Szczęśnicy stanowczo nie mieli dobrego dnia.
— To ja…ee…idę do siebie. Mam dużo pracy… — Angelus Ranghi wycofał się tyłem, przezornie ukrywając za plecami aparat, którym poraził Truszka. Jego chudy rywal w ogóle się nie odezwał, tylko zrobił w tył zwrot i zniknął w sąsiednim budyneczku.
Irek stał za granicą ochronnej strefy, tuż obok Truszka, który zdążył się już podnieść. Na wprost nich widniał regularny wianuszek ludzi w kosmicznych skafandrach. Przyszli wszyscy, nawet Manners, chociaż w zasadzie powinien był pozostać w sterowni statku, oraz jego kolega Sven Svensson, drugi pilot bazy, ten sam, który wkrótce po wylądowaniu pozbawionej anten rakiety oznajmił wszem i wobec, że mogli trafić w gorsze miejsce.
Truszek odpowiadał na pytania. A było tych pytań mnóstwo.
— Odebrałem wezwanie — mówił swoim spokojnym, metalicznym głosem — ale namiar prowadził w przestrzeń, poza orbitę skrajnego księżyca Jowisza. Więc poleciałem.
— Przecież masz opiekować się Irkiem, a nie odbywać podróże w kosmos — profesor Bodrin nie potrafił ukryć zdumienia zmieszanego z podziwem. — Wygląda na to, że mógłbyś się przespacerować do sąsiedniej galaktyki,
— Musiałbym dostać polecenie i program lotu — odrzekł skromnie Truszek.
— Może troszeczkę przedobrzyłem — bąknął od niechcenia doktor Skiba, rozglądając się po niebie, jakby z wyrzutem, że to niebo jest tak łatwo dostępne dla budowanych przez niego automatów. — Widzicie, po ostatnich doświadczeniach został mi akurat jeden unowocześniony silnik sondy dalekiego zwiadu. Wmontowałem go Truszkowi.
— Człowieku! — zawołał z zachwytem Manners. — To był genialny pomysł! Inaczej tkwilibyśmy przy tym przeklętym skalnym okruchu w grupie Trojańczyków!
— Genialny nie genialny — profesor Bodrin okazał nieco większy sceptycyzm. — Rozumiem, że silnik sondy może być pomocny w bardzo wysokich górach, nie rozumiem jednak, jakim cudem ten automat mógł ocalić ekipę zerodwa? Przecież musiał od razu i bezbłędnie ocenić sytuację?
— Bo to jest tak… — doktor Skiba nadal patrzył w dalekie gwiazdy — tego… on ma nie tylko silnik, lecz także dość czułe analizatory, które są koordynowane przez taki mały, malutki komputerek.
— Komputerek! — prychnął sarkastycznie Bodrin. Powiedz lepiej, że wyposażyłeś go w supermózg pochodzący z dalekiej przyszłości! Pewnie udało ci się już zrobić to, nad czym tak pilnie pracuje Bob Long, to znaczy zastosowaćw praktyce moją teorię ujemnej cięciwy czasu! Komputerek! Dobre sobie!
— Zadanie nie było zbyt trudne — sprostował Truszek. — Wezwanie pochodziło ze ściśle określonego miejsca. A u celu znajdowała się unieruchomiona rakieta. Analizatory natychmiast poinformowały mnie, że na jej pokładzie przebywają żywi ludzie. Ponieważ rakieta nie uległa poważniejszej awarii, musiałem przyjąć tezę, że jej silniki oraz łączność zostały obezwładnione przez kosmiczne ciało, do którego przywarł statek. Wobec tego nie mogłem zastosować zwykłego wariantu przewidzianego programem ratowniczym. Ja bowiem mam także napęd i łączność, gdybym się więc zatrzymał przy tej planetoidzie, podzieliłbym los rakiety. Należało więc działać tak szybko, abym po uratowaniu statku wydostał się samym rozpędem z zagrożonej strefy. Tak też postąpiłem. Tuż przed celem odwróciłem się. Na skutek tego odrzut mojego silnika oderwał rakietę od planetoidy. A szybkość manewru sprawiła, że statek mógł podążyć moim śladem. Powstał bowiem korytarz, wzbudzający fale grawitacyjne. Czas trwania tego korytarza obliczam na półtorej sekundy. To wystarczyło żywemu pilotowi dla ustawienia sterów. Uważam, że działałem logicznie — zakończył spokojnie.
— Ja też tak uważam — Manners pokręcił głową — ale potem prowadziłeś nas za sobą aż na Ganimeda. Skąd wiedziałeś, że nie mamy łączności i że bez ciebie nie trafilibyśmy z powrotem? Przecież silniki naszego statku już działały?
— Silniki działały, ale w czasie lotu nie odebrałem żadnego sygnału od podążającej za mną rakiety. Ponieważ analizatory w dalszym ciągu informowały mnie, że na pokładzie są żywi ludzie, więc ich milczenie mogło oznaczać tylko to, że są pozbawieni łączności. Wobec tego bez przewodnika nie zdołaliby powrócić na Ganimeda. Niestety, już na orbicie globu musiałem zmienić kierunek. Nowe wezwanie nadeszło z innego miejsca. Zresztą analizatory powiedziały mi, że statek i tak wyląduje bezpiecznie, ponieważ powierzchnia globu jest już blisko.
— Była blisko — potwierdził Manners. — A teraz zdradź nam wreszcie tajemnicę, co właściwie uwięziło nasz statek przy tej planetoidzie, tak że nie mogliśmy się od niej oderwać? Co pozbawiło nas napędu?
— Nie wiem — padła odpowiedź. — Mam luki w zapisie pamięciowym. W samym momencie uwolnienia statku moja łączność wewnętrzna także przestała funkcjonować. Wspomniałem już, że zdecydowałem się działać szybko, aby wykonać manewr jedynie rozpędem. Gdybym nie przewidział utraty własnej łączności i przerwy w działaniu własnego napędu, takie założenie byłoby przecież nonsensowne.
Milczenie, które zapadło po tym ostatnim oświadczeniu Truszka, przerwał dopiero dobrą minutę później doktor Skiba.
