Nie bali się, byli tylko przestraszeni własną odwagą. Ksiądz śmiał się, coś wykrzykiwał, przestał się już trzymać masztu i biegał po pokładzie w tę i z powrotem, żeby oglądać ziemię ze wszystkich stron, z tej odległości była tak wielka, wreszcie Baltazar i Blimunda wstali chwytając się kurczowo masztów, potem burty, byli oszołomieni słońcem i wiatrem, lecz niebawem wyzbyli się wszelkiego lęku, Ach, krzyknął Baltazar, Udało się, objął Blimundę i zaczął płakać niby zabłąkane dziecko, wprost nie do wiary, żeby żołnierz, który był na wojnie, który w Pegoes szpikulcem zabił człowieka, szlochał tak ze szczęścia tuląc się do Blimundy, ona zaś całuje jego brudną twarz, no już dobrze, już dobrze. Ksiądz podszedł do nich i też ich objął, był do głębi poruszony analogią, o której mówił Włoch, on sam jest Bogiem, Baltazar Synem, Blimunda zaś Duchem Świętym i cała trójca znajduje się w niebie, jest tylko jeden Bóg, krzyknął ksiądz, ale wiatr porwał te słowa z jego ust. Blimunda powiedziała wtedy, Jeśli nie rozwiniemy żagla, będziemy ciągle się wznosić i nie wiadomo, gdzie w końcu się zatrzymamy, może na słońcu.
Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy w szaleństwie nie tkwi zawsze odrobina rozsądku, uważamy jednak, że jak świat światem, każdy trochę jest wariatem. Ale wyobraźmy sobie, co by było, gdyby wariaci pod pretekstem, że przecież ciągle należą do świata ludzi rozumnych, domagali się równych z nimi praw, nie są przecież całkiem szaleni, bo na przykład zachowują dość rozsądku, by ratować własne życie, jak to właśnie czyni ksiądz Bartłomiej. Jeśli gwałtownie rozwiniemy żagiel, spadniemy na ziemię jak kamień, sam więc manewruje linką stopniowo ją luzując, by żagiel łagodnie opadał, trzeba to robić z wyczuciem, żagiel powoli się rozwija rzucając coraz więcej cienia na bursztynowe kule, maszyna zmniejsza prędkość, kto by pomyślał, że tak łatwo jest pilotować statek powietrzny, teraz możemy już wyruszyć na odkrycie nowych Indii. Maszyna przestała się wznosić, zastygła w niebie z rozpostartymi skrzydłami i dziobem zwróconym na pomoc, może nawet się porusza, ale wcale tego nie widać. Ksiądz dalej rozwija żagiel, już trzy czwarte bursztynowych kul znajduje się w cieniu, maszyna schodzi łagodnie, zachowuje się jak łódź na spokojnym jeziorze, przesunięcie steru, lekki ruch wiosłem, człowiek doprawdy wszystko potrafi. Ziemia powoli się zbliża, Można już rozpoznać Lizbonę, nieregularny prostokąt placu Pałacowego, labirynt ulic i zaułków, fryz domu, gdzie mieszkał ksiądz i gdzie właśnie tam wchodzą sługi Świętego Oficjum, aby go aresztować, lecz się spóźnili, bo ptaszek już wyfrunął, a choć tak skrupulatnie dbają o interesy nieba, nie mają zwyczaju weń spoglądać, zresztą maszyna jest tak wysoko, że wydaje się tylko ciemnym punktem, na błękicie, a poza tym jak mogą patrzeć w niebo, skoro ich przerażony wzrok przyciąga Biblia, z której wydarto Pięcioksiąg oraz poszarpany na strzępy Koran, wychodzą więc, idą w kierunku Rossio, do pałacu Estaus, by poinformować o ucieczce księdza, który miał trafić do lochu, nawet im przez myśl nie przejdzie, że schronił się pod wielką kopułą niebieską, gdzie oni nigdy nie dotrą, to prawda, że Bóg ma swoich wybrańców, ale znajduje ich wśród pomyleńców, kalek i nawiedzonych, nigdy jednak wśród sług Świętej Inkwizycji. Passarola schodzi jeszcze niżej, z trudem udaje im się dojrzeć folwark księcia Aveiro, ale przecież są początkującymi awiatorami, brak im doświadczenia, które pozwala na pierwszy rzut oka rozpoznać główne punkty orientacyjne terenu, cieki wodne, jeziora, osiedla rozproszone po ziemi niby gwiazdy, ciemne lasy, lecz oto ujrzeli cztery ściany szopy, skąd wystartowali, księdzu Bartłomiejowi przypomniało się wtedy, że ma ze sobą lunetę, szybko więc po nią sięgnął i wycelował, ach, jakież to wspaniałe żyć i być wynalazcą, teraz wszystko widać jak na dłoni, siennik w kącie, kowadło, tylko klawesyn zniknął, co też mogło się z nim stać, my wiemy, co się stało, spieszymy zatem wyjaśnić, że Domenico Scarlatti wybrał się na folwark i gdy był już całkiem blisko, zobaczył nagle maszynę ulatującą z głośnym szumem skrzydeł, a co by było, gdyby się poruszały, na folwarku natychmiast zauważył skutki startu, potłuczone dachówki rozsypane wokół szopy, deski i belki pocięte lub powyrywane, nie ma chyba nic smutniejszego nad nieobecność, samolot mknie po pasie startowym, wznosi się w powietrze i zostawia po sobie czarną melancholię, i to właśnie pod jej wpływem Domenico Scarlatti siadł do klawesynu i zaczął grać, ale tylko trochę, jego palce zaledwie przemknęły po klawiaturze, jakby muskały czyjąś twarz w chwili, gdy wszystko już zostało powiedziane lub też zamiast zbędnych słów, następnie, zdając sobie dobrze sprawę z tego, jak niebezpiecznie byłoby zostawić klawesyn w szopie, wyciąga go na zewnątrz, klawesyn podskakuje na wybojach, jęczą rozedrgane struny, teraz to już się na dobre rozstroją, dowlókł go wreszcie do studni, na szczęście ocembrowanie jest niskie, więc choć z dużym trudem, podnosi klawesyn i wrzuca go do środka, pudło po dwakroć uderza o ściany studni, rozlega się krzyk strun, wreszcie zanurza się w wodzie, nikt nie zna swojego losu, klawesyn, który tak pięknie grał, pogrąża się teraz bulgocąc niby topielec i osiada na mulistym dnie. Z góry muzyk jest już niewidoczny, wędruje jakimiś ścieżkami, być może okrężną drogą, być może spogląda w górę i ponownie widzi passarolę, macha kapeluszem, ale tylko jeden raz, lepiej uważać i udawać, że nic się nie zauważa, dlatego właśnie nie dostrzegli go z passaroli, kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkają.
Wiatr wieje z południa, jest to lekka bryza, która nawet nie rozwiewa włosów Blimundy, przy takim podmuchu daleko nie zalecą, równie dobrze można by chcieć przemierzyć wpław ocean, dlatego też Baltazar pyta, Może zacznę dąć w miech, każdy medal ma dwie strony, najpierw ksiądz stwierdził, Jest tylko jeden Bóg, teraz znów Baltazar czeka na odpowiedź, Może zaczną dąć w miech, po rzeczach wzniosłych czas na przyziemne, bo kiedy Bóg przestaje dąć, człowiek musi wytężyć siły. Lecz ksiądz Bartłomiej jest jak zaczarowany, nie rusza się, nic nie mówi, patrzy tylko na wielki ziemski okrąg, z jednej strony morze i rzeka, z drugiej góra i dolina, tam dalej to chyba albo piana, albo biały żagiel, ówdzie znów snująca się mgła, a może dym z komina, lecz mimo wszystko ma się wrażenie, jakby świat zamarł i wymarli wszyscy ludzie, ta cisza jest przerażająca, w dodatku wiatr całkiem ustał, na głowie Blimundy nie drży nawet jeden włosek. Dmij w miech, Baltazarze, powiedział ksiądz.
Pedały są zupełnie takie jak przy organach, stopy wchodzą w specjalne noski, natomiast na wysokości piersi znajduje się pręt przytwierdzony do kadłuba maszyny, który służy do oparcia rąk, nie jest to żaden dodatkowy wynalazek księdza Bartłomieja, wzorował się po prostu na organach katedralnych, cała różnica polega na tym, że tu nie będzie słychać żadnej muzyki, jedynie świst podmuchu skierowanego na skrzydła i na ogon passaroli, która wreszcie zaczyna się poruszać, lecz tak wolno, z takim trudem, że można się zmęczyć od samego patrzenia, nie posunęli się jeszcze na odległość strzału z kuszy, a Baltazar już się porządnie zmęczył, nie, w ten sposób daleko nie zalecimy. Ksiądz zasępił się, obserwuje wysiłki Baltazara i widzi, że jego wielki wynalazek ma jedną wadę, w niebieskich przestworzach nie można postępować tak jak na wodzie, uciec się do wioseł, gdy zawiedzie wiatr, Przestań, nie dmij już w te miechy, Baltazar wyczerpany siada na pokładzie.
Po chwilach strachu i zachwytu, które kolejno przeżywali, teraz ogarnęło ich przygnębienie, umieją tylko wznosić się i zniżać, zupełnie jak człowiek, który potrafi wstawać i kłaść się, ale nie chodzi. Słońce chyli się ku zatoce, na ziemi kładą się długie cienie. Ksiądz Bartłomiej czuje jakiś nieokreślony niepokój, ale wnet o nim zapomina, gdyż zauważa, że kłęby dymu z jakiegoś odległego karczowiska płyną na pomoc, to znaczy, że bliżej ziemi wiatr ciągle wieje. Manewruje więc żaglem, nieco go rozwija, pogrążając w cieniu jeszcze jeden rząd bursztynowych kul, maszyna gwałtownie opada w dół, ale nie na tyle, by chwycić wiatr. Następny rząd kul pogrąża się w cieniu, spadek jest tak raptowny, że żołądek podchodzi do gardła, no i nareszcie, wiatr energicznie chwyta maszynę swą niewidzialną dłonią i ciska ją do przodu z taką szybkością, że Lizbona w mig zostaje w tyle, gdzieś na horyzoncie, przesłonięta błękitną mgiełką, zupełnie jakby wreszcie udało im się odcumować, wypłynąć z portu i ruszyć na nieznane szlaki, stąd też wszyscy troje czują taki ucisk w sercu, nie wiadomo przecież, jakie niebezpieczeństwa jeszcze na nich czyhają, jakie adamastory, jakie ognie św. Elma unosić się będą nad morzem już rysującym się w oddali, jakie trąby wodne będą wsysać powietrze, które potem stanie się słone. Blimunda spytała wówczas, Dokąd lecimy, na co ksiądz odrzekł, Tam gdzie nie dosięgnie nas ręka Świętej Inkwizycji, o ile takie miejsce w ogóle istnieje.
Nasz lud, który tak wiele spodziewa się po niebiosach, rzadko jednak spogląda w górę, gdzie, jak powiadają, jest niebo. Ludzie pracują w polu, wchodzą i wychodzą z domów, idą na podwórko, do studni, kucają za jakąś sosną, i tylko jedna jedyna kobieta leżąca na rżysku, a na niej mężczyzna, ma wrażenie, jakby coś przesuwało się po niebie, jednakże myśli, że to pewnie nadmiar rozkoszy mąci jej wzrok. Tylko zaciekawione ptaki pytają zataczając niespokojne koła wokół maszyny, co to jest, co to jest, może to ptasi mesjasz, bo przy nim nawet orzeł mógłby uchodzić co najwyżej za jakiegoś Jana Chrzciciela, Za mną idzie mocniejszy ode mnie, ale historia awiacji na tym się nie kończy. Przez pewien czas towarzyszył im sęp, który odstraszył wszystkie inne ptaki, lecieli zatem tylko we dwójkę, sęp bijąc skrzydłami i szybując, od razu widać, że leci, passarola zaś bez poruszania skrzydłami, gdybyśmy więc sami nie wiedzieli, że w tym wszystkim jest słońce, bursztyn, gęste obłoki, magnesy i żelazne pręty, też nie wierzylibyśmy własnym oczom, w dodatku nie mając takiego wytłumaczenia, jak ta leżąca na rżysku kobieta, zresztą już nie leży, już po rozkoszach, a i samego miejsca też nie widać.
Wiatr skręcił na południowo-wschodni, wieje z dużą siłą, toteż ziemia przesuwa się pod nimi niby ruchoma tafla rzeki, której prąd unosi pola, lasy, wsie, kolorowe plamy zieleni, żółcienia, ochry i brązu, białe mury, skrzydła wiatraków, a także inne płynące po niej wody, czy istnieje siła zdolna rozdzielić wodę od wody, wielka rzeka tocząc się porywa wszystko, łącznie ze strumykami, szukającymi w niej swojej drogi, lecz woda w wodzie jej nie znajduje.
Na pokładzie maszyny trójka awiatorów leci na zachód, księdza Bartłomieja znów ogarnia rosnący niepokój przechodzący w panikę, która wyraża się wreszcie w jęku, wraz z zachodem słońca maszyna nieodwołalnie zejdzie w dół, może spadnie, może się rozbije i wszyscy zginą, Widać Mafrę, o tam, krzyczy Baltazar zupełnie jak majtek siedzący na bocianim gnieździe i wołający, Ziemia, trudno zresztą o bardziej stosowne porównanie, gdyż to właśnie jest rodzinna ziemia Baltazara, rozpoznał ją natychmiast, mimo iż nigdy nie widział jej z lotu ptaka, zupełnie nie wiadomo, na jakiej zasadzie, może po prostu każdy z nas ma w sercu jakąś osobistą orografię, która nieomylnie wskazuje każdemu miejsce urodzenia, moja wklęsłość odpowiada twojej wypukłości, twoja wypukłość mojej wklęsłości, zupełnie jak u mężczyzny i kobiety, jesteśmy ziemią na ziemi, dlatego właśnie Baltazar krzyczy, To moja rodzinna ziemia, rozpoznaje ją jak osobę. Przelatują szybko nad klasztorem w budowie, lecz tym razem zostali dostrzeżeni, jedni pierzchają w przerażeniu, drudzy padają na kolana błagalnie wznosząc ręce, inni znów rzucają kamieniami, tysiące ludzi ogarnia popłoch, ci, którzy nic nie widzieli, powątpiewają, ci, którzy widzieli, zaklinają się i powołują na świadectwo sąsiadów, nikt jednak nie ma dowodów, maszyna bowiem odleciała w kierunku zachodzącego słońca i stała się niewidoczna na tle lśniącej tarczy, może to była tylko jakaś halucynacja, niedowiarki podsycają niepewność tych, co uwierzyli.
Po paru minutach maszyna jest już nad brzegiem morza, wydaje się, że słońce ciągnie ją na drugą stronę świata. Ksiądz Bartłomiej widząc, że spadną do wody, szarpie gwałtownie linkę, żagiel przelatuje na drugą burtę i jednocześnie się zwija, maszyna natychmiast szybko idzie w górę, horyzont znów się poszerza, a nad nim pojawia się słońce. Jest już jednak zbyt późno. Od wschodu już zalegają cienie, nadchodzi noc i nie sposób przed nią uciec. Maszyna zaczyna z wolna dryfować na północny wschód, schodząc zarazem ukosem ku ziemi, działa na nią teraz podwójne przyciąganie, z jednej strony szybko gasnące światło słoneczne, na tyle jednak silne, by utrzymywać ją powietrzu, z drugiej zaś wieczorny mrok, zalegający już odległe doliny. Wiatr ustał, czują jedynie gwałtowny podmuch wywołany spadaniem, świszczący w wiklinowych splotach kadłuba. Słońce zastygło na morskim horyzoncie niby pomarańcza na dłoni, jest jak metalowa tarcza stygnąca po zdjęciu z kowadła, jej blask już nie razi oczu, z rozpalonej do białości robi się pąsowa, rubinowa, purpurowa, jeszcze się żarzy, ale już ciemnieje, mówi do widzenia, żegnajcie, do jutra, o ile jakieś jutro czeka jeszcze tych troje powietrznych nautów, co lecą w dół niby śmiertelnie ranny ptak strojny w diadem z koncentrycznych bursztynowych kół i z trudem utrzymujący równowagę dzięki krótkim skrzydłom, wydaje się, że to spadanie nie ma końca, lecz niebawem się skończy. Przed nimi wznosi się jakiś ciemny kształt, może to adamastor tej wyprawy, z ziemi wystają zaokrąglone góry, na ich szczytach jeszcze pełzają czerwone smugi. Ksiądz Bartłomiej patrzy obojętnie przed siebie, jest zupełnie nieobecny duchem i z całkowitą rezygnacją oczekuje rychłego końca. Wtem Blimunda odrywa się od Baltazara, którego rozpaczliwie się chwyciła, gdy maszyna zaczęła spadać, obejmuje ramionami jedną z kul wypełnionych zwartymi obłokami, jest ich aż dwa tysiące, a jednak to wszystko mało, przywiera do nich całym ciałem, jakby chciała je w siebie wchłonąć, zespolić się z nimi. Maszyna gwałtownie podskakuje, podrywa głowę niczym koń szarpnięty za uzdę, przez chwilę trwa w niepewnym bezruchu, po czym znów zaczyna spadać, lecz dużo wolniej, wtedy Blimunda woła, Baltazarze, Baltazarze, i nie musiała już nawet wołać po raz trzeci, gdyż Baltazar przylgnął całym ciałem do drugiej kuli, Siedem Lun i Siedem Słońc własną wolą podtrzymują maszynę, która teraz opada łagodnie, tak łagodnie, że wikliny ledwie zatrzeszczały, gdy dotknęli ziemi, przechyliła się tylko na jedną stronę, nie czekała na nią przecież żadna podpora, ale nie można mieć wszystkiego naraz. Wyczerpani, ledwie trzymający się na nogach podróżnicy próbowali chwycić się burty, lecz im się to nie udało, potoczyli się więc na zewnątrz i upadli na ziemię bez najmniejszego nawet zadrapania, i jak tu nie wierzyć w cuda, przecież to jeden z lepszych, nawet nie trzeba było wzywać św. Krzysztofa, cały czas był na miejscu kierując ruchem i gdy tylko spostrzegł spadający samolot, wziął sprawę w swoje ręce, dzięki czemu obyło się bez katastrofy, jak na jego pierwszy cud lotniczy, to wcale nieźle.
Gasną ostatnie blaski dnia, niebawem do reszty się ściemni, na niebie zapalają się już pierwsze gwiazdy, tak bardzo się do nich zbliżyli, a przecież ich nie dosięgli, bo też w gruncie rzeczy cały ten lot był niczym pchli skok, wystartowaliśmy w Lizbonie, przelecieliśmy nad Mafrą i budującym się klasztorem, o mało nie wpadliśmy do morza. A co teraz, Gdzie jesteśmy, spytała Blimunda i jęknęła, gdyż bardzo bolał ją żołądek i zupełnie nie miała siły, by poruszyć bezwładnymi rękami, na to samo skarżył się Baltazar próbując bezskutecznie stanąć prosto na nogach, przy czym zataczał się niczym wół z rozbitą obuchem czaszką, nim ostatecznie padnie, Baltazar ma jednak lepsze widoki na przyszłość, gdyż właściwie wraca z tamtego świata, nic więc nie szkodzi, że się trochę pozatacza, przynajmniej doceni, co to znaczy stanąć nogami na ziemi, Nie wiem gdzie jesteśmy, nigdy tu nie byłem, wygląda na jakieś góry, może ksiądz Bartłomiej się orientuje. Ksiądz właśnie wstał, nie bolały go ręce ani żołądek, jedynie głowa, jakby od skroni do skroni przeszywał ją ostry sztylet, Grozi nam równie wielkie niebezpieczeństwo, jakbyśmy wcale nie opuścili folwarku, złapią nas, jeśli nie dziś, to jutro, Ale jak się nazywa to miejsce, gdzie jesteśmy, Każde miejsce na ziemi jest przedpieklem, czasem człowiek tam idzie martwy, a czasem żywy, śmierć zaś przychodzi potem, Na razie jeszcze żyjemy, Ale jutro umrzemy.
Blimunda podeszła do księdza i powiedziała, Podczas spadania znajdowaliśmy się w wielkim niebezpieczeństwie, jeśli potrafiliśmy go uniknąć, unikniemy i innych, niech ksiądz tylko powie, dokąd iść, Nie wiem, gdzie się znajdujemy, Jak się rozwidni, wejdziemy na którąś z gór, rozejrzymy się i kierując się według słońca znajdziemy drogę, powiedział Baltazar i dorzucił, Polecimy maszyną, umiemy już się z nią obchodzić i jeśli dopisze nam wiatr, w ciągu jednego dnia zalecimy bardzo daleko, gdzie Święta Inkwizycja nie dosięgnie księdza. Ksiądz Bartłomiej nie odpowiedział, ściskał tylko rękami głowę, później gestykulował, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym, a jego postać coraz bardziej zacierała się w ciemnościach. Maszyna wylądowała na terenie porośniętym niskimi zaroślami, lecz już w odległości trzydziestu kroków rysowały się na niebie wysokie kępy. Sądząc po tym, co zdołali zobaczyć, w pobliżu nie było ludzi. Z zapadnięciem nocy bardzo się ochłodziło i nic dziwnego, przecież to już koniec września, dzień też nie był upalny. Za maszyną, która stanowiła osłonę od wiatru, Baltazar rozpalił małe ognisko, bardziej dla dodania wszystkim otuchy niż dla rozgrzewki, duży ogień był zresztą niewskazany, gdyż widać by go było z daleka. Baltazar i Blimunda usiedli i wzięli się do jedzenia tego, co mieli w sakwie, zawołali też księdza, lecz ani się odezwał, ani podszedł do nich, widzieli z daleka jego nieruchomą sylwetkę, może patrzył w gwiazdy, a może na ścielącą się szeroko rozległą dolinę, gdzie nie migotało ani jedno światełko, zupełnie jakby ludzie opuścili świat, nie brak przecież latających maszyn zdolnych do lotu o każdej porze, nawet w nocy, a więc wszyscy odlecieli, została tylko ta trójka i to ptaszydło, które nie wie, dokąd lecieć, jeśli nie ma słońca.
Kiedy po skończonym posiłku położyli się pod kadłubem maszyny, przykrywszy się opończą i żaglem wyjętym ze skrzyni, Blimunda szepnęła, Ksiądz Bartłomiej jest chory, to nie ten sam człowiek, Już od dawna wygląda, jak nie ten sam człowiek, ale co tu można zrobić, A co my zrobimy, Nie wiem, może jutro ksiądz podejmie jakąś decyzję. Usłyszeli, że ksiądz się poruszył i powłócząc nogami wszedł w zarośla, coś przy tym szeptał, odgłosy te uspokoiły ich, gdyż najgorsze było to jego uporczywe milczenie, toteż mimo zimna i niewygody rychło zasnęli, choć nie był to głęboki sen. Obydwojgu śniło się, że odbywają podróż powietrzną, Blimunda w karecie ciągniętej przez skrzydlate konie, Baltazar zaś cwałował na byku przykrytym ognistym czaprakiem, nagle konie potraciły skrzydła, zapalił się lont i z hukiem zaczęty strzelać race, pod wpływem koszmarnego snu obydwoje się obudzili i oślepił ich blask, jakby cały świat się palił, to ksiądz płonącą gałęzią podpalał maszynę i wiklinowy kadłub już się zajął, Baltazar jednym susem znalazł się przy księdzu i objąwszy go w pasie próbował odciągnąć od maszyny, ale ksiądz się opierał, toteż Baltazar ścisnął go z całej siły, obalił na ziemię i zadeptał żagiew, Blimunda tymczasem za pomocą żagla tłumiła ogień, który już rozprzestrzenił się na zarośla, ale stopniowo wygasał. Pokonany ksiądz podniósł się z rezygnacją. Baltazar przysypywał ziemią ognisko. Prawie nie widzieli się w ciemnościach. Blimunda spytała cicho i spokojnie, jakby z góry znała odpowiedź, Dlaczego ksiądz podpalił maszynę, na co Bartłomiej Wawrzyniec odrzekł, Jeżeli mam spłonąć na stosie, to już wolę na takim. Oddalił się w stronę zarośli pokrywających zbocze, dojrzeli jeszcze, że szybko się schylił, po czym zniknął im z oczu, może z powodu jakiejś pilnej potrzeby ciała, o ile człowiek, który chciał spalić marzenia, jeszcze miewa tego rodzaju potrzeby. Czas mijał, a ksiądz nie wracał. Baltazar poszedł go szukać. Nigdzie go nie było. Zawołał więc, ale żadnej odpowiedzi.
Wschodził księżyc, a wraz z nim wszystko pokryły jakieś zwodnicze cienie, Baltazar poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie i reszcie ciała. Przyszły mu na myśl wilkołaki i wszelkie inne zmory przybierające różną postać, może błąkają się tu pokutujące dusze, doszedł wreszcie do wniosku, że księdza musiał chyba porwać sam diabeł, toteż w obawie przed tym, że i on za chwilę będzie wierzgał w szponach tego samego czarta, zmówił czym prędzej Ojcze Nasz do św. Egidiusza, opiekuna i orędownika w przypadkach paniki, epilepsji, obłędu i nocnych lęków. Nie wiadomo, czy święty wysłuchał modlitwy, w każdym razie diabeł nie porwał Baltazara, choć lęk go nie opuścił, teraz znów miał wrażenie, że z ziemi wydobywają się jakieś szepty, ale może to złudzenie wywołane księżycową poświatą, tak czy inaczej najlepszą świętą dla mnie będzie Siedem Lun, wrócił więc do niej jeszcze drżąc ze strachu. Zniknął, a na to Blimunda, Poszedł sobie, już go więcej nie ujrzymy.
Prawie nie spali tej nocy. Ksiądz Bartłomiej nie wrócił. Rankiem, jeszcze przed wschodem słońca, Blimunda powiedziała, Jeśli nie rozpostrzesz żagla i dobrze nie przykryjesz bursztynowych kul, to maszyna odleci sama, nikt nie musi nią kierować, może i lepiej byłoby, żeby sobie poleciała, może gdzieś na ziemi lub w niebie spotka się z księdzem Bartłomiejem, Baltazar zaś odrzekł porywczo, Albo w piekle, maszyna zostanie tu, gdzie jest, i poszedł rozciągnąć nasmołowany żagiel, aby bursztyn znalazł się w cieniu, nie wydało mu się to jednak wystarczające, żagiel może się rozerwać albo też wiatr może go podnieść. Dlatego nożem naciął gałęzi z wysokich zarośli i przykrył nimi maszynę, tak więc już po godzinie, kiedy się całkiem rozwidniło, patrząc z daleka można było dostrzec jedynie większą kępę zieleni wystającą ponad niskie zarośla, co nie jest żadną rzadkością, gorzej jednak będzie, jak to wszystko uschnie. Baltazar pożywił się resztką jedzenia z poprzedniego dnia. Blimunda już to zrobiła wcześniej, jako że zawsze je pierwsza i zawsze, jak pamiętamy, z zamkniętymi oczami, dziś nawet schowała głowę pod opończę Baltazara. Nie mają tu już nic więcej do roboty. Co dalej, spytało jedno, drugie zaś odpowiedziało, Nie mamy tu już nic więcej do roboty, To ruszajmy w drogę, zejdziemy tą stroną, gdzie zniknął ksiądz Bartłomiej, może natrafimy na jego ślad. Cały ranek przeszukiwali zbocze góry schodząc jednocześnie coraz niżej, wokół roztaczały się góry o zaokrąglonych wierzchołkach pogrążone w całkowitej ciszy. Co to za góry mogą być, nie znaleźli najmniejszego śladu księdza, nawet czarnego strzępka na kolczastych gałęziach, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu, ciekawe, gdzie też może być w tej chwili. I co teraz, spytała Blimunda, Teraz idziemy przed siebie, słońce mamy z tyłu, z prawej strony morze, Jak tylko spotkamy jakichś ludzi, dowiemy się, gdzie jesteśmy i co to za góry, na wypadek jeśli zechcemy tu wrócić, To góry Barregudo, powiedział im napotkany pastuch, kiedy uszli jakąś milę, a tamten wysoki szczyt to Monte Junto.
