Baltazar powiedział, Muszę zacząć szukać pracy, Blimunda też będzie pracować, nie możemy być na cudzym garnuszku. Jeśli idzie o Blimundę, to nie ma pośpiechu, chcę, żeby posiedziała przez jakiś czas w domu, chcę lepiej poznać moją nową córkę, Dobrze, mamo, ale ja muszę znaleźć pracę. Bez tej ręki cóż ty możesz robić. Mam ten hak, ojcze, który może być bardzo pomocny, gdy człowiek umie się nim posługiwać. Może i tak, ale nie możesz kopać ziemi, nie możesz żąć, nie możesz rąbać drew. Mogę zajmować się bydłem. No tak, to możesz. Mogę też być woźnicą, do trzymania lejców wystarczy hak, a resztę zrobi druga ręka. Bardzo się cieszę, synu, że wróciłeś. Nadeszła pora, żeby wrócić, ojcze.

Tej nocy Baltazarowi śniło się, że orał całe wzgórze Vela pługiem zaprzęgniętym w parę wołów, za nim szła Blimunda wtykając w ziemię skrzydła ptaków, które niebawem zaczęły się poruszać, jakby chciały pofrunąć i unieść ze sobą ziemię, wtedy zjawił się ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec z rysunkiem w ręku wskazując na błąd, który popełnili, trzeba było zacząć wszystko od początku, Baltazar musiał na nowo orać ziemię, a Blimunda siedziała obok i mówiła, Chodź, połóż się przy mnie, już zjadłam chleb. Gdy Baltazar obudził się, było jeszcze zupełnie ciemno, przyciągnął do siebie śpiącą obok postać, ona wyszeptała jego imię, a on jej, spali w kuchni na dwu złożonych derkach i w milczeniu, aby nie obudzić śpiących przez ścianę rodziców, oddali się sobie.

Następnego dnia siostra Baltazara, Ines Antonina, i jej mąż, który, jak się okazało, nazywa się Alvaro Diogo, przyszli uczcić nowo przybyłych i poznać nową krewną. Przyprowadzili też synów, jeden ma cztery lata, a drugi dwa, ale uchowa im się tylko starszy, gdyż nim miną trzy miesiące, młodszego zabierze ospa, lecz Bóg, czy też ktokolwiek inny, kto tam w niebie decyduje o długości życia, bardzo skrupulatnie dba o zachowanie równowagi między bogatymi i biednymi, i jeśli zajdzie potrzeba, to nawet w rodzinach królewskich szuka przeciwwagi, czego dowodem jest fakt, że śmierć tego dziecka zostanie zrekompensowana śmiercią infanta Piotra, w chwili gdy osiągnie ten sam wiek, bo z woli Boga wszystko może stać się przyczyną zgonu, który w przypadku infanta nastąpił z powodu odstawienia go od piersi, coś takiego może zdarzyć się tylko delikatnym infantom, bo syn Inesy Antoniny, kiedy umarł, już jadł chleb i wszystko co popadło. Po wyrównaniu rachunku Bóg nie interesuje się już pogrzebami, dlatego w Mafrze pochowano po prostu jednego aniołka więcej, a jego pogrzeb, podobnie jak inne, nie zwrócił niczyjej uwagi, zupełnie inaczej niż w Lizbonie, gdzie odbyła się następna pompa, trumienka infanta została wyniesiona z pałacu przez radców stanu, w asyście całej szlachty, w orszaku był też król i jego bracia, a obecność króla, o ile nawet wyrażała ojcowski ból, to przede wszystkim podyktowana była tym, że zmarł najstarszy syn, dziedzic korony, a więc tego wymagał protokół, zeszli na podwórzec, gdzie znajdowała się kaplica, wszyscy z nakrytymi głowami, lecz kiedy trumnę ustawiono na katafalku, królewski rodzic dwukrotnie uchylił kapelusza, po czym wrócił do pałacu, zgodnie z nieludzkimi wymogami protokołu. Dalszą drogę do kościoła Św. Wincentego infant odbywa już sam, bez ojca i matki, towarzyszy mu tylko wspaniały kondukt, który otwiera kardynał, za nim grupa konnych z pastorałem, urzędnicy dworscy i tytularni, dalej klerycy i młodziankowie z kościelnego chóru, kanonicy natomiast czekają na zwłoki infanta przed kościołem Św. Wincentego, każdy z nich trzyma płonącą pochodnię, po bokach w dwu rzędach stoi gwardia z porucznikami na przedzie i oto pojawia się trumna cała pokryta bogatą czerwoną tkaniną, takaż przykrywa królewską karocę, za trumną idzie książę Cadaval starszy, jako że jest majordomusem królowej, ona zaś, jeśli nie jest pozbawiona matczynego serca, z pewnością teraz opłakuje syna, jest również markiz Minas, jej wielki koniuszy, ale miłość królowej zostanie oceniona wedle wylanych łez, a nie wedle tytułów sług, a wspomniane tkaniny oraz uprząż i kapy okrywające ogiery dostaną się zakonnikom od św. Wincentego, zgodnie z pradawnym zwyczajem, a za wynajem ogierów, które są własnością tychże mnichów, zapłacono dwanaście tysięcy reali, czemu nie należy się dziwić, jest to najem jak każdy inny, bo ogiery to przecież nie istoty ludzkie i mimo że są ogierami, to też się je wynajmuje, i właśnie to wszystko razem składa się na pompę, ceremonię i uroczystość, wzdłuż ulic, którymi posuwa się kondukt, stoją rzędem żołnierze i mnisi ze wszystkich bez wyjątku zakonów, brak tylko jałmużników, jako że są gospodarzami klasztoru, który przyjmie chłopca zmarłego wskutek odstawienia od piersi, jest to dla braciszków zasłużony zaszczyt, podobnie jak klasztor, który stanie w osadzie Mafra, gdzie przed niespełna rokiem pochowano chłopczyka, którego imienia nie znamy, ale którego odprowadzała cała rodzina, rodzice, dziadkowie, wujostwo i inni krewni, kiedy więc infant znajdzie się w niebie i dowie się o tych różnicach, będzie mu bardzo przykro.

Królowa wykazuje jednak takie skłonności do macierzyństwa, że spodziewa się już następnego infanta, i ten owszem, będzie królem, o którym można by napisać oddzielny memoriał, i inne wstrząsy będą towarzyszyć jego panowaniu, a jeśli ktoś przez ciekawość chciałby wiedzieć, kiedy Bóg zrównoważy królewskie urodziny urodzinami plebejskimi, możemy zapewnić, że to nastąpi, ale nie wśród tych nieznanych mężczyzn i anonimowych kobiet, gdyż Ines Antonina nie chce więcej patrzeć na śmierć swoich dzieci, co do Blimundy zaś należy przypuszczać, że stosuje jakieś tajemnicze sztuczki, aby ich nie mieć. Pozostańmy zatem przy tych dzieciach już podchowanych i przy powtarzanych na nowo przez Siedem Słońc opowieściach o wojnie, o jego własnych przeżyciach, jak mu przestrzelili rękę, jak ją amputowali, pokazuje żelazne protezy, znów więc rozlegają się zwykłe i mało odkrywcze lamenty: tylko biedakom przytrafiają się takie nieszczęścia, co niezupełnie jest prawdą, bo przecież nie brak też zabitych czy rannych wśród kaprali i kapitanów, gdyż Bóg zarówno wynagradza braki, jak i odbiera nadmiar, jednak po jakiejś godzinie wszyscy już się oswoili z kalectwem, tylko malcy nie mogą oderwać zafascynowanych oczu i przenika ich dreszcz, kiedy wuj, ot tak, dla zabawy, posługuje się hakiem, żeby podnieść ich do góry, ta zabawa znacznie bardziej podoba się młodszemu, baw się, baw, póki jeszcze czas, bo zostały ci już tylko trzy miesiące.

W pierwszych dniach Baltazar pomaga ojcu w pracach polowych, na ziemi, której jest tylko dzierżawcą, musi uczyć się wszystkiego od nowa, oczywiście nie zapomniał dawnych ruchów, ale jak je teraz wykonywać. A najlepszym dowodem na to, że sny są czystą złudą, jest fakt, że o ile we śnie był zdolny do orki na wzgórzu Vela, to na jawie wystarczyło spojrzeć na pług, żeby zrozumieć, ile jest warta lewa ręka. Jedynym stosownym zajęciem dla niego jest zostać woźnicą, ale jako że woźnica musi mieć wóz i woły, na razie będzie je pożyczał od ojca, raz ty, raz ja, a kiedyś dorobisz się własnych. Gdybym niespodziewanie umarł, być może spożytkujesz uzbierane pieniądze na zakup wozu i wołów. Ojcze, nie mów takich rzeczy. Baltazar chodzi również na budowę, przy której pracuje jego szwagier, jest to nowy mur folwarku wicehrabiego de Vila Nova da Cerveira, nie dajmy się wszakże zwieść tym nazwom, gdyż wicehrabiostwo jest stamtąd, ale pałac jest tu, i jeśli zgodnie z dawną pisownią napisalibyśmy bicehrabia i bicehrabiostwo, na pewno zostalibyśmy wyśmiani i zawstydzeni z powodu tej regionalnej pomocnej wymowy nie pasującej zupełnie do cywilizowanego kraju, który odkrył światu Nowy Świat, chociaż jak wiadomo, cały świat jest jednakowo stary, ale jeśli rzeczywiście taka wymowa przynosi wstyd, to nie będzie on wcale większy, jeśli nazwiemy go bstydem. Na tym murze Baltazar nie mógłby położyć ani jednego kamienia, chyba byłoby jednak lepiej, gdyby stracił nogę, człowiek przecież stoi jednakowo dobrze na nodze jak na drewnianej kuli, po raz pierwszy przyszło mu to do głowy, ale zaraz uświadomił sobie, w jak trudnej sytuacji znalazłby się w łóżku, szczególnie kiedy leży na Blimundzie, no nie, mój panie, już lepiej, że straciłeś rękę, i miałeś przy tym wiele szczęścia, że trafili cię w lewą. Alvaro Diogo schodzi z rusztowania, siada w cieniu żywopłotu i jedząc obiad przyniesiony przez Ines Antoninę mówi, że kiedy zaczną budowę klasztoru, będzie dużo pracy dla mularzy, nie będzie więc potrzebował wędrować po okolicy w poszukiwaniu pracy i spędzać całych tygodni poza domem, bo choć w naturze mężczyzn leży skłonność do włóczęgi, to jednak dom, w którym jest szanowana kobieta i ukochane dzieci, smakuje jak chleb, co niby na co dzień powszednieje, lecz gdy go zabraknie, dotkliwie to odczuwamy. Baltazar Siedem Słońc poszedł przejść się na wzgórze Vela, skąd widać całą Mafrę leżącą w kotlinie, w samym środku doliny. Tu bawił się, gdy był w wieku starszego siostrzeńca, a i później też, lecz niedługo, gdyż jego ręce wcześnie były potrzebne do pracy w polu. Morze jest daleko, ale wydaje się blisko, błyszczy jak szpada zgubiona przez słońce, które w miarę zniżania się nad horyzontem będzie powolutku chować ją do pochwy, aż cała zniknie. Te porównania są wymyślone przez tego, który pisze dla tego, co był na wojnie, nie wymyślił ich Baltazar, ale miał jakieś swoje powody, dla których przypomniała mu się szpada zostawiona w domu rodziców, nigdy więcej nie wyciągnął jej z pochwy, pewnie już zardzewiała, któregoś dnia trzeba będzie podostrzyć ją osełką i nasmarować oliwą, nigdy nie wiadomo, co nam jutro przyniesie.

Dawniej były tu pola uprawne, teraz wszystko leży odłogiem. Widoczne jeszcze miedze, żywopłoty, wiklinowe płotki i rowy nie stanowią już granic poszczególnych własności. Wszystko należy teraz do jednego właściciela, do króla, który o ile jeszcze nie zapłacił, z pewnością zapłaci, bo w rachunkach jest skrupulatny, trzeba mu to przyznać. Jan Franciszek Siedem Słońc czeka na swoją część, szkoda, że cały teren nie należał do niego, gdyż stałby się bogaty, do chwili obecnej dokumenty sprzedaży opiewają na trzysta pięćdziesiąt osiem tysięcy pięćset reali, a z czasem, bo suma ta ciągle jeszcze rośnie, przekroczy piętnaście milionów reali, jest to ilość, która nie mieści się w głowach prostych ludzi, powiedzmy więc inaczej, że będzie piętnaście contos i prawie sto tysięcy reali, a więc kupa pieniędzy. Trudno powiedzieć, czy to dobry, czy zły interes, gdyż wartość pieniądza ulega zmianom, w przeciwieństwie do ludzi, którzy zawsze są warci tyle samo, dużo albo nic. Czy ten klasztor będzie duży, pyta Baltazar szwagra, ten zaś odpowiada, Najpierw mówili, że na trzynastu zakonników, później liczba ta urosła do czterdziestu, a ostatnio franciszkanie z przytułku i z kaplicy Świętego Ducha mówią już o osiemdziesięciu. Kupa ludzi się tu zmieści, zauważył Baltazar. Rozmowa ta miała miejsce już po odejściu Ines Antoniny, toteż Albaro Diogo mógł poruszyć też męskie tematy. Przychodzą tu braciszkowie, żeby zabawiać się z kobietami, jak to mają w zwyczaju, ale mości franciszkanie, jeżeli przyłapię któregoś na tych bezeceństwach, to wszystkie gnaty połamię, a mówiąc to rozbijał uderzeniami młotka kamień, na którym przed chwilą siedziała Ines Antonina. Słońce zaszło, leżąca w dole Mafra stała się ciemna jak studnia. Baltazar schodzi ze wzgórza, patrzy na kamienie wytyczające teren od tej strony, dziewiczo białe, jeszcze nie tknięte pierwszymi chłodami ani wielkimi upałami, kamienie oszołomione jeszcze światłem dnia. Stanowią one pierwszy fundament klasztoru, z rozkazu króla już zostały ociosane, są to portugalskie kamienie ukształtowane przez portugalskie ręce, gdyż jeszcze nie nadeszła chwila, by z Mediolanu przybyli bracia Garvos, którzy będą kierować pracą kamieniarzy. Wchodząc do domu Baltazar słyszy szmer głosów dochodzących z kuchni, to głosy matki i Blimundy, raz jeden, raz drugi, ledwie się znają, a już mają sobie tak wiele do powiedzenia, jest to długa, nie kończąca się rozmowa kobiet, wydawałoby się o niczym, tak przynajmniej myślą mężczyźni, nie mając pojęcia o tym, że właśnie ta rozmowa utrzymuje ziemię na jej orbicie, bo gdyby nie kobiece rozmowy, mężczyźni już dawno straciliby poczucie tego, co to jest dom i planeta. Matko, pobłogosław mnie. Niech cię Bóg błogosławi, mój synu, Blimunda nie odezwała się do Baltazara, ani Baltazar do niej, popatrzyli tylko na siebie, a w tych spojrzeniach był ich wspólny dom.

Jest wiele sposobów na to, aby mężczyzna i kobieta się połączyli, ale nie sporządzamy tu ich wykazu, nie piszemy też vademecum swatania, odnotujemy zatem tylko dwa, z których pierwszy polega na tym, że mężczyzna i kobieta znajdują się blisko jedno drugiego, ale się nie znają i nic o sobie nie wiedzą, obydwoje uczestniczą w auto da fé, oczywiście jako widzowie, i patrzą na idących pokutników, nagle kobieta zwraca się do mężczyzny z pytaniem, Jak się pan nazywa, i nie robi tego ani z natchnienia bożego, ani z własnej woli, lecz na skutek rozkazu myślowego własnej matki, akurat przechodzącej w procesji, tej samej, która miała widzenia i objawienia, ale, jak twierdzi Święte Oficjum, tylko udawała, tym razem jednak jej przeczucia się sprawdziły, gdyż wyraźnie zobaczyła tego żołnierza i przewidziała, że jest on przeznaczony jej córce, przez co ich połączyła. Drugi sposób natomiast polega na tym, że on i ona znajdują się z dala od siebie, nie znają się i nic o sobie nie wiedzą, każde na swoim dworze, on w Lizbonie a ona w Wiedniu, on ma dziewiętnaście lat, ona dwadzieścia pięć, zawarli małżeństwo per procura za pośrednictwem ambasadorów, zobaczyli najpierw swoje korzystne portrety, on postawny i portugalsko śniady, ona pulchna i białoaustriacka, jest przy tym bez znaczenia, czy się sobie podobają, czy nie, gdyż urodzenie nakazuje im ten związek, on to sobie potem nieźle powetuje, ale ona, biedactwo, nie, jest bowiem uczciwą kobietą, niezdolną podnieść oczu na innego mężczyznę, bo sny się przecież nie liczą.

Na wojnie toczonej przez Jana Baltazar stracił rękę, na wojnie toczonej przez Inkwizycję Blimunda straciła matkę, ale ani Jan nie odniósł zwycięstwa, gdyż nic nie zyskaliśmy na zawartym pokoju, ani nie odniosła go Inkwizycja, gdyż w miejsce każdej spalonej czarownicy rodzi się dziesięć nowych, nie licząc czarowników rodzaju męskiego, których też nie brak. Każde z nich ma swoją drobną buchalterię, swoją księgę rachunkową przychodów i rozchodów, wykaz zmarłych z jednej strony, rejestry żywych zaś z drugiej, różnią się też sposobem ściągania podatków i monetą, w pierwszym przypadku pieniądzem jest krew, w drugim natomiast okrwawione pieniądze, ale są tacy, którzy wolą się modlić, jak na przykład królowa, pobożna rodzicielka, która tylko w tym celu przyszła na świat, w sumie urodzi sześcioro dzieci, ale jej modlitwy liczą się w miliony, bo to odwiedza zakład nowicjuszy zakonu Jezusowego, to znów kościół parafialny Św. Pawła, raz odmawia nowennę do św. Franciszka, drugi raz znów modli się przed obrazem Matki Boskiej Opiekunki w Potrzebie, to zjawia się w klasztorze św. Benedykta w Loios, to znów w kościele parafialnym Tajemnicy Wcielenia, skąd jedzie do kościoła Niepokalanego Poczęcia w Marvila, później do klasztoru św. Benedykta Uzdrowiciela, to podąża przed obraz Matki Boskiej z Luz, to do kościoła Bożego Ciała, a także do kościoła Matki Boskiej Łaskawej, do Św. Rocha i Trójcy Świętej, do królewskiego klasztoru Bogarodzicy przed obraz Matki Boskiej Dobrej Pamięci, tudzież do kościoła Św. Piotra z Alcantara i do Matki Boskiej z Loreto, do klasztoru Dobrej Nowiny, gdy zaś opuszcza pałac, aby spełniać te nabożne praktyki, straże biją w bębny i dmą w dudy, nie jej oczywiście, cóż za pomysł łączyć te dźwięki z osobą królowej, halabardnicy ustawiają się w szpaler, a że ulice są jak zwykle brudne, mimo wszelkich obwieszczeń i zarządzeń nakazujących uprzątanie nieczystości, przed królową idą tragarze z szerokimi deskami zarzuconymi na plecy, gdy wychodzi z karety, kładą deski na ziemi, ona przechodzi po nich, wtedy oni przenoszą je dalej i tak w kółko, królowa ciągle idzie po czystych deskach, tragarze zaś stojąc w rynsztokach przesuwają je wciąż do przodu, tak że nasza miłościwa pani przypomina Pana Naszego Jezusa Chrystusa stąpającego po wodzie i takim oto cudownym sposobem wchodzi do klasztoru Trynitarek, do klasztoru Bernardynek, do Przenajświętszego Serca i do Św. Alberta, a także do kościoła Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, która oby nie ustała, i do kościoła Św. Katarzyny, i do klasztoru Paulinów, i do klasztoru Augustianów bosych, i do Matki Boskiej z Monte do Carmo, i do kościoła Matki Boskiej Opiekunki Męczenników, którymi wszyscy jesteśmy, i do klasztoru św. Joanny Księżniczki, i do klasztoru Zbawiciela, i do klasztoru sióstr św. Moniki, co to już o nich była mowa, i do królewskiego klasztoru Zadośćuczynienia, i do klasztoru Beneficjantek, ale do jednego klasztoru nie odważy się iść, do Odivelas, i wszyscy domyślają się dlaczego, jest bowiem żałosną, zdradzaną królową, której jedynie modlitwy nie zdradzają, toteż poświęca im wszystkie swoje dni i godziny, modląc się zarówno wtedy, gdy ma ku temu powód, jak i bez wyraźnego powodu, za lekkomyślnego męża, za krewnych, którzy są tak daleko, za kraj, który nie jest jej ojczyzną, za dzieci, które są jej tylko w połowie, a może nawet mniej jak w połowie, w każdym razie tak twierdzi infant Piotr w niebie, za imperium portugalskie, za nadciągającą zarazę, za skończoną wojnę, również za ewentualną przyszłą, za szwagierki infantki, za szwagrów infantów, za księcia Franciszka również, i kieruje modły do Jezusa Maryi Józefa świętego z powodu pokus cielesnych, wyobrażanej i niemal fizycznie odczuwanej rozkoszy, z powodu trudno osiągalnego zbawienia, czyhającego piekła, ciężaru korony, smutnej kobiecej doli, i z obu tych powodów razem wziętych, a także w intencji upływającego życia i zbliżającej się śmierci.

Ale w chwili obecnej Jej Królewska Mość Maria Anna ma inne, dużo pilniejsze powody do modłów. Król ostatnio niedomaga, cierpi na niespodziewane wzdęcia, co, jak wiemy, nie jest nową dolegliwością, jednak ostatnio nasiliła się ona tak bardzo, że omdlenia trwają znacznie dłużej niż zwykłe zasłabnięcia, i widok potężnego króla tracącego przytomność jest zaiste doskonałą lekcją pokory, bo cóż mu z tego, że jest panem Indii, Afryki i Brazylii, jesteśmy doprawdy niczym i wszystko, co mamy, musimy zostawić na tym świecie. Jak zwykle w takich przypadkach, udzielają mu natychmiast ostatniego namaszczenia, monarcha wszak nie może umrzeć bez sakramentów świętych, niby pierwszy lepszy żołnierz na polu bitwy, gdzie kapelani nie docierają lub nie chcą dotrzeć, ale czasem zdarzają się nieprzewidziane trudności, raz na przykład król był w Setubalu i oglądał z okna walkę byków, a tu znienacka popada w głębokie omdlenie, lekarz spieszy z pomocą, bada puls, woła balwierza, puszczają mu krew, zjawia się spowiednik z olejami, ale nikt nie wie, jakie grzechy popełnił król Jan V od ostatniej spowiedzi, którą odbył onegdaj, ile złych myśli można mieć i ile złych czynów można dokonać w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie mówiąc już o tym, jak niestosowna jest cała sytuacja, gdyż na arenie byki umierają, a król leży z wywróconymi oczami i nie wiadomo, czy umrze, czy nie, a jeśli nawet umrze, to nie od ran odniesionych na arenie, gdzie zwierzętom od czasu do czasu udaje się wywrzeć zemstę na nieprzyjacielu, o, właśnie przed chwilą wielmożny pan Henryk Almeida wyleciał w powietrze razem z koniem i już go wynoszą z dwoma złamanymi żebrami. Wreszcie król otworzył oczy, jeszcze tym razem wyszedł z tego, ale nogi się pod nim uginają, ręce mu drżą, jest bardzo blady i w niczym nie przypomina galanta, na którego skinienie rozkładają nogi wszystkie mniszki, i nie tylko one, bo na przykład w zeszłym roku pewna Francuzka też urodziła mu dziecko, ale gdyby w tej chwili ujrzały go kochanki, zarówno te klasztorne, jak i świeckie, to z pewnością w tym ledwie żywym i apatycznym człowieczku nie rozpoznałyby niezmordowanego królewskiego rozpłodnika. Król pojechał do Azeitao w nadziei, że świeże powietrze i zioła wyleczą go z tej melancholii, bo tak lekarze określają jego chorobę, ale Jego Królewska Mość cierpi najprawdopodobniej na zaburzenia humorów, co, jak wiadomo, powoduje obstrukcje, wzdęcia, zbieranie się żółci, a są to wtórne następstwa czarnej melancholii, zatem tak właśnie należy nazwać chorobę króla, dobrze jeszcze, że dolegliwości nie dotyczą także narządów płciowych, pomimo wybryków erotycznych i ryzyka francy, ale w tym przypadku zaaplikowaliby mu sok żywokostowy, co wybornie leczy owrzodzenia jamy ustnej i dziąseł, a także jąder i przyległości.

Królowa Maria Anna została w Lizbonie i najpierw modliła się na miejscu, później zaś udała się na modły do Belem. Mówią, iż jest urażona odmową króla, który nie chciał jej powierzyć kierowania krajem, istotnie, wydaje się niestosowne, by mąż tak nie dowierzał własnej żonie, ale to tylko chwilowy upór, gdyż w przyszłości królowa będzie zawsze sprawować regencję, nim król się wykuruje na lubych błoniach Azeitao, gdzie towarzyszą mu franciszkanie z Arrabidy i gdzie szum fal jest ciągle taki sam, podobnie jak kolor morza i oszałamiający zapach alg podczas odpływu, i gdzie po dawnemu pachną lasy, a tymczasem infant Franciszek też pozostał w Lizbonie, dwornie sobie poczyna w pałacu i zaczyna snuć intrygę, gdyż liczy na to, że śmierć króla wpłynie na jego własne losy. Jeżeli okaże się, że na tę melancholię, która dokucza królowi, nie ma żadnego lekarstwa i jeżeli Bóg zechce tak wcześnie przerwać jego doczesne życie i przenieść go do wieczności, to ja, jako młodszy brat, a więc najbliższy krewny, szwagier Waszej Królewskiej Mości i wielce oddany sługa jej urody i cnoty, to ja, przepraszam za śmiałość, mógłbym wstąpić na tron, a przy okazji i do łoża Waszej Miłości, moglibyśmy bowiem pobrać się zgodnie ze wszelkimi wymogami prawa kanonicznego, i mogę zapewnić, że jako mężczyzna w niczym nie ustępuję bratu. Doprawdy, to bardzo niestosowne tak mówić do szwagierki, król jeszcze żyje i, dzięki moim modlitwom, jeśli Bóg mnie wysłucha, nie umrze i żyć będzie na chwałę królestwa, tym bardziej że zgodnie z przepowiednią mam mieć z nim sześcioro dzieci, więc brakuje jeszcze trojga. A jednak Wasza Królewska Mość śni o mnie co noc, dobrze o tym wiem, To prawda, są to takie kobiece słabostki, które chowam na dnie serca i nawet spowiednikowi ich nie powierzam, ale muszę mieć chyba na twarzy wypisane te sny, skoro tak łatwo je odgadnąć. A więc, jeśli umrze mój brat, pobierzemy się. Jeśli będzie to korzystne dla królestwa, nie spowoduje obrazy boskiej ani mój honor na tym nie ucierpi, to pobierzemy się. Oby umarł, chcę bowiem zostać królem i spać z Waszą Królewską Mością, już mi się znudziło być infantem. Mnie też już się znudziło być królową, a nie mogę być niczym innym, tak czy owak modlę się o zdrowie dla mojego męża i oby drugi nie był gorszy. A zatem Wasza Królewska Mość przypuszcza, że byłbym gorszym mężem niż mój brat. Wszyscy mężczyźni są źli, każdy na swój sposób, ta sceptyczna i mądra sentencja położyła kres rozmowie w pałacu, pierwszej z wielu, którymi infant Franciszek zaczął niepokoić królową, zarówno w Belem, gdzie właśnie przebywa, jak i w Belas, dokąd niezwłocznie wyruszy, oraz w Lizbonie, gdy wreszcie zostanie regentką, rozprawia o tym w komnatach i ogrodach, toteż sny królowej nie są już takie, jak były, tak rozkoszne, porywające ducha i dręczące ciało, teraz infant zjawia się tylko po to, żeby powiedzieć, iż chce zostać królem, a niech tam, ale czym wcale nie warto śnić, ja sama jako królowa wiem to najlepiej. Król poważnie zachorował, umarły sny królowej, później król wyzdrowieje, ale sny królowej już nie zmartwychwstaną.


