Część 3

Rakieta stała na skraju małej skalnej platformy, u stóp stumetrowej ściany, ciemnej, poznaczonej głębokimi rysami i ospą białawych odprysków. Głęboko przechylona sprawiała wrażenie wraku. Obudowy jej dyszy do połowy wysokości tkwiły w skalnej masie. Gdyby załoga osadziła statek kilkanaście centymetrów dalej, nic nie ustrzegłoby go przed kapotażem.

— Coście najlepszego zrobili? — burknąłem.

Osobnik siedzący w środkowym fotelu pomiędzy mną a Frosem poruszył bezradnie głową. — Kto pilotował? Ty?

— A cóż to ma za znaczenie — Fros wzruszył ramionami. — Ktokolwiek tu siadł, pewne, że już nie wystartuje. Dałbym im dyplom tylko za to, że potrafili ruszyć to pudło z miejsca. Mają tam chyba muzeum…

— Poczekaj — przerwałem. — Niech odpowie.

Chwilę panowało milczenie. W końcu twarz obcego drgnęła. Jego wargi poruszyły się.

— Głośniej — warknąłem.

— Znaleźliśmy instrukcję… — powtórzył cicho, z wysiłkiem.

Spojrzałem na Frosa. Cofnął się w fotelu, wyprostował i wlepił wzrok w swojego sąsiada, jakby ten nagle zaśpiewał. Na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie.

Znaleźli instrukcję, wyprowadzili statek na pole startowe i polecieli. Statek sprzed dwustu trzydziestu lat. Dość spojrzeć na konstrukcję dyszy i cudaczną kratownicę obejmującą długi, przypominający iglicę dziób. Chyba, że ten zabytek służył im przez cały czas. Ale w meldunkach przekazywanych ze stacji nie było jednej wzmianki, że Trzecia próbuje sięgać po sąsiednie planety.

— Latałeś już kiedyś? — spytałem. — Czy to premiera?

— Macie jeszcze zdolne do lotu statki? — uzupełnił Fros.

Mieszkaniec Alfy poruszył się, ale nic nie powiedział. — Kiedy po was przylecą? — mimo woli podniosłem głos.

Cisza. Powoli ogarniała mnie wściekłość. Uniosłem ramię. Wciąż patrząc prosto przed siebie, wziąłem rozmach…

— Zostaw! — głos Frosa załamał się histerycznie. Kątem oka pochwyciłem jego ruch i poczułem na przegubie dłoni uścisk jego palców. — Zostaw — powtórzył odrobinę ciszej. — To człowiek…

Chwilę siedziałem bez ruchu, po czym krótkim szarpnięciem uwolniłem rękę.

— To właśnie chciałbym wiedzieć… — burknąłem. Odczekałem jeszcze chwilę, następnie przebiegłem spojrzeniem czujniki i wstałem.

— Zostań tutaj — zwróciłem się do Frosa. — I nie rozczulaj się. Na brak niespodzianek i tak nie możemy narzekać. A ty pójdziesz ze mną — dodałem, muskając wzrokiem milczącą postać w środku.

— Niczego tam się nie dowiesz — mruknął Fros.

Nie odpowiedziałem. Przerzuciłem nogi przez burtę i zeskoczyłem na skałę. Odszedłem kilka kroków, stwierdziłem, że skała, choć lśni jak wyszlifowana, daje stopom dość pewne oparcie i odwróciłem się w stronę łazika.

Przybysz z Trzeciej zachowywał się tak, jakby po raz pierwszy w życiu przyszło mu zawierzyć sile własnych mięśni. Położył się płasko na burcie i usiłował opuścić nogi, ale zaciśnięte na uchwytach dłonie odmówiły mu posłuszeństwa, zakołysał się i nie zmieniając pozycji, nie próbując nawet unieść głowy, spadł ciężko na ziemię. Dobiegł mnie przytłumiony pomruk Frosa i po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że różnice zdań na temat alfiańskiej kolonii, do których na Ziemi wszyscy zdążyli już przywyknąć, mogą wraz z ludźmi przenieść się aż tutaj. Co do mnie, patrzyłem bez przykrości na tego „człowieka”, który gramolił się teraz u moich stóp, usiłując stanąć na nogach. Nie widziałem najmniejszego powodu, dla którego miałbym życzyć dobrego samopoczucia istocie, która zadała gwałt własnej ludzkiej naturze, aby tylko dopaść ziemską załogę, dyżurującą na sąsiedniej planecie. Nie mówiąc już o rodzicach, którzy podjęli się hodowli takiego tworu.

Podniósł się wreszcie, wyprostował i spojrzał na mnie.


W jego wzroku nie malowało się żadne ze znanych mi uczuć. Śladu bólu, zniecierpliwienia, protestu.

Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem ku krawędzi urwiska, nad którym zatrzymaliśmy łazika. Jego ściana wznosiła się na wysokość mniej więcej dwudziestu metrów nad dnem skalnego wąwozu czy raczej szerokiej rozpadliny zasłanej płaskimi otoczakami. Wody nie było widać, ale wiosną musiał tędy spadać rwący potok.