Do Mafry dotarli dopiero po dwóch dniach, musieli nadłożyć sporo drogi, żeby wyglądało, iż idą z Lizbony. Ulicami ciągnęła właśnie procesja, ludzie dziękowali Bogu za cud, jaki raczył uczynić zsyłając nad budujący się klasztor Ducha Świętego.
Żyjemy w czasach, kiedy jest rzeczą najnormalniejszą w świecie, że pierwszej lepszej zakonnicy zdarza się zobaczyć w klasztornych krużgankach Dzieciątko Jezus bądź na chórze anioła grającego na harfie, a w dyskretnym zaciszu celi widzenia te przybierają bardziej cielesny charakter, dręczy ją diabeł, który trzęsie łóżkiem i targa całym ciałem, górnymi członkami w taki sposób, iż falują piersi, dolnymi znów tak, iż dreszcze przenikają zroszoną potem szczelinę, którą można uznać bądź za wrota piekieł, bądź za bramy raju, to zależy od punktu widzenia, podczas czy po rozkoszy, i w to wszystko ludzie wierzą, lecz gdyby Baltazar Mateusz, zwany Siedem Słońc, powiedział, Przeleciałem z Lizbony do Monte Junto, wzięliby go za wariata, i całe szczęście, bo z tak błahego powodu nie zajęłaby się nim Święta Inkwizycja, wariatów przecież nie brak w tym zwariowanym kraju. Dotychczas Baltazar i Blimunda żyli z pieniędzy otrzymywanych od księdza Bartłomieja, żywiąc się kapustą i fasolą uprawianą na folwarku, solonymi sardynkami, gdy brakło świeżych, czasem trafił się też kawałek mięsa, w sumie jednak na własne utrzymanie wydawali znacznie mniej niż na to, czym musieli żywić maszynę latającą, by zapewnić jej wzrost, o ile wówczas w ogóle wierzyli w to, że kiedyś poleci.
Maszyna jednak poleciała, kto chce, niech wierzy, a ich ciała jak co dzień dopominają się pożywienia, i tu właśnie tkwi przyczyna wszystkich górnolotnych marzeń, lecz Baltazar nie może zarabiać nawet jako woźnica, gdyż ojciec już dawno sprzedał woły, a i wóz też się rozleciał, gdyby nie niedbalstwo Pana Boga, dobra biedaków byłyby niezniszczalne. Mając własną parę wołów i własny wóz Baltazar mógłby się zgłosić do pracy i w głównym kantorze z pewnością by go przyjęli bez względu na kalectwo. Ale w obecnej sytuacji niechybnie będą mieć zastrzeżenia, czy jednoręki człowiek jest w stanie powozić zwierzętami należącymi do króla, szlachty lub też innych właścicieli, którzy wypożyczyli je, by zyskać łaski korony. Cóż więc mógłbym robić, bracie, takie pytanie zadał Baltazar swojemu szwagrowi, Alvaro Diogo, już pierwszego wieczoru po powrocie do rodzinnego domu, w którym wszyscy razem mieli teraz zamieszkać, zjedli już kolację wysłuchawszy przedtem relacji Ines Antoniny o cudownym pojawieniu się Ducha Świętego nad osadą, Na własne oczy widziałam, siostro Blimundo, Alvaro Diogo też widział, był wtedy na budowie, prawda, mężu, że widziałeś, na co Alvaro Diogo dmuchając w gasnącą głownię na palenisku odpowiedział, że owszem, że coś przeleciało nad budową, To był Duch Święty, upierała się Ines Antonina, zakonnicy ogłosili to wszem wobec, był to najprawdziwszy Duch Święty, nawet urządzili dziękczynną procesję, Może i był, mruknął z rezygnacją mąż, Baltazar zaś spoglądając na Blimundę, która się uśmiechała, powiedział, Mało to takich rzeczy na niebie, których nie umiemy wyjaśnić, Blimunda poparła go mówiąc, Gdybyśmy znali te rzeczy, może miałyby one inne nazwy. W kącie przy kominie drzemał stary Jan Franciszek, który nie ma już ani wozu, ani pary wołów, ani ziemi, ani Marty Marii, wydawało się, że nie słucha całej rozmowy, ale nagle odezwał się, po czym natychmiast znów zapadł w drzemkę, Na świecie jest tylko życie i śmierć, wszyscy czekali, że jeszcze coś powie, ciekawe, dlaczego starzy zawsze milkną w chwilach, kiedy powinni dalej mówić, dlatego właśnie młodzi muszą uczyć się wszystkiego od początku. Jest tu jeszcze ktoś, kto śpi i z tej racji nie może mówić, ale nawet gdyby nie spał, prawdopodobnie i tak nie dopuściliby go do głosu, gdyż ma zaledwie dwanaście lat, może to i racja, że przez usta dziecka przemawia prawda, lecz żeby ją wypowiedzieć, musi najpierw dorosnąć, a wówczas już zaczyna kłamać, ten chłopiec, jedyny syn, który zachował się przy życiu, wraca do domu wieczorem padając ze zmęczenia, jest pomocnikiem murarskim, cały dzień biega po rusztowaniu w górę i w dół, toteż po kolacji natychmiast zasypia. Na dobrą sprawę dla każdego znajdzie się jakaś praca, powiedział Alvaro Diogo, możesz być choćby pomocnikiem albo taczkarzem, twój hak w zupełności wystarczy, żeby przytrzymać rączkę taczek, życie doprawdy płata nam niespodzianki, człowiek idzie na wojnę, wraca okaleczony, potem lata za sprawą tajemnych sztuk, a kiedy wreszcie chce zarobić na kawałek chleba, ot, co go spotyka, i jeszcze na dodatek może uważać się za szczęśliwca, gdyż jakieś tysiąc lat temu pewnie nie znali haków zastępujących rękę, ciekawe, jak to będzie za następne tysiąc lat.
Baltazar, Alvaro Diogo i chłopiec wyszli z domu wcześnie rano, jak już wspomniano, ich dom znajduje się w pobliżu kościoła Św. Andrzeja i pałacu wicehrabiego, jest to najstarsza część miasta, są tu jeszcze pozostałości zamku zbudowanego przez Maurów w czasach ich świetności, wyszli więc wcześnie rano, po drodze spotykają innych miejscowych mężczyzn, Baltazar ich zna, wszyscy idą na budowę i może właśnie z tej przyczyny pola leżą odłogiem, starcy i kobiety nie są w stanie ich obrobić, a że Mafra leży w niecce, idą pod górę, ale zupełnie nowymi ścieżkami, stare bowiem zostały zawalone gruzem wysypywanym ze wzgórza Vela. Mury widziane z dołu bynajmniej nie zapowiadają jakiejś drugiej wieży Babel, a przy podejściu na szczyt budowla całkiem się chowa i pomyśleć, że ciągnie się to już siedem lat, w takim tempie zapewne potrwa aż do sądnego dnia, a wtedy to już będzie bez znaczenia. Budowla jest ogromna, mówi Alvaro Diogo, jak podejdziesz blisko, sam zobaczysz, lecz Baltazar lekceważąco nastawiony do mularzy i kamieniarzy nabrał wody w usta, i to nie tyle z racji już wzniesionych murów, co z powodu mnóstwa ludzi zapełniających cały teren, jest to prawdziwe ludzkie mrowie płynące ze wszystkich stron, jeśli to wszystko idzie do pracy, to zwracam honor, wyraziłem się zbyt pochopnie. Chłopiec już się od nich odłączył, poszedł nosić kasty pełne wapna, dwaj mężczyźni zaś przemierzywszy plac kierują się w lewo, do kantoru, gdzie Alvaro Diogo powie, że to właśnie jego szwagier, urodzony i mieszkający w Mafrze, ostatnio przez kilka lat przebywał w Lizbonie, lecz wrócił na dobre do ojcowskiego domu i szuka pracy, te rekomendacje nie mają wprawdzie większego znaczenia, ale w każdym razie Alvaro Diogo jest tu od samego początku, jest zdolnym i pracowitym robotnikiem, a poza tym nigdy nie zaszkodzi szepnąć słówka poparcia. Baltazar otwiera usta ze zdziwienia, oto ze wsi wszedł znienacka do miasta, choć nie takiego jak Lizbona, bo też Lizbona nie jest byle czym, ale stolicą królestwa, którego panowanie rozciąga się zarówno na księstwo Algarwe, to akurat jest małe i znajduje się blisko, jak i na inne wielkie i odległe kraje, jak Brazylia, Afryka, Indie i parę innych miejsc rozproszonych po świecie, a więc, jak mówię, chociaż Lizbona jest przeogromnym i zgiełkliwym miastem, to jednak żeby sobie zdać sprawę z tego, czym jest tutejsze wielkie skupisko daszków i domów przeróżnych kształtów i wielkości, trzeba po prostu to zobaczyć z bliska, kiedy bowiem Siedem Słońc przed trzema dniami leciał nad Mafrą, miał taki zamęt w głowie, że te rzędy domów i ulice wydały mu się jakimś złudzeniem, natomiast zręby przyszłej bazyliki wyglądały jak trochę większa kaplica. Jeśli Pan Bóg, który na wszystko patrzy z góry, widzi równie źle, to powinien raczej chodzić po świecie, i to na własnych boskich nogach, można by wtedy uniknąć pośredników i gońców, którym nigdy nie można całkiem zaufać, podobnie jak fizycznym oczom, które widzą jako małe to, co z bliska jest duże, chyba że Pan Bóg używa lunety, takiej jaką miał ksiądz Bartłomiej, co bym dał za to, żeby teraz na mnie patrzył, ciekawe, czy dadzą mi jakąś pracę, czy też nie.
Alvaro Diogo poszedł już do swojej roboty, układa kamienie, jeden na drugim, gdyby dłużej został z Baltazarem, potrąciliby mu ćwierć dniówki, a to wielka strata, Baltazar musi teraz do reszty przekonać skrybę, że żelazny hak jest tyleż wart, co ręka z krwi i kości, ten wszelako waha się, sam nie może podjąć decyzji, idzie więc na zaplecze, musi zapytać, szkoda, iż Baltazar nie może potwierdzić listem uwierzytelniającym, że jest konstruktorem statków powietrznych, albo przynajmniej wyjaśnić, że walczył na wojnie, ale czy to by się na coś zdało, minęło już przecież czternaście lat, na szczęście panuje pokój, co tu więc gadać o wojnie, przeszło, minęło, jakby jej wcale nie było. Skryba wrócił z dobrą miną, Jak się nazywasz, bierze do ręki kacze pióro i macza je w brązowym atramencie, a jednak na coś się zdały słowa Alvara Dioga, może pomogło też, że petent jest miejscowy i w sile wieku, liczy sobie trzydzieści dziewięć lat, choć ma już parę siwych włosów, a może sprawił to Duch Święty, który pojawił się przed trzema dniami, i w tej sytuacji byłoby obrazą boską odmówić proszącemu o pracę, Jak się nazywasz, Baltazar Mateusz, wołają mnie też Siedem Słońc, Możesz przyjść do pracy w poniedziałek, zaczniesz od początku tygodnia, zgłoś się do taczkarzy. Baltazar podziękował skrybie jak należy i wyszedł z kantoru nie odczuwając ani radości, ani smutku, człowiek musi umieć zarobić na chleb zawsze i wszędzie, ale jeśli ten chleb nie jest również strawą dla duszy, to zaspokaja tylko ciało, dusza zaś cierpi.
Baltazar już wiedział, że miejsce, gdzie teraz się znalazł jest powszechnie nazywane Wyspą Madeirą i trudno o lepszą nazwę, gdyż oprócz zaledwie kilku domów murowanych cała reszta była drewniana, choć solidnej roboty. Byty tam warsztaty kowalskie, no właśnie, przecież Baltazar mógł coś napomknąć o swojej praktyce kowalskiej, ale trudno tak o wszystkim pamiętać, były też i takie rzemiosła, na których się nie znał, a później przybyli jeszcze blacharze, szklarze, malarze i mnóstwo innych. Wiele z tych drewnianych domów miało piętra, na dole lokowano woły i inne zwierzęta, na górze zaś mniej lub bardziej ważne osoby, jak majstrowie murarscy, skryby i inni panowie z kantoru oraz oficerowie dowodzący żołnierzami. O tej rannej godzinie wyprowadzano ze stajni woły i muły, inne zwierzęta wyszły wcześniej, ziemia przesiąknięta była moczem i łajnem, i podobnie jak w Lizbonie podczas procesji Bożego Ciała dzieciarnia uganiała się między ludźmi i zwierzętami szturchając się zapamiętale, jeden z chłopców uciekając przed innym upadł i potoczył się pod zaprzęg wołów, ale jakoś go nie nadepnęły, chyba anioł stróż musiał być w pobliżu, gdyż wyszedł z tego bez szwanku, jedynie upaćkany śmierdzącym nawozem. Baltazar śmiał się z niego, podobnie jak inni, budowa też ma swoje rozrywki. Gwardia również je ma. Właśnie maszeruje około dwudziestu żołnierzy piechoty w pełnym rynsztunku, jak na wojnę, może to jakieś manewry, a może idą do Ericeiry, by odeprzeć desant francuskich piratów, którzy tak długo będą próbować, aż pewnego dnia im się uda, ale nastąpi to dopiero wiele lat po zakończeniu budowy tej Wieży Babel, do Mafry wkroczy wówczas Junot i w klasztorze zastanie zaledwie kilkunastu starych mnichów, całkiem zniedołężniałych, wysłany przodem pułkownik Delagarde, a może kapitan, mniejsza z tym, chciał wówczas dostać się do pałacu, ale zastał drzwi zamknięte, kazał więc wezwać brata Feliksa od Matki Boskiej z Arrabidy, który był furtianem, lecz biedaczyna nie miał kluczy, były w posiadaniu rodziny królewskiej, która uciekła, wówczas ten perfidny Delagarde, tak właśnie określił go historyk, wymierzył siarczysty policzek nieszczęsnemu zakonnikowi, który, o anielska pokoro, o boski przykładzie, nadstawia natychmiast drugi policzek, gdyby tak Baltazar straciwszy lewą rękę pod Jerez de los Caballeros nadstawił prawą, to teraz nie mógłby utrzymać rączek taczki. A skoro już mowa o caballeros, to są tu również i kawalerzyści, uzbrojeni podobnie jak piechurzy, którzy właśnie rozchodzą się po placu budowy, teraz wszystko stało się jasne, zaciągają straże, nie ma to jak pracować pod okiem gwardii.
W każdym z tych wielkich drewnianych baraków śpi co najmniej po dwustu ludzi, Baltazar usiłuje je policzyć, ale nie jest w stanie tego zrobić z miejsca, w którym się znajduje, nie mówiąc już o tym, że w ostatnich latach nie podciągnął się w arytmetyce, doszedł więc do pięćdziesięciu siedmiu i zaplątał się, najlepiej byłoby wziąć pędzel oraz wiadro z wapnem i znaczyć kolejno drzwi, raz jedne, raz drugie, w ten sposób nic się nie pominie i nie policzy dwa razy, tak właśnie maluje się krzyże św. Łazarza na domach, w których są ludzie dotknięci trądem. Baltazar też spałby na którejś z tych mat czy prycz, gdyby nie miał w Mafrze domu i żony do towarzystwa w łóżku, biedni są ci wszyscy przybysze z dalekich stron, powiadają, że człowiek nie jest z drewna, i zaiste, nie ma nic gorszego ani trudniejszego do wytrzymania niż własny kołek, gdy twardnieje, z pewnością w Mafrze nie starczy wdów, by zaspokoić ten ogrom potrzeb, jak to zatem będzie. Baltazar odszedł od baraków mieszkalnych i skierował się w stronę obozu wojskowego, na którego widok serce podskoczyło mu w piersi, tyle polowych namiotów, zupełnie jakby czas się cofnął, może to wydać się nieprawdopodobne, ale w życiu zdemobilizowanego żołnierza zdarzają się takie chwile, kiedy odzywa się w nim tęsknota za wojną, Baltazara nawiedza to już nie pierwszy raz. Alvaro Diogo coś napomknął, że w Mafrze jest wielu żołnierzy, którzy bądź pomagają w pracach ziemnych i przy odstrzeliwaniu skał, bądź też nadzorują robotników przywołując do porządku prowokujących bójki, i jeśli sądzić po liczbie namiotów, musi tu ich być parę tysięcy. Siedem Słońc jest tym wszystkim trochę oszołomiony, to jakaś zupełnie inna Mafra, tam w dole z pięćdziesiąt domów, tu z pięćset, nie mówiąc już o innych nowościach, na przykład mnóstwo jadłodajni mieszczących się w barakach prawie tak obszernych, jak mieszkalne, a w nich długie ławy i stoły umocowane do ziemi oraz podłużne lady, teraz jeszcze nie ma tu nikogo, lecz niebawem kotły zaczną bulgotać na ogniu i gdy w południe trąbka zagra na przerwę obiadową, wszyscy rzucą się na wyścigi, pobiegną jeden przez drugiego, prosto od roboty, wśród ogłuszającego zgiełku, przyjaciele nawołują się nawzajem, siadaj tutaj, zajmij mi miejsce, ale cieśle siadają z cieślami, kamieniarze z kamieniarzami, kopacze z kopaczami, a na końcu stołu hałastra złożona z wszelkiego rodzaju pomocników, swój ciągnie do swego, całe szczęście, że Baltazar może iść na obiad do domu, bo z kim miałby tu rozmawiać, skoro na taczkach jeszcze się nie zna, a na samolotach zna się tylko on jeden.
Niech Alvaro Diogo mówi, co chce, w obronie własnej i innych robotników, ale budowa wcale nie jest zaawansowana. Baltazar bacznie ją obejrzał ze wszystkich stron, jakby to był dom, w którym miałby zamieszkać, obserwował ludzi krążących z taczkami, wspinających się na rusztowania z wapnem i piachem, przetaczających kamienie po łagodnych pochylniach, majstrów doglądających robót z pałką w dłoni, dozorców czujnie nadzorujących gorliwość i staranność robotników. Jak na razie, wysokość wzniesionych murów zaledwie trzykrotnie przewyższa wzrost Baltazara, a i obwód bazyliki nie jest jeszcze zamknięty, mury są jednak tak grube, jak w jakiejś warowni, znacznie grubsze niż te, które zostały po mauretańskim zamku, ale też wtedy były inne czasy, nie było artylerii, nic dziwnego, że skoro tyle kamienia idzie na szerokość, to cierpi na tym wysokość. Baltazar zobaczył porzuconą taczkę i pomyślał, że spróbuje, czy sobie z nią poradzi, okazało się, że bez kłopotu, a jeśli jeszcze wypiłuje wgłębienie pod lewą rączką, będzie mógł iść w zawody z każdą parą rąk.
Baltazar schodzi tą samą ścieżką, którą przyszedł, budowa i Wyspa Madeira skryły się już za zboczem i gdyby nie to, że z góry ciągle wysypują ziemię i kamienie, można by ulec złudzeniu, że nie ma tu żadnej budowy, ani bazyliki, ani klasztoru, ani pałacu królewskiego, że to ciągle ta sama malutka Mafra, taka jak była przed wiekami za Rzymian, którzy zaszczepili prawa, albo za Maurów, którzy nastali po nich, zasadzili sady i ogrody, po których już prawie nie ma śladu, czy też jeszcze za naszych czasów, kiedy staliśmy się chrześcijanami z woli tych, co nami rządzili, bo jeśli Chrystus chodził po tym świecie, to tu nigdy nie zawędrował, w przeciwnym razie jego kalwaria byłaby na wzgórzu Viela, gdzie trwa budowa klasztoru, która w gruncie rzeczy jest tym samym. Przy okazji tych religijnych dywagacji, o ile są to myśli samego Baltazara, ale po cóż nam to wiedzieć, Siedem Słońc pomyślał o księdzu Bartłomieju, nie po raz pierwszy oczywiście, gdyż ilekroć zostawał sam na sam z Blimundą, prawie o niczym innym nie mówili, teraz zaś przypomniał sobie, jak brutalnie się z nim obszedł w górach, tamtej strasznej nocy, czuł się tak, jakby pobił chorego brata, dobrze wiem, że on jest księdzem, a ja nawet żołnierzem już nie jestem, jednak jesteśmy w tym samym wieku i pracowaliśmy razem. Baltazar obiecuje sobie, że przy pierwszej okazji wróci w góry Barregudo, na szczyt Monte Junto, żeby sprawdzić, czy maszyna jeszcze tam jest, mogło się przecież zdarzyć, że ksiądz wrócił po kryjomu i sam odleciał do krajów bardziej sprzyjających wynalazkom, jak chociażby taka Holandia, kraj szczególnie predestynowany do zjawisk aeronautycznych, co miał w przyszłości potwierdzić niejaki Hans Pfall, któremu nie wybaczono kilku drobnych zbrodni i przez to do dziś mieszka na Księżycu. Ale jeszcze tylko tego brakowało, żeby Baltazar poznał te wszystkie przyszłe wydarzenia, łącznie z tym, że dwóch ludzi poleciało na Księżyc, wszyscy to przecież widzieli, lecz nie znaleźli tam Hansa Pfalla, być może źle szukali. To nie takie proste odnaleźć właściwą drogę.
Tutaj jest to o wiele prostsze. Od wschodu do zachodu słońca Baltazar, podobnie jak setki innych mężczyzn, może jest ich siedmiuset, może tysiące, a może tysiąc dwustu, ładuje na taczki ziemię i kamienie, jeśli idzie o Baltazara, to hakiem przytrzymuje sobie stylisko łopaty, pracuje zaś prawą ręką, w trójnasób zręczną i silną, taka zresztą jest już od piętnastu lat, następnie rusza nie kończąca się procesja Corpus Homini, jeden za drugim wyrzucają gruz na zbocze, przysypując nie tylko las, ale i pola uprawne, przy okazji niejeden ogród z czasów mauretańskich zakończy swój żywot, biedaczysko, przez tyle stuleci rodził delikatną kapustę, świeżutką, chrupiącą sałatę, majeranek, pietruszkę i miętę, a teraz żegnajcie przepyszne nowalijki, już nie popłynie woda tymi bruzdami, już nie przyjdzie ogrodnik, by rozrzucić kopczyk tamujący wodę i napoić spragnioną grządkę, podczas gdy sąsiednia już się rozkoszuje sytością. Mówi się, że niezbadane są losy świata, lecz jeszcze bardziej niezbadane są losy człowieka, bo może ten, co właśnie teraz przechylił taczkę, z której w podskokach potoczyły się w dół kamienie i posypała ziemia, jest właśnie owym ogrodnikiem, ale nie, to chyba nie on, bo nawet łza nie zabłysła mu w oku.
Mijają dni i tygodnie, a mury ledwie trochę się podniosły. Wybuchy rozrywają twardą skałę, którą żołnierze ostatnio zaatakowali, mogłaby być bardzo użyteczna, gdyby oprócz tego, że daje ludziom zarobek, posłużyła także do budowy murów, ale niestety, ta skała, która tak mocno przywarła do góry, że można ją tylko przemocą od niej oderwać, po wydobyciu na światło dzienne natychmiast rozsypuje się w proch, który niebawem stałby się próchnicą, gdyby nie wywożono go na taczkach. Do usuwania gruzu używa się też wozów na wysokich kołach ciągniętych przez muły, często są one przeładowane i w ostatnich dniach, kiedy sporo pada, zwierzęta grzęzną w błocie, skąd z trudem się wygrzebują ponaglane batem chlastającym grzbiety, a bywa, że i łby, kiedy Pan Bóg nie widzi, choć to wszystko robi się ku jego chwale, stąd też właściwie nie wiadomo, czy nie specjalnie odwraca on czasem wzrok. Taczkarze mają niniejszy ładunek, przeto mniej są narażeni na ugrzęźnięcie w błocie, poza tym z desek, których jest w bród do budowy rusztowań, zrobili solidne kładki, nie wystarcza ich jednak dla wszystkich, toteż nieustannie trwa wojna podjazdowa, gdyż każdy stara się wjechać na kładkę przed innymi, gdy zaś zdarzy się, że u jej wlotu spotka się dwóch taczkarzy, wówczas dochodzi do kuksańców i kopniaków, a czasem nawet i drągi idą w ruch, ale w tych przypadkach rusza do akcji patrol wojskowy i na ogół już sama jego obecność wystarcza, by uspokoić emocje, jeśli jednak to nie nastąpi, wówczas żołnierze okładają grzbiety zwaśnionych pałkami i batami, tak jak się to robi z mułami.
Ostatnio sporo pada, ale nie na tyle, by wstrzymano roboty, pracę przerwali tylko mularze, woda bowiem rozmywa zaprawą i zbiera się na szerokich murach, toteż schronili się pod daszkami czekając na przejaśnienie, kamieniarze natomiast, którzy stanowią elitę, obrabiają marmur pod dachem, przygotowując zarówno bryły ciosane, jak i rzeźbione, nie mogą więc ani chwili odpocząć, choć też mieliby ochotę. Jeśli o nich idzie, to jest im wszystko jedno, czy mury wznoszą się wolno, czy szybko, obchodzi ich tylko rysunek na kamieniu, którego mają się trzymać, kanele, akanty, festony, akroteria, girlandy, kiedy zaś wykonają swoje zadanie, wówczas tragarze za pomocą drągów i sznurów przenoszą bryłę pod zadaszenie, gdzie wraz z innymi będzie czekać na chwilę, kiedy i stąd ją zabiorą w ten sam sposób, chyba że jest tak ciężka, że będzie wymagać kabestanu i pochylni. Kamieniarze korzystają więc z przywileju stałej pracy, bez względu na pogodę, przez co mają zawsze zapewnioną dniówkę, siedzą sobie pod daszkiem, stuk-puk, stuk-puk, dłutem i młotkiem, pracują obydwiema rękami, a ich ubielone marmurowym pyłem włosy przypominają peruki arystokratów. Dzisiejszy deszcz nie jest na tyle silny, by dozorcy kazali wszystkim przerwać pracę, albo przynajmniej taczkarzom, pracującym ciężej niż mrówki, bo kiedy pada, mrówki kryją się po różnych dziurach, skąd patrzą sobie w niebo, nie są przecież jakimiś ludźmi, żeby miały pracować w deszczu. Aż wreszcie od strony morza sunie przez pola ciemna ściana ulewy, taczkarze nie czekając na rozkaz rzucają taczki i pędzą pod daszki lub chronią się pod murami, choć nie ma to większego znaczenia, gdyż i tak już przemokli do nitki. Muły zaprzęgnięte do wozów stoją spokojnie pod strugami nawałnicy, ich sierść przesiąknięta potem nasiąka teraz wodą, woły stojące w zaprzęgach żują obojętnie, a przy silniejszych chlaśnięciach ulewy potrząsają głowami, nie sposób odgadnąć, co czują te zwierzęta, jakie nerwy i jak głęboko w nich drgają, gdy niechcący trącają się lśniącymi rogami, może w ten sposób mówią do siebie, Aha, jesteś tu. Skoro tylko deszcz ustanie lub choćby przycichnie, ludzie wracają do pracy i wszystko zaczyna się od nowa, ładują i rozładowują, ciągną i pchają, wloką po ziemi i podnoszą, dziś nie ma wybuchów dynamitu, jest bowiem zbyt wilgotno, żołnierze korzystają więc z wolnego i za pan brat z wartownikami, którzy również się schronili pod dach, delektują się błogim spokojem. Deszcz ponownie się nasila, niebo jeszcze bardziej ciemnieje, wygląda na to, że nierychło przestanie padać, toteż zezwolono ludziom na przerwanie pracy, zostają jedynie kamieniarze, ciągle słychać to ich postukiwanie, stuk-puk, stuk-puk, siedzą pod tak przestronnymi zadaszeniami, że zacinający wiatr nie spryska nawet kawałeczka marmuru.