Świat utrzymuje się na swojej orbicie nie tylko dzięki kobiecym pogawędkom, ale również dzięki snom, które otaczają go niby korona z księżyców, stąd właśnie niebo jest blaskiem rozświetlającym ludzkie głowy, o ile w ogóle ludzka głowa nie jest jedynym prawdziwym niebem. Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wrócił z Holandii, ale czy przywiózł alchemiczną tajemnicę eteru, czy też nie, o tym dowiemy się później, być może owa tajemnica nie ma nic wspólnego z tą alchemią, jaką dawniej praktykowano, może jedno zwykłe słowo wystarczy, by napełnić kule latającej maszyny, w każdym razie Bóg ograniczył się do słów i to wystarczyło do stworzenia wszystkiego, tak go uczyli w seminarium w Bahii, potwierdzenie tego znalazł też w bardziej zaawansowanych wywodach i studiach na Wydziale Kanonicznym w Coimbrze, zanim jeszcze dokonał pierwszych prób z balonami, teraz zaś po powrocie z ziemi holenderskiej powtórnie uda się do Coimbry, gdyż niezależnie od tego, że się jest wielkim awiatorem, zawsze dobrze mieć jeszcze stopień bakałarza, magistra czy doktora, bo wówczas nawet człowiek może nie latać, a i tak darzą go szacunkiem. Bartłomiej Wawrzyniec pojechał na folwark Sao Sebastiao da Pedreira, gdzie nie był przez całe trzy lata, szopa wyglądała na całkowicie opuszczoną, na ziemi poniewierały się różne materiały, których nawet nie warto było zbierać, toteż nikt by się nie domyślił, co się tu szykuje.

Wewnątrz budynku latały wróble, dostały się tam przez dziurę w dachu, dwie dachówki były stłuczone, jakie malutkie są te ptaki, niezdolne wznieść się ponad najwyższy jesion na folwarku, wróbel to ptak lubiący ziemię, kompost, nawóz i pole uprawne, i dopiero gdy jest martwy, można zrozumieć, dlaczego nie może latać wyżej, ma tak słabe skrzydła, tak kruchutkie kostki, podczas gdy moja passarola poleci tam, dokąd tylko można sięgnąć wzrokiem, wystarczy spojrzeć na mocny szkielet gondoli, w której polecę, ale pręty pordzewiały, to zły znak, wygląda na to, że Baltazar tu nie zaglądał mimo moich zaleceń, a jednak ślady bosych stóp świadczą o tym, że był, sam, bez Blimundy, a może Blimunda umarła, widać, że spał na sienniku, derka jest odrzucona na bok, jakby przed chwilą wstał, ja też się położę na tym sienniku i przykryję się derką, ja, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, ja, który wróciłem z Holandii, dokąd pojechałem, żeby się dowiedzieć, czy w Europie już potrafią latać na skrzydłach i czy w tej dziedzinie nauki są bardziej zaawansowani niż ja w moim kraju żeglarzy, studiowałem w Zwolle, Ede i Nijker u kilku uczonych i starych alchemików, którzy potrafią tworzyć słońca w retortach, co to później w dziwny sposób zamierają, stopniowo wysychają, aż stają się niczym wiązka łamliwej słomy i wówczas spalają się jak słoma, każdy tego pragnie w godzinie śmierci, żeby został po nim tylko popiół, zapalają się zaś samorzutnie, a na mnie cały czas czeka tu maszyna latająca, która jeszcze nie lata, oto kule, które muszę napełnić niebiańskim eterem, człowiekowi się zdaje, że wie, co mówi, gdy spojrzy w niebo i powie. Niebiański eter, ale ja już wiem, czym on jest, to jest tak proste, jak słowa Boga, Niech stanie się światłość, i stała się światłość, tak się to mówi, ale tymczasem nastała noc, zapalę zatem tę lampę zostawioną przez Blimundę, małe słońce, które mogę rozniecić albo zgasić wedle własnej woli, mam na myśli lampę, a nie Blimundę, żadna ludzka istota nie może mieć na tym ziemskim padole wszystkiego, czego pragnie albo o czym marzy, dobrej nocy.

Po kilku tygodniach ksiądz Bartłomiej, zaopatrzywszy się we wszystkie stosowne dyspozycje, zezwolenia i świadectwa wyruszył do Coimbry, grodu tak sławnego i szczycącego się tyloma leciwymi uczonymi, że gdyby byli w nim również alchemicy, w niczym nie ustępowałby Zwolle, ksiądz podróżuje na wynajętej mulicy, bardzo łagodnej, jak przystoi duchownemu nie wyróżniającemu się w sztuce jeździeckiej i dysponującemu skromnymi środkami, gdy dojedzie do celu, wierzchowiec wróci z innym jeźdźcem, być może z jakimś świeżo upieczonym doktorem, choć do takiej godności bardziej pasuje lektyka przystosowana do długich podróży, w której człowiek ma wrażenie, jakby płynął po rozkołysanym morzu, o ile muł idący przodem nie będzie zbyt bezwstydnie puszczać wiatrów. Aż do osady Mafra, dokąd najpierw się udaje, w jego podróży nie ma nic ciekawego do odnotowania, pomijając historie napotykanych ludzi, ale oczywiście nie możemy się zatrzymywać i pytać każdego, Kim jesteś, czym się zajmujesz, co cię trapi, ksiądz Bartłomiej zatrzymał się wprawdzie parę razy, ale dosłownie na chwilę, aby udzielić błogosławieństwa, o które go proszono, i natychmiast ruszał dalej, lecz historia życia niektórych z napotkanych ludzi przybierze całkiem inny obrót, tak aby mogli wkroczyć w tę historię, którą opowiadamy, zwykłe spotkanie z księdzem jest bowiem znakiem, gdyż jedzie on przecież do Coimbry, a więc nie jechałby tą drogą, gdyby nie to, że najpierw musi wstąpić do Mafry, gdyż tam znajdują się Baltazar Siedem Słońc i Blimunda Siedem Lun. Nieprawdą jest, że dzień jutrzejszy jest w rękach Boga, że człowiek musi czekać do następnego dnia, aby się przekonać, co mu przyniesie, że jedynie śmierć jest pewna, nie znamy tylko dnia ani godziny, to takie gadanie tych, którzy nie są w stanie zrozumieć znaków, które daje nam przyszłość, jak na przykład pojawienie się tego księdza jadącego z Lizbony, błogosławiącego tych, którzy o to proszą, i zmierzającego do Mafry, co przecież znaczy, że pobłogosławiony człowiek też uda się do Mafry, będzie pracować przy budowie królewskiego klasztoru i tam umrze bądź spadając z muru, bądź z powodu zarazy, bądź od pchnięcia nożem, albo też zmiażdżony statuą św. Brunona.

Ale na razie jeszcze jest za wcześnie na te wszystkie wypadki. Gdy ksiądz Bartłomiej na ostatnim zakręcie drogi zaczął zjeżdżać w dolinę, natknął się na masę ludzi, choć może to przesada nazywać masą kilkuset mężczyzn, w pierwszej chwili nie mógł pojąć, co się dzieje, gdyż wszyscy oni biegli w jedną stronę, słychać było głos trąbki, czy to jakiś festyn, czy może wojna, potem huknął dynamit, ziemia i kamienie z wielką siłą wyleciały w powietrze, po dwudziestu wybuchach znów rozległ się głos trąbki, tym razem odmienny, mężczyźni z taczkami i łopatami skierowali się do porytej ziemi, ładowali ją i wywozili na stok od strony Mafry, jednocześnie inni mężczyźni z motykami na ramieniu znikali w głębokich wykopach, dokąd tragarze spuszczali kosze, a następnie je wyciągali, gdy tylko zostały napełnione ziemią, którą wysypywali dalej, skąd z kolei zabierali ją taczkarze i wywozili na nasyp, zaiste nie ma żadnej różnicy między setką ludzi a setką mrówek, coś się przenosi stąd dotąd, gdyż na więcej nie starcza sił, zjawia się więc inna mrówka, która przenosi ładunek do następnej mrówki, aż jak zwykle wszystko kończy się pod ziemią, dla mrówek jest to miejsce życia, dla ludzi zaś wiecznego spoczynku, a więc jak widać, na jedno wychodzi.

Ksiądz Bartłomiej popędził mulicę uderzeniami pięt, gdyż doświadczone zwierzę wcale nie przestraszyło się wybuchów, tak to już jest z mieszańcami, z tymi, którzy nie będąc czystej rasy niejedno już widzieli, mieszaniec nie jest strachliwy i jest to najlepsza życiowa postawa zarówno dla zwierząt, jak i dla ludzi. Droga tonęła w błocie, gdyż od owych wstrząsów miejscowe źródła pogubiły swoje dawne koryta i woda płynęła tam, gdzie nie była potrzebna, albo też rozpływała się cieniutkimi strużkami, które się rozdzielały na coraz mniejsze, aż wreszcie rozpadały się na atomy nie zostawiające już śladów wilgoci, tą właśnie drogą lekko poganiając mulicę ksiądz zjechał do osady i wstąpił do domu wikarego, aby zapytać, gdzie mieszka Siedem Słońc. Pleban ów zrobił dobry interes na ziemi, którą miał na wzgórzu Vela, gdyż albo istotnie była dużo warta, albo dużo wart był jej właściciel, dość że wyceniono ją wysoko, na sto czterdzieści tysięcy reali, co jest nieporównywalne z trzynastoma tysiącami pięćset, jakie otrzymał Jan Franciszek. Wikaremu poszczęściło się, tuż obok będzie miał klasztor z osiemdziesięcioma zakonnikami, przez co w osadzie znacznie wzrośnie liczba chrztów, ślubów, pogrzebów, a każdy sakrament, jak wiadomo, składa się z części duchowej i materialnej, w wyniku zatem prostej zależności między nimi wzrosną zarówno jego dochody, jak i szansę na zbawienie. A więc księże Bartłomieju, to dla mnie wielki zaszczyt przyjmować księdza w moim domu, rodzina Siedem Słońc mieszka tuż obok, mieli pole sąsiadujące z moim na wzgórzu Vela, oczywiście mniejsze od mojego, teraz stary wraz z rodziną utrzymuje się z ziemi, którą dzierżawi, cztery lata temu wrócił ich syn, Baltazar, wrócił z kalekiej wojny, to jest chciałem powiedzieć, że wrócił kaleki z wojny, przyprowadził żonę, wydaje mi się, że nie są złączeni świętym sakramentem małżeństwa, ona ma jakieś takie pogańskie imię. Blimunda, powiedział ksiądz Bartłomiej. A więc ksiądz ją zna. Tak, to ja udzieliłem im ślubu. Ach, to jednak mają ślub. Udzieliłem im ślubu w Lizbonie. Awiator, który w Mafrze nie był znany jako taki, podziękował wikaremu za wylewność, której źródłem były wyłącznie specjalne rekomendacje z pałacu, i wyruszył na poszukiwanie Baltazara, zadowolony ze swojego kłamstwa wobec Boga i zarazem wiedząc, że Bogu jest to całkiem obojętne, człowiek sam powinien wiedzieć, kiedy jego kłamstwa są wybaczalne.

Drzwi otworzyła mu Blimunda. Zapadał już zmierzch, ale ona rozpoznała księdza zsiadającego z mulicy, cztery lata to nie tak znów wiele, pocałowała go w rękę, gdyby w pobliżu nie było ciekawskich sąsiadów, powitanie wyglądałoby inaczej, gdyż tych dwoje, a raczej troje, razem z Baltazarem, miało takie same odruchy serca i wśród wielu minionych nocy na pewno była przynajmniej jedna, kiedy każde z nich miało ten sam sen, śniła im się maszyna, która leci trzepocząc skrzydłami, widzieli, jak słońce wybucha silniejszym blaskiem i wówczas bursztyn przyciąga eter, eter przyciąga magnes, magnes przyciąga żelazo, wszystkie rzeczy przyciągają się nawzajem, problem polega tylko na tym, żeby ustawić je w odpowiednim porządku, a wówczas cały dotychczasowy porządek zostanie zburzony. Ojcze Bartłomieju, to jest moja teściowa, Marta Maria zbliżyła się zaintrygowana panującym milczeniem, w dodatku Blimunda otworzyła drzwi, nim w nie zapukano, i oto pojawia się w nich młody ksiądz, który pyta o Baltazara, nie jest to przyjęty sposób składania wizyt w tych czasach, ale są wyjątki, o czym wiadomo z dawien dawna, i takim właśnie wyjątkiem jest pojawienie się w Mafrze księdza z Lizbony, który chce się zobaczyć z jednorękim żołnierzem i z kobietą reprezentującą najgorszy rodzaj jasnowidztwa, gdyż widzi to, co naprawdę istnieje, o czym w tajemnicy Marta Maria już wie, skarży się ona na guz w brzuchu, ale Blimunda mówi jej, że nie ma żadnego guza, chociaż obydwie dobrze znają prawdę. Jedz, Blimundo, chleb, jedz.

Gdy Baltazar wraz z ojcem wrócił do domu, ksiądz Bartłomiej siedział przy ogniu, gdyż pod wieczór zrobiło się chłodno. Zobaczyli przed drzwiami jeszcze nie rozsiodłaną mulicę przywiązaną do oliwki. Kto to mógł przyjechać, spytał Jan Franciszek, Baltazar zaś nic nie odpowiedział, ale odgadł, że to ksiądz, mulice bowiem, których dosiadają duchowni, mają w sobie jakąś ewangeliczną łagodność, być może, nabytą, lecz kontrastującą z niesfornością wierzchowców, dosiadanych przez ludzi świeckich, jako więc że była to typowa księżowska mulica, wyglądająca przy tym na zdrożoną, a nie spodziewano się tu ani legata papieskiego, ani też żaden nuncjusz się nie zapowiedział, więc nie mógł to być nikt inny, jak ksiądz Bartłomiej, i tak też istotnie było. Jeśli kogoś zdziwi fakt, że Baltazar Siedem Słońc dostrzegł tyle rzeczy w zapadającym zmroku, możemy wyjaśnić, że aureola opromieniająca świętych nie jest czczym urojeniem zrodzonym w chorych umysłach mistyków albo też zwykłym religijnym symbolem z olejnych obrazów i że Baltazar przez ciągłe spanie z Blimundą i przez niemal co noc powtarzające się akty cielesnego oddania zaczynał też przejawiać zdolność podwójnego widzenia, wprawdzie nie na tyle, by sięgać do głębi, ale w stopniu dostatecznym, by czynić spostrzeżenia podobne powyższym. Jan Franciszek rozsiodłał mulicę i gdy wszedł do domu, ksiądz Bartłomiej właśnie mówił Baltazarowi i Blimundzie, że zje kolację u wikarego, który go zaprosił, i u niego również przenocuje, gdyż po pierwsze, w domu Baltazara nie ma dość miejsca, a po drugie, mieszkańcy Mafry byliby zapewne zdziwieni tym, że ksiądz przybyły z daleka wybrał sobie gospodę dającą niewiele lepsze schronienie niż bróg w Belem, zamiast wygód na plebanii albo w pałacu wicehrabiego, gdzie z pewnością nie odmówiono by przyjęcia przyszłemu doktorowi prawa kanonicznego. Marta Maria powiedziała, Gdybyśmy zawczasu wiedzieli o wizycie waszej wielebności, zabiłoby się koguta, bo wszystko inne, czym dysponujemy, nie nadaje się dla gości. Bardzo chętnie zjadłbym właśnie to, co macie, ale będzie lepiej, jeśli tu nie zostanę długo i nie zjem kolacji, a co do koguta, to lepiej żeby pani Marta Maria pozwoliła mu nadal piać, bo choćby nie wiem jak smakowity miał się okazać po wyjęciu z garnka, to jego pianie dostarcza człowiekowi znacznie więcej radości, a poza tym nie możemy czegoś takiego zrobić kurom. Jan Franciszek zaśmiał się z tego wywodu, Marta Maria nie mogła, gdyż właśnie poczuła przeszywający ból w brzuchu, Blimunda i Baltazar natomiast tylko się uśmiechnęli, nie musieli się śmiać, wszak dobrze wiedzieli, że powiedzenia księdza zawsze spełniają oczekiwania rozmówców, co jeszcze raz się potwierdziło. Jutro, na godzinę przed wschodem słońca, przyprowadźcie mi mulicę na plebanię, już osiodłaną, przyjdźcie obydwoje, gdyż musimy porozmawiać przed moim wyjazdem do Coimbry, a teraz panie Janie Franciszku i pani Marto Mario daję wam moje błogosławieństwo, o ile jest ono coś warte w oczach Boga, jest bowiem wielką pychą zakładać, że możemy sami sądzić o wartości błogosławieństw, a więc jeszcze raz przypominam, na godzinę przed wschodem słońca, co powiedziawszy wyszedł, a w ślad za nim Baltazar z lampą, która dawała niewiele światła, jakby tylko mówiła nocy, Jestem światłem, podczas krótkiej drogi nie rozmawiali ze sobą, Baltazar wrócił po omacku, jego stopy dobrze znały drogę, a gdy wszedł do kuchni, Blimunda spytała, No i co, czy ksiądz powiedział, czego od nas chce. Nic nie powiedział, dopiero jutro się dowiemy, Jan Franciszek zaśmiał się ponownie, Niezły był ten dowcip z kogutem. Jeśli zaś idzie o Martę Marię, to wyczuwała w tym wszystkim jakąś tajemnicę. Kolacja gotowa, mężczyźni usiedli przy stole, kobiety oddzielnie, taki tu panuje zwyczaj.

Tej nocy każdy spał, jak mógł, śniąc własne tajemne sny, wiadomo zaś, że sny są jak ludzie, niby do siebie podobne, lecz nigdy identyczne, wyrażamy się zatem nieściśle mówiąc, Widziałem we śnie mężczyznę, albo, Śniła mi się płynąca woda, to za mało, żeby stwierdzić, o jakiego mężczyznę i o jaką wodę chodzi, woda bowiem płynąca we śnie jest wodą tylko tego jednego śpiącego człowieka i nie możemy zrozumieć, co to znaczy, że płynie, o ile nie zrozumiemy, kim jest śniący, tak więc przechodzimy od snu do śniącego i od śniącego do snu, ciągle pytając. Pewnego dnia przyszłe pokolenia będą litować się nad naszą małą i niedokładną wiedzą, księże Franciszku Goncalvesie, tak powiedział ksiądz Bartłomiej, nim poszedł spać do swojego pokoju, na co ksiądz Franciszek Goncalves, jak przystało na wikarego, rzekł, Wszelka wiedza jest w Bogu. Oczywiście, powiedział Awiator, ale wiedza Boga jest jak rzeka płynąca do oceanu, Bóg jest źródłem, ludzie zaś oceanem i gdyby miało być inaczej, to stworzenie świata nie miałoby najmniejszego sensu, z naszej strony możemy dorzucić, że wydaje się wprost niemożliwe, by człowiek, który wypowiedział lub usłyszał takie słowa, mógł spać spokojnie.

O świcie Baltazar i Blimunda przyprowadzili mulicę i nie musieli wcale wołać księdza Bartłomieja, otworzył bowiem drzwi, gdy usłyszał stuk podków na kamieniach, a po chwili wyszedł z domu, pożegnawszy wikarego, który miał teraz o czym myśleć, czy Bóg jest źródłem, a ludzie oceanem, jaka część wiedzy ogólnej przypadnie mu w przyszłości, gdyż co się tyczy przeszłej wiedzy, to prawie zupełnie ją zapomniał i prócz łaciny, stale używanej podczas mszy i przy udzielaniu sakramentów, dobrze pamiętał tylko drogę wiodącą między uda gospodyni, która ostatniej nocy, z powodu gościa, spała pod schodami. Baltazar trzymał wodze mulicy, Blimunda stała o kilka kroków za nim ze spuszczonymi oczami i nasuniętą na twarz zarzutką. Dzień dobry, powiedzieli. Dzień dobry, odrzekł ksiądz i spytał, czy Blimunda coś jadła, ona zaś z twarzą ukrytą w cieniu spowijającej jej głowę chusty odparła, Nie jadłam, okazuje się jednak, że poprzedniego wieczoru Baltazar i ksiądz Bartłomiej zamienili ze sobą parę słów. Powiedz Blimundzie, żeby jutro była na czczo, Baltazar powtórzył jej to szeptem, gdy już leżeli, nie chciał, aby starzy coś usłyszeli, jak tajemnica, to tajemnica.

Pogrążonymi w ciemnościach uliczkami doszli aż na szczyt wzgórza Vela, nie była to droga na wioskę Paz, jaką powinien obrać ktoś kierujący się na pomoc, wyglądało po prostu na to, że chcieli się oddalić w ustronne miejsce, choć i tu znajdowały się liche, byle jak sklecone budy zamieszkane przez wstających już o tej porze kopaczy, mężczyzn silnych i nieokrzesanych, wrócimy jeszcze w te okolice za parę miesięcy i za parę lat, ale wówczas ujrzymy tu całe drewniane miasto, większe od Mafry, kto dożyje, zobaczy to wszystko oraz jeszcze parę innych rzeczy, a na razie są tu jedynie te byle jak sklecone budy, w których mogą rozprostować zmęczone kości mężczyźni od motyki i kilofa, wkrótce zatrąbią na pobudkę, gdyż jest tu także wojsko, które nie ginie już na wojnie, ale nadzoruje te prostackie legiony lub też pomaga w pracach nie przynoszących ujmy mundurowi, ale prawdę mówiąc, pilnujący niewiele się różnią od pilnowanych, bo jedni obdarci, a drudzy w łachmanach. Od strony morza niebo jest perłowoszare, lecz nad wzgórzami nabiera stopniowo koloru rozwodnionej krwi, która staje się coraz czerwieńsza, aż wreszcie wschodzi złoto-błękitny dzień, gdyż jest to czas pięknej pogody. Blimunda jednak nic nie widzi, oczy ma spuszczone, a w kieszeni kawałek chleba, którego jeszcze nie może zjeść. Czego oni będą ode mnie chcieli.

Ale to tylko ksiądz czegoś chce, Baltazar wie na ten temat równie mało jak Blimunda. W dole widać niewyraźne zarysy wykopów odcinających się czernią na szarym tle, tam właśnie stanie bazylika. Płaskowyż wypełnia się ludźmi, którzy rozpalają ogniska, by przygotować gorącą strawę, odgrzewają wczorajsze resztki, piją polewkę z drewnianych misek, mocząc w niej razowiec, tylko Blimunda musi jeszcze czekać na swoją kolej. Ksiądz Bartłomiej mówi, Blimundo i Baltazarze, tylko was mam na świecie, moi rodzice są w Brazylii, moi bracia w Portugalii, mam więc rodzinę, ale nic tu po rodzinie, potrzebni mi są przyjaciele, słuchajcie więc, w Holandii dowiedziałem się, czym jest eter, jest to coś zupełnie innego, niż się powszechnie uważa i uczy, nie można go otrzymać w wyniku zabiegów alchemicznych, a znów żeby dotrzeć tam, gdzie się znajduje, to znaczy do nieba, trzeba latać, a my jeszcze nie latamy, lecz eter, słuchajcie teraz uważnie, zanim uleci w niebo, w przestwór, gdzie zawieszone są gwiazdy i którym oddycha Bóg, żyje wewnątrz mężczyzn i kobiet. A więc to jest dusza, powiedział Baltazar. Nie, ja też z początku myślałem, że eter składa się z dusz uwolnionych z ciała przez śmierć i czekających na sąd ostateczny, ale eter nie składa się z dusz zmarłych, składa się, słuchajcie dobrze, z woli żywych.

W dole mężczyźni już zaczynali schodzić do wykopów, gdzie wciąż panował półmrok. Ksiądz mówił dalej, Wewnątrz nas znajduje się wola i dusza, dusza ulatuje wraz ze śmiercią i zdąża tam, gdzie wszystkie dusze czekają na sąd, nie wiadomo, gdzie to jest, ale wola albo opuszcza człowieka jeszcze za życia, albo w chwili śmierci, ona właśnie jest eterem, a zatem to ona podtrzymuje gwiazdy i nią oddycha Bóg. A co ja mogę zrobić, spytała Blimunda, ale już domyślała się, jaka będzie odpowiedź. Wypatrzysz wolę wewnętrz ludzi. Nigdy jej nie widziałam, tak jak nigdy nie widziałam duszy. Nie widzisz duszy, gdyż nie można jej zobaczyć, woli natomiast do tej pory nie widziałaś, gdyż jej nie szukałaś. A jak wygląda wola. Jest to gęsty obłok, Ale jaki jest ten gęsty obłok. Rozpoznasz go, kiedy go ujrzysz, spróbuj na Baltazarze. Nie mogę, przysięgłam, że nigdy nie zajrzę mu do wnętrza. No to możesz na mnie.

Blimunda podniosła głowę, spojrzała na księdza i zobaczyła to, co zawsze, ludzie są bardziej do siebie podobni od wewnątrz niż na zewnątrz, różnią się tylko w przypadku choroby, popatrzyła jeszcze raz i powiedziała, Nic nie widzę. Ksiądz uśmiechnął się, Może nie mam już woli, poszukaj dokładniej. Widzę, widzę gęsty obłok nad samym żołądkiem. Ksiądz przeżegnał się, Dzięki ci, Boże, teraz na pewno polecę. Wyjął z sakwy szklany flakonik, na którego dnie był krążek żółtego bursztynu, ten bursztyn, zwany także elektro, przyciąga eter, będziesz go zawsze mieć przy sobie chodząc między ludźmi na procesjach, na auto da fé, tu na budowie klasztoru i gdy tylko zobaczysz, że z kogoś wychodzi obłok, co ciągle się zdarza, zbliżysz się z otwartym flakonikiem, i wola do niego wleci. A kiedy się zapełni, zapełni go już nawet jedna wola, ale niezgłębiona tajemnica woli polega na tym, że tam gdzie mieści się jedna, mieszczą się miliony, jeden równa się nieskończoności. Czy tymczasem będziemy coś robić, spytał Baltazar. Ja jadę do Coimbry, stamtąd we właściwym czasie przyślę wiadomość i wtedy obydwoje udacie się do Lizbony, ty zbudujesz maszynę, a ty będziesz zbierać wole, spotkamy się we trójkę, gdy nastanie dzień lotu, ściskam cię, Blimundo, nie patrz tak na mnie z bliska, ściskam cię, Baltazarze, do zobaczenia. Wsiadł na mulicę i zaczął zjeżdżać po zboczu. Słońce już wstało nad wzgórzami. Zjedz chleb, powiedział Baltazar, a Blimunda odparła, Jeszcze nie, najpierw chcę zobaczyć wolę tych ludzi.