— Chyba wiem, jak to się stało — rzekł z namysłem. Kiedy Irek wyrwał się automatowi ratowniczemu RXdwa, wezwałem na pomoc Truszka, który przebywał w naszym pokoju w „Pięciu Księżycach”. Wezwanie, które wysłałem za pośrednictwem jednego z aparatów ratowniczych Dutoura, musiało przejść przez dyspozytornię gwiaździńca. Ta dyspozytornia, a w każdym razie jej centrala łączności, była w tym czasie sprzężona z aparaturą bazy — zwrócił się do Bodrina. — Wysyłaliście sygnały i prowadziliście nasłuch w tym obszarze, z którego dobiegły ostatnie meldunki zaginionej ekipy zerodwa. Tak więc Truszek odebrał wprawdzie wezwanie, ale dyspozytornia wskazała mu fałszywy kierunek. Jej anteny były przecież wycelowane właśnie w stronę planetoidy, która zagarnęła statek Mannersa. A Truszek musiał polecieć tam, skąd, jak zrozumiał, przyszły sygnały. Widzieliśmy go… staliśmy wtedy z Geo na krawędzi szczeliny, do której wpadł Irek. Mignął nam tylko nad głowami, jak prawdziwa rakieta startująca ku gwiazdom. Zacząłem się domyślać, co zaszło. Sądziłem nawet, że Truszek zginie w przestrzeni, bo będzie do skutku szukał Irka. Po pewnym czasie wskazałem mu nowy cel, a mianowicie bazę. Na szczęście, zanim to zrobiłem, zastanawiałem się tak długo, że on przez ten czas uratował ekipę zerodwa. Inaczej zawróciłby wcześniej… A do bazy mógł polecieć, bo chociaż byłby to kurs odwrotny w porównaniu z pierwszym, jaki mu wskazano, ale przecież nadal podążałby śladem sygnałów. A że nie doprowadził statku Mannersa do samej bazy, to także moja wina. Din, który „przypadkiem” przechodził koło tych tutaj laboratoriów, doniósł, że Irek się znalazł. Wtedy wezwałem Truszka do siebie, więc porzucił was i przyleciał do mnie. Przedtem zdążył jeszcze pokazać się nad bazą.
Tak więc tajemnica dziwnych poczynań Truszka przestała być tajemnicą. Ale zagadek i tak pozostało aż nadto. Przede wszystkim — co to za jakaś planetoida, która jest pułapką dla ziemskich statków? Po drugie, rewelacje przywiezione z kosmosu przez ocaloną ekipę zerodwa. Czy Manners i Svensson naprawdę widzieli fragment innej rakiety? W każdym razie uznali swoje obserwacje za zbyt ważne, by poinformować o nich kogoś spoza ścisłego grona pracowników bazy. Do tego wszystkiego ów tajemniczy dysk w podziemiach i malowidła…
Irek mógłby jeszcze dorzucić swoje wrażenia wyniesione z odwiedzin w dwóch samotnych laboratoriach. Jak na jeden dzień wystarczy.
Przejęty tym, co usłyszał od ojca, i relacją Truszka poczuł nagle, że jego usta otwierają się szeroko… coraz szerzej. Zanim zdążył temu zapobiec, usłyszał swoje ziewnięcie. Głośne, długie i, co się zowie, serdeczne.
— Nie wiem, jak kto — rzekł przytomnie doktor Skiba ale ja idę spać. Jutro także jest dzień. Wy, oczywiście, wracacie do bazy, macie przecież pilne sprawy do załatwienia. Na szczęście są to sprawy tak tajemnicze, że obcy nie mogą wam pomóc. Mówię: na szczęście, bo dziwnie nie mam teraz ochoty do pracy.
Profesor Bodrin westchnął.
— Właśnie przyszło mi na myśl — powiedział — jak by to było dobrze, gdybyśmy i my, w bazie, mieli do dyspozycji takiego Truszka.
— Niestety, on jest zaprogramowany specjalnie dla Irka — odezwała się niespodziewanie Inia. — Przerobienie tak skomplikowanego automatu zajęłoby mnóstwo czasu. Musielibyście wziąć nas z sobą.
Przez twarz słynnego uczonego przebiegł nikły, niemal niedostrzegalny uśmieszek. Widać profesor docenił dyplomację dziewczyny, która tak bardzo chciała znaleźć się w bazie dalekiej łączności. Udał jednak, że nie zrozumiał, o co chodzi.
— W takim razie trudno — rzekł. — Nie będziemy pozbawiać Irka opieki, która, jak się zdaje, jest mu tu rzeczywiście potrzebna. Szkoda. No, do widzenia — odwrócił się i ruszył w stronę rakiety.
— Chwileczkę — zatrzymał go doktor Skiba. — Właściwie nie jestem aż tak strasznie śpiący. Ostatecznie mogę pójść z wami. A nuż zechcecie skonstruować coś, co byłoby zarazem rakietą, automatem ratowniczym i kometą, a co poza tym umiałoby chodzić po skałach, malować i śpiewać. Nie twierdzę, że potrafię zrobić coś takiego, ale spróbować nigdy nie zawadzi. Tylko przedtem zajmę się przez chwilę Truszkiem. Gruntowne przerobienie tak skomplikowanego aparatu uśmiechnął się znacząco do córki — rzeczywiście zajęłoby mi mnóstwo czasu. Ale ja wprowadzę jedynie drobną poprawkę do jego programu i Już będę do waszej dyspozycji.
Bodrin nie zastanawiał się długo.
— Dobrze. Leć z nami.
— Iniu, Irku, wracajcie do gwiaździńca i poczekajcie tam na mnie. Postaram się, żeby mnie jak najprędzej wyrzucili — twórca znakomitego Truszka zakończył udoskonalanie swego dzieła, to znaczy wprowadzanie jakichś poprawek do programu automatu, i zaśmiał się niewesoło. — l uważajcie na siebie.
— Din dotrzyma wam towarzystwa — rzekł Olaf Robinson. — Zna „Pięć Księżyców” i jego okolicę z poprzednich wakacji.
— O nie! — zaprotestował wymieniony. — Ja pojadę do bazy. Przecież miałem tam być z tobą.
— Sytuacja się zmieniła. Polecisz do gwiaździńca.
— Nie.
— Tak.
Din wracał w jednym pojeździe ratowniczym z Irkiem. Kabiny automatów Geo Dutoura były w zasadzie jednoosobowe, ale tą jedną osobą mogłaby być z powodzeniem na przykład Mamma trzymająca pod obiema pachami dorodne dynie. Mimo to Irek wparł się w kąt i usiłował przekształcić swoje ciało w dwuwymiarową wycinankę. Na szczęście przez całą drogę Din nie odezwał się ani jednym słowem. Może dlatego, ze tuż nad kabiną RXdwa sunął jak cień czujny Truszek.
Uniósłszy powieki Irek spojrzał od razu w szerokie okno. Przez ciemnozłociste zasłony przebijało jasnozłote światło dnia.
— Dzień dobry — usłyszał charakterystyczny głos. Spojrzał w miejsce, z którego ten głos dochodził, i zobaczył Truszka stojącego w kącie pokoju.
