkubiny. Wyduj zareagował prawidłowo, ruską wódkę przywiózł ze sobą i zużytkował ją od razu, nie starając się nawet o żadne towarzystwo. Do południa ręką nogą nie ruszy.

– Pewno głodny przyjechał – dołożyła konfidencjonalnie. – Bo to u tych ruskich podobnież żadnego żarcia nie ma. Nawet mu nie zdążyłam…

Urwała nagle. Bieżan tak był pewien, że nie zdążyła dać mu jakiejś zupy, względnie innego posiłku, że na te ostatnie słowa nie zwrócił prawie żadnej uwagi. Niepewny odporności Wyduja, na wszelki wypadek, załatwił mu obstawę od szóstej rano, po czym, wbrew pesymistycznym przewidywaniom, udało im się jednak podążyć do domu.


* * *

Dzięki pośrednictwu Ani umówiłam się z prokuratorem Jackiem Żygoniem na późne popołudnie w kawiarni Na Rozdrożu, bo niepotrzebnie miałam zakodowane w pamięci, że kiedyś było tam łatwo parkować. Łatwość minęła jak sen jaki złoty, ale głupie złudzenia pozostały i pół godziny bez mała spędziłam na upychaniu samochodu w ścisłym tłoku. Żygoniowi poszło chyba sprawniej, bo już na mnie czekał.

Rozpoznaliśmy się wzajemnie. Okazało się, że widziałam go jakieś dziesięć lat temu, kiedy, świeżo po studiach, aplikował w prokuraturze, gdzie wykłócałam się o grupkę zbyt łagodnie potraktowanych bandziorów. Miał tak przeraźliwie czarne, południowo amerykańskie włosy, że łatwo go było zapamiętać, a ja, z racji kłótni, też zapewne wówczas rzucałam się w oczy. No i dobrze, znajomy człowiek poniekąd, kontakt nie sprawi trudności.

Od razu wyjawiłam przyczynę mojego zainteresowania, omal nie zostałam posądzona o dokonanie zabójstwa pod własnym domem, a skoro jestem niewinna, z pewnością okażę się też podejrzana, życzę sobie zatem dociec prawdy. W charakterze zwłok wystąpiły dwie Borkowskie, nic z tego nie rozumiem i chcę poznać obie. O ile wiem, co najmniej z jedną on miał do czynienia, a możliwe, że zna także i drugą.

Prokurator Żygoń zakłopotał się nieco, ale osoba Ani stanowiła coś w rodzaju klucza do sezamu tajemnic, nie zaparł się zatem zadnimi łapami, że pierwsze słyszy. Owszem, przyznał, że trochę wie.

– Prawdę mówiąc – powiedział ze skruchą – sam w pierwszej chwili uwierzyłem, że Barbara popadła w jakiś taki rozrywkowy amok, może miała zły dzień albo przeciwnie, szampański humor, no i straciła umiar. Jak mam nie wierzyć, jeśli cały personel knajpy mówi mi to samo? Każdemu się może zdarzyć… Dziwiło mnie tylko, że tak się przedstawiała na prawo i na lewo, co zupełnie do niej nie pasowało. Później dopiero, stopniowo, wyszło na jaw, że nic z tych rzeczy, ktoś jej świnię podkłada i psuje opinię, sama mnie prosiła, żeby jej pomóc i dojść sedna sprawy.

– I co pan wykrył? – spytałam chciwie. – Bo coś pan wykryć musiał. Macie w końcu większe możliwości niż ludzie innych zawodów.

– Musiał to być ktoś, kto o niej dużo wiedział i miał szansę widywać ją codziennie.

Wie pani, ubranie. Ta rozbestwiona hurysa za każdym razem miała na sobie identyczną odzież jak Barbara, to właśnie było najbardziej mylące. Opis osoby zgadzał się ze szczegółami, ktoś musiał podglądać, w czym wychodzi z domu…

– I taka podobna do niej jak siostra-bliźniaczka?

– Nie, niekoniecznie. Tylko włosy. A rzecz w tym, że nie widział jej nikt osobiście znajomy, informacje były pośrednie. Pochodziły właściwie z tego operowania nazwiskiem, prokurator Borkowska, kostium, torebka, jakiś tam szaliczek w kropki, parę godzin wcześniej widzę ją w tym szaliczku w kropki, a w parę godzin później dowiaduję się, że Borkowska w szaliczku po pijanemu rozrabiała w knajpie. Przy czym dowiaduję się od naocznego świadka. Nie ja jeden, rzecz jasna, mnóstwo ludzi z sądu i z prokuratury miewało taką samą przyjemność. No, ogólne oburzenie oczywiście…

– Z tego, co słyszałam, takie ekscesy wcale do niej nie pasowały – powiedziałam ostrożnie.

– Wcale – zgodził się chętnie prokurator Jacuś. – Toteż z początku myślałem, że to jakiś jeden wyskok, a potem zaczęło mnie dziwić. Na prośbę Baśki pogadałem z ludźmi i w oczy zaczęło bić, że ktoś ją próbuje zniszczyć. Ale już przepadło, wyleciała z prokuratury, bo trudno w prasie ogłaszać, że jest nagonka, a de facto pani prokurator przedstawia sobą postać szlachetną. Nikt by nie uwierzył.

– Nawet przeciwnie, dopiero wtedy uwierzyliby granitowo w zeszmacenie – przyświadczyłam. – No dobrze, a ta druga? Dowiedział się pan czegoś o tej, symulantce? Dublerce?

Prokurator Jacuś westchnął smętnie.

– Postać dość znana w niektórych kręgach od paru lat, ale dopiero w ostatnich czasach zaczęła więcej rozrabiać i dopiero wtedy wszyscy usłyszeli, jak się nazywa. Co śmieszne, jej rzekome prokuratorstwo prawie wszyscy knajpiani kumple uważali za doskonały dowcip, gorszyli się tylko ludzie obcy, z innego środowiska. Ona zaś podwyższyła kategorię lokali. Ewidentnie celowe działanie, skierowane przeciwko Baśce.

– I po co jej to było?

– Nie mam pojęcia. Chyba ktoś chciał się pozbyć Baśki z prokuratury. Może zemsta?

– A jak pan myśli, dlaczego ją zabił? I kto?

Żygoń mieszał kawę w filiżance i zastanawiał się, moim zdaniem, uczciwie.

– Gdyby kropnięto Baśkę, szukałbym zdeklarowanego przestępcy, którego oskarżała skutecznie. Nie byłby to pierwszy taki wypadek i zapewne nie ostatni, jesteśmy na pierwszej linii frontu, bo od prokuratora zależy wszczęcie dochodzenia i nakaz aresztowania, a Barbara na żadne kombinacje nie szła. Istnieje jeszcze jedna możliwość…

Zawahał się i upił trochę tej kawy. Mogłabym chyba zgadnąć, co zaraz powie, ale wolałam sobie chwilę pomilczeć.

– Bo jeżeli brali jedną za drugą – rzekł wreszcie – istnieje możliwość, że sprawca się zwyczajnie pomylił. Ona podobno jechała do pani na wywiad?

Kiwnęłam głową z wielkim zadowoleniem, zgadłam bowiem bezbłędnie.

– Otóż to. Umówiona wcześniej. Wbrew mojej woli, ale to już bez znaczenia.

– Diabli wiedzą skąd dzwoniła, ale skoro starała się tak cholernie udawać Barbarę, prawdopodobnie z jakiegoś publicznego miejsca. Psychopata głupi uwierzył i skorzystał z okazji, przekonany, że to właśnie Barbarę załatwia. Idiotyczna sprawa, za całe Chiny nie wiadomo, kogo szukać, wroga Barbary czy wroga tej drugiej. Ale raczej wroga Barbary. Nie zazdroszczę gliniarzom.

– Ja też nie. Chętnie bym im pomogła i dlatego szarpię pazurami, kogo mogę, w tym pana. Poza tym, ostatecznie, w grę wchodzi mój śmietnik i moja wierzba, ani śmietnikowi, ani wierzbie wprawdzie nie zaszkodzi, ale mnie korci przeraźliwie. Powiem o tym mojemu prywatnemu komisarzowi.

Prokurator Jacuś spojrzał na mnie z wielkim zainteresowaniem.

– Ma pani takiego?

– Mam. Sprzed pięciu albo sześciu lat. Obydwoje chcieliśmy wtedy ujawnić obrzydliwe przestępstwa na wysokim szczeblu, zaczynały się przekręty biznesmenów i dostojników, mafie rozkwitały, a może nawet wydawały owoce, mnie się nic nie stało, ale on poleciał i długo musiał swoje odpracowywać. Daliśmy spokój działaniom jawnym, bo już widać było, że trzeba podstępnie. Jak pan sam zapewne zauważył, jeden podporucznik i jedna ja, to trochę za mało na całe społeczeństwo.

Prokurator Jacuś doskonale rozumiał, co mówię.

– On już wrócił do siebie?

– Wrócił, i nawet o stopień wyżej.

– To niegłupi chłopak. Bardzo dobrze, niech mu pani powie. Ja mogę służyć sprawami, w których Barbara ostro się naraziła. Jeden się odgrażał jawnie i bezczelnie, ale on chyba jeszcze siedzi, co nie przeszkadza, że może mieć wspólników.

– Mógłby pan rzucić okiem na te papiery i własne wnioski wyciągnąć – podsunęłam zachęcająco. – A niezależnie od spraw służbowych, wie pan coś o jej życiu prywatnym?