Wrócili z mszy i usiedli pod okapem pieca chlebowego. Siąpi łagodny deszczyk, od czasu do czasu wygląda słońce. Wcześnie zaczęła się jesień, toteż Ines Antonina mówi do syna, Chodź tu, bo cały przemokniesz, on zaś udaje, że nie słyszy, już w tamtych czasach chłopcy mieli ten zwyczaj, nim zaczęli w bardziej radykalnej formie przejawiać nieposłuszeństwo, Ines Antonina powiedziała to tylko raz i więcej nie nalega, przecież dopiero trzy miesiące temu umarł młodszy, po cóż więc jeszcze dokuczać temu, niech tam się bawi, skoro chlapanie się w kałużach sprawia mu tyle radości, niech go Matka Boska uchowa przed ospą, która zabrała mu brata. Alvaro Diogo mówi, Już mi obiecali pracę przy budowie królewskiego klasztoru, o tym właśnie wszyscy rozmawiają, tylko matka myśli o zmarłym synu, ale jej myśli rozpraszają się i całe szczęście, że tak się dzieje, inaczej zanadto by ją przytłaczały, byłyby nie do zniesienia, podobnie jak ból, który odczuwa Marta Maria, ból uporczywy, przeszywający brzuch niczym szpady, co przeszywają serce Matki Boskiej, właściwie dlaczego serce, skoro nowe życie rodzi się w brzuchu, który jest piecem wytwarzającym życie, a jak inaczej wykarmić to życie, jeśli nie poprzez pracę, dlatego właśnie Alvaro Diogo jest tak zadowolony, budowa klasztoru potrwa wiele, wiele lat i każdy, kto zna mularski fach, będzie miał zapewniony chleb, trzysta reali dziennie, a jak dobrze pójdzie, to i pięćset. A ty, Baltazarze, jednak zamierzasz wrócić do Lizbony, chyba źle robisz, bo tu nie zabraknie pracy. Ale nie będą przyjmować kalek, mają tylu ludzi do wyboru. Tym swoim hakiem potrafisz robić prawie wszystko, co robią inni. Bardzo bym chciał, mówisz tylko tak, żeby mnie pocieszyć, ale musimy wracać do Lizbony, prawda, Blimundo, a Blimunda, która cały czas milczała, skinęła potakująco głową. Siedzący trochę na uboczu Jan Franciszek plecie rzemienny postronek, słyszy rozmowę, ale nie zwraca uwagi na jej treść, wie już, że syn wyjedzie za parę tygodni i ma do niego o to żal, powtórnie ich opuszcza po tylu latach spędzonych na wojnie. Szkoda, że nie stracił prawej ręki, oto jakie myśli może człowiekowi podsunąć miłość. Blimunda wstała, przeszła przez podwórze i skierowała się do ogrodu oliwnego, który rozciąga się na zboczu aż do kamieni wytyczających teren budowy, grube podeszwy drewniaków grzęzły w rozmiękłym od deszczu ugorze, ale gdyby nawet szła boso po ostrych kamieniach, to nie czułaby zapewne bólu, bo czymże mógł być taki mały ból w porównaniu ze zgrozą, jaką odczuwała z powodu tego, na co się odważyła tego ranka, przyjęła bowiem komunię na czczo, jeszcze leżąc udała, że je chleb, jak to zwykle robiła, ale nie zjadła go i później chodziła po domu ze spuszczonymi oczami udając skruchę i nabożność, tak też weszła do kościoła, nie podniosła oczu nawet podczas kazania, wydawało się, że przytłacza ją obecność Boga i przerażają groźby piekła płynące z ambony, lecz gdy przyjmowała świętą hostię, podniosła oczy i zobaczyła. Podczas tych wszystkich lat, od kiedy objawił się jej szczególny dar, zawsze przyjmowała komunię w stanie grzechu, po jedzeniu, dziś jednak nie mówiąc nic Baltazarowi zdecydowała, że pójdzie na czczo, nie żeby przyjąć Boga, ale żeby zobaczyć, czy się tam znajduje.

Blimunda usiadła na wystającym korzeniu oliwki, widać było stąd morze zlewające się z horyzontem zasnutym ulewą, jej oczy są pełne łez, a ramionami wstrząsa gwałtowne łkanie. Baltazar, który podszedł niepostrzeżenie, dotknął jej głowy, No i co zobaczyłaś w hostii, okazuje się, że nie udało się go zwieść, było to wręcz niemożliwe w sytuacji, kiedy spali razem i co noc odnajdywali się nawzajem, no może nie tak zupełnie co noc, ale w każdym razie to już sześć lat, jak żyją ze sobą. Zobaczyłam gęsty obłok, odpowiedziała. Baltazar usiadł na ziemi, w tym miejscu nie tkniętej pługiem i pokrytej wyschłą trawą, teraz mokrą od deszczu, ale prosty lud ma małe wymagania i siada lub też kładzie się gdzie popadnie, choć mężczyźni najchętniej składają głowę na kolanach kobiety, jestem pewien, że był to ostatni gest w chwili, gdy wody potopu już zalewały świat. Blimunda mówi, Myślałam, że zobaczę Chrystusa, ukrzyżowanego lub zmartwychwstałego w chwale, a zobaczyłam gęsty obłok. Nie myśl o tym więcej. Ale cały czas myślę, jak mogę nie myśleć, skoro w hostii jest to samo, co w człowieku, czym więc jest cała religia, szkoda, że nie ma księdza Bartłomieja, może on mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Nie wiadomo, czy by potrafił, może nie wszystko da się wyjaśnić, kto to może wiedzieć, ledwie zabrzmiały te słowa, deszcz zaczął padać ze wzmożoną siłą, jakby na znak, że może tak, a może nie, całe niebo zasnuło się chmurami, kobieta i mężczyzna siedzą pod drzewem, ale bez dziecka na ręku, właściwie trudno stwierdzić, czy pewne sytuacje powtarzają się, gdyż są to inne czasy, inne miejsce i inne drzewo, ale o deszczu w każdym razie można powiedzieć, że zawsze jest taką samą pociechą dla ziemi i ciała, jest życiem, którego nadmiar zabija, ale do tego przyzwyczailiśmy się od początku świata, wiadomo, że łagodny wiatr miele zboże, a porywisty łamie skrzydła wiatraka. Różnica między życiem i śmiercią to tylko kwestia gęstego obłoku, powiedziała Blimunda.

Zgodnie z przyrzeczeniem ksiądz napisał zaraz po zainstalowaniu się w Coimbrze, wiadomość dotyczyła tylko tego, że szczęśliwie dojechał, ale teraz przyszedł nowy list, wzywający ich możliwie jak najszybciej do Lizbony, on sam, gdy tylko upora się trochę ze studiami, przyjedzie do nich, tym bardziej że ma też duszpasterskie obowiązki na dworze i wówczas naradzą się nad wielkim zamysłem, który zamierzają zrealizować. Ciekaw jestem, jak tam z naszą wolą, pytanie wyglądało zupełnie niewinnie, jakby się pytał o wolę każdego z nich, gdy tymczasem chodziło mu o zupełnie inną, o tę, którą inni ludzie tracili, ale było to pytanie, na które nie oczekiwał odpowiedzi, tak jak nie oczekuje odpowiedzi kapitan wydający słownie lub głosem trąbki rozkaz do natarcia, Naprzód, nie oczekuje on od żołnierzy, że się naradzą i odpowiedzą. Idziemy. Nie idziemy, albo więc natychmiast ruszają naprzód, albo idą pod sąd wojenny. Wyruszymy w przyszłym tygodniu, oświadczył Baltazar, ale w końcu minęły jeszcze dwa miesiące, gdyż w Mafrze rozeszła się wieść, potwierdzona z ambony przez wikarego, że sam król zainauguruje budowę fundamentów, kładąc swoimi królewskimi rękami pierwszy kamień. Najpierw miało to być któregoś tam października, ale nie zdążyli wykopać dość głębokich fundamentów, mimo że pracowało sześciuset ludzi i mimo licznych wybuchów dynamitu, które całymi dniami rozrywały powietrze, ogłosili więc, że uroczystości odbędą się w listopadzie, najdalej w połowie miesiąca, gdyż później zacznie się zima i król musiałby brodzić w błocie aż po podwiązki. Niechże wreszcie Jego Królewska Mość przyjedzie, aby dla Mafry nastały dni chwały, aby jej mieszkańcy wznieśli ręce do nieba, oni, których śmiertelne oczy ujrzą, jak wielki może być król, wspaniały monarcha, dzięki któremu możemy zajrzeć do przedsionka raju, zanim wstąpimy na niebiańskie pokoje, oby jak najpóźniej, bo zawsze przyjemniej być żywym niż martwym. Zobaczymy uroczystości i wyjedziemy, postanowił Baltazar.

Alvaro Diogo już pracuje, na razie tnie wielkie kamienne bloki przywożone z Pero Pinieiro na wozach zaprzężonych w dziesięć albo i dwadzieścia par wołów, jednocześnie inni robotnicy rozłupują młotami pospolity kamień przeznaczony na fundamenty, które będą prawie na sześć metrów głębokie, mówimy tu o metrach, ale przecież to jest dzisiejsza miara, dawniej mierzyło się wszystko na piędzi i do dziś tak się mierzy jeszcze ludzi, wielkich i małych, bo na przykład Baltazar Siedem Słońc, choć nie jest królem, jest wyższy od Jana V, a znów Alvaro Diogo nie będąc ułomkiem jest robotnikiem na wielkiej budowie, gdzie kilofem łupie kamienne bryły, ale później będzie robił inne rzeczy, będzie pomagał przy ich układaniu, będzie ociosywaczem i kamieniorytnikiem, natomiast wznoszenie prostych ścian wymagające użycia pionu murarskiego jest już królewskim zajęciem, to nie to, co ciesielska robota polegająca na wbijaniu gwoździ w nie heblowane deski, czym właśnie zajmują się cieśle budujący drewniany kościół, w którym celebrować się będzie akt poświęcenia i rozpoczęcia budowy, gdy przyjedzie król. Rzeczony kościół wspiera się na wysokich, mocnych masztach rozmieszczonych zgodnie z zarysem fundamentów przyszłej bazyliki, dach zrobiono z żagli okrętowych podszytych grubym płótnem, kościół, jak każda godna tego miana budowla, ma kształt krzyża, a choć drewniany i prowizoryczny, nosi już znamiona dostojeństwa przyszłych kamiennych murów, które tu staną, aby zobaczyć wszystkie te przygotowania mieszkańcy osady zaniedbują wszelkie zajęcia i prace polowe, tak marne w porównaniu z wielką konstrukcją, która wznosi się na wzgórzu Vela, a to dopiero początek. Niektórzy mają lepsze wymówki, żeby tam chodzić, na przykład Baltazar i Blimunda prowadzą siostrzeńca, aby zobaczył, jak ojciec pracuje, w porze obiadowej zjawia się też Ines Antonina z garnkiem gotowanej kapusty okraszonej odrobiną boczku, rodzina jest więc w komplecie, brakuje tylko starych, i gdybyśmy nie wiedzieli, że wszystko, co się tu dzieje, jest wynikiem pobożnej obietnicy w intencji narodzin królewskiego potomka, moglibyśmy sądzić, że wzgórze jest celem jakiejś pielgrzymki, że ludzie masowo spełniają jakieś ślubowania. Ale mojego syna nikt mi nie zwróci, pomyślała Ines Antonina, czując zarazem jakby niechęć do tego, który bawi się wśród kamieni.

Przed paroma dniami wydarzył się w Mafrze cud, a mianowicie przyszła od morza wielka wichura i zwaliła drewniany kościół, maszty, deski, belki, wiązania stropowe, żagle, wszystko się pomieszało, był to jakby gigantyczny podmuch Adamastora, bo wiadomo, że Adamastor dmuchał, kiedy usiłowano opłynąć przylądek jego i naszych nadziei, ale jeśli kogoś oburza, że zawalenie się kościoła traktujemy jako cud, to proszę powiedzieć, jak inaczej wyjaśnić fakt, że król przybywszy do Mafry i dowiedziawszy się o całym zdarzeniu zaczął rozdawać złote monety, ot tak, po prostu, równie zwyczajnie, jak my o tym opowiadamy, a że budowniczowie w dwa dni wszystko odbudowali, więc złote monety rozmnożyły się, co było dużo lepsze od rozmnożenia chleba. Jego Królewska Mość jest przewidującym monarchą, zawsze bierze w podróż kufry złota na wypadek takich czy innych burz.

Nastał wreszcie dzień inauguracji, król zatrzymał się na noc w pałacu wicehrabiego, przy którym zaciągnęła wartę kompania pomocnicza dowodzona przez miejscowego majora, Baltazar dowiedziawszy się o tym nie mógł oprzeć się chęci pogadania z wojskowymi, ale nic z tego nie wyszło, gdyż żaden z żołnierzy go nie znał, a poza tym kto by chciał mówić o wojnie w czasach pokoju. Chłopie, nie tarasuj mi drzwi, bo za chwilę ma wyjść król, Baltazar odszedł więc i udał się wraz z Blimundą na wzgórze Vela, mieli dużo szczęścia, udało się im bowiem wejść do kościoła, czym nie wszyscy mogli się pochwalić, a w środku było istne cudo, sklepienie całe z plandeki podbitej czerwoną i żółtą taftą tworzącą efektowny deseń, ściany pokryte pięknymi arrasami, wszystko jak w prawdziwym kościele, imitacje okien i drzwi z kotarami z karmazynowego adamaszku, przybranymi złotymi galonami i frędzlami. Zbliżając się do kościoła król zobaczył najpierw trzy szerokie frontowe odrzwia z umieszczonym nad nimi malowidłem przedstawiającym świętego Piotra i świętego Jana uzdrawiających żebraka u wejścia do świątyni w Jerozolimie, co można było zrozumieć jako wymowną zapowiedź cudów, które zdarzą się również w tym kościele, ale zapewne żaden nie będzie miał tak głośnego wydźwięku, jak ten z monetami, o którym wspomnieliśmy, nad tym obrazem znajdował się jeszcze inny, przedstawiający św. Antoniego, ku czci którego miała stanąć bazylika, zgodnie ze szczególną intencją króla, jeśli o tym jeszcze nie było mowy, to tylko dlatego, że w ciągu tych sześciu lat działo się tyle rzeczy, że coś niecoś mogło wylecieć z pamięci. Wewnątrz, jako już się rzekło, panuje wielki przepych, wcale nie ma się wrażenia, że jest to buda, która pojutrze zostanie rozebrana. Od strony ewangelii, to znaczy z lewej strony stojąc twarzą do ołtarza, którego nie można nazwać wielkim tylko dlatego, że jest jedyny, nie należy źle zrozumieć tych wyjaśnień, nie świadczą one bowiem o naszej ignorancji, podajemy te szczegóły dlatego, że po czasach wiary i opartej na niej nauki zwykle nadchodzą czasy niewiary i odmiennych nauk, toteż nigdy nie wiadomo, kto nas będzie czytał, a więc od strony ewangelii znajdują się stalle, do których prowadzi sześć schodków przybranych drogocenną białą materią i baldachimem, naprzeciwko, od strony listów apostolskich, są inne stalle, do których prowadzą tylko trzy schodki, a nie sześć, jak do tamtych, co powtarzamy gwoli lepszego zrozumienia różnicy, nie ma też baldachimu, a zatem są przeznaczone dla mniej ważnych użytkowników. Tu właśnie leżą paramenty, które przywdzieje patriarcha Tomasz de Almeida, oraz wiele srebrnych przedmiotów służących do spełnienia boskiej ofiary, a wszystko nosi piętno wielkości monarchy, który właśnie nadchodzi. W kościele nie brak dosłownie niczego, po lewej stronie krzyża wzniesiono chór, wybity karmazynowym adamaszkiem, są też organy, które będą grać w stosownych chwilach, tam też zasiądą, w zarezerwowanej ławie, kanonicy katedralni, po prawej stronie wznosi się natomiast trybuna, ku której zmierza król Jan V, stąd będzie oglądał całą ceremonię, szlachta i inne znaczne osoby siedzą nieco niżej, w ławkach. Ziemię usłano sitowiem i tatarakiem, na wierzchu zaś rozłożono zielone sukno, jak widać upodobanie Portugalczyków do zieleni i czerwieni ma dawne tradycje i kiedy nastanie republika, taki właśnie będzie ich sztandar.

Pierwszego dnia odbyła się ceremonia poświęcenia ogromnego pięciometrowego krzyża, który byłby dobry dla jakiegoś giganta w rodzaju Adamastora albo dla Pana Boga naturalnej wielkości, wszyscy obecni kornie padali przed nim na kolana, a sam król wylał niemało pobożnych łez, gdy zaś zakończyła się adoracja krzyża, został on podniesiony z ziemi przez czterech duchownych, każdy za jeden koniec, i ustawiony w specjalnie przygotowanym kamieniu, ale jego obróbką nie zajmował się Alvaro Diogo, w kamieniu zaś był otwór, w który wstawiono krzyż, bo choć jest boskim emblematem, nie może stać bez zamocowania, w przeciwieństwie do ludzi, którzy nawet bez nóg trzymają się prosto, to kwestia woli. Całej ceremonii towarzyszyły wdzięczne dźwięki organów, którym wtórowały instrumenty dęte i głosy kantorów, a tłum ludzi, przybyłych z Mafry i okolic, którzy nie pomieścili się w kościele lub byli zbyt brudni, by wejść do środka, delektował się na zewnątrz echem antyfon i psalmów, tak wyglądał pierwszy dzień.

Natomiast następnego dnia, ach, następnego dnia, gdy minęła chwila grozy spowodowana nowym atakiem wichury, od której cała buda zatrzęsła się w posadach, ale nie trwało to długo, a więc następnego dnia, wróćmy do tematu, szesnastego listopada roku pańskiego tysiąc siedemset siedemnastego, ach, z jakąż pompą celebrowano kolejne ceremonie na placu budowy, już o siódmej rano, nie bacząc na dotkliwy chłód, zebrali się tam proboszcze ze wszystkich okolicznych parafii wraz z miejscowymi klerykami i tłumem parafian. Król zjawił się wpół do dziewiątej, wypiwszy uprzednio poranną czekoladę podaną osobiście przez wicehrabiego, uformowała się wówczas procesja, na czele której szło sześćdziesięciu franciszkanów z Arrabidy, za nimi miejscowy kler, krzyż patriarszy, sześciu mężczyzn w fioletowych kaftanach, muzykanci, kapelani w komżach, liczna grupa różnych kleryków, potem przerwa, następnie kanonicy w asyście dostojnych orszaków, ubrani w białe lub haftowane pluwiaty, których ogony podtrzymywali kaudatariusze, dalej szedł patriarcha w kosztownych szatach i jeszcze kosztowniejszej mitrze wysadzanej brazylijskimi kamieniami, i wreszcie sam król, jego świta, miejscowy sędzia z ławnikami, sędzia okręgowy, a za nim rzesze wiernych, ponad trzy tysiące, o ile się nie pomylił ten, który liczył, i pomyśleć, że to z powodu zwyczajnego kamienia zebrała się tu taka kupa ludzi, że z tegoż powodu trąbki i bębny grzmią w niższych i wyższych warstwach atmosfery, defiluje wojsko piesze i konne, ponadto gwardia niemiecka, a za nią znów ludzie, mnóstwo ludzi, tyle ludzi naraz Mafra nigdy nie widziała, nie dla wszystkich starczy miejsca w kościele, toteż wchodzą tam tylko wielcy, a z maluczkich tylko ci, którzy się zmieszczą lub też potrafią się wśliznąć, żołnierze od samego rana musieli nawoływać do zachowania porządku, wicher ustał w jednej chwili, od lekkiej morskiej bryzy trzepocą chorągwie i spódnice kobiet, jest to chłodny wietrzyk stosowny do pory roku, ale serca zebranych rozpala najczystsza wiara i radują się ich dusze, a jeśli jakaś osłabiona wola zechce ulecieć z ciała, Blimunda czeka w pogotowiu i żadna wola nie zbłądzi ani nie wzbije się ku gwiazdom.

Poświęcono główny kamień, potem również mniejszy oraz jaspisową urnę, które przed wmurowaniem w fundament obnoszą w procesji, w urnie są obiegowe monety, złote, srebrne i miedziane, kilka medali, złotych i srebrnych, a także pergamin ze spisanym ślubowaniem, procesja zrobiła jedno okrążenie, aby to wszystko pokazać klęczącemu ludowi, który tylekroć musiał padać na kolana, a to przed krzyżem, a to przed patriarchą, a to przed królem, a to przed zakonnikami, a to przed kanonikami, że przestał po prostu wstawać z klęczek, śmiało więc możemy napisać, że klęczało mnóstwo ludzi. Wreszcie król, patriarcha i kilku akolitów skierowało się do miejsca, gdzie miał zostać położony główny oraz pozostałe kamienie, zeszli po trzydziestu szerokich drewnianych stopniach, nawiasem mówiąc, na pamiątkę trzydziestu srebrników, każdy zaś stopień był ponad dwumetrowej szerokości. Patriarcha wspomagany przez kanoników niósł główny kamień, natomiast mniejszy i jaspisową urnę nieśli inni kanonicy, za nimi szedł król i generał zakonu św. Bernarda, który jako wielki jałmużnik niósł pieniądze.

Wraz z nimi król zszedł po trzydziestu schodach w głąb wykopu, zupełnie jakby się żegnał ze światem, mogłoby to być zejście do piekieł, gdyby nie to, że był tak dobrze chroniony przez błogosławieństwa, szkaplerze i modlitwy, a co będzie, jeśli obsuną się ściany wykopu, ależ Wasza Królewska Mość może się nie obawiać, proszę spojrzeć, jak je wzmocniliśmy porządnym brazylijskim drewnem, są bardzo solidne, a tu jest ławka przykryta karmazynowym aksamitem, jest to kolor często używany w ceremoniach państwowych i okolicznościowych, z biegiem czasu pojawi się też na teatralnych kurtynach, a na tej ławce stoi srebrne wiadro ze święconą wodą i dwa kropidełka z zielonego wrzosu, których końce okręcone są jedwabnym sznurem i oprawione w srebro, teraz ja, majster murarski, wysypuję wapno z kastry, a Wasza Królewska Mość tą kielnią srebrnego murarza, o przepraszam, tą srebrną kielnią murarską, o ile murarze mają takowe, rozgarnie wapno, pokropiwszy je uprzednio kropidełkiem umoczonym w święconej wodzie, teraz pomóżcie no mi trochę, już możemy położyć kamień, ale ostatnią osobą, która go dotyka, musi być Najjaśniejszy Pan, dobrze, może tylko jeszcze jedno dotknięcie, żeby wszyscy zobaczyli, Wasza Królewska Mość może już wejść na górę, proszę tylko uważać, żeby nie upaść, a my już do reszty zbudujemy ten klasztor, teraz można już kłaść pozostałe kamienie, wokół tamtego, a panowie szlachta niech przyniosą jeszcze dwanaście, jest to szczęśliwa liczba od czasu apostołów, tudzież kastry z wapnem w srebrnych koszach, w ten sposób umocujemy lepiej główny kamień, wicehrabia chcąc naśladować pomocników murarza niesie kastrę na głowie, w ten sposób wykazuje większą pobożność, jako że nie miał okazji pomagać Chrystusowi w dźwiganiu krzyża, ale rozlewa wapno, które przecież może go poparzyć, co byłoby nawet niezłym zakończeniem uroczystości, jednak to nie jest żrące wapno, mości panie, lecz gaszone. Tak jak wola tych ludzi, dodałaby Blimunda.

Następnego dnia, zaraz po wyjeździe króla, kościół został zburzony bez pomocy wiatru, trochę tylko padało z woli Boga, maszty i deski przeznaczone zostały na zgoła niekrólewskie potrzeby, na rusztowania, prycze, koje, story, podeszwy drewniaków, natomiast wszelkie materie, tafty, adamaszki i płótna wróciły do właścicieli, srebra do skarbca, szlachta do szlachectwa, organy i kantorzy do innych solfeży, a żołnierze do innej parady, zostali tylko franciszkanie, bacznie wszystko obserwujący, oraz krzyż, czyli pięć metrów ukrzyżowanego drewna, umocowanego w wydrążonym kamieniu. Do rozmiękłych wykopów powrócili ludzie, gdyż nie we wszystkich miejscach osiągnięto pożądaną głębokość, Najjaśniejszy Pan nie widział wszystkiego, a na odjezdnym, wchodząc do powozu, powiedział coś w tym sensie, Uwińcie się z tym jak najprędzej, już minęło sześć lat od chwili ślubowania, nie chcę w nieskończoność mieć na karku franciszkanów, a więc bierzcie się za klasztor, o pieniądze się nie martwcie, zapłaci się, ile będzie trzeba. Ale w Lizbonie skarbnik powie królowi, Ośmielam się donieść Waszej Królewskiej Mości, że na inaugurację w Mafrze wydano okrągłą sumkę dwustu tysięcy cruzados, król zaś odrzeknie, Dolicz do kosztów, powie tak, gdyż to dopiero początek budowy, a pewnego dnia będziemy chcieli się dowiedzieć, koniec końców, ile to kosztowało, i nikt nie potrafi przedstawić wydatków ani rachunków, ani pokwitowań, ani wykazów importowych, nie mówiąc już o zgonach i cierpieniach, bo te są bardzo tanie.

Po tygodniu, gdy pogoda się poprawiła, Baltazar Siedem Słońc i Blimunda Siedem Lun wyruszyli do Lizbony, każdy ma w życiu jakąś swoją budowę, oni zostają tu, aby wznosić mury, my zaś będziemy pleść wiklinę, druty i pręty oraz zbierać wolę, gdyż dzięki temu wszystkiemu wzniesiemy się w powietrze, ludzie bowiem to anioły bez skrzydeł, i to jest właśnie takie piękne, urodzić się bez skrzydeł i wyhodować je sobie, nasz umysł już to potrafi, a jeśli on potrafi, to i my potrafimy, żegnaj matko, żegnaj ojcze. Tylko tyle powiedzieli, żegnajcie, jedni bowiem nie umieli mówić okrągłymi zdaniami, drudzy zaś by ich nie zrozumieli, ale z czasem zawsze się może trafić ktoś, kto wyobrazi sobie rzeczy, które mogłyby być powiedziane, albo też zmyśli je, a historie zmyślone wyglądają na prawdziwsze niż prawdziwe przypadki, o których opowiadają, chociaż trudno jest na przykład zastąpić innymi słowa wypowiedziane przez Martę Marię, Żegnajcie, już was więcej nie zobaczę, jest to bowiem najczystsza prawda, gdyż nim mury bazyliki wzniosą się metr nad ziemią, Marta Maria już będzie w grobie. A wówczas Jan Franciszek, któremu nagle przybędzie drugie tyle lat, usiądzie pod okapem pieca chlebowego patrząc przed siebie niewidzącymi oczyma, zupełnie jak teraz, kiedy patrzy na oddalającego się syna Baltazara i córkę Blimundę, bo synowa to jakieś takie niezręczne słowo, ale ma jeszcze przy sobie Martę Marię, choć już jakby nieobecną, już jedną nogą na tamtym świecie, właśnie splata ręce na brzuchu, który kiedyś rodził dzieci, a teraz kiełkuje w nim śmierć. Jej łono było źródłem życia, kilkoro dzieci umarło, uchowało się tylko tych dwoje, a teraz nie nosi już dziecka, nosi w sobie śmierć. Już ich nie widać, chodźmy do domu, mówi Jan Franciszek.

Jest grudzień, dni stały się krótkie, a przy pochmurnym niebie zmrok zapada jeszcze wcześniej, dlatego Baltazar i Blimunda przenocowali raz w stodole w Morelena, powiedzieli, że idą z Mafry do Lizbony, gospodarz uznał, że to przyzwoici ludzie, i dał im derkę, żeby się przykryli, co to znaczy ufać ludziom. Wiemy już, że tych dwoje kocha się duszą, ciałem i wolą, ale kiedy leżą, dusza i wola każdego z nich towarzyszy przyjemnościom ciała, albo może jeszcze bardziej się z nim jednoczy, żeby uczestniczyć w przyjemności, choć trudno stwierdzić, jaki jest w tym udział każdej ze stron, czy dusza coś zyskuje, czy traci, kiedy Blimunda podnosi spódnicę a Baltazar spuszcza hajdawery, czy wola zyskuje na tym, czy też traci, gdy obydwoje wzdychają i jęczą, czy ciało jest zwycięzcą, czy też zwyciężonym, gdy Baltazar odpoczywa na Blimundzie, a ona daje mu odpoczynek, odpoczywają więc oboje. Najprzyjemniejszy zapach pod słońcem to zapach pogniecionej słomy, ciał pod derką i wołów żujących u żłobu, a także zapach zimna wdzierającego się przez szpary stodoły, może też zapach księżyca, każdy przecież wie, że księżycowe noce pachną inaczej, nawet ślepy, który nie odróżnia dnia od nocy, powie, Świeci księżyc, można by pomyśleć, że to święta Łucja dokonała cudu, ale to tylko sprawa powonienia. Ależ pięknie świeci księżyc tej nocy.