Baltazar zszedł do osady śliską ścieżką, mężczyzna idący przed nim przewrócił się w błoto, co wszystkich bardzo rozśmieszyło, jeden nawet upadł ze śmiechu, dobrze, że są tu choć takie rozrywki, bo przecież w Mafrze nie ma trupy teatralnej ani śpiewaczek, ani komediantów, opera jest tylko w Lizbonie, do wynalezienia kina brakuje jeszcze dwustu lat, wtedy też pojawią się passarole z silnikami, długo jeszcze przyjdzie czekać, nim spotka nas to szczęście, hej, witaj. Szwagier z siostrzeńcem już wrócili do domu i bardzo są zadowoleni, bo gdy człowiek skostnieje z zimna, to nie ma nic lepszego niż usiąść przy ogniu, wyciągnąć ku niemu zgrabiałe ręce i przysunąć do żaru podeszwy nagich stóp, wtedy chłód pomalutku ustępuje z kości, niby szron topniejący w słońcu. Ale, prawdę mówiąc, jest jedna rzecz jeszcze lepsza, a mianowicie kobieta w łóżku, a jeśli na dodatek jest to kobieta kochana, to wystarczy nawet, że wyjdzie na drogę, tak jak teraz Blimunda, która czeka na Baltazara, aby dzielić z nim zimno i deszcz, i zarzuca mu na głowę jedną ze swoich spódnic, ach, ten zapach kobiecej spódnicy, człowiekowi łza kręci się w oku, Jesteś zmęczony, spytała, jak mało trzeba, by życie stało się znośne, wystarczy spódnica zarzucona na dwie głowy, tego nie da się porównać nawet z niebem, oby tylko Bóg tak współczuł ze swoimi aniołami.
Do Mafry dotarły pogłoski o lekkim trzęsieniu ziemi w Lizbonie, ale obeszło się bez większych strat, jedynie w niektórych starych domach rozleciały się kominy, poodpadały fryzy i popękały mury, a jako że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, świetny interes zrobili na tym fabrykanci świec, gdyż w kościołach zaroiło się wprost od gromnic, szczególnie przed ołtarzami św. Krzysztofa, opiekuna nader skutecznego w razie dżumy, epidemii, piorunów, pożarów i burz, a ponadto powodzi, niebezpiecznych podróży i trzęsień ziemi, ale również i przed ołtarzami św. Barbary i św. Eustachego, którzy śmiało mogą z nim iść w zawody, gdyż wcale nie są gorszymi opiekunami w podobnych sytuacjach. Ale święci są jak ludzie budujący ten klasztor, a mówiąc o tych mamy na myśli także wszystkich innych, cokolwiek wznoszących bądź burzących, święci po prostu też się męczą i bardzo cenią sobie odpoczynek, a tylko oni sami wiedzą, ile wysiłku trzeba na to, by okiełznać siły przyrody, bo gdyby to były siły boskie, wystarczyłoby zwrócić się do Pana Boga z prośbą, Daj spokój, przestań już dąć, wstrząsać, podpalać i zalewać, przestań zsyłać zarazy i bandytów na drogi, i jeśli to nie byłby bóg zła, z pewnością usłuchałby tych próśb, ale że mamy do czynienia z siłami przyrody, a święci próżnują, więc ledwie zdołamy odetchnąć z ulgą po lekkim trzęsieniu, a już przychodzi taka burza, że najstarsi ludzie nie pamiętają, i to nawet bez deszczu czy gradu, już chyba lepiej, żeby padało, złagodziłoby to może nieco furię wichury, która miota zakotwiczonymi w porcie statkami, jakby to były skorupki orzechów, szarpie, targa i drze cumy, zrywa kotwice, unosi z redy statki, które się zderzają, rozpadają i idą na dno wśród krzyku marynarzy wzywających nie wiadomo czyjej pomocy lub też osiadają na mieliznach, gdzie wzburzone fale niszczą je do reszty. Całe nabrzeże jest zrujnowane, wiatr i fale wyrywają z posad kamienie i ciskają je z taką siłą, iż rozbijają okna i drzwi niby armatnie kule, cóż to za wróg, który zadaje tyle ran bez ognia i miecza. Wszystkie kobiety, co do jednej, czy to pani domu, czy służąca, czy niewolnica, klęczą przed świętymi obrazami w przekonaniu, że cały ten zamęt w przyrodzie spowodowany jest przez diabła, Matko Przenajświętsza, Pani Nasza Niepokalana, natomiast śmiertelnie bladzi mężczyźni, nie mając pod ręką Maura czy Indianina, których można by dźgnąć szpadą, przebierają paciorki różańca, ojcze nasz, zdrowaś-maryjo, wygląda na to, że skoro tylekroć ich wzywamy, to chyba jesteśmy sierotami bez ojca i matki. Fale biją z takim impetem na plaży Boavista, że bryzgi unoszone przez wiatr spadają niby rzęsisty prysznic na mury klasztoru Bernardynek, a nawet jeszcze dalej, na klasztor św. Benedykta. Gdyby świat był okrętem żeglującym po morzach, to tym razem na pewno by zatonął i wreszcie nastąpiłby jeden wielki potop, z którego nie uratowałby się ani Noe, ani gołąb. Na przestrzeni przeszło półtorej mili między Fundiçao i Belem cała plaża zasłana jest szczątkami statków, piętrzą się tam połamane maszty i resztki ładunków, gdyż wszystko, co nie było dostatecznie ciężkie, by pójść na dno, fale wyrzucają na brzeg, są to niepowetowane straty dla właścicieli i duży uszczerbek dla króla. Na niektórych statkach zrąbano maszty, żeby uchronić je od wywrócenia, ale mimo to trzy okręty wojenne zaczęły dryfować ku plaży, gdzie niechybnie by się rozbiły, gdyby nie udzielono im specjalnej pomocy. Trudno wprost zliczyć łodzie, czółna i barki, które się roztrzaskały na plażach, w sumie sto dwadzieścia większych jednostek osiadło na mieliźnie i uległo zniszczeniu, a o ofiarach w ludziach nawet nie ma co mówić, skąd można wiedzieć, ile trupów uniósł odpływ, a ile legło na dnie, jedyne co wiadomo, to że na plaże, niby paciorki różańca, zostało wyrzuconych przez fale sto sześćdziesiąt osób, płaczą teraz po nich wdowy i sieroty, o mój najdroższy ojcze, wśród topielców jest też parę kobiet, a więc może i jakiś mężczyzna zawoła, o moja najdroższa żono, jak widać po śmierci wszyscy idziemy w cenę. Trupów jest tak dużo, że grzebie się je byle gdzie, niektórych nie udało się zidentyfikować, rodziny mieszkały prawdopodobnie daleko i nie zgłosiły się w porę, ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, gdyby niedawne trzęsienie ziemi było silniejsze i spowodowało wiele ofiar, postąpiono by identycznie, w myśl zasady, że należy grzebać zmarłych i ratować żywych, warto o tym pamiętać na przyszłość, na wypadek podobnej klęski, od czego uchowaj nas Boże.
Minęły już przeszło dwa miesiące od chwili, gdy Baltazar i Blimunda zamieszkali w Mafrze. Pewnego dnia, kiedy z racji kościelnego święta wstrzymano pracę na budowie, Baltazar wyruszył w drogę do Monte Junto, gdzie zostawił latającą maszynę. Znajdowała się nadal w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, po staremu przechylona na jedną stronę, oparta na skrzydle i przykryta suchymi już gałęziami. Nasycony smołą górny żagiel, rozciągnięty nad pokładem, rzucał cień na bursztynowe kule. Dzięki przechyłowi kadłuba woda deszczowa nie zbierała się na płótnie, nie było zatem narażone na butwienie. Z kamienistej gleby wyrastał wokół maszyny nowy, bujny zagajnik, w którym były nawet jeżyny, co bez wątpienia należy uznać za rzecz niezwykłą, gdyż ani czas, ani miejsce nie były po temu, wyglądało na to, że passarola broni się jakimiś własnymi metodami, ale po takiej maszynie wszystkiego można się spodziewać. Tak czy inaczej, Baltazar na wszelki wypadek naciął świeżych gałęzi, aby zamaskować maszynę, tym razem przyszło mu to dużo łatwiej, gdyż zabrał siekierkę, kiedy zaś skończył pracę, obszedł dookoła tę swoją bazylikę i stwierdził, że wszystko jest jak należy. Następnie wszedł do maszyny i końcem szpikulca, którego w ostatnich czasach nie musiał używać, w jednej z desek pokładowych wydrapał słońce i księżyc, zostawiając w ten sposób nieomylny ślad na wypadek powrotu księdza Bartłomieja, który niechybnie zauważy i rozpozna ten przyjacielski znak. Baltazar pomaszerował z powrotem, wyruszył z domu o świcie, a wrócił już ciemną nocą, przemierzył w obydwie strony ponad dziesięć mil, wprawdzie przysłowie mówi, nie ma złej drogi do mej niebogi, ale jednak Baltazara zmęczyła ta wyprawa, ten, kto wymyślił to powiedzenie, musiał chyba uganiać się za nimfą i w końcu się nią nacieszyć, nie należy mu się więc dziwić.
Pewnego razu, gdzieś w połowie grudnia, Baltazar wracał do domu pod wieczór i jak zwykle Blimunda czekała na niego na drodze, ale tym razem była jakoś dziwnie poruszona, a każdy, kto zna Blimundę, dobrze wie, że odnosi się do wszystkiego z takim spokojem, jakby już to znała z innego życia, toteż Baltazar ledwie podszedł do niej, spytał z niepokojem, Czy coś nie w porządku z moim ojcem, ona zaś odpowiedziała, Nie, po czym zniżywszy głos dodała, Przyjechał pan Szkarłat, jest w domu wicehrabiego, co on tu robi, Czy jesteś pewna, widziałaś go, Tak, na własne oczy, Może to ktoś podobny do niego, To on, mnie wystarcza raz zobaczyć człowieka, a jego widziałam tyle razy. Weszli do domu, zjedli kolację, następnie cała rodzina ułożyła się do snu, każda z par na swoim sienniku, a stary Jan Franciszek razem z wnukiem, który śpi niespokojnie, całą noc tak się rzuca przez sen, że niech Bóg broni, ale dziadkowi to nie przeszkadza, zawsze to jakieś towarzystwo na bezsenne noce. I właśnie dlatego tylko on jeden usłyszał o jakiejś późnej godzinie, późnej dla kogoś, kto wcześnie się kładzie, jakąś subtelną muzykę sączącą się przez szpary w drzwiach i dachu, wielka cisza musiała panować tej nocy w Mafrze, skoro dźwięki zwykłego klawesynu przedostały się przez pałacowe okna i drzwi zamknięte z powodu zimna, a gdyby nawet nie było zimno, to tak nakazywała przyzwoitość, i dotarły do uszu przygłuchego starca, gdyby to jeszcze byli Baltazar i Blimunda, to co innego, oni od razu by odgadli, To gra pan Scarlatti, wiadomo przecież, że dzieło chwali mistrza, ale to już jest nasza uwaga, tak nam się powiedziało, bo jest takie porzekadło i pasuje do sytuacji. Następnego dnia o bladym świcie, przycupnąwszy przy rozpalonym ogniu, stary powiedział, Tej nocy słyszałem jakąś muzykę, Ines Antonina, Alvaro Diogo i wnuk nie zwrócili na to uwagi, starzy zawsze coś tam słyszą, ale Baltazar i Blimunda poczuli ukłucia zazdrości, jeśli ktokolwiek miał prawo słuchać tej muzyki, to wyłącznie oni. Baltazar poszedł do pracy, Blimunda zaś cały dzień krążyła wokół pałacu.
Domenico Scarlatti poprosił króla o zezwolenie na obejrzenie budującego się klasztoru. Znalazł gościnę u wicehrabiego, który wprawdzie nie przejawiał jakiegoś szczególnego umiłowania muzyki, ale ponieważ Włoch był królewskim kapelmistrzem i nauczycielem infantki, więc niejako opromieniał go blask dworu. Nigdy nie wiadomo, czy przygarnięcie kogoś nie przyniesie jakichś splendorów, a że jego pałac to nie pierwszy lepszy zajazd, wicehrabia starannie selekcjonuje gości. Po południu Domenico Scarlatti grał na rozstrojonym klawesynie wicehrabiego, a wśród audytorium zebranego w salonie była wicehrabina trzymająca na kolanach trzyletnią córeczkę Manuelę Ksawerę, która słuchała go dużo uważniej niż inni, przebierała przy tym paluszkami naśladując Scarlattiego, co w końcu zirytowało matkę, toteż oddała dziecko niańce. W życiu tej dziewczynki nie będzie zbyt wiele muzyki, podczas nocnego koncertu Scarlattiego będzie już spać, a za dziesięć lat umrze i zostanie pochowana w kościele Św. Andrzeja, gdzie spoczywa do dziś, jeśli na tym świecie dzieją się cuda i dziwy, to może pod ziemią dochodzi do niej muzyka wygrywana przez wodę na klawesynie zatopionym w studni w Sao Sebastiao da Pedreira, o ile studnia w ogóle jeszcze istnieje, bo każde źródło w końcu się wyczerpuje i zdrój wysycha.
Muzyk wyszedł, by obejrzeć klasztor, i dostrzegł Blimundę, udali jednak, że się nie znają, gdyż zapewne niejednemu w Mafrze wydałoby się dziwne, a dziwne to tyle, co podejrzane, iż żona Baltazara Siedem Słońc rozmawia jak równy z równym z muzykiem mieszkającym u wicehrabiego, co on tu właściwie robi, jak to co, przyjechał zobaczyć budowę klasztoru, na co mu to, skoro nie jest ani mularzem, ani architektem, a dla organisty jeszcze nie mamy organów, tu musi chodzić o coś innego. Przyjechałem, by zawiadomić ciebie i Baltazara, że ksiądz Bartłomiej de Gusmao umarł w Toledo, w Hiszpanii, mówią, że zwariował, a że nikt nic nie wspominał ani o tobie, ani o Baltazarze, zdecydowałem się tu przyjechać, żeby dowiedzieć się, czy żyjecie. Blimunda złożyła ręce, lecz nie jak do modlitwy, raczej jakby chciała wyłamać sobie palce, Umarł, Takie wieści dotarły do Lizbony, Tej nocy, kiedy maszyna spadła na góry, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec uciekł od nas i więcej nie wrócił, A co z maszyną, Ciągle tam jest, co teraz z nią zrobić, Miejcie na nią baczenie, dbajcie o nią, może pewnego dnia znów poleci, Kiedy ksiądz Bartłomiej umarł, Podobno dziewiętnastego listopada, akurat tego dnia w Lizbonie była wielka burza, gdyby ksiądz Bartłomiej był świętym, można by to uznać za znak niebios, Co to znaczy być świętym, panie Szkarłat, Co to znaczy być świętym, Blimundo.
Nazajutrz Domenico Scarlatti wyjechał do Lizbony. Na zakręcie drogi za osadą czekali na niego Blimunda i Baltazar, który stracił ćwierć dniówki, by móc go pożegnać. Zbliżyli się do powozu, jakby prosili o jałmużnę, Scarlatti kazał zatrzymać, wyciągnął ku nim ręce, Żegnajcie, Zegnajcie. Z dala dochodziły wybuchy dynamitu, zupełnie jak na jakimś festynie, Włoch ma smutną minę, nic dziwnego, skoro opuszcza ten festyn, ale tych dwoje też wygląda niewesoło, dziwne, przecież tam wracają.
W płaszczu nocy, w gwiazd blasku samotny na tronie, u stóp nowe morza i wymarłe ścielą mu się ery, glob ziemski – to imperium, które ujmie w dłonie, oto jaki był infant Henryk, a w każdym razie tak go będzie opiewał pewien poeta, który dopiero ma się urodzić, cóż, każdy ma swoje sympatie, ale skoro już mowa o kuli ziemskiej, o imperium i o dochodach, jakie imperia zwykły przynosić, to trzeba powiedzieć, że infant Henryk wypada bardzo blado przy naszym Janie, piątym, jako się rzekło, tego imienia, który zasiadł wygodnie w hebanowym fotelu, w ten sposób z całym spokojem ducha może słuchać skarbnika, który sporządza spis dóbr i bogactw, z Makao jedwabie, obicia, porcelana, wyroby z laki, herbata, pieprz, miedź, szary bursztyn, złoto, z Goa diamenty, rubiny, perły, cynamon, znów pieprz, tkaniny bawełniane, saletra, z Diu dywany, inkrustowane meble, haftowane kapy, z Melinde kość słoniowa, z Mozambiku Murzyni, złoto, z Angoli również Murzyni, ale trochę gorsi, kość słoniowa, ta z kolei najlepsza, jaką można znaleźć na całym zachodnim wybrzeżu Afryki, z wyspy św. Tomasza drewno, mąka maniokowa, banany, pataty, kury, barany, koźlęta, indygo, cukier, z Wysp Zielonego Przylądka trochę Murzynów, wosk, kość słoniowa, skóry, nawiasem mówiąc, nie każda kość słoniowa jest ze słonia, z Azorów i Madery tkaniny, pszenica, likiery, wytrawne wina, wódki, kandyzowana skórka cytrynowa, owoce, z krainy zaś, która kiedyś stanie się Brazylią, cukier, tytoń, kopal, indygo, drewno, skóry, bawełna, kakao, diamenty, szmaragdy, srebro, złoto, samego złota rokrocznie napływa do królestwa na sumę od dwunastu do piętnastu milionów cruzados, i to licząc tylko piasek i monety, bez całej reszty oraz bez tego, co podczas podróży tonie lub pada łupem piratów, ale to oczywiście nie przynosi żadnego pożytku koronie, która, owszem, jest bogata, ale nie tak znów bardzo, jeśli jednak wszystko razem zsumować, zarówno dochody zamorskie, jak i krajowe, to do królewskiej szkatuły wpływa powyżej szesnastu milionów cruzados, sama tylko opłata za przeprawę przez rzeki na szlaku prowadzącym do Minas Gerais przynosi trzydzieści tysięcy, no i proszę, Pan Bóg zadał sobie tyle trudu, by wyżłobić koryta, którymi mogłyby popłynąć rzeki, a tu zjawia się król portugalski i pobiera lichwiarskie myto.
Król Jan V zastanawia się, co począć z tymi krociami, z tymi nieprzebranymi bogactwami, myśli o tym dzisiaj, rozmyślał też wczoraj i niezmiennie dochodzi do wniosku, że przede wszystkim trzeba mieć na względzie dobro duszy, trzeba się o nią troszczyć na wszystkie możliwe sposoby, tym bardziej że wszelkie ziemskie i cielesne pociechy też są dla niej bardzo krzepiące. Dajmy zatem mnichom i mniszkom na pierwsze potrzeby, ale dajmy im również i na zbytki, mnich przecież wymienia mnie na pierwszym miejscu w swoich modlitwach, mniszka zaś pieściwie gładzi moje prześcieradło i inne rzeczy, Rzymowi też płacimy brzęczącą monetę za to, że mamy Świętą Inkwizycję, a ponadto za inne mniej krwawe usługi, w zamian za legaty i prezenty, a jeśli w tym nieszczęsnym kraju analfabetów, kmiotków i prymitywnych rzemieślników nie mogą powstać kunsztowne arcydzieła, to przecież do mojego klasztoru w Mafrze można sprowadzić je z Europy i zapłacić złotem z moich kopalń czy innych dóbr, można zamówić umeblowanie i ozdoby, które, jak powie kiedyś historyk, napełnią tamtejszym rzemieślnikom kiesy, nas zaś napełnią podziwem. Z Portugalii wystarczą kamienie, cegły, drewno opałowe i ludzie o krzepkich ramionach i słabych umiejętnościach. Jeśli zatem architektem jest Niemiec, jeśli Włosi są majstrami ciesielskimi, murarskimi i kamieniarskimi, jeśli kupcy angielscy, francuscy, holenderscy oraz szalbierze wszelkich innych nacji dzień w dzień nas sprzedają i kupują, to w tych warunkach jest rzeczą naturalną, że z Rzymu, Wenecji, Mediolanu, Genui, a także z Liege, z Francji i Holandii przysyłają nam dzwony i kuranty, kandelabry, lampy, świeczniki, żagiewnice, kielichy i monstrancje z pozłacanego srebra, tabernakula, figurki świętych, których król darzy szczególnym nabożeństwem, kościelne paramenta, frontony ołtarzy, dalmatyki, ornaty, pluwiały, sznury, baldachimy, alby, koronki oraz trzy tysiące orzechowych desek na skrzynie do zakrystii i ławy na chór, jako że św. Karol Boromeusz właśnie to drewno cenił osobliwie do powyższych celów, z krajów pomocnych przychodzą znów całe statki załadowane deskami na rusztowania, wiaty i baraki mieszkalne, oraz sznurami i linami na kabestany i zblocza, z Brazylii dostajemy niezliczoną ilość desek z drzewa zwanego angelim na klasztorne drzwi i okna oraz na posadzkę w celach, dormitoriach, refektarzach i innych pomieszczeniach, łącznie z kratami odpchlarni, jest to bowiem trwałe drewno, nie tak jak nasza sękata sosna, która nadaje się wyłącznie na ogień, do ugotowania strawy, lub do tego, żeby przy nim zasiadło paru ludzi z pustymi brzuchami i takimiż kieszeniami. Od chwili gdy przed ośmiu laty położono w Mafrze pierwszy kamień, dzięki Bogu, że przynajmniej ten jeden był z Pero Pinheiro, cała Europa ma nas w życzliwej pamięci, a to zarówno z racji otrzymanych zaliczek, jak i spodziewanych wpływów za wykonane zamówienia, na co czeka każdy jeden jubiler, złotnik i srebrzasz, każdy jeden odlewnik dzwonów, każdy jeden rzeźbiarz figurek i ornamentów, każdy jeden tkacz, każda jedna koronkarka i hafciarka, każdy jeden zegarmistrz, każdy jeden rytownik, każdy jeden malarz, każdy jeden powroźnik, każdy jeden cieśla i stolarz, każdy jeden szmuklerz, każdy jeden grawer, każdy jeden tapicer, każdy jeden ludwisarz, każdy jeden właściciel statku, skoro bowiem ta krowa, która tak łatwo daje się doić, nie może być nasza, albo raczej dopóki nie stanie się nasza, niech sobie tymczasem należy do Portugalczyków, którzy niebawem i tak będą u nas kupować na kredyt kwaterkę mleka, żeby móc wypiekać te swoje fanfaronki i anielskie delicje. Jeśli Wasza Królewska Mość ma ochotę na jeszcze jedno, to bardzo proszę, mówi siostra Paula.
Roje mrówek ciągną do miodu, do rozsypanego cukru, do manny lecącej z nieba, ile ich może być, chyba ze dwadzieścia tysięcy, wszystkie zwrócone głowami w jedną stronę, zupełnie jak pewien gatunek morskich ptaków, czcicieli słońca, których setki zbierają się na plażach, by wpatrywać się w wędrujące oko niebios, co tak je pochłania, iż zupełnie nie zważają na to, czy wiatr dmucha im w ogon, czy stroszy pióra, szybkimi kroczkami wyprzedzają się nawzajem i drepczą tak długo, aż skończy się plaża lub zajdzie słońce, jutro znów tu wrócimy, a jeśli nie my, to nasze dzieci. Te dwadzieścia tysięcy to prawie wyłącznie mężczyźni, nieliczne kobiety skupiły się na obrzeżach tłumu, nie tyle z powodu zwyczaju każącego mężczyznom i kobietom stać po przeciwnych stronach nawy podczas mszy, ale głównie dlatego, że gdyby wmieszały się w tę ciżbę, to może i uszłyby z życiem, ale niechybnie zostałyby, jak to się dziś mówi, zgwałcone, Nie kuś twego Pana i Boga, a jeśli go kusisz, to się potem nie uskarżaj, że jesteś przy nadziei.
A więc, jako się już rzekło, odbywa się msza. Między budową a wyspą Madeirą rozciąga się przestronny plac udeptany przez nieustannie chodzących tędy robotników i poryty koleinami wyżłobionymi przez kręcące się w tę i z powrotem wozy, na szczęście teraz, już u progu lata, jest tu sucho, a więc mężczyźni będą mogli klękać bez zbytnich obaw o nakolanniki, choć przecie ci ludzie niespecjalnie dbają o czystość, kąpią się wszak we własnym pocie. W głębi placu na niewielkim wzniesieniu stoi drewniana kaplica i jeśli zgromadzeni myślą, że za sprawą jakiegoś cudu mogliby się tam wszyscy pomieścić, to się grubo mylą, bo to dużo trudniejsze niż rozmnożenie chleba czy ryb albo zebranie dwóch tysięcy gęstych obłoków w szklanym flakoniku, co zresztą nie jest żadnym cudem, ale rzeczą najzwyklejszą w świecie, wystarczy tylko chcieć. Lecz oto rozlega się zgrzyt kołowrotów, podobny hałas muszą chyba robić rozwierające się wrota niebios lub piekieł, oczywiście każde w swoim rodzaju, kryształowe do przybytku Boga i mosiężne do przybytku Szatana, co wyraźnie można rozróżnić po brzmieniu rozchodzącego się echa, tym razem jednak skrzypienie jest spowodowane wyłącznie przez drewno trące o drewno, bo właśnie z wolna wznosi się front kaplicy, który zamienia się w daszek, jednocześnie zaś rozsuwają się boczne ściany, zupełnie jakby jakieś niewidzialne ręce otwierały tabernakulum, kiedy nastąpiło to po raz pierwszy, na budowie nie pracowało jeszcze tylu robotników, ale w każdym razie z piersi pięciu tysięcy zebranych wówczas przed kaplicą wydobyło się chóralne Ach, każda epoka przynosi coś nowego, co ludzi zadziwia, ale potem przyzwyczajają się, otwarła się więc kaplica na oścież ukazując ołtarz i celebransa, czy będzie to zwyczajna msza, chyba niemożliwe, a jednak wszyscy już zapomnieli o tym, że nad Mafrą pojawił się Duch Święty, niezwyczajne są tylko msze polowe poprzedzające bitwy, bo nigdy nie wiadomo, czy w chwili liczenia i grzebania zabitych nie okaże się czasem, że i ja sam będę wśród nich, skorzystajmy zatem jak najwięcej z tej świętej ofiary, gdyż nieprzyjaciel może zaatakować lada moment, mógł przecież iść na wcześniejszą mszę, albo też wyznaje religię zwalniającą z tego obowiązku.
Ksiądz celebrujący mszę wygłasza z prowizorycznej ambony kazanie do tego morza ludzi, gdyby to chociaż było morze ryb, jakże cudowne kazania można by tu powtórzyć, jeszcze raz zabrzmiałyby tamte klarowne i zdrowe nauki, ale że ludzie nie ryby, mają więc takie kazanie, na jakie zasługują, słyszą zresztą wyłącznie ci, którzy stoją w pobliżu, o ile jednak habit nie czyni mnicha, to wiara na pewno czyni, toteż słysząc kosa bogobojni wierni domyślają się, że chodzi o niebiosa, że kaftan to szatan, że woły anioły, a buta pokuta, jeśli zaś w pewnej chwili przestają w ogóle cokolwiek słyszeć, nawet echo słów, to dlatego, że kazanie się skończyło i można już sobie iść. Aż dziw bierze, że po skończonej mszy nie został na placu ani jeden trup, nikogo nie poraziły nawet skry bijące od monstrancji lśniącej w pełnym słońcu, ale czasy się zmieniają, bo przecież przed wiekami, kiedy żnący zboże Betsamici przypadkiem podnieśli wzrok w niebo i ujrzeli lecącą z ziemi Filistynów Arkę Przymierza, na sam jej widok pięćdziesiąt tysięcy ludzi padło trupem na miejscu, a teraz patrzyło dwadzieścia tysięcy i nic, to ty też tam byłeś, jakoś cię nie widziałem. Religia łączy się zresztą z wypoczynkiem, szczególnie, że przy tak wielkim nagromadzeniu wiernych brak możliwości, by wszyscy mogli się wyspowiadać i przyjąć komunię, każdy więc stoi, jak mu się żywnie podoba, ziewając na całe gardło lub kłócąc się z sąsiadem, a kobiety ukryte za jakimś nasypem czy w innym bardziej ustronnym miejscu kręcą tyłkami, do widzenia, jutro znów jest dzień roboczy.