No, cóż, automaty nie potrzebują snu. Jednak chłopcu zrobiło się nagle żal wiernego opiekuna. Toteż powitał go szczególnie serdecznym uśmiechem, poczym od razu zeskoczył z leżanki. W tym momencie zasłony bezszelestnie zniknęły w ścianach, odkrywając widok na ogród otaczający kolorowy model Ziemi.
— Czy podać śniadanie do pokoju? — spytał ktoś nie wiadomo skąd. — Czy też…
W głośniku coś chrobotnęło. Po krótkiej pauzie odezwała się miejscowa opiekunka kwiatów. Flora Mammavita: '
— Irek?
— Tak, słucham — bąknął chłopiec nie bardzo wiedząc, w którą stronę patrzeć, aby nie okazać się niegrzecznym wobec mówiącej.
— Właśnie zobaczyłam, że wstałeś. Dzień dobry. Jak ci się spało?
— Dziękuję, świetnie.
— Przed chwilą rozmawiałam z Jackiem, to znaczy, z twoim ojcem. Ściska cię i prosi, żebyś był cierpliwy. Będą chyba zajęci trochę dłużej, niż początkowo myśleli. Ale poza tym w bazie wszystko w porządku. Inia także już wstała. Zaraz zejdzie na śniadanie. Potem popracujemy w ogrodzie. A ty? Chcesz zjeść u siebie? Czy przyjdziesz tu, do błękitnej sali?
Irek otrząsnął się z resztek snu. Wypadki wczorajszego dnia stanęły mu przed oczami z całą ostrością. Zaintrygowało go jednak, skąd Mamma wiedziała, że on już nie śpi.
— Przepraszam — bąknął, — Czy zawsze podglądacie gości? Może przez ekran albo jakiś zsyp na śmieci?
Mamma zamiast się rozgniewać wybuchnęła śmiechem.
— Oczywiście! — zawołała. — Ba! Wiemy nawet, co się komu śniło! Ty na przykład tratowałeś dziś w nocy niewinne kobiety zajęte pielęgnacją irysów. Poza tym biegałeś po górach i pod górami, gdzie mimochodem rozbijałeś kosmiczne dyski, chwytałeś zbrodniarzy, którzy zepsuli nam bal, malowałeś widoczki na ścianach i dokonywałeś jeszcze mnóstwa innych bohaterskich czynów!
Chłopiec nachmurzył się.
— Widzę, że rozmawiała pani z Dinem — rzekł zimno. — Pewnie opowiedział wszystko bardzo dokładnie…
„A zwłaszcza — dodał w myśli — jak to ja ryczałem i szlochałem…”
Mamma nie zrażona tonem bohatera wczorajszych przygód zaśmiała się znowu.
— Wprost przeciwnie — powiedziała. — Wiem bardzo niewiele i płonę z niecierpliwości, żeby od ciebie samego usłyszeć, jak to było naprawdę. Dlatego chciałabym, żebyś zjadł śniadanie razem z nami. A jeśli chodzi o podglądanie gości… Nie, nie bawimy się tak nieładnie. Dysponujemy natomiast czujnikami, które informują nas między innymi o tym, kiedy turyści budzą się ze snu. Musimy ich przecież przywitać, życzyć dobrego dnia i spytać, gdzie raczą spożyć pierwszy posiłek. Nasz ośrodek szczyci się naprawdę serdeczną troską o gości. No więc jak? Schodzisz czy mam po ciebie pójść?! — groźba brzmiąca w ostatnim zdaniu stała w rażącej sprzeczności z tym, co przed sekundą zostało powiedziane o serdecznym traktowaniu turystów bawiących w „Pięciu Księżycach”.
— Schodzę, schodzę — zapewnił skwapliwie Irek. A jak trafić do tej błękitnej sali?
— Wyjdź tylko na korytarz, dalej zaprowadzą cię strzałki. O tej porze dnia będą błękitne. Błękit to kolor śniadania. Obiad jest jasnobrązowy, a kolacja granatowa. Taki zwyczaj.
Szczupłe grono gości i gospodarzy gwiaździńca siedziało przy białym stole w kształcie podkowy, ustawionym pod otwartą szklaną ścianą. Brakowało jedynie pana Kozuli.
— Dzień dobry — powiedział Irek.
— Dzień dobry — odezwał się jak echo metaliczny głos za jego plecami.
Truszek zapamiętał nowe polecenie, które otrzymał od doktora Skiby, i nie odstępował jego syna ani na krok. Kiedy Irek usiadł na krześle wskazanym mu przez roześmianą Mammę, stożkowaty twór usadowił się tuż za nim, jak średniowieczny kamerdyner za rozkapryszonym baronem, i zastygł w bezruchu.
Po śniadaniu Irek zaspokoił wreszcie ciekawość Mammy. Zrelacjonował swoje wczorajsze przygody wiernie i dokładnie, choć niektóre szczegóły zostały subtelnie podkreślone, natomiast inne dodatkowo skomentowane. Mówiąc na przykład o swoich łzach przelewanych u stóp drugiego laboratorium, chłopiec nie omieszkał dodać z niewinnym uśmiechem:
— Gdyby ktoś mnie wtedy widział, od razu musiałby zauważyć, że taki płacz mógł być wywołany jedynie sztucznie. Oczywiście, gdyby to był ktoś posiadający nie tylko oczy i uszy, lecz także szczyptę rozumu… Wiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Słuchacze nie wiedzieli. Lub też udawali, że nie wiedza. Dzięki temu Irek bez przeszkód zakończył swoją opowieść.
— Fantastyczne! Słuchajcie, co to może być?! Myślę o tym dysku?! — zawołała z przejęciem Maia.
Rumieniec na jej ślicznej twarzyczce oraz ciemna chmura, która natychmiast przesłoniła oblicze Dina, z nawiązką wynagrodziły Irkowi wszystkie krzywdy doznane w pracowniach samotnych szczęśników.
— Zagadka! — stwierdził krótko Geo Dutour. — Tak samo te malowidła. Zresztą, jak już mówiłem, dla mnie osobiście jest zaskoczeniem sam fakt, że tu istnieją jaskinie. Chociaż skądinąd satelity Jowisza są w ogóle bardzo młode w porównaniu z Ziemią i jej Księżycem. A tutejsze góry to wyłącznie kratery po dawnych wulkanach. W tego rodzaju masywach zwykle spotyka się groty. W każdym razie, dzięki Irkowi, na Ganimeda przyjadą teraz uczeni z całego świata. Poza tym „Pięć Księżyców” będzie mogło oferować gościom nową, kapitalną atrakcję turystyczną, A swoją drogą, że też ja przegapiłem te jaskinie! — zakończył, kręcąc głową.