Rano, nim jeszcze się rozwidniło, Blimunda i Baltazar wstali. Blimunda zjadła chleb i złożyła derkę, powtarzając odwieczne gesty kobiety, rozkładającej ręce, przytrzymującej brodą gotowe fałdy, potem przesuwającej rękami aż do pasa, by na koniec złożyć jeszcze na pół, patrząc na nią nikt by nie pomyślał, że ma niezwykły dar widzenia i że gdyby tej nocy opuściła swoje ciało, zobaczyłaby siebie samą pod Baltazarem, doprawdy o Blimundzie można powiedzieć, że widząc widzi własne oczy. Gdy gospodarz wejdzie do stodoły, zobaczy złożoną derkę, znak podziękowania, i będąc żartownisiem zagada do wołów, No i jak, mieliśmy nocną mszę, one zaś bez zdziwienia zwrócą ku niemu wolne od jarzma łby, ludzie zawsze mają coś do powiedzenia i czasami trafiają w sedno, tak właśnie było tym razem, gdyż między miłością tych, którzy tu spali, i świętą mszą nie ma żadnej różnicy, a jeśli nawet jest, to na korzyść miłości.

Baltazar i Blimunda zdążają już w stronę Lizbony okrążając wzgórza z wiatrakami na szczytach, niebo jest zachmurzone, słońce wyjrzało tylko na chwilę i zaraz się schowało, południowy wiatr niesie groźbę ulewnego deszczu, toteż Baltazar mówi, Jeżeli zacznie padać, nie będzie gdzie się schować, spogląda przy tym w ołowianoszare niebo, Jeżeli ludzka wola jest gęstym obłokiem, to chyba musi utknąć w tych chmurach, tak grubych i ciemnych, że nie przepuszczają nawet promienia słońca, na co Blimunda odpowiedziała, Gdybyś mógł zobaczyć gęsty obłok, który jest w tobie, albo we mnie, to wiedziałbyś, że niczym jest chmura na niebie w porównaniu z tą, która jest w człowieku. Ale ty nigdy nie widziałeś ani mojego obłoku, ani swojego, nikt nie może zobaczyć swojej własnej woli, a tobie przysięgłam, że nigdy ci nie zajrzę do wnętrza, ale Baltazarze Siedem Słońc, moja matka nie pomyliła się, bo kiedy mi dajesz rękę, kiedy się o mnie opierasz, kiedy mnie przyciskasz do siebie, nie potrzebuję zaglądać ci do środka. Jeśli umrę przed tobą, proszę cię, żebyś zajrzała, Jeżeli umrzesz, wola opuści ciało, Nie wiadomo.

Przez całą drogę nie padało. Ale ciemny pułap chmur wisiał tak nisko, że wprost dotykał wzgórz na horyzoncie i wydawało się, że wystarczy podnieść rękę, by dotknąć mokrych chmur, przyroda jest niekiedy dobrym towarzyszem, idą sobie mężczyzna i kobieta, a chmury mówią jedna do drugiej, Poczekajmy, aż wejdą do domu, wtedy damy upust wodzie. I rzeczywiście, gdy tylko Baltazar i Blimunda weszli do szopy na folwarku, zaczęło padać, a że kilka dachówek było uszkodzonych, woda szemrząc lała się do środka, jakby szeptała, Oto jestem, Witajcie. Gdy Baltazar dotknął latającej gondoli, zazgrzytały wszystkie pręty i druty, ale trudno odgadnąć, co chciały w ten sposób powiedzieć.


Druty i pręty pordzewiały, płótno pokrywa pleśń, wyschnięte wikliny rozłażą się, dzieło porzucone w połowie nie musi więc się zestarzeć, by popaść w ruinę. Baltazar dwa razy obszedł latającą maszynę, której wygląd bynajmniej nie cieszył oczu, hakiem przymocowanym do lewej ręki szarpnął metalowy szkielet sprawdzając jego wytrzymałość, która, jak się okazało, była niewielka. Chyba lepiej byłoby rozebrać to wszystko i zacząć od początku, Rozebrać można, odpowiedziała Blimunda, ale przed przyjazdem księdza Bartłomieja nie ma sensu rozpoczynać pracy, Mogliśmy zostać dłużej w Mafrze, Jeśli polecił nam przyjechać, to znaczy, że niebawem się tu zjawi, kto wie, może nawet już był, podczas gdy my czekaliśmy na uroczystości. Nie, nie było go, nic na to nie wskazuje, Oby, Dałby Bóg, Tak, dałby Bóg.

Nim minął tydzień, maszyna w niczym już nie przypominała maszyny ani nawet jej projektu, to, co z niej zostało, mogło służyć do tysiąca innych rzeczy, człowiek nie posługuje się bowiem zbyt wieloma materiałami i wszystko zależy wyłącznie od sposobu i kolejności, w jaki się je łączy, weźmy na przykład motykę czy hebel, w obydwu jest trochę żelaza i trochę drewna, ale służą do całkiem innych czynności. Blimunda powiedziała, Zanim przyjedzie ksiądz Bartłomiej, możemy zbudować kuźnię, Ale jak zrobimy miech, Pójdziesz do kowala i zobaczysz, jak wygląda, a jeżeli nie uda ci się za pierwszym razem, to uda się za drugim albo za trzecim, to jedyna rzecz, jaką możemy zrobić. Można by przecież uniknąć tej całej pracy i za pieniądze, które ksiądz nam zostawił, po prostu kupić miech, Ale ktoś mógłby się zainteresować tym, po co Baltazarowi Siedem Słońc miech, skoro nie jest kowalem, lepiej, żebyś sam to zrobił, nawet jeślibyś miał próbować sto razy.

Baltazar nie poszedł sam, choć to zadanie nie wymagało podwójnego widzenia, Blimunda miała jednak bystrzejszy wzrok, dokładniej odtwarzała potem zarysy i nie popełniała tak rażących błędów, jeśli idzie o proporcje części składowych przedmiotu. Palcem umoczonym w czarnym od sadzy oleju z lampy narysowała na ścianie poszczególne części miecha, kawałki skóry zgodnie ze stosownym wykrojem, dyszę, przez którą ma wychodzić powietrze, część dolną, zrobioną z drewna i przegubowo połączoną z resztą, brakowało tylko ludzika dmącego w miech. W odległym kącie ułożyli z kamieni kwadratowy mur, mniej więcej na wysokość bioder mężczyzny, wzmocniony drutami, które od wewnątrz szły od jednej ściany do drugiej, na zewnątrz zaś opasywały całą konstrukcję, której środek wypełnili potem ziemią i drobnymi kamieniami. Z tego właśnie powodu książę Alveiro miał zrujnowanych kilka murków na folwarku, ale budowla wzniesiona przez Baltazara i Blimundę, choć nie dorównywała dostojeństwem królewskiemu klasztorowi, wyrosła także za monarszym przyzwoleniem, choć może sam o tym zapomniał i nawet przestał już pytać księdza Bartłomieja, czy ma jeszcze jakieś szansę na lot, czy też po prostu te projekty są jedynie pretekstem pozwalającym trzem osobom bujać w krainie marzeń, podczas gdy każde z nich mogłoby się zająć czymś pożyteczniejszym, ksiądz głoszeniem słowa Bożego, Blimunda wykrywaniem źródeł wody, a Baltazar żebraniem, przez co otwierałby wrota raju ludziom dającym jałmużnę, jeśli bowiem idzie o latanie, to przecież wiadomo, że mogą to robić tylko aniołowie albo diabeł, co do tych pierwszych, to nikt przecież nie ma wątpliwości, niektórzy nawet widzieli na własne oczy, co zaś tyczy drugiego, mamy świadectwo w samym Piśmie Świętym, gdzie jest mowa o tym, że diabeł postawił Jezusa na szczycie świątyni, a więc musiał go tam przenieść drogą powietrzną, nie szli przecież po schodach, i powiedział mu diabeł, Rzuć się stąd w dół, a on nie rzucił się, gdyż nie chciał być pierwszym latającym człowiekiem. Pewnego dnia synowie rodu ludzkiego zaczną latać, powiedział ksiądz Bartłomiej, gdy przybywszy na folwark, ujrzał gotowe palenisko, obok stał cebrzyk z wodą do hartowania żelaza, brakowało tylko miecha, ale skoro powiało tu rozumem, to i z miecha też kiedyś powieje.

Od ilu ludzi zebrałaś wolę, spytał tego wieczoru przy kolacji ksiądz Bartłomiej, Co najmniej od trzydziestu, odpowiedziała, To mało, a kto przeważa, mężczyźni czy kobiety, spytał jeszcze, Mężczyźni, wygląda na to, że wola kobiet jest mocniej związana z ciałem, ciekawe dlaczego. Na to pytanie ksiądz nie odpowiedział i wtedy odezwał się Baltazar, Kiedy mój gęsty obłok spoczywa na twoim gęstym obłoku, czasem mało brakuje, aby twój połączył się z moim, A mnie się znów zdaje, że w takich chwilach ty masz dużo mniej woli niż ja, odparła Blimunda, całe szczęście, że ksiądz Bartłomiej nie gorszy się tak swobodną rozmową, a może i jemu nieobce są takie chwile osłabienia woli, może zaznał ich w Holandii, a może przeżywa je tu w kraju, o czym Inkwizycja albo nie wie, albo nie chce wiedzieć, jako że temu wykroczeniu nie towarzyszą inne mniej powszednie grzechy.

Musimy teraz porozmawiać serio, powiedział ksiądz Bartłomiej, będę tu przyjeżdżał w każdej wolnej chwili, ale praca może się posuwać tylko dzięki waszym wspólnym wysiłkom, dobrze, że zbudowaliście palenisko, ja postaram się o miech, nie potrzebujesz się z tym męczyć, ale musisz go dobrze obejrzeć, gdyż trzeba będzie zrobić wielkie miechy do maszyny, dam ci odpowiednie rysunki, kiedy bowiem zabraknie wiatru w atmosferze, będziemy lecieć dzięki miechom, a ty, Blimundo, pamiętaj, że potrzebujemy woli od co najmniej dwu tysięcy osób, dwa tysiące gęstych obłoków, które będą chciały oderwać się od niegodnej ich duszy lub doczesnej powłoki, tych trzydzieści nie wystarczy nawet żeby unieść Pegaza, choć przecież ma skrzydła, pomyślcie tylko, jak wielka jest ziemia, po której chodzimy i która z taką siłą przyciąga do siebie ciała, a słońce, choć o tyle większe, nie jest jednak w stanie przyciągnąć ziemi do siebie, tak więc do oderwania się od ziemi będą potrzebne zespolone siły słońca, bursztynu, magnesów i woli, ale z tego wszystkiego wola jest najważniejsza, bez niej ziemia nie pozwoli nam wznieść się w powietrze, jeśli chcesz Blimundo zebrać wiele gęstych obłoków, idź na procesję Bożego Ciała, w takim tłumie na pewno będzie sporo takich, co zechcą ulecieć, wiedzcie bowiem, że podczas procesji człowiek słabnie tak bardzo, że nawet nie ma siły zatrzymać woli, zupełnie inaczej jest na corridach i na auto da fé, gdyż podczas jednych i drugich ludzi ogarnia furia, od której obłoki woli stają się tak gęste, że aż czarne, zupełnie jak na wojnie, kiedy wnętrze ludzi wypełniają ciemności.

Na co Baltazar powiedział, A co do maszyny, jak mam ją budować, Tak jak zaczęliśmy, ma to być ten sam wielki ptak, który widnieje na rysunku, jego części składowe masz na drugim szkicu wraz ze wskazówkami co do rozmiarów poszczególnych części, zaczniesz budowę od dołu i będziesz posuwać się do góry, tak jakbyś budował statek, spleciesz ze sobą wiklinę i żelazo, wyobraź sobie, że łączysz pióra i kości, ja zaś, jako rzekłem, przyjadę, gdy tylko będę mógł, wiesz, gdzie kupować żelazo, a po wiklinę będziesz chodził do okolicznych wierzbowych gajów, skóry na miechy będziesz kupował w jatce, powiem ci, jak należy je wyprawić i pociąć, rysunki zrobione przez Blimundę są dobre dla miecha kowalskiego, ale nie dla miecha lotniczego, masz tu jeszcze dodatkowe pieniądze na kupno osła, bez niego nie mógłbyś przewieźć wszystkich potrzebnych materiałów, nabędziesz także kilka wielkich koszy, ale zawsze musisz mieć pod ręką trawę albo słomę, żeby ukryć ich zawartość, pamiętajcie, że nasze przedsięwzięcie wymaga absolutnej tajemnicy, nie może o tym dowiedzieć się nikt z rodziny ani przyjaciół, poza naszą trójką nie istnieją dla nas żadni przyjaciele, a jeśli ktoś zacznie was wypytywać, powiedzcie, że pilnujecie folwarku z rozkazu króla, przed którym za to odpowiadam ja, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec de Gusmao, De co, spytali jednogłośnie Blimunda i Baltazar, De Gusmao, teraz się tak nazywam, przybrałem nazwisko brazylijskiego księdza, który był moim nauczycielem, Ale przecież Bartłomiej Wawrzyniec wystarczało, powiedziała Blimunda, trudno będzie się przyzwyczaić mówić Gusmao. Wcale nie musisz, dla ciebie i Baltazara zawsze będę Bartłomiejem Wawrzyńcem, ale na dworze i w akademii będą musieli nazywać mnie Bartłomiej Wawrzyniec de Gusmao, kto bowiem tak jak ja zamierza zostać doktorem prawa kanonicznego, musi mieć nazwisko stosowne do godności, Adam nie miał nazwiska, powiedział Baltazar, Bóg także go nie ma, odrzekł ksiądz, prawdę mówiąc, nie znamy jego imienia, a w raju nie było innego mężczyzny, od którego Adam musiałby się odróżniać, Ewa też była tylko Ewą, powiedziała Blimunda. I w dalszym ciągu Ewa nie jest niczym innym, jak tylko Ewą, myślę, że na świecie jest po prostu jedna kobieta o wielu obliczach, dlatego nie potrzebuje ona innych imion, ty na przykład jesteś Blimunda, po co ci jeszcze potrzebny Jezus, Jestem chrześcijanką, Nikt w to nie wątpi, rzekł ksiądz Bartłomiej i dodał, Rozumiesz, o co mi chodzi, jeśli ktoś mówi o sobie “de Jesus", to znaczy, że należy do Jezusa, i czy to oznacza wiarę, czy nazwisko, pozostaje pustym gadaniem, bądź po prostu Blimundą i używaj tylko tego imienia, kiedy cię o to zapytają.

Ksiądz wrócił do swoich studiów, najpierw został bakałarzem, potem magistrem, a niebawem będzie doktorem, tymczasem Baltazar kuje żelazo i hartuje je w wodzie, Blimunda czyści skóry przynoszone z jatki, a ponadto razem tną witki i pracują przy kowadle, ona trzyma pręt obcęgami, on uderza młotem, muszą przy tym bardzo dobrze się rozumieć, by nie poszło na darmo ani jedno uderzenie, ona podaje rozżarzony pręt, on uderza celnie i ze stosowną siłą w odpowiednie miejsce, nie muszą nawet nic mówić. Tak przeszła zima, potem wiosna, parę razy ksiądz przyjeżdżał do Lizbony, zjawiał się na folwarku, chował w skrzyni bursztynowe kule, które nie wiedzieć gdzie zdobywał, pytał o ilość gęstych obłoków, oglądał ze wszystkich stron maszynę, która rosła i nabierała kształtu, była już większa od tej pierwszej, którą Baltazar rozebrał, dawał parę rad i przestróg, po czym wracał do Coimbry, do dekretaliów i dekretalistów, teraz nie jest już studentem i wykłada Iuirs ecclesiastici universi libri tre, Colectanea doctorum tam veteram quam recentiorum in ius pontificium universum, Reportorium iuris civilis et canonici et cetera, ale nigdzie tam nie jest napisane, Będziesz latał.

Nadszedł czerwiec. Po Lizbonie krążą niepomyślne pogłoski na temat tegorocznej procesji Bożego Ciała, ma nie być figur olbrzymów ani syczącego węża, ani zionącego ogniem smoka, ani korridy jałówek, nie będzie także tańców na ulicach ani cymbałków, ani piszczałek, ani nawet króla Dawida tańczącego przed baldachimem, ludzie zadają sobie więc pytanie, co to będzie za procesja bez przebierańców z Arrudy i ogłuszającej wrzawy ich tamburynów, bez kobiet z Frielas tańczących chaconę, bez tańca z szablami, bez zabawy w zamki, bez muzyki organków i bębenków, bez satyrów igrających z nimfami, pod czym kryją się całkiem inne swawole, bez mauretańskich tancerek, bez łodzi świętego Piotra żeglującej na ramionach mężczyzn, toż to żadna procesja i żadna zabawa, bo co z tego, że nawet zostawią wóz ogrodników, skoro nie usłyszymy już syku węża, od którego, mówię ci, kumie, aż mnie ciarki przechodziły.

Ludzie ciągną na plac Pałacowy, żeby zobaczyć przygotowania do uroczystości i można powiedzieć, że wcale nieźle to wygląda, ta cała kolumnada, sześćdziesiąt jeden kolumn i czternaście filarów co najmniej ośmiometrowej wysokości, cały zaś szpaler ma ponad sześćset metrów, samych tylko portyków jest cztery, a figury, medaliony, piramidy i inne ozdoby wprost trudno zliczyć. Ludziom nawet zaczyna się podobać ten nowy wystrój, bo przecież na tym nie koniec, wystarczy popatrzeć na ulice, całe zacienione oponami rozciągniętymi pomiędzy złoconymi i przybranymi jedwabiem masztami, co się zaś tyczy medalionów zwisających z rzeczonych opon, to na niektórych widniała otoczona promieniami hostia i herb patriarchy, na innych natomiast herby Senatu i Rady Miejskiej. A te okna, popatrz tylko na te okna, uwaga bardzo słuszna, gdyż istotnie cieszą oczy kotary i zasłony z karmazynowego adamaszku ze złotymi frędzlami, Nigdy czegoś podobnego nie widzieliśmy, lud już prawie zaczyna się godzić z tym wszystkim, pozbawili go wprawdzie jednej zabawy, ale dają inną, trudno właściwie stwierdzić, która z nich jest lepsza, może na jedno wychodzi, nie bez powodu złotnicy zapowiedzieli, że zajmą się oświetleniem ulic i chyba też nie bez powodu sto czterdzieści dziewięć kolumn ulicy Nowej obwieszono jedwabiami i adamaszkami, może w ten sposób wystawia się je na sprzedaż, dziś tak, a jutro już gorzej. Ludzie spacerują, dochodzą do końca ulicy i zawracają, ale nie próbują nawet końcami palców dotknąć przebogatych materii, tylko oczy nimi napawają, podobnie jak arrasami zdobiącymi sklepy pod arkadami, można by pomyśleć, że żyjemy w świecie pełnym zaufania, ale jednak przed wejściem do każdego sklepu stoi czarny niewolnik z kijem w jednej i szpadą w drugiej ręce, gotów obić grzbiet każdemu zuchwalcowi, a jeśli zuchwalstwo jest zbyt wielkie, to niebawem zjawią się też i pachołkowie miejscy, którzy wprawdzie nie noszą już przyłbic, szyszaków ni tarcz, ale kiedy sędzia grodzki rozkaże, Stać, do Limoeiro, nie ma innej rady, jak tylko usłuchać i stracić w ten sposób całą procesję, może właśnie dlatego niewiele jest kradzieży w Boże Ciało.

Tym razem nie będzie też kradzieży woli, czyli gęstych obłoków. Księżyc jest w nowiu i Blimunda nie widzi więcej, niż wszyscy inni ludzie, bez względu na to, czy jest na czczo, czy nie, napełnia ją to spokojem i radością, niech sobie ludzka wola robi, co chce, zostaje w ciele czy też ulatuje, dziś mam odpoczynek, ale nagle poczuła niepokój pod wpływem myśli, która ją naszła i przejęła zgrozą, A jak wyglądałby gęsty obłok w Bożym Ciele, w jego cielesnej powłoce, powiedziała szeptem do Baltazara, a on równie cicho odrzekł, Na pewno jest taki, że tylko on sam jeden uniósłby passarole, Blimunda zaś dorzuciła, Kto wie, czy wszystko, co widzimy, nie jest gęstym obłokiem Boga.

Tak sobie gawędzili bezręki i jasnowidząca, on dlatego że mu czegoś brak, ona zaś dlatego że ma coś w nadmiarze, należy więc wybaczyć im, że nie są na zwykłą miarę i rozmawiają o rzeczach transcendentnych podczas wieczornej przechadzki ulicami łączącymi Rossio i plac Pałacowy, w tłumie innych ludzi, którzy podobnie jak i oni stąpają po skrzącym się piasku i polnych trawach, dzięki podlizbońskim wieśniakom, tak obficie zaściełającym bruk, że miasto jest czyste jak nigdy, to samo miasto, które w dni powszednie nie ma sobie równego, jeśli idzie o brud. Za zamkniętymi oknami damy kończą układać fryzury, ogromne konstrukcje pełne błyskotek i dopinanych pukli, niebawem wystawią się na pokaz, każda w swoim oknie, ale żadna nie chce być pierwsza, bo choć nie ulega wątpliwości, że natychmiast przyciągnęłaby uwagę przechodniów i gapiów, to przyjemność byłaby krótkotrwała, tylko do chwili pojawienia się w oknie przeciwległego domu sąsiadki, a zarazem rywalki, no proszę, już wszyscy odwracają ode mnie oczy, nie zniosę chyba tej zazdrości, tym bardziej że ona jest pospolitą brzydulą, a ja jestem boską pięknością, ma wielkie usta, a moje są niczym pączek kwiatu, muszę ją więc ubiec i pierwsza zawołam, Rzucam mote. W tego rodzaju turniejach uprzywilejowane są damy mieszkające na niższych piętrach, pod ich oknami niebawem zbierają się galanci wysilający łepetyny, aby rozwinąć mote w pulsujących rymem i rytmem strofach, ale oto z najwyższego piętra ktoś wykrzykuje inną mote, a jednocześnie pierwszy poeta recytuje ułożoną wreszcie glosę, nagrodzoną łaskami damy, pozostali zaś mierzą zimnym wzrokiem konkurenta podejrzewając, że mote i glosa były umówione, gdyż ją i jego łączyła zmowa innego rodzaju. Ale o tych podejrzeniach się nie mówi, gdyż wszyscy są tu jednako winni.

Noc jest upalna. Niektórzy przechodnie grają i śpiewają, chłopcy urządzają gonitwy, to prawdziwa zaraza, której nie można zwalczyć od początku świata, wplątują się w spódnice kobiet, obrywają kopniaki i szturchańce od eskortujących je mężczyzn, na co reagują, już z bezpiecznej odległości, robiąc miny i nieprzyzwoite gesty, po czym znów ruszają w dalszą pogoń. Jest też zaimprowizowana corrida, w której byczka wyobrażają dwa baranie rogi, nawiasem mówiąc, nie od pary, oraz ucięta łodyga agawy, wszystko razem umocowane na szerokiej desce z uchwytem z przodu, natomiast jej tył opiera się o pierś tego, który udaje byka, naciera on niezwykle mężnie, ryczy udając ból, kiedy drewniane banderille wbijają się w agawę, ale gdy banderillero zamiast ciosu na niby trafia w rękę rogatego zwierza, wówczas ulatnia się cała godność rasowego zwierza i ulicami mknie nowy pościg wytrącający z równowagi poetów, którzy proszą o powtórzenie mote, wołając z głową zadartą w górę, Co pani powiedziała, na co ona wdzięcząc się, Ćwierkają ptaszki w gaju o smutku, co duszę mą gnębi, na takich zabawach i figlach mija noc ludziom znajdującym się na ulicach, w domach natomiast śpiewa się kancony i pije czekoladę, o pierwszym brzasku zaczyna zbierać się wojsko, które będzie tworzyć skrzydła procesji, a na cześć Najświętszego Sakramentu przyodziane jest w nowe mundury.

