Część 4

Wezwałem automaty. Platforma windy łagodnie nabierając szybkości spłynęła w dół. Nasłuch przyniósł dźwięk wysokiego, przerywanego sygnału. Sprężarki śluzy poszły w ruch.

Luta dotknął ramienia siedzącego obok niego człowieka z Trzeciej — w tlenowych skafandrach wydobytych dla nich z magazynów stacji stali się nie do rozróżnienia — po czym zwrócił głowę w stronę drugiego łazika, stojącego kilka metrów dalej.

— Jeden z was może pojechać ze mną na górę — mruknął. — Ale tylko jeden.

— Nie trzeba — padła odpowiedź. W słuchawkach głos obcego brzmiał dźwięcznie. Głęboki, niski głos człowieka, którego bądź co nie wyprowadzi z równowagi.

— Jestem tego samego zdania — powiedziałem półgłosem. — Wracamy? — rzuciłem głośno.

— Czy wasz statek — podjął z wahaniem obcy — jest przystosowany do poruszania się po powierzchni lądu?

Teraz go poznałem. Głos należał do owego niefortunnego łącznościowca, który postraszył Frosa kodem namiarowym, zamiast zawiadomić Trzecią o naszym przybyciu. Jak go przedstawił Luta? Kleen? Tak, Kleen.

— Nie widzę najmniejszego powodu — warknąłem — dla którego mielibyśmy wam…

— Nie — Luta nie poczekał nawet, aż skończę. — Nie — powtórzył. — Ale możemy wodować.

— Na ilu metrach? — zainteresował się inny głos. Usłyszałem śmiech Luty.

— Widzisz Mur — powiedział z udanym ubolewaniem.

— Robię, co mogę, a oni… — westchnął. — Nie, chłopcy, — podjął po chwili normalnym tonem — na teraz dosyć. Kolej na was.

Dłuższą chwilę w słuchawkach panowało milczenie. Nasłuch przynosił szelest przesypywanych ziarenek piasku.

Kiedy opuszczaliśmy ocean atmosfera była nieruchoma, jakby stężała. Może na tym globie wiatry wieją tylko w głębi lądu?

— Wracamy — odezwał się nowy głos. Tym razem nie miałem kłopotów z jego identyfikacją. — On ma rację — mówił Dary. — Im mniej będziemy o sobie wiedzieć, tym lepiej. Nie budujmy dróg tam, gdzie ma być cisza…

— Aha. Pora na sentencje — rzuciłem ironicznie. — Ale z tą ciszą to ci nie wyszło. Był czas, kiedy ktoś mówił do nas z tego układu. I to całkiem do rzeczy. A my nic, tylko nadstawialiśmy uszu. Tak jak teraz…

— Wiesz, co chciałem powiedzieć — w głosie Dariego zaszła nieuchwytna zmiana. — A wracając do tych, którzy mówili z tej planety — ciągnął — nie wy jedni nadstawialiście uszu…

— Do rzeczy, chłopcy — zabrzmiał senny pomruk Luty.

— Otóż to — podchwyciłem. — Jak mamy wracać, to wracajmy. Tu niczego nie wystoimy.

— Zawracam — zdecydował wreszcie Fros. Jego łazik ruszył, zatoczył ciasny łuk i pomknął w stronę wybrzeża. Nie czekając, aż Luta skończy przekazywać impulsy pokładowym automatom, podążyłem za nim.

— Powiedzmy im — odezwał się milczący dotąd Zara, kiedy od miejsca lądowania «Rubina» dzieliło nas już ładnych kilka kilometrów. — Wszystko jedno teraz czy w stacji. Szkoda czasu…

Jakiś czas nikt nie podejmował wezwania. Łazik trząsł niemiłosiernie, tocząc się po równinie zasłanej sterczącymi z ubitego pyłu głazami. Mimo to nie zwalniałem, żeby nie jechać w kurzu wzbijanym przez pierwszy pojazd.

— Dobrze — zaczął wreszcie Kleen. Jego głos nie brzmiał zbyt pewnie.