– Której?

– Tej żywej.

– Niewiele. Na dogłębne zwierzenia mieliśmy raczej mało czasu, a Barbara nie bardzo wylewna. Mąż, dwoje dzieci, małżeństwo wydawało się szczęśliwe, egzystencja unormowana, dopiero pod sam koniec jakiś smród mi zaleciał, ale to mogło być naturalną konsekwencją plotek. Osobiście, jako mąż, stanąłbym po jej stronie, tak mi się przynajmniej wydaje, bo dziewczyna wartościowa i atrakcyjna, ale mam wrażenie, że tamten mąż odpuścił. Baśka przeżyła to w sobie, bez ujawniania. I tyle. Więcej nie wiem.

No nie, owszem, ona nie cierpi czosnku, lubi deszczową pogodę, lubi czytać, nie lubi pedantycznego sprzątania, nie reflektuje na podrywki, a na urlopie chętnie łowi ryby. Jak na kobietę, upodobanie dziwne. Ale to się chyba pani do niczego nie przyda?

– Poza kwestią stosunku do czosnku, który budzi we mnie zdecydowaną sympatię.

Stosunek, nie czosnek. Chociaż wszyscy wiemy, że stanowi panaceum na wszelkie dolegliwości i powinno się go spożywać na jarzynę, ale czy naprawdę panaceum musi tak obrzydliwie śmierdzieć…?

– A gdyby tylko na noc…?

– A skąd, śmierdzi i nazajutrz! Człowiek tym przesiąka!

– To dlaczego Bułgarzy nie dożywają stu czterdziestu lat…?

Zanim się obejrzałam, nasza rozmowa przeszła w dyskusję o czosnku. Wyglądało na to, że Jacuś lubi czosnek, a Barbara ostro ograniczała to jego upodobanie, żądając, żeby w pracy nie śmierdział. Zaczęłam podejrzewać, że w zabójstwie Jacuś miał swój udział, ale przypomniałam sobie, że współużytkowniczkę pokoju i tak stracił, więc zrezygnowałam z podejrzeń. Nie o czosnek poszło.

– Dobra, niech będzie, niech pan rąbie ten czosnek nawet dniem i nocą, daj panu Boże zdrowie, nie będę się znęcać nad panem bez przerwy, ale co pan prywatnie o tym zabójstwie myśli?

– To już pani powiedziałem. Prokuraturze jeszcze tego nie przekazali, poza tym, i tak przekażą stołecznej, bo wiem, że robi to specjalista od zbrodni kameralnych, podinspektor Bieżan…

– Też wiem – mruknęłam.

– … ale sądzę, że nie przekażą, dopóki nie rozstrzygną podstawowego problemu.

Która z nich miała tam leżeć, pod pani domem. Ze względu na motyw, Baśka jest mocno zagrożona, ale ja prywatnie w jej winę nie wierzę…

Tych cholernych prokuratorów trochę znałam, zatem też przestałam dopuszczać bezpośredni, a nawet pośredni, udział w zbrodni prawdziwej Borkowskiej. Coś musiało być z tą dublerką, która mnie się naraziła dźwiękami…

Odczepiłam się od Jacusia i wróciłam do domu, niewiele mądrzejsza niż przedtem.


* * *

Koło dziewiątej rano Bieżan dostał sygnał, że konkubent nieboszczki wraca do życia.

Zamierzał wprawdzie trochę wnikliwiej spenetrować miejsce pracy byłego męża żywej

Borkowskiej, ale uznał, że miejsce pracy nie ucieknie, a wiedza o denatce jest bezcenna.

Wbrew racjonalnej organizacji pracy i czasu pojechali tam razem, obaj, Edzio z Robertem.

Ówże Wiesław Wyduj prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kac monstrualny rozpościerał się w nim i nad nim, co Bieżana w najmniejszym stopniu nie zdziwiło, przeciwnie, spodziewał się zjawiska i, nie bacząc na koszty, przytomnie wziął ze sobą cztery butelki piwa i ćwiartkę wódki.

Razem z tym zaopatrzeniem został powitany jak anioł zbawienia. Przyjaźń od serca, można powiedzieć, stanęła u progu.

Bez najmniejszego nacisku, zawracany ku tematowi malutkimi pytankami tylko od czasu do czasu, nieszczęsny wdowiec wypłakał im się na łonie szczerymi łzami i równie szczerymi informacjami. Już z siedem lat najmarniej będzie, jak ten cud urody, ta bogini niebiańska, ta najwspanialsza kobieta na świecie, pozwoliła mu się poderwać, nie wiadomo dlaczego, bo cóż on, żylasty, owszem, nie strachliwy, nie ubogi, z mieszkaniem, pracowity i kochający, ale żaden tam Apoloniusz z Belwederu, kozaki lepsze od niego trafiają się na każdym kroku, a tu ona, to bóstwo, przy nim została. Nic w nim widzieć nie mogła, nic kompletnie, a jednak! Po piętach ją całował i w oczy patrzył, gdyby miasto chciała podpalić, jeszcze by się o zapałki starał, i oto nie ma jej, nie ma, nie żyje…!

Kojąc gorzkie łzy to piwem, to wódką, oszczędzaną, bo cóż to jest ćwiartka, Bieżan o życie codzienne jął wypytywać, kwestię identyfikacji zwłok zostawiając na razie na uboczu.

– A tam, przyjaciółki, przyjaciółek to ona żadnych nie miała, za piękna była, baby to zawistne albo co, jedna tylko, ta Ulka, a i to się kryła i razem się z Felą nie chciała pokazywać, bo gdzie jej do Feli, barachło takie! Fela do filmu mogła iść, do telewizji albo co…

I obiad ugotowała, i towarzystwo lubiła, i pograło się, potańczyło… Oprała, obsprawiła…

Drugiej takiej na świecie nie było, nie ma i nie będzie!

Co do oprania i obsprawienia Bieżan miał drobne wątpliwości, bo mieszkanie kliniczną czystością nie lśniło, delikwent zaś miał drobne braki w rozmaitych guzikach. A, nie, okazało się, że guziki należały do niego, Fela na drobiazgi nie zwracała uwagi, sam sobie przyszywał. Fela zajęcia miała różne, na mieście przeważnie, a w ubiorach grymaśna i ciągle coś tam musiała kupować, no i dobrze, jak wielka dama wyglądała. O, proszę…

Tu podniósł z podłogi czarny żakiet, poniewierający się pod krzesłem, przytulił go do łona, po czym zaprezentował jako wytworny strój Feli. Żakiet był rzeczywiście elegancki, ale z drobnym mankamentem, mianowicie na lewej klapie miał ogromną plamę, pochodzenia niewątpliwie spożywczego. Trochę wyglądało na lody. Jadła Fela te lody nieuważnie, a może ktoś ją w łokieć puknął i pożywienie wylądowało na szacie.

Wyduj kontynuował wylewne zeznania.

Basia, kazała do siebie mówić, a on ciągle się mylił, bo jako Felę ją poznał. Ta Ulka, to z dawniejszych czasów, ze szkoły jeszcze może, a Fela ambitna, do wieczorówki poszła…

Co skończyła, to skończyła, jej rzecz, żadnej hołoty nie przyjmowała tu wszyscy dookoła jak te psy szczekają, u nich wyłącznie przyzwoite towarzystwo bywało!

A owszem, mówiła mu, tak jej się czasem na gadanie zebrało, jedną taką udawała, strasznie śmiesznie było, ta Ulka ją chyba namówiła, bo jakiś z telewizji chciał zobaczyć, co też ona potrafi, a Fela wszystko potrafiła. Nie, on nie zna Ulki, Ulka to Ulka, Urszula chyba, przez te wszystkie lata ledwo parę razy widział, bo się spotykały, jak go nie było.

A kto tam o nazwisko pyta… Może i mówiła kiedyś, Bliźniak, Białasek, czy jakoś podobnie… Ostatnimi czasy Fela się złościła, zapowiadała, że zrobi, co jej się spodoba, a nikt tu jej nie będzie niczego zakazywał. Raz, dlaczego nie, wieczorem wrócił, a tu awantura była z tą Ulka, przyjaciółka jak z koziego ogona trąba, czepiała się czegoś, a Fela coś o szmalu wykrzykiwała, wyrolowała ją ta Ulka czy jak… Może forsy chciała…? Zamilkły zaraz, jak przyszedł, i adiu Fruziu, ale Fela coś gadała, że kto wlazł do żłobu, niech płaci.

I już ona potrafi stołek spod tyłka głupiej freli wykopać. A w ogóle wesoła była taka, aż się koło niej świeciło, a że tam czasem parę słów jej się wyrwało, to i cóż takiego, ludzka rzecz. Wrogów Fela żadnych, ale to żadnych, nie miała, wszyscy ją lubili, tylko te ludzie tutaj trochę pyskowały, że hałasy, jakie tam hałasy, że się Fela czasami zabawić chciała, to i cóż takiego! Najlepsza żona w świecie, jak on będzie bez niej żył…!

– Ale tak przeważnie to ona dobra przyjaciółka była, ta Ula – rzekł znienacka skacowany Wyduj, siąkając nosem. – Dawała Feli pieniądze co i raz to, żeby sobie co kupiła albo co. Może i miały jakie interesy albo co? Albo chciała, żeby jej Fela za te pieniądze co zrobiła, albo co? Ja tam nie słuchałem, bo się Fela złościła, że się wtrącam. Albo co.