— Bo one są otwarte tylko dla osób przybywających z góry — zauważył Din. — Irek wpadł tam, kiedy wyrwał się automatowi ratowniczemu unoszącemu go w powietrze… A propos — zwrócił się z zatroskanym wyrazem twarzy do Dutoura — czy ten aparat nie jest uszkodzony?
Ratownik zrobił dziwną minę, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Inia szybko odsunęła krzesło i wstała.
— Może pójdziemy już do ogrodu? — spytała cicho, patrząc jednak nie na Mammę, tylko na swojego brata.
Interwencja okazała się skuteczna. Irek zamknął usta i przestał mierzyć Dina miażdżącym wzrokiem.
— Wybierzmy się w góry! — wykrzyknęła nagle Maia.
— Do tej jaskini jest przecież niedaleko! A Irek mówi, że tam można zjechać jak po lodzie! Co?! Proszę was! Taka jestem ciekawa!
Patrząc na nią, nikt nie mógłby wątpić, że jest naprawdę ciekawa. Zerwała się i utkwiła błagalne spojrzenie w twarzy ojca.
Geo Dutour najpierw cofnął się wraz z krzesłem, a potem wstał także.
— Maiu! — rzekł z wyrzutem. — Przecież wiesz, że muszę być stale w kontakcie z dyspozytornią. Nie wiadomo także, czy aparaty ratunkowe nie będą potrzebne załodze przebywającej w bazie. Nie mogę się stąd ruszyć. Poza tym nie ma tutaj ani ojca Irka, ani Olafa Robinsona…
— To spytajmy ich! — Maia, wodząc po obecnych rozszerzonymi z podniecenia oczami, nie dawała za wygraną. — Wystarczy na moment połączyć się z bazą i poprosić ojca Dina, a także doktora Skibę!
— Szczerze mówiąc sama miałabym ochotę na mały spacerek — poparła ją niespodziewanie Mamma. Wszystko, o czym przed chwilą mówił ten młody człowiek, jest szalenie intrygujące. Mam prawo być ciekawa! — zaperzyła się nagle, choć nikomu nie przyszło na myśl kwestionować jej żądzy wiedzy. — Jestem kobietą! spojrzała groźnie na Dutoura. — Co, może nie?!
— Ależ… tak. Tylko…
— Czy przypadkiem nie chodzi ci o to, że jestem gruba?! A nie wiesz, że właśnie głównie z tłuszczu składają się tkanki mózgowe?! Pewnie, że nie wiesz! Co w ogóle może wiedzieć taka szczapa jak ty! Zresztą, jeśli nawet nie zmieszczę się do tego okrągłego otworu, to przecież jaskinia ma także drugie wejście! A przy okazji pogadałabym z tymi dwoma odludkami! Mam im to i owo do powiedzenia!
Irek uśmiechnął się na myśl o tym, jak Mamma zostanie przyjęta w małych laboratoriach po przeciwnej stronie pasma Gór Rycerskich. Ciekawe, czy będzie to pigułka czarna, czy fioletowa? A może automat nakazujący człowiekowi łagodność? Chociaż skądinąd Mamma nie wygląda na kogoś, kto pozwoli się nakarmić obezwładniającą pigułką lub skapituluje przed metalową skrzynką.
Ojciec Mai wpadł w autentyczny popłoch.
— Floro! — wykrztusił. — Przecież… ja naprawdę nie mogę zabierać chłopaków bez zgody ich ojców… l naprawdę powinienem czuwać tu, na miejscu…
„Już nie: muszę, tylko: powinienem” — stwierdził w duchu Irek.
A więc mimo wszystko pójdą do jaskini… l poszli. A raczej polecieli. Oczywiście przedtem złożyli wizytę w dyspozytorni. Dyżurujący tam pan Kozula ostatecznie przesądził sprawę. Nie orientując się w sytuacji, oświadczył bowiem Dutourowi, który z nadzieją w głosie spytał, czy powinien pozostać w pobliżu, że to nie jest konieczne, bo uczeni w bazie opracowują właśnie jakieś zagadnienia teoretyczne i że ta praca zajmie im jeszcze parę godzin. RXy też nie będą im teraz potrzebne.
Nie pozostało więc nic innego, jak tylko połączyć się z doktorem Skibą i Olafem Robinsonem.
Ojciec Dina wyraził zgodę pod warunkiem, że wyprawę poprowadzi Geo Dutour i że wszyscy będą go ślepo słuchać. Doktor Skiba złożył oświadczenie podobnej treści. Przy okazji spytał lnię, czy ona także ma zamiar wyruszyć.
— To zależy od ciebie, tato — odpowiedziała dziewczyna. — Jeśli przewidujesz, że wkrótce może przyjść jakaś wiadomość, to naturalnie poczekam tutaj.
— Nie, nie spodziewaj się w najbliższym czasie żadnej wiadomości — odrzekł ojciec. — A w każdym razie takiej wiadomości, która szczególnie dotyczyłaby ciebie — dodał znacząco. — Jeśli chcesz, to jedź z nimi.
Geo Dutour, jego córka, Mamma, Inia, Irek i Dina włożyli skafandry i wsiedli do czekających na granicy strefy 'automatów ratowniczych. Irek wrócił tylko jeszcze na moment do swojego pokoju po otrzymany w prezencie urodzinowym aparat do zdjęć przestrzennych, który tym razem postanowił zabrać ze sobą.
Niedługo potem dolecieli do skalnej półki pod prostopadłą ścianą, gdzie znajdowała się okrągła szczelina prowadząca w głąb jaskini.
— RXjeden, dwa, trzy, cztery! — wzywał swoją powietrzną flotyllę Dutour. — Uwaga, stop! Reflektory! Ułamek sekundy wcześniej niż automaty ratownicze przystąpił do akcji Truszek. Potężny snop światła padł na skały wokół wejścia do jaskini.
— Schodzimy! — wykrzyknęła Maia. — Tato, wysiadam!
— Zaczekaj — powstrzymał ją Dutour. — Najpierw wylądujemy. Proszę, żeby wszyscy zostali na swoich miejscach.
Powiedział to tak stanowczym tonem, że Maia od razu usiadła z powrotem i tylko przyglądała się, jak maszyny ratownicze, jedna po drugiej, powoli opadają otaczając wianuszkiem czarny wylot studni.
— Teraz możecie wyjść — rzekł przewodnik z „Pięciu Księżyców”, kiedy operacja została zakończona.
Obok automatów pojawiły się białe figurki. Ludzie podeszli ostrożnie do otworu szybu i stanęli. Nikt jakoś nie. kwapił się do sprawdzenia, czy do jaskini można zjechać naprawdę tak bezpiecznie i łatwo, jak o tym zapewniał Irek. Wszyscy mimo woli czekali, aż on sam czynem potwierdzi swoją opowieść.