W całej Lizbonie nikt nie zmrużył oka. Skończyły się poetyckie turnieje, damy opuściły okna, by poprawić wyblakły lub rozmazany makijaż, niebawem znów się pokażą w całym blasku świeżego różu i bielidła. Tymczasem pospólstwo, złożone z białych, czarnych i Mulatów wszelkich odcieni, zalega ulice jeszcze mroczne w porze pierwszego brzasku, tylko po placu Pałacowym otwartym na morze i niebo pełzają błękitnawe cienie, które nagle czerwienieją od strony pałacu i katedry, słońce bowiem wychynęło z zaświatów i świetlistym podmuchem rozerwało mgłę. Teraz właśnie rusza procesja. Najpierw pojawiają się chorągwie rzemiosł Cechu Dwudziestu Czterech, na czele z chorągwią stolarzy zdobną wizerunkiem św. Józefa, jako że tym właśnie rzemiosłem się parał, dalej insygnia pozostałych cechów oraz wielkie podobizny różnych świętych wyhaftowane na zdobnych złotem i brokatem adamaszkach, które są tak ogromnych rozmiarów, iż do ich niesienia potrzeba czterech mężczyzn co jakiś czas zmieniających się z inną czwórką, i w ten sposób raz jedni, raz drudzy odpoczywają, dobrze chociaż, że nie ma wiatru, złoto i jedwabne sznury kołyszą się w takt marszu, takoż złote pompony zwisające z wybłyszczonych uchwytów drągów. Na końcu niosą obraz przedstawiający św. Jerzego, w asyście stosownego orszaku, dobosze pieszo, trębacze na koniach, jedni biją w werble, drudzy dmą w trąbki, ratapla, rata-pla, tataratara, ta, tata, Baltazar nie ogląda procesji na placu Pałacowym, słyszy tylko z daleka granie trąbki i przenika go dreszcz, jakby był na polu bitwy i widział nieprzyjaciela stojącego w szyku bojowym, raz oni atakują, raz my, nagle poczuł, że boli go ręka, która już tak dawno go nie bolała, może dlatego że dziś nie założył ani haka, ani szpikulca, ciało ma swoje różne wspomnienia i złudzenia. Gdyby nie ty, Blimundo, kogo bym mógł obejmować prawą ręką, jesteś obok mnie, przyciskam zdrową ręką twoje ramię albo cię obejmuję wpół, mimo że zwraca to uwagę ludzi nie nawykłych do takiego widoku. Przeszły już chorągwie, oddala się hałaśliwe granie trąbek i werbli, teraz znów pojawia się chorąży św. Jerzego, żelazny rycerz, ubrany i obuty w żelazo, z pióropuszem na szyszaku i spuszczoną przyłbicą, adiutant świętego, we wszystkich bitwach noszący jego sztandar i lancę, idący na przedzie, by sprawdzić, czy smok już wyszedł z jamy, czy jeszcze śpi, dziś to zbędna ostrożność, bo ani wyszedł, ani śpi, wzdycha jeno, że już więcej nie pojawi się na procesji Bożego Ciała, takich rzeczy nie powinno się robić smokom ani wężom, ani wielkoludom, marny jest ten świat, który pozwala, by go pozbawiano tylu atrakcji, choć trzeba przyznać, że niektóre jednak przetrwają, gdyż są bardzo piękne, i również tym razem reformatorzy procesji, ograniczmy się tu do nich, nie odważyli się zamknąć koni w stajniach lub wypuścić te liche szkapy na łąki, aby swobodnie się pasły, toteż oglądamy czterdzieści sześć karych i siwków okrytych przepięknymi czaprakami i gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że zwierzęta są lepiej ubrane niż oglądający je ludzie, a to przecież Boże Ciało. Każdy więc przywdział najlepszy strój, w którym godzi się oglądać Pana, bo choć stworzył nas nago, to przed Swe oblicze dopuszcza tylko w ubraniu, i zrozum tu, człowieku, tego Boga i tę religię, jaką dla niego stworzono, co prawda nie każdy jest piękny nago, widać to też po twarzach, jeśli nie są umalowane, wyobraźmy sobie choćby, jakie też ciało ma św. Jerzy pod srebrzystą zbroją i zdobnym piórami szyszakiem, zwykła kukła bez jednego włoska w miejscach, gdzie mężczyźni je mają, człowiek może być święty i zarazem mieć wszystko to, co mają inni ludzie, w ogóle nie do pomyślenia powinna być świętość nie połączona z ludzką siłą i słabością, która czasem tkwi w tej sile, i całe szczęście, ale jak to wytłumaczyć św. Jerzemu, jadącemu na białym koniu, o ile w ogóle można nazwać koniem to wyhodowane w królewskich stajniach zwierzę, którym się opiekuje specjalny stajenny, to koń tylko dla świętego jeźdźca, koń, którego nigdy nie dosiadł diabeł ani nawet człowiek, biedne zwierzę, umrze nie zaznawszy życia, dałby Bóg, żeby z twojej skóry, kiedy ci ją zedrą, zrobili werbel, którego odgłos wzburzy twoje stare serce, ale na tym świecie wszystko się wyrównuje i rekompensuje, co już wykazał przykład śmierci chłopca z Mafry i infanta Piotra, a teraz znów się potwierdza, jest bowiem zwykłym sługą ten chłopak, który jako giermek św. Jerzego dosiada karego konia, wysoko dzierży lancę i powiewa pióropuszem na szyszaku, iluż matkom stojącym wzdłuż ulic i oglądającym procesję poprzez kordon wojska przyśni się tej nocy, że to ich syn jedzie na koniu jako giermek św. Jerzego na ziemi, a może i w niebie, dla tego samego warto było go wydać na świat, a oto znów pojawia się św. Jerzy, teraz na wielkiej chorągwi niesionej przez bractwo Królewskiego Kościoła Królewskich Szpitalników i wreszcie na końcu tego pierwszego dostojnego orszaku kroczą dobosze i trębacze strojni w aksamity i białe pióra, za nimi krótka przerwa i z kaplicy królewskiej zaczynają wychodzić inne bractwa, tysiące kobiet i mężczyzn według przynależności i płci, tu nie mieszają się ewy z adamami, patrz, patrz, tam idzie Antoni Maria i Szymon Nunes i Manuel Caetano i Józef Bernard i Anna da Conceicao i Antonina da Beja i Józef dos Santos i Błażej Franciszek i Piotr Caim i Maria Caldas, nazwiska są równie urozmaicone, jak stroje, czerwone, niebieskie, białe, czarne i karmazynowe kapy, szare kaftany, brązowe, niebieskie i fioletowe, a także białe, czerwone, żółte, karmazynowe i zielone pelerynki, czarne również, tak czarne, jak niektórzy z braci, ale to braterstwo widoczne w idącej ulicami procesji bynajmniej nie oznacza, że tak samo dzieje się przy wchodzeniu na drabinę prowadzącą do stóp Pana Naszego Jezusa Chrystusa, jest jednak dobrym znakiem, gdyż wystarczy, że pewnego dnia Pan Bóg przebierze się za Murzyna i ogłosi w kościołach, Każdy biały jest wart połowę czarnego, teraz radźcie sobie jak chcecie z wejściem do raju, a wtedy plaże Portugalii, tego ogrodu, jak mówi poeta, wyrosłego nad samym morzem, zapełnią się ludźmi pragnącymi oczernić przodków, co dziś wydaje się śmiesznym pomysłem, inni znów wprawdzie nie pójdą na plażę i zostaną w domu, ale za to wysmarują się różnymi mazidłami, tak że kiedy wyjdą na ulicę, nawet sąsiedzi ich nie poznają, Co tu robi ten czarnuch, i na tym właśnie polega cała trudność z bractwami ludzi kolorowych, na razie więc mam tylko takie jak bractwo Matki Boskiej Świętej Doktryny, Matki Jezusowej, Różańcowej, bractwo św. Benedykta, co mało je ciasta, a w sadło obrasta, Matki Boskiej Łaskawej, świętego Kryspina, Matki Bożej z Sao Sebastiao da Pedreira, gdzie mieszkają Baltazar i Blimunda, Drogi Krzyżowej z Sao Pedro i Sao Paulo oraz Drogi Krzyżowej z Aleorim, Matki Boskiej z Ajuda, bractwo Chrystusowe, bractwo Matki Boskiej Dobrej Pamięci, Matki Boskiej Opiekunki Zdrowia, bez niego skąd wzięłoby się męstwo Rosy Marii, skąd by je miała Severa, później idzie bractwo Matki Boskiej z Oliveira, gdzie Baltazar raz dostał jedzenie, świętego Antoniego Franciszkanek od św. Marty, Matki Boskiej Ukojenia z Aloantara, Matki Boskiej Różańcowej, św. Chrystusa i św. Antoniego, Matki Boskiej Orędowniczki Uwięzionych, świętej Marii Egipcjanki, do tego właśnie bractwa należałby Baltazar, gdyby był żołnierzem gwardii królewskiej, szkoda, że nie ma bractwa bezrękich, teraz znów przechodzi bractwo Miłosierdzia, to też pasuje, jeszcze jedno bractwo Matki Boskiej Orędowniczki Uwięzionych, ale tym razem z klasztoru Carmo, to pierwsze było tercjarek od św. Franciszka, zdaje się, że już wyczerpali się patroni i zaczynają się powtarzać, znów przechodzi bractwo Chrystusowe, ale od Świętej Trójcy, tamto było od Paulinów, bractwo Dobrej Decyzji, ale Kancelaria Królewska nie podjęła żadnej dobrej decyzji w stosunku do Baltazara, św. Łucji, Matki Boskiej Dobrej Śmierci, o ile takowa jest możliwa, Dzieciątka Opiekuna Zapomnianych, co najlepiej świadczy o tym, jak źle jest z religią, dopuszczającą istnienie jakichś zapomnianych i polecającą ich wątpliwej opiece Jezusa, który gdyby był prawdziwy, nie byłoby żadnego zapomnienia, bractwo Zaduszne z kościoła Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, komórki do wynajęcia, Bractwo Matki Boskiej Grodzkiej, Zaduszne od Matki Boskiej z Ajuda, Matki Boskiej Bolesnej, św. Józefa Cieśli, Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, Matki Boskiej Litościwej, świętej Katarzyny i Zbłąkanego Młodzianka, jedni zbłąkani, drudzy zapomniani, nikt ich nie szuka i nikt nie wspomina, nawet Matka Boska Dobrej Pamięci nic im nie może pomóc, bractwo Matki Boskiej Gromnicznej, jeszcze jedno św. Katarzyny, to pierwsze było księgarzy, a teraz brukarzy, św. Anny, św. Eligiusza, bogatego patrona złotników, św. Michała i Zaduszne, św. Marcelina, Matki Boskiej Różańcowej, św. Justyny i św. Rufiny, Dusz Męczenników, Ran Chrystusowych, Matki Bożej, św. Franciszka Grodzkiego, Matki Boskiej Pocieszycielki Strapionych, których nie brak, i wreszcie Matki Boskiej Skutecznego Leku, bo wiadomo, że leki daje się zawsze po fakcie, a czasem nawet za późno, lecz jeśli istnieje odrobina nadziei, można jeszcze uciec się do Najświętszego Sakramentu, który właśnie się zbliża, wyhaftowany na sztandarze, przed nim zaś niosą, jako prekursora, św. Jana Chrzciciela, przedstawionego pod postacią ubranego w skóry pacholęcia w asyście czterech aniołów sypiących kwiaty, prawdopodobnie nie ma drugiego takiego kraju, gdzie by aniołowie tak licznie przechadzali się po ulicach, wystarczy tylko wyciągnąć rękę, żeby sprawdzić, iż są najzupełniej prawdziwe i realne, chociaż nie latają, zatem latanie nie jest wcale dowodem anielskości, jeśli więc ksiądz Bartłomiej de Gusmao, albo po prostu Wawrzyniec, poleci pewnego dnia, to z tak błahego powodu nie stanie się aniołem, do tego potrzebne są inne cechy, wszelako za wcześnie na takie rozważania, jeszcze nie ma dostatecznych zapasów ludzkiej woli, na razie przeszła dopiero połowa procesji, zaczyna już dokuczać upał późnego poranka tego dnia ósmego czerwca roku pańskiego 1719, teraz nadchodzą różne inne zgromadzenia, ale ludzie są już roztargnieni, idą zakonnicy i nikt nie zwraca na nich uwagi, nawet nie wszystkie bractwa zostały dostrzeżone, Blimunda patrzy w niebo, Baltazar na Blimundę, ta zaś zastanawia się, czy rzeczywiście księżyc jest w nowiu, czy przypadkiem nad klasztorem Carmo nie pojawi się cienki, ostry jak brzytwa półksiężyc pierwszej kwadry, który niczym wyostrzony pałasz otworzy przed jej wzrokiem wszystkie ciała, przeszło właśnie pierwsze zgromadzenie, jakie to było, nawet nie wiem, jacyś zakonnicy, trynitarze św. Franciszka od Jezusa, franciszkanie, karmelici, dominikanie, cystersi, jezuici od św. Rocha i od św. Antoniego, od tylu nazw i kolorów kręci się w głowie i nie sposób tego zapamiętać, najwyższy czas, żeby zjeść prowiant zabrany z domu czy też coś kupionego na miejscu, a podczas posiłku można porozmawiać o tym, co już się zobaczyło, o złoconych krzyżach, marszczonych rękawach, białych chustach, ogoniastych frakach, długich pończochach, butach z klamrami, bufkach, czepkach, krynolinach, fantazyjnych pelerynach, koronkowych kołnierzach, żakiecikach, tylko polne lilie nie umieją prząść ni tkać i dlatego są nagie, gdyby zaś Bóg chciał, abyśmy też byli nadzy, uczyniłby nas liliami, kobiety na szczęście i tak nimi są, ale liliami ubranymi, Blimunda ubrana, ale i rozebrana, lecz cóż to za myśli, Baltazarze, co za grzeszne wspomnienia, i to w chwili gdy zbliża się krzyż katedralny, za nim zaś kongregacja misjonarzy, dalej oratorianie i nieprzebrany tłum kleru z różnych parafii, doprawdy, moi państwo, tylu ludzi zajmuje się zbawieniem naszych dusz, a ciągle nie wiadomo, czym one są, nie myśl sobie, Baltazarze, że jako żołnierz, choć inwalida, należysz do bractwa mężów idących w procesji, do tych stu osiemdziesięciu czterech z zakonu rycerskiego Santiago da Espada, stu pięćdziesięciu z zakonu Aviz i tyluż z zakonu Chrystusa, gdyż oni sami wybierają sobie konfratrów, a ponadto Bóg nie chce na swoich ołtarzach zwierząt ułomnych, i na dodatek pośledniej krwi, zostań więc, Baltazarze, na swoim miejscu i oglądaj sobie procesję, właśnie przechodzą paziowie, kantorowie, kamerdynerzy, dwaj porucznicy gwardii królewskiej, raz, dwa, w przepysznych mundurach, dziś powiedzielibyśmy galowych, krzyż patriarszy z rubinowymi szarfami po bokach, kapelani z uniesionymi laskami zwieńczonymi pęczkami goździków, taki to już los kwiatów, pewnego dnia zatkną je też w lufy karabinów, chłopcy z chóru, okrągłe baldachimy z bazyliki Santa Maria Maior i z bazyliki patriarchalnej, obydwa z białych i czerwonych klinów ułożonych na przemian, skąd za dwieście czy trzysta lat może bazylika będzie oznaczać parasol, Złamał mi się drut w bazylice, Zostawiłam bazylikę w autobusie, Zamówiłam nową rączkę do bazyliki, Kiedy będzie gotowa moja bazylika w Mafrze, zastanawia się król, który przytrzymuje jedno z drzewc baldachimu, przed nim idzie kapituła, diakoni w białych dalmatykach, następnie prezbiterzy w takichże ornatach, dalej różni dostojnicy w humerałach, pluwiałach i paliuszach, lud nawet nie zna tych wszystkich słów, może tylko zna mitrę i wie nawet, jaki ma kształt, bo równie dobrze zdobi kurzy kuper, jak głowy kanoników, z których każdy idzie w towarzystwie trzech paziów, jeden niesie płonącą pochodnię, drugi kapelusz, obydwaj ubrani na dworską modłę, kaudatariusz zaś odziany jest w kaftan i kolczugę, teraz dopiero zbliża się orszak patriarchy, na przedzie kroczy sześciu szlachciców z jego rodu niosących płonące pochodnie, później beneficjant asystujący z pastorałem oraz drugi kapelan z trybularzem, za nim akolici kołyszący zdobnymi srebrnymi kadzielnicami, dwóch mistrzów ceremonii i dwunastu giermków również z pochodniami, O grzeszny ludu, wy mężczyźni, i wy, kobiety, którzy w zatraceniu pędzicie wasz przemijający żywot, spółkujecie, pijecie i objadacie się ponad miarę, nie przestrzegacie przykazań, płacenia dziesięciny oraz ośmielacie się bez lęku i drwiąco mówić o piekle, wy, mężczyźni, którzy przy każdej okazji obmacujecie w kościele tyłki kobiet, i wy, kobiety, które dzięki resztkom wstydu nie obmacujecie w kościele przyrodzenia mężczyzn, patrzcie, co macie przed oczami, oto baldachim na ośmiu drzewcach, a pod nim ja, patriarcha, ze świętą monstrancją w ręku, klękajcie, grzesznicy, powinniście teraz, w tej chwili, się wykastrować, żeby więcej nie spółkować, powinniście w tej chwili związać sobie szczęki, żeby więcej nie kalać duszy obżarstwem i opilstwem, w tej chwili powinniście też wywrócić i opróżnić wasze kieszenie, bo w raju nie są potrzebne monety, w piekle takoż nie, w czyśćcu zaś długi się płaci modlitwami, tu, owszem, są one potrzebne na jeszcze jedną złotą monstrancję i na opłacenie srebrem tych wszystkich ludzi, dwóch kanoników podtrzymujących poły mego pluwiału i niosących mitry, dwóch subdiakonów unoszących rąbek fałdy, kaudatariuszy idących z tyłu, i stąd kaudatariuszami zwanych, a także tego oto mego brata, który jest hrabią i niesie ogon mego pluwiału, i dwóch giermków z flabellami, i innych ze srebrnymi laskami, pierwszego subdiakona niosącego welon pozłacanej mitry, tej samej, której nie można dotykać rękami, niemądry był Chrystus, że nie włożył sobie na głowę mitry, wprawdzie był synem Boga, w co nie wątpię, ale był prostaczkiem, przecież z dawien dawna wiadomo, że żadna religia nie przyjmie się bez mitry, tiary lub melonika, gdyby go sobie włożył, od razu stałby się najwyższym kapłanem, zarządcą zamiast Poncjusza Piłata, i pomyśleć, czego uniknąłem, tak właśnie powinno być na tym świecie, bo gdyby nie był taki, jaki jest, to ja też nie byłbym patriarchą, płaćcie zatem, co komu należy, cesarzowi co boskie i Bogu co cesarskie, a my już wszystko policzymy i rozdzielimy pieniądze, grosik dla mnie, grosik dla ciebie, zaprawdę powiadam wam i zawsze będę to mówił. A oto ja, wasz król Portugalii, Algarve i całej reszty, idę tu trzymając jedno z drzewc, patrzcie, jak wasz monarcha się stara i jak dba o dobra doczesne i wieczne ojczyzny i ludu, mogłem przecież przysłać na moje miejsce jakiegoś sługę, jakiegoś księcia albo markiza, żeby nieśli na zmianę, lecz nie, jestem tu we własnej osobie, tak samo we własnej osobie infanci, moi bracia a wasi panowie, klękajcie, klękajcie, przechodzi bowiem monstrancja i ja również, wewnątrz niej jest Chrystus, a wewnątrz mnie łaska bycia królem na ziemi, któryś z nas zwycięży, jeśli idzie o sprawy cielesne, to ja, królewski knur, bo wiadomo, że choć mniszki są oblubienicami Pana, i jest to święta prawda, to właśnie mnie jak Pana przyjmują w swoich łóżkach i dlatego że to właśnie ja jestem Panem, wzdychają z rozkoszy zaciskając w dłoni różaniec, splątane i zapomniane mistyczne ciało, a tymczasem święci z kapliczki nasłuchują namiętnych szeptów płynących spod sklepienia łoża, sklepienia, które góruje nad niebieskim, bo tu właśnie jest niebo najlepsze ze wszystkich. Ukrzyżowanemu zaś głowa opadła na ramię, biedaczysko, może to z bólu i umęczenia, a może by lepiej widzieć rozbierającą się Paulę, może jest zazdrosny o tę skradzioną oblubienicę, o ten klasztorny kwiat pachnący kadzidłem, o to boskie ciało, ale przecież, kiedy wychodzę, ma ją dla siebie, a jeśli zaszła w ciążę, to wiadomo, że syn jest mój, nie ma co dwa razy tego powtarzać, bezpośrednio za mną idą kantorzy intonujący motety i hymny kościelne, co nasunęło mi pewną myśl, nie ma to jak królewskie myśli, zresztą jak bez nich panować, pomyślałem sobie więc, że każę siostrom z Odivelas, by w sypialni Pauli śpiewały Benetictus, gdy będę z nią w łóżku, przed, podczas i po wszystkim, amen.

Zagrzmiały salwy z okrętów, zawtórował im bastion na placu Pałacowym, dwa kroki stąd, a ich dudniące echo zlało się z hukiem armat ze wszystkich wież i fortów, pułk królewski oraz pułki z Peniche i z Setubalu stojące na placu sprezentowały broń. Boże Ciało idzie ulicami Lizbony, baranek ofiarny, pan zastępów, sprzeczność nie do pogodzenia, złote słońce, kryształ i monstrancja, przed którą chylą się głowy, bóstwo zjadane i doszczętnie trawione, być może kogoś zdziwi, że jesteś za pan brat z lizbończykami, z tymi wszystkimi kozłami ofiarnymi, z żołnierzami bez własnej broni, białymi szkieletami na pustyni, zjadaczami siebie samych, dlatego właśnie ci wszyscy mężczyźni i kobiety czołgają się po ulicach, wymierzając sobie i bliźnim policzki, bijąc się z hukiem w piersi i po bokach, wyciągając ręce ku idącym w procesji, ku rąbkom szat, brokatom i koronkom, ku aksamitom i kokardom, ku wstążkom, haftom i klejnotom. Pater noster qui non es in coelis.

Zapada zmierzch. Na niebie ledwie dostrzegalna światłość zwiastuje wzejście księżyca. Jutro Blimunda odzyska swój wzrok, w dniu dzisiejszym jest ślepa.


Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wrócił z Coimbry, jest już doktorem prawa kanonicznego i ma czarno na białym, że nazywa się de Gusmao, nie posądzajmy go wszakże o grzech pychy, wybaczmy mu raczej, z pożytkiem dla własnej duszy, ten brak pokory, zważywszy na przytoczone przezeń powody, a przez to i nam być może zostaną wybaczone winy, ta i inne, bo przecież zmiana nazwiska nie jest jeszcze rzeczą najgorszą, dużo gorzej jest zmienić oblicze albo dane słowo. Wygląda jednak na to, że nie zmienił on ani oblicza, ani słowa, a dla Baltazara i Blimundy nazywa się też po dawnemu, jeśli zatem król mianował go szlachcicem, królewskim kapelanem i członkiem królewskiej akademii, to te wszystkie oblicza i tytuły oraz przybrane nazwisko są tylko zewnętrzną maską, którą zostawia u wrót majątku księcia Aveiro, zostaje ona za progiem, bo też wyobraźmy sobie, jak każdy z tych trzech zareagowałby na widok maszyny, szlachcic powiedziałby, że to zajęcie dla mechanika, kapelan wykląłby diabelski wynalazek, natomiast członek akademii odwróciłby się od niej, gdyż uznałby, że to sprawa przyszłości, i zająłby się nią dopiero, kiedy by się stała sprawą należącą do przeszłości. A my jesteśmy w dniu dzisiejszym.

Ksiądz mieszka na tyłach placu Pałacowego, w domu pewnej wdowy, której mąż nosił pastorał, ale dawno temu zginął w bójce od pchnięcia rapierem, zajście to miało miejsce jeszcze za króla Piotra II, a więc w odległej przeszłości, i nadmieniamy o nim tylko dlatego, że w domu tej właśnie kobiety zamieszkał ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, a zatem wypada coś o niej powiedzieć, skoro pominęliśmy jej nazwisko, które, jako się rzekło, znaczy tyle co nic. Mieszka zatem ksiądz w pobliżu pałacu i całe szczęście, gdyż często tam bywa, i to nie tyle z powodu funkcji królewskiego kapelana, bo jest ona raczej honorowa i nie związana z konkretnymi obowiązkami, lecz dlatego iż cieszy się względami króla, który ciągle nie traci nadziei, mimo że mija już jedenaście lat, i od czasu do czasu dobrodusznie zapytuje, A więc, kiedy będę mógł zobaczyć maszynę w locie, na co ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec z czystym sumieniem może powiedzieć tylko tyle, Najjaśniejszy Panie, możesz być pewien, że pewnego dnia maszyna poleci, Ale czy dożyję tego dnia, Wasza Miłość nie musi wcale żyć tak długo, jak biblijni patriarchowie, by nie tylko zobaczyć maszynę w powietrzu, ale nawet nią polecieć. Odpowiedź ta zabrzmiała trochę impertynencko, wszakże król tego nie zauważył, albo zauważył i potraktował ją pobłażliwie, albo też jego uwagę zaprzątnęła już myśl o tym, że ma asystować przy lekcji muzyki córki, infantki Dony Marii Barbary, chyba tak, bo skinął na księdza, aby się przyłączył do orszaku, nie wszyscy mogą się poszczycić dostąpieniem takiej łaski.

Dziewczynka siedzi już przy klawikordzie, jest taka młodziutka, jeszcze nie skończyła nawet dziewięciu lat, a już takie obowiązki ciążą na jej krągłej główce, musi się nauczyć stawiać krótkie paluszki na odpowiednich klawiszach i wiedzieć o tym, o ile wie, że w Mafrze buduje się klasztor, dużo prawdy jest w powiedzeniu, z małej chmury duży deszcz, bo z racji tego, że w Lizbonie przyszło na świat dziecko, w Mafrze rozpoczęto budowę kamiennego kolosa, a z Londynu sprowadzono Domenica Scarlattiego. Lekcji przysłuchuje się para królewska w małym gronie, wszystkiego jakieś trzydzieści osób, licząc dyżurnych pokojowców jego i jej, piastunki, damy dworu, księdza Bartłomieja Wawrzyńca oraz innych duchownych stojących z tyłu. Il maestro koryguje palcówki, fa, la, do, fa, do, la, Jej Wysokość bardzo się stara, przygryza usteczka, pod tym względem nie różni się od każdego innego dziecka, urodzonego w pałacu czy gdzie indziej, matka usiłuje ukryć pewne zniecierpliwienie, ojciec jest królewski i surowy, tylko kobiety, istoty o miękkich sercach, poddają się urokowi muzyki i dziewczątka, mimo że gra tak źle, ale nie ma się czemu dziwić, to dopiero początki, więc królowa Maria Anna nie powinna spodziewać się cudów, Il signor Scarlatti przyjechał dopiero przed paroma miesiącami, dlaczego też ci cudzoziemcy tak komplikują nazwiska, przecież łatwo odgadnąć, że ten po prostu nazywa się Szkarłat, co zresztą pasuje do niego, jest to mężczyzna pięknej postury, twarz ma podłużną, wydatne, mocno zarysowane usta, szeroko rozstawione oczy, Włosi jednak mają coś w sobie, popatrz choćby na tego, który trzydzieści pięć lat temu urodził się w Neapolu, To się nazywa być w sile wieku, moja droga.

Po zakończeniu lekcji całe towarzystwo rozchodzi się, król w jedną stronę, królowa w drugą, infantka też w swoją stronę, jak zwykle wszystko odbywa się z zachowaniem etykietalnych zasad pierwszeństwa, wśród niezliczonych ukłonów, wreszcie cichnie szum krynolin, spodni i kokard, w salonie zostaje tylko Domenico Scarlatti i ksiądz Bartłomiej de Gusmao. Włoch przebiega palcami po klawiaturze, zrazu od niechcenia, jakby szukając tematu lub też usiłując poprawić błąkające się jeszcze echa, lecz nagle muzyka porywa go, palce płyną po klawiszach niby unoszona prądem kwietna łódź, co już to zwolni, przytrzymana przez chylące się ku wodzie gałęzie, już to mknie raźno, by po chwili sunąć cicho po bezkresnej toni jeziora, po świetlistych wodach Zatoki Neapolitańskiej, po tajemnych i dźwięcznych kanałach Wenecji, po rozświetlonym jutrzenką Tagu, król już gdzieś zniknął, królowa skryła się w swojej komnacie, infantka zaś pochyla się nad tamborkiem, od maleńkości trzeba się uczyć, a muzyka dźwięczy niby paciorki świeckiego różańca, matko nasza, któraś jest na ziemi. Panie Scarlatti, odezwał się ksiądz, gdy improwizja się skończyła, przywracając harmonię pałacowym echom, wprawdzie nie mogę się pochwalić znajomością tej sztuki, ale sądzę, że nawet Indianina z moich stron, jeszcze mniej się na tym rozumiejącego niż ja, musiałby porwać te boskie brzmienia. Wątpię, odpowiedział muzyk, wiadomo bowiem, że słuch trzeba szkolić, by umiał cenić dźwięki, podobnie jak oczy muszą uczyć się rozróżniać wartość poszczególnych liter i odczytywać ich układy, a uszy rozumieć ludzką mowę. Te roztropne słowa korygują moją nierozważną wypowiedź, ale to zwykły ludzki błąd, zamiast ograniczyć się do prawdy, wolimy mówić to, co inni chcieliby usłyszeć. By jednak ludzie mogli ograniczyć się do prawdy, muszą najpierw poznać błędy, i popełniać je, Nie potrafiłbym na to odpowiedzieć jednoznacznie, lecz jestem przekonany o konieczności błędów.

Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec oparł łokcie na wieku klawesynu i spojrzał w zadumie na Scarlattiego, skorzystajmy więc z ich milczenia i dorzućmy od siebie, iż ta płynna rozmowa między portugalskim księdzem i włoskim muzykiem może nie jest całkiem zmyślona, a jest wszak wielce prawdopodobne, że takie właśnie słowa i grzeczności wymieniali oni w owym czasie, zarówno w pałacu, jak i poza nim, o czym niebawem będzie mowa. A jeśli kogoś dziwi, że Scarlatti w ciągu paru miesięcy nauczył się tak dobrze po portugalsku, to po pierwsze nie zapominajmy, że to przecież muzyk, po drugie zaś możemy dodać, że od siedmiu lat język ten nie jest mu obcy, gdyż w Rzymie był w służbie u naszego ambasadora, a później podczas wędrówek po różnych dworach królewskich i biskupich, i nie zapomniał tego, czego się nauczył. Co się zaś tyczy uczonego charakteru rozmowy oraz doboru gładkich słów, to ktoś tu trochę pomógł.