– No tak, przyjaciółki się chyba pokłóciły albo co – rzekł Górski, opuściwszy wreszcie zbolałego wdowca, któremu na pociechę została ostatnia butelka piwa oraz ściągnięty w trakcie przesłuchania sierżant Zabój, ktoś musiał bowiem dopilnować wizyty konkubenta w prosektorium. Pamiątkowy żakiet po Feli został zabrany od razu.

– Ja już chyba w życiu nic innego nie powiem, jak tylko: albo co.

– To zamknij się na chwilę albo co – zaproponował Bieżan. – Muszę pomyśleć.

Tobie by to też dobrze zrobiło.

Milczeli obaj przez całą drogę, aż do komendy. W swoim pokoju Bieżan sięgnął po akta sprawy.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedział z niezadowoleniem. – To znaczy, rozumiałbym wszystko, gdyby to nie było tak przeraźliwie głupie, że wręcz niemożliwe.

Najprostsze, co się nasuwało racjonalnie, to sąsiedzi, ktoś nie wytrzymał nocnych ryków i kropnął babę, ale już prawie wszyscy sprawdzeni i nikt nie pasuje. Poza tym, dlaczego akurat pod domem Chmielewskiej? Zadałby sobie tyle trudu, żeby ją śledzić…?

– Alternatywnie wychodzi, że tym sposobem chcieli wykończyć Borkowską – podjął Górski. – Ale kto? Ta Ula Biedulka czy jak jej tam…?

– Toteż dlatego to jest takie głupie. Nie żadna Biedulka, tylko Biełka, w aktach ją mamy, była sekretarka, Urszula Biełka, poślubiła Borkowskiego, chyba o nią chodzi.

Trzeba czytać akta.

– Widziałeś ją – przypomniał Górski, który raz był ze zwierzchnikiem na „ty”, a raz na „pan”. – Pasuje?

Bieżan pokręcił głową.

– Nijak. Nawet jeśli jest to cicha woda nad żmijowiskiem, poziom nie ten, do rynsztoka jej za daleko. Gdzie Borkowskiemu do Wyduja…?!

– Ale aż taka zbieżność nazwisk? – skrzywił się Górski.

– Po tych Borkowskich nic mnie już nie zdziwi. Załóżmy, że to nie ona, to znaczy nie druga żona Borkowskiego, tylko jakaś tam Białasek. I Kordula, na przykład, a nie

Urszula. Albo, o…! Eulalia. Umysłowością zbliżona do Feli i Wyduja. I co, taką intrygę sobie wykombinowała?

– Możliwe, że ktoś nią kierował – podsunął Robert z zapałem.

– Czyli ciągle to samo, nie wroga Feli musimy szukać, tylko wroga Borkowskiej.

Jasne już przecież, że to ta Fela przedstawienia robiła, i wychodzi mi, że na czyjeś zlecenie…

– A Ula pośredniczyła…

– Ale nawet jeśli nie, jest jedyną osobą, która może więcej wiedzieć. Z McDonald’sa wynika, że ją powstrzymywała, tę wesolutką Felę. Powiedzmy: zleceniodawca chciał skończyć akcję, a Feli się zabawa spodobała i szła na całego, ku rozpaczy przyjaciółki.

Spotykały się ukradkiem…

– I ciekawe dlaczego, bo znały się od dawna. Nauczycielka je razem widziała, prowadzały się wtedy jawnie. I potem co, wróg Borkowskiej kazał im zerwać znajomość?

I jeszcze coś…

– No? – pogonił Bieżan, bo Robert zamilkł na chwilę.

– To chyba bez sensu – bąknął wreszcie z lekkim zakłopotaniem. – W oczach mi stoją zdjęcia i akta. Ten żakiet… W spodniach była i w jedwabnej bluzce, październik jest teraz, nie lipiec, ja nie dom mody, ale żakiet do tego aż się prosi. Właśnie tamten.

Dlaczego go nie włożyła?

– Bo miał plamę.

– To po cholerę taki strój wybrała, żeby kompletu na sobie nie mieć?

– Przecież ci tłumaczę, że to jest bezdenne kretyństwo – rzekł Bieżan cierpliwie.

– A co do żakietu, masz rację, do laboratorium już poszedł, coś nam o nim powiedzą.

Zaraz. Zadzwoń do Zabója, niech go odwiezie do domu, niech mu nie wzbrania tej ruskiej wódki i niech powęszy za kluczami, czy tam gdzie nie leżą. I broń palna. Dośle mu się nakaz przeszukania, ale lepiej, żeby zaczął od razu, póki Wyduj nie do życia.

W ciągu pięciu minut Górski załatwił sprawę sierżanta i nakazu, po czym wrócił do tematu.

– A ta Ula… – zaczął z niesmakiem.

– Pozbądźmy się jednej – podchwycił Bieżan. – Trzeci wątek, romans

Borkowskiego z sekretarką, obecnie drugą żoną. A przyjaciółką drugiej żony jest podobno Zenia z księgowości…

– Z czego wynika, że nie ma siły, trzeba zebrać plotki z pracy?

– I pogadać z Borkowskimi. Ale nie razem. Oddzielnie. Jeszcze wcześnie, Borkowski w robocie, żona, być może, w domu obiad gotuje. Idę do niej, a ty leć do jego instytucji i szukaj Zeni z księgowości…


* * *

Przed moją furtką zatrzymała się jakaś nieznajoma facetka. Widziałam ją doskonale, bo akurat robiłam sobie w kuchni herbatę i czekałam, aż mi się woda zagotuje. Facetka popatrzyła na dom, a potem rozejrzała się z uwagą po okolicy, najdłuższe spojrzenie poświęcając wierzbie. Następnie zadzwoniła.

Nie wyglądała na brutalnego złoczyńcę, zatem wpuściłam ją od razu, z niepokojem usiłując sobie przypomnieć, czy przypadkiem nie byłam umówiona na jakiś kolejny wywiad. Nie, chyba nie, bo nic i mnie nie gryzło w głębi duszy.

Facetka zatrzymała się przed progiem. Otworzyłam drzwi.

– Słucham panią…?

– Nazywam się Barbara Borkowska – powiedziała spokojnie. – Czy nic pani to nie mówi? Podobno zostałam zamordowana gdzieś pod pani ogrodzeniem.

– Aaa…! – ucieszyłam się. – Owszem, tam, pod wierzbą. Proszę bardzo!

Bez względu na cel, jej wizyta sama w sobie stanowiła sensację, rzadko się zdarza, żeby człowieka odwiedzały ofiary zbrodni. Pomyślałam, że Martusia nie odżałuje swojej nieobecności, ale nie mogłam przecież prosić denatki o zaczekanie przez kilka godzin.

Zaprosiłam ją do wnętrza, zainteresowana niebotycznie.

– Mogę się od pani czegoś dowiedzieć? – spytała, siadając przy stole. – O ile wiem, jestem podejrzana o popełnienie tego zabójstwa i chciałabym jakoś zrozumieć sytuację.

Pomoże mi pani?

– Z największą przyjemnością – odparłam bez namysłu. – I wzajemnie, bo łatwo chyba odgadnąć, że zwłoki przed domem to nie jest coś, co już nazajutrz umyka z pamięci. Co pani chce wiedzieć?

– Ona do pani dzwoniła z prośbą o wywiad?

– Dzwoniła.

– I co mówiła?

– Głupio mówiła – skrytykowałam i sięgnęłam na półeczkę po papierosy.

– Spytałam, oczywiście, na jaki temat to ma być, najpierw powiedziała, że o pisaniu książek, co z miejsca wywołało mój protest, potem, że o telewizji, co ów protest wydatnie zwiększyło, wreszcie, że o kryminałach, dzięki czemu uzyskała moją bardzo stanowczą odpowiedź odmowną. Nie przyjęła jej do wiadomości i dalej wygadywała brednie, upierając się, że przyjdzie i z pewnością mnie namówi, bo jej bardzo zależy, a tak naprawdę chodzi o przestępców. Ustaliła dzień i godzinę, zapowiadając zarazem przybycie fotoreportera, i na tym się nasza urocza pogawędka skończyła.

Siedząca naprzeciwko mnie Barbara Borkowska wzdrygnęła się lekko, co nie zdziwiło mnie wcale. Ostatecznie, natrętna kretynka występowała w jej imieniu! Za to jakiś kawałek mojej podświadomości zastanowił się, dlaczego siedzimy przy stole, jakbyśmy zamierzały zjeść obiad, a nie normalnie, na kanapie i w fotelu, przy małym stoliku.

Z pośpiechu usadziłam ją tam, gdzie było najbliżej…?

Nie zmieniałam już tej konfiguracji w obawie, że spłoszę rozmówczynię.

– Potworne – powiedziała Borkowska. – I przedstawiła się jako ja?

– Owszem. Imieniem i nazwiskiem.

– Jak zwykle. Ale przecież… Czy ona tu przyszła piechotą?

– Nic z tych rzeczy, przyjechała samochodem, o czym poinformował pies policyjny, więc wiadomość jest pewna. Dlaczego pani tego nie wie? Przecież musieli już panią przesłuchiwać?

Borkowska pokręciła głową.

– Podejrzanemu nie mówi się niczego. Przesłuchiwali mnie pozornie jako świadka, de facto jako podejrzaną. Sama bym też nie powiedziała, gdybym prowadziła tę sprawę, z reguły należy unikać dostarczania podejrzanemu najdrobniejszej nawet wiedzy, bo jeśli okaże się, że coś wie, musi powiedzieć skąd. Bywa, że przez taką drobnostkę całe dochodzenie zmienia kierunek. Ale, już pani mówiłam, chcę to wszystko zrozumieć. Nie przyjechała sama, bo po jej śmierci samochód by został. Kto ją przywiózł?