Zejście nie sprawiło mi kłopotu, niemal nad samo dno prowadziła skośna półka, którą od biedy dałoby się sforsować nawet terenowym pojazdem. Cztery czy trzy ostatnie metry pokonałem zjeżdżając po lekko tylko nachylonym filarku. Przekroczyłem dno parowu i odwróciłem się, aby sprawdzić jak radzi sobie nasz milczek, tym bardziej, że przekraczając krawędź urwiska zniknął Frosowi z pola widzenia. Szło mu nie najgorzej. Okraczył właśnie filarek i przystępował do zjazdu. Ale zwracając się w jego stronę, odruchowo przebiegłem spojrzeniem skalną ścianę, którą dopiero co opuściłem. Znieruchomiałem. Widok był tak niezwykły, że przez chwilę zapomniałem o wszystkim innym.

Krawędź, nad którą pozostał łazik, zaledwie odcinała się na tle zastępującego niebo, fioletowego odbicia antypodów. Ale już kilkanaście centymetrów niżej niemal poziomą linią biegła nieznacznie tylko pofałdowana wstęga kłującej wzrok żółci. W pierwszej chwili pomyślałem o mice, skała miała jednak barwą zbyt jasną, jej blask nie był dość czysty. Przypomniałem sobie, że skorupa globu obfituje w pierwiastki ziem rzadkich. Może jakaś szczególna żyła monacytu?

Ale nie koniec na tym. Szerokim, tęczowym łukiem przecinał ścianę wybiegający z podłoża pas niebieskiego lazurytu, w szczytowym punkcie rozjaśniony jakby bladym złotem. W zamkniętym przez lazuryt półkolu widniała chropawa, pokryta setkami miniaturowych kraterów, czerwonawoczarna skała z grupy gabra. Niedorzeczność. Nie zdarza się tak bliskie sąsiedztwo tylu różnych formacji. W dodatku osadzonych jak w cieście w jakimś niemożliwym, ciemnofioletowym bazalcie.

Człowiek z Trzeciej uporał się z filarkiem i stanął obok mnie. Oprzytomniałem i zwróciłem się w jego stronę. Uderzył mnie wyraz jego twarzy. Była nie mniej blada niż o świcie, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. Ale teraz ożywiało ją uczucie graniczące z radością. Jego oczy jaśniały. Stał i patrzał w kolorową skałę przed nami jak artysta, któremu udał się obraz.

Ogarnął mnie chłód. Odstąpiłem o krok i wskazałem mu ujście niezbyt stromego żlebu, który, jak to dostrzegłem z kabiny łazika, wyprowadzał wprost pod statek. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, po czym bez jednego gestu ruszył we wskazaną stronę. Wolałem go mieć przed sobą, przynajmniej jak długo nie wydostaniemy się znowu na otwartą przestrzeń.

Żleb nie był piarżysty, szło się nim wygodnie jak po schodach. Kiedy podniosłem głowę, widziałem tylko plecy kroczącego coraz wolniej obcego. Jeszcze ostatni, gładki, jakby ociosany głaz i stanęliśmy na skalnej półce. Teraz dopiero wyprostowałem się, zaczerpnąłem głęboko tlenu i rozejrzałem.

Średnica półki nie przekraczała trzydziestu metrów. Jej południowa krawędź biegła nad kolorowym wąwozem. Po przeciwnej stronie, bezpośrednio z płaszczyzny strzelała w górę pionowa lub nawet lekko przewieszona ściana. Za plecami wąskie u góry ujście żlebu. Prześwit między skalnym murem a korpusem rakiety ukazywał rumowisko głazów spadające w przepaść. Za rozpadliną, nieco poniżej poziomu platformy widniał prostokąt łazika z jasną plamą kasku Frosa. Dookoła, jak okiem sięgnąć, postrzępione skalne igły, potężne baszty, najeżone śmigłymi szczytami. Pasmo musiało być młode, wyrastało z nadmorskiej równiny nie poprzedzone żadnym pogórzem, żadnymi pokrytymi roślinnością upłazami.

W takim terenie, wśród gór, od których nawet teraz biła dzika surowość i groza, lądowali przybysze z Trzeciej. Było to przedsięwzięcie szalone i pozbawione wszelkich szans. Nazwałbym je samobójczym, gdyby istniał choć cień podejrzenia, że wyboru lądowiska dokonano świadomie.

Postąpiłem kilka kroków do przodu. Powierzchnia płyty opadała w stronę rakiety szerokimi stopniami o niskich, zaokrąglonych brzegach, tworząc jakby zastygłe jeziorko. Zdobiły ją rozpierzchłe promieniście zagłębienia, tu i ówdzie zalane skalną masą. Zszedłem jeszcze kilka metrów i dotknąłem pancerza. Nie musiałem wysilać pamięci, aby przypomnieć sobie budowę statków tego typu. Opisy sprzętu pierwszej wyprawy emigracyjnej były dostatecznie rozpropagowane w setkach tysięcy przeróżnych publikacji, od podręczników szkolnych do plakatów i pamiątkowych holografii. Jeszcze mniej trudu kosztowało odtworzenie sytuacji zaistniałej przy lądowaniu. Bijąc nieprzerwanie z dyszy głównego ciągu, statek roztopił warstwy skały i wżarł się w nie rufą na głębokość co najmniej dziesięciu metrów. Jego korpus był teraz nienaturalnie skrócony, ale pomimo to w porównaniu z naszymi maszynami krążącymi po wszystkich możliwych orbitach układu słonecznego, wydawał się ogromny. Dziób ginął niemal z pola widzenia, kładąc się na stumetrowej skalnej ścianie niby wskazówka gigantycznego zegara słonecznego. W takich cygarach ruszyli ludzie ku gwiazdom.

