Wszystko za naciśnięciem guziczka…

W kabinie położonej tuż za sterownią i oddzielonej od niej jedynie otwartymi pancernymi drzwiami panowała cisza. Profesor rozłożył fotel i zapadł w drzemkę, jego asystent liczył coś zawzięcie, waląc kościstymi palcami w swój podręczny kalkulator, doktor Skiba siedział zamyślony, patrząc niewidzącymi oczami prosto przed siebie, a Irek chłonął panoramę nieba, to znaczy czerń przestrzeni i złoto gwiazd widoczne na ekranie zrobionym specjalnie tak, żeby udawał okno. Inia zajęła miejsce z tyłu, i od momentu startu nie odezwała się ani razu.

Na tle miliardów światełek Drogi Mlecznej rozbłysła w iluminatorze konstelacja Kasjopei. Rysunek, jaki tworzyły jej gwiazdy, zawsze bardziej przypominał Irkowi żyrafę aniżeli gwiazdozbiór noszący oficjalnie nazwę tego sympatycznego skądinąd zwierzęcia. To podobieństwo było szczególnie uderzające, kiedy patrzyło się stąd, z obszaru planetoidów, przez który właśnie przelatywali. Obserwatorowi stojącemu na Ziemi Kasjopeja mogła się co najwyżej kojarzyć z żyrafą stojącą na głowie. Tam bowiem ta głowa, czyli ostatnia, najsłabiej świecąca gwiazda, była zwrócona w stronę północnego bieguna nieba. Tu natomiast konstelacja ustawiła się dokładnie na odwrót. Ale oprócz żyrafy przypominała Irkowi jeszcze coś lub kogoś… Zaraz… Long? Bob Long? Eee, chyba nie. Ten rozciągnięty zygzak na niebie nieodparcie narzucał wyobraźni chłopca wizerunek kogoś bardzo dobrze znanego. A cóż go właściwie mógł obchodzić jakiś tam rudzielec, nawet jeśli wgapiał się w jego siostrę z wyrazem cielęcego zachwytu na końskiej twarzy? Żyrafa… cielęcego… końskiej… „Za dużo zwierząt” — błysnęła Irkowi niejasna myśl. Potrząsnął głową. Za dużo zwierząt…

— Dziadek! — odkrycie było tak nagłe, że bezwiednie zawołał na głos. — Dziadek!

Doktor Skiba drgnął i zamrugał oczami.

— Co?

Irek zmartwiał. To fakt, że dziadek był wysoki, chudy i że chodził zawsze z brodą wysuniętą do przodu. Ale przecież nie powie ojcu, że portret nestora rodu przeszedł w jego umyśle tak mało zaszczytną zoologiczną ewolucję. Trzeba coś wymyślić, i to szybko!

— Dziadek… dziadek… — zająknął się. — Dziadek… powtórzył jeszcze raz i raptem spłynęło na niego olśnienie. — A właśnie! — wykrzyknął z ulgą. — Tato, dziadek mówił o jakimś swoim bracie. Czy on naprawdę mieszka na Ganimedzie? Czemu nigdy nas nie odwiedził?

Ojciec zagryzł wargi i dłuższy czas milczał. Wreszcie westchnął, odwrócił się i poszukał wzrokiem Ini. Był bardzo poważny i jakby nieco zaniepokojony.

Irek poczuł, że błogie zadowolenie z własnych zdolności dyplomatycznych, które przed chwilą pozwoliły mu tak chytrze wybrnąć z niezręcznej sytuacji, ustępuje w nim miejsca szczeremu zaciekawieniu. Czyżby brat dziadka Wiktora był kimś. o kim nie należy mówić przy kobietach?

Okazało się, że jest wręcz przeciwnie.

— Iniu — zapytał głośno ojciec — słyszałaś?

— Proszę? — wyrwana z zamyślenia dziewczyna rozejrzała się nieprzytomnie. — Mówiłeś coś?…

— Owszem. Irek przypomniał mi właśnie, że dziadek prosił, abyśmy będąc na Ganimedzie pozdrowili jego brata. W związku z tym postanowiłem opowiedzieć wam historię Augusta Skiby… mój stryj ma na imię August.

— Nam? — zdziwiła się Inia. — Przecież to Irek, a nie ja…

— Wam — przerwał ojciec. — Wam obojgu. A nawet przede wszystkim tobie, mimo że to Irek zaczął tę rozmowę. Zaraz zrozumiecie dlaczego. Otóż brat dziadka mieszkał kiedyś na Księżycu. Był wybitnym biochemikiem. Pewnego razu zdarzyło się nieszczęście. Stracił równocześnie żonę i synka. Eksplozja na orbicie. Załamał się. Opuścił swój instytut i wyemigrował na Ganimeda. Podobno poleciał z nim jego najbliższy przyjaciel… Oprócz niego nie chciał widzieć nikogo, kto przypominałby mu swoją osobą dawne czasy. Dostał małe, opuszczone laboratorium i zaczął głosić jakąś dziwaczną teorię o uszczęśliwianiu ludzi sztucznymi środkami, sprawiającymi ponoć, że zapomina się o kłopotach i troskach. Więcej nic o nim nie wiem, ale to wystarczy. Widzisz, Iniu, smutek jest częścią życia człowieka, tak samo jak radość. Nikt Jednak nie ma prawa zapamiętywać się w swoim osobistym smutku do tego stopnia, aby uciekać od ludzi i pracy. Rozumiesz, czemu to mówię właśnie tobie, prawda? Oczywiście, twoja sytuacja jest zupełnie inna niż ta, w jakiej znalazł się kiedyś August Skiba. Niemniej jednak uważałem, że powinienem opowiedzieć ci jego historię. Jest ona zupełnie nietypowa, lecz bardzo znamienna. A teraz bez żadnych porównań… Córeczko, mnie także żal Piotra i wcale nie zamierzam cię namawiać, żebyś próbowała o nim zapomnieć. Ale… — zawahał się — są wakacje. Lecimy na księżyc Jowisza, na Ganimeda, którego ani ty, ani Irek jeszcze nie znacie. Zobaczysz nowe krainy i nowych ludzi. Staraj się myśleć także o tym, co niosą bieżące chwile, zapamiętywać rzeczy godne zapamiętania. A potem, kiedy będziesz już mogła odwiedzić tę bazę, z której wtedy wystartował Piotr… chciałbym tam być razem z tobą. Dobrze?

Inia nie zwlekała zbyt długo z odpowiedzią, choć słowa z trudem przechodziły jej przez.gardło.

— Dobrze, tato… Ja… och, nie umiem teraz wyrazić tego, co czuję. Uwierz mi tylko, że nie musisz się o mnie martwić. A co do Ganimeda… Profesor Bodrin napraw dę nie będzie miał ze mną kłopotów. Dałam mu przecież słowo. Tobie także przyrzekam — zdobyła się na blady, przelotny uśmiech — że nie popsuję wam wakacji. Kto wie, może nawet pójdę z wami w góry na jakaś łatwiejszą trasę… Jeśli, naturalnie, zechcecie mnie zabrać z sobą.

Irek już otworzył usta, żeby zapewnić siostrę, jak miło mu będzie wtajemniczać ją w arkana wspinaczki, ale zanim zdążył się odezwać, nad drzwiami sterowni zapłonęło ostre, czerwone światło. Równocześnie z głośnika padły słowa:

— Pogotowie alarmowe. Możliwe duże przeciążenia. Proszę się przygotować!

— Iniu! — zawołał ojciec.

— Słyszałam, słyszałam — odpowiedziała dziewczyna. Doktor Skiba upewnił się jednak na wszelki wypadek, czy jego córka postępuje zgodnie z instrukcją, i dopiero potem zwrócił głowę w stronę Irka. Ale ten nie czekał na pomoc ani wskazówki. Zanim ojciec zdążył powiedzieć choć słowo, już odchylił oparcie i przycisnął czerwony guzik na poręczy. Jego fotel natychmiast przeobraził się w ogromny, nadymany śpiwór podobny trochę do kokona monstrualnej poczwarki.

Iluminator przekazujący dotąd obraz czarnego nieba, haftowanego bezładnymi ściegami gwiazd, raptownie pojaśniał. Przeleciały płomieniste, żółtofioletowe obłoki. Nieruchome konstelacje oszalały i zaczęły tańczyć. Irek poczuł, że żołądek podchodzi mu pod gardło.