– Nie wiem.

– Przecież to było przed pani oknami!

– Zgadza się. Ale ja się znajdowałam z innej strony domu. W ogóle nie widziałam ulicy, żywopłoty zasłaniają.

Patrzyła na mnie przez chwilę, zapewne badając moją prawdomówność.

– I nikt inny…? To niemożliwe, żeby nikt nic nie widział!

– Nie, aż tak źle nie jest – pocieszyłam ją i opowiedziałam wszystko o sąsiadce z iglaczkami i samochodzie z blondynką. Borkowska słuchała uważnie, marszcząc brwi.

Przyglądałam się jej wzajemnie. Ależ to była piękna kobieta! Efektowna kolorystycznie, z wyrazistą twarzą, z tymi wspaniałymi, miedzianymi włosami… Można było podrobić się pod nią, wykorzystując same barwy, ta jej kompromitująca dublerka miała ułatwione zadanie. Pytanie samo wybiegło mi na usta.

– Kim ona była właściwie dla pani, ta nieboszczka spod mojej wierzby, ten pani wybrakowany sobowtór…?

– Nie mam pojęcia – odparła ponuro, ale bez oporu. – Dla mnie w ogóle nikim.

Nigdy się z nią osobiście nie zetknęłam, słyszałam o niej jako o sobie. Widziałam ją na zdjęciu i możliwe, że rozmawiałam z nią przez telefon. Sądzę, że policja wie już więcej?

– Nawet i ja wiem więcej – wyznałam beztrosko – chociaż moja wiedza jest dość monotonna i polega głównie na wrażeniach akustycznych. Zaraz, nie będziemy siedziały tak na sucho, kawy, herbaty, wina, piwa…?

– Jestem samochodem. Kawy, jeśli można…

Wreszcie ten stół zyskał jakiś sens. Przekazując jej wszystkie posiadane informacje, pomyślałam, że właśnie popełniam głupotę, ona wysłucha, podziękuje i pójdzie, a ja się niczego nie dowiem. Do bani takie osiągnięcie! Ostatecznie, o całej aferze dowiedziała się znacznie wcześniej niż ja i siłą rzeczy jakiś pogląd na nią musiała sobie wyrobić.

Niechże, do licha, też coś powie!

– Istnieją trzy możliwości, a przynajmniej ja tyle widzę – spróbowałam ją podpuścić bezlitośnie. – Pierwsza, zabiłam ją ja, żeby się pozbyć natrętnej dziennikarki.

Druga, zabiła ją pani, żeby zakończyć wreszcie wrogą akcję. Trzecia, zabił ją ktoś, kto myślał, że zabija panią, ewentualnie miał nadzieję, że na panią padnie, w każdym razie ktoś postronny. Mnie, chwalić Boga, wykluczono na samym wstępie…

Przerwała mi.

– Kiedy, dlaczego i jakim sposobem panią wykluczono?

– Zrobili porządną wizję lokalną. Kierunek strzału, musiałabym wylecieć z domu na środek ulicy, przepuścić ją przed sobą i rąbnąć. Sytuacja nie do przyjęcia, jakieś niezwykłe wysiłki byłyby potrzebne, żeby ją stworzyć, szczególnie że zazębiłaby się z obecnością samochodu z kierowcą wewnątrz. Przecież ona nie stała tam jak pień i nie czekała, aż samochód zniknie jej w oddali, tu jest prosta droga i wszystko widać. Ponadto pies powiedział, że na środku ulicy ostatnio mnie w ogóle nie było, co jest faktem, zazwyczaj z domu wyjeżdżam samochodem. Świadectwo psa przesądziło sprawę. Ponadto nie mam i nigdy nie miałam broni palnej, ani długiej, ani krótkiej. Pomijam już to, że gdybym miała długą, ofiara już dawno zeszłaby z tego świata, bo gruchnęłabym jej w okno dawnymi czasy.

Borkowska kiwała głową i podjęła wątek.

– Odpadam również, bo byłam w Kołobrzegu. Ale mogłam kogoś wynająć i za chwilę to rozwinę, bo tu się mieści moje zmartwienie. Trzecia możliwość pozostaje, gruntownie wprowadzony w błąd zabójca, być może świadek telefonu do pani, przyjechał wcześniej, zaczekał w ukryciu i strzelił. Miejsc do ukrywania się jest tu dosyć dużo.

Ale tej wersji przeczy to, co pani już powiedziała. Co z kierowcą? Gdyby przyszła piechotą, sama…

– Piechoty niech się pani wyrzeknie bezpowrotnie – przerwałam jej od razu.

– W powietrze nie pofrunęła, a ja wierzę psu.

– Ja też. Ale, przepraszam panią bardzo, obie mówimy głupstwa. Skoro została przywieziona samochodem, a co do tego właśnie chciałam się upewnić, jako zabójca w grę wchodzi wyłącznie kierowca tego samochodu i nikt inny…

Zanim powiedziała następne słowo, zdążyłam pomyśleć mnóstwo rzeczy. Niewinny, przypadkowy świadek, dawno by się zgłosił. Nic podobnego, siedziałby jak mysz pod miotłą w obawie, że na niego padnie. Bzdura, zareagowałby już w pierwszej sekundzie, odruchowo, nawet gdyby to był ktoś obcy. Pasażerka mu wysiada, słychać huk, baba leci na ziemię, a on co? Spokojnie odjeżdża? Do diabła z hukiem, leci bez huku, może atak serca albo epilepsja… Nie ma siły, bodaj by mu noga drgnęła na pedale!

– … Pytanie, kto był tym kierowcą – mówiła dalej Borkowska. – Ten zabójca, wynajęty przeze mnie, czy ów ktoś postronny, o kim nic nie wiemy. Denatka, zważywszy jej dużą aktywność, mogła się narazić nie tylko mnie, także wielu innym osobom…

– Sąsiadom – mruknęłam. – Ale to nie o tej porze roku. Zabiliby ją późną wiosną, nie zaś wczesną jesienią. Ludzie nie są aż tak pamiętliwi i pracowici.

– … I dlatego tak bardzo chciałabym wiedzieć, kto tam siedział przy kierownicy. Bez rozstrzygnięcia tej kwestii do końca życia będą na mnie ciążyły podejrzenia.

Teraz ja pokiwałam głową. Miała rację. Że też sąsiadka nie zdążyła wyskoczyć z domu…!

– Blondynka… – zastanowiłam się. – No, czy ja wiem, dowcipy dowcipami, ale chyba niemożliwe, żeby nawet najgłupsza blondynka świata… Nie, co ja mówię! Facet w peruce… Idiotyzm, przecież ona razem z tym kimś jechała, wspólnie uzgodnili, że on będzie udawał blondynkę…?! I na co to komu?

– Zadanie dla policji – powiedziała gniewnie Borkowska. – Zbadać wcześniejsze poczynania ofiary, co robiła, z kim wsiadła do samochodu… Raczej beznadziejne. Ale osobiście mam pewne podejrzenia, które wydają mi się tak pozbawione sensu, że sama nie wiem, co z nimi zrobić. Wręcz głupio mi sprecyzować je słowami. Nie, to po prostu niemożliwe.

– Nie szkodzi, niech pani powie. Jeśli istotnie nie ma w nich sensu, będę milczeć jak głaz.

Wahała się, konkretne wyrazy, najwyraźniej w świecie, nie chciały jej przejść przez usta.

– Nie, to z mojej strony może tendencyjne… W każdym razie odpada także pomyłka co do osoby, skoro ten ktoś z nią jechał, wiedział chyba, kogo wiezie. Widział ją z bliska, rozmawiał z nią. A jeśli czyhał na mnie, musiał mnie znać…

– Wiedział doskonale, że ona to nie pani, i kropnął ją specjalnie w takich okolicznościach, żeby padło na panią – zawyrokowałam. – Miało to być ukoronowanie całej poprzedniej nagonki. Co pani na to?

Borkowska się nieco zirytowała.

– Ależ ja się z tym zgadzam! Miało paść na mnie czy miał mnie w nosie i chciał się pozbyć jej, to już wszystko jedno, może ubijał dwie zwierzyny jednym strzałem. Kto to był?!

– Albo pani wróg, albo jej, więc wcale nie wszystko jedno.

– Nie jechałaby chyba z własnym wrogiem? Zatem mój…

– Ma pani jakiegoś? – zainteresowałam się gwałtownie. – Wie pani coś, podejrzewa…?

Borkowska znów się zaczęła wahać, a mnie powolutku drobne ziarenka kiełkowały w umyśle.

– Miałam, jak sądzę, ale to już przeszłość – wyznała wreszcie z trudem. – Nasuwa mi się coś nie do pojęcia… Muszę to przemyśleć. Zaraz, wróćmy jeszcze, trzykrotnie powiedziała pani coś dziwnego, o znajomości akustycznej, o sąsiadach, o strzelaniu w okno… Co to znaczyło? Nie rozumiem.