Nie musiałem tu przychodzić. Dość było rzucić okiem z kabiny łazika, aby przekonać się, że co do tego przynajmniej, powiedzieli prawdę. Statek, którym przybyli ze swojej ziemi, nie wróci tam nigdy. Jego pancerz nie otrze się już o atmosferę, by runąć w próżnię. O wyrwaniu rakiety z topieli skalnej w tych warunkach i tym otoczeniu mógł pomyśleć tylko wariat. Nie mówiąc już, że przeniesienie stąd statku w pozycji pionowej na jakikolwiek teren, z którego od biedy dałoby się startować, przekraczało możliwości nawet ziemskich ekip ratowniczych wyposażonych we wszystkie konstrukcje pomocnicze. Nie. Ta czwórka zostanie na tym globie, otaczającym ich zewsząd jak najprawdziwsza pułapka. Oczywiście jeżeli naprawdę tym statkiem przybyli z Trzeciej. I jeżeli oprócz niego nie wylądowały tu inne. Nie wylądowały lub też wylądują za kilka dni czy tygodni.

Tę ostatnią ewentualność zdawał się jednak wykluczać stan, w jakim zastaliśmy obcą załogę. Pozbawieni energii, nie potrafili uruchomić ani pieców wodnych, ani syntetyzatorów w szybie aprowizacyjnym. Dzień po dniu, godzina po godzinie ich organizmy dopalały się jak nie podsycane ogniska. Przystosowani niczym zwierzęta, gorzej: rośliny, do zabójczego dla ich rasy środowiska, umierali po prostu z głodu.

Wodziłem spojrzeniem po chropawym, wyżarzonym na kość pancerzu i nagle, najzupełniej niespodziewanie, obudził się we mnie pilot. Zrobiło mi się żal statku.

— Słyszeliście coś o zimnym lądowaniu?! — spytałem ze złością. Zwrócił twarz w moją stronę. Jego brwi powędrowały do góry. Czekał.

— Nic nie wiesz, prawda?! — wysyczałem. — Zaprowadzili cię do rakiety, wcisnęli w rękę instrukcję i uruchomili zapłon. Nie spytałeś, czy oprócz tego tutaj uchował się u was bodaj kawałek innego statku. Pojęcia nie miałeś, kogo tu spotkasz! Przyleciałeś po prostu pooddychać dwutlenkiem węgla, bo twoi rodzice doszli do wniosku, że powietrze jest już za bardzo ludzkie! Czysty przypadek, że akurat tutejsza atmosfera to nic innego jak dwutlenek i że na żadnym innym globie oprócz tego nie było ziemskiej stacji. Gadaj, albo…

— Słuchaj, Mur — w głosie Frosa brzmiał źle maskowany niepokój — musimy wracać. Luta ma trzech na karku… może z nich uda się coś wycisnąć.

— Ja z nich wycisnę — burknąłem. — Tylko w średniowieczu nie wolno było przeprowadzać doświadczeń na zwierzętach…

— Nareszcie to usłyszałem — odezwał się nagle cichy głos obok mnie. Wydawał się ledwie słyszalny. Może dlatego, że nie przenosiły go fale radiowe, a mikrofony bezpośredniego nasłuchu.

— Co usłyszałeś? — warknąłem.

— Wracajcie już — powtórzył Fros. — Luta może mieć kłopoty…

— Od pierwszej chwili — głos obcego zabrzmiał odrobinę żywiej — zastanawiało mnie wasze zachowanie. Uruchomiliście aparaturę. Daliście nam jeść. Próbujecie z nami rozmawiać, zamiast wyrzucić nas na ląd i zatrzasnąć za sobą właz. To coś nowego w naszych wzajemnych stosunkach, prawda? Wiedziałem, że prowadzicie jakąś grę. Teraz zrozumiałem. Szukacie dawnej załogi stacji. Spodziewacie się czegoś od nas. Ale nie potraficie zdobyć się na cierpliwość. Nie otrzymując od razu potrzebnych informacji, mimo woli zaczynacie mówić waszym zwykłym językiem. Niepotrzebnie się trudzicie. O sprawach dotyczących Miasta nie dowiecie się od nas niczego. I tak tam nie wrócimy. A tych ze stacji poszukajcie raczej u siebie… Urwał. Chwilę łapał oddech, po czym zakaszlał głucho. Na jego czole zalśniły kropelki potu. Mówienie sprawiało mu wyraźną trudność. Zauważyłem także, że kiedy otwiera usta, u nasady szyi, pod kołnierzem kombinezonu, występują mu jakieś zgrubienia czy narośle, jakby pęcherze. W połączeniu z delikatnymi rysami jego twarzy, spojrzeniem, brzmieniem słów, było w tym coś odrażającego.