— Proszę się nie niepokoić — przemówił głośnik. Statek hamuje i schodzi z kursu. Otrzymaliśmy polecenie, aby pozostawić wolny tor ekipie badawczej lecącej z misją specjalną. Nasze drogi przecinały się, więc musieliśmy wykonać gwałtowny manewr. Na pierwotny kurs wrócimy za minutę. Przepraszam. Dziękuję'.

Jedynie z brzmienia tych dwóch ostatnich stów, zbyt uprzejmych jak na okoliczności, w których zostały wypo wiedziane, obecni w kabinie ludzie mogli wywnioskować, że wyjaśnienia złożył im nie żywy pilot, tylko pokładowy komputer.

„Cóż to za dziwna ekipa, że pasażerskie statki muszą jej ustępować z drogi, i to w taki sposób? — pomyślał z mimowolną urazą Irek. Leżał zupełnie nieruchomo, a mimo to czuł, że jego ręce i nogi ważą po kilkadziesiąt kilogramów. Przeciążenie trwało. Widać rakieta wciąż jeszcze hamowała, zataczając równocześnie ostry łuk.

— Zaraz będzie po wszystkim — głos ojca zadudnił w sąsiednim kokonie jak echo bardzo dalekiego grzmotu. l rzeczywiście. Nie upłynęła zapowiedziana minuta, a w iluminatorze gwiazdy znowu znieruchomiały, fotele rozchyliły się i uwolniły uwięzionych w nich pasażerów.

— Panie profesorze! — zabrzmiał gorączkowy szept Boba Longa. — Panie profesorze? To na pewno oni! Ale czemu nie czekali na nas… na pana?! — poprawił się.

— Tsss!… — wielki uczony położył palec na ustach. Ja także mam głowę, co zdaje się uszło dotąd twojej uwagi, i także umiem się nią posługiwać w celu kojarzenia oczywistych faktów. Ale ta sama głowa mówi mi, żeby nie mleć językiem przy… — zerknął wymownie na siedzących za nim nadprogramowych pasażerów i umilkł.

Irek zmarkotniał. „Oni wiedzą, co to była za ekipa i dlaczego nasz statek musiał ustąpić jej z drogi — pomyślał. Wiedzą, ale nie chcą nam powiedzieć. Zatem tam, na Ganimedzie, dzieje się coś bardzo dziwnego”.

— Tato — rzekł umyślnie głośno — czy komputer nie mógłby nam teraz powiedzieć czegoś więcej o tym, co się przed chwilą stało?

Ojciec wyjął malutki mikrofon ukryty w poręczy.

— Kto to leciał, skąd i dokąd? — spytał zwięźle. Odpowiedź przyszła stanowczo zbyt późno, jak na dobre obyczaje pokładowych komputerów. Ale kiedy wreszcie głośnik ożył, usłyszeli odrobinę zachrypnięty baryton żywego pilota.

— Minęła nas rakieta wioząca członków grupy specjalnej.

„Mówi jak ktoś, kto nie lubi kłamać, a nie może powiedzieć prawdy” — pomyślał zniechęcony Irek.

— Aha, rakieta — powtórzył ojciec. — To coś nowego

— uśmiechnął się ironicznie.

— Niestety, nic więcej nie wiemy — odrzekł pilot. Nie nawiązaliśmy bezpośredniego kontaktu z ekipą. Jej statek nadawał tylko sygnały namiarowe. Polecenie zejścia z kursu otrzymaliśmy prosto z bazy.

— Na miejscu przekonamy się, co zaszło i, rzecz jasna, przy najbliższej okazji zaspokoimy waszą ciekawość uznał za stosowne wkroczyć profesor Bodrin. — Zdaje się, że jesteśmy już na orbicie? — skwapliwie zmienił temat.

— Tak — tym razem odpowiedź była błyskawiczna. Podali nam dane korytarza, którym zejdziemy do lądowania.

— Tylko nie zapomnij, że najpierw siadamy przy „Pięciu Księżycach”.

— Oczywiście. Nawiasem mówiąc, twoi goście, profesorze, przybłędą tam w samą porę. Akurat dziś w „Pięciu Księżycach” odbędzie się wielki bal maskowy czy kostiumowy. Początek sezonu turystycznego. Pierwszy dzień wakacji.

Wzmianka o balu odwróciła na moment uwagę chłopca od tajemnic Ganimeda tak zazdrośnie strzeżonych przez badaczy zdążających do bazy. Jeszcze nigdy nie był na prawdziwym balu…

Do rzeczywistości przywołał go znowu głos pilota.

— Odebrałem nowe polecenie. Niestety, musimy lecieć bezpośrednio do bazy. Profesor Bodrin i Robert Long są tam pilnie oczekiwani.

— No, a my?! — wyrwało się Irkowi. Natychmiast za mknął sobie dłonią usta, ale było już za późno. Gdyby siedział cicho, może w pośpiechu ten statek zawiózłby ich od razu tam, gdzie czekało wyjaśnienie zagadki dziwnej ekipy? Ale nie. Pilot bowiem mówił dalej:

— Astroport „Pięć Księżyców” wysyła po naszych gości prom orbitalny. Za dwie minuty przystąpimy do operacji cumowania. Doktor Skiba z córką i synem są proszeni o przygotowanie się i przejście do śluzy. Dziękuję za wspólny lot — zakończył oficjalnie.

Ojciec trącił Irka łokciem i podniósł się. Profesor Bodrin wstał także.

— Widzicie, jak to bywa — powiedział, rozkładając ręce. — Ale na pewno wkrótce się spotkamy. A na razie życzę wam wspaniałych sukcesów wysokogórskich i pysznej zaba… — urwał pochwyciwszy wzrok Ini. Chrząknął, poprawił palcem okulary, po czym westchnął i bez słowa wrócił na swoje miejsce.

Minutę później trójka Skibów stała przed zamkniętymi jeszcze zewnętrznymi drzwiami śluzy, czekając, aż zapali się zielona lampka na znak, że tunel cumowniczy między statkiem a promem wypełnia już powietrze. Niebawem klapa włazu bezszelestnie uciekła w górę, odsłaniając krótki, owalny korytarz, za którym widniało wejście do promu.

— Witam miłych gości gwiaździńca „Pięć Księżyców” — powitał ich zaraz za śluzą szczupły, niewysoki brunet o lekko skośnych, ciemnych oczach i brązowej cerze. Proszę dalej — odsunął się, wskazując przybyłym niedużą, komfortowo urządzoną kabinę.

— Dzień dobry — doktor Skiba uścisnął dłoń uprzejmego pilota promu. — Przykro mi, że musiałeś przylatywać specjalnie po nas, ale profesor Bodrin…

— Wiem, wiem — przerwał mu z uśmiechem wysłannik gwiaździńca.

Irek usłyszał tę nazwę po raz pierwszy, ale od razu mu się spodobała. Brzmiała cieplej aniżeli wszelkie „astroporty” i „kosmotele”.

— Wyleciałem po was bardzo chętnie — ciągnął pilot.

— Jesteście pierwszymi tegorocznymi gośćmi „Pięciu Księżyców”. Nazywam się Geo Dutour — skłonił głowę jestem ratownikiem, a także dbam o to, żeby nasze góry dostarczały turystom pięknych wrażeń. Pokazuję im najładniejsze drogi… Oczywiście z tych, które znam, a znam ich jeszcze bardzo niewiele. Ganimed to niemal dziewicza kraina…

— Ratownikiem? — wtrącił się nieproszony Truszek. Po co? J a tutaj jestem.

— Bądź miły, Truszku — rzekł doktor Skiba. — Nie każdy ma przecież takiego niezawodnego opiekuna, jak Irek. Ja osobiście będę bardzo zadowolony, jeśli pan Dutour wybierze się z nami na wspinaczkę. Chciałbym od razu zacząć od najciekawszych tutejszych szlaków. A ty nie?

— Tak — odrzekł Truszek po krótkiej pauzie. — Rozumiem. Przepraszam.

Geo Dutour uśmiechnął się do swojego osobliwego kolegi, po czym wskazał gościom wielkie, białe fotele otaczające stolik umieszczony pośrodku kabiny. Prom, odbiwszy od statku, schodził z orbity i zmierzał łagodnym torem w kierunku gwiaździńca.