Baltazar przechodzi przez plac, na którym grupki mężczyzn zabawiają się niewinną grą w szajbę lub też oddają się grom zabronionym przez króla, jak na przykład w trzy karty, jeśli złapie ich na tym sędzia grodzki odbywający właśnie obchód, to z pewnością nie ominą ich dyby. W umówionym miejscu czekają na Baltazara Blimunda i Ines Antonina, niebawem powinien też nadejść Alvaro Diogo z synem. Wszyscy razem schodzą w dolinę, w domu czeka na nich Jan Franciszek, który ledwie powłóczy nogami, musi więc zadowolić się cichą mszą, którą wikary odprawia w kościele św. Andrzeja, dokąd przychodzi cała rodzina wicehrabiego, dlatego może kazania są tu mniej piorunujące, ale mają tę złą stronę, że trzeba ich wysłuchać w całości, a wszelka nieuwaga, naturalna przecież u leciwego, steranego życiem człowieka, zaraz rzuca się w oczy. Zjedli obiad, Alvaro Diogo ucina sobie poobiednią drzemkę, chłopak w towarzystwie rówieśników wyrusza na wróble, kobiety natomiast biorą się za łatanie i cerowanie, lecz robią to dyskretnie, gdyż Pan Bóg nie życzy sobie, by pracować w dzień świąteczny, jeśli jednak dzisiaj nie zaszyje się tej dziury, to jutro będzie większa i o ile prawdą jest, że Pan Bóg karze nas bez użycia kija i kamienia, to również jest prawdą, że do łatania konieczna jest igła z nitką, wprawdzie nie wychodzi mi to najlepiej, ale nie ma się czemu dziwić, gdyż w chwili stworzenia Adam i Ewa umieli tyle samo i nigdzie nie jest powiedziane, że później, po wypędzeniu z raju, archanioł miałby dać im jakąś listę prac męskich i niewieścich, kobiecie powiedział tylko, W bólach rodzić będziesz, ale i to się skończy pewnego dnia. Baltazar zostawia w domu hak i szpikulec, chce sobie przewietrzyć kikut i sprawdzić, czy wrócą jeszcze te krzepiące bóle ręki, ostatnio coraz rzadsze, a także znajome swędzenie po wewnętrznej stronie kciuka oraz przyjemność, jaką daje drapanie go paznokciem wskazującego palca, nikt go nie przekona, że to wszystko odbywa się tylko w jego głowie, ma na to gotową odpowiedź, że w głowie nie ma palców, Ależ Baltazarze, ty już przecież nie masz ręki, To wcale nie jest takie pewne, no i jak tu z takim rozmawiać, jeśli gotów jest przeczyć rzeczom oczywistym.
Wiadomo, że tego dnia Baltazar będzie pił, ale się nie upije. Pije od czasu, kiedy dowiedział się o śmierci księdza Bartłomieja, co za smutna śmierć, wstrząsnęła ona Baltazarem niczym trzęsienie ziemi, które naruszyło fundamenty, choć na zewnątrz ściany stoją prosto. Pije, gdyż bezustannie myśli o passaroli zostawionej w górach Barregudo, na zboczu Monte Junto, kto wie, może już ją odkryli pasterze lub przemytnicy, na samą myśl o tym cierpi, jakby go łamali kołem. Lecz zawsze podczas picia przychodzi taka chwila, kiedy czuje na swoim ramieniu dotyk ręki Blimundy i to wystarcza, Blimunda siedzi sobie w najlepsze w domu, Baltazar bierze do ręki kubek wina w przekonaniu, że wychyli go podobnie jak poprzednie, lecz ręka dotyka jego ramienia i słyszy głos mówiący, Baltazarze, odstawia wtedy nietknięty kubek i przyjaciele wiedzą już, że tego dnia nie wypije ani kropli więcej. Będzie siedział w milczeniu słuchając rozmów towarzyszy, które stopniowo będą nabierać sensu, w miarę jak wino będzie wietrzało mu z głowy, co prawda są to w kółko te same historie, Nazywam się Franciszek Marques, urodziłem się w Cheleiros, to tu, niedaleko Mafry, będzie jakieś dwie mile, mam żonę i trzech małych synków, całe życie robiłem na dniówkę, a ponieważ nijak nie mogłem wygrzebać się z nędzy, postanowiłem nająć się do pracy przy klasztorze, zresztą ten mnich od ślubowania podobno był z moich stron, tak przynajmniej ludzie mówią, ja wtedy byłem jeszcze wyrostkiem, jak twój siostrzeniec, no i właściwie nie powinienem się uskarżać, Cheleiros nie jest tak daleko, od czasu do czasu puszczam nogi w ruch, te dwie, które maszerują, i tę, co jest między nimi, w rezultacie żona znów jest w ciąży, zostawiam jej wszystkie uciułane pieniądze, ale wiadomo, że taki biedak jak ja musi za wszystko płacić, nic mu nie wpadnie z interesów w Indiach czy Brazylii albo też z urzędów i prebend dworskich, cóż można zwojować za dwieście reali dziennie, muszę zapłacić i w jadłodajni, i za ten kubek wina, tutaj dobrze się powodzi tylko szynkarzom, podobno wielu z nich zostało zmuszonych do przyjazdu z Lizbony, ale mnie też tu sprowadził mus i mus mnie ciągle przyciska, Nazywam się Józef Mały, nie mam ni ojca, ni matki, ni żony, nawet nie jestem pewien, czy to rzeczywiście moje imię, czy też przedtem miałem jakieś inne, jedno jest pewne, że znaleźli mnie w wiosce pod Torres Vedras i wikary mnie ochrzcił jako Józefa, Mały nazwali mnie później, bo niewiele urosłem, przez ten garb na plecach żadna kobieta nie chce mnie na stałe, ale jeśli trafi się, że się z którą prześpię, to zawsze upomina się o jeszcze, to moja jedyna pociecha w życiu, chodź no tu do mnie, teraz możesz już sobie iść, jak się zestarzeję, to nawet do tego nie będę zdatny, przyjechałem do Mafry, bo lubię pracować przy wołach, woły podobnie jak ja są tylko wynajęte i tak jak ja nie są z tych stron, Nazywam się Joachim da Rocha, urodziłem się w okolicy miasta Pombal, mam tam rodzinę, ale tylko żonę, bo czterech synów mi umarło, nim dożyli dziesięciu lat, dwóch na czarną ospę, trzeci na anemię, a czwarty na białaczkę, dzierżawiłem tam ogród, ale dochód z niego był tak mały, że nie starczało na życie, toteż powiedziałem żonie, idę do Mafry, tam ma się pracę zagwarantowaną na wiele lat, do tej pory jakoś to było, ale ostatnio już sześć miesięcy nie byłem w domu i chyba więcej tam nie wrócę, kobiet tu nie brak, a moja musi mieć jakąś złą naturę, skoro urodziła czworo dzieci i pozwoliła wszystkim umrzeć, Nazywam się Manuel Milho, jestem ze wsi pod Santarem, pewnego dnia zjawili się u nas heroldzi miejscy ogłaszając, że na budowie w Mafrze można mieć dobrą dniówkę i dobre utrzymanie, to przyszedłem razem z kilkoma innymi, dwóch zginęło zeszłego roku, wtedy jak obsunęła się ziemia, nie podoba mi się tutaj, nawet nie dlatego, że zginęło dwóch moich ziomków, człowiek nie wybiera przecież miejsca, w którym umrze, chyba że sam wybierze swoją śmierć, brak mi jednak rzeki z moich stron, choć wiem dobrze, że w morzu jest dużo więcej wody, widać przecież stąd, ale powiedzcie sami, co człowiek może robić na tych bezkresach, woda ciągle wali o skały, ciągle uderza w piasek, podczas gdy rzeka pełznie spokojnie między dwoma brzegami, niczym pokutna procesja, a człowiek stoi sobie na brzegu jak jakiś jesion czy topola i patrzy, jeśli zaś zechce zobaczyć własną twarz, sprawdzić, czy bardzo się postarzał, to może przejrzeć się w zwierciadle wody, która płynąc stoi jednocześnie w miejscu, człowiek natomiast przemija, choć tkwi nieruchomo, sam nie wiem, skąd mi takie rzeczy przychodzą do głowy, Ja się nazywam Jan Anes, pochodzę z Porto i jestem bednarzem, przy budowie klasztoru potrzebni są też i bednarze, bo któż miałby robić i naprawiać kadzie, beczki i szafliki, weźmy takiego mularza, stoi na rusztowaniu i podają mu kastę z zaprawą, ale zanim położy kamień, musi go pokropić miotełką, żeby dobrze się związał z tym, który jest na dole, i z tym, który będzie nad nim, do tego właśnie służy mu szaflik, a znów zwierzęta, z czego piją, z koryta, a kto je robi, bednarze, nie mówię tego, żeby się chwalić, ale nie ma takiego drugiego zawodu jak mój, nawet Pan Bóg był bednarzem, wystarczy spojrzeć na tę wielką kadź, jaką jest morze, jeśliby nie była ona doskonale wykonana, jeśli klepki nie byłyby dobrze dopasowane, to woda by przeciekała do środka ziemi i mielibyśmy drugi potop, jeśli chodzi o moje życie, to nie mam wiele do powiedzenia, rodzina została w Porto, jakoś tam sobie radzą, już dwa lata nie widziałem żony, czasem śni mi się, że jestem z nią w łóżku, ale nie mam twarzy, wtedy zawsze następnego dnia robota mi nie idzie, wolałbym mieć w snach swoją własną twarz, zamiast tej bezkształtnej gęby bez ust, bez oczu i bez nosa, ciekawe, jaką twarz widzi moja żona w takich sytuacjach, wolałbym, żeby to była moja, ale nie wiem, Ja się nazywam Julian Niepogoda, jestem z Alentejo, do Mafry przygnał mnie głód, jaki panuje stale w moich stronach, sam nie wiem, jak to się dzieje, że ludzie tam jeszcze utrzymują się przy życiu, gdyby nie to, że przywykli do jedzenia zielska i żołędzi, to dawno by już chyba wszyscy wymarli, serce się kraje, jak się patrzy na tak rozległe tereny, każdy, kto tam był, wie, jak to wygląda, same dzikie pola, bardzo mało ziemi się tam uprawia i obsiewa, większość to pustkowia i nieużytki, a poza tym ciągle musimy walczyć z Hiszpanami, którzy sobie poczynają jak u siebie w domu, zjawiają się i znikają, kiedy im się podoba, ostatnio jakoś dają nam spokój, ale Bóg raczy wiedzieć, na jak długo, a król i panowie szlachta, o ile nie gonią nas na wojnę, to sami uganiają się za zwierzyną na polowaniach i biada nieszczęśnikowi, którego przyłapią z królikiem w worku, nawet gdyby to był królik, co zdechł z powodu choroby czy ze starości, w najlepszym wypadku zarobi tuzin batów, żeby miał nauczkę i zapamiętał sobie, że Pan Bóg stworzył króliki gwoli rozrywki panów i na pański stół, nawet warto byłoby obrywać te baty, gdyby można było zatrzymać zwierzynę, przyjechałem do Mafry, bo wikary z mojej parafii ogłaszał w kościele, że kto tu będzie pracował, stanie się królewskim sługą, no, może nie tak zupełnie królewskim sługą, ale coś w tym rodzaju, a królewscy słudzy, tak mówił, mają zawsze co włożyć do gęby i na grzbiet, a to przecież lepiej niż w raju, bo chociaż Adam z nikim nie musiał dzielić się swoim wiktem, to z ubraniem było u niego gorzej, ale koniec końców wszystko okazało się kłamstwem, nie mówię o raju, bo mnie wtedy nie było, ale o Mafrze, bo jeśli jeszcze nie umarłem z głodu, to tylko dlatego, że wydaję wszystko, co zarabiam, i po dawnemu chodzę obdarty, a co do tego królewskiego sługi, to mam nadzieję, że przed śmiercią ujrzę twarz mojego pana, chyba że wcześniej skonam z powodu rozłąki z rodziną, jak człowiek ma dzieci, to karmi się też ich widokiem i dobrze by było, żeby i one mogły się karmić widokiem ojca, ale taki już nasz los, wszyscy skończymy tutaj patrząc jeden na drugiego, kim jesteś, co tu robisz, a kim miałbym być i co miałbym robić, sam nie wiem, żadne z moich dzieci nie ma niebieskich oczu, ale jestem pewien, że wszystkie są moje, ale z tymi niebieskimi oczami to jest tak, że pojawiają się w rodzinie od czasu do czasu, już matka mojej matki też miała oczy tego koloru, Ja nazywam się Baltazar Mateusz, wszyscy mnie znają jako Siedem Słońc, Józef Mały wie, dlaczego go tak nazwali, ale ja zupełnie nie wiem, od jak dawna dodano mojej rodzinie te siedem słońc, może jesteśmy siedem razy starsi niż to jedyne słońce, które nam świeci, ale w takim razie powinniśmy być królami świata, ale to tylko takie głupie gadanie kogoś, kto już kiedyś znalazł się blisko słońca, a teraz za dużo wypił, jeśli będę wam plótł coś od rzeczy, to albo z powodu udaru słonecznego, albo też wino zbytnio uderzyło mi do głowy, w każdym razie pewne jest, że urodziłem się tutaj równo czterdzieści lat temu, o ile nie pomyliłem się w rachubie, moja matka już nie żyje, nazywała się Marta Maria, mój ojciec już ledwie chodzi, zdaje mi się, że korzenie zaczynają wyrastać mu z nóg albo serce ciągnie do ziemi, żeby odpocząć, mieliśmy tu ogród, tak jak Joachim da Rocha, ale tak tu wszystko rozkopali, że nawet nie odnalazłbym już tego miejsca, ja sam wywiozłem stamtąd parę taczek ziemi, mój dziadek nigdy nie przypuszczał, że wnuk będzie wywoził ziemię uprawianą i obsiewaną, teraz budują tam basztę, nigdy nie wiadomo, co komu pisane, jako młody chłopak kopałem i siałem dla innych, nasze pole było tak małe, że ojciec sam jeden je obrabiał przez okrągły rok i jeszcze miał czas na parę zagonów, które dzierżawił, głodu, takiego prawdziwego, nigdy nie zaznaliśmy, ale nigdy też nie zagościł u nas dostatek ani obfitość, kiedy król ogłosił wojnę, walczyłem i straciłem lewą rękę, dopiero później dowiedziałem się, że bez niej stałem się równy Bogu, a że nie nadawałem się już do wojaczki, wróciłem do Mafry, ale przedtem parę lat spędziłem w Lizbonie, to wszystko. A co robiłeś w Lizbonie, spytał Jan Anes, jedyny wśród nich wykwalifikowany czeladnik, pracowałem w jatce na placu Pałacowym, ale tylko nosiłem mięso, A kiedy znalazłeś się blisko słońca, chciał z kolei dowiedzieć się Manuel Milho, może dlatego, że sam lubił obserwować płynącą rzekę, Pewnego razu, kiedy wszedłem na bardzo wysoką górę, tak wysoką, że wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby dotknąć słońca, toteż sam już nie wiem, czy straciłem rękę na wojnie, czy też spaliło mi ją słońce, A co to były za góry, w Mafrze nie ma takich gór sięgających słońca, a i w Alentejo, które bardzo dobrze znam, też takich nie ma, dopytywał się Jan Niepogoda, Może ta góra kiedyś była tak wysoka, a teraz jest niska, ale jeśli dla zniwelowania takiego wzgórza jak Vela potrzeba tysięcy wybuchów dynamitu, to żeby obniżyć wysoką górę, trzeba by zużyć cały dynamit świata, zauważył Franciszek Marques, ten który pierwszy zabrał głos, natomiast Manuel Milho upierał się przy swoim, Do słońca mógłbyś się zbliżyć tylko w wypadku, gdybyś latał jak ptak, nad rzecznymi rozlewiskami można czasem zobaczyć sokoły, które kołując wznoszą się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie stają się tak małe, że znikają z oczu, wtedy właśnie lecą do słońca, ale człowiek ani nie zna drogi, która tam prowadzi, ani nie wie, przez którą bramę należy wejść, a przecież ty jesteś człowiekiem i nie masz skrzydeł, Chyba że jesteś czarownikiem, powiedział Józef Mały, w tych stronach, gdzie zostałem znaleziony, była taka jedna, co smarowała się jakimiś mazidłami, siadała okrakiem na miotle i po nocach na niej latała, tak przynajmniej ludzie gadali, ja sam tego nie widziałem, Nie jestem żadnym czarownikiem, jak będziecie wygadywać takie rzeczy, to zabierze mnie Święte Oficjum, a poza tym przecież nikomu nie mówiłem, jakobym latał, Ale oświadczyłeś, że byłeś blisko słońca, a prócz tego powiedziałeś jeszcze coś innego, że od kiedy straciłeś rękę, stałeś się równy Panu Bogu, jeśli takie herezje dojdą do uszu Świętej Inkwizycji, to nic cię już nie zbawi, Wszyscy będziemy zbawieni, jeśli dorównamy Bogu, powiedział Jan Anes, Jeśli dorównamy Bogu, będziemy mogli osądzić go za to, że nie dał nam od początku tej równości, powiedział Manuel Milho, Baltazar zaś konstatując z ulgą, że przestali już mówić o lataniu, wyjaśnił im, że Bóg nie ma lewej ręki, gdyż jego wybrańcy zasiadają po prawicy, skoro więc potępieni idą do piekła, to po jego lewicy nie ma nikogo, skoro zatem nikogo tam nie ma, to na cóż byłaby Bogu lewa ręka, bo jeśli lewa ręka jest nieprzydatna, to znaczy, że jej nie ma, moja natomiast jest nieprzydatna, bo jej nie ma, i na tym polega cała różnica, Może po lewicy Pana Boga zasiada inny Bóg, może Pan Bóg zasiada po prawicy innego boga, może Pan Bóg jest tylko wybrańcem innego boga, może my wszyscy zasiadamy tu jako bogowie, sam nie wiem, skąd takie rzeczy przychodzą mi do głowy, powiedział Manuel Milho, a Baltazar dorzucił jeszcze, Ja w każdym razie jestem ostatni w szeregu, po mojej lewicy już nikt nie może usiąść, na mnie kończy się świat, Doprawdy, skąd takie myśli przychodzą do głowy tym niepiśmiennym chłopom, z których tylko Jan Anes liznął trochę nauki, tego my też zupełnie nie wiemy.
Z głębi doliny, z kościoła św. Andrzeja rozległo się bicie dzwonów na nieszpory. Ponad wyspą Madeirą, na ulicach i placach, w tawernach i barakach mieszkalnych unosi się jakiś nieprzerwany szum, jakby odległe falowanie morza. Czyżby tych dwadzieścia tysięcy ludzi odmawiało popołudniowy pacierz, a może wszyscy naraz opowiadają historie swojego życia, Bóg raczy wiedzieć.
Ziemię, żwir i kamienie ze skał rozsadzanych prochem i rozłupywanych kilofami taczkarze wywożą w dolinę, która stopniowo zapełnia się gruzem pochodzącym z niwelowanego szczytu i z wykopów. Grubszy i cięższy gruz ładuje się na wielkie, obite blachą wozy, ciągnione przez woły, które zatrzymują się jedynie na czas załadunku i wyładunku. Po ułożonych z belek pochylniach robotnicy wnoszą na rusztowania kamienie zawieszone na drągu opartym na ramionach i karku, wieczna chwała temu, kto wynalazł koromysło, na pewno musiał sam dobrze znać ten ból. Prace, o których tu mowa, są łatwe do opisania, gdyż sprowadzają się do wysiłku fizycznego, a poza tym są tak zwyczajne, tak proste i tak monotonne, że patrzymy na nie równie obojętnie jak na ruchy własnej ręki, gdy coś piszemy, stąd też zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku wykonywana praca przesłania pracującego człowieka. Dużo lepiej i dużo więcej zobaczymy, jeśli spojrzymy z góry, na przykład z pokładu latającej maszyny, na całą Mafrę, na rzeczone wzgórze, znajomą dolinę, wyspę Madeirę, gdzie po kilku sezonach drewno pociemniało od deszczu i słońca, a miejscami nawet już murszeje, na wycinkę sosnowych lasów w okolicach Leirii, Torres Vedras i Lizbony, na setki dymów unoszących się dniem i nocą między Mafrą a Cascais z pieców, w których wypala się cegłę i wapno, na załadowane cegłą barki, które z Algarve i z Entre-Douro-e-Minho zmierzają do portu w Santo Antonio de Tojal, dokąd podpływają specjalnie przekopanym kanałem, na wozy, które przez Monte Achique i przez Pinheiro de Loures dowożą te wszystkie materiały na budowę klasztoru Jego Królewskiej Mości oraz na inne wozy pełne kamieni z Pero Pinheiro, doprawdy trudno o lepszy belweder niż ten, na którym się znajdujemy, nie bylibyśmy bowiem w stanie ocenić ogromu przedsięwzięcia, gdyby ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec nie wynalazł passaroli, którą w powietrzu utrzymuje ludzka wola zebrana przez Blimundę do metalowych kul, w dole natomiast wola wielu innych ludzi przykuta jest do ziemi prawem ciążenia i życiowej konieczności, gdybyśmy mogli zliczyć te wszystkie wozy, które krążą w tę i z powrotem po bliższych i dalszych drogach, okazałoby się, że jest ich dwa i pół tysiąca, z góry wydaje się, że stoją, ale to z powodu nadmiernego obciążenia. Gdybyśmy chcieli dojrzeć także i ludzi, trzeba by patrzeć z mniejszej odległości.
Przez wiele miesięcy Baltazar ciągnął i pchał taczki, aż wreszcie stwierdził, że znudziła mu się rola muła zaprzęganego raz z przodu a raz z tyłu lektyki, wykazał się więc publicznie, w obecności fachowców, odpowiednimi umiejętnościami i zaczął powozić parą wołów. W tym awansie pomógł mu wydatnie Józef Mały, gdyż karbowego bawił jego garb i mawiał nawet, że twarz poganiacza znajduje się na wysokości pysków zwierząt, co niewiele odbiegało od prawdy, jeśli jednak myślał, że go w ten sposób obraża, to się mylił, gdyż właśnie dzięki temu Józef Mały po raz pierwszy uprzytomnił sobie przyjemność płynącą z możności patrzenia prosto w ogromne, łagodne wole oczy, w których widział odbicie swojej głowy, tułowia oraz nóg ginących gdzieś na granicy dolnej powieki, skoro cały człowiek mieści się w wolim oku, to można powiedzieć, że świat jest wcale nieźle urządzony. Józef Mały pomógł mu o tyle, że nalegał na karbowego, aby przeniósł Baltazara do poganiaczy, jeśli bowiem jeden kaleka pogania woły, to i drugi może to robić, będą sobie wzajem dotrzymywać towarzystwa, a gdyby okazało się, że nie radzi sobie z tą pracą, to przecież nie ma tu żadnego ryzyka, po prostu wróci do taczek, jeden dzień wystarczy, by sprawdzić jego przydatność. Baltazar nieźle znał się na wołach i mimo że tyle lat nie miał z nimi do czynienia, wystarczyło obrócić dwa razy, by się przekonać, że hak nie stanowi żadnej przeszkody i że prawa ręka nie zapomniała nic ze sztuki władania batem i ościeniem. Wracając wieczorem do domu czuł się równie zadowolony jak wówczas, gdy jako chłopak znalazł w gnieździe pierwsze jajko, gdy jako mężczyzna był pierwszy raz z kobietą i gdy jako żołnierz usłyszał pierwsze dźwięki trąbki, nad ranem zaś śniły mu się woły i zdrowa lewa ręka, niczego więc mu nie brakowało, tym bardziej że jednego z wołów dosiadała Blimunda, ale co to miało znaczyć, mógłby powiedzieć tylko ktoś, kto się zna na tłumaczeniu snów.
Wkrótce po tym, jak Baltazar rozpoczął nowe życie, rozeszła się wieść, że jakoby mają jechać do Pero Pinheiro po bardzo duży kamień przeznaczony na taras, który ma się znajdować nad kościelnym portykiem, kamień ten jest tak wielki, że do jego transportu trzeba będzie dwieście par wołów oraz wielu ludzi do pomocy. W Pero Pinheiro już został zbudowany specjalny wóz, coś na kształt okrętu z indyjskiej floty, oczywiście na kołach, tak przynajmniej mówią ci, którzy widzieli go na ukończeniu oraz mieli okazję rzucić okiem na rzeczone okręty. Jest w tym pewnie sporo przesady, lepiej więc będzie, jeśli zobaczymy go na własne oczy, wraz z tymi wszystkimi, którzy wstają przed świtem, by wyruszyć do Pero Pinheiro, a razem z nimi czterysta wołów oraz dwadzieścia wozów z ekwipunkiem, potrzebnym do transportu kamienia, takim jak sznury i powrozy, kliny, drągi, koła zapasowe, dodatkowe osie, na wypadek gdyby się jakaś złamała, podpory różnych rozmiarów, młoty, kleszcze, żelazne płyty, kosy do koszenia trawy dla zwierząt, a także prowiant dla ludzi, bo nie wszystko będzie się kupować po drodze, jednym słowem, wozy są tak wyładowane, że nikomu nie uda się jechać, wszyscy muszą iść pieszo, zresztą nie jest to znów tak daleko, zaledwie trzy mile w jedną i trzy mile w drugą stronę, wprawdzie droga nie jest dobra, męcząca przy pokonywaniu wzniesień i niebezpieczna przy zjeździe w dół, lecz ludzkie stopy i zwierzęce kopyta tylekroć ją przemierzały z innymi ładunkami, że znają ją na pamięć. Spośród mężczyzn, których wcześniej spotkaliśmy, w tę podróż wyruszają Józef Mały i Baltazar, każdy ze swoim zaprzęgiem, a w gromadzie robotników pieszych, których mięśnie mają wspomagać wysiłek wołów, idzie ów mieszkaniec Cheleiros, który ma tam żonę i dzieci, wołają go Franciszek Marques, idzie również Manuel Milho, ten, któremu nie wiedzieć skąd przychodzą różne rzeczy do głowy. Jest tam też wielu innych Józefów, Franciszków i Manueli, mniej może Baltazarów, jest sporo Janów, Alwarów, Antonich i Joachimów, może też jacyś Bartłomieje, lecz nie ma wśród nich tego naszego, jest też trochę Piotrów, Wincentych, Benedyktów, Bernardów i Kajetanów, są tam wszystkie możliwe imiona i wszystkie możliwe życiorysy, zwłaszcza zaś te pełne udręki i nędzy, a skoro nie możemy opowiedzieć o życiu każdego z nich, są bowiem zbyt liczni, to przynajmniej odnotujmy niektóre imiona czyniąc je nieśmiertelnymi, upamiętnijmy zatem Alcyna, Błażeja, Daniela, Egasa, Firmina, Geralda, Horacego, Izydora, Juwenala, Krzysztofa, Ksawerego, Ludwika, Markolina, Nikanora, Onufrego, Pawła, Quiteria, Rufina, Sebastiana, Tadeusza, Ubalda, Walerego, Zachariasza, po jednym na każdą literę, żeby nikogo nie pominąć, choć może nie każde z tych imion pasuje do miejsca i czasu, a tym bardziej do osób, ale póki będą istnieć ci, którzy pracują, póty będą istnieć różne prace, i może w przyszłości zdarzy się, że ktoś noszący któreś z tych imion będzie właśnie robił to, co oni teraz. Przykro nam jednak, że spośród wymienionych w tej przykładowej alfabetycznej liście nie opowiemy przynajmniej o życiu Błażeja, podobnie jak Camoes rudowłosego i jednookiego, mogłoby to wszakże nasunąć przypuszczenia, że jesteśmy w kraju kalek, jeden garbaty, drugi jednoręki, trzeci jednooki oraz że przedstawiamy wszystko w czarnych barwach, podczas gdy na bohaterów należy wybierać urodziwych i zgrabnych, wysokich i postawnych, całych i zdrowych, my też byśmy tego chcieli, lecz prawda jest prawdą, należy nam zatem raczej podziękować, że nie wprowadziliśmy do naszej opowieści tych wszystkich mamrotów i jąkałów, chromych i końskoszczękich, koślawych i epileptyków, kłapouchów i półgłówków, albinosów i debilów, świerzbowatych, skrofulicznych, parszywych i pryszczatych, dopiero wtedy pochód wyruszający z Mafry byłby prawdziwą paradą łazarzy i quasimodów, całe szczęście, że jeszcze się nie rozwidniło, w nocy bowiem wszystkie koty są szare, a ludzie wyglądają na ludzi, gdyby przyszła tu Blimunda, w każdym z nich ujrzałaby wolę bycia kim innym.