Ale w tej chwili zaabsorbowało moją uwagę tylko to, co usłyszałem. Nieporozumienie. Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć i nagle przyszło mi na myśl, że nie ma sensu się śpieszyć. Na wyjaśnienia zawsze będzie czas. Może jako przedstawiciele ich konkurencyjnego ośrodka dowiemy się więcej niż solidarnie ignorowani Ziemianie. Jeżeli, oczywiście, ta ledwo żywa istota, która tak nieudolnie gospodarowała w naszej stacji, nie jest po prostu sprytna. Nieporozumienie mogło być pozorne, a wszystko, co usłyszałem, najzwyklejszym kamuflażem. Zobaczymy.

— Co on powiedział? — zainteresował się Fros.

— Nic takiego — odburknąłem. — Jest zdziwiony, że z nimi rozmawiamy, zamiast prychając z obrzydzenia wywieźć ich na jakąś pustynię i tam zostawić…

Trwało chwilę, zanim Fros połapał się, o co chodzi.

— Mur, powiedz mu…

— On wie wszystko, co trzeba… na razie — przerwałem. Mówiąc równocześnie do nadajnika i mikrofonów zewnętrznych, nie chciałem wdawać się w żadne tłumaczenia. — Przecież zniszczyliśmy nasze statki — zwróciłem się do mieszkańca Trzeciej — prawda? Jeżeli jest tak, jak mówisz, to nas tu po prostu nie ma. Co o tym myślisz?

Milczał dłuższą chwilę, zanim odpowiedział:

— Jesteście… A więc macie statki. Zbudowaliście nowe…

— A wy ich nie budujecie?

Cisza. Obcy odwrócił głowę. Jego twarz znalazła się w cieniu rakiety. Biała jak kreda, wychudła twarz o dużych, spokojnych oczach. Poczułem ponowny przypływ rozdrażnienia. Raz jeszcze powędrowałem wzrokiem wzdłuż kadłuba do opinającej dziób kratownicy. Jej szczyt zlewał się z ciemniejącą u góry skałą. Ta z kolei jakby wrastała w jakieś góry czy pogórze zwisające z zenitu zamiast chmury. Miły kraj, nie ma co mówić.

Kilka metrów poniżej miejsca, gdzie zaczynało się zwężenie dziobu, widniał w korpusie obrys włazu. Klapa była lekko uchylona, jakby ostatniemu, który wyszedł z kabiny, przeszkodziło coś w jej domknięciu. Chętnie zajrzałbym do środka, by rzucić okiem na zespoły informatyczne i wyposażenie. Coś przecież musieli zrobić w ciągu tych dwustu trzydziestu lat. Ale w stanie, w jakim znajdował się statek, nie było co marzyć o dostaniu się na górę. Poszarpane prowadnice windy tkwiły wtopione dźwigarami w skałę. Platforma zwisała żałośnie mniej więcej w połowie wysokości kadłuba. Licho wie, jak stamtąd zleźli. Aby wrócić, musieliby zbudować rusztowanie długości co najmniej czterdziestu metrów. Bez narzędzi i energii było to przedsięwzięcie całkowicie nierealne. Zresztą kto wie, może przyjdziemy tu jeszcze, kiedy staniemy się już zwykłą załogą stacji badawczej.

Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w stronę żlebu. Przed wejściem na przeciwległą ścianę wąwozu zaczekałem na naszego chudzielca i pomogłem mu pokonać kilkumetrowy filarek. Inaczej mówiąc, wypchałem go do góry jak worek. Skośną półkę przemierzył już o własnych siłach. — Siadajcie — ucieszył się Fros, kiedy ukazaliśmy się nad krawędzią kolorowej ściany.

— Dalej — burknąłem, nie patrząc w stronę ciężko dyszącego obcego. Ten posłusznie podszedł do łazika, zacisnął dłonie na krawędzi burty i niezgrabnie podskoczył. Spróbował ponownie z większym rozmachem, odbił się brzuchem od obudowy i niechybnie poleciałby jak długi na plecy, gdyby Fros nie chwycił go za rękę i mocnym szarpnięciem nie wciągnął do kabiny. Przybysz z Trzeciej obrzucił go spojrzeniem, w którym odmalowało się zdziwienie. Wzruszyłem ramionami i jednym wyrzutem ciała znalazłem się w fotelu.

— Czemu powiedziałeś… — zaczął niepewnie Fros — to znaczy, skąd wiesz, że on nas uważa za…

— Jedź już — przerwałem zimno. — Sam mówiłeś, że Luta czeka. Tu nie mamy nic więcej do roboty… ani do gadania — dodałem.

Przyglądał mi się chwilę z nie ukrywaną dezaprobatą, po czym westchnął, pochylił się i zapalił silnik.