— Czy ta baza, do której poleciał profesor Bodrin, leży daleko od „Pięciu Księżyców”? — zainteresował się Irek.

— Nie — odpowiedział przewodnik. — Przynajmniej w Iinii prostej. Bo drogę przegradza wysokie, skaliste pasmo Gór Rycerskich, tak je nazywamy, ponieważ ich szczyty przypominają zakute w zbroje postacie. Pieszo do bazy trzeba by iść dosyć długo. Ale już zwykłym łazikiem, omijając stromizny, można tam dojechać w dwadzieścia minut.

— Czy zetknąłeś się może kiedyś z niejakim Augustem Skibą? — spytał z kolei ojciec. — Podobno ma tutaj małe laboratorium. To brat mojego ojca — wyjaśnił.

— Ach, tak — ratownik odwrócił głowę i zawahał się.

— Owszem, widziałem go jakieś dwa czy trzy, razy. Nie należy do osób zbyt towarzyskich. Rzeczywiście gospodaruje w maleńkiej pracowni po przeciwnej stronie gór, u ich podnóża, ale nie przyjmuje tam absolutnie nikogo. Zresztą, ma sąsiada… — urwał, spojrzał na zegarek i wstał.

— Muszę pójść do sterowni. Wprawdzie prom prowadzą automaty, ale przepisy nakazują, aby podczas lądowania towarzyszył im człowiek. Bywają sytuacje, kiedy i my jeszcze na coś się przydajemy — mrugnął porozumiewawczo do Truszka, po czym od razu ruszył w stronę wyjścia. Otworzywszy drzwi, zatrzymał się, odwrócił i dodał z zagadkowym uśmieszkiem: — Przyślę wam kogoś w zamian. Ale nie gniewajcie się, jeśli ten ktoś nie będzie wiedział, jak zabawić tak miłych gości. Człowiek, a raczej człowieczek, wychowany na takim dzikim globie, jest sam trochę bardziej dziki, aniżeli mógłby sobie tego życzyć jego sterany życiem ojciec.

Po tych zagadkowych słowach zniknął im z oczu.

— Myślałem, że na promie jest tylko jeden pilot — bąknął po chwili Irek. A po następnej chwili zaniemówił z otwartymi ustami, chociaż chciał właśnie spytać ojca o coś bardzo ważnego. Rzecz w tym, że zapomniał o co. Zapomniał w ogóle o całym świecie, na widok osóbki, która właśnie ukazała się w drzwiach sterowni.

Osóbka była niezbyt wysoka, zgrabna i tak podobna do mężczyzny, który powitał gości na pokładzie promu, że nawet gdyby się nie przedstawiła melodyjnym głosikiem: — Jestem Maia Dutour, dzień dobry — i tak każdy odgadłby od razu, z kim ma do czynienia. Miała tak samo ciemną, oliwkową cerę, jak jej ojciec, takie same duże, nieco skośne oczy i czarne włosy, wdzięcznie rozczochrane.

Irek zapatrzony, oniemiały z zachwytu, stał i stał, i stał… aż nagle poczuł dotkliwe uderzenie w lewy łokieć. Oprzytomniał, rozejrzał się gorączkowo i spostrzegł, że

Truszek właśnie wciąga na powrót do wnętrza swojego stożkowatego korpusu wielopalczasty wysięgnik.

— Truszku — wysyczał, odruchowo pocierając prawą dłonią obolałe miejsce — co robisz?

— Wykonuję swoje obowiązki — odpowiedział spokojnie zapytany. — Wydawało mi się, że człowiek potrzebuje pomocy.

— Ja? — wyzionął oburzony Irek. W tym samym momencie córka Geo Dutoura wycelowała w niego wskazujący palec.

— A to co? — spytała z obrzydzeniem.

Chłopcu przebiegła przez głowę niejasna myśl, że teraz „człowiek” naprawdę będzie potrzebował pomocy. Okazało się jednak, że to nie on był przedmiotem tej tak niespodziewanej napaści. Za jego plecami zabrzmiał znajomy metaliczny głos:

— Nie: co, tylko: kto. Nazywam się Roztruchan i jestem uniwersalnym automatem wysokogórskim. Pomagam wspinaczom.

— Gości oprowadza zwykle mój ojciec — dziewczyna wydęła pogardliwie wargi. — Prawdziwi sportowcy chodzą bez robotów.

— Ja nie jestem zwykłym robo… — zaczął Truszek, ale Irek, który nagle odzyskał zdolność mowy, nie pozwolił mu skończyć.

— Twój ojciec powiedział, że jesteś dzika! — zawołał z pasją. — Pewno, że dzika! A poza tym niegrzeczna!

— Irku… — przerwała mu łagodnie Inia. Chłopiec stał chwilę, mierząc gniewnym wzrokiem osóbkę, którą jeszcze przed paroma sekundami gotów był uznać za wcielenie wszystkich anielskich cnót oraz uroków, po czym zreflektował się. Spuścił głowę i bąknął:

— Przepraszam…

Doktor Skiba uniósł brwi, ale przezornie milczał. Rozwój wypadków potwierdził słuszność jego taktyki.

— To ja przepraszam — powiedziała zaskakująco łagodnym tonem dziewczyna. — Rzeczywiście bywam i dzika, i niegrzeczna.

Automat nie zastanawiał się długo.

— Nie szkodzi — błysnął wesoło lampkami.

— Jesteś wielkoduszny, Roztruchanie — córka Geo Dutoura wymówiła to słowo dobitnie, dzieląc je na sylaby.

— Możesz mnie nazywać „Truszkiem” — usłyszała w odpowiedzi. — Tak mówią do mnie przyjaciele.

— Bardzo chętnie — Maia odwróciła się, bezwiednym ruchem poprawiła kołnierzyk swojego błękitnego kombinezonu, po czym nagle plasnęła w dłonie i podbiegła do ściany. — Pewnie chcielibyście popatrzeć z góry na okolicę naszego gwiaździńca…

Nacisnęła jakiś niewidoczny guziczek i natychmiast oczom pasażerów ukazał się panoramiczny ekran z obrazem nieba.

To niebo miało barwę, jakiej Irek nie widział jeszcze nigdy. Ni to rudogranatowe, ni ciemnofioletowe, tłumiło światła gwiazd, które stały się podobne raczej do grudek żaru aniżeli dalekich, żywych słońc.

— Tak wygląda u nas niebo. A to Jowisz… Dziewczyna znowu nacisnęła guziczek, zmieniając położenie kamer przekazujących obrazy z zewnątrz statku. Na ekran wypłynęła wielka, jajowata bryła o przygaszonej czerwonożółtej barwie, poprzecinana ciemnymi i jasnymi smugami, tu i ówdzie postrzępionymi, jakby komuś, kto malował te smugi, wypadł z ręki umaczany w farbie pędzel.

— Wspaniały! — zawołał z nieco przesadnym entuzjazmem doktor Skiba, pragnąc podkreślić, że docenia dobre chęci córki ganimedzkiego przewodnika, która robiła, co tylko mogła, aby godnie zastąpić ojca i zabawić gości. Ale miałaś nam pokazać „Pięć Księżyców”. Wszyscy mówią, że to piękny ośrodek.

Maia jeszcze raz dotknęła ściany. Ukazał się ląd. Był mroczny i ponury, choć lśnił lekko, jakby powleczony cieniutką warstwą lodu. Pasmo wysokich gór biegło szerokim półkolem, znikając za bliskim horyzontem. Ich zbocza wyglądały u dołu niczym zamarznięte wodospady. Natomiast szczyty były niezwykle ostre, zębate i nierzadko wystrzelały wprost z kilometrowych przepaści.

Prom, podchodząc do lądowania, leciał coraz wolniej i niżej. W pewnym momencie zatoczył łagodny łuk i wtedy na ekranie ukazała się okrągła równina, od której bił blask sztucznego słońca. Pośrodku tej oazy życia na martwym globie — leżało pięć wielkich jaskrawobiałych kul. Wraz z łączącymi je ganeczkami tworzyły one jakby wieniec wypełniony wewnątrz zielenią parku.

— Oto gwiaździniec — powiedziała dziewczyna. W jej głosie zabrzmiała duma.

— Pięć kul. To są zapewne budynki mieszkalne? spytał doktor Skiba.