Ledwie wzeszło słońce, dzień stał się upalny, i nie dziwota, przecież to lipiec. Dla takich jak my, Portugalczycy, obieżyświatów trzy mile to nie żadna mordercza podróż, tym bardziej że większość dostosowuje się do kroku wołów, które nie widzą żadnego powodu do pośpiechu. Woły zaś idą tym razem bez żadnego ładunku, dźwigają jedynie jarzma łączące je w pary i ten komfort napełnia je jakąś nieufnością, może już tuczą je przed wysłaniem na ubój, toteż prawie zazdroszczą współbraciom ciągnącym wozy z ekwipunkiem. Tak więc, jako się rzekło, ludzie idą powoli, jedni w milczeniu, inni znów gawędząc z przyjaciółmi, tylko jeden z nich zaraz po wyjściu z Mafry puścił się pędem, jakby go giez ugryzł, jakby w Cheleiros miał uratować ojca od stryczka, to Franciszek Marques pragnący skorzystać z okazji, by samemu zawisnąć w pętli żoninych objęć, bo właśnie jest już po połogu, ale może miał inne zamiary, może chciał tylko zobaczyć dzieci, zamienić dwa słowa z małżonką, powiedzieć jej coś miłego, może wcale nie myślał o sprawach łóżkowych, było przecież mało czasu i wypadało, żeby w Pero Pinheiro zjawił się jednocześnie z resztą towarzyszy, którzy właśnie teraz przechodzą przez Cheleiros, no, ale mimo wszystko zdążyliśmy iść do łóżka, mały śpi, nic nie zauważył, resztę dziatwy wysłaliśmy na dwór, żeby się tam pobawili, dzieci rozumieją jednak, że ojciec chce pobyć trochę z matką, co by z nami było, gdyby król kazał budować klasztor w Algarve, a kiedy ona zapytała, Już odchodzisz, on odrzekł, Co robić, ale w drodze powrotnej, jeśli będziemy biwakować w pobliżu, spędzę z tobą całą noc.
Franciszek Marques dotarł do Pero Pinheiro zziajany i na miękkich nogach, kiedy inni zdążyli już rozbić obóz, nie było wszakże szałasów ni namiotów, jedynie żołnierze zaciągnęli codzienną wartę i całe obozowisko wyglądało raczej na zwierzęcy targ, ponad czterysta wołów, wśród których uwijali się ludzie, spędzając je na jedną stronę, niektóre płoszyły się, nacierały z impetem, acz niegroźnie łbami, ale już po chwili najspokojniej w świecie żuły siano wyładowywane z wozów, długo musiały na to czekać, teraz z kolei pośpiesznie posilają się kopacze, gdyż oni będą potrzebni w pierwszej kolejności. Zbliża się południe, słońce praży niemiłosiernie twardą, wyschniętą ziemię usłaną kawałkami, odłamkami i odpryskami marmuru, a po obydwu stronach głębokiej jamy kamieniołomu leżą wielkie bloki czekające na przewiezienie do Mafry. Ta podróż ich nie ominie, ale jeszcze nie dziś.
Pośrodku drogi zrobiło się zbiegowisko, stojący z tyłu usiłują wypatrzyć coś ponad głowami innych lub też próbują przepchnąć się do przodu, dołączył do nich Franciszek Marques starając się nadrobić spóźnienie gorliwą ciekawością, Co wy tam oglądacie, Kamień, odpowiedział rudy, ktoś inny zaś dorzucił, Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego, i pokiwał głową w osłupieniu. Wówczas zjawili się żołnierze z rozkazem rozejścia się popartym szturchańcami, Przejdźcie tam dalej, mężczyźni są równie ciekawi wszystkiego jak wyrostki, nadszedł też urzędnik intendentury odpowiedzialny za transport kamienia, Odsuńcie się, zróbcie miejsce, ludzie odeszli na bok popychając się nawzajem i wówczas ukazało się ich oczom to, o czym mówił rudy i jednooki Błażej. Była to ogromna prostokątna płyta, zwalista masa pofałdowanego marmuru leżąca na sosnowych pniach, gdyby tak podejść bliżej, to z pewnością można by usłyszeć jęk żywicy, podobny temu, jaki wydobył się z ust zdumionych mężczyzn w chwili, gdy kamień objawił im się w całej swej królewskiej wielkości. Intendent podszedł do kamienia i położył na nim rękę, jakby biorąc go we władanie w imieniu Jego Królewskiej Mości, jeśli jednak ci ludzie i te woły nie wytężą wszystkich sił, to cała władza króla okaże się czystą ułudą, bańką mydlaną i w ogóle niczym. Wszelako wytężą wszystkie siły. Po to właśnie tu są, po to porzucili pracę na swojej ziemi, pracę, która też wymagała siły, i ziemię, z której na siłę się utrzymywali, lecz intendent może być spokojny, nikt tu nie będzie się wymigiwał.
Podeszli teraz robotnicy z kamieniołomu, wykończą i wyrównają niewielki nasyp, na którym właśnie leży kamień, jego krótsza krawędź znajduje się nad pionową ścianą nasypu, o nią właśnie oprze się ów indyjski okręt, lecz najpierw przybysze z Mafry muszą przygotować szeroki trakt, którym wóz podjedzie, i gdy łagodnie pochylona rampa prowadząca do drogi będzie gotowa, wówczas rozpocznie się transport. Mężczyźni z Mafry uzbrojeni w łopaty i oskardy wysunęli się do przodu, urzędnik zaznaczył na ziemi zarysy traktu i Manuel Milho, który wraz z robotnikiem z Cheleiros znalazł się w pobliżu kamienia, powiedział mierząc się z nim, To matka kamieni, nie nazwał go ojcem kamieni, lecz właśnie matką, może dlatego, że został wydobyty z wnętrza ziemi i jeszcze nosił ślady macicznej gliny, gigantyczna matka, ilu też ludzi mogłoby się na nim położyć, a ilu zostać przezeń zmiażdżonych, jeśli ktoś chce, może to sobie obliczyć, kamień jest bowiem na trzydzieści pięć piędzi długi, na piętnaście szeroki i gruby na cztery piędzi, dla dokładności zaś dodamy, że po obrobieniu i wyszlifowaniu w Mafrze niewiele się zmniejszy i będzie mierzył odpowiednio trzydzieści dwie, czternaście i trzy piędzi, a gdy pewnego dnia wyjdą z użycia piędzi i stopy, zostaną bowiem wynalezione metry, inni ludzie dokonają nowych pomiarów i ustalą, że ma on wymiary siedem metrów, trzy metry i sześćdziesiąt cztery centymetry, warto zapamiętać, ponieważ zaś stare wagi podzieliły losy dawnych miar to zamiast mówić, iż waży on dwa tysiące sto dwanaście arrobas powiemy, że kamień z tarasu komnaty, która będzie zwana Benedictione, waży, proszę pań i panów turystów, trzydzieści jeden tysięcy dwadzieścia jeden kilogramów, czyli w zaokrągleniu trzydzieści jeden ton, a teraz przechodzimy do następnej sali, gdyż jeszcze mamy wiele do zwiedzania.
Przez cały ten dzień mężczyźni kopali ziemię. Z pomocą przyszli im poganiacze wołów, Baltazar Siedem Słońc wrócił do taczki, nie przynosiło mu to wszak żadnej ujmy, niekiedy dobrze jest przypomnieć sobie ciężkie roboty, kiedyś może się to jeszcze przydać, wyobraźmy sobie na przykład, że któregoś dnia ludzie zapomną o istnieniu dźwigni, nie będzie wówczas innej rady, jak uciec się do własnej ręki i ramienia, aż wreszcie pewnego dnia zmartwychwstanie Archimedes i powie, Dajcie mi punkt oparcia, a podniosę świat. O zmierzchu trakt był już gotów, liczył sobie sto kroków i dochodził do bitej drogi, którą tego ranka przemierzyli prawie spacerkiem. Ludzie zjedli wieczerzę i ułożyli się do snu pod gołym niebem w zaciszu śnieżnobiałych kamiennych bloków, które wraz z pojawieniem się księżyca nabrały srebrzystego blasku. Noc była gorąca. Płonące tu i ówdzie ogniska rozpalono więc wyłącznie dla przyjemności. Z pysków przeżuwających wołów ciekły strużki śliny, wraz z nią wracały do ziemi jej soki, do tej ziemi wraca bowiem wszystko, i kamienie wydobywane w takim znoju, i wykopujący je ludzie, i podtrzymujące je dźwignie, i klocki, na których się opierają, nie mają państwo pojęcia, ile pracy włożono w ten klasztor.
Jeszcze przed świtem rozległ się głos trąbki. Ludzie wstali, zwinęli derki, poganiacze zaprzęgli woły w jarzma, intendent wyszedł z domu, gdzie spędził noc wraz ze swoimi pomocnikami, zjawili się też dozorcy, żeby zapoznać się z rozkazami, które będą potem przekazywać. Z wozów wyładowano sznury i powrozy, woły ustawiono rzędem po obydwu stronach traktu. Brakowało tylko indyjskiego okrętu. W istocie była to platforma zrobiona z grubych bali i wsparta na sześciu masywnych kołach osadzonych na solidnych osiach, a jej rozmiary przewyższały nieco kamień, do; którego transportu była przeznaczona. Właśnie podjeżdża, pchana przez ludzi, wśród wrzawy tych, którzy wytężają siły, i tych, którzy nimi dyrygują, jakiś mężczyzna zagapił się i wsunął nogę pod koło, rozległ się przeraźliwy krzyk, skowyt boleści nie do wytrzymania, źle się zaczyna ta podróż. Znajdujący się w pobliżu Baltazar zobaczył tryskającą krew i nagle wydało mu się, że znów jest w Jerez de los Caballeros, piętnaście lat temu, ależ ten czas leci. Wraz z jego upływem zabliźniają się też rany, sporo jednak potrwa, nim ta rana się zabliźni, wciąż krzyczącego mężczyznę kładą właśnie na nosze i zabierają do lazaretu w Morelenie. W tejże Morelenie Baltazar nocował kiedyś z Blimundą, tak to jest na tym świecie, to samo miejsce może się kojarzyć z wielką przyjemnością i wielkim bólem, z przyjemnym zapachem zdrowych humorów i smrodem ropiejącej rany, żeby wyobrazić sobie piekło i niebo, wystarczy poznać ludzkie ciało. Na drodze nie ma już śladów krwi, przeszły po niej koła, ludzkie stopy i rapciaste racice wołów, reszta wsiąkła i zmieszała się z ziemią, jedynie kopnięty na bok kamień zachowuje jeszcze trochę czerwieni.
Platforma posuwała się bardzo wolno, podtrzymywana na pochyłości przez ludzi ostrożnie luzujących sznury, aż wreszcie oparła się o ziemną ścianę, wyrównaną wcześniej przez kamieniarzy. Teraz dopiero trzeba będzie się wykazać nie lada wiedzą i sztuką. Pod wszystkie koła wozu podłożono wielkie kamienie, by nie odjechał podczas przesuwania płyty z sosnowych bali na platformę. Jej powierzchnia została pokryta gliną w celu zmniejszenia tarcia marmuru o drewno, po czym przystąpiono do obwiązywania płyty powrozami, dwa sznury opasywały ją wzdłuż, na samym brzegu, poza sosnowymi pniami i jeden w poprzek, a wszystkich sześć końcówek łączyło się przed wozem, na grubym drągu wzmocnionym żelazem, do którego zostały przywiązane, od niego zaś odchodziły dwa dalsze powrozy, jeszcze grubsze, stanowiące główne cięgła rozwidlające się następnie na cieńsze odgałęzienia, do których miały być wprzęgnięte woły. Powyższe czynności nie są z rodzaju tych, których opis zajmuje więcej czasu niż wykonanie, wręcz przeciwnie, słońce już wzeszło, już opromienia góry, jakie widzimy z tamtej strony, a dopiero wzmacnia się ostatnie węzły, glinę zaś, która tymczasem zdążyła już wyschnąć, polewa się wodą, lecz przede wszystkim trzeba jeszcze ustawić woły w odpowiedniej odległości, tak, by wszystkie sznury były stosownie napięte i by nie tracić na próżno siły pociągowej z powodu nie zgranych ruchów, gdy jeden ciągnie, a drugi nie, w dodatku dla dwustu par wołów jest tu zbyt mało miejsca, a trzeba będzie ciągnąć równo, do przodu i pod górę. To ciężka sprawa, powiedział Józef Mały, stojący jako pierwszy przy sznurze po lewej, nie dosłyszał jednak odpowiedzi Baltazara, gdyż ten znajdował się nieco dalej. Majster stojący na nasypie i kierujący całą akcją rzuca komendę, jest to przeciągły krzyk urywający się znienacka, sucho, jak wybuch prochu, któremu nie towarzyszy echo, Eeeeeeiii-o, jeśli woły z jednej strony będą ciągnąć silniej od tych z drugiej, to będzie kłopot, Eeeeeeiii-o, właśnie rozległ się okrzyk, dwieście par wołów drgnęło, zaczęły ciągnąć, najpierw szarpnęły, potem wysiłek stał się bardziej równomierny, lecz wkrótce nastąpiło zamieszanie, gdyż jedne zaczęły się ślizgać, inne ciągnąć ku środkowi szpaleru lub na boki, ale to już jest sprawa umiejętności poganiacza, sznury wrzynają się w boki, zewsząd słychać krzyki, przekleństwa, ponaglenia, aż wreszcie na kilka sekund udało się zespolić siły i kamienna płyta posunęła się na jakąś piędź miażdżąc pod sobą pnie. Pierwszy zryw okazał się udany, drugi chybiony, trzeci musiał wyrównać dwa poprzednie, teraz mają ciągnąć tylko te, reszta stoi spokojnie, wreszcie kamień zaczął wjeżdżać na platformę, ciągle jeszcze sunął po pniach, aż wreszcie się przechylił i runął na wóz, bum, szorstka krawędź wbiła się w drewno i kamień znieruchomiał, okazało się, że smarowanie gliną na nic by się nie zdało, gdyby nie zastosowano innych środków. Na platformę weszli ludzie z długimi, mocnymi drągami, z wielkim trudem podważyli nieco chwiejny jeszcze kamień, wówczas inni podłożyli podeń klocki z żelaznymi okuciami, które mogły ślizgać się po glinie, teraz powinno pójść łatwo, Eeeeeeiii-o, Eeeeeeiii-o, Eeeeeeiii-o, wszyscy ciągną z zapałem, tak ludzie, jak i woły, szkoda, że tego nie widzi król Jan V, nie ma bowiem drugiego narodu, który by tak dobrze ciągnął. Boczne powrozy już odczepiono, cała siła pociągowa skupia się teraz na linie opasującej kamień w poprzek i to już wystarcza, płyta wydaje się lekka, z taką łatwością ślizga się po platformie, dopiero gdy spada na nią całą powierzchnią, rozlega się huk świadczący o jej ciężarze, cały szkielet wozu trzeszczy i gdyby nie to, że ziemia jest tu w sposób naturalny wybrukowana przez kilka warstw kamieni, koła pewnie by się zaryły po osie. Wyciągnięto spod kół duże marmurowe bloki, które służyły za klocki, nie ma już obawy, że wóz się sam potoczy. Teraz przyszła kolej na cieślów, którzy za pomocą drewnianych młotów, świdrów i dłut robią wzdłuż całej płyty otwory w grubej platformie, są to prostokątne okienka, w które wbijają kliny mocowane następnie grubymi gwoździami, wszystko to razem zajmuje trochę czasu, toteż pozostali ludzie porozchodzili się i odpoczywają w cieniu, woły, zaś przeżuwają i opędzają się od much, jest bardzo gorąco. Cieśle skończyli dopiero, gdy rozległ się sygnał na obiad, intendent wydał rozkaz przywiązania płyty do wozu, co było zadaniem żołnierzy, i może dzięki ich dyscyplinie i odpowiedzialności, a może dzięki praktyce artyleryjskiej, uporali się z tym w niecałe pół godziny, oplatając dokładnie cały kamień sznurami, tak że stał się nieodłączną częścią platformy, dokąd potoczy się jedna, tam i drugi. Nic dodać, nic ująć, solidna robota. Wóz widziany z daleka wygląda jak opancerzony stwór, jak przysadzisty żółw na krótkich nogach, a że jest cały w glinie, można by mniemać, iż dopiero co wychynął z głębi ziemi, jest jakby przedłużeniem ziemnego nasypu, o który się opiera. Ludzie i woły jedzą już swój obiad, po którym czeka ich jeszcze sjesta, doprawdy, gdyby życie było pozbawione tak dobrych rzeczy jak jedzenie i odpoczynek, to nie byłoby warto budować klasztorów.
Mówi się, że złe chwile mijają, lecz sądząc po zmęczeniu, jakie po nich zostaje, ma się czasem wrażenie, iż wcale tak nie jest, natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości, że szczęście nie trwa wiecznie. Bo oto leży sobie człowiek pogrążony w rozkosznym odrętwieniu, słuchając grania cykad, wprawdzie nie najadł się do syta, lecz przyzwyczajony żołądek potrafi zadowolić się skromną strawą, tym bardziej że świeci słońce, które też przecież nas żywi, a tu nagle rozlega się głos trąbki, gdyby to się działo w dolinie Jozefata, musieliby powstać umarli, lecz tutaj niestety muszą podnieść się żywi. Trzeba ładować na wozy różnorodny sprzęt, wszystko jest wpisane do inwentarza, sprawdzić trwałość węzłów, przywiązać powrozy do platformy, i gdy rozlega się na nowo okrzyk Eeeeeeiii-o, woły bezładnie rzucają się do przodu, wbijają racice w nierówną kamienistą drogę, ościenie kłują im karki i wóz, jakby wyrywany z wnętrza ziemi, rusza powoli, koła kruszą zaścielające ziemię kawałki marmuru, podobna płyta nigdy jeszcze nie wyszła z tego kamieniołomu. Intendent oraz kilku jego ważniejszych pomocników dosiadło mułów, inni odbędą tę podróż pieszo, z konieczności i obowiązku, są bowiem podwładnymi, wszakże każdy z nich dysponuje jakąś wiedzą, i jakąś władzą, wiedzą pochodzącą z władzy i władzą pochodzącą z wiedzy, nie dotyczy to jednak ogromnej masy ludzi i wołów, ich zadanie polega wyłącznie na podporządkowaniu się władzy, a najlepszy jest ten, kto wykazuje najwięcej siły. Od ludzi wymaga się ponadto trochę zręczności, żeby nie ciągnęli w przeciwną stronę, żeby w porę podkładali klocek pod koła, żeby umieli przemówić zachęcająco do wołów, połączyć i zwielokrotnić ich wysiłki, co, prawdę powiedziawszy, jest nie lada jaką umiejętnością. Wóz przebył już jakieś pięćdziesiąt kroków, jest w połowie rampy i sunie dalej gwałtownie kolebiąc się na wystających kamieniach, nie jest to przecież żadna karoca ani powóz prałata, które mają resory jak Pan Bóg przykazał. Ten wóz ma sztywne osie i klocowate koła, grzbietów wołów nie zdobi uprząż, a woźnice nie noszą liberii, to zbieranina, która nigdy nie pójdzie w orszaku triumfalnym ani też nie zostanie dopuszczona do procesji na Boże Ciało. Przewożą wprawdzie kamienną płytę na taras, z którego za parę lat patriarcha wszystkich nas pobłogosławi, lecz byłoby dużo lepiej, żeby każdy z błogosławionych był zarazem błogosławiącym, podobnie jak rzecz się ma z sianiem i jedzeniem chleba.
Będzie to długa podróż. Mimo że król kazał poprawić bruk, droga do Mafry jest bardzo trudna, wije się to w górę, to w dół, to schodzi w nizinę, to pnie się na szczyty, a ten, kto naliczył czterysta wołów i sześciuset ludzi, o ile się pomylił, to raczej na minus niż na plus. Mieszkańcy Pero Pinheiro wylegli z domów, by podziwiać tę wielką pompę, nigdy nie widzieli naraz tylu zaprzęgów i nie słyszeli takiej wrzawy, niektórym żal jest tego wspaniałego kamienia, zrodziła go przecież nasza ziemia, tu, w Pero Pinheiro, oby tylko nie rozleciał się w drodze, bo w takim razie po co w ogóle miałby się narodzić. Intendent ruszył przodem, niczym generał dowodzący bitwą wraz ze sztabem adiutantów polowych i ordynansów, będą badać teren, mierzyć zakręty, oceniać spadki, wyznaczać miejsca obozowania. Po jakimś czasie wracają do wozu, czy dużo przejechał, ale ciągle jest w Pero Pinheiro, skąd wyruszył. Tego dnia w ciągu całego popołudnia przebyli najwyżej z pięćset kroków. Droga była wąska, po jej obydwu stronach ciągnęły się szeregi wołów, nie było miejsca na manewrowanie, toteż połowa siły pociągowej marnowała się z braku zgrania wysiłku, źle też było słychać rozkazy. Kamień zaś był niesamowicie ciężki. Gdy wóz się zatrzymywał, bo raz koło utknęło w jakiejś dziurze, raz znów woły przystawały na chwilę zbierając siły przed wzniesieniem, wydawało się, że żadna siła już go nie ruszy. Gdy jednak wreszcie zaczynał się posuwać, wszystkie bale trzeszczały, jakby chciały skruszyć żelazne okucia i klamry. A był to najłatwiejszy odcinek drogi.
Tej nocy woły zostały wyprzęgnięte z jarzma, lecz nie spędzono ich w stado, zostały po prostu na drodze. Księżyc wzeszedł nieco później, wielu ludzi już spało, podłożywszy sobie pod głowę buty, oczywiście jeśli takowe mieli. Niektórych przyciągała zwodnicza poświata, wpatrywali się w planetę widząc na niej wyraźnie sylwetkę mężczyzny, który w niedzielę wycinał jeżyny, za co Pan go pokarał skazując na wieczne dźwiganie zebranej wiązki oraz na księżycowe wygnanie, gdzie ciągle przebywa, co jest oczywistym dowodem sprawiedliwości boskiej, ku przestrodze nieposłusznych. Baltazar odszukał Józefa Małego i obydwaj przyłączyli się do Franciszka Marquesa oraz paru innych skupionych wokół ogniska, gdyż noc była chłodna. Później nadszedł Manuel Milho i zaczął opowiadać taką historię, Była sobie pewnego razu królowa, która wraz z królewskim małżonkiem mieszkała w pałacu, miała też dzieci, infanta i infantkę, mniej więcej tego wzrostu, a ten król bardzo lubił być królem, królowa wszakże nie była całkiem pewna, czy lubi być tym kim jest, gdyż została wychowana wyłącznie na królową, nie mogła zatem wybrać i powiedzieć, najbardziej podoba mi się być królową, żeby chociaż była taka sama jak król, ten był całkiem zadowolony z tego, że jest królem, gdyż jego też wychowali wyłącznie na króla, ale królowa była inna, gdyby była taka sama, nie byłoby tej historii, w owym królestwie przebywał też pewien pustelnik, który przeżył mnóstwo przygód, przeżywał je przez wiele lat, aż wreszcie zamieszkał w jaskini, nie wiem, czy już mówiłem, że ta jaskinia była w pewnej górze, nie był to jednak pustelnik z tych, co to się tylko modlą i umartwiają, nazywali go pustelnikiem, gdyż mieszkał sam, żywił się tym, co znalazł, nigdy nie prosił o jedzenie, lecz nie odmawiał, gdy ktoś mu coś ofiarował, pewnego razu królowa wraz z orszakiem przechadzała się w pobliżu i powiedziała do najstarszej piastunki, że chce porozmawiać z pustelnikiem i spytać go o jedną rzecz, na co piastunka odrzekła, Wasza Królewska Mość musi wiedzieć, że to nie jest pustelnik religijny, to człowiek jak każdy inny, różnica polega tylko na tym, że mieszka sam w jaskini, tak powiedziała piastunka, my już o tym wcześniej wiedzieliśmy, wtedy królowa powiedziała, Pytanie, które chcę mu zadać, nie jest związane z religią, poszli zatem w kierunku jaskini i gdy znaleźli się u jej wlotu, jeden z paziów zawołał pustelnika i ten się pojawił, był to mężczyzna w podeszłym wieku, ale krzepki niczym drzewo na rozstajnych drogach, a gdy się pojawił, spytał, kto mnie woła, na co paź odpowiedział, Jej Królewska Mość, i tyle, na dziś dosyć opowiadania, idziemy spać. Słuchacze zaprotestowali, chcieli dowiedzieć się, co było dalej z królową i pustelnikiem, wszakże Manuel Milho nie dał się przekonać, ciąg dalszy dopiero jutro, cóż więc było robić, każdy ułożył się do snu z głową pełną myśli podyktowanych osobistymi, znanymi nam już upodobaniami, tak więc Józef Mały myślał, że król być może już sobie nie folgował z królową, ale skoro pustelnik jest stary, to co z tego może wyniknąć, Baltazar, że królowa to Blimunda, a on sam jest pustelnikiem, co by się całkiem zgadzało, gdyż chodzi tu o historię kobiety i mężczyzny, mimo licznych różnic, Franciszek Marques domyśla się jak się to wszystko skończy, w Cheleiros wam powiem. Księżyc płynie już wysoko na niebie, wiązka jeżyn nie jest nawet taka ciężka, najgorsze są kolce, to chyba nieładnie, że Chrystus tak się mści za koronę, którą mu nałożyli.