Bywalec ganimedzkich podziemi domyślał się, rzecz jasna, o co chodzi. Odwrócił twarz, żeby ukryć zwycięski uśmieszek, i milczał. Dopiero kiedy uznał, że minął już czas, w którym ktoś z obecnych mógł zadziwić innych swoją odwagą, powiedział:
— No, kto pierwszy? Din?…
Wezwany poruszył się niespokojnie, ale odrzekł bez zwłoki:
— Bardzo chętnie.
Przełożył nogę przez skalny próg i pochylił się.
— Poczekaj! — wkroczył znowu Dutour. — Nie będziecie zjeżdżali bez asekuracji. Może tam wewnątrz jest coś w rodzaju łagodnego języka skalnego, a obok niego, choćby tylko z jednej strony, ciągnie się przepaścista szczelina. Skąd wiesz, Irku, czy nie trafiłeś przypadkiem na jakiś jeden jedyny tor, po którym można ześliznąć się bezpiecznie? Zrobimy inaczej. RXdwa! — podniósł głos.
— Tu RXdwa.
— Zajmij stanowisko dwa metry nad otworem.
— Tak.
Jeden z aparatów wzniósł się z cichutkim brzęczeniem silników i zawisł nad studnią.
— A teraz wypuść linę… poczekaj — ratownik zwrócił się ponownie do Irka: — Jaka tam głębokość?
Zapytany zastanowił się. Wczoraj wydawało mu się, że ten szyb nie ma końca. No tak, ale wczoraj nie wiedział, co czeka go na dole. Czy nie roztrzaska się o skały, czy kiedykolwiek ujrzy jeszcze światło dnia…
— Nie wiem — odrzekł z wahaniem. — Myślę, że przynajmniej ze dwadzieścia metrów.
— RXdwa — Dutour pojął, że musi mu wystarczyć to, co usłyszał. — Wypuść pięćdziesiąt metrów liny asekuracyjnej, tak żeby wśliznęła się do otworu. Założymy sobie poręczówkę — wyjaśnił słuchaczom.
Przed oczami stojących przemknął czerwony kłąb. Rozwijając się w locie, lina zniknęła wewnątrz szybu. Po chwili znieruchomiała.
— RXdwa pozostanie tutaj — powiedział ratownik — i będzie trzymał linę, na wypadek gdyby zdarzyło się coś, co zmusiłoby was do powrotu tą samą studnią. A my z Mammą polecimy do drugiego wejścia, koło laborato riów. Spotkamy się wewnątrz jaskini. Bądźcie tylko bardzo ostrożni. Iniu, obejmij kierownictwo wycieczki, jesteś najstarsza. A wy macie jej słuchać, tak jak każdy prawdziwy turysta słucha w górach swojego przewodnika. Zgoda?
— Postaram się — odpowiedziała Inia.
— Dobrze, tato — dodała poważnie Maia. „Ten Dutour stanowczo grubo przesadził, nazywając swoją córkę dziką” — pomyślał Irek, któremu nagle stanęła przed oczyma scena powitania Mai i Truszka oraz jego własne zderzenie z Mammą. To prawda, że słówko: „wół” wysyczała wtedy jak diablica… ale w końcu miała prawo się zirytować. Nie, wcale nie jest dzika. Przeciwnie. Jest bardzo miła.
Podbudowany tym stwierdzeniem Irek śmiało chwycił linę i powiedział:
— Jadę pierwszy. Znam już tę dziurę. Na dole przytrzymam poręczówkę. Będzie wam wygodniej.
— Przed chwilą ktoś mnie chciał odstąpić ten zaszczyt — zauważył Din. On także złapał oburącz linę, i zaśmiał się wyzywająco.
— Pierwszy pójdzie Irek — zawyrokował Dutour. Potem Din i Maia. Iniu, chciałbym, żebyś zjechała jako ostatnia. Także tam, na dole, Irek, jako znający teren, niech idzie pierwszy, uważając tylko, żeby zbytnio nie wyprzedzić innych. A ty, Iniu, na końcu. Nikt nie może pozostać za bardzo w tyle.
— Aaaa… w takim razie, proszę, pan będzie łaskaw. Dłonie Dina uwolniły linę i Irek mógł się teraz po niej zsunąć już bez żadnych przeszkód.
— Dziękuję, dziękuję. A pan będzie łaskaw zaraz po mnie.
Z góry dobiegł krótki śmiech Mammy oraz jakiś stłumiony okrzyk, jakby zachęty. Ale Irek sunął już w dół. W chwilę później wylądował, tak jak się spodziewał bezpiecznie i miękko. Odszedł dwa kroki, zapalił refle ktor, skierował jego światło w górę i szarpnął dwa razy linę. Przeszło mu przez myśl, że byłoby nieźle nadstawić niby przypadkiem nogę, nadając szpicowi próżniowego buta właściwą pozycję, lub w ciemności szybko wcisnąć Dinowi w zawór jego butli z powietrzem pigułkę na strach.
Odruchowo dotknął kieszeni na piersi. Miał na sobie ten sam skafander, co wczoraj. Poprzez gładką tkaninę wyczuł wyraźnie obecność małych kuleczek.
Zanim zdążył oburzyć się na siebie i odrzucić ze wzgardą wszystkie niewczesne pokusy, usłyszał cichutki świst it obok niego wylądował… Truszek. Dutour, wyznaczając kolejność zjazdu, nie wymienił automatu, ale Irek powinien był się spodziewać, że jego nieodstępny opiekun nie pozwoli mu samotnie czekać w jaskini. „Gdybym rzeczywiście nadstawił nogę… brrrr…” — wzdrygnął się na samą myśl o zetknięciu palców swojej stopy z rozpędzonym, stalowym stożkiem.
Din pojawił się chwilę potem. Od razu także zapalił reflektor i zrobił kilka kroków w głąb pierwszej podziemnej sali.
— Najpierw Irek — powstrzymał go metaliczny głos. Przepraszam.
A więc Truszek zapamiętał „regulamin” marszu ustalony przez ratownika i postanowił dopilnować, aby był przestrzegany.
Dziwna rzecz, Din przyjął upomnienie grzecznie i ze zrozumieniem. Od razu cofnął się i zatrzymał. Może pamiętał wczorajsze wyczyny Truszka w górach i w przestrzeni, a może, jak każdy chłopiec wychowany poza Ziemią, wiedział, że automaty, kiedy wykonują swój program, po prostu muszą mieć rację.
Dwie minuty później na dnie skalnej studni świeciły już cztery reflektorki przymocowane do kasków uczestników wycieczki.
— Tutaj nie ma nic szczególnego — rzekł Irek, wcho dząc do pierwszej sali. — Szkoda czasu na rozglądanie się. Zwróćcie tylko uwagę na podłogę. Prawda, jaka gładka?