— Tak. Symbolizują pięć księżyców — Maia skinęłal, czarną główką. — Początkowo miały być tylko cztery tłumaczyła. — Chodziło o księżyce Jowisza odkryte jeszcze przez Galileusza. Ale potem ktoś powiedział, że w takim razie zabrakłoby pierwszego, którego Galileusz nie zauważył. No i tak z czterech zrobiło się pięć księżyców…

— A tam, pośrodku parku, jest jeszcze jedna kula, taka malutka… Czy to jakiś pomnik? A może wyobrażenie samego Jowisza?

— Nie.

Irek po raz pierwszy ujrzał uśmiech córki Geo Dutoura i natychmiast przestał się interesować wszystkimi możliwymi księżycami i kulami, chociaż ta, o której ostatnio wspomniał ojciec, była rzeczywiście interesująca. Nawet z tej wysokości zachwycała pięknymi żywymi barwami.

— Nie — powtórzyła dziewczyna. — To jest Ziemia. Pan Adam Kozula doszedł do wniosku, że nasi goście i tak będą mieli dość widoku Jowisza, postanowił więc ozdo bić park modelem Ziemi. Pan Kozula to nasz gospodarz wyjaśniła. — Nadzorował budowę gwiaździńca, a teraz. jest jego kierownikiem.

— Prosimy pasażerów o zapięcie pasów — odezwał się w tym momencie głośnik. — Lądujemy. Godzina jedenasta dwadzieścia, czasu miejscowego. Temperatura wewnątrz strefy ochronnej: dwadzieścia siedem stopni. Poza strefą: minus sześćdziesiąt stopni. Życzę przyjemnego pobytu na Ganimedzie — zakończył Dutour.

Prom wylądował tak miękko, że nikt tego nie zauważył — wszyscy siedzieli dalej, czekając, aż poczują charakterystyczne kołysanie, gdy amortyzatory dotkną płyty lądowiska. O tym, że lot dobiegł końca, przekonał ich dopiero widok otwartych drzwi śluzy, za którymi ujrzeli perspektywę dużej, jasnej hali dworca. Centralnym chodnikiem, znikającym w głębi za ażurową pergolą okryta kwitnącym bluszczem, jechał w ich stronę krępy mężczyzna w śnieżnobiałym kombinezonie.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział Dutour, wychodząc ze sterowni. — Maiu, proszę cię, skocz, uprzedź Adama… Już nie trzeba — zauważył zbliżającą się postać.

Maia przepuściła lnię, a sama natychmiast zniknęła gdzieś w zakamarkach przeszklonej hali.

— Dzień dobry — doktor Skiba uścisnął dłoń gospodarza „Pięciu Księżyców”. — Przepraszam za nie zapowiedziane najście, ale podobno nie macie jeszcze kompletu turystów?

— Nie tylko nie mamy kompletu, ale będziecie w ogóle jedynymi naszymi gośćmi, przynajmniej przez najbliższe parę dni — uśmiechnął się człowiek w białym kombinezonie, czyli pan Kozula. — Niedawno uczeni wykryli między Jowiszem a planetoidami jakieś tajemnicze zjawisko i w związku z tym wszystkie loty pasażerskie w tym rejonie zostały chwilowo zawieszone. Nie wiem, jakim cudem wam udało się tu dotrzeć, ale to świetnie, że jesteś cie. Mamy już dość własnego towarzystwa i nie możemy się doczekać sezonu turystycznego. Przyjechaliście, żeby pochodzić po górach, prawda?

— Dzień dobry panu — Irek stanął obok ojca. — Tak, po górach — rzekł z roztargnieniem. — Co to za zjawisko wykryli uczeni?

Pan Kozula przywitał się z Inia, po czym odpowiedział:

— Nie wiem. Z bazą, gdzie pracują miejscowi badacze, mamy dość luźny kontakt. A poza tym wiecie przecież, jak to jest z uczonymi. Nie pisną słówka, dopóki tego, co odkryli, nie zważą, zmierzą, obwąchają i wpiszą do swoich jakże systematycznych katalogów. Ty też jesteś wspinaczem?

— Tak. l ja również — ubiegł chłopca Truszek. — Będziemy chodzić razem.

— Znakomicie! — zawołał gospodarz. — A teraz — dodał wesoło — prosimy w nasze skromne progi. Gwiaździniec „Pięciu Księżyców” jest na wasze usługi.

Przed dworcem zielenił się pas bujnej łąki. Jej środkiem biegł szeroki, ruchomy chodnik unoszący teraz pierwszych tegorocznych gości Ganimeda. Coraz bliżej wznosiła się wypukła, ślepa ściana najbliższego mieszkalnego „księżyca”.

— Pięknie tu u was! — wykrzyknął szczerze doktor Skiba.

— Poczekajcie, aż wjedziemy w wewnętrzny park gwiaździńca — Kozula uśmiechnął się obiecująco. — Tam dopiero zobaczycie prawdziwe gospodarstwo Mammavity!

Irek zamrugał oczami.

— Czyje?

— Mammavity — powtórzył dobitnie gospodarz. Ona jest naszym ekologiem i naprawdę nazywa się Mammavita, choć zważywszy jej zajęcie, brzmi to jak przydomek. W dodatku, nomen, omen, ma na imię Flora. Jako ekolog dba na Ganimedzie o wszystko, co żyje, ale jej główną pasją są kwiaty. Zaraz się przekonacie, co potrafiła zrobić z tego skrawka nieprzytulnego globu.

Chodnik wbiegał już w prześwit pod kulistym pawilonem, którego biała powłoka wydawała migotliwe lśnienie, jakby wtopiono w nią miliardy miniaturowych kryształków.

Irek odwrócił się i popatrzył w stronę odległego już dworca: W jego drzwiach ukazały się właśnie dwie małe figurki. Chłopiec poczuł podejrzane ukłucie w sercu. Geo Dutour i Maia. Pewnie pilot, ratownik i przewodnik w jednej osobie musiał jeszcze skontrolować automaty lądowiska, zanim puścił statek i ruszył w ślad za gośćmi. A jego córka…

— Hej, a ty dokąd? — dobiegł go w tym momencie wesoły okrzyk ojca.

Irek odwrócił się z powrotem twarzą w kierunku jazdy i zobaczył, że wszyscy prócz niego stoją już na trawie obok chodnika, który minąwszy pierwszy z pawilonów gwiaździńca skręcał ostro w lewo, wioząc go teraz do otwartych drzwi jakiegoś budynku, opatrzonych napisem: „Maszynownia”. Ponieważ chwilowo nie zamierzał zwiedzać żadnych ganimedzkich maszynowni, jednym susem opuścił chodnik. Zrobił to nawet aż za szybko. Stracił równowagę, zatoczył się i… wylądował plecami na czymś wielkim, miękkim, co powitało go wyciem syreny alarmowej.

— Nie! Nie! Nie! — powtarzała piskliwie syrena.

— Irek! Co ty wyprawiasz?!

Chłopiec poczuł, że rosną mu skrzydła. Mimo woli poruszył rękami, ale zamiast wzlecieć w niebo przekonał się, że uczucie cudownej lekkości zawdzięcza jedynie wysięgnikom Truszka, które ujęły go pod pachy i ustawiły w pozycji pionowej.

— Dobrze już, dobrze — wymamrotał. — Puść mnie. Skrzydła zniknęły.

— To nie jest najlepszy sposób opuszczania chodników — powiedział tuż obok spokojny głos. irek rozejrzał się, stwierdził, że ten głos należy do uprzejmego gospodarza „Pięciu Księżyców”, ujrzał roześmiana twarz ojca i oprzytomniał. Pozostała do wyjaśnienia sprawa syreny. W głębokiej trawie, a częściowo o zgrozo! — na starannie wypielęgnowanej grządce przepysznych irysów piętrzyła się przedziwna postać. Jej twarz i głowa należały bez wątpienia do kobiety. Pozostałe części ciała stanowiły górę obleczona w ogromnych rozmiarów zielony worek.

— Irek! Pomóż pani wstać! Truszku! — zawołał doktor Skiba.

Truszek i tym razem okazał się szybszy. Wyminął chłopca i znów wyciągnąwszy swe cudaczne ramiona, skłonił się sztywno nad leżącą.