Macie, panie, rację, rzekł ksiądz, lecz w ten sposób człowiek naraża się na to, że wydaje mu się, iż wyznaje prawdę, gdy tymczasem tkwi w błędzie. Tak, ale równie dobrze może mu się wydawać, że tkwi w błędzie, gdy w istocie wyznaje prawdę, odparł muzyk, na co znów ksiądz, Nie zapominajcie, że Piłat pytając Chrystusa o prawdę nie oczekiwał bynajmniej odpowiedzi, a i Zbawiciel mu jej nie dał. Być może obydwaj wiedzieli, że nie istnieje odpowiedź na to pytanie, Skoro tak, to pod tym względem Piłat nie różniłby się od Jezusa, Na to w końcu wychodzi, Jeśli muzyka jest taką mistrzynią argumentacji, chcę natychmiast zostać muzykiem, a nie kaznodzieją, Dzięki za komplement, ale naprawdę chciałbym, ojcze Bartłomieju, by pewnego dnia moja muzyka potrafiła coś wyłożyć, zanegować i wyciągnąć wnioski, tak jak to czyni kazanie lub wykład, Choć zważywszy na to, co i jak się mówi, panie Scarlatti, najczęściej te wywody za i przeciw są bardzo mgliste i nic z nich nie wynika. Muzyk nic na to nie odpowiedział i ksiądz dodał jeszcze, Każdy uczciwy kaznodzieja musi to czuć schodząc z ambony. Włoch wzruszył ramionami i powiedział, Po muzyce i po kazaniu zawsze nastaje cisza, jest więc bez znaczenia, czy się chwali kazanie i oklaskuje muzykę, bo może tylko cisza istnieje naprawdę.

Domenico Scarlatti i Bartłomiej Wawrzyniec wyszli na plac Pałacowy i rozstali się, muzyk mając wolny czas przed próbą w kaplicy królewskiej udał się na przechadzkę, podczas której komponował nowe melodie, ksiądz zaś wrócił do domu, na taras, skąd rozciągał się widok na Tag i leżącą na przeciwległym brzegu równinę Barreiro, wzgórza Almady, Pragal i hen, dalej, aż po ledwie widoczny szczyt Cabega Seca do Bugio, co za promienny dzień, kiedy Bóg tworzył świat, nie wypowiedział słowa Fiat, gdyby to zrobił, cały świat byłby jednakowy, wystarczyłoby jedno słowo, ale on robił to stopniowo, krok za krokiem, wprzód stworzył morze i pożeglował po nim, potem stworzył ziemię, żeby móc wylądować, w niektórych miejscach zatrzymał się dłużej, na inne nawet nie rzucił okiem, a tu właśnie odpoczywał, a jako że nie było jeszcze mogących go podglądać przedstawicieli rodu ludzkiego, wykąpał się, i właśnie na pamiątkę tego na tutejszym brzegu zbierają się wielkie stada mew czekających ciągle, że Bóg wróci, by powtórnie się wykąpać w wodach Tagu, choć już nie tych samych, i że przynajmniej raz będą mogły mu okazać wdzięczność za to, że są mewami. Chcą również przekonać się, czy Bóg bardzo się postarzał. Wdowa przyszła zawiadomić księdza, że obiad jest gotów, pod oknami przejechał powóz w otoczeniu halabardników. Jakaś mewa, która odłączyła się od stada, szybowała nad krawędzią dachu podtrzymywana podmuchem od lądu. Bądź błogosławiony, ptaku, szepnął ksiądz i w głębi ducha poczuł, że jest ulepiony z tego samego ciała i tej samej krwi, przeszedł go dreszcz, gdyż miał wrażenie, iż z ramion wyrastają mu pióra, kiedy zaś mewa zniknęła, wydało mu się, że zabłądził na pustyni. Skoro tak, to Piłat nie różniłby się od Jezusa, pomyślał nagle wracając do rzeczywistości, jednocześnie przeniknęła go świadomość, że jest nagi, odarty ze skóry, jakby ją zostawił w łonie matki, wtedy powiedział głośno, Bóg jest jeden.

Cały ten dzień ksiądz Bartłomiej przesiedział w swoim pokoju wzdychając i jęcząc, tak też spędził wieczór i wreszcie wdowa znów zastukała do zamkniętych drzwi mówiąc, że czas na wieczerzę, ksiądz jednak nie chciał nic jeść, wyglądało na to, że szykuje się do długotrwałego postu, pragnąc zaostrzyć zdolność widzenia i rozumienia, choć sam nie wiedział, co jeszcze miałby zrozumieć po tym, jak ogłosił jedność Boga mewom znad Tagu, co było najwyższym zuchwalstwem, bo nawet heretycy nie negują faktu, że Bóg jest jeden w swojej istocie, a księdza uczono przecież, że wprawdzie Bóg jest jeden, ale w trzech osobach, w co dziś zwątpił pod wpływem mew. Zapadła ciemna noc, całe miasto już śpi, a nawet jeśli nie śpi, to ucichło i tylko od czasu do czasu słychać pohukiwania czuwających straży, żeby czasem korsarze francuscy gdzieś tu nam nie wylądowali, tymczasem Domenico Scarlatti pozamykał drzwi i okna, zasiadł do klawesynu i subtelne dźwięki zaczęły sączyć się przez szpary i komin wypełniając lizbońską noc, co to za muzyka, zastanawiają się portugalscy i niemieccy gwardziści, a tak jedni, jak i drudzy rozumieją ją jednako, słyszą ją też przez sen marynarze śpiący pod gołym niebem na pokładach, a obudziwszy się, natychmiast ją rozpoznają, słyszą ją też włóczędzy szukający schronienia na nabrzeżu, pod wyciągniętymi na ląd łodziami, słyszą ją też mnisi i mniszki z tysiąca klasztorów, którzy mówią, Toż to chóry anielskie, w tym kraju dzieją się coraz to nowe cuda, słyszą ją też zamaskowani mordercy i konające ofiary, którym w godzinie śmierci zastępuje ona spowiedź i odpuszczenie grzechów, usłyszał ją również pewien więzień w lochach Inkwizycji, chwycił za gardło znajdującego się w pobliżu strażnika i udusił go, wszak to zabójstwo i tak już nie zmieni rodzaju śmierci, na jaką został skazany, słyszą tę muzykę również Baltazar i Blimunda, choć znajdują się daleko od Lizbony, i leżąc obok siebie zastanawiają się, Co to za muzyka, ale najpierwszy usłyszał ją ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, który mieszka w pobliżu, wstał z łóżka, zapalił oliwną lampę i otworzył okno, żeby lepiej słyszeć. Wleciały natychmiast wielkie komary, które posiadały na suficie, najpierw kołysząc się na długich nogach, a później tkwiąc nieruchomo, może zafascynowało je skrzypienie pióra, gdyż ksiądz Bartłomiej siadł do pisania, Et ego in illo, I ja jestem w nim, aż do białego rana pisał kazanie na Boże Ciało, toteż jego ciało nie posłużyło tej nocy za pożywienie komarom.

Po paru dniach Włoch podszedł do księdza w kaplicy królewskiej i zaczął z nim rozmawiać. Po wymianie pierwszych słów wyszli z kaplicy przez drzwi znajdujące się pod lożami króla i królowej, a prowadzące do pałacowej galerii. Gawędzili o tym i owym, oglądając arrasy wiszące na ścianach, jest tu i historia Aleksandra Wielkiego, i triumfy Wiary i Sakramentu według rysunków Rubensa, i historia Tobiasza według rysunków Rafaela, i zdobycie Tunisu, jeśli pewnego dnia te tkaniny się zapalą, nie zostanie z nich ani jedna jedwabna nitka. Domenico Scarlatti jakby od niechcenia powiedział w pewnej chwili, Król ma w swojej loży kopię rzymskiej bazyliki Św. Piotra, którą wczoraj złożył w mojej obecności, co poczytuję sobie za wielki zaszczyt, Którego ja nigdy nie dostąpiłem, ale nie mówię tego przez zazdrość, przeciwnie, cieszę się, że naród włoski został tak zaszczycony w osobie jednego ze swoich synów, Mówią, że król jest wielkim budowniczym, stąd też może jego zamiłowanie do wznoszenia własnymi rękami architektonicznej głowy Kościoła Świętego, choć w miniaturze, Zupełnie inne wymiary ma bazylika budowana w Mafrze, jest to gigantyczna budowla, która zadziwi świat, Jakże różnorodne są dzieła ludzkich rąk, moje – to dźwięki, Mówicie, panie, o rękach, Mówię o dziełach, które umierają wkrótce po narodzinach, Mówicie o dziełach, Mówię o rękach, na co by się zdały, gdyby brakło pamięci i papieru, na którym je zapisuję, mówicie o rękach, Mówię o dziełach.

Wydawać by się mogło, że jest to jedynie wdzięczna gra słów, igranie z ich znaczeniem, zabawa w stylu epoki bez szczególnego przywiązywania wagi do zrozumiałości wypowiedzi, lub też celowe zaciemnianie jej sensu. Zupełnie tak, jakby w kościele podczas kazania kaznodzieja wykrzyknął pod adresem wizerunku św. Antoniego, Czarnuch, złodziej, pijanica, po czym próbował zatuszować skandal wyjaśniając ukrytą intencję, podstęp i pozory zawarte w tej apostrofie, no bo nazwał go czarnuchem, gdyż miał skórę osmaloną przez diabła, który jednak nie zdołał zbrukać jego duszy, złodziejem był zaś dlatego, iż wykradł Dzieciątko z objęć Maryi, pijanica natomiast z uwagi na to, że był w stanie permanentnego upojenia łaską boską, ale moim zdaniem powinieneś uważać, mości kaznodziejo, gdy bowiem odwracasz cały koncept do góry nogami, mimo woli folgujesz pokusie herezji, która w tobie drzemie i mąci twoje sny, wykrzykujesz więc jeszcze, Przeklęty niech będzie Ojciec, przeklęty Syn, przeklęty Duch Święty, choć zaraz dodajesz, Ryczą demony w piekle, myśląc, że tym sposobem unikniesz potępienia, ale ten, który wszystko widzi, nie ten ślepy Tobiasz, ale ten, dla którego nie istnieją ciemności i ślepota, on dobrze wie, że wypowiedziałeś dwie głębokie prawdy, z których wybrał jedną, tę swoją, gdyż ani ty, ani ja nie wiemy, jaka jest prawda boska, w dodatku jeśli idzie o prawdziwego Boga.

Dzieła, ręce, dźwięki, loty wszystko to wygląda na grę słów, Dowiedziałem się, ojcze Bartłomieju de Gusmao, że za sprawą twoich rąk jakaś maszyna uniosła się w powietrze i poleciała, Prawdę rzekli o tym, co wówczas ujrzeli, później natomiast stali się ślepi na prawdę, która przesłoniła tę pierwszą, Nie bardzo rozumiem, Było to przed dwunastu laty, od tego czasu prawda bardzo się zmieniła, Ciągle nie rozumiem, Bo to tajemnica, Na to mogę odpowiedzieć, że według mojego rozumienia tylko muzyka może unosić się w powietrzu, Wobec tego jutro pojedziemy zobaczyć pewną tajemnicę. Zatrzymali się właśnie przed ostatnim arrasem, przedstawiającym historię Tobiasza, na którym gorzka rybia żółć przywraca wzrok ślepcowi, Gorycz wyziera z oczu widzących, panie Domenico Scarlatti, Pewnego dnia wszystko to wypowie muzyka, ojcze Bartłomieju de Gusmao.

Następnego dnia każdy z nich dosiadł mulicy i pojechali do Sao Sebastiao da Pedreira. Patio znajdujące się między pałacem z jednej strony a spichlerzem i szopą z drugiej było starannie zamiecione. Rynną leżącą na ziemi płynęła woda, słychać było skrzypienie obracającej się norii. Pobliskie grządki były uprawione, drzewa owocowe zadbane i poprzycinane, w zasięgu wzroku nic nie przypominało dzikiej gęstwiny sprzed dziesięciu lat, kiedy po raz pierwszy Baltazar i Blimunda się tu zjawili. Ale reszta folwarku nie była zagospodarowana i nie mogło być inaczej, jeśli do pracy na roli były tylko trzy ręce, i to przez większość czasu zajęte robotą nie związaną z uprawą ziemi. Z wnętrza szopy słychać przez otwarte drzwi odgłosy pracy w warsztacie. Ksiądz Bartłomiej poprosił Włocha, by poczekał na zewnątrz, i wszedł do środka. Baltazar był sam i za pomocą toporka ociosywał długą belkę. Dzień dobry, powiedział ksiądz, przyprowadziłem gościa, który chce zobaczyć maszynę. Kto to jest, Ktoś z pałacu, Chyba nie król, Pewnego dnia i on się zjawi, przed paroma dniami zapytał mnie na osobności, kiedy ujrzy maszynę w powietrzu, ale tym razem przyprowadziłem kogoś innego. A więc pozna naszą tak pilnie strzeżoną tajemnicę, tego nie przewidywała nasza umowa, po cóż więc milczeliśmy przez tyle lat, Ja jestem wynalazcą passaroli i ja decyduję o wszystkim, Ale to my ją budujemy, jeśli ksiądz sobie życzy, możemy sobie pójść. Baltazarze, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale jestem przekonany, że ta osoba zasługuje całkowicie na zaufanie, włożyłbym za nią rękę w ogień i oddałbym duszę w zastaw, Czy to kobieta, Nie, to mężczyzna, narodowości włoskiej, jest od paru miesięcy na dworze, to muzyk, uczy infantkę gry na klawesynie i jest kapelmistrzem królewskiej kaplicy, nazywa się Domenico Scarlatti, Szkarłat, co prawda nie jest to prawidłowa wymowa, ale to niewielka różnica, możesz więc nazywać go Szkarłat, tym bardziej że wszyscy tak właśnie go nazywają, i co więcej, uważają tę wymowę za prawidłową. Ksiądz skierował się w stronę drzwi, ale przystanął i zapytał, A gdzie Blimunda, Jest w ogrodzie, odpowiedział Baltazar.

Włoch skrył się w chłodnym cieniu rozłożystego platanu. Nie był zbyt zainteresowany otoczeniem, patrzył spokojnie na pozamykane okna pałacu, na porosły trawą gzyms, na rynnę z wodą, po której ślizgały się jaskółki goniące owady. Ksiądz Bartłomiej podszedł do niego z chustką wyciągniętą z kieszeni i powiedział z uśmiechem, Tylko z zawiązanymi oczami można zgłębiać tajemnicę, muzyk zaś odpowiedział tym samym tonem, A mimo to, ileż razy się od niej odwracamy, Tym razem tak nie będzie, panie Scarlatti, uwaga na próg, to ta wyższa płyta, a teraz, nim panu odsłonię oczy, chcę wyjaśnić, że mieszkają tu dwie osoby, pewien mężczyzna, zwany Baltazar Siedem Słońc, i pewna kobieta, Blimunda, którą z tej racji, że jest towarzyszką życia Siedmiu Słońc, nazwałem Siedem Lun, to oni właśnie realizują dzieło, które panu pokażę, wyjaśniam im, co mają robić, a oni to wykonują, teraz może pan już odwiązać chustkę, panie Scarlatti. Bez pośpiechu, z tym samym spokojem, z jakim obserwował jaskółki, Włoch zdjął opaskę.

Przed nim stał gigantyczny ptak z rozpostartymi skrzydłami, wachlarzowatym ogonem, długą szyją i jeszcze nieforemną głową, przez co nie było wiadomo, czy to ma być sokół, czy mewa. To o tę tajemnicę chodziło, spytał, Tak, do tej pory była to tajemnica trzech osób, a teraz już czterech, to właśnie jest Baltazar Siedem Słońc, Blimunda przyjdzie niebawem, jest w ogrodzie. Włoch skłonił się lekko Baltzarowi, na co ten odpowiedział głębszym, choć niezdarnym ukłonem, jest przecież tylko mechanikiem, a w dodatku taki brudny, cały czarny od sadzy kuźniczej, tylko hak połyskuje od wytężonej, nieprzerwanej pracy. Domenico Scarlatti podszedł do maszyny wspartej na poziomych podporach, położył rękę na jednym ze skrzydeł, zupełnie jakby to była klawiatura, i wówczas stała się rzecz dziwna, cały ptak zadrżał mimo swojego ciężaru, mimo drewnianego szkieletu, żelaznych prętów i wikliny, doprawdy, jeśli znajdzie się siła zdolna to wszystko unieść, to już dla człowieka nie będzie rzeczy niemożliwych, Te skrzydła są nieruchome, Owszem, są, Ale żaden ptak nie poleci bez poruszania skrzydłami, Baltazar odpowiedziałby na to, że wystarczy być ptakiem, żeby pofrunąć, ale ja powiem, że tajemnica latania nie tkwi w skrzydłach, I właśnie tej tajemnicy nie mogę poznać, Nie mogę wyjaśnić nic ponadto, co tu widać, Już za to jestem wdzięczny, ale skoro ten ptak ma polecieć, to jak się stąd wydostanie, przecież nie zmieści się w drzwiach.

Baltazar i ksiądz Bartłomiej spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, a potem zwrócili się w stronę drzwi, w których właśnie stanęła Blimunda z koszem pełnym czereśni i odpowiedziała, W swoim czasie się buduje i w swoim czasie się burzy, kiedyś jakieś ręce ułożyły dachówkę na rym dachu, inne zaś go rozbiorą, być może razem ze ścianami, o ile zajdzie potrzeba. To właśnie jest Blimunda, powiedział ksiądz, Siedem Lun, dorzucił muzyk. Miała w uszach kolczyki z czereśni, chciała się w nich pokazać Baltazarowi, podeszła więc do niego podając z uśmiechem koszyk, Wenus i Wulkan, pomyślał muzyk, ale wybaczmy mu to klasyczne porównanie, nie miał przecież najmniejszego pojęcia o tym, jak naprawdę wygląda ciało Blimundy pod zgrzebnym ubiorem, a i Baltazar wbrew pozorom nie był po prostu usmolonym kowalem, na jakiego wyglądał, wszak Wulkan był kuternogą, on zaś jednoręki, podobnie zresztą jak Pan Bóg. Dodajmy jeszcze, że gdyby Wenus miała takie oczy jak Blimunda, piałyby na jej cześć wszystkie koguty świata, nie mówiąc już o tym, że czytałaby w rozkochanych sercach, zwykły śmiertelnik musi przecież w czymś przewyższać bóstwa, Baltazar też zresztą góruje nad Wulkanem, ów bóg bowiem stracił swoją boginię, ten mężczyzna zaś nie straci swojej kobiety.

Zasiedli wszyscy wokół koszyka, w którym kolejno zanurzali ręce, nie zważając zupełnie na konwenanse, bacząc jedynie, by nie przeszkadzać sobie wzajemnie, teraz właśnie sięga klockowata ręka Baltazara, chropowata niczym kora oliwki, następnie świątobliwa i miękka dłoń księdza Bartłomieja, później zwinne palce Scarlattiego i wreszcie dłoń Blimundy, powściągliwa i zniszczona, z brudnymi paznokciami, gdyż przed zbieraniem czereśni pełła w warzywniku. Wszyscy rzucają pestki na ziemię, sam król będąc tam robiłby to samo, takie właśnie drobiazgi świadczą o tym, że ludzie naprawdę są sobie równi. Czereśnie są wielkie, mięsiste, niektóre już podziobane przez ptaki, ciekawe, czy w niebie znajdzie się czereśniowy sad, gdzie – w stosownej porze – mógłby się pożywić ten ptak, co jeszcze nie ma głowy, ale czy okaże się mewą, czy sokołem, zarówno aniołowie, jak i wszyscy święci mogą być spokojni, że będą jeść nie tknięte czereśnie, gdyż, jak wiadomo, te ptaki gardzą roślinnym pożywieniem. Nie mogę wyjawić ostatecznej tajemnicy lotu, ale powiem panu to, co już nadmieniłem w petycji i w memoriale, a mianowicie, maszyna będzie się poruszać za sprawą właściwości przyciągających przeciwdziałających sile ciążenia, bo jeśli upuszczę tę pestkę, to spadnie ona na ziemię, cała więc trudność polega na znalezieniu czegoś, co uniesie ją w górę. I znalazł pan, Owszem, odkryłem tę tajemnicę, ale wyszukanie, pozbieranie i zgromadzenie tego jest pracą dla nas trojga, Tworzycie więc ziemską trójcę, ojciec, syn i duch święty, Ja i Baltazar mamy tyle samo lat, trzydzieści pięć, a więc zgodnie z prawami przyrody nie moglibyśmy być ojcem i synem, prędzej braćmi, i to bliźniakami, ale znów on urodził się w Mafrze, a ja w Brazylii i zupełnie nie jesteśmy do siebie podobni, a co z duchem, duchem mogłaby być Blimunda, ona najbardziej nadawałaby się do uczestnictwa w jakiejś trójcy nie mającej ziemskiego charakteru, ja też liczę sobie trzydzieści pięć lat, ale urodziłem się w Neapolu, a więc nie możemy być trojaczkami, a ile lat ma Blimunda, Dwadzieścia osiem i nie mam brata ani siostry, odparła Blimunda, w półmroku szopy jej oczy wydały się prawie białe i Domenico Scarlatti poczuł, jakby w duszy zadźwięczała mu najgrubsza struna harfy. Baltazar ostentacyjnie podniósł na haku prawie pusty koszyk i powiedział, Podwieczorek skończony, bierzemy się do pracy.

Ksiądz Bartłomiej przystawił do passaroli drabinę. Panie Scarlatti, może chce pan zobaczyć moją maszynę od wewnątrz. Weszli obydwaj, ksiądz trzymał w ręku rysunek i chodząc po pokładzie, zupełnie takim jak na statku, objaśniał rozmieszczenie i funkcje poszczególnych elementów, drutów z bursztynem, kuł, żelaznych prętów, powtarzając, że wszystko to będzie działać na zasadzie wzajemnego przyciągania, ale nic nie wspomniał o słońcu ani o zawartości kul, toteż muzyk zapytał, A przez co będzie przyciągany bursztyn, Może przez Boga, w którym mieszka wszelka siła, odrzekł ksiądz, A co będzie przyciągał bursztyn, To co będzie we wnętrzu kul, I to właśnie jest ta tajemnica, Tak, to jest ta tajemnica, Jest to minerał, roślina czy zwierzę, Ani minerał, ani roślina, ani zwierzę, Ale wszystko jest albo minerałem, albo rośliną, albo zwierzęciem, Nie wszystko, istnieją jeszcze inne rzeczy, na przykład muzyka, Ojcze Bartłomieju de Gusmao, chyba nie chce ksiądz powiedzieć, że te kule będą zawierały muzykę, Nie, ale kto wie, czy nie byłaby ona w stanie unieść mojej maszyny, muszę o tym pomyśleć, prawdę powiedziawszy, mało brakuje, żebym ja sam uleciał w przestworza, gdy słyszę pana grę na klawesynie, To chyba żart, Niezupełnie, panie Scarlatti.

Włoch wyjechał pod wieczór. Ksiądz Bartłomiej został na noc, chciał skorzystać z okazji i przećwiczyć kazanie, gdyż do obchodów Bożego Ciała zostało już tylko parę dni. Żegnając muzyka powiedział, Panie Scarlatti, jeśli znudzi pana królewski dwór, niech pan nie zapomina o tym miejscu, Z pewnością nie zapomnę, a jeśli Baltazarowi i Blimundzie nie przeszkadzałoby to w pracy, chciałbym przywieźć tu klawesyn, żeby grać dla nich i dla passaroli, może moja muzyka będzie harmonizować z tym tajemniczym pierwiastkiem w kulach, Panie Szkarłat, wtrącił porywczo Baltazar, może pan przyjeżdżać, skoro jego świątobliwość ksiądz Bartłomiej pozwala, ale, Ale co, Rękę zastępuje mi ten hak albo szpikulec, a na sercu noszę nakreślony krwią krzyż, Moją krwią, dorzuciła Blimunda, Będę waszym bratem, powiedział Scarlatti, o ile wam to odpowiada. Baltazar wyszedł z nim, pomógł mu dosiąść mulicy, Panie Szkarłat, jeśliby panu była potrzebna pomoc przy transporcie klawesynu, to wystarczy tylko powiedzieć.

Zapadła noc, ksiądz Bartłomiej zjadł wieczerzę w towarzystwie Baltazara i Blimundy, solone sardynki, jajecznica, dzban wody, twardy razowy chleb. Dwie lampy oliwne słabo oświetlały szopę. Ciemności zdawały się kłębić po kątach, nacierając i cofając się w rytm chybotania małych, bladych płomyków. Cień passaroli poruszał się na białej ścianie. Noc była upalna, przez otwarte drzwi ponad dachem pałacu widać było gwiazdy na wklęsłym niebie. Ksiądz wyszedł na podwórze, odetchnął głęboko i zapatrzył się w świetlistą drogę przecinającą całe sklepienie niebieskie, to droga do Santiago de Compostela, a może raczej to oczy pielgrzymów, które od usilnego wpatrywania się w niebo zostawiły na nim swój blask. Bóg jest jeden i w jednej osobie, krzyknął nagle ksiądz Bartłomiej. Zwabieni tym krzykiem Baltazar i Blimunda stanęli w drzwiach, wprawdzie nie dziwiły ich już deklamacje księdza, ale do tej pory jeszcze nie zdarzyło się, by kierował ku niebu tak gromkie wołania. W chwili ciszy, jaka nastąpiła, słychać było tylko granie świerszczy, wnet jednak ponownie rozległ się jego głos, Bóg jest jeden, ale w trzech osobach. Ani po pierwszej, ani po drugiej wypowiedzi nic się nie zdarzyło. Ksiądz Bartłomiej wrócił do szopy i powiedział, Wygłosiłem dwa sprzeczne stwierdzenia, które według was jest prawdziwe, Ja tam nie wiem, odparł Baltazar, Ja też nie, odrzekła Blimunda, ksiądz zaś powtórzył, Bóg jest jeden i w jednej osobie, Bóg jest jeden, ale w trzech osobach, gdzie jest prawda, a gdzie fałsz, Nie wiemy, powiedziała Blimunda, i nie rozumiemy tych słów, Ale wierzysz w Trójcę Przenajświętszą, w Ojca, Syna i Ducha Świętego, mam na myśli tę, o której naucza Kościół Święty, a nie tę, o której mówi Włoch, Wierzę, A zatem dla ciebie Bóg jest w trzech osobach, Zgadza się, A jeślibym ci teraz powiedział, że Bóg jest tylko jedną osobą, że był sam, kiedy tworzył świat i ludzi, czy uwierzyłabyś mi, Jeśli ksiądz mówi, że tak jest, to wierzę, Mówię ci tylko, uwierz, ale sam nie wiem w co, nie mów nikomu o tym, co teraz usłyszałaś, A jakie jest twoje zdanie, Baltazarze, Odkąd zająłem się budową latającej maszyny, przestałem myśleć o tych rzeczach, czy Bóg jest jeden, czy też potrójny albo nawet poczwórny, to przecież wszystko jedno, może jest on jedynym żołnierzem, jaki został przy życiu ze stutysięcznej armii, stąd też jest zarazem szeregowym, kapitanem i generałem, a ponadto jest bezręki, jak mi już kiedyś wyjaśniono i w co uwierzyłem, Piłat spytał Jezusa, co jest prawdą, a on nie odpowiedział, Może wówczas było jeszcze za wcześnie na tę odpowiedź, powiedziała Blimunda i usiadła obok Baltazara na kamieniu obok drzwi, na tym samym, gdzie czasem się iskali, teraz zaś odwiązała mu rzemienie mocujące hak i okaleczoną rękę położyła sobie na kolanach, chcąc ulżyć temu wielkiemu i nieuleczalnemu cierpieniu.