– Ładne parę lat mieszkałam naprzeciwko niej – wyznałam zarazem ponuro i z ulgą. – Po drugiej stronie podwórza. Ona zaś nocami lubiła uprawiać coś, co niektórzy uważają za muzykę…

Jej pytające spojrzenie miało tak potężny nacisk, że z rozpędu opowiedziałam obszernie o przeżyciach zarówno własnych, jak i sąsiadów, nie kryjąc nawet ówcześnie jawiących się podejrzeń, jakoby w dawnym komisariacie młoda dama miała znajomego, być może wielbiciela, który uprzedzał ją o wizycie radiowozu, żeby zdążyła stłumić orgię dźwięków. Borkowska słuchała tak, jakbym wydawała z siebie co najmniej pienia niebiańskie.

– I gdzie to było? – spytała wręcz zachłannie. – Gdzie pani mieszkała?

Nie widziałam żadnej tajemnicy w moim poprzednim miejscu zamieszkania.

Wyjawiłam jej adres.

– Czy tam było… Jak by tu powiedzieć… Czy tam było kilka wejść?

– Tam były same wejścia. Z czterech stron świata. Moment… Dobrze mówię, z czterech. Gdyby ktoś chciał, na przykład, uciekać, mógłby… sekundę, niech policzę… lecieć co najmniej w sześciu kierunkach. Niekiedy żałowałam, że nie jestem złoczyńcą, bo miejsce się, można powiedzieć, marnowało.

Borkowskiej roziskrzyły się oczy, a kiełki z moich ziarenek gwałtownie podrosły. Ta baba wiedziała coś, o czym nie chciała jednego słowa powiedzieć, a miejsce zamieszkania ofiary miało z tym dużo wspólnego. Co się tam działo, do licha, mieszkałam naprzeciwko i nic nie widziałam?

– Rozważmy te wersje – zaproponowała żywo. – Wynająć zabójcę może każdy, ale to wcale nie jest łatwe. Zawodowy kosztuje bardzo drogo, a niezawodowy od razu przeistacza się w szantażystę, co nawet najgłupsza gęś potrafi zrozumieć. Załóżmy jednak, że zapożyczyłam się i wynajęłam. Musiałby to być ktoś, kto nawiązałby z nią znajomość dostatecznie bliski, żeby z nim jechała…

– Wcale nie! – zaprzeczyłam z energią. – Mogła o nim pojęcia nie mieć. Poczatował na nią trochę, podsłuchał, że umawia się ze mną, upilnował ją na ulicy, zatrzymał się, zaproponował przypadkowe podwiezienie. Podrywacz. Głowę daję, że wsiadłaby z radością!

– No, możliwe – zgodziła się Borkowska z lekkim wahaniem. – Tak, to mnie gubi…

– Szkopuł w tym – ciągnęłam dalej – że tu była blondynka. Kobietę w charakterze podrywacza raczej wykluczam, a facet w blond peruce wzbudziłby chyba pewną nieufność. Wynajęła pani blondynkę?

Borkowska zachowała zimną krew.

– Prawdziwych zawodowych zabójców jest u nas w ogóle bardzo mało, a o kobiecie w tej roli dotychczas nie słyszałam. Odpada. Pytanie, czy samochód z blondynką był jedynym samochodem w tej okolicy w określonym czasie? Przecież mógł przejeżdżać ktoś zupełnie inny…

– Pani też wierzy, że one wszystkie są takie przeraźliwie głupie? – zgorszyłam się.

– Zwracam pani uwagę, że ja jestem z natury najprawdziwszą blondynką, a osiwiałam dopiero parę lat temu. Robię wrażenie dennej idiotki?

Borkowska z grzeczności wręcz się przeraziła i zaczęła mnie gorąco zapewniać, że dowcipów nie traktuje poważnie, osobiście zna policjantów z wyższym wykształceniem i Żydów, którzy nie cierpią śledzi, chociaż więcej zna takich, którzy nie cierpią interesów, bo śledzie na ogół lubią wszyscy, bez względu na religię. Nie wierzy także w złotą rybkę i arcyksięcia w Sarajewie. Odczepmy się od blondynki jako takiej i przyjmijmy, że iglaki sąsiadki przejechał samochód z kierowcą w postaci silnego bruneta, poza tym, osoba mogła być utleniona…

– No więc ten drugi samochód albo widziałby scenę zabójstwa, wjeżdżając w tę ulicę, albo przeoczyłby zwłoki pod wierzbą, po scenie – zaopiniowałam stanowczo.

– Niewiele jest istot ludzkich, które nie zareagowałyby na leżącą kobietę, wyglądającą przyzwoicie, a nawet elegancko. Faceta, to jeszcze, bo może pijany, ale pijanych bab poniewiera się ilość nikła. W każdym wypadku ten drugi samochód coś by zrobił.

– Czas! – poprosiła rozpaczliwie. – Niech pani sprecyzuje czas możliwie dokładnie!

Wyłącznie z dobrego serca nie postawiłam warunku, że ja sprecyzuję, a ona powie, co wie. No, może też trochę na skutek życzeń Martusi, która jej współczuła i nie chciała, żeby ją złapali.

– Dostrzeżona została o siedemnastej czterdzieści dwie. Nie było jej jeszcze o piętnastej dwanaście, co stwierdza mój siostrzeniec, wpatrzony w chwili odjazdu w zegarek, bo był umówiony gdzieś tam o piętnastej trzydzieści. Sąsiadka upiera się, że iglaczki zniweczono jej około siedemnastej, może nawet odrobinę przed. Zaraz, moment, ona operuje światłem i ciemnością, sprawdźmy, o której zaszło słońce… Chwyciłam kalendarzyk.

– Około siedemnastej. Zgadza się. Ona jeszcze wszystko doskonale widziała, gdyby nic nie zasłaniało jej horyzontu, widziałaby i resztkę słońca, zatem ja bym przyjęła szesnastą pięćdziesiąt pięć. Mówi, że strzeliło z rury wydechowej, znaczy, denatka padła o szesnastej pięćdziesiąt pięć. Ma pani dokładność idealną. I co?

– I nikt tędy nie jechał aż do siedemnastej czterdzieści dwie?

Zastanowiłam się.

– Trzy kwadranse. W grę wchodzi tylko jeden dom. Ci z jednej strony do mnie nie docierają, ci z drugiej też nie, przez ten chwilowy wykop. Pies z kulawą nogą mógł się tu nie plątać przez trzy kwadranse, szczególnie że ludzie dopiero zaczynali wracać z pracy.

Owszem, mogła sobie leżeć spokojnie przez trzy kwadranse. I jeśli w tym czasie pojawił się jakiś przypadkowy samochód, nie ma siły, musiał ją dostrzec. Chyba że miał za kierownicą ślepego kretyna, ale przy prawach jazdy badają wzrok…

Borkowska najwyraźniej w świecie łamała się w sobie. Nabrałam nadziei, że jakieś tajemnice z siebie wydusi.

– Blondynka – powiedziała jakimś takim martwym głosem. – Nie, to niemożliwe. A nawet jeśli możliwe, nieprawdopodobne. Nie do pojęcia… Nic ale to absolutnie nic z tego nie rozumiem.

– Proponuję, żeby pani powiedziała, czego pani nie rozumie – rzekłam suchym i surowym tonem – Nie latam po mieście, rozgłaszając wszystko co od kogokolwiek usłyszę, brakuje mi czasu na takie ekscesy. Siedzi tu pani i bije się z myślami, może przyda się pani parę dodatkowych, cudzych, szarych komórek. Starsza jestem od pani i miałam czas poznać życie. Wal, dziewczyno, całą prawdę!

No i Barbara Borkowska powiedziała mi całą prawdę.


* * *

Zadzwoniwszy do właściwych drzwi, Bieżan ujrzał przed sobą znaną mu już, niemrawą blondynkę, drugą żonę Stefana Borkowskiego. Bez najmniejszego oporu został wpuszczony do mieszkania, gdzie unosił się leciutki zapach cebulki, świadczący niewątpliwie o przyrządzaniu posiłku. Urszula Borkowska nie wydawała się jednak zbytnio zajęta, spokojnie usiadła w pokoju, nie rzucając nawet okiem w kierunku kuchni.

Bieżan zdecydował się przystąpić do sprawy wprost.

– Czy znała pani Balbinę Felicję Borkowską?

Po bardzo długiej chwili, poświęconej przez drugą żonę wpatrywaniu się w okno nieruchomym wzrokiem, w odpowiedzi padło pytanie:

– Którą?

– A było ich więcej niż jedna? – zdziwił się Bieżan.

– Nie wiem – odparła Urszula Borkowska po nieco krótszej chwili.

Bieżan z miejsca zyskał pewność, że z tej baby wszystko będzie musiał wyrąbywać toporem. Nastawił się na katorżniczą pracę.

– Zatem, czy znała pani Balbinę Felicję Borkowska, zabitą przed tygodniem?

– Nie.

– A jakąś inną Balbinę Felicję Borkowską?

– Nie.

– No dobrze. Gdzie pani była w środę, drugiego października bieżącego roku, w godzinach między piętnastą a osiemnastą?

– Nie wiem.

– A może zechce pani to sobie przypomnieć?

Milczenie zapadło takie, że wręcz można je było nożem krajać. Po trzydziestu sekundach Bieżan zorientował się, że, o ile sam go nie przerwie, będzie trwało wiecznie. Ta baba się nie odezwie, bo też istotnie, każda odpowiedź na jego pytanie miałaby jakieś konsekwencje. No to niechby miała, do licha!

– Zechce pani czy nie zechce?

– Co?