— Nie! — zawyła syrena. Truszek cofnął się i znieruchomiał. „Kobiety — pomyślał z goryczą Irek. — Wszystkiemu winne kobiety”.

Pokrzepiony na duchu stwierdzeniem tego faktu westchnął, po czym niezwłocznie przystąpił do działania. Podszedł do leżącej i wyciągnął rękę.

— Strasznie panią przepraszam — powiedział. Ja… ja… — zająknął się. — Jestem tutaj pierwszy raz wyjaśnił wreszcie przytomnie i logicznie przyczynę całego zamieszania.

— Na drugi raz, zapamiętaj to sobie dobrze — dobiegł z dołu już nie tak piskliwy, jak przed chwilą, głos — możesz mnie traktować jak worek bokserski lub piłkę do kopania, kiedy tylko ci się spodoba, byle nie na kwiatach! Rozumiesz?! Nie na kwiatach!!! A teraz uwaga: wstaję!

Ostrzeżenie wcale nie było zbędne. Chłopiec poczuł, ze jego wyciągnięta w pomocnym geście ręka staje się coraz dłuższa i cieńsza, jak gumowa lina obciążona do granic wytrzymałości. W końcu jednak jego heroiczne wysiłki zostały uwieńczone sukcesem. Góra wróciła do pozycji pionowej.

— Uff — sapnął mimo woli, ocierając pot z czoła.

— No, to poznaliście się już z Florą — stwierdził nie bez satysfakcji pan Kozula. — Ona nie lubi automatów…

— Dlaczego ktoś miałby mnie nie lubić? — spytał Truszek. — Przecież mój program przewiduje pomaganie ludziom. Właśnie przed chwilą…

— Nie wierz mu — przerwała kobieta — ja lubię wszystko i wszystkich… Poza ciemnymi typami, które mną samą walcują kwiaty!

Mówiąc to spojrzała jednak na stojącego przed nią chłopca z tak wesołym błyskiem w oczach, że Irek bezwiednie odpowiedział jej uśmiechem. Doszedł nagle do wniosku, że pani Flora może być zupełnie sympatyczna, a poza tym nie jest znowu aż tak gruba…

— Ale — ciągnęła miłośniczka kwiatów — zrozum, mój miły automacie — zwróciła się znowu do Truszka — że miałam powody do zaniepokojenia. Najpierw, kiedy byłam zajęta pielęgnacją tych prześlicznych irysów, czyli kosaćców, ulepszonej odmiany pallida, coś wyrżnęło mnie w plecy z siłą rozpędzonego słonia, a potem zobaczyłam wyciągające się do mnie długie macki z drapieżnymi szponami. Przyznaj sam, że każdy w tej sytuacji wrzasnąłby ze strachu.

Truszek zastanowił się przez chwilę.

— Istotnie. Praw i e każdy — orzekł łaskawie.Chociaż nic nie wiem o żadnych szponach.

Pani Fiora zaśmiała się głośno, a następnie przygładziła swoje jasne włosy potargane w czasie nieszczęsnego wypadku i poprawiła strój, który miała na sobie, a który wcale nie był workiem, tylko zielonym kombinezonem, nieco zbyt obszernym nawet jak na rozmiary jego właścicielki.

— Mamma! — rozległ się w tym momencie dźwięczny głosik drżący z oburzenia. — Co to jest?! Kto to zrobił?!

Irek odwrócił się. No, tak. Geo Dutour i jego córka pokonali wreszcie odległość dzielące dworzec od wewnętrznego parku. Maia zeskoczyła lekko z chodnika i, utkwiwszy wzrok w grządce irysów, załamała ze zgrozą ręce.

— A nic, nic — mruknęła potężna ogrodniczka, pochwyciwszy obłąkane spojrzenie chłopca. — Wywróciłam się…

— To przez nas — odezwała się nagle milcząca dotąd Inia. — Przylecieliśmy i od razu narobiliśmy zamieszania. Takie piękne kwiaty! Pomogę pani uporządkować tę grządkę, dobrze, pani Mammavita? — spytała, uśmiechając się blado.

— Nazywaj mnie Mamma, moje dziecko — odpowiedziała pogodnym tonem kobieta. — Nikt tutaj nie mówi do mnie inaczej, toteż ilekroć słyszę swoje nazwisko w pełnym brzmieniu, myślę, że chodzi o jakąś nową oranżadę.

Doktor Skiba zerknął na córkę, po czym błyskawicznie powziął postanowienie.

— l ja uważam, że Inia powinna zająć się kwiatami. Ona także bardzo je lubi.

Korzystając z tego, że Inia pochyliła się nad grządką irysów, ujął Mammę pod ramię i szepnął jej coś do ucha. Kobieta odwróciła się i popatrzyła na lnię ze współczuciem.

Irek bezwiednie wstrzymał oddech, ale nie udało mu się usłyszeć, co ojciec powiedział pani Mammie. Usłyszał za to coś innego,

— Wół! — wysyczał tuż obok niego bezgranicznie pogardliwy głosik.

Maia, wyraziwszy tak dobitnie swój sąd o świeżo przybyłym gościu „Pięciu Księżyców”, odwróciła się i odeszła. Chłopiec odprowadził ją rozżalonym i zdumionym wzrokiem.

— Skąd wiedziała, że to ja? — wykrztusił po chwili.

— Twoja bluza jest powalana ziemią — wyjaśnił zagadkę Truszek.

— No, dzieci, dość tego — Flora dziwnie raźno, jak na swoją tuszę, podeszła do Ini. — Ty — skinęła ręką na pana Kozulę — wracaj do swoich zajęć i żeby mi na wieczór wszystko było gotowe. A ja zajmę się gośćmi. Gdzie ich umieścimy? Wszystkie pawilony są jeszcze wolne — mówiła nie czekając na odpowiedź. — Wiem. W „Amaltei”. To pierwszy księżyc Jowisza… i nasz. My też tam mieszkamy. Będę miała oko na tego młodego człowieka mrugnęła do Irka — który jak na kogoś, kto zwykł skakać innym na plecy, stanowczo za dużo waży. Nie szkodzi. Pochodzi po górach, to schudnie! — Pochwyciwszy spojrzenie, którym zaskoczony Irek zmierzył jej zwalistą sylwetkę, zawołała: — Co tak patrzysz?! To prawda, że jestem duża, ale ruszam się jak antylopa! Zobaczysz na balu! No, chodźcie.

Wzięła lnię za rękę i, nie oglądając się na pozostałych, ruszyła w stronę sąsiedniej kulistej budowli, nieco mniejszej od tej, pod którą biegł główny chodnik prowadzący z astroportu.

Idąc wysypaną białym żwirem dróżką Irek zapomniał o owym lakonicznym „wół”, którym pożegnała go śliczna córka miejscowego przewodnika. O ile bowiem wieniec pawilonów mieszkalnych „Pięciu Księżyców” przedstawiał z daleka widok intrygujący, o tyle tutaj, pośrodku tego wieńca, było wręcz cudownie. Same pawilony dopiero z tej strony miały na każdym piętrze szeregi podłużnych okien i szerokie tarasy ginące w zieleni i kwiatach. Projektanci, doszedłszy widać do wniosku, że turyści i tak będą mieli dość mrocznych krajobrazów zimnego Ganimeda, usytuowali pomieszczenia mieszkalne w taki sposób, aby wszystkie okna wychodziły na wewnętrzny krąg, jasny, kolorowy i ciepły.

Sztuczne słońce stało w zenicie. W jego promieniach przepięknie mienił się ogromny model ojczyzny ludzi,

Ziemi, zajmujący centralny punkt dziedzińca. Wyraźnie rysowały się kontury kontynentów i wysp oblanych szmaragdowymi morzami. Opalizująca, odrobinę przypłaszczona na biegunach kula obracała się powoli, odsłaniając wciąż nowe krainy, a wokół niej, jakby zawieszony na niewidzialnej nitce, pomykał Księżyc. Cała konstrukcja była umieszczona na podwyższeniu, od którego biegły promieniście wąskie ścieżki, miejscami znikające pod zielenią ozdobnych krzewów.

Wjechali schodami na piętro i przez balkon, cały obsypany wielkimi kwiatami glicynii, weszli do dużego, jasnego pokoju.