— Rzeczywiście, wygląda jak posadzka w starym zamku — szepnęła Maia.
— Mój ojciec zawsze mówi, za natura tworzy ciekawsze i dziwniejsze rzeczy niż człowiek — rzekł sentencjonalnie Din.
— Tego nie zrobił człowiek — odezwał się Truszek. Jednak na jego polecenie mogły taką pracę wykonać automaty.
Na to nikt nie znalazł odpowiedzi.
Przeszli do następnej sali.
— Jaka wysoka! — Inia skierowała reflektor w górę, oświetlając sklepienie przypominające trochę strop głównej nawy ogromnej gotyckiej katedry.
— Wysoka — zgodził się Din. — Ale biorąc pod uwagę drogę, jaką przeszliśmy do tej pory, a także to, że wyjście z jaskini jest po przeciwnej stronie gór, znajdujemy się w tej chwili pod główną granią. A to oznacza, że nad tym sklepieniem i tak jest jeszcze parę kilometrów skały.
Wszystkim zrobiło się trochę nieswojo. Niby to obojętne, czy człowiekowi spadnie na głowę tona czy tysiąc ton kamieni, tak mówi rozsądek, jednak wyobraźnia podpowiada co innego. Każdy z idących ujrzał nagle zawieszone nad sobą poszarpane masywy ganimedzkich kraterów.
— Teraz uwaga — Irek zatrzymał się. Odruchowo przesunął pasek podtrzymujący aparat fotograficzny, tak żeby w każdej chwili mógł zrobić z niego użytek. — Tutaj wskazał ręką — jest ten boczny, stromy korytarzyk. W nim właśnie siedzi ów dysk…
Jakby na potwierdzenie jego słów — w słuchawkach zabrzmiał charakterystyczny turkot. Z bocznej, ślepej odnogi wypadło kilka niewielkich odłamków skalnych i po toczyło się na rumowisko zaścielające w tym miejscu gładkie poza tym podłoże. W ułamku sekundy Truszek wysunął się do przodu i stanął pomiędzy uczestnikami wyprawy a tajemniczym, zasypanym tunelem.
— Zgaście reflektory! — zawołała prędko Inia. — O, tak. Dobrze. Irek mówił, że to coś reaguje na światło — wyjaśniła już spokojniej. — A nie życzylibyśmy sobie przecież, żeby ten dysk, czymkolwiek on w końcu jest, wyrwał się i przyleciał powiedzieć nam „dzień dobry” lub też żeby zwalił nam na głowę szczyty, o których wspominał przed chwilą Din.
— Nie kracz — odrzekł wesoło jej brat. — Ja zawarłem bliższą znajomość z tym błyszczącym rondlem i, jak widzisz, jestem cały i zdrowy.
— Głupi ma szczęście — usłyszał w odpowiedzi. — Ale tym razem nie jesteś sam, więc to przysłowie mogłoby się okazać nieaktualne.
Din zaśmiał się serdecznie.
— W każdym razie — ciągnęła Inia, nie zwracając uwagi ani na gniewny pomruk Irka, ani na radość, jaką sprawiła jego szkolnemu koledze — my pójdziemy spokojnie i na paluszkach pod przeciwległą ścianą. l to ze zgaszonymi reflektorami. Od czasu do czasu niech tylko Irek poświeci sobie pod nogi, żebyśmy trafili do przejścia. Każde z nas położy swojemu poprzednikowi rękę na ramieniu. W ten sposób nikt nie zabłądzi.
— No, a nie chcielibyście skorzystać z okazji i zajrzeć choć z daleka do korytarzyka z tym dyskiem? — spytał Irek. — Jeśli skierujemy w jego stronę tylko jeden reflektor, to nic nam się nie stanie. Najwyżej znowu poleci parę kamyczków. On wykonuje tylko takie ruchy, jakby miał czkawkę.
— Nie — ucięła zdecydowanie Inia. — Nie kłóć się ze mną. Pamiętaj, że reprezentuję tutaj ojca Mai. Irek wzruszył ramionami.
— Wcale się nie kłócę — burknął.
— Ojciec także na pewno chciałby ten dysk zobaczyć
— wtrąciła nieśmiało córka Geo Dutoura.
— l zobaczy — odpowiedziała Inia. — Wszyscy go zobaczymy. Kiedy profesor Bodrin skończy pracę w bazie, z pewnością przyjdzie tu i przyprowadzi cały swój zespół. My moglibyśmy tylko zrobić coś, co potem utrudniłoby dokładne, naukowe zbadanie tego dziwnego przedmiotu.
— Ja będę szedł z boku — Truszek uznał dyskusję za zamkniętą. — Od strony środka sali. Najpierw obok pierwszego człowieka w kolumnie, a potem, gdy ten dojdzie do przejścia, kolejno obok następnych.
To oświadczenie istotnie położyło kres rozmowom. Bez żadnych przeszkód cała grupa dotarła do następnej sali.
Kiedy zamykająca pochód Inia wyszła z wąskiego korytarzyka, Irek ponownie zapalił reflektor.
— Proszę — powiedział tonem wytrawnego kolekcjonera demonstrującego główną ozdobę swoich zbiorów
— oto ganimedzka galeria malarstwa! Długą chwilę trwała idealna cisza.
— Och! — zawołała wreszcie Maia. Ten pełen bezbrzeżnego zachwytu okrzyk wyzwolił istną lawinę głosów.
— Jakie żywe barwy! Jakby jeszcze farba nie wyschła!
— Czy nie wydaje się wam, że te bryły krążą jak żywe?
— A co, nie mówiłem?!
— Kto to namalował?
— Cała ściana!
— Eee, kwiaty są znacznie ładniejsze! Po tym ostatnim zdaniu ponownie nastała cisza. Tym razem jednak wędrowcy, którzy przybyli przez skalną studnię, stracili mowę nie z podziwu, lecz ze zdziwienia. Bo o tych kwiatach powiedział ktoś z całą pewnością nie należący do ich grona… Pierwszy zorientował się, oczywiście, Truszek.
— Dzień dobry — rzekł spokojnie. — Uprzejmie informuję, że po drodze nie natrafiliśmy na żadne przeszkody ani niebezpieczeństwa.
— Przynajmniej aż do tej pory! — zaśmiał się Geo Dutour, zapalając reflektor, który oświetlił stojącą przed nim potężną postać w skafandrze. — A mówiłem Mammie, że nie powinna straszyć miłośników sztuki… do tego w podziemiach. Raz, że to nieładnie, a poza tym — ryzykowała życiem. Gdyby na przykład/co łatwo mogło się zdarzyć, Truszek wziął ją za groźnego smoka…
— Nie — przerwał wbrew swojemu zwyczajowi automat — to nie mogłoby się zdarzyć.