Chęć potrząśnięcia rozmówczynią tak, żeby jej łeb odleciał, zaczęła rosnąć w Bieżanie ze straszliwą mocą. Opanował się jakoś, oderwał wzrok od jej twarzy i nagle dostrzegł ręce. Dłonie, splecione na kolanach i częściowo ukryte pod blatem stołu, zaciśnięte były z całej siły, aż zbielały ich wszystkie kostki. Zrozumiał. Ta kobieta trwała w stanie przeraźliwego napięcia, miała w sobie jakiś ciasno związany supeł, nie lęk, ale jakby okropną determinację, upór, może przy tym oczekiwanie na cios, i nic z tego nie chciała okazać.

– Pytam, gdzie pani była w środę, drugiego października, i proszę, żeby zechciała pani to sobie przypomnieć.

– Nie wiem.

– Nie pamięta pani?

– Nie.

– Prowadzi pani bardzo ruchliwy tryb życia?

– Nie.

– Ma pani prawo jazdy?

– Tak.

– Jeździ pani samochodem?

– Tak.

– Często?

– Nie.

Bieżan uświadomił sobie, że szaleńcza rozmowność tej całej Urszuli zaczyna rzutować i na niego, niewiele mu brakuje do pogawędki monosylabami. Ponadto każda odpowiedź na pytanie pada z opóźnieniem, po chwileczce ciszy. Dopiero teraz jął nabierać rzetelnych podejrzeń, bo dotychczas udział drugiej żony Borkowskiego w tej całej aferze wydawał mu się pozbawiony sensu i wysoce wątpliwy. Ale niemożliwe przecież, żeby osoba normalna i całkowicie niewinna zachowywała się podobnie! Cóż ta kobieta usiłuje ukryć z tak potwornym wysiłkiem?

Mignęła mu myśl o Borkowskim, do tej pory branym pod uwagę raczej dość delikatnie.

– A gdzie był wówczas pani mąż?

– Kiedy?

– W środę, drugiego października.

Tym razem odpowiedź padła natychmiast, bez najmniejszego wahania.

– W Szwecji.

– A teraz gdzie jest?

– W Szwecji.

– Rozmawiałem z nim czwartego, w piątek. Wrócił z tej Szwecji i znów tam pojechał?

– Tak.

– Kiedy? Dokładnie proszę. Kiedy wrócił?

– W czwartek wieczorem.

– A kiedy znów pojechał?

– W niedzielę wieczorem.

– I kiedy wraca?

– Za tydzień. On bardzo często lata do Szwecji.

Tak niesłychanie długie zdanie Urszula Borkowska wypowiedziała pierwszy raz.

Najwidoczniej temat wydawał jej się bezpieczny i chciała się go trzymać. Myśl o Borkowskim, jako sprawcy, prawie zdechła Bieżanowi własną śmiercią.

– Mąż pani wrócił zza granicy w czwartek, a pani nie wie, co pani robiła poprzed

niego dnia? Może jakieś przygotowania, zakupy…?

Na Urszulę Borkowska znów spadła niemota.

– Tak – zgodziła się po długiej chwili.

– Co, tak?

– Zakupy.

– Gdzie?

– Nie wiem.

– W jakichś sklepach może…?

– Tak.

– W jakich?

– Nie pamiętam.

Cierpliwość Bieżana ledwo się już trzymała na ostatnich nogach. Urszula Borkowska szła w zaparte, to było widać. Postanowiła sobie nikogo nie znać, niczego nie wiedzieć i cierpieć na amnezję, nie bacząc, iż tym sposobem budzi wszelkie możliwe podejrzenia.

Zdecydował się ją postraszyć.

– No dobrze. Skoro nie chce pani rozmawiać u siebie, być może zechce pani na komendzie. Myślałem, że pogadamy w przyjemniejszych warunkach, ale jeśli woli pani wezwanie, proszę bardzo. Proszę trochę wysilić pamięć i przypomnieć sobie własnych znajomych i własne czyny, bo inaczej zmusi nas pani do szerszego dochodzenia. W grę wchodzi zabójstwo i żadnych niejasności nie można tu zostawiać. Do zobaczenia.

Podniósł się i Urszula Borkowska też się podniosła, rozplatając dłonie.

– W Geancie – powiedziała z trudem.

– Co w Geancie?

– Zakupy.

– No widzi pani, jednak można sobie coś przypomnieć. Po południu pani te zakupy robiła?

– Tak.

– Spotkała pani kogoś znajomego?

– Nie.

– Zostawiła pani sobie może rachunek? Czasem się takie kwitki chowa do kieszeni i zapomina wyrzucić…

– Nie.

– Szkoda. I z Felą się pani nie widziała?

– Nie.

– Do następnego spotkania zatem…

Opuściwszy rekordowo gadatliwą panią domu, Bieżan otarł pot z czoła. Czuł się mniej więcej tak, jakby wyrąbał ręcznie ze dwie tony węgla na przodku. Był już zupełnie pewien, że mu ta baba łże aż ziemia jęczy, każdym słowem, no nie, nie każdym, o mężu powiedziała prawdę, rzeczywiście musiał siedzieć w tej Szwecji, ale na pytanie o Felę nie miała prawa zwyczajnie zaprzeczyć, powinna była spytać, o jaką Felę chodzi.

Czyli nie dość, że łże bezczelnie, to jeszcze i głupio. Borkowskiego za tydzień trzeba będzie uchwycić na lotnisku, zanim żona zdąży się z nim porozumieć, chociaż czy taka ostrożność ma sens, istnieją przecież telefony, połączeń komórkowych tak łatwo nie wyłapie…

Wyczerpany tą górniczą pracą, Bieżan wrócił do komendy, gdzie rychło doczekał się

Górskiego. Znów Robert przyleciał pełen emocji i osiągnięć, najwyraźniej w świecie trafiał w całej sprawie na łatwiejszych rozmówców. Miał szczęście.

– Zaprosiłem tę Zenię na kawę! – oznajmił z triumfem.

W znękanym wzroku jego zwierzchnika pojawiła się iskierka ożywienia.

– To znaczy – poprawił się Robert uczciwie – to był tort ze słodkim wermutem.

Jeszcze mnie trochę mdli, ale ogólnie ja słodycze lubię. Tylko ten wermut nie tego, wolałbym jednak czystą wódkę.

– Do tortu nie idzie – zwrócił mu uwagę Bieżan. – Mów od razu, co ci wyszło z tych słodyczy, a potem sobie przesłuchasz zeznania drugiej żony. Ja tego powtarzał nie będę, nie mam siły.

Wygrzebując magnetofon z kieszeni, Robert z zapałem rozpoczął relację.

Odnalazł tę Zenię bez najmniejszego trudu, symulując zainteresowania prywatne, bo w pierwszej kolejności musiał się przebić przez sekretariat. Operatywna dama-sekretarka sama wydzwoniła z pokoju Zenię Wiśniewską, co nie było dla Roberta najlepszym pomysłem świata, zważywszy fakt, iż obydwoje z Zenią pierwszy raz w życiu mieli się widzieć się na oczy. Trudno w takiej sytuacji udawać amanta. Zdołał jednak jakoś wybrnąć z kłopotu, przy okazji budząc w Zeni zwiększone zainteresowanie.

Dopiero przy tym torcie z wermutem wyjawił jej prawdę. Trochę ją zmroziło, ale ładna dziewczyna i przystojny chłopak prawie zawsze znajdą wspólny język, choćby nawet wzajemne kontakty szły im trochę po grudzie. Zenia z całej siły starała się o powściągliwość, ale w końcu jej się ulało.

No tak, chciała ta Urszulka poślubić szefa, zakochała się, każdemu wolno, nie? Jako sekretarka, to ona była do chrzanu, równie dobrze mógł tam sobie posadzić owcę albo kozę, teraz to widać, kiedy ta nowa, Iwona, nastała. Czyste złoto! Ale Urszulka chodziła koło niego jak pies koło jatki, chodziła, aż i wychodziła, szczególnie, że pierwsza żona…

O, coś tam było z pierwszą żoną nie za bardzo, jakoś podupadła, wytrzymać z nią nie dało rady…

– Tu się zmieszała i zacięła tak, że w oczy biło – komentował Górski tekst z taśmy.

– Musi wiedzieć wszystko, ale głupio jej było i za skarby nie chciała, żeby od niej wyszło. Proszę, niech pan słucha, czkawkę ma przy każdym zdaniu!

Mimo czkawki, Zenia wydusiła z siebie ciekawe informacje.

Niepojętym przeczuciem zapewne wiedziona, Urszulka przewidziała upadek pierwszej żony. Rzeczywiście ta kobieta dziwne rzeczy robiła, chociaż… No właśnie, chociaż.

Możliwe, że za dużo naplotkowano i na nią padło, chociaż czasem ktoś tam w urabianiu opinii chyba trochę pomagał. A, nie, skąd, wcale nie Urszulka, Urszulka tylko starała się, żeby żadna plotka uwadze męża nie umknęła. Przyjaciółki…? Najlepszą przyjaciółką Urszulki była właśnie ona, Zenia, innych nie miała, chyba że dawniej, ale to wątpliwe, bo jej dziewczyny nie lubiły. A dla tego Borkowskiego to nawet narzeczonego w trąbę puściła, kto to był…? A, taki jeden, technik, gdzie mu do szefa przedsiębiorstwa, Urszulka wcale go nawet wspominać nie chciała, przypadek sprawił, że raz się napatoczył, jak obie na kawkę poszły, Urszulka wtedy uciekła a on Zeni na łonie płakał. Mietek mu było na imię, kochał ją, Jezus Mario, nad życie, odżałować jej nie mógł, co oni w niej widzą…? W poprzedniej pracy go miała.