Całą przestrzeń dzielącą nas od wybrzeża przebyliśmy w milczeniu. Nie trwało to długo. Mieszkańcy Alfy usiedli czy raczej spadli w odległości niespełna sześćdziesięciu kilometrów od bazy. Jeśli kierowali się namiarem, nie wystawili sobie najlepszego świadectwa jako nawigatorzy. Tak czy owak zresztą rozbili statek. Trudno uwierzyć, by po tym wszystkim zdołali nie tylko dotrzeć do miejsca przeznaczenia, ale w dodatku opanować strzeżoną przez automaty stację. Nawet jeśli jej załoga ruszyła akurat w teren.

Fros wywołał Lutę. Odpowiedź przyszła natychmiast. Łączność, która z niewiadomych powodów wygasła w sąsiedztwie gór, działała znowu sprawnie.

Luta nie miał nam wiele do powiedzenia. Oznajmił, że u niego wszystko w porządku i dodał, żebyśmy pogonili łazika, jeśli nie chcemy spóźnić się na kolację.

Wzmianka o kolacji była na miejscu. Obaj z Frosem od rana nie mieliśmy nic w ustach. Widać nie mnie jednemu przyszło to na myśl, bo łazik zwiększył nagle szybkość. Linia brzegowa oceanu rosła w oczach. W głębi, tam gdzie przestrzeń wodna zakrzywiała się, przechodząc w ścianę kuli, majaczyły ciemnoróżowe smugi chmur. Dzięki nim w krajobrazie zaszła zmiana, jakbyśmy nagle ujrzeli coś znajomego i dlatego chyba pomyślałem, że wracamy do domu.

Transer, w którym opuściliśmy stację, nie czekał na plaży. Jego mroczny, pękaty korpus tkwił przycumowany do galeryjki, tuż przy stopniach schodzących do wody. Niebawem jednak klapa włazu uchyliła się. Ujrzeliśmy znajomą sylwetkę w jasnym skafandrze. Po chwili siedzieliśmy już na pancerzu trzymając się sterczących z wieży uchwytów. Ulokowałem się tak, żeby zagrodzić sobą obcemu dostęp do wody. Nie zapomniałem, że czuje się w niej równie swobodnie jak my na promenadzie w cichym uzdrowisku.

Do kabiny wszedłem jako ostatni. Zerknąłem na Lutę, który zdążył się już rozebrać po powrocie z galeryjki, i bez zastanowienia zrzuciłem kask. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i wtedy dopiero pomyślałem o naszych nieproszonych gościach.

Siedzieli w fotelach, przysuniętych do długiego, półkolistego stołu. Krzyżujące się na ich piersiach pasy były ciasno spięte za oparciami, ale ręce mieli wolne. Na blacie stołu przed nimi stały puste naczynia. Nie wiodło im się najgorzej. Przyjrzałem się ich twarzom. Były zmienione. Ustąpiła z nich bladość, wydawały się zdrowsze i pełniejsze. Ich oczy ożyły. Wszyscy trzej mieli bujne, ciemne włosy spadające nisko na kołnierze kombinezonów. Żaden z nich nie miał na głowie kasku. Oddychali tlenem.

— Uhm — mruknął Luta, pochwyciwszy moje spojrzenie — tego im było trzeba. I tego — wskazał opróżnione naczynia.

Uśmiechnąłem się. Nie był to miły uśmiech.

— A jednak — rzuciłem. — Czytałem kiedyś o chłopcu, którego wychowały wilki i który był bardzo dumny z tego, że jest jednym z nich. A potem nie mógł żyć ani w lesie, ani wśród ludzi. A przecież nawet wilki oddychają tym samym powietrzem co my…

— Nie zawsze — usłyszałem cichy głos za moimi plecami. Obejrzałem się niechętnie i napotkałem wzrok tego, który towarzyszył nam w drodze do ich statku. — Nie zawsze — powtórzył. Jego twarz nabierała powoli kolorów. W oczach pojawił się jakby ślad uśmiechu.

— W rakietach oddychacie na przykład niemal czystym tlenem. Gdyby nie to, ten układ do dziś byłby niezamieszkały… — Szkoda — warknąłem — że nie pomyślano o tym wcześniej. Bez was mogło tu być całkiem znośnie.

— Tak myślisz? — spytał spokojnie jeden z obcych, siedzących przy stole. — Nie wiem. Uważam, że myśl ludzka toruje sobie w kosmosie drogę tylko razem z człowiekiem. A trudno przypuścić, byśmy kiedykolwiek potrafili stworzyć sztuczną atmosferę w całym wszechświecie.

— Apostoł myśli! — parsknąłem. — Z wbudowaną aparaturą fotosyntezy i skrzelami! Rozbierz się! — rzuciłem nagle do tego, który stał przy mnie.

Mieszkaniec Alfy zamarł.

— Na co czekasz?! — wysyczałem. — Zrzucaj ten worek!

— Mur, zwariowałeś? — obruszył się Fros.

— Spokojnie, chłopcy — głos brzmiał tak, jakby Luta właśnie zasypiał.

Ręka skoczyła mi do miotacza.

— Słyszałeś?!

Twarz obcego zmartwiała. Jego ręce poruszały się powoli, jakby każda z nich dźwigała żelazną kulę. Centymetr po centymetrze ściągał zaczep zamka, biegnącego wzdłuż dziwnego, jakby lepkiego ściegu.