Następny dzień był pasmem udręki. Wprawdzie droga stała się trochę szersza, woły mogły się zatem swobodniej poruszać, bez tłoczenia się, lecz wóz z uwagi na swoje rozmiary, sztywne osie oraz wielkie obciążenie z trudem brał zakręty, musieli więc przesuwać go bokiem, najpierw przód, potem tył, koła stawiały opór, zawadzały o kamienie, które trzeba było rozbijać młotem, lecz nawet w tej sytuacji ludzie nie narzekali, jeśli tylko mieli dość miejsca, by wyprząc tyle wołów, ile trzeba było do przesunięcia wozu i ustawienia go przodem w kierunku jazdy. Pokonywanie wzniesień bez zakrętów było kwestią jedynie wysiłku fizycznego, ciągnęły wszystkie woły z łbami tak bardzo wysuniętymi do przodu, że dotykały niemal zadów tych, które szły przed nimi, nierzadko też ślizgały się na łajnie i moczu, płynących koleinami wyżłobionymi przez koła i kopyta. Co dwa zaprzęgi szedł poganiacz, z daleka widać było ich głowy i ościenie wyłaniające się spomiędzy kabłąków jarzma, górujące nad złocistymi grzbietami, jedynie Józef Mały był niewidoczny, i nic dziwnego, pewnie szeptał do ucha swoim braciom we wzroście, Ciągnijcie, wołki moje, ciągnijcie.
Lecz udręka zamieniała się w koszmar, gdy droga prowadziła w dół. Wóz w każdej chwili mógł nadmiernie się rozpędzić, trzeba było bezustannie podkładać klocki, wyprzęgać prawie wszystkie woły, trzy, cztery zaprzęgi z każdej strony wystarczały, by ciągnąć kamień, wszelako setki ludzi przypominających mrówki musiało wówczas chwytać za sznury z tyłu platformy i zapierając się nogami w ziemię oraz przechylając się całym ciałem do tyłu powstrzymywać wóz, który w każdej chwili mógł porwać ich za sobą w dolinę i w mgnieniu oka wypaść z zakrętu. Tymczasem woły znajdujące się gdzieś nie opodal obojętnie żuły trawę, obserwując całe zamieszanie, bieganinę ludzi wydających rozkazy, intendenta dosiadającego muła, twarze nabiegłe krwią i zlane potem, one zaś czekając na swoją kolej stoją sobie tak spokojnie, iż nawet nie drgnie oścień oparty o jarzmo. Ktoś wpadł na pomysł, żeby woły zaprząc od tyłu, lecz wkrótce trzeba było z tego zrezygnować, wół bowiem nie rozumie arytmetyki wysiłku wynikającej z dwóch kroków do przodu i trzech do tyłu. Wół albo pokonuje wzniesienie i wlecze pod górę to, co właśnie powinno zjeżdżać, albo bez stawiania najmniejszego oporu daje się pociągnąć w dół, przez co grozi mu połamanie kości w sytuacji, kiedy można by sądzić, że nie powinien się w ogóle zmęczyć.
W ciągu całego tego dnia, od wschodu do zachodu słońca, przebyli jakieś półtora tysiąca kroków, czyli mniej niż połowę tutejszej mili, co w porównaniu z wielkością kamienia równało się jego dwustu długościom. Tyle godzin, tyle wysiłku i tyle potu kosztowało ich przebycie tak krótkiej drogi, w ciągu której wóz toczył się wówczas, gdy właśnie powinien stać i stał wówczas, gdy powinien się toczyć, przeklęty bądź kamienny potworze wraz z tymi, którzy kazali cię wykopać, a nam każą się wlec przez te pustkowia. Wycieńczeni ludzie padają na ziemię, dyszą ciężko leżąc na wznak i patrząc w niebo, które z wolna ciemnieje, najpierw ma się wrażenie, że to świt, a nie zmierzch, potem w miarę ubywania światła staje się coraz bardziej przezroczyste, aż wreszcie znienacka kryształ zamienia się w czarny aksamit i zapada noc. Księżyc znajdujący się w ostatniej kwadrze wzejdzie tej nocy późno, gdy cały obóz będzie już pogrążony we śnie. Ludzie jedzą kolację przy ogniskach, ziemia konkuruje z niebem, tam są gwiazdy, a tu ogniska, może kiedyś w początkach świata wokół tychże gwiazd zasiadali mężczyźni wlokący kamienne bryły, z których zbudowane jest sklepienie niebieskie, i kto wie, może mieli równie zmęczone, zarośnięte twarze, równie ciężkie, zgrubiałe i brudne ręce, z żałobą, jak się to mówi, za paznokciami, może też byli równie zlani potem. Baltazar poprosił Manuela Milho, Opowiedz, co było dalej po tym, jak pustelnik pojawił się u wlotu jaskini, wtedy Józef Mały zaczął zgadywać, Pewnie królowa odesłała paziów i piastunki, szelma z tego Józefa Małego, lecz zostawmy spowiednikowi zadanie mu stosownej pokuty, naturalnie o ile spowiedź będzie uczciwa i pełna, w co należy wątpić, i posłuchajmy Manuela Milho, który mówi tak, Kiedy pustelnik pojawił się u wlotu jaskini, królowa zrobiła trzy kroki w jego stronę i zapytała, jeżeli kobieta jest królową, a mężczyzna królem, co mają zrobić, żeby nie czuli się tylko królem i królową, lecz mężczyzną i kobietą, na co pustelnik odpowiedział innym pytaniem, jeżeli mężczyzna jest pustelnikiem, to co powinien zrobić, żeby czuł się mężczyzną, a nie tylko pustelnikiem, królowa pomyślała chwilę i odrzekła, królowa przestanie być królową, król nie będzie więcej królem, pustelnik opuści pustelnię, ot co każdy powinien zrobić, ale chcę zadać jeszcze jedno pytanie, kim są mężczyzna i kobieta, skoro on nie jest pustelnikiem, a jedynie mężczyzną, ona zaś nie jest królową, a jedynie kobietą, co to jest być nie będąc tym, kim się jest, na co pustelnik odpowiedział, nikt nie może być nie będąc, mężczyzna i kobieta nie istnieją, istnieje tylko to, kim są, i bunt przeciwko temu, kim są, wtedy królowa oświadczyła, ja buntuję się przeciwko temu, kim jestem, powiedz mi teraz, czy ty też się buntujesz przeciwko temu, kim jesteś, on zaś odpowiedział, bycie pustelnikiem jest zaprzeczeniem bycia, tak myślą inni ludzie, wszelako jest to jednak bycie kimś, na co ona, jakie zatem jest wyjście, na co on, jeśli chcesz być kobietą, przestań być królową, resztę poznasz później, na co ona, jeśli chcesz być mężczyzną, to dlaczego nadal jesteś pustelnikiem, na co on, ponieważ najtrudniej ze wszystkiego jest być mężczyzną, na co ona, czy wiesz, co to znaczy być mężczyzną i kobietą, na co on, tego nikt nie wie, po tej odpowiedzi królowa oddaliła się w otoczeniu szemrającego orszaku, resztę opowiem jutro. Dobrze zrobił Manuel Milho przerywając opowiadanie, gdyż dwaj słuchacze, Józef Mały i Franciszek Marąues, już pochrapywali zawinięci w derki. Ogniska powoli wygasły. Baltazar uważnie popatrzył na Manuela Milho, Ta cała historia nie trzyma się kupy, w niczym nie przypomina znanych opowieści o księżniczce pasącej gęsi, o dziewczynce z gwiazdką na czole, o drwalu, co znalazł w lesie dzieweczkę, o błękitnym byku, o diable z Alfusqueiro, o siedmiogłowym smoku, Manuel Milho odpowiedział na to, Gdyby był na świecie olbrzym tak wielki, że sięgałby nieba, uznałbyś, że jego stopy to góry, głowa zaś to gwiazda poranna, jak na człowieka, który twierdzi, że latał w powietrzu i że jest równy Bogu, jesteś zbyt podejrzliwy. Baltazar pominął milczeniem tę wymówkę, powiedział tylko dobranoc, odwrócił się plecami do ogniska i wkrótce zasnął. Manuel Milho jeszcze jakiś czas zastanawiał się, jak najlepiej wybrnąć z historii, w którą się uwikłał, czy pustelnik ma zostać królem, królowa zaś pustelniczką, dlaczego bajki muszą zawsze tak się kończyć.
Podczas tego wlokącego się w nieskończoność dnia tyle wycierpieli, że wszyscy powtarzali, Gorzej już być nie może, a jednak zdawali sobie sprawę z tego, że jutro będzie po tysiąckroć gorzej. Pamiętali dobrze drogę wiodącą w dolinę Cheleiros, pełną ostrych zakrętów, stromych pochyłości i urwistych, prawie pionowych ścian piętrzących się na jej brzegach. Jak my tamtędy przejedziemy, zastanawiał się każdy w duchu. Był to najgorętszy dzień lata, ziemia jak rozżarzone węgle, słońce jak ostroga wbijająca się w plecy. Wzdłuż całego długiego pochodu biegali ludzie z kwartami wody, musieli szukać jej w studniach rozrzuconych po odległych niekiedy dolinach, potem wspinać się pod górę stromymi ścieżkami, by napełnić beczki, było to gorsze niż galery. Koło obiadu znaleźli się na szczycie, skąd w głębi doliny widać było Cheleiros. Właśnie na to liczył Franciszek Marąues, nieważne, czy zjadą w dolinę, czy nie, nic go nie powstrzyma, by spędzić tę noc z żoną. Intendent w otoczeniu kilku adiutantów zjechał aż do płynącego w dole strumienia, po drodze zaznaczali niebezpieczne miejsca, gdzie należało zatrzymać się na odpoczynek i dla większego bezpieczeństwa kamienia, później rozkazał wyprząc woły, odprowadzić je na bok za trzecim zakrętem i trzymać w takiej odległości, by z jednej strony nie utrudniały manewru, z drugiej zaś mogły być szybko sprowadzone, jeśli rzeczony manewr będzie tego wymagał. W ten sposób platforma będzie zjeżdżać sama. Nie było innego wyjścia. Podczas gdy wyprzęgano woły, ludzie rozproszeni po zalanym słonecznym żarem szczycie spoglądali na cichą dolinę, na warzywniki, cieniste ogrody i domy, które tchnęły tak wielkim spokojem, że wydawały się wprost nierealne. Może tak właśnie każdy z nich myślał, a może i nie, może myśli każdego sprowadzały się do jednego tylko zdania, Jeżeli jutro dotrzemy tam na dół, będzie to prawdziwy cud.
O tym, jak to wszystko się odbyło, niech opowiedzą ci, którzy wiedzą więcej. Sześciuset ludzi rozpaczliwie uczepionych powrozów przywiązanych z tyłu platformy, sześciuset ludzi, którzy czuli, że w miarę upływu czasu i przeciągającego się wysiłku wiotczeją im mięśnie, sześciuset ludzi, z których każdy był wcieleniem strachu o życie, tym razem naprawdę, wczoraj to była dziecinna zabawa, a historia Manuela Milho to czysta fantazja, bo czymże w rzeczywistości jest człowiek, którego człowieczeństwo mierzy się siłą mięśni, otóż jest ucieleśnieniem strachu, boi się, że ta siła okaże się niewystarczająca, by powstrzymać potwora, który go bezlitośnie ciągnie za sobą, wszystko zaś z powodu kamienia, który wcale nie potrzebował być aż tak wielki, taras można by przecież zrobić z trzech czy dziesięciu niniejszych, lecz wówczas nie moglibyśmy się pysznić wobec Jego Królewskiej Mości, Jest to jeden kamień, i wobec zwiedzających, nim przejdą do innej sali, Jest to jeden kamień, właśnie tego rodzaju pycha jest źródłem wszelkiego zakłamania, zarówno w skali ogólnej, jak i jednostkowej, o czym świadczy chociażby takie oto stwierdzenie z podręczników historii, Klasztor w Mafrze zawdzięczamy królowi Janowi V który ślubował zbudować go, jeśli będzie miał potomka, a gdzie tych sześciuset mężczyzn, którzy wszak nie zrobili żadnego dziecka królowej, a jednak to oni spełniają ślubowanie, niech to, proszę wybaczyć anachroniczne powiedzonko, cholera weźmie.
Gdyby droga schodziła prosto w dolinę, wszystko sprowadzałoby się do powtarzania na zmianę dwóch czynności, powstrzymywania i zwalniania tego kamiennego latawca, co nawet mogło być niezłą zabawą, poluzować mu sznurek i znów go zwinąć, pozwolić mu się toczyć, póki przyspieszenie jest jeszcze do opanowania, i zatrzymać w porę, by nie runął w dolinę masakrując ludzi, którzy nie zdążą się odeń uwolnić, nieszczęsne latawce uwiązane do tych i innych sznurków. Są wszakże te koszmarne zakręty. Na równym terenie stosowali opisaną już metodę, a mianowicie kilka wołów przesuwało bokiem przód wozu ustawiając go w kierunku prostego odcinka drogi, bez względu na jego długość. Była to praca wymagająca wiele cierpliwości, lecz tylekroć ją powtarzali, że wkrótce nabrali rutyny, wyprzęgać, zaprzęgać, wyprzęgać, zaprzęgać, najwięcej męczyły się przy tym woły, ludzie właściwie ograniczali się tylko do krzyków. Teraz zaś, o ile będą krzyczeć, to z rozpaczy, z powodu tej szatańskiej kombinacji spadku i zakrętów, z którą wiele razy będą musieli się uporać, lecz krzyk w tej sytuacji mógłby spowodować utratę tchu, którego już i tak nie ma za wiele. Lepiej więc wynaleźć inny sposób, krzyki zaś zostawić na później, kiedy będą mogły wyrażać ulgę. Wóz wchodzi w zakręt, trzyma się możliwie najbliżej jego wewnętrznej krawędzi, z tej właśnie strony podpiera się jedno koło, lecz klocek nie może być ani tak solidny, by zahamował cały wóz, ani tak słaby, by został zmiażdżony pod jego ciężarem, jeśli więc komuś się zdaje, że sprawa nie należy do niezwykle trudnych, to widać, że nie wiózł tego kamienia z Pero Pinheiro do Mafry, a tylko obserwował wszystko siedząc z założonymi rękami, albo też ogranicza się do oglądania wszystkiego z odległej perspektywy czasu i przestrzeni, jaką mu daje niniejsza stronica. Przyhamowany w tak niebezpieczny sposób wóz może też mieć szatańską zachciankę, by utknąć w miejscu na dobre, jakby miał wszystkie koła wbite w ziemię. Tak dzieje się najczęściej, jedynie przy bardzo rzadkim zbiegu okoliczności sprzyjających, na które składają się nachylenie zakrętu na zewnątrz oraz minimalna chropowatość terenu i jego odpowiedni spadek, bez trudu udaje się przesunąć bokiem tył platformy, albo, co już jest prawdziwym cudem, ona sama obraca się wokół jedynego punktu oparcia pod przednim kołem. Z reguły jednak jest inaczej, z reguły trzeba znów przykładać ogromną siłę w optymalnych punktach i w odpowiednim czasie, by obrót nie był zbyt zamaszysty, a więc fatalny w skutkach, lub też, Bogu niech będą dzięki za mniejsze zło, by nie był potrzebny nowy, mozolny wysiłek w odwrotnym kierunku. Cztery tylne koła podważa się drągami, próbuje się przesunąć wóz chociażby o pół piędzi ku zewnętrznej krawędzi zakrętu, ludzie trzymający sznury pomagają ciągnąć w tę samą stronę, wszyscy podnoszą wrzawę, i ci od drągów, stojący w gąszczu naciągniętych niczym struny powrozów, i ci ciągnący za sznury, rozstawieni na zboczu, po którym niejeden już się obsunął i przekoziołkował w dół, jak dotąd bez większego szwanku. Wóz wreszcie drgnął, przesunął się na jakieś dwie piędzi, podczas całego tego manewru zewnętrzne koło było na zmianę hamowane i zwalniane, by zapobiec wymknięciu się platformy spod kontroli w jednym z tych momentów, gdy znajdowała się jakby w stanie zawieszenia, pozostawiona własnemu losowi, gdyż nie było dość ludzi do przytrzymywania jej, dla większości bowiem nie było nawet miejsca przy tych skomplikowanych operacjach. Ze szczytu wzgórza przygląda się temu wszystkiemu diabeł i dziwi się własnej naiwności i dobroduszności, jak to się stało, że do tej pory nie wymyślił podobnej tortury dla ukoronowania piekielnych mąk. Jednym z tych, którzy zajmują się podstawianiem klocków pod koła, jest Franciszek Marques. Wykazał się sporą zręcznością na kilku zakrętach, jeden gorszy od drugiego, niektóre nawet wymagały wariackiej odwagi i na każdym z nich trzeba było zrobić ze dwadzieścia ruchów. Jest świadom tego, iż dobrze wykonuje swoją pracę, teraz nawet nie myśli o żonie, wszystko w swoim czasie, cała jego uwaga skupia się na kole, które zaczyna się toczyć i trzeba je w porę zahamować, nie za wcześnie, by nie zmarnować wysiłku towarzyszy ciągnących z tyłu, ale i nie za późno, by wóz nie nabrał rozpędu i nie wyminął klocka. Co właśnie się stało. Może Franciszek zagapił się ocierając ramieniem pot z czoła, może spojrzał w dolinę, na rodzinne Cheleiros, przypominając sobie wreszcie o żonie, nie wiadomo, co było przyczyną, dość, że klocek wyśliznął mu się z ręki w chwili, gdy wóz już się toczył, a on sam znalazł się pod kołem, które po nim przejechało, przypomnijmy, że tylko sam kamień ważył ponad dwa tysiące arrobas. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami, co istotnie jest prawdą, każdy z nas się o tym przekonał, lecz tym razem ten, który zsyła nieszczęścia, uznał, że wystarczy zabić jednego człowieka. Wóz, który mógł przecież popędzić w podskokach w dół, wkrótce się zatrzymał, gdyż koło wpadło w jakąś dziurę, ratunek nie zawsze przychodzi stąd, skąd można by się go spodziewać.
Ciało Franciszka Marquesa wyciągnięto spod wozu. Koło przetoczyło mu się po brzuchu, robiąc jedną miazgę z kości i trzewi, nogi ledwie się trzymały tułowia, mowa tu o nodze prawej i lewej, nie zaś o tej środkowej, tej niespokojnej, z miłości do której Franciszek Marques tylekroć maszerował do Cheleiros, po tej nie został nawet najmniejszy ślad, nawet najmniejszy strzęp. Przyniesiono nosze, złożono na nich ciało owinięte w derkę, która niebawem nasiąkła krwią, dwóch ludzi chwyciło za drągi, dwóch innych przyłączyło się do nich, by nieść na zmianę, wszyscy czterej powiedzą wdowie, Przynieśliśmy męża, oświadczą to kobiecie, która właśnie w tej chwili stanęła w furtce, spogląda na wzgórze, gdzie znajduje się mąż, i mówi do dzieci, Tej nocy wasz ojciec będzie spał w domu.
Gdy kamień zjechał w dolinę, wprzęgnięto na powrót wszystkie woły. Niewykluczone, że zsyłający nieszczęścia pożałował swojej pierwotnej powściągliwości, gdyż wóz zatoczył się na skalnym wyboju i przygniótł do pionowej ściany dwa woły łamiąc im nogi. Trzeba było je dobić ciosami siekier i gdy wieść o tym rozeszła się wśród mieszkańców Cheleiros, wszyscy zbiegli się na darmowy poczęstunek, woły na miejscu zostały obdarte ze skóry i poćwiartowane, krew płynęła strumieniem po drodze i nic nie pomogły kije żołnierzy, dopóki kości nie zostały oczyszczone z ostatniego kawałeczka mięsa, wóz nie mógł dalej jechać. Tymczasem zapadła noc, rozbili więc obóz tam, gdzie stali, jedni usadowili się wzdłuż drogi, inni na brzegu potoku. Intendent wraz z kilkoma pomocnikami spędzi noc pod dachem, reszta zaś jak zwykle owinie się po prostu w derki i przed zaśnięciem skrajnie wyczerpani ludzie będą się zastanawiać, jak to się stało, że jeszcze żyją po tej strasznej podróży w głąb ziemi, niektórzy nawet będą się bronić przed snem, w obawie, że może przynieść śmierć. Przyjaciele Franciszka Marquesa poszli czuwać przy zmarłym, Baltazar, Józef Mały, Manuel Milho oraz paru innych, Błażej, Firmino, Izydor, Onufry, Sebastian, Tadeusz, a także jeszcze jeden, o którym dotychczas nie było mowy, niejaki Damian. Wchodzili, spoglądali w zadumie na nieboszczyka, jak to możliwe, że człowiek ginie tak okrutną śmiercią i jest tak spokojny, jakby spał głębokim snem bez koszmarów i lęków, szeptem odmawiali pacierze, owa kobieta z boku to właśnie wdowa, nie wiemy, jak jej na imię, zresztą nic by ono nie wniosło do naszej historii, podobnie jak imię Damiana wniosło tylko tyle, że zostało odnotowane. Nazajutrz o wschodzie słońca kamień ruszy w dalszą wędrówkę, w Cheleiros zostanie jeden mężczyzna do pochowania oraz mięso wołów do zjedzenia.
Nie zauważa się ich braku. Wóz jedzie teraz pod górę równie wolno, jak zjeżdżał, gdyby Bóg miał trochę litości dla ludzi, stworzyłby świat płaściutki jak dłoń, transport kamieni trwałby wówczas krócej. Ten podróżuje już piąty dzień, droga poprawi się za następnym wzniesieniem, ludzi nie opuści wszakże duchowe zmęczenie, o fizycznym zaś nawet nie ma co mówić, bolą ich wszystkie mięśnie, ale kto by się tam uskarżał, po to przecież je mają. Woły nie dyskutują i nie skarżą się, po prostu odmawiają dalszej jazdy, w tej sytuacji jedynym wyjściem jest pozwolić im odrobinę odpocząć, podsunąć pod pysk wiązkę słomy i niebawem zachowują się tak, jakby wypoczywały od wczoraj, ich zady raźno falują wzdłuż całej drogi, aż miło patrzeć. Dopóki nie trafi się nowy stok lub nowe wzniesienie. Wówczas znów ludzie łączą się w zastępy, rozdziela się zadania, tylu a tylu stanie tu albo tam, zaczynamy ciągnąć, Eeeeeeiii-o, rozlega się donośny okrzyk, tara-tata-ta, dźwięczy trąbka, jest to prawdziwe pole bitwy, nie brak na nim nawet zabitych i rannych, nie wiemy wszak, jak ich razem policzyć, nie wszyscy bowiem są jednakowej natury, chyba najzręczniej byłoby powiedzieć, że straty wynoszą cztery głowy.
Po południu, ku powszechnemu zadowoleniu, spadł ulewny deszcz. W nocy znów zaczęło padać, lecz nikt nie złorzeczył. Największa mądrość życiowa polega właśnie na obojętnym przyjmowaniu tego, co zsyłają niebiosa, słońce czy deszcz, byleby nie w nadmiarze, ale nawet i wtedy, bo przecież ani w czasie potopu nie zginęli wszyscy ludzie, ani nie było jeszcze takiej suszy, żeby nie przetrwała choćby jedna trawka lub nadzieja na jej odnalezienie. Popadało dobrą godzinę, później chmury rozeszły się, nawet chmury się złoszczą, jeśli nie zwracać na nie uwagi. Zapłonęły duże ogniska, niektórzy mężczyźni rozebrali się do naga, by wysuszyć ubrania, można by sądzić, że to jakieś pogańskie zgromadzenie, wiemy wszakże, iż chodzi tu o jedną z najbardziej katolickich akcji, gdyż wieźć kamień do Mafry to jakby nieść wiarę tym, którzy na to zasługują, nad tą ostatnią kwestią można by zresztą w nieskończoność dyskutować, gdyby nie to, że Manuel Milho ciągnie dalej swoją historię, brakuje mu jednego słuchacza, ale tylko ja, ty i ty zauważamy jego nieobecność, inni w ogóle nie znali Franciszka Marquesa, niektórzy widzieli jego trupa, większość nawet i tego nie, nie wyobrażajmy sobie, że sześciuset mężczyzn przedefiluje przed nieboszczykiem składając mu w ten wzruszający sposób ostatni hołd, takie rzeczy zdarzają się tylko w epopejach, wróćmy zatem do naszej historii, Pewnego dnia królowa zniknęła z pałacu, gdzie mieszkała z królewskim małżonkiem i małymi infantami, do uszu króla dotarły plotki, że rozmowa w jaskini nie była z rodzaju tych, jakie zwykle odbywają królowe i pustelnicy, przypominała raczej taniec tokujących pawi, król wpadł więc w szał zazdrości i pobiegł do jaskini podejrzewając, iż został splamiony jego honor, królowie tacy właśnie są, mają więcej honoru niż inni ludzie, co widać nawet po samej koronie, w jaskini nie zastał jednak ani pustelnika, ani królowej, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło, świadczyło bowiem niezbicie o wspólnej ucieczce, rozesłał zatem po całym królestwie wojsko mające poszukiwać zbiegów, a podczas gdy oni szukają, my pójdziemy spać, bo już najwyższy czas. Józef Mały zaprotestował, Czy ktoś kiedyś słyszał taką historię w kawałkach, na co Manuel Milho odrzekł, Każdy dzień jest kawałkiem historii, nikt nie jest w stanie opowiedzieć jej do końca, Baltazar zaś pomyślał, Ten Manuel Milho na pewno przypadłby do gustu księdzu Bartłomiejowi Wawrzyńcowi.
Nazajutrz była niedziela, mieli więc mszę z kazaniem. Zakonnik, chcąc być lepiej słyszanym, wygłaszał kazanie stojąc na wozie z taką swobodą, jakby stał na ambonie, nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, iż nieopatrznie popełnia profanację, deptał bowiem sandałami kamień ofiarny uświęcony niewinną krwią, krwią mężczyzny z Cheleiros, który miał żonę i dzieci, oraz tego, który stracił nogę w Pero Pinheiro nim kondukt zdążył wyruszyć, a także krwią wołów, nie zapominajmy o wołach, w każdym razie nieprędko o nich zapomną ludzie, którzy je ćwiartowali i dziś, w niedzielę, mają lepszy obiad. Zakonnik podczas kazania powiedział to, co wszyscy zawsze mówią, Ukochani bracia, z nieba patrzy na nas Przenajświętsza Panna i jej Boski Syn, z nieba spogląda na nas również nasz patron, święty Antoni, to z miłości ku niemu wieziemy kamień do Mafry, niewątpliwie ciężki, lecz dużo cięższe są wasze grzechy, wszelako nosicie je w sercach nie odczuwając ich brzemienia, musicie zatem potraktować tę podróż jako pokutę, a także jako dar miłości, szczególna to pokuta i osobliwy dar, za który nie tylko płacą dniówkę, ale jeszcze obiecują nagrodę w niebie, gdyż zaprawdę powiadam wam, przewiezienie tego kamienia do Mafry jest równie świętym przedsięwzięciem jak niegdysiejsze wyprawy krzyżowe, które szły uwolnić Święte Miejsca, wiedzcie bowiem, iż wszyscy, którzy wówczas zginęli, dziś cieszą się życiem wiecznym i patrzą w oblicze Pana, wśród nich znajduje się także wasz towarzysz, zmarły onegdaj, to szczególny traf, iż wypadek ten zdarzył się w piątek, zmarł wprawdzie bez spowiedzi, gdyż spowiednik nie zdążył na czas do wezgłowia konającego, zginął bowiem na miejscu, zbawiło go jednak to, że był krzyżowcem tej wyprawy, podobnie jak zbawieni zostali ci, co pomarli w lazaretach Mafry lub zabili się spadając z murów, wszyscy, prócz tych niepoprawnych grzeszników, których zabrały wstydliwe choroby, miłosierdzie niebios jest zaś tak wielkie, że wrota raju otwierają się nawet przed nożownikami ginącymi w burdach, które bez przerwy wszczynacie, trudno zaiste znaleźć ludzi tak pobożnych i zarazem takich awanturników, lecz tak czy owak, budowa posuwa się naprzód, oby Bóg zesłał nam cierpliwość, wam siłę, a królowi pieniądze na jej ukończenie, gdyż ten klasztor jest niezwykle potrzebny dla umocnienia zakonu i triumfu wiary, amen. Po skończonym kazaniu mnich zszedł na ziemię, a jako że była to niedziela, dzień, który należy święcić, nie było nic więcej do roboty, toteż jedni się spowiadali, inni przyjęli komunię, nie wszyscy oczywiście, dla wszystkich nie starczyłoby świętego opłatka, chyba że nastąpiłoby cudowne rozmnożenie hostii, nic wszakże na ten temat nie wiadomo. Pod wieczór wybuchła bójka między pięcioma krzyżowcami tej wyprawy, nie będziemy jednak podawać szczegółów, gdyż wszystko skończyło się na siniakach i krwawiących nosach. Gdyby się pozabijali, poszliby prosto do nieba.