Et ego in illo, te słowa ksiądz Bartłomiej wypowiedział już w szopie, obwieszczając w ten sposób temat kazania, ale dziś nie przywiązywał wagi do efektów głosowych, do potoczystych tremolo, które wzruszyłyby słuchaczy, do grzmiących napomnień, do wymownych pauz. Wypowiadał słowa wcześniej spisane i te, które teraz przychodziły mu do głowy i były zaprzeczeniem tamtych, podawały je w wątpliwość bądź nadawały im inny sens. Et ego in illo, tak, ja jestem w nim, ja, Bóg, w nim, w człowieku, we mnie, który jestem człowiekiem, jesteś ty, któryś jest Bogiem, Bóg mieści się w człowieku, ale jak Bóg może zmieścić się w człowieku, skoro Bóg jest ogromny, a człowiek tylko małą cząstką jego stworzenia, odpowiedź jest taka, że Bóg jest w człowieku poprzez sakrament, to jasne, ale jeśli jest w człowieku poprzez sakrament, trzeba, żeby człowiek go przyjął, a więc Bóg nie jest w człowieku, kiedy zechce, ale wtedy gdy człowiek zechce go przyjąć, w świetle tego, co zostało powiedziane, można założyć, że w jakiejś mierze stwórca jest stworzony przez człowieka, jak wielka zatem niesprawiedliwość spotkała Adama, który nie miał w sobie jeszcze Boga, gdyż nie było wówczas sakramentu, mógł więc Adam sprzeciwić się Bogu, który za ten jeden jedyny grzech zabronił mu jeść z drzewa życia i na zawsze zamknął przed nim bramy raju, a przecież potomkowie tegoż Adama, popełniający znacznie więcej, i w dodatku cięższych grzechów, mają w sobie Boga i jedzą z drzewa życia bez najmniejszych wątpliwości czy przeszkód, jeśli więc Adam został ukarany za to, że chciał być podobny Bogu, to dlaczego ludzie, którzy teraz mają w sobie Boga, nie są karani, a może karani nie są, bo nie chcą go przyjąć, ale też jednakowo absurdalne jest chcieć jak i nie chcieć przyjąć Boga, jedno i drugie jest przecież niemożliwe, a mimo to Et ego in illo, Bóg jest we mnie albo Bóg we mnie nie jest, jak się połapać w tej gmatwaninie twierdzeń i negacji, twierdzeń, które są negacjami, i negacji, które są twierdzeniami, sprzeczne zbieżności, zbieżne sprzeczności, jak tu bezpiecznie przejść po ostrzu brzytwy, a zatem reasumując można powiedzieć, że zanim Chrystus stał się człowiekiem, Bóg znajdował się poza człowiekiem i nie mógł być w nim, dopiero później, przez sakrament w nim zamieszkał, przez co człowiek stał się prawie Bogiem, a może nawet jest samym Bogiem, tak, tak, jeśli Bóg jest we mnie, ja jestem Bogiem, jestem nim nie w trzech czy czterech osobach, ale w jednej, w jedności z Bogiem, my Bóg, on mną, ja nim, Durus est hic sermo, et quispotest cum audire.

Noc stawała się coraz chłodniejsza. Blimunda zasnęła z głową wspartą na ramieniu Baltazara. Po jakimś czasie zaprowadził ją do środka i położyli się. Ksiądz wyszedł na podwórzec, gdzie spędził całą noc stojąc i patrząc w niebo, które najwyraźniej wodziło go na pokuszenie, bo przez cały czas coś do siebie szeptał.


Po kilku miesiącach pewien zakonnik, konsultant cenzury Świętego Oficjum, napisał w recenzji kazania, że tego rodzaju tekst budzi raczej uznanie niż obawy, raczej podziw niż wątpliwości. Jednak mimo wszelkiego uznania i podziwu brat Manuel Wilhelm musiał najwidoczniej poczuć się jakoś nieswojo i zaleciało mu chyba trochę herezją, skoro nie mógł się powstrzymać od napomknięcia o obawach i wątpliwościach, jakie go opadły podczas zbożnej lektury. Inny zaś wielebny ksiądz magister, Antoni Caetano de Sousa, gdy przyszła jego kolej na ocenzurowanie kazania, stwierdził, że tekst nie zawiera nic sprzecznego ze świętą wiarą i dobrymi obyczajami, nie budzi wątpliwości i obaw, które, jak się wydaje, nękały pierwszą instancję, i na zakończenie podkreślił życzliwość, jaką doktorowi Bartłomiejowi Wawrzyńcowi de Gusmao okazuje się na dworze, i tym dwornym argumentem rozwiał ostatecznie wszelkie doktrynalne niejasności, które być może wymagały dokładniejszego rozpatrzenia. Ostatnie słowo należało wszakże do księdza Bonawentury od św. Gwidona, królewskiego cenzora, który rozpływając się w pochwałach i zachwytach orzekł, że tylko głos milczenia mógłby się okazać wymowniejszy nad jego słowa, a zatem ograniczy swoją wypowiedź, przydając jej tym sposobem większej wagi i rewerencji, w tej sytuacji my, którzy znamy większą część prawdy, powinniśmy zapytać, jakie to inne grzmiące głosy lub straszna cisza będą odpowiedzią na słowa, które ksiądz kierował ku gwiazdom owej nocy na folwarku księcia Aveiro, kiedy Baltazar i Blimunda spali po nużącym dniu, a passarola stojąca w ciemnej szopie wysilała wszystkie swoje żelastwa, by zrozumieć, o czym mówił na zewnątrz jej twórca.

Na jawie ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec ma trzy, o ile nie cztery różne wcielenia, ale we śnie jest tylko jedną osobą, choć więc miewa rozmaite sny, po przebudzeniu się nie jest w stanie ustalić, czy w nocnych majakach występował jako ksiądz wchodzący po stopniach ołtarza i prawidłowo odprawiający mszę, czy jako członek akademii tak szacowny, że król incognito, ukryty w niszy za kotarą, przysłuchuje się jego przemówieniu, czy jako wynalazca latającej maszyny oraz różnych sposobów wylewania wody z cieknących statków bez użycia pracy ludzkich rąk, czy też może po prostu jest człowiekiem o złożonej osobowości, nękanym przez obawy i wątpliwości, kaznodzieją w kościele, uczonym w akademii, dworakiem w pałacu, wizjonerem i bratem prostych wyrobników w Sao Sebastiao da Pedreira, który w snach rozpaczliwie stara się odnaleźć swoją kruchą i niepewną jedność, rozsypującą się wraz z otwarciem oczu, nie musi nawet być na czczo tak jak Blimunda. Zarzucił lekturę uczonych doktorów Kościoła, kanonistów oraz scholastyków rozprawiających o istocie i osobach, miał wrażenie, że jego dusza już wyczerpała wszystkie słowa, ale jako że człowiek jest jedynym zwierzęciem, które mówi i czyta, o ile go tego uczą w wieku, gdy jeszcze brakuje mu wielu lat, by stać się człowiekiem, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wertuje i studiuje dokładnie Stary Testament, szczególnie pięć pierwszych ksiąg, czyli Pięcioksiąg przez Żydów nazywany Torą, a także Koran. Blimunda mogłaby we wnętrzu ciała każdego z nas zobaczyć wszystkie organa, a także wolę, ale nawet ona nie potrafi czytać myśli, zresztą nawet by ich nie zrozumiała, bo też widok myślącego człowieka, który w jednej myśli potrafi zawrzeć dwie zupełnie sprzeczne ze sobą prawdy, może przyprawić o obłęd, mogłaby więc zwariować, gdyby to zobaczyła, jemu zaś to grozi, gdyż tak właśnie myśli.

Muzyka to co innego. Domenico Scarlatti sprowadził do szopy klawesyn, nie dźwigał go sam, ale dwóch tragarzy, wyposażonych w drągi, sznury i krążki na głowie, obydwaj też porządnie się napocili przy przeniesieniu go z ulicy Nowokupieckiej, gdzie go kupiono, do Sao Sebastiao da Pedreira, gdzie będzie rozbrzmiewał, towarzyszył im Baltazar wskazując drogę, nie chcieli od niego żadnej pomocy, bo też przenoszenie takich rzeczy to specjalna sztuka, trzeba umieć rozłożyć ciężar, zespolić wysiłek, jak w piramidzie tańczących akrobatów, wykorzystać kołysanie sznurów i drąga do wyrównania kroku, no cóż, każdy zawód ma swoje tajemnice, a każdy fachowiec uważa, że jego są najważniejsze. Tragarze zostawili klawesyn przed szopą, tylko tego brakowało, żeby zobaczyli latającą maszynę, do środka instrument wniesiony został przez Baltazara i Blimundę, którzy niemało się przy tym natrudzili, i to nie tyle z powodu ciężaru, lecz dlatego że nie umieli się do tego należycie zabrać, a w dodatku dźwięczące struny jakby się skarżyły, od czego ściskały się im serca, poruszone i przestraszone tak wielką wrażliwością. Tego samego dnia po południu przyjechał Domenico Scarlatti i zaraz zasiadł do strojenia klawesynu, podczas gdy Baltazar plótł wiklinę, a Blimunda szyła żagle, obydwie prace nie powodowały żadnego hałasu i nie przeszkadzały muzykowi. A gdy skończył strojenie, dopasował obluzowane podczas transportu młoteczki i sprawdził jedno po drugim kacze pióra, zaczął grać, najpierw przebiegał palcami po klawiszach, jakby uwalniając uwięzione dźwięki, następnie łączył je w krótkie sekwencje, jakby wybierając między udanymi i nieudanymi, między formą harmonijną i chaotyczną, między frazą i jej częścią, by wreszcie ująć w nową wypowiedź wszystko to, co wprzódy wydawało się fragmentaryczne i nieskładne. Baltazar i Blimunda mało się znali na muzyce, do tej pory dane im było słyszeć tylko pienia zakonników, grzmiące tony Te Deum, popularne przyśpiewki wiejskie i miejskie, każde z nich inne, nigdy natomiast nie słyszeli czegoś, co przypominałoby dźwięki, jakie Włoch wydobywał z klawesynu, brzmiące zarazem jak dziecinne zabawy i jak gwałtowne wyrzuty, mogące zatem wyrażać równie dobrze igraszki aniołów, jak i gniew Boga.

Po jakiejś godzinie Scarlatti wstał od klawesynu, przykrył go żaglowym płótnem, po czym zwrócił się do Baltazara i Blimundy, którzy przerwali pracę, Jeśli passarola księdza Bartłomieja de Gusmao wzbije się pewnego dnia w powietrze, chciałbym nią polecieć i grać w niebie, na co Blimunda odparła, Jeśli maszyna poleci, całe niebo będzie muzyką, Baltazar zaś, wspominając wojnę dorzucił, O ile całe niebo nie jest piekłem. Tych dwoje nie umie czytać ani pisać, a mimo to mówią rzeczy zupełnie nie pasujące do miejsca i czasu, ale jeśli wszystko na świecie ma swoje wytłumaczenie, spróbujmy i to wytłumaczyć, skoro jednak w tej chwili jeszcze nie potrafimy, zostawmy na kiedy indziej. Wiele razy przyjeżdżał Scarlatti na folwark księcia Aveiro, nie zawsze nawet grywał, czasami jednak prosił ich, aby nie przerywali hałaśliwych zajęć i wówczas wśród odgłosów kucia, huku młota spadającego na kowadło i syku wody kipiącej w kadzi, wśród zgiełku wypełniającego szopę ledwie można było odróżnić dźwięki klawesynu, a mimo to on najspokojniej w świecie tworzył swoją muzykę, jakby otaczała go wielka cisza przestworzy, gdzie pragnął kiedyś zagrać. Każdy z nas ma swoją własną drogę wiodącą ku łasce, czymkolwiek by ona była, krajobrazem ze skrawkiem nieba, jakąś chwilą za dnia czy w nocy, dwoma drzewami, jeśli rembrandtowskie, to trzy, czy może jakimś szeptem, ale ani nie wiemy, gdzie i kiedy ta nasza droga się kończy lub zaczyna, ani dokąd prowadzi, czy do innego krajobrazu, chwili, drzewa lub szeptu, bo weźmy tego księdza, który stara się wyrwać z siebie jednego Boga i zastąpić go innym, zupełnie nie wiedząc, co mu to da, czy w ogóle to coś da, a jeśli tak, to kto koniec końców na tym skorzysta, albo weźmy tego muzyka, który nie potrafiłby komponować innej muzyki niż ta, jaką komponuje, za sto lat nie będzie go już wśród żywych i nie usłyszy pierwszej symfonii ludzkości, błędnie nazwanej Dziewiątą, weźmy też tego jednorękiego żołnierza, który jak na ironię losu konstruuje skrzydła, choć służył wyłącznie w piechocie, człowiek nigdy nie wie, co go czeka, a ten to już zupełnie tego nie podejrzewa, albo weźmy tę kobietę, o nadmiernej zdolności widzenia, która urodziła się po to, by odkryć w człowieku wolę, toteż jej wcześniejsze widzenia raka, uduszonego płodu i srebrnej monety były zaledwie drobnymi sztuczkami i kuglarstwem, gdyż dopiero teraz czeka ją wielkie życiowe zadanie, bo oto zjawił się na folwarku ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec i przyniósł wiadomość, że w Lizbonie grasuje zaraza, w każdym domu umierają ludzie, Pomyślałem więc, Blimundo, że nigdy nie nadarzy się lepsza okazja, żeby zebrać wolę konających, o ile ją jeszcze mają, ale moim obowiązkiem jest cię ostrzec, że jest to niebezpieczne zajęcie, możesz zatem nie iść, jeśli nie chcesz, nie będę cię zmuszać, nie mam do tego żadnego prawa, Co to za choroba, Mówią, że przywlókł ją jakiś statek z Brazylii i pierwsze przypadki miały miejsce w Ericeirze. To blisko moich stron, powiedział Baltazar, a ksiądz odrzekł, W Mafrze nie było dotychczas wypadków śmiertelnych, ale jeśli idzie o tę chorobę, to z objawów przypomina czarne wymioty, zwane też żółtą febrą, zresztą mniejsza o nazwę, chodzi o to, że ludzie mrą jak muchy, co zamierzasz zrobić, Blimundo. Blimunda wstała z pieńka, na którym siedziała, uniosła wieko kufra i z jego wnętrza wyjęła szklany flakonik, ile też ludzkiej woli mogło w nim być, może od jakichś stu osób, to prawie nic w stosunku do potrzeb, a przecież był to owoc długiego i uciążliwego polowania, wielu głodówek, błądzenia w labiryncie, gdzież jest ta wola, zupełnie jej nie widzę, same tylko żyły i kości, rozedrgana sieć nerwów, morze krwi, maziowate jedzenie w żołądku, ekskrementy, Pójdziesz, spytał ksiądz, Pójdę, odpowiedziała, Ale nie sama, dorzucił Baltazar.

Następnego dnia wcześnie rano, a pora była deszczowa, Baltazar i Blimunda opuścili folwark, ona była na czczo, on zaś niósł w sakwie pożywienie dla obydwojga, by mogli się pokrzepić w chwili, gdy Blimunda z powodu osłabienia lub też zadowalających zbiorów będzie mogła lub musiała coś zjeść. Tego dnia przez wiele godzin Baltazar nie ujrzy twarzy Blimundy, będzie zawsze szła przodem, ostrzegając go, w razie konieczności odwrócenia się, dziwnie jakoś się zabawiają ci dwoje, jedno nie chce, by nań patrzeć, drugie też unika patrzenia, ale tylko oni wiedzą, ile ich to kosztuje, że na siebie nie patrzą. Dlatego też dopiero pod koniec dnia, kiedy Blimunda już się posili i jej oczy staną się zwyczajnie ludzkie, Baltazar poczuje, że budzi się jego zdrętwiałe ciało, nie tyle zmęczone całodziennym chodzeniem, co tym, że nie patrzyła na niego.

Zanim jednak to nastąpi, Blimunda odwiedzi wielu konających. Gdziekolwiek przyjdzie, witają ją słowa uznania i wdzięczności, nie pytają nawet, czy jest krewną, czy przyjaciółką, czy mieszka przy tej samej ulicy, czy w drugim końcu miasta, a jako że w tym kraju powszechnie praktykuje się dobroczynność, czasem nawet nikt nie zwraca na nią uwagi, bo pokój chorego jest pełen ludzi, w korytarzu też tłoczno, na schodach bezustanny ruch w tę i z powrotem, a to ksiądz z ostatnim namaszczeniem idący do lub od chorego, a to medyk, o ile warto było go wzywać i czym zapłacić, a to cyrulik puszczający krew, który chodzi od domu do domu ostrząc brzytwy, nikt więc nie zwraca uwagi na złodziejkę ze szklanym flakonikiem ukrytym w chustach, na dnie którego tkwi żółty bursztyn, do niego zaś skradzione gęste obłoki lgną jak pszczoły do miodu. Między Sao Sebastiao da Pedreira i Ribeirą Blimunda weszła do trzydziestu dwóch domów, zebrała dwadzieścia cztery gęste obłoki, sześciu chorych już ich nie miało, może stracili je już dawno, dwa zaś tak kurczowo trzymały się ciała, że chyba tylko śmierć mogła je stamtąd wyrwać. W pięciu innych domach, które odwiedziła, nie było już ani woli, ani duszy, jedynie martwe ciało, trochę łez lub głośne zawodzenia.

W celu odstraszenia zarazy palono wszędzie rozmaryn, na ulicach, przed progami domów, a przede wszystkim w pokojach chorych powietrze było niebieskawe od dymu, aromatyczne, nikt by nie poznał smrodliwego miasta z dawnych zdrowych czasów. Wielkim popytem cieszyły się języki św. Pawła, to takie kamyki w kształcie ptasich języczków, które znaleźć można na plaży między Sao Paulo i Santos, i czy to dlatego że miejsce jest święte samo z siebie, czy też uświęcają je nazwy rzeczonych miejscowości, dość że jest powszechnie wiadome, iż owe kamyki oraz inne, okrągłe, wielkości ziarna włoskiego grochu, odznaczają się nadzwyczajnymi właściwościami leczniczymi właśnie w przypadku febry tyfusowej, gdyż będąc zlepkiem niesłychanie drobnego proszku, mogą zarówno łagodzić nadmierną gorączkę, jak biegunkę, a czasami wywołać poty. Ten właśnie proszek otrzymywany przez mielenie kamieni jest niezawodny przeciwko truciźnie, nieważne jakiej i jak podanej, osobliwie zaś w przypadkach ukąszeń jadowitych gadów, wystarczy przyłożyć na ranę język św. Pawła albo ziarno włoskiego grochu i jad zostaje wyssany w mgnieniu oka. Stąd też nazywa się te kamienie również okiem żmii.

Wobec istnienia tak zbawiennych leków dziwnym wydaje się, że ludzie wciąż umierają, Lizbona musiała chyba ciężko zgrzeszyć przeciwko Bogu, skoro w ciągu trzech miesięcy epidemia zabrała cztery tysiące osób, co oznacza, że każdego dnia trzeba było grzebać ponad czterdzieści trupów. Plaże zostały całkiem ogołocone z kamieni, natomiast języki zmarłych na zawsze umilkły, nie mogą więc powiedzieć, że to lekarstwo też by ich nie wyleczyło. A gdyby nawet padły takie słowa, byłyby jedynie dowodem ich zatwardziałości, bo cóż w tym dziwnego, że kamienie mogą leczyć tyfus tylko dlatego, że zostały sproszkowane i dodane do kordiału lub rosołu, głośna przecież jest historia matki Teresy od Zwiastowania, co to pewnego dnia robiła kandyzowane owoce i zabrakło jej cukru, posłała więc do sąsiedniego klasztoru, ale tamtejsza siostra odpowiedziała, że wprawdzie ma cukier, ale nieodpowiedni, nawet nie warto go brać, matka Teresa załamała wtedy ręce, sama nie wiem, co ze sobą zrobię, otóż wiem, zrobię karmelki, co jak wiadomo jest duże prostsze, wzięła się zatem do robienia karmelków, nie z siebie, ma się rozumieć, ale z cukru, jednak kiedy syrop już stosownie zgęstniał, stał się grudkowaty i tak żółty, że bardziej przypominał żywice niż jadalne łakocie, zupełna rozpacz, nie było już innej rady, jak zwrócić się do Pana i przypomnieć mu o jego obowiązkach, co czasem skutkuje, pamiętamy wszak historię świętego Antoniego i srebrnych lamp. Wiesz dobrze, Panie, że nie mam więcej cukru, ani skąd go wziąć, a w końcu to praca dla ciebie, nie dla mnie, raczysz zatem postąpić, jak uznasz za stosowne, ty wszystkim rządzisz, nie ja, co rzekłszy pomyślała jeszcze, że same napomnienia może nie wystarczą, odcina więc kawałek sznura przewiązującego szatę Pana i wrzuca go do rondla, wtedy trzask prask, cukier z żółtego i grudkowego staje się biały i puszysty, karmelki wyszły takie, że najstarsze zakonnice nie pamiętają, proszę, poczęstuj się. A jeśli dziś nie zdarzają się cuda przy wyrobie słodyczy, to tylko dlatego że dawno już brak sznura, który po kawałeczku rozdzielono między wszystkie kongregacje sióstr i cukierniczek, to były czasy, ale minęły bezpowrotnie.

Baltazar i Blimunda, zmordowani długą wędrówką i całodziennym chodzeniem po schodach, wrócili wreszcie na folwark, siedem gasnących słońc i siedem bladych lun, Blimundę męczyły nieznośne mdłości, jakby wróciła z pola bitwy usłanego tysiącami ciał zmasakrowanych przez artylerię, Baltazarowi zaś wystarczyło pomyśleć jednocześnie o wojnie i o rzeźni, by wyobrazić sobie to, na co się napatrzyła Blimunda. Położyli się spać, lecz tej nocy ich ciała nie pragnęły się, i to nie tyle z powodu zmęczenia, dobrze przecież wiemy, że ono jest nieraz dobrym doradcą zmysłów, co z powodu jakiejś nadmiernej świadomości organów wewnętrznych, które jakby odczuwali na powierzchni skóry, trudno to wytłumaczyć, ale w każdym razie to właśnie poprzez skórę ciała się rozpoznają i wzajemnie akceptują, a jeśli nawet niektóre intymne kontakty zachodzą między skórą a błoną śluzową, to prawie nie zauważa się żadnej różnicy, bo jest to jakby szukanie i odnalezienie jakiejś praskóry. Zasnęli obydwoje pod starą derką, nawet się nie rozebrali, dziw doprawdy bierze, że tak wielkie zadanie zostało poruczone parze włóczęgów, którzy w dodatku teraz, gdy już stracili świeżość młodości, wyglądają niczym kamienie z fundamentu, czarne od ziemi i przytłoczone ciężarem tego, co muszą dźwigać. Tej nocy księżyc wzeszedł późno, gdy oni już spali, nie widzieli przeto, jak sącząca się przez szpary księżycowa poświata wędrująca powoli przez całą szopę oświetliła latającą maszynę i przelotnie musnęła szklany flakonik, w którym wyraźnie zarysowały się gęste obłoki, może ujawniły się dlatego, że nikt na nie nie patrzył, a może księżycowe światło ma moc wydobywania na jaw rzeczy niewidzialnych.

Ksiądz Bartłomiej był bardzo rad z pierwszego wypadu, wyruszyli przecież na chybił trafił w miasto nękane chorobą i pogrążone w żałobie i od razu do rejestru przybyły dwadzieścia cztery gęste obłoki. Po miesiącu obliczyli, że flakonik zawiera już około tysiąca obłoków, co ksiądz uznał za wystarczającą siłę nośną dla jednej kuli, wręczył więc Blimundzie drugi flakonik. Niebawem cała Lizbona mówiła o tym mężczyźnie i o tej kobiecie przemierzających miasto wzdłuż i wszerz i nie okazujących lęku przed epidemią, on zawsze z tyłu, ona na przedzie, a czy to na ulicach, którymi kroczą, czy w domach, gdzie nie bawią długo, obydwoje niezmiennie milczą, ona zaś spuszcza oczy, ilekroć musi obok niego przejść, ta powtarzająca się dzień w dzień historia nie wzbudziła poważniejszych podejrzeń jedynie dlatego, iż rozeszły się słuchy, jakoby odprawiali w ten sposób pokutę, co było fortelem wymyślonym przez księdza Bartłomieja, który dzięki niemu zażegnał pierwsze niepokojące pogłoski. Gdyby miał odrobinę więcej fantazji, mógłby z tej tajemniczej pary zrobić wysłanników niebios, przynoszących lekkie skonanie i swoją obecnością wzmacniających działanie ostatniego namaszczenia, osłabione zresztą przez ciągły użytek. Jeśli bowiem wystarcza byle błahostka, by zrujnować człowiekowi reputację, to także byle błahostka ją tworzy i naprawia, trzeba tylko znaleźć właściwą drogę do łatwowiernych lub ciekawskich, którzy przez to, że jak echo powtarzają daną wiadomość, stają się bezwiednymi wspólnikami.

Wraz z ustaniem epidemii zmniejszyła się liczba zgonów, jednak ludzie nagle zaczęli umierać na co innego, toteż we flakonikach zebrało się dobrych dwa tysiące gęstych obłoków. Wtedy Blimunda zachorowała. Nic ją nie bolało, nie miała też gorączki, tylko bardzo wychudła i stała się tak blada, że jej skóra wydawała się wprost przezroczysta. Leżała nieruchomo na sienniku z zamkniętymi oczami, tak w dzień, jak w nocy, nie był to jednak ni sen, ni odpoczynek, gdyż powieki miała zaciśnięte i twarz stężałą niby w agonii. Baltazar jej nie odstępował, chyba że był zmuszony przygotować jedzenie lub załatwić potrzeby naturalne, bo przecież nie wypadało robić tego na miejscu. Ksiądz Bartłomiej całymi godzinami przesiadywał nieruchomo na pieńku, pogrążony w ponurej zadumie. Czasem wydawało się, że odmawia modlitwy, lecz nie można było zrozumieć, co szeptał i do kogo te szepty kierował. Przestał ich spowiadać i gdy Baltazar dwukrotnie coś napomknął o gromadzących się grzechach, które się później zapomina, ksiądz odrzekł, że Bóg czyta w ludzkich sercach i nie potrzebuje, by ktoś w jego imieniu rozgrzeszał, a jeśli grzechy są tak ciężkie, że zasługują na karę, to Bóg niebawem ją ześle, jeśli taka będzie jego wola, lub też osądzi je w stosownym miejscu, kiedy nastanie kres wszystkiego, o ile przedtem dobre uczynki nie wyrównają złych, a może też się zdarzyć, że wszystko zostanie załatwione przez powszechne odpuszczenie lub powszechne potępienie, trzeba jeszcze tylko wyjaśnić, kto ma wybaczyć Panu Bogu, albo go ukarać. Spoglądając na śmiertelnie wycieńczoną i nieobecną duchem Blimundę, ksiądz gryzł palce z bólu i wyrzucał sobie, że tak długo kazał jej obcować ze śmiercią, aż jej własne życie musiało w końcu ulec, co było wyraźnie widać, tej dziwnej pokusie przejścia na drugą stronę bez najmniejszego bólu, jakby nie chcąc już dłużej trzymać się brzegów świata szła bezwolnie na dno.

Co wieczór w drodze powrotnej do miasta, gdy schodził ciemnymi ścieżkami ku Santa Maria i Valverde, ksiądz żywił gorączkową nadzieję, że może napadną go bandyci lub nawet sam Baltazar z zardzewiałą szablą czy śmiercionośnym szpikulcem, by pomścić Blimundę, w ten sposób wszystko by się skończyło. Lecz o tej porze Siedem Słońc leżał już u boku Blimundy, tulił ją zdrową ręką i szeptał jej imię, które długo wędrowało przez ogromną, mroczną i pełną cieni pustynię, by dopiero po długiej chwili dotrzeć do miejsca przeznaczenia, a wtedy po równie długo trwającej drodze powrotnej, po mozolnym przedzieraniu się przez cienie, na usta z trudem wydobywał się szept, Baltazarze, z zewnątrz dochodził szum drzew, od czasu do czasu krzyk nocnego ptactwa, błogosławiona niech będzie noc, której płaszcz otula i chroni zarówno piękno, jak i brzydotę, bez najmniejszej różnicy, witaj, odwieczna, niezmienna nocy. Oddech Blimundy uległ zmianie, to znak, że usnęła, a więc i wyczerpany troską Baltazar może pogrążyć się we śnie, by odnaleźć śmiech Blimundy, trudno sobie wyobrazić, co by z nami było, gdyby nie sny.