Fela? Nie, o żadnej Feli nigdy jednego słowa nie słyszała. Urszulka w ogóle mało o sobie mówiła, czasem jej się coś tam wyrwało, jak już tak napęczniała szczęściem albo zmartwieniem. Owszem, widują się, oczywiście, tyle że rzadziej niż przedtem, kiedy razem pracowały…

– Gdzie ta gangrena pracowała poprzednio? – mruknął Bieżan. – W kadrach powinni mieć…

– Mają – rzekł skromnie Robert. – Sprawdziłem. Pokazałem legitymację i poprosiłem o pracowników sprzed roku i wcześniej, tych co już odeszli. Mało ich było, bo to dobra instytucja, każdy się trzyma pazurami, wszystkiego raptem cztery osoby, w tym

Urszula Biełka.

– Chyba ci coś postawię! – ucieszył się Bieżan. – Czystą wódkę i śledzia, chcesz?

– A pewnie! Po tym wermucie…?

– I gdzie…?

– Przedsiębiorstwo budowlane. Rozleciało się, ale resztki siedzą w paru miejscach, mam zapisane. Ludzi da się połapać.

– A co do Feli, to chyba będziemy musieli zrobić dyplomatyczną konfrontację…


* * *

Dzwonek brzęknął, otworzyłam. Za drzwiami stała pani Jadzia z moimi dziećmi.

Mimo wszystko poczułam w sobie większy wybuch radości niż zdumienia, prawie jak normalna matka. Stłumiłam zaskoczenie, bez pytań wpędziłam ich wszystkich razem do mieszkania, ucieszona, że akurat zrobiłam świeże zakupy, nawet dość solidne i urozmaicone, bo bałam się awantur Agaty. Dzieci miały potwornie wyładowane tornistry, a pani Jadzia wielką torbę.

– Ma pani ich gdzie położyć? – spytała półgłosem. – Bo chyba lepiej, żeby tu z dzień albo dwa zostały.

Miałam. Nie powyrzucałam przecież kanap, tapczanów i turystycznych łóżek.

Zrobiłam sobie wprawdzie sypialnię w ich dawnym pokoju, ale bez najmniejszego problemu mogłam się przenieść z powrotem na poprzednie, małżeńskie legowisko.

Mieszkanie było duże, rozczłonkowane i ustawne.

– Urządzajcie się, jak chcecie – zarządziłam beztrosko. – Tu macie pościel i ręczniki, tam gdzie zawsze. Jesteście głodni?

– Średnio – odparła Agatka suchym głosem.

– Z wyjątkiem twojego biurka, co? – powiedział równocześnie Piotruś pobłażliwie.

– Ja bym coś zjadł.

– Bez obiadu są – burknęła surowo pani Jadzia.

– No to gotujemy pierogi. Co do biurka, istotnie, wolałabym, żeby ocalało.

– A potem mi opowiesz, jak to było naprawdę z tym garbatym Ryszardem Trzecim – zażądała Agatka wciąż tym samym suchym głosem.

– Proszę cię bardzo, z przyjemnością…

Dzieci rozgościły się bez przeszkód, pani Jadzi zdecydowana byłam nie wypuścić z pazurów, dopóki się nie dowiem, o co tu chodzi. Coś się musiało stać, coś zaszło potężnego. Co, na litość boską…?!

Usiadłyśmy wreszcie przy kuchennej herbacie. Ryszarda Trzeciego zostawiłam na później.

– Ja to tam nie wiem, proszę pani – wydusiła z siebie pani Jadzia markotnie. – Pan Stefan co i raz to w tej Szwecji siedzi, do domu wpada jak ze skorupką po ogień i znowu go nie ma. Tak, to zwyczajnie, dzieciom źle nie jest, ale już dzisiaj, to ja nawet nie wiem, jak to powiedzieć.

– Najlepiej wprost – poradziłam. – Obie dorosłe jesteśmy. Co się stało?

– Co się stało, to ja nie wiem, ale pani Urszula przy stole pijana siedzi. Wódka stoi, koniak stoi, a ona dwa kieliszki ma przed sobą, chociaż sama w domu. I jak ten kamień, jak sztuczna, słowa jednego nie mówi, nie spojrzy, nic. Obiadu żadnego nie ma, tylko cebula posiekana na deseczce i nic więcej. Pana Stefana też nie ma, tyle wiem, że za tydzień ma wrócić, bo sam mi mówił, to co miałam zrobić? Tak ich zostawić z tą pijaną?

Zdumiałam się niebotycznie.

– Przecież ona się nie upija…?!

– A nie. Raz się jeden zdarzyło nie tak dawno, prawie dopiero co, a teraz drugi, nawet niechby, ale to siedzieć jak ten kamień? A ja wiem, co ona może zrobić? I dzieci na to mają patrzeć? Wzięły książki, zabrałam trochę rzeczy i do matki, bo gdzie?

Jasne, gdzie, jak nie do matki? Brakowało mi ich, ściskało mnie w środku na samą myśl o nich, do czego nie chciałam się przyznawać nawet samej sobie. Pomyślałam z nadzieją, że może teraz uda się wrócić do normalności, zdaje się, że działalność mojej uroczej dublerki wyszła już na jaw i przestałam tonąć w bagnie moralnym, Bieżan połapał się w sytuacji, Chmielewska również, świadkowie mnożą się jak króliki. Rychło w czas…

Chyba nawet zmiana wyroku nie sprawi trudności, poza tym, może Stefan zachował zdrowe zmysły…?

– Pan Stefan wie o tym? – spytałam z rozpędu.

– Przecie mówię, że go nie ma – zgorszyła się pani Jadzia. – Zeszłym razem też go nie było, a ja tam się nie wtrącam. I ona się pewno nie pochwaliła, chyba że dzieci, ale ja wątpię. Co i raz to mniej gadają i mnie się widzi, że lepiej im będzie u pani.

– Mnie się widzi podobnie. Ale, pani Jadziu, to przecież nie mogło wyskoczyć tak z dnia na dzień, musiało tam się dziać coś niedobrego już od jakiegoś czasu. Nic mnie nie obchodzi mój były mąż razem ze swoją obecną żoną, ale idzie mi o dzieci. Jeśli coś je gniecie, a one nic nie mówią, to nie jest dobrze. Nic pani nie zauważyła?

Pani Jadzia zawahała się.

– Tak całkiem zauważyć, to nie, ale tak ze dwa albo trzy razy coś ona w nerwach była. No dobrze, to już powiem. Tam jakaś przyjaciółka jej dojadła, przez telefon gadała, słyszałam przypadkiem, pani wie przecież, że ja krótko jestem, tyle co przy dzieciach.

Nie dawała jej przychodzić, ale ona się pchała, taka jedna Fela, może i była, jak nikogo nie było, prawie we drzwiach się z nami minęła ze dwa razy. I chyba dzieci ją widziały.

Jak spytać, to się tylko krzywią i nic więcej.

Wypowiedź pani Jadzi, zazwyczaj raczej małomównej i niezbyt rozplotkowanej, nie była może doskonale jasna, ale zdołałam ją zrozumieć. Wnioskując z odkryć Agaty i dwojga imion ofiary, oważ to właśnie Fela występowała tak błyskotliwie w moim imieniu…!

Powiedzieć o tym Bieżanowi…?

– Jesień jest – zauważyłam z troską, bo już zaczęłam myśleć praktycznie. – Więcej ubrań będzie im potrzebne.

– To wzięłam właśnie swetry i kurtki, ale tylko po jednym – odparła pani Jadzia, wskazując torbę. – Tam książki różne i buty, i w ogóle rzeczy zostały. Pani się pewno nie upomni?

– No przecież nie pójdę grzebać w cudzym mieszkaniu!

– To ja ich wezmę jutro po szkole i niech tam sobie swoje wybiorą. Nie żeby wszystko naraz, ale po trochu. Zanim pan Stefan wróci, będzie po kłopocie.

Najwyraźniej w świecie pani Jadzia znalazła się po mojej stronie barykady, musiała jej ta gęś Stefana nieźle dokopać. Zdaje się, że i dzieciom przestała się podobać, a mnie z kolei przestały się podobać częstsze niż dawniej wyjazdy Stefana. Dzieci zostały przyznane ojcu, a nie jakiejś obcej babie, która wypaczy im charaktery i umysły! Gdzież ten bliski kontakt z tatusiem…?

Pani Jadzia rzeczowo zaplanowała przenosiny i poszła. Dzieci do wieczora odtajały, straciły sztywność i suchość, robiły wrażenie, jakby zwyczajnie wróciły do domu po dłuższej podróży. Kolację zjedliśmy razem, w pełnej przyjaźni, bez reszty zapchanej

Ryszardem Trzecim, bo Agatka nie popuściła, a przy okazji ogólną przestępczością monarchów i różnych innych postaci historycznych. Miałam nadzieję, że nic z tego im się nie przyśni.

Kiedy już poszły spać, zadzwoniłam do Agaty. Gosposia akurat nocowała u niej, mogła zatem przyjechać. Należało wymienić pomiędzy sobą najnowsze, sensacyjne informacje…


* * *

Martusia pojawiła się tuż przed południem, aczkolwiek umówiona była dopiero na piątą. Od razu postanowiła, że wezwie taksówkę, bo tak pięknych wydarzeń bez piwa omówić nie sposób.