— Od kiedy nie jadłeś? — usłyszałem za sobą przyciszony głos Frosa. Odpowiedziało milczenie. To było jedno z pytań, na które uparcie odmawiali odpowiedzi. Nie chcieli, abyśmy wiedzieli, kiedy weszli do stacji. Inaczej mówiąc od jak dawna siedzą na Drugiej.

Tak mógł być zbudowany ziemski chłopak. Powiedzmy, szesnastolatek. Niezbyt wysportowany i raczej słabowity. Gdyby nie to, że takich chudzielców nie spotyka się nawet wśród ciężko chorych chłopców. I gdyby nie zbiegające spod szyi ku żołądkowi podługowate zgrubienia, pokryte płatami luźnej, jakby naciągniętej skóry.

Dłuższy czas nie odrywaliśmy od niego oczu. Nawet Fros zapomniawszy o protestach, postąpił dwa kroki do przodu.

— Chętnie obejrzałbym to od środka — mruknąłem w końcu. Luta poruszył się.

— Przemówił bionik — powiedział spokojnie. — No, dość tego — zwrócił się do nagiego chudzielca. — Ciepło tu, ale i tak się nie opalisz. Ubieraj się. Kolacja czeka.

Obcy bez pośpiechu zaczął naciągać kombinezon. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do stołu. Fros postał jeszcze chwilę, po czym westchnął ciężko, potarł twarz palcami, jakby spędzając z niej resztki snu i niezbyt przytomnym wzrokiem potoczył po kabinie. Luta wskazał mu miejsce przy stole.

— Zjedzcie — odezwał się po chwili — to coś wam pokażę. — Siadaj — rzucił za siebie, nie oglądając się.

Chudzielec dołączył do swoich, którzy scenę, jaka przed chwilą się rozegrała, przyjęli bez jednego słowa czy gestu i usiadł w fotelu. Luta mruknął coś niezrozumiale, podszedł do niego od tyłu i przywiązał do oparcia.

— Jedz — rzucił, podsuwając mu menażkę. — I niech ci nie odbiera apetytu ten drobiazg — wskazał naciągnięte pasy. — Sam rozumiesz, że nie chcemy, aby spotkało nas to, co poprzednią załogę…

— Właśnie — rzucił Fros, z ustami pełnymi koncentratu. — Czyli co mianowicie?

— Spytaj — powiedziałem z przekąsem. — Przy deserze może raczą ci odpowiedzieć…

— Oni nas biorą za… — zaczął Luta.

— Wiem za co nas biorą — przerwałem. Proponuję zostawić to na później.

Luta uniósł brwi i utkwił we mnie wzrok. Jego twarz wyrażała wahanie.

— Tak myślisz… — mruknął. — Nie wiem… — dodał jakby do siebie. — Wiecie — zmienił nagle ton — ta zielenina w morzu to nic innego jak plankton. Przywieźli ze sobą jakieś kolonie i pożywki. Jeszcze kilka tygodni, a to oni nas mogliby nakarmić.

— Do tego czasu — stwierdził Fros — umarliby z głodu. Przełknąłem ostatni kęs i zwróciłem się do Luty:

— Miałeś nam coś pokazać?

Luta pokiwał głową, omiótł spojrzeniem milczącą czwórkę po przeciwnej stronie stołu i ruszył w stronę pulpitu pod ekranem łączności. Chwilę robił coś przy przystawce zapisującej, następnie wyprostował się i wdusił klawisz.

— Nie tyle pokazać — mruknął — ile dać do posłuchania. Macie…

Ekran ożył. W jego górnej części przeskoczyły jakieś liczby, po czym tarczę pokryły świetliste, falujące linie. Równocześnie odezwał się sprzężony z aparaturą głośnik.

„…zostałem w kabinie” — mówił przyciszony głos, którego charakterystyczne brzmienie było nam od kilkunastu godzin aż zbyt dobrze znane. — „Dar i Lon uruchomili wreszcie mechanizm wznoszący i stacja wynurzyła się na powierzchnię. Ale nie mieli już sił, by wspiąć się po filarze, i poszli odpocząć na brzeg. W tej samej chwili ze wzgórz wypadli Nowi. Było ich dwóch. Obezwładnili Dariego i Lona, po czym ostrzelali bazę. Zara bał się, że ich zabiją, nie stawiał oporu. Nie mogę zatopić stacji. Są już w kabinie. Zróbcie coś, jeśli możecie. Wchodzi Zara…”

Z głośnika dobiegł cichy zgrzyt i nastała cisza. Luta odczekał chwilę, po czym ponownie pochylił się nad pulpitem. Ekran zgasł jak zdmuchnięty.

— Co oni robili pod wodą? — spytał Fros.

— Siedzieli tam kilka dni. Tak sądzę, bo nie chcą powiedzieć — Luta wzruszył ramionami. — Pozbawieni dopływu energii nie umieli z kabiny uruchomić podnośnika. Tymczasem ten, jak wiecie, działa samoczynnie. Wystarczy zwolnić zaczepy. Wyszli na zewnątrz i udało im się. Ale tak się przy tym napracowali, że nie mieli już siły powiedzieć nam „dzień dobry”…

— Rozumiem! — wykrzyknął Fros. — Namiar… Luta skinął głową.