— Mammo! — zawołała z wyrzutem Maia, która teraz dopiero zdołała ochłonąć z wrażenia. — Nie wiedzieliśmy, że tu jesteś! Tak nagle się odezwałaś… Ale powiedz, czy to nie c u d o w n e?!
— Cudowne! — potwierdził z zapałem Din. Mamma zaśmiała się.
— Tworzycie idealną parę, moi drodzy — powiedziała. — Nawet artystyczne upodobania macie takie same. No i oboje lubicie Ganimeda, choć jeszcze tak mało na nim ogrodów!
— Na Ganimedzie pracuje tato — szepnęła Maia.
— Mój także. Wszystkie wakacje spędzam tutaj… i na przykład na Ziemi czuję się zawsze jak… — Din szukał przez chwilę odpowiedniego porównania — jak na wycieczce — znalazł w końcu. — Myślę, że każdy najbardziej lubi ten glob, który uważa za swój.
— Tak, tak — potwierdziła gorąco dziewczyna. Irek, sztywno wyprostowany, odszedł od „dobranej pary”. Czuł się tak, jakby dostał od razu dwie pigułki: na smutek i zazdrość. Chociaż uczucie, które nim owładnęło, było jeszcze inne… Nieokreślone i skomplikowane. W każdym razie z pewnością nie potrafiłby go sztucznie wzbudzić żaden ze szczęśników grasujących na planetach Układu Słonecznego.
— Przylecieliśmy już dawno — przeszła do wyjaśnień Mamma. Czekaliśmy na was i czekaliśmy, już zaczynałam się niepokoić. Wtedy usłyszałam wasze głosy. Postanowiłam was ukarać za to, że guzdraliście się tak długo. Zgasiliśmy reflektory i schowaliśmy się. Wprawdzie Geo nie chciał, ale, dziwna rzecz, jakoś zawsze udaje mi się przekonać każdego, kto początkowo nie ma ochoty zrobić tego, co mu proponuję — wtrąciła z pewnym zdziwieniem, jakby zaskoczona własnym odkryciem. — No, a potem — ciągnęła już normalnym tonem — ani nie krzyknęłam: „bum!”, ani nawet nie walnęłam nikogo głową w plecy, jak to mają w zwyczaju niektórzy młodzi ludzie, więc chyba tak bardzo znowu was nie przestraszyłam?
— Ja się nie przestraszyłem — zaznaczył z obrzydliwym uśmieszkiem Din.
Irek zrobił jeszcze parę kroków w stronę ściany pokrytej tajemniczymi rysunkami i zaczął im się przyglądać z taką uwagą, jakby ujrzał je właśnie po raz pierwszy.
Po chwili zamknął jednak na moment oczy i trzymał je zamknięte, dopóki chociaż trochę nie uciszył wzbierającej w nim burzy. Wtedy dopiero ponownie uniósł powieki. l nagle zapatrzył się naprawdę. Wówczas, gdy trafił tutaj ścigając zbiegów z „Pięciu Księżyców”, odczuwał jeszcze skutki kontuzji odniesionej przy spotkaniu z niebezpiecznym dyskiem. Prawda, że już wtedy zachwyciła go niesamowita gra tych figur i brył, jakby wnikających swymi delikatnie zaznaczonymi konturami daleko w głąb skały. Dopiero jednak teraz dostrzegł w pełni ich urzekające, harmonijne piękno.
W jego myśli odezwały się znowu pytania, które zadał sobie spoglądając po raz pierwszy na te obrazy. Pytania bez odpowiedzi. K t o był tutaj, w tej jaskini, kto porzucił w bocznym korytarzyku lśniący dysk, kto i po co stworzył tę czarodziejską galerię?
Wyobraźnia Irka podsunęła mu wizję jakiejś istoty o nieokreślonych kształtach, istoty obcej i niezwykłej, a jednocześnie znającej ziemską geometrię tak doskonale, że nie tylko przedstawiła wszystkie możliwe bryły w ich przestrzennych rzutach, lecz także odkryła tajemnicę ich symetrii i potrafiła podkreślić ją soczystymi, delikatnymi barwami. Te barwy również były niesamowite. Nie tylko dlatego, że wyglądały tak świeżo. Nie. Ten stożek na przykład mógł być tylko purpurowy, tamten graniastosłup tylko granatowy, a sześcian nad nim tylko żółty, choć takiego odcienia żółci chyba żaden z ludzi nie widział nigdy w życiu. Po prostu wszystkie barwy, jakich użył nieznany malarz, w sposób niezwykle naturalny i słuszny uzupełniały przestrzenną wizję, którą chciał przekazać widzom.
Kim mógł być ten malarz? Skąd przybył? Dlaczego akurat na pustego i pozbawionego powietrza Ganimeda, a nie na Ziemię czy choćby na Marsa?
A poza tym… Poza tym Maia miała rację. Te obrazy są cudowne…
Jak się okazało, nie on jeden doszedł akurat w tej chwili do takiego wniosku.
— Wiecie co? — dobiegł go przyciszony głos Mammy. — Ja tak sobie tylko powiedziałam o kwiatach. To jest rzeczywiście ładne. Teraz „Pięć Księżyców” będzie pękać od gości. Uczeni zbadają wszystko jak należy, a potem otworzymy jaskinię dla zwiedzających. Nie potrzeba nam żadnych dysków, niech je sobie Bodrin co prędzej stąd zabiera… byle dalej. Wystarczą te piękne skibryty.
— Co? — zdziwił się Dutour.
— Jak? — spytał z nie ukrywanym niesmakiem Din. — Skibryty? — powtórzyła Maia. — Dlaczego skibryty?..
— Dlaczego?! — obruszyła się Mamma. — Jak to?! Przecież rysunki są wyryte w skale. Co, może nie?! A odkrył je Skiba. Więc chyba wszystko jasne. Geo! — rzuciła rozkazującym tonem. — Jak się nazywają te malowidła?
— Skibryty — odparł posłusznie ratownik.
— No, widzicie! — Mamma sapnęła z ulgą. — Że też nie możecie od razu pojąć najprostszych rzeczy.
Irek miał ochotę podbiec do potężnej niewiasty i uściskać ją serdecznie. Proszę! Po raz pierwszy przyjechał na Ganimeda, a już został słynnym odkrywcą! „Aaa, to ten Skiba, który odkrył skibryty!” — będą mówić ludzie na jego widok. Wystąpi w trivi i w reportażach filmowych…
Zamiar uściskania Mammy był jednak niewykonalny. Po pierwsze, należało wątpić, czy po wczorajszym doświadczeniu opiekunka ganimedzkich kwiatów pozwoliłaby mu zbliżyć się do siebie na niezbędną odległość, po drugie, wymiana uścisków pomiędzy osobami tkwiącymi w próżniowych skafandrach jest zawsze przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie. Zresztą duma przepełniająca pierś odkrywcy zaraz w następnej chwili ulotniła się jak powietrze z przekłutego balonika.