— Chcecie mieszkać razem? — spytała Mamma, po czym zgodnie ze swoim zwyczajem sama sobie udzieliła odpowiedzi: — Nie. Ty z synem zostaniecie tutaj — utkwiła wskazujący palec w doktorze Skibie — a ty…

— … i ze mną — upomniał się Truszek.

— Tak, i z tobą — kobieta skinęła poważnie głową. A ty, Iniu, dostaniesz sąsiedni pokój. Jest tak samo ładny, jak ten. Po przeciwnej stronie znajduje się mój własny apartament. Oczywiście, tam nie ma okien, ale ja ich nie potrzebuję. Cały dzień jestem w ogrodzie, a wieczorami i tak pracuję — ostatnie słowa Mammy dobiegły już z korytarza.

Ojciec stał dłuższą chwilę nieruchomo, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęły obie kobiety, po czym odetchnął głęboko, przetarł dłonią czoło i mruknął:

— Biedna Inia…

— Czy coś się stało? Mogę w czymś pomóc? — podchwycił Truszek.

— Nie, Truszku — rzekł łagodnie doktor Skiba. — Jeśli ktoś tutaj może pomóc, to tylko Mamma. Naprawdę m a m m a. Cudowna kobieta! Mądra… i złote serce!

— Serce? Złote? Au, pierwiastek o liczbie atomowej siedemdziesiąt dziewięć? — upewniał się Truszek.

— Nie — usłyszał cichą odpowiedź. — Nie.

Nastało milczenie.

— Tato — odezwał się po dłuższej chwili Irek — co oni robią w tej bazie? Dlaczego profesor Bodrin i jego asystent zachowywali się tak tajemniczo? l czemu od razu nie wzięli Ini ze sobą? Widziałeś, jak na siebie patrzyli, kiedy musieliśmy na łeb, na szyję schodzić z kursu, żeby przepuścić tę jakąś ekipę?

Ojciec chrząknął.

— Na pewno nie przylecieli tutaj, żeby się bawić w chowanego. Ty także nie lubisz, kiedy ktoś ci przeszkadza, gdy zaplanujesz sobie jakieś ważne zajęcie. A teraz nie mówmy już więcej o Bodrinie i jego sekretach. Podoba ci się na Ganimedzie? No, otrząśnij się! Jutro rano idziemy w góry?

— W góry? — ożywił się Truszek. — Rano? Jestem gotowy.

W tym momencie na korytarzu ponownie zabrzmiały damskie głosy i do pokoju weszła Mamma, a za nią Inia w zielonym roboczym kombinezonie.

— Masz dzielną córkę, Jacku… pozwól, że tak będę cię nazywać — zaczęła z uśmiechem opiekunka kwiatów i smutnych dziewcząt. — Namawiałam ją, żeby odpoczęła po podróży, ale ona postanowiła od razu pójść ze mną do ogrodu. No, to ubrałam ją, jak przystoi szaremu członkowi personelu, i zabieram ze sobą. A wy, wałkonie, możecie się nam przypatrywać przez okno. Zresztą prawdę mówiąc, akurat dzisiaj bardzo mi się przyda pomoc kogoś rozgarniętego. Wieczorem bal, wobec czego nasz znakomity kierownik może mi powyrywać wszystkie kwiaty, żeby ozdobić nimi salę. W zeszłym roku, także na otwarcie sezonu, ogołocił ze szczętem cały pawilon storczyków.

— Jak to? — zdziwił się doktor Skiba. — Naprawdę chcecie urządzić bal, mimo że żadnych turystów prócz nas nie ma?

— A co? — zaperzyła się Mamma. — Bal miał być dzi siaj, dzisiaj przyjechali pierwsi goście i nie widzę naj mniejszego powodu, żeby przewracać do góry nogami cały harmonogram. Zresztą są trzy kobiety, Inia, Maia i ja, a chociaż was jest więcej, bo oprócz Kozuli i Geo przyjdą jeszcze dwaj inni mężczyźni, których nie znacie, to zobaczymy, kto komu da radę w tańcu! Poza tym bal jest przecież kostiumowy, więc któryś z panów może się przebrać za uroczą damę — zaśmiała się. — Na przykład ty, Irku, mógłbyś być Królewną Śnieżką. Patrzysz na mnie takimi wielkimi, zdumionymi oczami jak najprawdziwsza, niewinna księżniczka!

— Nie! — zaprotestował w pierwszym odruchu chłopiec, ale zaraz zaśmiał się także.

Wkrótce jednak umilkł i spoważniał — usłyszał, jak ojciec mówi do Ini:

— Czy ty pójdziesz na bal?

— Przyrzekłam przecież, że nie będę psuć wam zabawy

— odpowiedziała cicho dziewczyna. — Pójdę na bal.

— A na razie pomożesz mi przy kwiatach — Mamma szybko zmieniła temat. — Będziesz pilnować, żeby nikt nie wpadał na mnie jak meteoryt, akurat kiedy pielęgnuję najpiękniejsze irysy. Całe szczęście, że to nie były róże dodała z namysłem. — Róże mamy wyjątkowo kolczaste.

— No dobrze, a zakładając, że nie będziemy na nikogo wpadać ani tratować, czy nie znalazłybyście jakiegoś zajęcia także dla nas? — zaproponował doktor Skiba. Przynajmniej nie wymawiałybyście nam potem, że się wałkonimy.

— Do ogrodu was nie wpuszczę — ucięła Mamma. Mniej delikatne prace wykonują u nas automaty.

— Automaty? — odezwał się Truszek. — Nie zauważyłem ani jednego. Słyszałem natomiast, że nie są tutaj lubiane.

Mamma uśmiechnęła się, podeszła do otwartego okna i wyciągnęła rękę, wskazując przestrzeń pomiędzy pawilonami.

— Prawda jaki sielski obrazek? — powiedziała z ledwie uchwytną nutką ironii. — Całkiem jak na Ziemi, w rezerwacie krajobrazowym. Niebo bez jednej chmurki, pachną kwiaty, brzęczą owady, wszystko rośnie i rozwija się samo, czyż nie tak? Moi drodzy, pod tą uroczą łączką znajdują się całe kilometry szybów, tuneli i hal wytwórczych, pełne maszyn i agregatów zanurzonych w ciekłym helu przywożonym nam przez specjalne bezzałogowe sondy, które czerpią go wprost z atmosfery Jowisza. Jowisz dostarcza także energii naszym sztucznym słońcom, bez których nie byłoby tutaj ani źdźbła trawy. Automatyczne fabryki produkują wodę oraz tlen. Baterie siłowe pola ochronnego bronią nas przed niespodziewanymi wizytami prawdziwych meteorów. Żaden żywy człowiek nie interesuje się jedzeniem ani tym, w jaki sposób pojawiają się na stołach wyszukane potrawy stanowiące specjalność ganimedzkiej kuchni. Dziś wieczorem pójdziecie na bal. Musicie mieć kostiumy, a przecież nie przywieźliście ich ze sobą. Ale wystarczy, żebyśmy przycisnęli guziczek, o, tutaj — odwróciła się i wskazała zgrabny biały pulpit stojący pod ścianą obok wejścia do łazienki — a robot przyniesie wam stroje, jakie tylko sobie wymarzycie. Tak, tak, Truszku, na jednego człowieka wypada tutaj kilkanaście automatów, bez których nikt nie mógłby żyć na tym globie. Więc nie gniewaj się już na mnie. Możesz być raczej dumny.

— Nie gniewam się — odpowiedział po krótkiej pauzie Truszek. — Ale nie jestem też dumny.

— To dobrze — Mamma skinęła z powagą głową. Chciałabym poznać twojego konstruktora. Musi być miłym i skromnym jegomościem.

Doktor Skiba uśmiechnął się znacząco.

— To ja — rzekł. — Zazwyczaj projektuję sondy galaktyczne. Ale trafiło mi się kiedyś wolne popołudnie…

— Popołudnie? Jak to? Jedno popołudnie?

Irkowi wydało się, że w głosie Truszka zabrzmiała głęboka uraza.

— Życie nie szczędzi nam rozczarowań — westchnęła Mamma. — Widzisz, okazuje się, że twój twórca wcale nie jest tak skromny, jak myślałam. Ale ja mu nie wierzę. Ręczę, że mozolił się nad tobą co najmniej przez tydzień!

— Dwa tygodnie — szepnął ze skruchą konstruktor.