Tego wieczoru Manuel Milho opowiedział koniec historii. Siedem Słońc spytał go, czy żołnierzom udało się w końcu złapać królową i pustelnika, on zaś odpowiedział, Nie złapali ich, przemierzyli całe królestwo wzdłuż i wszerz, szukali w każdym domu, lecz ich nie znaleźli, co powiedziawszy zamilkł. Wtedy Józef Mały spytał, Co za sens opowiadać coś takiego prawie przez tydzień, a Manuel Milho odrzekł, Pustelnik przestał być pustelnikiem, królowa przestała być królową, nie wiadomo jednak, czy pustelnik potrafił stać się mężczyzną i czy królowa potrafiła stać się kobietą, ja osobiście uważam, że nie byli do tego zdolni, w przeciwnym razie coś by było o tym wiadomo, gdy coś takiego kiedyś się zdarzy, z pewnością będzie o tym głośno, ale w tym przypadku nie, wszystko to zdarzyło się przed wieloma laty, obydwoje już pewnie pomarli, a wraz ze śmiercią kończy się każda historia. Baltazar uderzył swoim hakiem w pobliski kamień. Józef Mały potarł szczeciniastą brodę i spytał, A w jaki sposób poganiacz wołów może stać się człowiekiem, na co Manuel Milho odrzekł, Nie wiem, Siedem Słońc wrzucił kamień w ognisko i powiedział, Może latając.
Jeszcze jedną noc spędzili w drodze. Podróż z Pero Pinheiro do Mafry trwała całych osiem dni. Gdy dotarli na plac, wyglądali niczym żołnierze wracający z przegranej wojny, brudni, obdarci i bez łupów. Ludzie dziwowali się niezwykłej wielkości kamienia, Jaki ogromny. Natomiast Baltazar spoglądając na bazylikę szepnął, Jaka mała.
Od chwili gdy latająca maszyna wylądowała na Monte Junto, Baltazar już ze sześć czy siedem razy chodził tam, by sprawdzać jej stan i w miarę swoich możliwości naprawiać powstające z upływem czasu szkody, gdyż mimo osłony gałęzi i jeżyn w istocie znajdowała się pod gołym niebem. Kiedy zauważył, że metalowe pręty zaczynają rdzewieć, wziął ze sobą garnek z łojem i starannie je nasmarował, powtarzając ten zabieg przy kolejnych wyprawach. Nabrał również zwyczaju przynoszenia na plecach wiązki wikliny, którą wycinał na przydrożnych bagnach i która służyła mu do naprawiania dziur i pęknięć w plecionce gondoli, nie zawsze powstałych w sposób naturalny, gdyż na przykład pewnego razu znalazł tam lisie gniazdo z sześcioma małymi. Zabił je z łatwością, jakby to były króliki, waląc hakiem w czubek głowy, po czym rozrzucił je w pewnej odległości od maszyny. Gdy ojciec i matka poczują krew i natrafią na martwe lisiątka, najprawdopodobniej więcej w to miejsce nie powrócą. W nocy usłyszał pomruki zbliżających się zwierząt. Prawdopodobnie poczuły człowieka. Gdy znalazły martwe szczenięta, biedactwa podniosły głośny lament, nie mogły wszakże wiedzieć, czy wszystkie zostały zabite, nie umiały przecież liczyć, toteż zbliżyły się do tego, co uważały za swoją norę, a co było cudzą latającą maszyną, podchodziły ostrożnie ze względu na zapach człowieka, a poczuwszy znów rozlaną krew rodzonych dzieci, odeszły warcząc i jeżąc sierść. Więcej się nie pojawiły. Cała ta historia mogła wszakże skończyć się zupełnie inaczej, gdyby zamiast lisów w grę wchodziły wilki. Toteż od tego dnia Siedem Słońc wyruszał z domu zawsze uzbrojony w szpadę, wprawdzie już nieco nadżartą przez rdzę, lecz jeszcze zdatną do ucięcia głowy wilkowi lub wilczycy.
Do tej pory chodził zawsze sam, sam zamierzał iść także i tym razem, ale dziś, po raz pierwszy w ciągu trzech lat, Blimunda powiedziała mu, Idę z tobą, co go bardzo zdziwiło, To przecież daleko, zmęczysz się, Chcę znać drogę na wypadek, gdybym kiedyś musiała iść tam bez ciebie. Był to rozsądny argument, Baltazar wszakże obawiając się wilków powiedział, Choćby nie wiem, co się stało, nigdy nie pójdziesz tam sama, drogi są złe, prowadzą przez pustkowia, o ile sobie przypominasz, mogą cię zaatakować dzikie zwierzęta, na co Blimunda odparła, Nigdy nie należy mówić, choćby nie wiem co się stało, gdyż zawsze mogą stać się rzeczy nieprzewidziane, których nie braliśmy pod uwagę, Mówiąc, choćby nie wiem co się stało, mówisz zupełnie jak Manuel Milho, A kto to jest ten Manuel Milho, Pracował ze mną na budowie, ale zdecydował się wrócić w rodzinne strony, powiedział, że z dwojga złego woli umrzeć podczas wylewu Tagu niż zostać zmiażdżony przez kamień w Mafrze, bo jednak wbrew powszechnej opinii śmierć śmierci nierówna, równość panuje jedynie wśród nieboszczyków, wrócił więc w swoje strony, gdzie kamienie są drobne i jest ich mało, a woda słodka.
Baltazar, nie chcąc narażać Blimundy na długi marsz, wynajął osła i pożegnawszy się z rodziną wyruszyli oboje w drogę nie odpowiadając na pytania Ines Antoniny i szwagra, Dokąd się wybieracie, z powodu tej podróży stracisz dwie dniówki, w razie jakiegoś nieszczęścia nie będziemy wiedzieli, jak was zawiadomić, mówiąc o nieszczęściu Ines Antonina miała prawdopodobnie na myśli śmierć Jana Franciszka, kostucha bowiem już krążyła wokół jego domu, to podchodząc do drzwi, to znów się cofając, jakby ją zbijało z tropu milczenie starego, bo jak tu powiedzieć człowiekowi, Chodź ze mną, jeśli ten ani nie odpowiada, ani o nic nie pyta, tylko patrzy, takie spojrzenie może onieśmielać. Lecz Ines Antonina i jej mąż nie wiedzą, nie wie też ich syn, który zresztą jest w takim wieku, iż obchodzą go tylko własne sprawy, że Baltazar powiedział Janowi Franciszkowi, dokąd idą, Ojcze, idziemy z Blimunda w góry Barregudo, na Monte Junto, zobaczyć, co się dzieje z maszyną, którą przylecieliśmy z Lizbony, przypominasz sobie, jak mówiło się, że Duch Święty przeleciał nad budującym się klasztorem, to nie był żaden Duch Święty, to my lecieliśmy razem z księdzem Bartłomiejem Wawrzyńcem, pamięta ojciec tego księdza, był tu u nas jeszcze za życia matki, chciała wtedy zabić koguta, ale on nie pozwolił, uważał, że zamiast jeść koguta, lepiej posłuchać jego piania i że nie należy robić tego kurom. Jan Franciszek wysłuchał tych wspomnień i choć ostatnio nic nie mówił, tym razem powiedział, Wszystko pamiętam, możesz iść spokojnie, jeszcze teraz nie umrę, a jak nadejdzie ta chwila, odnajdę cię, gdziekolwiek będziesz, Ale czy ojciec mi wierzy, że latałem, Dopiero kiedy człowiek jest stary, zaczynają się dziać rzeczy przyszłe, stąd też potrafimy wierzyć w rzeczy, w które dawniej wątpiliśmy, a nawet nie wierząc, że tak mogło być, wierzymy, że tak będzie, Ja naprawdę latałem, ojcze, Wierzę ci, synu.
Klap, klap, klap, mój śliczny osiołku, wprawdzie słowa wierszyka do niego nie pasują, ma on bowiem, osiołek, a nie wierszyk, liczne odparzenia pod kulbaką, mimo to jednak kroczy raźno, gdyż brzemię wcale nie jest ciężkie, jest wręcz bardzo lekkie, bo Blimunda straciła wprawdzie swoją eteryczną wiotkość, przecież minęło już szesnaście lat od naszego pierwszego spotkania z nią, lecz w jej dojrzałości tkwi ciągle cudowna młodzieńczość, widocznie nic tak nie konserwuje młodości jak posiadanie i strzeżenie jakiejś tajemnicy. Gdy dotarli do bagien, Baltazar naciął wikliny, Blimunda zaś w tym czasie zebrała wodne lilie na wianek, którym przystroiła uszy osła, wyglądał w nim uroczo, nikt go tak jeszcze nie ufetował, cała ta scena jest jakby wyjęta z opowieści arkadyjskich, mamy pasterza, wprawdzie jednorękiego, ale zawsze, jest też i pasterka strzegąca gęstych obłoków oraz osiołek, choć takowe zwykle nie występują w tego rodzaju historiach, w tej jednak występuje, został wynajęty, gdyż pasterz nie chciał, by pasterka się zmęczyła, lecz tylko ktoś, kto nie wie, jak często osły bywają niezadowolone z tego, co muszą dźwigać i jak często cierpią na odparzenia i obtarcia, mógłby uznać, że to zwykła historia. Wprawdzie wraz z wiązką wikliny obciążenie się zwiększyło, lecz miły ciężar nie męczy, tym bardziej że Blimunda postanowiła iść pieszo, cała zatem trójka odbywa spacer, jedno niesie kwiaty, dwoje zaś mu towarzyszy.
Jest wiosna, łąki bielą się od niziutkich stokrotek i gdy podróżni skracając sobie drogę wchodzą między kwiaty, ich twarde główki bębnią o bose stopy Baltazara i Blimundy, każde z nich ma wprawdzie buty, lecz schowali je do sakwy, wzują je dopiero, gdy droga stanie się kamienista, z ziemi unosi się cierpki zapach stokrotek, tak zapewne pachniał świat w pierwszym dniu istnienia, nim Bóg stworzył różę.
Pogoda jest piękna, w sam raz na wycieczkę do latającej maszyny, po niebie płyną wielkie białe obłoki, jak dobrze byłoby wzbić się jeszcze raz w passaroli, poszybować w przestworza, okrążyć te podniebne wiszące zamki, zrobić to, na co ptaki się nie odważają, śmiało się w nie zagłębić, drżeć ze strachu i z zimna, potem zaś wyjść z powrotem w błękit i słońce, ujrzeć Ziemię i rzec, Ziemio, jak piękna jest Blimunda. Lecz idą pieszo, Blimunda nie jest już tak piękna, nawet osioł pogubił lilie, które zwiędły z pragnienia, teraz przysiądziemy na chwilę i zjemy nasz twardy codzienny kawałek chleba, ale zaraz ruszamy dalej, przed nami jeszcze szmat drogi. Blimunda notuje w pamięci wszystkie szczegóły, tu góra, tam zarośla, cztery kamienie leżące rzędem, sześć zaokrąglonych wzgórz, nazwy mijanych wiosek, Codegal, Gradil, Cadriceira, Furadouro, Merceana, Pena Firmę, szliśmy, szliśmy, aż doszliśmy, oto Monte Junto i passarola.
W bajkach zawsze jest tak, że gdy człowiek wymawia zaklęcie, przed zaczarowaną grotą wyrasta dąbrowa, nie do przebycia dla kogoś, kto nie zna innego zaklęcia, dzięki któremu w miejsce dąbrowy pojawia się rzeka, a na tej rzece łódka z wiosłami. W tym miejscu też zostały wypowiedziane pewne słowa, Jeśli mam umrzeć na stosie, to już wolę na takim, powiedział je ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec w przypływie szaleństwa, i może te jeżynowe zarośla to właśnie dąbrowa, te kwitnące krzewy to wiosła i rzeka, łodzią zaś może być ten zraniony ptak, lecz jakie zaklęcie należy wypowiedzieć, by to wszystko nabrało sensu. Rozkulbaczyli osła, spętali mu przednie nogi, by zanadto się nie oddalił, niech sobie sam poszuka pożywienia i je to, na co ma ochotę, choć wydaje się, że w tak skromnych warunkach będzie miał raczej niewielki wybór, Baltazar tymczasem toruje przejście do maszyny poprzez gąszcz chroniących ją jeżyn, dzieje się tak za każdym razem, ledwie bowiem się odwróci, wnet wyrasta plątanina nowych pędów i pnączy, wśród których bardzo trudno jest utrzymać tunel wycięty także wokół maszyny, bez którego nie mogliby naprawić wiklinowej plecionki, wzmocnić osłabionych skrzydeł, wyprostować pochylonej głowy i opuszczonego ogona oraz podregulować sterów, faktem jest, że spadliśmy na ziemię, lecz trwamy w pogotowiu. Baltazar długo się musiał trudzić raniąc ręce o kolczaste gałęzie i gdy dojście do maszyny było gotowe, zawołał Blimundę, która mimo wszystko musiała czołgać się na kolanach, wreszcie jakoś do niego dotarła, zewsząd otaczał ich zielony cień, przezroczysty w miejscach, gdzie rosły młode gałązki o świeżych listkach przepuszczających światło i tworzących ażurową kopułę nad czarnym żaglem, ponad którą rozciągała się inna kopuła, kopuła ciszy, nad ciszą zaś wznosiło się sklepienie świetlistego błękitu przezierającego przez szczeliny, szparki, prześwity. Po skrzydle opartym o ziemię weszli na pokład maszyny. Na jednej z desek widać było wyryte słońce i księżyc, lecz nie przybył żaden nowy znak, zupełnie jakby już nikogo więcej nie było na świecie. Poszycie pokładu miejscami spróchniało, następnym razem Baltazar będzie musiał przynieść parę desek z budowy, jakieś kawałki nieprzydatne na rusztowania, na cóż bowiem zda się konserwacja żelaznych prętów i wiklinowej plecionki, skoro podłoga zapada się pod nogami. W cieniu żagla blado połyskiwały bursztynowe gałki, niczym oczy nie mogące się zamknąć lub też czuwające, by nie przegapić godziny startu. Widać jednak, że maszyna jest opuszczona, w wodzie stojącej na pokładzie, której nie wysuszyły jeszcze letnie upały, czernieją suche liście, gdyby nie wytrwałość Baltazara, zastalibyśmy tu zupełną ruinę, zaledwie szkielet martwego ptaka.
Jedynie kule wykonane z sekretnego stopu błyszczą tak samo jak pierwszego dnia, są świetliste, choć matowe, wyraźnie widać ich ożebrowanie, mocno tkwią w oprawach, trudno wprost uwierzyć, że znajdują się tu już prawie cztery lata. Blimunda podeszła i położyła rękę na jednej z nich, kula nie była ani gorąca, ani zimna, zupełnie jakby ręka Blimundy dotknęła drugiej ręki, wówczas też nie czuje się ani ciepła, ani zimna, czuje się jedynie, że obydwie ręce są żywe, gęste obłoki ciągle w niej chyba żyją, nie widzę żadnych uszkodzeń w metalu, kule są całe, nie mogły więc wyjść, biedactwa, tyle czasu są tu zamknięte, nie wiadomo po co. Baltazar pracujący na dole usłyszał częściowo te słowa lub też może je tylko odgadł, Jeśli wola uleciała z kul, to maszyna jest całkowicie nieprzydatna, nie było tu po co przychodzić, na co Blimunda powiedziała, Jutro sprawdzę.
Pracowali do zachodu słońca. Miotłą zrobioną z gałęzi Blimunda wymiotła liście i inne śmieci, potem pomogła Baltazarowi wymienić połamane łozy i wysmarować łojem pręty. Następnie zajęła się kobiecą czynnością, a mianowicie zszyła rozdarty w dwu miejscach żagiel i pokryła smołą naprawioną powierzchnię, poprzednimi razy Baltazar wykonywał jedynie prace żołnierskie. Zapadła noc. Baltazar zdjął osłu pęta, by biedak nie był skazany przez całą noc na taką niewygodę, i przywiązał go w pobliżu maszyny, ostrzeże ich na wypadek pojawienia się dzikich zwierząt. Wcześniej sprawdził wnętrze passaroli schodząc przez otwór w pokładzie spełniający rolę luku na tym statku powietrznym czy też aerostatku, jak zostanie nazwany w przyszłości, gdy zajdzie potrzeba stworzenia takiego słowa. Pod pokładem nie było żadnego śladu żywego stworzenia, ani węża, ani jaszczurki, która wciska się we wszystkie zakamarki, ani nawet pajęczyny, bo skąd tu wzięłyby się muchy. Było to jakby wnętrze jaja otoczone skorupką i wypełnione ciszą. Tam właśnie ułożyli się na posłaniu z liści mając za pościel zdjęte ubrania. W głębokich ciemnościach ich nagie ciała odnalazły się, wszedł w nią pełen żądzy, przyjęła go spragniona, potem i ją ogarnęła żądza, a jego pragnienie, wreszcie przywarli do siebie, ruchy, głos płynący z głębi jestestwa, które nie ma własnego głosu, przeciągły krzyk, nagle urwany, szloch, nieoczekiwana łza, maszyna drży, wibruje, być może już oderwała się od ziemi, rozerwała osłonę z jeżyn i pnączy, poszybowała w noc, między chmury, Blimundo, Baltazarze, jego ciało ciąży na niej, obydwoje ciążą ku ziemi, są jednak tutaj, odlecieli, lecz wrócili.
Gdy pierwszy brzask zaczął się sączyć przez wiklinowe łozy, Blimunda wstała ostrożnie i odwracając oczy od Baltazara prześliznęła się nago przez luk. Poranny chłód przejął ją dreszczem, choć może dreszcz ten był w większym stopniu wywołany widokiem świata, o którego istnieniu prawie zapomniała, świata zbudowanego z nakładających się na siebie przezroczystości, skroś burty maszyny widać jeżynowe zarośla i pnącza, dalej majaczy nierealna sylwetka osła, przez niego prześwitują drzewa i krzewy, jakby zawieszone w powietrzu, i wreszcie solidna ściana pobliskiej góry, gdyby nie ona, można byłoby dojrzeć ryby w odległym morzu. Blimunda podeszła do jednej z kul i utkwiła w niej wzrok. Wewnątrz wirował jakiś cień, coś jakby trąba powietrzna oglądana z dużej odległości. W drugiej kuli było to samo. Blimunda z powrotem przeszła przez luk, zanurzyła się w mrocznym jaju i po omacku poszukała chleba. Baltazar ciągle spał z lewą ręką częściowo przykrytą liśćmi, nie wyglądał wcale na kalekę. Blimunda powtórnie zasnęła. Było już jasno, gdy obudziła się pod wpływem natarczywego uścisku Baltazara. Nim otwarła oczy, powiedziała, Chodź, już zjadłam chleb, wówczas Baltazar wszedł w nią bez obawy, gdyż wiedział, że zgodnie z dawną obietnicą ona nie wejdzie w niego. Gdy opuścili wnętrze maszyny i ubrali się, Baltazar zapytał, Czy już oglądałaś kule, Tak, odrzekła, Czy nadal wypełnia je ludzka wola, Tak, Czasami zastanawiam się, czy nie powinniśmy otworzyć kul, żeby je wszystkie wypuścić, Jeśli je wypuścimy, to będzie tak, jakby nigdy nic się nie zdarzyło, jakbyśmy w ogóle się nie urodzili, ani ty, ani ja, ani ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, Czy one ciągle przypominają gęste obłoki, To są gęste obłoki.
Przed południem zakończyli pracę. Maszyna była jak nowa, wyglądała na równie sprawną jak pierwszego dnia, do czego zapewne bardziej przyczynił się fakt, iż wspólnie zajęli się nią kobieta i mężczyzna, niż to, że były to po prostu dwie osoby. Przyciągając i splatając ze sobą gałęzie jeżyn Baltazar zasłonił dojście do maszyny. Koniec końców wszystko dzieje się naprawdę jak w baśni. Przed grotą jest dąbrowa, o ile to, co widzimy, nie jest raczej rzeką bez łodzi i wioseł. Tylko z góry można zobaczyć osobliwe, czarne sklepienie groty, tylko szybująca passarola mogłaby je dojrzeć, lecz jedyna, jaka istnieje, utknęła tutaj, zwykłe zaś ptaki stworzone ręką lub z woli Boga przelatują raz, przelatują drugi raz, spoglądają raz, spoglądają drugi raz, i nic z tego nie pojmują. Osioł też nie wie, po co tu przyszedł. Wynajęte zwierzę idzie tam, gdzie mu każą, dźwiga to, co mu załadują na grzbiet, wszystkie podróże są dla niego jednakie, dobrze jednak byłoby, gdyby zawsze były takie jak ta, gdyż większą część drogi przebył luzem, z liliami na uszach, kiedyś zapewne i osłom słoneczko zaświeci.
Zeszli z gór i przezornie wybrali inną drogę, wiodącą przez Lapaducos i Vale Benfeito, zakładali, że wśród ludzi mniej będą rzucać się w oczy, toteż zboczyli na Torres Vedras, potem na południe, nad strumień Pedrulhos, gdyby na świecie nie było smutku i nędzy, gdyby wszędzie po kamieniach płynęły potoki i śpiewały ptaki, można by spędzić życie siedząc sobie na trawce ze stokrotką w dłoni i nawet nie obrywać płatków, gdyż znałoby się wszystkie odpowiedzi lub też byłyby one tak mało ważne, iż ich poznanie nie byłoby warte życia kwiatka. Istnieją wszak jeszcze inne niewyszukane sielskie przyjemności, na przykład Baltazar i Blimunda myją teraz w strumieniu nogi, ona wysoko podkasała spódnicę, lepiej by zrobiła opuszczając ją, gdyż na każdą kąpiącą się nimfę zawsze czyha jakiś satyr, jeden właśnie jest w pobliżu i już atakuje. Blimunda ucieka śmiejąc się, on chwyta ją wpół, padają na ziemię, jedno na drugie, w niczym nie przypominają ludzi tamtej epoki. Osioł podnosi łeb, ogląda swoje długie uszy i nie dostrzega tego, co my, jedynie poruszające się cienie i szare drzewa, każdy ma taki świat, jaki widzą jego oczy. Baltazar bierze Blimundę na ręce i sadza w kulbace, wio osiołku, klap, klap. Popołudnie jest wyjątkowo ciche, bez najlżejszego wiaterku, bez najsłabszej bryzy, muśnięcia powietrza skóra odczuwa niby dotyk innej skóry, nie ma bowiem żadnej różnicy między Baltazarem i resztą świata, a jakaż może być różnica między światem i Blimundą. Do Mafry wrócili nocą. Na wzgórzu Vela płoną ogniska. Gdy języki ognia strzelają wyżej, oświetlają nieregularne mury bazyliki, puste nisze, rusztowania, czarne otwory okienne, wygląda to bardziej na ruiny niż na nową budowlę, zawsze tak się dzieje, gdy praca zostaje bez ludzi.
Znojne dni i niespokojne noce są udziałem ponad dwudziestu tysięcy robotników śpiących na prymitywnych barakowych pryczach, ale wielu z nich nawet tego nie miało we własnych domach, gdzie obywali się matą rozłożoną na ziemi i sypiali w ubraniu przykrywając się kapotą, tu zaś w razie chłodu można przynajmniej ogrzać się od ciał towarzyszy, znacznie gorzej jest podczas upałów, gdy zaczynają dokuczać pchły, pluskwy, wszy we włosach i odzieży, oraz inne robactwo powodujące piekielną świerzbiączkę. Do tego jeszcze dochodzi swędzenie przyrodzenia, nagromadzenie humorów, wytryski nasienia we śnie, obok sapiący sąsiad, ale cóż robić, skoro nie ma kobiet. To znaczy właściwie są, lecz nie starcza dla wszystkich. Najlepiej mają ci, którzy przybyli tu jako pierwsi, związali się bowiem z wdowami i porzuconymi, Mafra jest jednak mała i wkrótce nie zostało ani jednej kobiety do wzięcia, mężczyźni mają więc teraz kłopot, muszą dobrze strzec swego ogrodu, choćby i całkiem pozbawionego czaru, od kusicieli i rabusiów. Już nieraz noże poszły w ruch z tego powodu. W przypadku zabójstwa interweniuje sędzia kryminalny wraz z pachołkami, w razie potrzeby pomaga im wojsko, morderca idzie do więzienia i wtedy jedno z dwojga, jeśli zabójca był tym, który miał kobietę, to bardzo szybko pojawia się jego następca, jeśli zaś kobieta należała do ofiary, to następca pojawia się jeszcze szybciej.
A pozostali, cóż oni mają ze sobą począć. Ano, włóczą się po ulicach, błotnistych od bezustannie wylewanych pomyj, zapuszczają się w zaułki, w których również stoją drewniane domy, być może wzniesione z inicjatywy intendentury, która zna przecież męskie potrzeby, być może zbudował je jakiś chciwy zysku właściciel burdeli, w każdym razie natychmiast zostały sprzedane, później wynajęte, a najemczynie wynajmują z kolei same siebie, dużo szczęśliwszy od nich jest osioł wynajęty przez Baltazara i Blimundę, dostał wszak wianek z wodnych lilii, natomiast tym kobietom, ukrytym za wahadłowymi drzwiami, nikt nie przynosi kwiatów, jedynie niecierpliwą chuć, pospiesznie zaspokajaną w ciemnościach, częstokroć niosącą początki zgnilizny, francy, od której nieszczęśnicy niebawem cierpią i jęczą tak samo jak te biedaczki, co ich zaraziły, po udach bezustannie spływa im ropa, a z tą chorobą nie przyjmują do lazaretu i jedynym dostępnym lekarstwem są okłady z żywokostu, tej wspomnianej już cudotwórczej rośliny, która jest dobra na wszystko i niczego nie leczy. Nie brak tu takich, którzy przybyli do Mafry jako dorodne chłopaki, a w ciągu trzech, czterech lat kompletnie stoczyła ich zgnilizna. Nie brak też i kobiet, z początku najzdrowszych pod słońcem, które po śmierci trzeba było natychmiast głęboko zakopywać, gdyż zamieniały się w cuchnącą kupę gnoju. Lecz już następnego dnia ich dom zajmowała nowa lokatorka, prycza pozostawała ta sama, bety nawet nie uprane, znów jakiś mężczyzna stuka do drzwi, wchodzi, wszystko odbywa się bez słowa, cena jest znana, on rozpina spodnie, ona podnosi spódnicę, niebawem on jęknie z rozkoszy, ona nie musi udawać, są przecież ludźmi poważnymi.