— Więc tak, jak… — urwał. Ponownie zapanowała cisza. Dałbym głowę, że chciał powiedzieć «jak uzgodniliśmy» i w ostatniej chwili ugryzł się w język. Odruchowo poszukałem spojrzeniem Luty. Przymknął oczy i nieznacznie poruszył dłonią. Nie ulegało wątpliwości, że nasze myśli biegną tym samym torem. Obcy przesiedzieli całą noc w komorze magazynowej na najniższej kondygnacji, wśród skrzyń z częściami zapasowymi i zdemontowanych pojazdów. Mieli dość czasu, żeby przepuścić przez sito wszystkie informacje, które ich zdaniem powinny nas zadowolić. Uzgodnić każde słowo. Dość było umieścić w ładowni jeden mikrofon, aby teraz podziękować im za łaskę. Niestety, żadnemu z nas nie przyszło to na myśl. Wiem nawet czemu. Przechwytywanie tachdarowych stożków i fal radiowych to zaszczytna i odpowiedzialna służba. Podsłuch z odległości parseków. Ale przez ścianę? Żaden przyzwoity człowiek nie upadnie tak nisko. A my przecież uważamy się za przyzwoitych ludzi. Logika typowa dla naszego świata. Luta ma rację. Nie pozostało nic innego, jak pokiwać głową.

— Dary powiedział prawdę z tym nadstawianiem uszu — podjął po przerwie Kleen. — Odbieraliśmy wszystkie meldunki, jakie stąd szły na Ziemię. Nie powinno was to dziwić… — zająknął się z zakłopotaniem.

— Nie powinno — mruknął Luta — i nie dziwi. Mów dalej.

Myślę, że nie. Stacja utrzymywała z nami łączność otwartym kodem. Specjalnie, żeby nie dawać takim jak ci tutaj powodów do zniecierpliwienia.

— Wcześniej od was — w głosie Kleena nie wiedzieć czemu zabrzmiała ulga — zorientowaliśmy się, że stacja zamilkła. Mamy może nieco gorszą łączność, ale jesteśmy bliżej, prawda? — zawiesił głos, jakby czekał na odpowiedź.

Nikt się nie odezwał. Kleen pomilczał chwilę, zaczerpnął powietrza i mówił dalej:

— Otóż bezpośrednio przed zerwaniem łączności nasze odbiorniki przechwyciły jakieś silne nie zidentyfikowane impulsy. Przybywały stąd, z Drugiej. To ustaliliśmy z wszelką pewnością. A nawet więcej. Nasi astrofizycy doszli do wniosku, że źródeł tych sygnałów czy zakłóceń należy szukać w pobliżu waszej stacji, w promieniu nie przekraczającym trzystu kilometrów. To ostatnie wyliczenie byłoby oczywiście niemożliwe, gdyby nie fakt, że prowadząc od tylu lat nasłuch, mieliśmy dokładne dane dotyczące zależności zachodzących w komunikacji między obu globami. Jedynym wyjaśnieniem, jakie nam się nasunęło, była katastrofa. W pierwszej chwili myśleliśmy o eksplozji wewnątrz samej stacji. Ale operator dyżurujący przy najsilniejszej kierunkowej antenie odebrał zaledwie kilka nic nie mówiących trzasków, które od biedy mogły oznaczać gwałtowne natężenie wiatru słonecznego. Właśnie porównując jego fotogram z zapisami innych, słabszych radiolatarni, zdołaliśmy w końcu zlokalizować źródło emisji. Oczywiście z dużą tolerancją. No i polecieliśmy. Bo jeśli nawet ten chwilowy wzrost promieniowania nie miał nic wspólnego z samą stacją, to wobec niemal równoczesnego zaniku łączności było jasne, że ucierpiała jej załoga. Uruchomiliśmy statek… był starannie pielęgnowany, głównie w celach szkoleniowych… — Kleen mówił coraz wolniej, robiąc przerwy między słowami — Wybrano nas czterech… zachowały się instrukcje, które uzupełniły nasze komputery…

— Wszystko jasne — przerwałem. — Szkoda tylko, że komputery macie o tyle gorsze od anten. Co to właściwie było?