— Skibryty… Tak, to dobrze brzmi — rzekła półgłosem Maia, po czym spytała z ożywieniem: — Czy mogę dotknąć tej skały? Nie bójcie się, nie uszkodzę farby.
— Nie chodzi o farbę — wkroczył szybko jej ojciec ale wolałbym, żeby przed zbadaniem jaskini przez specjalistów n i k.f tutaj niczego nie dotykał.
— Och, to zupełnie bezpieczne! — zawołał lekceważąco Irek. — Ja już jeździłem po tych liniach palcami… i nic!
— Są wśród nas osoby bardziej i mniej wrażliwe — zauważył chłodno Din. — Nie wiem, jak kto, ja jednak nie chciałbym, żeby Maia musiała potem płakać pod jakimś laboratorium.
— Uabmmm… — powiedział bez zastanowienia odkrywca skibrytów.
— Cóż to było? — zdumiała się Mamma. Przez dłuższą chwilę panowała zupełna cisza.
— Nic — westchnął w końcu Irek. — Zamierzałem coś odpowiedzieć Dinowi, przypomniałem sobie jednak, że są tutaj także osoby bardziej wrażliwe, i nie odpowiedziałem.
Wyjaśnienie zagadki dziwnego odgłosu, jaki wyrwał się wczorajszemu bohaterowi, przyjęto w milczeniu. Tylko Din zaśmiał się nieprzyjemnie.
— No, dobrze — mruknął Dutour. — Chyba będziemy już wracać, prawda?
— A zdjęcia? — przypomniała Maia. — Irku, twój aparat!
— Rzeczywiście na śmierć zapomniałem! Irek skwapliwie skorzystał z okazji, aby odwrócić uwagę obecnych od niedawnego zajścia. Odszedł od ściany, żeby objąć obiektywem wszystkie rysunki, i nacisnął migawkę. Zrobił całą serię zdjęć, oślepiając przy tym wszystkich ostrym światłem lampy błyskowej, po czym zbliżył się na powrót do ściany i zaczął fotografować poszczególne fragmenty malowideł.
— A ty dokąd? — usłyszał w pewnym momencie głos Geo Dutoura.
— Nic, nic — zamruczała uspokajająco Mamma. Chcę zajrzeć do drugiej sali. Przecież oni tamtędy przechodzili i nic im się nie stało. A tam jest ten dysk.
Irek odwrócił się. Ratownik, chcąc nie chcąc, podążył za Mammą. Oboje minęli właśnie korytarzyk łączący „galerię sztuki” z „salą dysku” i rozpłynęli się w ciemności. W ślad za nimi ruszyła i Maia.
— Poczekaj — mruknął Din. — Pójdę pierwszy. Ale Irek był szybszy. A najszybszy był, naturalnie, Truszek. Tak więc Din musiał jednak przepuścić całą trójkę.
— Gdzie t o jest? — wyszeptała Mamma tak cicho, jakby się bała zbudzić kogoś śpiącego.
— W bocznym korytarzyku. O, tutaj — Irek podszedł do niej i wyciągnął rękę, wskazując kierunek. — Możemy zapalić jeden reflektor — dodał, wprowadzając od razu swój pomysł w czyn.
Snop światła prześliznął się po czarnym wylocie ślepe go tunelu i zamigotał na powierzchni tkwiącego w nim tajemniczego dysku najczystszym srebrem.
— On tam jest — wykrztusiła Maia.
— Poruszył się! — rzekł nerwowo jej ojciec. — Najwyraźniej drgnął, kiedy padło na niego światło. Chodźcie stąd, proszę was. No, już, już.
Tym razem Mamma nie oponowała. Posłusznie'wróciła do przejścia i stanęła, czekając na Maię, Dina i Irka. Ten ostatni jednak pomyślał, że nadarza mu się być może ostatnia okazja sfotografowania zagadkowego dysku w takim położeniu, w jakim został odkryty. Potem przyjdą tu uczeni, ustawią swoje skomplikowane automaty i, jak to uczeni, nie pozwolą nikomu się zbliżyć, zanim nie ukończą wszystkich badań oraz pomiarów. Bez zastanowienia wycelował obiektyw w wylot bocznego korytarza i zwolnił migawkę. Ciemność, panującą w sali, przeszyło oślepiające światło lampy błyskowej.
— Co ro… — zaczął Dutour, lecz nie zdążył dokończyć zdania.
Rozległ się grzmot, początkowo stłumiony, głęboki, jakby we wnętrzu góry zamruczał zbudzony ze snu olbrzym. Ale ten pomruk narastał w przerażającym tempie. W dudnienie grzmotu wmieszało się głuche stękanie pękających bloków skalnych i łoskot kamiennej lawiny.
— Maia!!!
Irek usłyszał jeszcze ten rozpaczliwy okrzyk, po czym ujrzał wyłaniającą się z ciemności i sunącą wprost na niego czarną masę. Coś pchnęło go w pierś, odleciał do tyłu, uderzył kogoś plecami i razem z tym kimś potoczył się pod przeciwległą ścianę jaskini, daleko od miejsca, gdzie tak niebacznie sięgnął po aparat, zapominając, że lampa błyskowa daje więcej światła niż wszystkie reflektory i że robiąc zdjęcie może w końcu jednak wywabić ze skalnej kryjówki ów niebezpieczny dysk.
Raz jeszcze oślepił go błysk, tak silny, że przeniknął kurzawę wznieconą przez lawinę kamieni. Ów jaskrawy ogień mignął i zgasł, a wraz z nim ucichł także ten dziwny, świdrujący odgłos. W następnym ułamku sekundy coś huknęło tuż nad jego głową, poczuł jeszcze jedno uderzenie i upadł bezwładnie na wznak, wyciągając w górę ramiona, jakby w ten sposób spodziewał się zatrzymać owe tysiące ton skały, o których niedawno mówił Din, a które teraz waliły mu się na głowę. Ostatnim wysiłkiem przewrócił się na bok, by uchronić przed ciosem osłonę kasku, i wtedy spostrzegł, że tuż obok niego leży Maia. Ich twarze znalazły się bardzo blisko, tak blisko, że pomimo ciemności wyraźnie widział zamknięte oczy dziewczyny. „Maia” — pomyślał z rozpaczą. Była to jego ostatnia myśl. Jakiś ciężar przygniótł mu nogi i piersi, po czym zrobiło się zupełnie czarno.