— Tak. Przyciskali po kolei klawisze, łączyli przewody, uruchamiali jeden po drugim wszystkie zespoły. W końcu coś osiągnęli. Może niezupełnie to, o co im chodziło, ale w ten sposób my w „Rubinie” odebraliśmy nagle czysty kod wywoławczy stacji. Po dłuższej przerwie ogniwa zawsze trochę się podładują. Pamiętacie, że kiedy weszliśmy tutaj, wystarczyło nawet energii, by zapalić lampy. Nie na długo wprawdzie, ale zawsze. Niestety — Luta odwrócił się, wolnym krokiem podszedł do stołu i stanął na wprost milczącej czwórki. — Niestety — powtórzył — jak raz zblokowali pulpit z nadajnikiem namiarowym, tak go już zostawili. Depesza, której wysłuchaliście, ostatnie wołanie o ratunek z pokładu napadniętej stacji w chwili, kiedy najeźdźcy byli już o kilka kroków, jest w tym coś heroicznego, nie uważacie? — wtrącił — otóż ta depesza nigdy nie dotarła do adresatów. Nie powtórzyła jej żadna z anten skierowanych w stronę Trzeciej. Zrobiła tylko: pi-pi-pi i zamrugała zielonym oczkiem, jeśli przypadkiem w promieniu jakichś dwóch parseków tuła się zabłąkany statek… Tak, moi mili — pochylił się, oparł łokcie na stole i powiódł po nich spojrzeniem — udało się, ale nie ze wszystkim, jak mawiał jeden z moich przełożonych. Popatrzcie — ciągnął nie zmienionym tonem — to jest Zara, to Lon — kolejno wskazywał siedzących ruchem głowy — to nasz bohaterski łącznościowiec Kleen, w takim razie ty — zwrócił się do ostatniego z czwórki, tego który towarzyszył nam w wypadzie do rozbitego statku — będziesz Dary. Zgadza się?

Zagadnięty mierzył go przez chwilę spojrzeniem, po czym nieznacznie skinął głową. Skończył jeść i wyprostował się w fotelu, napinając wiążące go pasy.

— Pięknie — podjął Luta z uśmiechem. — Teraz kolej na nas. Ten tam — odwrócił nieznacznie głowę — nazywa się Fros. Logik — cybernetyk. Gdybyście chcieli jeszcze kiedyś porozmawiać z waszymi, zwróćcie się do niego. On nie wrzuci namiaru zamiast anteny. Ten — spojrzał na mnie — to Murky. Mówimy krótko: Mur. Bionik i pilot. Co do mnie, wiecie jak się nazywam. Jestem egzobiologiem i fotonikiem. Mam sześćdziesiąt lat i znam się na żartach, ale nie na wszystkich. A teraz, kiedy zawarliśmy już znajomość, posłuchajcie. Tylko dwie sprawy. Po pierwsze: w twoim radiogramie — zrobił ruch w stronę osobnika, którego przedstawił jako Kleena — użyłeś słowa „Nowi”. Chodzi zapewne o kolonistów, którzy przylecieli w drugiej ekspedycji. Stąd wnoszę, że wy jesteście wychowankami pierwszej. Zresztą, mniejsza z tym. Nowi! po blisko stu pięćdziesięciu latach oni są dla was ciągle jeszcze „nowi”! Jeśli się nie mylę, ta wasza skorupa ma powierzchnię o kilka tysięcy kilometrów większą niż Ziemia. Jest was, kochasiu, półtora miliona. Może mi powiesz, kiedy wreszcie, do wszystkich diabłów, przestaniecie żreć się ze sobą?! Czekaj — uniósł dłoń — to jedno. Po drugie — ciągnął — to jest nasza stacja. My tu jesteśmy u siebie, nie wy. I nie przypominam sobie, żebyśmy kogoś zapraszali. Jak ktoś wejdzie do twojego domu — mówił dalej, nie spuszczając wzroku z twarzy Kleena — masz prawo żądać, by ci wyjaśnił, po co to zrobił. Zwłaszcza jeśli zastaniesz go zamiast przyjaciół, których tam zostawiłeś. Tę łupinę — tupnął w podłogę, która odpowiedziała głuchym, metalicznym echem — zbudowała Ziemia dość dawno temu. Jest bez mała w moim wieku. Przez cały ten czas ani razu nie próbowaliśmy mieszać się w wasze sprawy. Nie wyściubiliśmy nosa za orbitę tego globu. Kolejne załogi przylatywały tu z wyraźnym zakazem szukania z wami kontaktu. Nie, to nie. Aż któregoś dnia stacja pustoszeje. Znałem tych trzech, którzy tu byli. Uczciwi badacze, nie jacyś awanturnicy. Przylatujemy my i kogo zastajemy? Uroczą czwórkę milczków. W dodatku z rozbitym muzealnym gruchotem i konających z głodu. No dobrze. Powiedzmy, że to nie wy. W takim razie kto? Kiedy? I dlaczego? A przede wszystkim gdzie oni są… jeśli żyją?…

Przy ostatnich słowach Luta zniżył głos. Zrozumiałem nagle, czemu to właśnie jego przysłali tu z nami. Z pewnością nie tylko dlatego, że przesiedział tu już te kilka lat. Przez całe plecy aż do karku przemarszował mi rój zimnych mrówek.