— Nie wiem… — odpowiedział po chwili. — W końcowej fazie lotu straciliśmy stabilność… rezultat widziałeś. W ostatniej chwili Zara odwrócił rakietę dziobem do góry, dając pełne przyspieszenie…

Tak. To przynajmniej brzmiało przekonująco.

— Otworzył dyszę głównego ciągu? — spytałem jeszcze, chociaż odpowiedź nasuwała się sama.

— Tak.

— I co? Sytuacja była taka, że zapomniał przejść na zimne paliwo? Czy w ogóle nie myśleliście już o niczym?

— Manewrował do ostatniej chwili — odparł cicho Kleen. — Spadliśmy metr od ściany, tuż nad przepaścią. Gdyby nie on…

— Mieliście masę szczęścia — odezwał się nagle Luta. — Gdyby Zara odzyskał stateczność kilka sekund wcześniej to znaczy gdyby wydało mu się, że ją odzyskał, starczyłoby mu czasu na zmianę napędu. Przeszlibyście na zimny ciąg i teraz leżelibyście w jakimś wąwozie, prawdopodobnie do góry głowami. Bo statek, który straci stabilność kilka minut przed lądowaniem, nie odzyska jej już do końca. Nawet jeśli przy pulpicie siedzą takie asy jak wy — dodał poważnym tonem. — A tak wleźliście w skałę i to dostatecznie głęboko, by statek pozostał w pionie. Powiedzmy, niemal w pionie… — a teraz kończ o tych sygnałach — jego głos zabrzmiał pół tonu wyżej. — Wiemy już, że wybraliście się w pożyczonej ze szkolnego muzeum rakiecie, aby ratować ludzi. To więcej, niż mogliśmy się spodziewać, przynajmniej po tym, co ofiarowaliście nam dotychczas. No dobrze. A dalej?

— Dalej… — Kleen zawahał się. — właściwie nic. Większość urządzeń pokładowych, anteny, agregaty energetyczne, odmówiły posłuszeństwa. Poszliśmy do waszej stacji i…

— I sadziliście kwiatki — dokończył Luta.

Kleen uniósł ręce w geście wyrażającym bezradność.

— Właśnie — potwierdził. — To znaczy robiliśmy co się tylko dało, żeby przyśpieszyć rozwój hodowli planktonu. Stosowaliśmy pożywki… Ostatecznie, to była nasza jedyna szansa.

Tak. Nie musieliśmy mu mówić, że ta szansa w rzeczywistości równała się zeru. Wiedział o tym równie dobrze jak my.

— Pamiętacie współrzędne punktu, w którym wasi specjaliści zlokalizowali źródło emisji? — spytał Fros.

— Traficie tam? — uściśliłem pytanie.

— Myślę, że tak… — powiedział po chwili niezdecydowanym tonem Kleen. — Nasze mapy zostały wprawdzie w kabinie statku…

— Trafimy — uciął Dary.

— To dobrze — odrzekł spokojnie Luta.

Słuchawki umilkły. Łazik wspinał się właśnie ku szerokiemu siodłu z samotną skałą, spod której po raz pierwszy ujrzałem na własne oczy potomków ludzi, którzy opuścili Ziemię. Opuścili i wyparli się jej, bo rozczarowali ich ziomkowie, którzy niespełna sto lat dłużej ulegali wpływom macierzystej cywilizacji w jej naturalnym środowisku. A potem wyparli się także swojego człowieczeństwa, przynajmniej w biologicznym znaczeniu tego słowa. No i wreszcie siedzą tu koło nas, potulni jak dzieci i opowiadają, jak to ruszyli w kosmos, bez przeszkolenia, bez sprzętu, na archaicznym gruchocie, żeby tylko pośpieszyć z pomocą ziemskiej załodze, której jedyną misją w tym układzie było donieść nam w porę, że ci z Alfy planują jakieś łajdactwo. Siąść i płakać.