— Proszę! A teraz, skoro zdekonspirowaliśmy już waszego ojca, chodźmy wreszcie — Mamma wzięła lnię pod ramię i skierowała się ku drzwiom. — A wy dwaj nie gnijcie w pokoju, tylko poruszajcie trochę nogami — rzuciła przez ramię. — Zapowiedziałam wprawdzie, że do ogrodu was nie wpuszczę, ale po drodze zobaczycie parę ciekawych rzeczy. No, marsz!

Doktor Skiba wraz z synem posłusznie ruszyli za obiema kobietami. Za nimi potuptał Truszek.

— Ty zostań tutaj — Irek zatrzymał się w progu. — Przecież nie idziemy w góry.

— Na obcych globach mogę być przydatny nie tylko w górach.

— Nie opuścimy strefy chronionej. Zostań.

— Dobrze.

— Niedługo wrócimy — rzucił mu na pocieszenie chłopiec i pobiegł za ojcem, który znikał już za najbliższym zakrętem korytarza.

Mamma prowadziła ich dość długo. W pewnym momencie złocistobiałe światło lamp przyćmiły ostre promienie słońca wpadające przez podłużne okna. Irek zorientował się, że przechodzą krytym, napowietrznym chodnikiem do drugiego pawilonu, tego, pod którym biegła trasa prowadząca z astroportu. Chwilę później skręcili w boczną odnogę korytarza i przez następne dwie minuty wspinali się po wąskich schodkach, z całą pewnością nie przeznaczonych dla turystów. Wreszcie ujrzeli przed sobą drzwi, podobne trochę do pancernych wła zów kosmicznych statków. Mamma otworzyła je, przekroczyła stalowy próg i zatrzymała się niepewnie.

— Oooo — zawołała półgłosem — nie wiedziałam, że ktoś tu jest! Przyprowadziłam gości…

Odpowiedział jej czyjś niechętny pomruk.

Irek na wszelki wypadek zrobił szybko kilka kroków do przodu. Zanim zostaną stąd wyrzuceni przez tego niewidzialnego mruczka, musi przecież zobaczyć, co Mamma chciała im pokazać.

Zobaczył dużą, okrągłą halę pełną urządzeń połyskujących kolorowymi gwiazdkami sygnalizacyjnych lampek. Hala była pogrążona w głębokim półmroku i te lampki przypominały troszkę oglądane z morza światła wielkiego portu.

Dokładnie pośrodku pomieszczenia stał wygięty w podkowę pulpit, wewnątrz którego, odwrócony tyłem do wejścia, siedział mężczyzna w ciemnym kombinezonie. Obok niego stał krępy, ostrzyżony na jeża chłopiec. Popatrzywszy na Mammę, potrząsnął przecząco głową, jakby chciał powiedzieć, że nie ma dla niej żadnych dobrych wiadomości. Mężczyzna w fotelu ani na moment nie' oderwał oczu od umieszczonego nad pulpitem panoramicznego ekran.u. Co prawda na tarczy tego ekranu skakały jedynie złote, splątane niteczki, ale dla nieznajomego obserwatora były one widać tak frapujące, że pochłaniały bez reszty całą jego uwagę.

— Przyszliśmy chyba trochę nie w porę — szepnęła Mamma. — To jest dyspozytornia „Pięciu Księżyców”, a zarazem centrum łączności naszego sektora wielkich planet. Chciałam wam zilustrować mój wykład o tym, czego nie widać, kiedy patrzy się na krajobraz gwiaździńca oczami turystów. Zwykle o tej porze nie ma tu nikogo… ale dziś musiało zajść coś niezwykłego. Lepiej będzie, jeśli stąd pójdziemy.

Mamma mówiła naprawdę bardzo cicho, jednak nie dość cicho dla chłopca stojącego za pracującym męż czyzną. Odszedł na palcach od pulpitu i zaczął iść w stronę przybyłych. W miarę jak się zbliżał, twarz Irka zmieniała wyraz. Najpierw odmalowało się na niej niedowierzanie, potem zajaśniała przelotnym uśmiechem, by następnie znowu spochmurnieć.

— Din! — wykrzyknął przyszły zdobywca ganimedzkich szczytów. — Din Robinson! Co ty tu robisz?!

Chłopiec zatrzymał się jak wryty i przez chwilę mierzył badawczym spojrzeniem intruza, który niespodziewanie zawołał go po imieniu. Trwało to tak długo, że Irek zaczął się w końcu zastanawiać, czy nie popełnił pomyłki. Ale o pomyłce nie mogło być mowy. Przed nim stał Din Robinson, jego kolega z klasy, który jeszcze wczoraj, tak jak wszyscy, opowiadał panu Seynie o swoich wakacyjnych planach. Irek, pochłonięty rozpamiętywaniem przepastnych głębin propedeutyki psychologii, nie słyszał wtedy, co mówią inni. Ale nawet gdyby usłyszał, że ktoś leci na Ganimeda, przyjąłby tę wiadomość najzupełniej obojętnie. On sam przecież przygotowywał się wówczas do wyprawy na Ziemię, w Andy.

— Dzień dobry — przemówił wreszcie^ Din. Jego ton świadczył dobitnie, że ma teraz na głowie sprawy znacznie ważniejsze niż zabawianie niepożądanych gości. Ojciec jest bardzo zajęty — wskazał ruchem głowy mężczyznę siedzącego pod ekranem. — Straciliśmy kontakt z ekipą. Właśnie trwają próby przywrócenia łączności, Uczeni postanowili wykorzystać w tym celu wszystkie nadajniki na Ganimedzie. Profesor Bodrin i jego asystent pracują w bazie, a ojciec przyjechał tutaj.

— l zabrał cię z sobą? — spytała cichutko Mamma. Din stropił się.

— No, nie chciał mnie zostawić samego, to znaczy nie samego, tylko…

— To znaczy, że nie pozwolili ci zostać w bazie — kobieta skinęła ze zrozumieniem głową. — Więc mówisz, że stracili kontakt? Kiedy? Ogłoszono alarm?

— Jakieś dwie godziny temu. Alarm… — Din zawahał się — nie, o alarmie nic nie słyszałem.

Irek pochmurniał coraz bardziej. Okazuje się, że Din, jako syn badacza pracującego w tutejszej bazie, doskonale wie, co to za tajemnicza ekipa przecięła im drogę, kiedy lecieli z Marsa. A w dodatku Mamma także zachowuje się, jak osoba nieźle poinformowana. Tylko im nikt nie chce nic powiedzieć. Dlaczego? Jak wynika z tego, co mówi Din, baza nie ma kontaktu z ową ekipą. A przecież w kosmosie utrata łączności to już niemal katastrofa!

W takiej sytuacji nie czas chyba na zabawę w ciuciubabkę. Przynajmniej ojciec mógłby okazać nieco żywsze zainteresowanie wypadkami, które właśnie rozgrywają się na tym martwym globie.

Akurat ten moment wybrał sobie doktor Skiba, by rozwiać ostatnie nadzieje syna na bardziej aktywny udział w rozwiązywaniu zagadki zaginionej ekipy. Spojrzał mianowicie na Mammę i powiedział:

— Masz rację, nie przeszkadzajmy im. A ty — zwrócił się do Dina — powiedz przy okazji twojemu ojcu, że gdybym mu mógł w czymś pomóc, to jestem do jego dyspozycji. Chodźmy, Irku.

Odwrócił się i już miał zamiar opuścić mroczną halę, kiedy zabrzmiał zdławiony okrzyk Ini:

— Piotr!!! Piotr!!!…

Doktor Skiba w ostatniej chwili zdążył zatrzymać córkę, która chciała pobiec w stronę pulpitu.

Na ekranie miejsce tańczących linii zajęła skupiona twarz młodego mężczyzny o wyostrzonych rysach i zaciętych wargach.

— Iniu — szept ojca było ledwie słyszalny — to nie jest Piotr. Jego tu nie ma… Iniu, zastanów się. Proszę cię…

Mężczyzna na ekranie odwrócił się profilem, jakby tam, gdzie przebywał, zaszło coś, co odwróciło jego uwagę od kamery przekazującej obraz do dyspozytorni „Pięciu Księżyców”.