— Zrozumcie — podjął już normalnym tonem — my musimy wiedzieć, gdzie są ci, którzy tu byli i co się z nimi stało. Nawet jeśli nie wszystko wiecie, musimy z was wyciągnąć, co tylko się da. Po prostu nie mamy innej możliwości. A bardzo bym nie chciał — zrobił pauzę — zresztą — dodał szybko — nie będzie trzeba. Prawda?

Dłuższą chwilę panowało milczenie. Trwaliśmy bez ruchu, mierząc się nawzajem wzrokiem. Nie myślałem o niczym. Chciałem tylko, żeby wszystkie te wstępne ceregiele dobiegły wreszcie końca i żebyśmy mogli zająć się czymś konkretnym. A przede wszystkim pójść spać. Poczułem się nagle zmęczony. Nie wierzyłem, by jakakolwiek ojcowska tyrada mogła przynieść coś więcej niż stratę czasu.

— Pytałeś przedtem — usłyszałem cichy głos i dopiero kiedy ujrzałem twarz tego, którego nazywali Dary, zrozumiałem, że mówi do mnie — o nasze statki, czy latamy, jakie mamy przyrządy nawigacyjne i tak dalej. Potem kazaliście mi się rozebrać. Patrzyliście na mnie tak, jakbyście nic nie słyszeli o naszej biologii molekularnej… o inżynierii genetycznej. Teraz on — wysunął brodę w kierunku Luty — mówi, że jesteście z Ziemi. Jeżeli to prawda…

— Widzisz? — zawołał Fros. — Mówiłem…

— Oczywiście, że prawda — mruknął spokojnie Luta.

— Jeżeli tak — podjął Dary — to nie dziwcie się, że nie chcieliśmy z wami rozmawiać. Nie znacie panujących u nas stosunków…

— Coś niecoś wiemy — burknąłem.

— Coś niecoś, tak — zgodził się. — I nie spodziewajcie się, że jeżeli nie jesteście z miasta Nowych, to dowiecie się od nas czegoś, co dotyczy nas samych. Nie mamy żadnej gwarancji, że nie nawiążecie z nimi kontaktu, a może i więcej… przecież oni są wam bliżsi niż my. Blisko sto lat różnicy. Ta różnica właśnie pouczyła nas, w jak diametralnie rozbieżnych kierunkach rozwijają się nasze cywilizacje… I jeżeli nawet waszą od Nowych dzieli następne sto lat…

— Sto czterdzieści dziewięć — mruknął Luta.

— …Czy sto pięćdziesiąt — ciągnął przedstawiciel któregoś tam pokolenia pierwszej fali gwiezdnej emigracji — to ta z kolei różnica obchodzi tylko was i ich. Dla nas oznacza ona nieistotne niuanse. Dość było tego, co spotkało nas ze strony przybyszów z Ziemi… muszę ich tak nazywać, bo tak ich witaliśmy… to znaczy moi dziadkowie. Wiecie już mniej więcej, co z tego wynikło…

— Wasze doświadczenia… — zaczął Fros, ale Luta przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki.

— Zostaw — rzucił. — O filozofii pogawędzimy kiedy indziej. Mów dalej — skinął w stronę Dariego.

— Już kończę. Nie wiem, co na to powiedzą ci, z którymi tu przyleciałem — posłał przelotne spojrzenie w stronę swoich milczących towarzyszy — ale ja o naszych wewnętrznych sprawach nie będę z wami rozmawiał. To moja odpowiedź na twoje pierwsze pytanie — zwrócił się do Luty. — Natomiast co się tyczy ziemskiej załogi tej stacji i jej losu, mogę cię zapewnić, że żaden z nas ani w ogóle nikt z naszego miasta nie ponosi odpowiedzialności za to, co się stało, cokolwiek to było. Kiedy przyszliśmy tutaj, właz był otwarty, a w kabinie żywego ducha. Nie wiemy nic pewnego, co najwyżej snuliśmy pewne przypuszczenia… i nimi możemy się z wami podzielić. Ale przedtem musicie nas przekonać, że naprawdę przylecieliście z Ziemi. Pokażcie nam wasz statek. To wszystko.

Luta wyprostował się powoli. „Słowa… słowa… słowa…” — przemknęło mi przez myśl. Kto to powiedział? Bohater jakiejś klasycznej tragedii. Nie pamiętam. Stwierdziłem z zadowoleniem, że słowa przybysza z Trzeciej, nie wywarły na nas zbyt dużego wrażenia.

— Zgoda — powiedział Luta rzeczowym tonem. — Postaramy się was przekonać. Niech to będzie pierwszy akt. Bo jeszcze wy musicie przekonać nas, że nie mieliście nic wspólnego z tym, co spotkało tutejszą załogę.

— Rozumiem — odrzekł poważnie Dary.

Odruchowo skinąłem głową. Takie postawienie sprawy wydało mi się możliwe do przyjęcia. Na razie.

Загрузка...