Mnisi z hospicjum obchodzą to miejsce z daleka, wygląda na to, że z cnotliwości, nie litujmy się jednak nad nimi, nie ma bowiem drugiej takiej kongregacji, która umartwienia tak umie sobie wynagradzać przyjemnościami. Idą ze spuszczonym wzrokiem potrząsając kulkami, zarówno tymi od różańców, którymi są opasani, jak i tej rzeczy, co to w sekrecie służy do wspólnych modłów z penitentkami, i jeśli któraś z nich potem owinie sobie lędźwia włosienicą lub w przypadku większej ekstrawagancji kolczatką, to możemy się założyć, iż oni żadnych włosienic na lędźwiach nie noszą, a wszystko, co tu mówimy, należy czytać bardzo uważnie, gwoli lepszego zrozumienia. Jeśli nie oddają się innym zajęciom i obowiązkom, idą do szpitala, by pielęgnować chorych, karmią ich rosołem dmuchając na łyżkę, sprowadzają na właściwą drogę konających, w ostatnich dniach właśnie zmarło najpierw dwóch, potem trzech, nic im bowiem nie pomogli ani święci opiekunowie lazaretów, a mianowicie Kosma i Damian, patroni medyków, ani św. Antoni, umiejący równie dobrze składać kości, jak zlepiać gliniane dzbany, ani św. Józef, który jako cieśla może wystrugać protezy, ani św. Franciszek Ksawery znający się na wschodniej medycynie, ani Jezus Maryja Józef, czyli cała święta rodzina. Motłoch i tu oddzielony jest od znaczniejszych osobistości i oficerów, ci bowiem mają oddzielny lazaret, a jako że mnisi wiedzą dobrze, komu zawdzięczają klasztor, można sobie wyobrazić różnice tak w leczeniu, jak i w ostatniej posłudze. Lecz niech rzuci w nich kamieniem ten, kto nigdy nie popełnił podobnych grzechów, przecież nawet Chrystus faworyzował Piotra i rozpieszczał Jana, choć apostołów było dwunastu. Pewnego dnia okaże się, że Judasz zdradził z zazdrości, gdyż czuł się opuszczony.
Mniej więcej w tym czasie umarł też Jan Franciszek Siedem Słońc. Poczekał, aż syn wróci z budowy, najpierw wszedł Alvaro Diogo, który chciał szybko zjeść i wrócić do ciosania kamieni, właśnie moczył chleb w zupie, gdy wszedł Baltazar, Dobry wieczór, pobłogosław mnie, ojcze, dzień wydawał się taki sam jak inne, brakowało tylko najmłodszego członka rodziny, który zawsze przychodził ostatni, może ukradkiem zaglądał już na ulicę kobiet, ale jak sobie radzi z płaceniem, skoro musi ojcu oddawać całą dniówkę, co do grosza, i właśnie Alvaro Diogo pyta, Gabriela jeszcze nie ma, wprost nie do wiary, już tyle lat znamy tego chłopaka, a dopiero teraz, kiedy stał się mężczyzną, usłyszeliśmy jego imię, Ines Antonina starając się usprawiedliwić syna mówi, Pewnie zaraz nadejdzie, jest to więc dzień taki sam jak inne, padają te same słowa i nikt nie zauważa zdumienia malującego się na twarzy Jana Franciszka, który siedzi przy kominie mimo panującego upału, nawet Blimunda tego nie spostrzegła, była bowiem zajęta Baltazarem, który dopiero co wszedł, powiedział dobry wieczór i poprosił ojca o błogosławieństwo nie słuchając odpowiedzi, jak się jest synem przez wiele lat, to czasem okazuje się taki brak uwagi, a więc było to tak, Pobłogosław mnie, ojcze, stary powoli podnosi rękę, tak wolno, jakby już tylko na to starczało mu siły, to jego ostatni gest, nie dokończony, gdyż ręka osunęła się na fałdy kapoty, obok drugiej ręki, i gdy Baltazar wreszcie obrócił się, by przyjąć ojcowskie błogosławieństwo, widzi, że stary opiera się o ścianę, ręce zwisają mu bezwładnie, głowa opadła na piersi, Czy ojciec źle się czuje, pytanie jest zupełnie zbędne, zapewne wszyscy by oniemieli, gdyby Jan Franciszek odpowiedział, Umarłem, co byłoby najprawdziwszą z prawd. Polało się trochę zwykłych w takich wypadkach łez, Alvaro Diogo nie poszedł do pracy, Gabriel zaś po powrocie do domu chcąc nie chcąc musiał udawać smutnego, choć był w świetnym humorze, wracał bowiem prosto z raju, oby tylko ogień piekielny nie zaczął go przypiekać między udami.
Jan Franciszek pozostawił ogródek i stary dom. Kiedyś miał kawałek ziemi na wzgórzu Vela. Przez całe lata czyścił go z kamieni, by wreszcie motyka sięgnęła pulchnej ziemi. Nie miało to sensu, znów pełno tam kamieni, właściwie po co człowiek przychodzi na ten świat.
W ostatnich latach rzymska bazylika św. Piotra niezbyt często opuszczała kufry. W przeciwieństwie bowiem do tego, co sądzi ciemny lud, królowie są zwykłymi ludźmi, jak wszyscy dorastają, dojrzewają i w zależności od wieku zmieniają im się gusta, choć bywa, że chcąc się przypodobać innym skrywają je lub też udają ze względów politycznych. Poza tym mądrość ludowa i indywidualne doświadczenia dowodzą, iż wszystko, co zbyt często się powtarza, staje się nudne. Bazylika św. Piotra nie ma już najmniejszych sekretów dla króla Jana V. Potrafi ją złożyć i rozłożyć z zamkniętymi oczami, samodzielnie lub z czyjąś pomocą, zaczynając od pomocy lub południa, od kolumnady lub absydy, z najdrobniejszych kawałków względnie z większych elementów, rezultat jest zawsze taki sam, ta sama drewniana konstrukcja, klocki lego, składanka, kościół na niby, w którym nigdy nie odbędzie się prawdziwa msza, choć Bóg jest wszędzie.
Jedyna pociecha, że człowiek może przedłużyć swoje życie dzięki dzieciom i o ile wiadomo, że im starszy i bardziej zgorzkniały, tym mniej mu się podoba, jeśli idąc w jego ślady popełniają czyny będące dla innych kamieniem obrazy lub solą w oku, o tyle cieszy go, gdy powtarzają niektóre z jego gestów, słów i zachowań, łudzi się bowiem, że wszystko, co niegdyś zrobił i czym był, zyskuje w ten sposób nowe uzasadnienie. Jest rzeczą jasną, że dzieci udają. Innymi słowy chodzi o to, że król Jan V, straciwszy już upodobanie do składania bazyliki św. Piotra, znalazł drogę pośrednią, by dawało mu to jeszcze pewną przyjemność, zaprosił mianowicie do pomocy swoje dzieci, infanta Józefa i Doñę Marię Barbarę, okazując im w ten sposób ojcowskie i królewskie uczucia. O każdym z nich już mówiliśmy i jeszcze będziemy mówić, tu chcemy tylko nadmienić, że biedna Maria Barbara została bardzo oszpecona przez ospę, lecz księżniczki mają takie szczęście, że nie omija ich małżeństwo z powodu brzydoty i dziobów na twarzy, o ile tylko leży to w interesie korony. Oczywiście, udział dzieci w składaniu bazyliki nie jest zbyt duży. Jeśli nawet król potrzebował pomocy pokojowców przy ustawianiu kopuły Michała Anioła, a propos, przypomnijmy proroczy huk, który temu towarzyszył owej pamiętnej nocy, kiedy król wybierał się do sypialni królowej, to tym bardziej pomocy potrzebują słabe dzieci w wieku szesnastu i czternastu lat. Jest to rodzaj przedstawienia, połowa dworu przygląda się zabawie infanta i infantki siedzących pod baldachimem, są też obecni mnisi, którzy zwierzają się sobie z klasztornych przyjemności, podczas gdy dworzanie starają się przybrać taką minę, która by wyrażała jednocześnie szacunek dla książąt, rozczulenie ich młodym wiekiem oraz religijny pietyzm dla świętej budowli w miniaturze, zaiste, trudno pogodzić i odmalować tyle wrażeń na jednej twarzy, nic więc dziwnego, że wyglądają tak, jakby czuli jakiś skrywany i być może niestosowny ból. Kiedy Doña Maria Barbara własnoręcznie ustawia którąś z figur zdobiących kapitel, cały dwór bije brawo, gdy zaś infant Józef osobiście wstawia krzyż wieńczący szczyt kopuły, mało brakuje, by wszyscy padli na kolana, wszak to następca tronu. Ich książęce moście uśmiechają się, później król przywołuje dzieci, chwali ich zręczność i udziela im błogosławieństwa, przy którym one klękają. Świat wydaje się tak pełen harmonii, przynajmniej w tym salonie, jakby był odbiciem tego zwierciadła doskonałości, jakim jest niebo. Każdy wykonywany tu gest jest szlachetny, może nawet boski w swej powadze i ważkości, każde zaś wypowiadane słowo stanowi jakby część zdania, którego końca nie widać i właściwie nie ma żadnego powodu ku temu, żeby się miało skończyć. W taki sposób mówią i zachowują się mieszkańcy niebios, gdy przechadzają się po diamentowych ulicach i gdy ojciec wszechświatów przyjmuje ich na audiencji w swoim złocistym pałacu, gdzie jako członkowie dworu przyglądają się zabawie syna, który układa, psuje i na nowo układa drewniany krzyż.
Król Jan V wydał rozkaz, by nie rozbierano bazyliki, została więc na swoim miejscu. Dworzanie opuścili salę, wyszła też królowa oraz infant i infantka, w ślad za nimi ruszyli mnisi mruczący litanie, król natomiast z powagą przygląda się bazylice, w czym starają się go naśladować szlachcice, których służba przypada na bieżący tydzień. Ponad pół godziny trwała ta zbiorowa kontemplacja króla i pokojowców. W myśli tych ostatnich nie będziemy wnikać, skąd można wiedzieć, co im tam chodzi po głowach, może przykry kurcz łydki, może ulubiona suka, która lada moment się oszczeni, przesyłka z Goa czekająca w urzędzie celnym, nagły apetyt na karmelki, miękka rączka zakonnicy na klasztornej kracie czy swędzenie pod peruką, wszystko jest możliwe, wyjąwszy wzniosłą myśl zaprzątającą króla, która jest następująca, Chcę mieć taką samą bazylikę obok pałacu, tego się zupełnie nie spodziewaliśmy.
Nazajutrz król kazał przywołać architekta Mafry, niejakiego Jana Fryderyka Ludovice, tak z portugalska brzmi jego niemieckie nazwisko, i powiedział mu bez ogródek, Moim życzeniem jest, aby w Mafrze, obok pałacu, zbudowano taki sam kościół jak św. Piotra w Rzymie, co rzekłszy, surowo popatrzył na artystę. No cóż, królowi nigdy nie należy mówić nie, a tenże Ludovice, który podczas pobytu w Italii nazywał się Ludovisi, a więc dwukrotnie zmieniał nazwisko rodowe po niemiecku brzmiące Ludwig, dobrze wie, że powodzenie w życiu nie może się obejść bez kompromisu, zwłaszcza gdy się żyje między stopniami ołtarza i tronu. Jednak wszystko ma swoje granice, ten król nie zdaje sobie sprawy z tego, czego żąda, jest głupcem, durniem, przecież jakaś zachcianka, choćby i królewska, nie sprawi, że urodzi się drugi Bramante, Rafael, Sangallo, Peruzzi, Buonarroti, Fontana, Della Porta, Maderna, uważa, że wystarczy mi powiedzieć, Ludwigu bądź Ludovisi, czy tam Ludovice, jeśli ma być po portugalsku, Chcę św. Piotra, i św. Piotr już stoi, podczas gdy ja wiem, że tylko potrafię budować Mafry, racja, że jestem artystą, i to równie próżnym jak każdy inny, znam wszakże moje możliwości, a także usposobienie tutejszych ludzi, mieszkam tu już przecież dwadzieścia osiem lat, chełpliwi, lecz leniwi, trzeba jednak zręcznie mu odpowiedzieć, żeby moje nie bardziej mu schlebiło niż najuniżeńsze tak, nie jest to wcale łatwe, oby Bóg mi dopomógł, Zamysł Waszej Królewskiej Mości godny jest wielkiego monarchy, który kazał zbudować Mafrę, wszelako życie jest krótkie, Miłościwy Panie, a św. Piotr, od poświęcenia pierwszego kamienia do konsekracji bazyliki, pochłonął sto dwadzieścia lat pracy i bogactw, Miłościwy Pan, o ile wiem, nigdy tam nie był i opiera swoje wyobrażenie wyłącznie na składanym modelu, myślę, że nam nie udałoby się to nawet i za dwieście czterdzieści lat, Wasza Królewska Mość już dawno byłby w grobie, a także syn, wnuk, prawnuk, praprawnuk i prapraprawnuk Waszej Królewskiej Mości takoż, zapytuję więc z całym szacunkiem, czy warto budować bazylikę, która może być gotowa dopiero w roku dwutysięcznym, zakładając, że świat będzie jeszcze wtedy istniał, Wasza Królewska Mość raczy zdecydować, Czy świat będzie jeszcze istniał, Nie, Miłościwy panie, czy budować w Lizbonie drugą bazylikę św. Piotra, mnie osobiście wydaje się bardziej prawdopodobny koniec świata niż zbudowanie drugiej takiej bazyliki, Cóż, nie uczynię więc zadość mojemu życzeniu, Wasza Królewska Mość żyć będzie wiecznie w pamięci poddanych, opromieniony wiekuistą chwałą niebios, pamięć jednakowoż nie jest dobrym terenem do stawiania fundamentów, mury rychło by się zawaliły, niebo zaś jest jednym wielkim kościołem, toteż rzymska bazylika jest tyle warta co ziarnko piasku, Skoro tak, to po co budujemy na ziemi kościoły i klasztory, Gdyż nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ziemia była już kiedyś kościołem i klasztorem, miejscem wiary i odpowiedzialności, miejscem kultury i wolności, Nie bardzo rozumiem te słowa, I ja nie bardzo rozumiem to, co mówię, ale wracając do sprawy, jeśli Wasza Królewska Mość chce pod koniec życia zobaczyć choćby piędź muru, należy już teraz wydać stosowne rozkazy, w przeciwnym razie nie wykroczymy poza wykopy, Czyżbym miał żyć tak krótko, Budowa trwa długo, a życie krótko.
Mogliby tak rozmawiać przez resztę dnia, wszakże król Jan V, który na ogół nie dopuszcza, by sprzeciwiano się jego woli, tym razem popadł w melancholię, wyobraziwszy sobie kondukty żałobne swoich potomków, syna, wnuka, prawnuka, praprawnuka, prapraprawnuka, z których każdy zmarł nie doczekawszy końca budowy, skoro tak, nie warto więc zaczynać. Jan Franciszek Ludovice stara się ukryć zadowolenie, zorientował się już bowiem, że nie będzie lizbońskiej bazyliki św. Piotra, ma przecież już dość pracy z kaplicą w Evorze i z budową kościoła św. Wincentego, są to rzeczy na miarę Portugalii, we wszystkim należy zachować proporcje. Obydwaj zamilkli, król nic nie mówi, architekt też się nie odzywa i tak oto rozwiewają się wielkie marzenia i nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym, że Jan V zamierzał wybudować drugą rzymską bazylikę św. Piotra w Parku Edwarda VII, gdyby nie brak dyskrecji Ludovice, który powiedział o tym synowi, ten zaś w sekrecie przekazał nowinę swojej przyjaciółce, pewnej zakonnicy, co to u niej bywał, ona z kolei zwierzyła się spowiednikowi, który podzielił się z generałem zakonu, ów zaś z patriarchą, który zapytał o to króla, na co ten odrzekł, że jeśli ktokolwiek ośmieli się wrócić do tej sprawy, narazi się na jego gniew, tak właśnie to wszystko się odbyło, przestało się zatem o tym mówić i jeśli dziś ten projekt jest znany, to jedynie dlatego, iż prawda historyczna chadza własnymi drogami i po pewnym czasie objawia się nam mówiąc, Oto jestem, nie pozostaje przeto nic innego, jak w nią uwierzyć, wychodzi naga z głębokiej studni niczym muzyka Domenica Scarlattiego, który nadal mieszka w Lizbonie.
Nagle król uderza się w czoło, jego jaśniejącą radością twarz otacza aureola natchnienia. A gdybyśmy powiększyli klasztor w Mafrze tak, by mógł pomieścić dwustu mnichów, co mówię dwustu, niechby i pięciuset, niechby i tysiąc, tuszę, że byłoby to dzieło nie mniej wiekopomne niż bazylika, której nie możemy mieć. Architekt zastanowił się, Tysiąc mnichów, pięciuset mnichów to bardzo wielu mnichów, Wasza Królewska Mość, musielibyśmy zbudować dla nich kościół równie wielki jak w Rzymie, No więc ilu, Powiedzmy trzystu, lecz i w tej sytuacji bazylika, którą zaprojektowałem i która się już buduje, bardzo opieszale, jeśli wolno zauważyć, będzie za mała, Niechże więc będzie trzystu i nie mówmy o tym więcej, takie jest moje życzenie, Wszystko będzie zrobione, niech tylko Wasza Królewska Mość wyda stosowne polecenia. Polecenia zostały wydane. Przedtem jednak pewnego dnia król spotkał się z prowincjałem franciszkanów z Arrabidy, skarbnikiem koronnym i tymże architektem. Ludovice przyniósł swoje rysunki, rozłożył je na stole i objaśnił, Tu mamy kościół, te galerie i baszty w linii północ-południe należą do pałacu królewskiego, z tyłu znajdują się boczne skrzydła klasztoru, a zatem, by uczynić zadość woli Najjaśniejszego Pana, musimy jeszcze za tym wszystkim dobudować nowe skrzydła, lecz w tym właśnie miejscu wznosi się bardzo twarda skała, której wysadzenie i rozkruszenie będzie kosztować wiele trudu, już nieźle się namęczyliśmy nad uszczknięciem jej brzegu, by wyrównać teren. Usłyszawszy, iż król zamierza tak znacznie powiększyć klasztor, pierwotnie obliczony na osiemdziesięciu zakonników, teraz zaś na trzystu, rzecz zaiste nie do wiary, prowincjał, który przyszedł do pałacu nic jeszcze o tym nie wiedząc, padł teatralnie do królewskich stóp, obsypał pocałunkami ręce monarchy i wreszcie oświadczył zdławionym głosem, Najjaśniejszy Panie, możesz być przekonany, iż w tej właśnie chwili Bóg wydaje rozkazy, by w raju przygotowano nowe, wspanialsze komnaty dla tego, za którego sprawą Jego wielkość i chwałę głoszą na ziemi żywe kamienie, zapewniam cię, Panie, że za każdą nową cegłę położoną w Mafrze zostanie zmówiona w twojej intencji jedna modlitwa, nie za zbawienie duszy, gdyż to zagwarantowały ci już twoje uczynki, modlitwy te będą tylko kwiatami do wieńca, w którym staniesz przed Najwyższym Sędzią, a Bóg da, że dopiero za wiele lat, aby jak najdłużej trwała szczęśliwość twoich poddanych i nie osłabła wdzięczność Kościoła oraz zakonu, którego jestem sługą i przedstawicielem. Król Jan V wstał z fotela i ucałował dłoń prowincjała, wyrażając w ten sposób uległość władzy ziemskiej wobec władzy niebieskiej, gdy zaś na powrót usiadł, znów wokół głowy pojawiła mu się aureola, ten król musi doprawdy uważać, żeby nie zostać świętym. W oczach skarbnika błyszczą poczciwe łzy, Ludovice ciągle trzyma palec wskazujący prawej ręki na planie, w tym miejscu, gdzie znajduje się rzeczona skała, której zrównanie ma kosztować tyle pracy, prowincjał spogląda w sufit, uważa się niejako za przedstawiciela Empireum, król natomiast spogląda kolejno na każdego z nich, obwołają mnie wielkim, pobożnym, najwierniejszym z wiernych, oto co można wyczytać z jego wielkodusznego oblicza, nie co dzień wszak zdarza się, by ktoś kazał powiększyć klasztor osiemdziesięciu na trzystu mnichów, lud mówi, że dobro i zło wypisane jest na twarzy, tym razem na twarzy króla wypisane jest wszystko, co najlepsze.
Wyszedł zgięty w niskich ukłonach Jan Fryderyk Ludovice, zacznie zaraz poprawiać rysunki, wyszedł i prowincjał, uda się do swojej prowincji, by ogłosić dobrą nowinę i zarządzić uroczystości dziękczynne, król natomiast został na miejscu, jest przecież u siebie w domu i właśnie czeka na skarbnika, który poszedł po księgi rachunkowe, a gdy wielkie foliały leżą już na stole, król zapytuje go, No i co tam mamy w rubrykach ma i winien. Rachmistrz w zadumie pociera brodę, jakby coś rozważał, potem otwiera jedną z ksiąg, jakby zamierzał wymienić jakąś konkretną kwotę, lecz poniechawszy jednego i drugiego ogranicza się do następujących słów, Wiedz, Najjaśniejszy Panie, że mieć to mamy coraz mniej, winni zaś jesteśmy coraz więcej, Już w zeszłym miesiącu mówiłeś mi to samo, W zaprzeszłym takoż oraz w ubiegłym roku, jak tak dalej pójdzie, to wkrótce, Wasza Miłość, ujrzymy dno szkatuły. Do dna naszych szkatuł jeszcze daleko, jedna w Brazylii, druga w Indiach, gdy się wyczerpią, dowiemy się o tym z tak wielkim opóźnieniem, że będziemy mogli powiedzieć, iż w istocie byliśmy biedni i nic o tym nie wiedzieliśmy, Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, ośmielam się zauważyć, że jesteśmy biedni i wiemy o tym, Ale Bogu niech będą dzięki, pieniędzy nam nie brakuje, Istotnie, wszakże praktyka rachmistrzowska nauczyła mnie, że najgorszym biedakiem jest ten, komu nie brak pieniędzy, tak właśnie dzieje się w Portugalii, która jest workiem bez dna, pieniądze wchodzą tu ustami, a wychodzą tyłkiem, za przeproszeniem Miłościwego Pana, Ha, ha, ha, zaśmiał się król, a to dobre, nie ma co, chcesz przez to powiedzieć, że gówno to pieniądze, Nie, Najjaśniejszy Panie, pieniądze to gówno, kto jak kto, ale ja dobrze to widzę z pozycji, w jakiej się znajduję, siedzę bowiem w kucki, jak powinien siedzieć każdy, kto liczy cudze pieniądze. Powyższy dialog jest nieprawdziwy, apokryficzny, oszczerczy, głęboko niemoralny, a także pozbawiony jakiegokolwiek szacunku dla tronu i ołtarza, król i skarbnik wyrażają się jak nie przymierzając furmani w karczmie, brakuje tylko wina i plugawych dziewek, byłby to już kompletny bezwstyd, jednakże to, co tu przeczytaliśmy, jest jedynie współczesnym tłumaczeniem soczystej od wieków portugalszczyzny, co zważywszy, król powiedział, Od dziś podwajam ci pensję, żebyś nie musiał tak bardzo stękać, całuję ręce Waszej Królewskiej Mości, odrzekł rachmistrz.
Nim Jan Fryderyk Ludovice zdążył zakończyć rysunki rozbudowanego klasztoru, do Mafry pogalopował goniec królewski z kategorycznym rozkazem, by niezwłocznie przystąpić do niwelowania góry, przez co zyskiwało się trochę na czasie. Goniec zeskoczył z konia u drzwi intendentury, to samo zrobiła eskorta, otrzepał się z kurzu, wszedł po schodach, wkroczył do salonu, Doktorze Leandrze de Melo, tak brzmiało nazwisko intendenta, Jestem taki a taki, powiedział, przywożę bardzo pilne listy Jego Królewskiej Mości, oto one, i proszę łaskawie o pokwitowanie, gdyż natychmiast wracam na dwór. Tak też się stało, goniec odjechał wraz z eskortą, teraz już stępa, intendent zaś otworzył list pocałowawszy uprzednio z szacunkiem pieczęć, gdy skończył czytać, był tak blady, iż jego zastępca zaczął już żywić nadzieję, że chodzi o dymisję, na czym ewentualnie mogłaby zyskać jego własna kariera, wkrótce jednak się rozczarował, gdyż doktor Leandro de Melo wstał i powiedział, Idziemy na budowę, idziemy na budowę, i już po paru minutach zebrali się wokół niego kwestor, mistrz ciesielski, mistrz mularski, mistrz kamieniarski, główny rządca, inżynier górnik oraz kapitan dowodzący wojskiem, jednym słowem wszyscy, którzy mieli w Mafrze jakąś władzę, a gdy byli już w komplecie, główny intendent odezwał się w te słowa, Panowie, Jego Królewska Mość w swojej pobożności i niezmierzonej mądrości postanowił zwiększyć liczbę miejsc w klasztorze do trzystu i w tym celu należy natychmiast rozpocząć niwelowanie góry od strony wschodniej, gdyż tam właśnie stanie nowy budynek według przybliżonych wymiarów podanych w tym oto liście, a że rozkazy królewskie są po to, by je wykonywać, chodźmy zatem wszyscy na budowę i zobaczmy, jak się do tego zabrać. Kwestor odpowiedział, że po to, by opłacać związane z tym wydatki, nie musi wcale oglądać góry, mistrz ciesielski, że jego sprawa to drewno, ciosanie i piłowanie, mistrz mularski, że jest od budowy murów i układania posadzek, mistrz kamieniarski, że zajmuje się wyłącznie wydobytym kamieniem, główny rządca zaś, że jeśli będzie trzeba, wyśle tam woły i muły, wszystkie te odpowiedzi, w których można by się doszukać braku subordynacji, były w istocie tylko głosem rozsądku, bo po cóż wszyscy mieli iść oglądać górę, skoro i tak dobrze wiedzieli, jak wiele będzie kosztować jej zniwelowanie. Intendent przyjął tę odpowiedź z dobrą wiarą i koniec końców poszedł wyłącznie w towarzystwie inżyniera, gdyż sprawa leżała w jego kompetencji, oraz kapitana, jako że burzenie jest głównie zajęciem żołnierzy.
Na części terenu ciągnącego się za murem od strony wschodniej brat ogrodnik posadził już drzewa owocowe, założył też grządki różnych warzyw i kwiatów, będące na razie jedynie zapowiedzią przyszłego sadu i warzywnika, przymiarką do ogrodu. Wszystko to zostanie zniszczone. Robotnicy ujrzeli głównego intendenta idącego w towarzystwie hiszpańskiego specjalisty od robót górniczych, popatrzyli potem na skalne straszydło i natychmiast rozeszła się wieść, iż klasztor zostanie rozbudowany od tej strony, to wprost nie do wiary, jak szybko do publicznej wiadomości przedostają się polecenia, co do których powinna obowiązywać pewna dyskrecja, przynajmniej do chwili ogłoszenia ich przez tego, który je otrzymał. Można by mniemać, że przed napisaniem do doktora Leandra de Melo Jan V wysłał do Siedmiu Słońc albo do Józefa Małego bilecik następującej treści, Nie chcę was martwić, ale przyszło mi do głowy, żeby w klasztorze zamiast osiemdziesięciu umieścić trzystu mnichów, co z drugiej strony jest dobre dla wszystkich pracujących na budowie, gdyż dłużej będą mieć zagwarantowaną pracę, a pieniędzy, jak przed kilkoma dniami powiedział mi mój zaufany skarbnik, mamy dosyć, musicie bowiem wiedzieć, że jesteśmy najbogatszym narodem w Europie, nikomu nic nie jesteśmy winni i wszystkim płacimy, na tym kończę, przesyłam pozdrowienia dla trzydziestu tysięcy Portugalczyków, którzy tam u was zdobywają swój kawałek chleba i tak bardzo się starają, by ich władca miał tę ogromną przyjemność oglądania, wzniesionej ku niebu po wsze czasy, najpiękniejszej w historii ludzkości budowli sakralnej, ktoś mi już nawet powiedział, że rzymski Św. Piotr w porównaniu z nią wygląda na jakąś kapliczkę, do widzenia, do następnego razu, pozdrowienia dla Blimundy, nie mam żadnych wiadomości o latającej maszynie ani o księdzu Bartłomieju Wawrzyńcu, tak bardzo mu pomagałem, tyle wydałem pieniędzy, świat doprawdy pełen jest niewdzięczników, jeszcze raz do widzenia.