Zostałem w tyle. Fros jechał już skrajem plaży, kiedy my wciąż jeszcze podskakiwaliśmy na zboczu pokrytym muldami w kształcie niezgrabnych kopczyków. Luta siedział nieruchomo, z głową przechyloną do tyłu, jakby chciał dać do zrozumienia, że świat przestał dla niego istnieć. Nagle, nie zmieniając pozycji, rzucił krótko:

— Gdzie to jest?

Trwało chwilę, zanim Kleen zorientował się, że pytanie było skierowane do niego. Ubiegł go Dary:

— Myślę, że na płaskowyżu rozciągającym się między tym skalnym pasmem, które już znacie, a tutejszymi Alpami. Koło o promieniu trzystu kilometrów to nie fraszka, ale przeważającą część jego powierzchni zajmuje ocean. Tymczasem to stało się najprawdopodobniej na lądzie.

— Zatrzymaj się, Fros — Luta uniósł głowę i spojrzał przed siebie. Pierwszy łazik raptownie zwolnił, przetoczył się jeszcze kilkanaście metrów i zastopował.

— Co się stało?

— Poczekaj… Mur, jak u ciebie?

Utkwiłem wzrok w jego twarzy, nie wiedząc o co chodzi. Nagle zrozumiałem i powiedziałem szybko:

— Normalnie.

— A ty, Fros?

— Wszystko w porządku. Myślę, że im prędzej, tym lepiej…

— Uhm… Potrzebny będzie transer. Odnoszę wrażenie — Luta zwrócił się do Kleena — że bardzo dobrze wiecie, gdzie jest to, czego szukamy. Tym lepiej. Pojedziemy wodą. Wątpię, czy mieliście kiedyś do czynienia z liną i hakami. Mógłbym wprawdzie dać wam instrukcję — w jego głosie nie dało się wyczuć nawet śladu drwiny — ale przyjemności na później. No, wysiadamy. Fros, podciągnij jeszcze ze sto metrów. Ustawcie łaziki tak jak wczoraj i sprawdźcie strojenie lidarów. Póki co, chcemy mieć spokój…

Pomyślałem, że nie tylko o spokój chodzi, ale nic nie powiedziałem. Spróbujemy odnaleźć to miejsce, o którym mówili obcy… jeśli takie miejsce istnieje. Potem zobaczymy.

Fros z Lonem i Zarą zasiedli w kabinie przed ekranami. Kleenowi i Dariemu wskazał Luta miejsce z przodu, na pokrywie komory ładunkowej. Sam stanął na fotelu, wystawiając głowę z otwartej wieży. Ja ulokowałem się z tyłu, tuż nad wodą. Czułem chwilami uderzenia drobnych kropel w powłoką skafandra i mimo woli pomyślałem o kąpieli. Dałbym nie wiem co za kawałek uczciwego, ziemskiego morza ze zwykłą, słoną wodą, piaskiem i skałami. Klimatyzacja skafandrów działała tym razem rzeczywiście sprawnie, niemniej temperatura atmosfery przekraczała w południe sześćdziesiąt stopni. Konstruktorzy zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy. Ale jedynym izolatorem z prawdziwego zdarzenia pozostawała w dalszym ciągu próżnia.

Transer sunął miękko nad powierzchnią oceanu, burząc wodę elastyczną poduszką siłowego pola i zostawiając za sobą szeroki pas piany. Odbiliśmy od brzegu na odległość kilkuset metrów, po czym wzięliśmy bezpośredni kurs na majaczące w oddali skalne olbrzymy. Zbliżało się południe i po raz trzeci już musiałem podciągnąć zawory, zwiększając dopływ tlenu. Myśl o kąpieli stawała się chwilami nie do zniesienia.

Po pół godzinie lotu góry wyostrzyły się, pociemniały. Ich odbicie w wodzie przypominało świeżo namalowany obraz, świecący mokrymi farbami. Mieliśmy je teraz z lewej burty. Urywały się bezpośrednio nad oceanem, spadając z wysokości dwóch, może dwóch i pół tysiąca metrów pionowymi skarpami. Niepostrzeżenie zaczęły zostawać z tyłu, odsłaniając rozległy płaskowyż, zasnuty fioletową mgiełką. Jeszcze kilkanaście minut i w perspektywie zarysowała się prosta, biaława linia brzegu.