— Przeszedłem na wszystkie pasma — jego słowa dobiegły z niewidocznych głośników. — Bez rezultatu. Mimo to na razie nie będziemy ogłaszać alarmu. Wiedzieliśmy od początku, że t a m są kłopoty z łącznością, a gdybyśmy zarządzili ciszę w całym sektorze, musielibyśmy potem odpowiadać na zbyt wiele pytań… — umilkł i przez chwilę patrzył gdzieś za siebie. — Tak, panie profesorze powiedział wreszcie, a następnie zwrócił się ponownie do obiektywu kamery. — Słuchaj, Olaf, profesor Bodrin pyta, czy przeczesywałeś sąsiednie pasma?

— Tak — odrzekł krótko ojciec Dina. Jego nieco zachrypnięty baryton wzbudził w wielkiej hali słabiutkie, głuche echo.

— Czyli zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy skwitował mężczyzna z ekranu. — Miejmy nadzieję, że w końcu się odezwą. Jeśli nie, to zestroimy odbiorniki bazy i gwiaździńca, a ty wrócisz tutaj. Możesz być potrzebny, gdyby zaszła konieczność podjęcia bardziej stanowczych kroków. Wiesz, co mam na myśli, prawda? Na razie wyłączam się. Życzmy sobie nawzajem powodzenia.

Twarz uciekła z ekranu jak zdmuchnięta, a zamiast niej ponownie pojawiły się skłębione nitki.

Mamma zdecydowanym ruchem objęła lnię i wyprowadziła ją z dyspozytorni. Dopiero kiedy cała trójka pierwszych tegorocznych gości,Pięciu Księżyców” zeszła z powrotem po stromych schodkach i znalazła się w jasnym korytarzu, Mamma powiedziała cicho:

— To naprawdę nie był Piotr. Ja także go znałam, bo przecież mieszkał na Ganimedzie. Ten mężczyzna, którego widziałaś, jest teraz w bazie, a pokazał nam się tylko dlatego, że przez chwilę rozmawiał z Olafem Robinsonem, ojcem Dina.

— Wiem — wykrztusiła dziewczyna. — Wiem. To był brat Piotra, Karol… — zaczerpnęła głęboko powietrze i mówiła dalej odrobinę raźniejszym głosem: — On pracuje na stacji orbitalnej krążącej wokół Wenus. Nie wiedziałam, że przyleciał tutaj. Nie jest nawet tak bardzo podobny do Piotra. Mimo to w pierwszej chwili, kiedy, go zobaczyłam… — zająknęła się, — Przepraszam, zachowałam się jak idiotka. Ja…

— Jak idiotka zachowałam się tylko ja — nie pozwoliła jej skończyć Mamma. — Co też mnie podkusiło, żeby was tu przyprowadzić! Dyspozytornia! Wielkie mi rzeczy! Ale dość o tym. Teraz jak najprędzej do ogrodu!

Ojciec szedł w milczeniu, nie rozglądając się. Irek też nic nie mówił. Wkrótce Mamma wyprowadziła ich na taras, z którego zeszli na trawnik odgradzający pawilony od właściwego parku. Zatrzymali się.

Chłopiec spoglądał chwilę na jaśniejący w promieniach sztucznego słońca krajobraz, tak cichy, harmonijny i kolorowy, po czym bezwiednie potrząsnął głową.

— Tato — rzekł niespodziewanie dla samego siebie ja wrócę do domu, dobrze? To znaczy, do naszego pokoju.

Doktor Skiba przyjrzał mu się uważnie. W pewnym momencie jego jasnoniebieskie oczy jakby przygasły.

— Jesteś zmęczony, synu? — spytał.

— Nie, tato… To jest, chciałem powiedzieć, trochę.

— Musisz odczuwać zmianę klimatu. Dobrze, idź i odpocznij. Zresztą ja także niedługo wrócę. Popatrzę tylko przez parę minut, jak pracują nasze panie. No, cześć odwrócił się szybko i z nieco sztucznym ożywieniem zaczął coś mówić do Mammy.

Irek odprowadził całą trójkę melancholijnym wzrokiem, po czym ruszył w przeciwną stronę. Szedł po wysypanej drobniutkim, białym żwirem ścieżce, zamyślony, z nisko zwieszoną głową. Dotarłszy wreszcie do pokoju, nie odpowiedział nawet na radosne powitanie Truszka. Przeszedł się od okna do drzwi i z powrotem. Następnie przez dobrą minutę stał bez ruchu, spoglądając ponad białą głową przeciwległego pawilonu na dalekie zamglone góry. W końcu westchnął i zdjął swoją granatową bluzę. Zanim ją rzucił na oparcie fotela, odruchowo opróżnił kieszenie. Wśród innych drobiazgów na stolik pod oknem padło znajome, płaskie pudełeczko. Irek podniósł je, otworzył i przez chwilę bez żadnej myśli przesypywał z dłoni do dłoni malutkie szkiełka krystografów. Potem usiadł. Ciągle nie zastanawiając się nad tym, co robi, wsunął pierwszy z brzegu kryształek do projektora, rozsunął obiektyw i wdusił mikroskopijny przycisk.

Natychmiast w powietrzu, dwa metry przed Irkiem, zarysował się ostry prostokąt świetlnego ekranu. Ułamek sekundy później wewnątrz tego prostokąta wystąpiły równe, czarne linijki tekstu. U góry widniało wyświetlone rozstrzelonymi literkami słowo: WSTĘP.

Dawniej, gdy ludzkość borykała się z takimi klęskami. jak wojny, głód. nierównomierny podział dóbr i choroby. o prawdziwym szczęściu człowieka rozmyślali jedynie uczeni humaniści i poeci, których ani rządy poszczególnych krajów, ani wpływowe grupy pochłonięte troską o awans materialny nie traktowały poważnie.

Dopiero nasza epoka, w której każdy może otrzymać potrzebne mu rzeczy, uczestniczyć w wydarzeniu kulturalnym lub zamówić bilet na statek lecący do dowolnego punktu zamieszkanego świata, wszystko to bez najmniejszego wysiłku mięśni ani umysłu, za jednym naciśnięciem guzika, szczególnie dobitnie unaoczniła ludziom prawdziwy sens ich istnienia, ich nauki i pracy. Zrozumieliśmy, że wprawdzie ubyło nam mnóstwo kłopotów, ale nie przybyło ani odrobiny szczęścia.

Kolejne rozdziały niniejszego podręcznika mają wam wskazać sprawdzone przez nowoczesną psychologię drogi wiodące do zrozumienia samego siebie. Bo człowiek jest istotą nazbyt skomplikowaną, aby jego życie mogło wypełnić zaspokajanie fizycznych potrzeb.

Przyroda wyposażyła każdego z nas we wspaniały instrument, mózg, jednak nie rodzimy się z umiejętnością prawidłowego korzystania z tego instrumentu. Musimy się tego uczyć. Mus/my poznawać samych siebie, bo tylko odkrycie naszych istotnych potrzeb pozwoli nam szukać szczęścia w ich zaspokajaniu. Musimy także uczyć się rozumieć innych ludzi, aby w razie potrzeby umieć im mądrze pomagać, bo nikt nie znajdzie swojego osobistego szczęścia wśród nieszczęśliwych…

Irek wyłączył projektor. Następnie przez parę sekund siedział nieruchomo, znowu wędrując wzrokiem ponad kopułami białych pawilonów, tam gdzie rysował się ciemny, nie zafałszowany sztucznym słońcem horyzont Ganimeda. W pewnym momencie powtórzył na głos słowa: „wszystko za naciśnięciem guzika”. Zakołatała mu w głowie myśl, jak by to było dobrze, gdyby istniał taki guzik, który na przykład mógłby sprawić, aby pewna osóbka z czarną grzywką nie mówiła do niego: „wół”, tylko zupełnie inaczej. Albo żeby Inia…

Wstał. Odszedł od okna i zaczął krążyć po pokoju. Nie. Nie potrafiłby wyjaśnić dlaczego, ale był pewny, że nigdy nie skorzystałby z takiego guzika. Byłoby po prostu głupio, gdyby jakiś tam guzik czy automat wtrącał się w sprawy… w sprawy…

— No, w moje sprawy! — zakończył na głos. Nie wiedzieć czemu, zezłościł się na samego siebie i dlatego powiedział to tak napastliwym tonem, że aż Truszek zamigotał niespokojnie swoimi lampkami.

Загрузка...