– No więc mów, co ona ci mówiła! – wykrzyknęła gorączkowo niemal tuż od progu.

– Najpierw usiądę. Żadnego gadania na stojąco. I ty też usiądź, bo jak mi tak latasz przed nosem, myśli zebrać nie mogę. Masz tu zakąskę i siadaj.

– Bób…! Jesteś genialna! Na co ci myśli, przecież ona mówiła, to już chyba nic myśleć nie musisz?

– Muszę i ty też musisz. Ona mówiła między wierszami.

– Czekaj, chwileczkę, niech ja zgadnę, co ty chcesz przez to powiedzieć, bo nie wierzę, że mówiła wierszami. Chyba jakaś odwrotność ci wyszła?

– Oj, skróciłam trochę – zniecierpliwiłam się. – Ona mówiła prozą, ale my tu musimy ustalić, co było między wierszami. Między wierszami było ważniejsze niż cała reszta.

– Rozumiem – zgodziła się Martusia. – I co?

– I w sposób jawny przyznała się do nagonki na nią, której to nagonki długo nie mogła zrozumieć…

– Tej, o której wiemy? Nieboszczka robiła jej rozpustne życie?

– Otóż to. A ona najpierw lekceważyła, potem się zdenerwowała, a potem lawina spadła i już nic nie mogła poradzić. Ja streszczam, ale przecież wiemy o tym od drugiej strony. To jest ta treść wierszowana, a pomiędzy, moim zdaniem, rąbnął ją zdrowo mąż…

– A ty mnie pytasz, dlaczego nie chcę drugi raz wyjść za mąż…!

– Wcale cię nie pytam, ja też nie wyszłam. Myślałam, że chcesz.

– Nie chcę.

– To nie. Czy ja cię przymuszam?

– I o moim małżeństwie tak ona mówiła między wierszami?

Postanowiłam, mimo wszystko, trzymać się tematu.

– Nie, o swoim. Takiego męża, który w pierwszej kolejności wierzy w najgorsze ploty o własnej żonie, można o kant tyłka potłuc. Wcale jej się nie dziwię, że ją zmroziło i honorem się ujęła.

– To idiota? – zainteresowała się żywo Martusia, bez żalu porzucając wszelką myśl o swoim osobistym małżeństwie.

– Niekoniecznie, to znaczy idiota z pewnością, ale oprócz tego bezwiednie zakochał się w sekretarce i stąd te jego wiary i niewiary. Klapy na oczach i ulga na sumieniu.

Dziabnęło ją tak, że nawet nie spróbowała odkręcać.

– Przynajmniej dałabym mu po mordzie – zawyrokowała stanowczo Martusia po krótkim namyśle.

Zastanowiłam się.

– No owszem, miałoby to sens. Ale ona nie dała.

– Szkoda.

– Nic się nie martw, i tak mu pójdzie pod górkę – pocieszyłam ją. – Z między wierszy mi wychodzi.

– Mnie jeszcze nie. Chyba nie powiedziałaś wszystkiego…?

– Coś ty, to dopiero początek. Odkręcać nie próbowała, ale ruszyła śledztwo i dowiedziała się tego samego co my, tyle że chyba trochę więcej. No, nie znała szczegółów technicznych i po to przyszła, bo swoje podejrzenia już miała. Wspomogła ją przyjaciółka, niejaka Agata, której ambicje nie szarpały, więc mogła działać bez oporów.

Najważniejsze informacje zdobyła samodzielnie.

– No i popatrz, jak to dobrze jest mieć przyjaciółkę bez ambicji! Które to były, te najważniejsze?

Przypomniałam jej. Świadkowie wydarzeń, były narzeczony, ten tam jakiś Jureczek, który podsłuchał drugą żonę, przyjaciółka drugiej żony, Zenia z księgowości… Wszystko razem, złożone do kupy, tworzyło jasny obraz sytuacji.

– No owszem – przyznała Martusia. – Wszystko wiemy. To gdzie te międzywiersze?

– A kto ją rąbnął? – wytknęłam. – Tak strasznie świetnie wszystko wiemy, a trup leży. I co?

– Znaczy, właśnie ten trup leży między wierszami?

– Otóż to! Na moje oko, wiemy wszystko, ale wcale nie jestem pewna, czy da się to udowodnić. Ona też tak uważa, to właśnie te międzywiersze. Streszczając, sekretarka

Urszulka postanowiła złapać sobie Borkowskiego na męża, namówiła przyjaciółkę Felę do sponiewierania pierwszej żony Borkowskiego, Feli wyszło znakomicie, bo Borkowski okazał się kretynem, no i potem nastąpiło coś nie do pojęcia. Dla twórców sytuacji…

– Twórczyń chyba…? – skorygowała krytycznie Martusia i sięgnęła do lodówki po piwo, co przypomniało mi zalecenie lekarza, że powinnam pić czerwone wino.

Sięgnęłam zatem po wino.

– Twórczyń – zgodziłam się. – Dla twórczyń sprawa się zamknęła i powinien być spokój. Tymczasem chała, ktoś rąbnął Felę, bo afera nie zdechła. Jeśli inspiratorką była druga żona, cel w zasadzie osiągnęła, męża dostała, pierwszą żonę z roboty wylano, opinia już się za nią powlecze. Przestałam brać pod uwagę Borkowską, to nie ona, chociaż motyw na nią wskazuje, za to wychodzi mi idiotyzm nie z tej ziemi, mianowicie tajemnicza blondynka, a druga żona Borkowskiego to właśnie blondynka. I co, trzasnęła bezcenną wspólniczkę? Żeby zaoszczędzić pierwszej Borkowskiej nieprzyjemności na przyszłość? Bo jej się wyrzuty sumienia zalęgły? Przecież to idiotyzm!

Martusia zastanowiła się głęboko.

– Tak – przyświadczyła. – Nawet dla blondynki. Szczególnie, że w jej wyrzuty sumienia nie wierzę za grosz! Więc to było to z międzywierszy? Ona, ta żywa, podejrzewa drugą żonę…

– I za skarby świata nie chce tego powiedzieć, żeby nie wyszło, że się mści. Wcale się nie mści i nie zamierza. Na mężu się zawiodła radykalnie, zadowolona jest bardzo, że się go pozbyła i dziwi się nawet, co w nim widziała.

– To międzywiersze czy wprost…?

– Sama z siebie zgadłam z największą łatwością, z tym że wiem, co w nim widziała, a ona nie przeczy. On taki więcej przepiękny…

– Brodaty? – zainteresowała się Martusia gwałtownie.

– Nie, ogolony. A co, reflektujesz…?

– Kto wie…? Tak z doskoku… Na złość drugiej żonie, nie lubię drugich żon. A brodę mógłby zapuścić, nie? Zaraz, skąd wiesz, że piękny?

– Widziałam zdjęcie.

– Ona nosi jego zdjęcie?!

– Nosi dużo zdjęć, przez zwykłe niedopatrzenie, nie zrobiła porządku w torebce, mąż, dzieci, rodzice, brat, przyjaciółka ta Agata… Pokazała mi, bo zażądałam, lubię widzieć, z kim mam do czynienia. Na oko sama bym na niego poleciała parę lat temu, a do tego inteligentny, prawdomówny i pracowity. Tyle że głupi jak próchno, ale to normalne u faceta, któremu baba pada na mózg. Nie wymagajmy za wiele.

– No to do czego ona się rozczarowała?

– A bo, rozumiesz, wedle mojego rozeznania, on ma taki charakter, że jak jest wszystko dobrze i wszystko mu pasuje, to go do rany przyłóż. Ale wyobraź sobie, że weźmie ją na wiosenną wycieczkę w plenery, a ona uwielbia kaczeńce, gdyby miał dla niej te kaczeńce zrywać, od razu miłość mu sklęśnie…

– Dlaczego akurat kaczeńce? – zdziwiła się Martusia.

Zdziwiłam się bardziej.

– Jak to, nie wiesz, co to są kaczeńce i gdzie rosną?

– Ja się nie znam na roślinkach… To kwiatki, nie?

– Nie do wiary… Nigdy w życiu nie zrywałaś kaczeńców?!

– Jakoś się nie złożyło… Powinnam się kajać? To wezmę sobie jeszcze piwo do tego kajania, co?

– Nie zasługujesz, ale weź – przyzwoliłam surowo. – Otóż kaczeńce mają to do siebie, że rosną na mokradłach, prawie w wodzie, możesz tam wejść boso albo w gumiakach, a wyobraź sobie, że on prosto z tej wycieczki chciał iść na kolację do Bristolu, do Sheratona, no, symbolicznie, do Ritza. To jak…?

– A jakby ona woziła gumiaki dla niego…?

– Na nic, spodnie by mu się w gumiakach pogniotły.

– Mógł zdjąć spodnie i wejść boso.

– A rękawy od marynarki? I mankieciki od koszulki? Goły by musiał włazić, w samych gaciach, a gdyby go kto w tych gaciach zobaczył? Czyli, bo ja ci charakter wyjaśniam, a nie sposoby zbierania wiosennego kwiecia, ona czegoś strasznie chce, on ją kocha i powinien jej tego dostarczyć, a tu chała. Niezdolny. I już się czuje ten gorszy, więc jakie ma wyjście? Proste, przestać ją kochać. Innymi słowy, jeśli coś mu nie gra i jest dla niego ogólnie szkodliwe, odmienia mu się osobowość i takie parszywe z niego wyłazi.

Загрузка...