Podczas całej choroby, o ile to w ogóle była choroba, a nie długotrwały powrót woli, która zaszyła się w najdalszych zakamarkach ciała, wielokrotnie przyjeżdżał Domenico Scarlatti, z początku były to tylko krótkie odwiedziny Blimundy, której zdrowie wciąż nie ulegało poprawie, później zaś zaczął zostawać dłużej gawędząc z Baltazarem, aż wreszcie pewnego dnia zdjął z klawesynu żaglowe płótno i zaczął grać, była to łagodna, słodka muzyka, ledwie wydobywająca się z lekko trącanych strun, niby delikatny szmer skrzydlatego owada, którzy to szybuje nieruchomo, to nagle wzbija się w górę, by po chwili znów opaść, nie miała ona nic wspólnego z ruchami palców, które jakby wzajem się goniły po klawiszach, niemożliwe jednak, aby to one były źródłem tych dźwięków, klawiatura bowiem ma pierwszy i ostatni klawisz, ta muzyka zaś jest bez początku i bez końca, płynie z zaświatów leżących po mojej lewicy i ulatuje w te, które leżą po prawicy, przynajmniej muzyka ma obydwie ręce, nie tak jak niektórzy bogowie. Niewykluczone, że właśnie takiego lekarstwa oczekiwała Blimunda, a może tylko jakaś cząstka jej jestestwa, zdolna jeszcze na cokolwiek czekać, gdyż świadomie każdy z nas czeka tylko na to, co zna, lub takowym mu się wydaje, czeka się też na coś, co według innych jest pożyteczne w danych okolicznościach, na przykład puszczanie krwi, ale na to była zbyt słaba, język św. Pawła, ale podczas epidemii plaże zostały dokładnie wyczyszczone, kilka jagód psianki, parę czopków Gordonia, korzeń mikołajka polnego, eliksir Francuza, o ile wszystko to razem nie jest nieszkodliwą miksturą, której jedyną zaletą jest to, że nie może zaszkodzić, Nie przypuszczała, że na dźwięki muzyki pierś jej wzbierze głębokim westchnieniem, jakie wydaje się tylko w chwili narodzin lub śmierci, toteż Baltazar pochylił się nad nią pełen niepokoju, myśląc, że odchodzi, podczas gdy w istocie nareszcie wracała. Tym razem Domenico Scarlatti został na noc i grał przez wiele godzin, aż wreszcie o świcie Blimunda już leżała z otwartymi oczami, z których wolno spływały łzy, gdyby jakiś lekarz to zobaczył, zapewne powiedziałby, że dzięki nim nastąpiło oczyszczenie humorów po urazie nerwu wzrokowego i może miałby rację, może łzy nie są niczym innym, jak tylko ukojeniem różnych urazów.

Przez cały następny tydzień, nie zważając na słotę, wiatr i roztopy na drogach wiodących do Sao Sebastiao da Pedreira, muzyk każdego dnia zjawiał się na folwarku i grał tam po dwie, trzy godziny, aż wreszcie Blimunda, choć jeszcze blada, miała już dość sił, aby wstawać i siadać przy klawesynie, pogrążając się w muzyce niby w morskiej głębi, chociaż mówiąc między nami nigdy nie pływała po morzu i jej zatonięcie miało całkiem inny charakter. Szybko wracała do zdrowia, o ile w ogóle kiedykolwiek cierpiała na jego brak. A kiedy muzyk przestał przyjeżdżać, może przez delikatność, a może zatrzymywały go ostatnio zaniedbywane obowiązki, był przecież kapelmistrzem kaplicy królewskiej i nauczycielem infantki, choć ta zapewne nie uskarżała się z powodu opuszczonych lekcji, wtedy Baltazar i Blimunda zdali sobie sprawę z tego, że od dawna nie widzieli księdza Bartłomieja, co ich zaniepokoiło. Toteż pewnego dnia, gdy pogoda się nieco poprawiła, wyruszyli do miasta i szli obok siebie rozmawiając, a tym razem, ku obopólnej radości, Blimunda mogła patrzeć na Baltazara i widzieć po prostu tylko jego. Ludzie, których spotykali po drodze, byli jak zamknięte kufry, jak kasy pancerne, i nieważne było, czy się uśmiechali, czy spoglądali spode łba, gdyż patrzący nie powinien wiedzieć więcej o człowieku oglądanym niż on sam o sobie. Dlatego też Lizbona wydała im się taka spokojna, mimo obwieszczeń wykrzykiwanych na rogach ulic, mimo sąsiedzkich kłótni, bijących na różne tony dzwonów, zawodzenia ludzi modlących się przed kapliczkami, dźwięków trąbki, grania werbli, wystrzałów sygnalizujących wejścia i wyjścia statków z portu, mimo litanii i dzwoneczków żebrzących zakonników. Ci, którzy mają wolę, mogą ją sobie zatrzymać i z niej korzystać, natomiast ci, którym jej brak, muszą sobie jakoś bez niej radzić, Blimundy już to nie interesuje, ma już dosyć woli na swoim koncie, i tylko ona jedna wie, jaką cenę musiała zapłacić za kapitał przechowywany na folwarku.

Księdza Bartłomieja nie było w domu, wdowa powiedziała, że poszedł do pałacu albo do akademii. Może chcecie zostawić jakąś wiadomość, ale Baltazar odpowiedział, że nie, przyjdą później lub poczekają na placu. Ksiądz pojawił się dopiero koło południa. Trawiony przez inny rodzaj choroby i inne widzenia, schudł i wbrew swoim zwyczajom zaniedbał się w ubiorze, wyglądał tak, jakby sypiał w ubraniu. Ujrzawszy ich obydwoje siedzących na kamiennej ławie u wejścia do domu zasłonił twarz rękami, po chwili zaś ją odsłonił i podszedł z wyrazem ulgi, zupełnie jakby dopiero co uniknął wielkiego niebezpieczeństwa, ale nie tego, o jakim wspomniał w pierwszych słowach, Cały czas czekałem, że Baltazar przyjdzie mnie zabić, z czego można by wnosić, że bał się o swoje życie, ale to nieprawda, Byłaby to słuszna kara, Blimundo, za twoją śmierć, Pan Szkarłat przecież wiedział, że już mi lepiej, Unikałem go, wymyślałem różne preteksty, żeby go nie przyjmować, czekałem na spełnienie losu, Los nie zawsze się spełnia, powiedział Baltazar, Blimunda nie umarła, to dla mnie, dla nas, łaska losu, ale co mamy dalej robić, skoro choroba minęła, zgromadziliśmy dużo woli, maszyna jest gotowa, nie trzeba już kuć żelaza, szyć i smołować żagli ani wyplatać wikliny, mamy tyle bursztynu, że możemy umieścić kulę na każdym skrzyżowaniu drutów dachowych, gotowa też jest głowa passaroli, nie jest to całkiem głowa mewy, ale podobna, jednym słowem, co mamy dalej robić, skoro wykonaliśmy naszą pracę, co będzie teraz z nami i z maszyną, ojcze Bartłomieju. Ksiądz zbladł, rozejrzał się wokół, jakby bał się, że ktoś usłyszy, i odrzekł, Muszę poinformować króla, że maszyna została zbudowana, lecz wpierw trzeba ją wypróbować, nie chcę, żeby znów śmiali się ze mnie, jak piętnaście lat temu, wracajcie na folwark, niebawem do was przyjadę.

Odeszli parę kroków, ale Blimunda przystanęła, Ojcze Bartłomieju, ksiądz chyba jest chory, ta bladość, te zapadnięte oczy i wcale księdza nie ucieszyła dobra wiadomość, Ucieszyłem się, Blimundo, ucieszyłem, choć wiadomości, od których zależy nasz los, są zawsze połowiczne, ważne jest tylko to, co zdarzy się jutro, dzień dzisiejszy jest bez znaczenia, Pobłogosław nas, ojcze, Nie mogę, nie wiem już, w imię jakiego Boga bym was błogosławił, lepiej pobłogosławcie się nawzajem, to zupełnie wystarczy, oby wszystkie błogosławieństwa mogły być takie.


Niektórzy twierdzą, że w królestwie źle się dzieje, że nie ma już sprawiedliwości, nie zauważają jednakowoż, iż sprawiedliwości nic nie brak, ma opaskę na oczach, wagę i miecz, czegóż więcej można od niej chcieć, tylko tego brakowało, żebyśmy sami tkali opaskę, cechowali odważniki i odkuwali brzeszczot, ciągle łatając dziury, naprawiając szczerby i ostrząc klingę, a może jeszcze powinniśmy pytać podsądnego, wygrywającego lub przegrywającego proces, czy jest zadowolony z wymiaru sprawiedliwości. Pomijamy tu sądy Świętej Inkwizycji, bo ta ma oczy szeroko otwarte, zamiast wagi gałązkę oliwną, a ponadto jej szpada jest ostra w sytuacjach, gdy tamta okazuje się tępa i poszczerbiona. Można by pomyśleć, że gałązka jest oznaką pokoju, wszelako jest oczywiste, że to po prostu rozpałka przyszłego stosu, tak więc, człowieku, czeka cię albo miecz, albo ogień, jeśli przeto zamierzasz złamać prawo, to już lepiej zasztyletować podejrzaną o niewierność żonę, niźli uchybić w czci zmarłemu chrześcijaninowi, rzecz tylko w tym, żeby mieć odpowiednich opiekunów, którzy wybaczą zabójstwo, a ponadto tysiąc cruzados na szalkę wagi, przecież właśnie w tym celu sprawiedliwość ją dzierży w dłoni. Można bowiem karać dla przykładu Murzynów i inną hołotę, lecz należy uszanować ludzi majętnych i dobrze urodzonych i nie domagać się, by płacili zaciągnięte długi, rezygnowali z zemsty czy nienawiści, natomiast podczas procesów, skoro już nijak nie da się ich uniknąć, należy się uciekać do zwykle stosowanych metod, do matactw, oszukaństwa, apelacji, owijania w bawełnę, żeby jak najpóźniej wygrał ten, który po sprawiedliwości powinien wygrać od razu, i żeby jak najpóźniej przegrał ten, który powinien przegrać na samym początku. Tymczasem bowiem można doić to wspaniałe mleko, jakim są pieniądze, tę cudowną śmietankę, ten pyszny twarożek, które stanowią pożywienie woźnego sądowego i pośrednika, adwokata i przesłuchującego, świadka i sędziego, jeśli kogoś tu zabrakło, to dlatego że ksiądz Antoni Vieira o nim zapomniał, a nam też się nie przypomina.

Tak wyglądają jawne działania sprawiedliwości. Jeśli zaś idzie o niejawne, to tu, najdelikatniej mówiąc, sprawiedliwość jest ślepa i nieudolna, czego niewątpliwym dowodem jest zatonięcie łodzi, którą z polowania po tamtej stronie Tagu wracali infanci Franciszek i Miguel, dwaj królewscy bracia, nagły poryw wiatru wywrócił żaglówkę, przez co Miguel utonął, Franciszek zaś uratował się, a przecież po sprawiedliwości powinno być odwrotnie, są bowiem powszechnie znane niegodziwości Franciszka, uwodzenie królowej, zakusy na tron, strzelanie do marynarzy, podczas gdy Miguelowi nic takiego się nie zarzuca, w każdym razie nie tak poważnego. Nie sądźmy jednak zbyt pochopnie, kto wie, czy Franciszek już się nie pokajał i czy Miguel nie przypłacił życiem tego, że przyprawił rogi szyprowi owej łodzi lub też może uwiódł mu córkę, historia królewskich rodów obfituje w podobne przypadki.

Tymczasem pewnego dnia stało się ostatecznie wiadomym, że król przegrał proces wytoczony w 1640 roku, nie przez niego osobiście, lecz przez koronę, przeciwko księciu Aveiro. Przez ponad osiemdziesiąt lat obydwa rody ciągały się po sądach, a szło im nie o byle co, nie procesowali się o jakiś tam strumień czy miedzę, ale o dwieście tysięcy cruzados rocznego dochodu, można sobie wyobrazić, trzy razy tyle, ile król pobiera tytułem podatku od czarnych niewolników wysyłanych do brazylijskich kopalń. Wszakże koniec końców jest jeszcze jakaś sprawiedliwość na tym świecie, a skoro tak, król będzie musiał zwrócić księciu Aveiro wszystkie dobra, co prawda to nie nasza sprawa, ale chodzi tu również o majątek Sao Sebastiao da Pedreira, łącznie z kluczem, studnią, sadem i pałacem, które bezpośrednio nie interesują księdza Bartłomieja, gorzej jednak z szopą. Ale jako że nie wszystkie nieszczęścia chodzą parami, wyrok został ogłoszony w dobrym momencie, gdyż maszyna latająca jest już całkiem gotowa, można już powiadomić Jego Królewską Mość, który czekał tyle lat nie tracąc królewskiej cierpliwości, zawsze jednako uprzejmy i życzliwy, jednakże ksiądz Bartłomiej znalazł się w tej szczególnej sytuacji twórcy, który nie może się rozstać ze swoim dziełem, w sytuacji marzyciela, który ma utracić wszystkie marzenia. Jeśli okaże się, że maszyna będzie latać, to co mi zostanie do roboty, bo choć przemyśliwa o innych wynalazkach, jak węgiel wytwarzany z błota i chrustu czy nowy typ młyna cukrowniczego, to przecież passarola jest jego największym wynalazkiem, nigdy wszak nie było i nie będzie drugich takich skrzydeł, które by się mogły porównać ze skrzydłami passaroli, z wyjątkiem tych najpotężniejszych ze wszystkich, ale ich nigdy nie poddaje się próbie latania.

W Sao Sebastiao da Pedreira Baltazar i Blimunda zastanawiają się, co ich czeka, niebawem zapewne pojawi się służba księcia Aveiro, by zająć się majątkiem, Może lepiej wracajmy do Mafry, Ale ksiądz mówi, żeby czekać, że porozmawia w tych dniach z królem, trzeba też wypróbować maszynę i o ile próba się powiedzie, a miejmy nadzieję, że tak, to dla wszystkich będzie z tego chwała i pożytek, po całym świecie rozejdzie się wieść o wyczynie Portugalczyków, a wraz ze sławą przyjdzie też bogactwo. Wszystko, co otrzymam, podzielę między nas troje, bez twoich oczu, Blimundo, nie byłoby passaroli, a także bez twojej prawej ręki i twojej cierpliwości, Baltazarze. Jednak ksiądz jest jakiś niespokojny, jakby sam nie wierzył w to, co mówi, albo jakby to niewiele znaczyło wobec innych, poważniejszych trosk, toteż Blimunda zapytuje półgłosem, rozmowa ma miejsce późną nocą, palenisko już wygaszone, passarola wciąż stoi w szopie, lecz wydaje się nieobecna, Ojcze Bartłomieju, czego ojciec się boi, ksiądz zadrżał usłyszawszy tak wprost postawione pytanie, wstał, podszedł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz, wrócił do środka i powiedział cicho, Świętego Oficjum. Baltazar i Blimunda spojrzeli po sobie, Baltazar powiedział, O ile mi wiadomo, chęć latania nie jest żadnym grzechem ani herezją, przecież już piętnaście lat temu wyleciał z pałacu balon i nic złego z tego nie wynikło, Balon to głupstwo, powiedział ksiądz, ale jak teraz poleci maszyna, to Święte Oficjum może się w tym doszukać diabelskiej sztuczki, a jeśli zechcą się dowiedzieć, dzięki czemu maszyna szybuje w przestworzach, to przecież nie powiem im, że kule są wypełnione ludzką wolą, dla Świętego Oficjum nie istnieje nic takiego, jak wola, według nich istnieje tylko dusza, uznają więc, że więzimy chrześcijańskie dusze uniemożliwiając im wstąpienie do raju, a sami wiecie, że dla Świętego Oficjum każdy dobry argument może okazać się zły, i odwrotnie, a gdy braknie jednych i drugich, mają przecież tortury, wodę i ogień, koło i obcęgi, dzięki którym rodzą się one z niczego i w dowolnej ilości. Ale skoro król jest po naszej stronie, to Święte Oficjum nie sprzeciwi się woli i chęciom Miłościwego Pana, Jeśli sprawa będzie wyglądać podejrzanie, to król podporządkuje się Świętemu Oficjum.

Blimunda zadała jeszcze jedno pytanie, Ale czego ksiądz się bardziej boi, tego, co już się stało, czy tego, co się może stać, Co chcesz przez to powiedzieć. Wydaje mi się, że Święte Oficjum ma już księdza na oku, tak jak miało moją matkę, znam dobrze towarzyszące temu oznaki, podejrzanego otacza jakaś szczególna aura, jeszcze sam nie wie, o co mogą go oskarżyć, a już się czuje winny, Ja dobrze wiem, o co mnie oskarżą, kiedy wybije moja godzina, zarzucą mi, że przeszedłem na judaizm, co jest prawdą, że praktykuję czary, co także jest prawdą, jeśli za czary uznać passarolę i inne machiny, o których bezustannie rozmyślam, po tym wszystkim, co powiedziałem, macie mnie w garści i jeśli mnie wydacie, jestem zgubiony. Na co rzekł Baltazar, Niech stracę drugą rękę, jeśli coś podobnego uczynię, Blimunda też dorzuciła, Gdybym coś takiego zrobiła, niech moje oczy nigdy więcej się nie zamkną i widzą tak, jakbym stale była na czczo.

Baltazarowi i Blimundzie, którzy nie ruszają się z majątku, czas bardzo się dłuży. Minął sierpień, już prawie połowa września, już pająki zaczęły prząść swoje nici tkając własne żagle i skrzydła na passaroli, klawesyn pana Szkarłata od dawna milczy, całe Sao Sebastiao stało się najsmutniejszym miejscem ma ziemi. Jest coraz chłodniej, coraz mniej słońca, jak tu wypróbować maszynę przy pochmurnym niebie, jeśli ksiądz Bartłomiej zapomniał, że bez słońca maszyna nie wzbije się w górę i zjawi się tu z królem, to najemy się tyle wstydu, że chyba zapadnę się pod ziemię. Ale ani król się nie zjawił, ani ksiądz nie przyjechał, niebo na powrót stało się bezchmurne, zajaśniało słońcem, a Blimunda i Baltazar ciągle trwali w niespokojnym wyczekiwaniu. Aż wreszcie któregoś dnia ksiądz przyjechał. Zza bramy doszedł ich głośny stukot mulich kopyt, co było bardzo dziwne, gdyż nie jest to przecież zwierzę skłonne do szalonego pędu, a więc coś się musiało stać, może wreszcie król przyjeżdża, żeby zobaczyć wspaniały start passaroli, choć z drugiej strony tak bez uprzedzenia, bez wysłania przodem służby, która sprawdziłaby, czy panuje tu należyty porządek, zadbałaby o zapewnienie odpowiednich wygód, rozwiesiłaby baldachimy, to jednak musi być coś innego. Tak też było. Ksiądz Bartłomiej wpadł pędem do szopy, był trupio blady, jakiś poszarzały, wyglądał niczym rozkładający się nieboszczyk, który właśnie zmartwychwstał, Musimy uciekać, Jestem poszukiwany przez Święte Oficjum, chcą mnie aresztować, gdzie są flakoniki. Blimunda otwarła kufer, wyjęła jakieś ubrania, Oto one, wtedy Baltazar spytał, Co robimy. Ksiądz trząsł się cały, ledwie trzymał się na nogach, Blimunda podtrzymała go, Co robimy, powtórzyła, na co on krzyknął, Uciekniemy passarolą, po czym, jakby zdjęty nagłym strachem, wyszeptał ledwie dosłyszalnym głosem wskazując na maszynę, Uciekniemy nią, Dokąd, Nie wiem, w każdym razie stąd trzeba uciekać, Baltazar i Blimunda wymienili długie spojrzenia. Los tak chciał, powiedział Baltazar, Polecimy, powiedziała Blimunda.

Jest już druga po południu, a przed nimi mnóstwo pracy, nie ma ani chwili do stracenia, trzeba usunąć dachówkę, pociąć deski i belki, których nie uda się wyrwać, ale przede wszystkim umocować bursztynowe kule na skrzyżowaniach drutów, rozwinąć górne żagle, by słońce nie padało przed czasem na maszynę, przełożyć do kul dwa tysiące gęstych obłoków, po tysiącu do każdej, żeby jedna nie ciągnęła w górę mocniej niż druga, co mogłoby spowodować koziołkowanie maszyny w powietrzu, bo jeżeli ma to nastąpić, to już z przyczyn, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Tyle pracy, a tak mało czasu, Baltazar już jest na dachu i zrzuca dachówki, które z trzaskiem rozbijają się na kawałki, ksiądz Bartłomiej otrząsnął się wreszcie z obezwładniającego odrętwienia i robi co może, aby od wewnątrz zrywać co cieńsze deski, gdyż belki wymagają znacznie więcej siły, trzeba więc z nimi poczekać, Blimunda tymczasem z całkowitym spokojem, jakby przez całe życie nic innego nie robiła, tylko latała, sprawdza stan żagli, czy są równo nasmołowane, i wzmacnia niektóre szwy.

A może i ty mógłbyś się tu przydać, Aniele Stróżu, nigdy jeszcze, odkąd zostałeś powołany na to stanowisko, twoja pomoc nie była tak potrzebna, jak teraz, spójrz tylko na tych troje, niebawem ulecą w przestworza, gdzie człowiek nigdy jeszcze nie dotarł, potrzebują zatem kogoś, kto ich będzie chronił, ze swej strony zrobili wszystko, co mogli, zespolili materiały z ludzką wolą, powiązali ciała stałe z lotnymi, poskładali to wszystko razem na własne ryzyko. Są już gotowi, muszą jeszcze tylko do reszty rozebrać dach, zwinąć żagle, by słońce oświetliło maszynę i żegnajcie, już nas tu nie ma, jeśli więc ty, Aniele Stróżu, nie pomożesz im choć odrobinkę, to nie jesteś żadnym aniołem, pewnie, że można by się zwrócić do różnych świętych, ale żaden z nich nie zna się tak jak ty na arytmetyce, ty przecież umiesz na pamięć trzynaście słów, od pierwszego do trzynastego, bezbłędnie je recytujesz, a jako że w tej sprawie potrzebna jest cała możliwa matematyka i geometria, możesz od razu zaczynać od pierwszego słowa, które brzmi Jeruzalem, gdzie Chrystus, jak powiadają, umarł za nas wszystkich, a teraz dwa następne słowa oznaczające dwie tablice Mojżeszowe, na których, jak powiadają, Chrystus postawił stopy, a teraz trzy słowa, co, jak powiadają, oznaczają Trójcę Przenajświętszą, i jeszcze cztery słowa, co, jak powiadają, są imionami czterech Ewangelistów, Jana, Łukasza, Marka i Mateusza, następnie pięć słów, co, jak powiadają, są pięcioma ranami Chrystusa, teraz znów sześć słów, co, jak powiadają, są sześcioma błogosławionymi liliami, które Chrystus miał w chwili narodzin, i jeszcze siedem słów, co, jak powiadają, są siedmioma sakramentami, a teraz osiem słów, co, jak powiadają, oznaczają osiem łask, i dziewięć słów, co są dziewięcioma miesiącami, podczas których, jak powiadają, Przenajświętsza Panna nosiła w swoim niepokalanym łonie syna, i dziesięć słów, co, jak powiadają, są dziesięcioma przykazaniami, i jedenaście słów, co, jak powiadają, są jedenastoma tysiącami dziewic, i dwanaście słów, co, jak powiadają, są imionami dwunastu apostołów, i wreszcie trzynaście słów, co są trzynastoma promieniami księżyca, tego już nikt nie potrzebuje mówić, bo właśnie jest tu Blimunda Siedem Lun, to ta kobieta ze szklanym flakonikiem w ręku, miej ją w swojej opiece, Aniele Stróżu, jeśli stłucze flakonik, to z podróży nic nie wyjdzie, i tego księdza, który sprawia wrażenie obłąkanego i nie będzie mógł uciec, miej w swojej pieczy także tego mężczyznę stojącego na dachu, nie ma on lewej ręki, wszystko przez ciebie, zagapiłeś się tam na polu bitwy, może jeszcze dobrze nie znałeś swojej tabliczki mnożenia.

Jest czwarta po południu, szopa bez dachu wydaje się ogromna, latająca maszyna stoi pośrodku, miniaturowe kowadło jest na wpół w cieniu, na przeciwległym krańcu leży siennik, tu właśnie Baltazar i Blimunda spali przez sześć lat, skrzyni już nie ma, została przeniesiona do passaroli, co jeszcze powinniśmy zabrać, sakwy, trochę jadła, a klawesyn, co zrobić z klawesynem, musi zostać, wybaczmy im ten egoizm, są przecież tak bardzo zdenerwowani, żadne z nich nie pomyślało jednak, że jeśli klawesyn zostanie w szopie, wzbudzi ciekawość zarówno władz świeckich, jak i duchownych, skąd tu się wziął ten instrument, zupełnie nie na miejscu w szopie, a poza tym, skoro to huragan zerwał dachówki i krokwie, to dlaczego nie uszkodził klawesynu, instrumentu tak delikatnego, że nawet przy przenoszeniu poluzowały się młoteczki, pan Szkarłat nie zagra w niebie, powiedziała Blimunda.

Teraz mogą już ruszać w drogę. Ksiądz Bartłomiej spojrzał kolejno w bezchmurne przestworza, na słońce przypominające złotą monstrancję, na Baltazara trzymającego linkę do zwijania żagli i wreszcie na Blimundę, gdybyż oczy jej mogły przewidzieć przyszłość, Polećmy się Bogu, bez względu na to, kim on jest, wyszeptał, po czym dodał zdławionym głosem, Ciągnij, Baltazarze, ale Baltazar zwlekał z wykonaniem polecenia, zadrżała mu ręka, czuł się tak, jakby miał powiedzieć Fiat, po którym słowo staje się czynem, no bo pociągnie linkę i polecą, lecz dokąd, wtedy podeszła Blimunda, ujęła w obie dłonie jego rękę i jednym ruchem, jakby tylko właśnie tak należało to zrobić, pociągnęli razem za linkę. Żagiel obrócił się w drugą stronę, bursztynowe kule znalazły się w pełnym słońcu, co teraz z nami będzie. Maszyna drgnęła, zakołysała się, jakby starając się chwycić nagle straconą równowagę, wszystko w niej zaskrzypiało, żelazne pręty i wiklina, po czym znienacka, jakby wessana przez świetlisty wir, dwa razy zakręciła się wokół własnej osi odrywając się jednocześnie od ziemi i gdy znalazła się nad szopą, uniosła w górę swoją mewią głowę i płynnie, niczym strzała pomknęła w niebo. Na skutek początkowych gwałtownych wstrząsów Baltazar i Blimunda poprzewracali się na drewniany pokład maszyny, natomiast ksiądz Bartłomiej chwycił się mocno jednego z masztów żaglowych, dzięki czemu mógł obserwować uciekającą z nieprawdopodobną szybkością ziemię, już ledwie mógł dojrzeć folwark, który niebawem skrył się między wzgórzami, a tam dalej, cóż to takiego, ależ to oczywiście Lizbona, rzeka, ach i morze, to samo, które ja, Bartłomiej Wawrzyniec de Gusmao, dwukrotnie przemierzyłem w drodze z Brazylii, morze, którym płynąłem do Holandii, do jakich to jeszcze ziemskich i powietrznych kontynentów zawieziesz mnie, moja maszyno, wiatr gwiżdże mi w uszach, jeszcze nigdy żaden ptak nie wzbił się tak wysoko, gdyby też król mnie teraz zobaczył, albo ten Tomasz Pinto Brandao, co to wyśmiewał mnie w wierszach, gdyby zobaczyło mnie Święte Oficjum, wszyscy oni przekonaliby się, że jestem wybrańcem Boga, właśnie ja, który lecę ku niebu za sprawą mojego geniuszu, jak również za sprawą oczu Blimundy, ciekawe, czy w niebie są drugie takie oczy, ale i za sprawą prawej ręki Baltazara, wziąłem cię ze sobą, Boże, ty, który nie masz lewej ręki, Blimundo, Baltazarze, wstańcie, chodźcie popatrzeć, nie bójcie się.

Загрузка...