— Dochodzimy? — spytał Fros.

— Poczekaj, co powiedzą gospodarze — mruknął Luta. — No, jak? — rzucił, podnosząc głos. — Zaczynamy czy jedziemy dalej na południe?

Nikt nie zareagował. Uniosłem się na łokciach, żeby lepiej widzieć siedzącą z przodu dwójkę. Byli odwróceni do mnie plecami, ale ich nieruchome sylwetki zdradzały napięcie.

— Podciągnij jeszcze wzdłuż brzegu — zdecydował wreszcie Luta, nie doczekawszy się odpowiedzi.

Transer ponownie opisał łuk, oddalając się coraz bardziej od górskiego pasma zamykającego drogę lądową z terenów otaczających stację w kierunku południowego płaskowyżu. Dłuższą chwilę jechaliśmy w milczeniu. Fros prowadził teraz po stycznej do linii wybrzeża, łagodnie wybrzuszonej i tworzącej w perspektywie szeroki, płaski cypel.

Ląd był coraz bliżej. Z rzadka rozrzucone głazy o zaokrąglonych łbach, wąska, kamienista plaża, nad nią jakby niewysoki próg i dalej idealnie płaska, przypominająca lotnisko równina. Nic, co zatrzymywało wzrok, co zachęcało do zawarcia bliższej znajomości z okolicą.

Dobiegający z dołu szum nagle ucichł. Maszyna zafalowała łagodnie, chwilę sunęła siłą bezwładu, raz i drugi musnęła podwoziem powierzchnię wody, po czym siadła jak wielkie, lądujące ptaszysko. Ponownie zawrzała wyrzucana spod rufy woda. Szybkość spadała gwałtownie, Dary i Kleen musieli dobrze zaciskać dłonie na uchwytach, żeby nie polecieć do przodu. Wreszcie transer wytracił pęd i zatrzymał się w odległości jakichś stu metrów od brzegu. Byliśmy na miejscu.

— Myślę, czy nie powinniśmy się podzielić — zaproponował Kleen, wspinając się ku wieży. Trafił palcami na krawędź włazu i wyprostował się, balansując na szeroko rozstawionych nogach.

Głowa Luty zniknęła we włazie. Jeszcze raz zaświergotały silniki. Transer leniwie ustawił się prostopadle do linii brzegu. Chwilę nie działo się nic, po czym maszynę przebiegł wstrząs. Spod prawej burty strzeliła wąska świetlista smuga. Nie będziemy się rozdzielać. W każdym razie zanim nie przeszukamy kilometr po kilometrze całego obszaru płaskowyżu fotonowymi obiektywami sond.

Kleen zachwiał się i usiadł ponownie. Dary uniósł wreszcie głowę i pochwyciwszy nitkę odrzutu starał się nadążyć wzrokiem za aparatem zwiadowczym. Pomyślałem, że warto zejść do kabiny i popatrzeć na ekran, ale nie chciało mi się ruszyć. Zresztą wolałem nie tracić z oczu tej jakby zamarłej w oczekiwaniu dwójki na pokrywie dziobu.

W ślad za pierwszą sondą poszła druga. W dalszym ciągu w kabinie panowało milczenie. Czyli że w obrazach przekazywanych na ekran nie było nic godnego uwagi. Gdyby sytuacja miała pozostać bez zmian…

Łatwo sobie wyobrazić, co nas czeka, jeśli sondy nie trafią na ślad tego czegoś, co tak wstrząsnęło mieszkańcami sąsiedniego globu, że nie zawahali się postawić wszystkiego na jedną kartę, żeby tylko obejrzeć to z bliska. Jeśli oczywiście cały ten alarm nie wynikał z pomyłki alfiańskich obserwatorów. Pomyłki, uzupełnionej następnie na miejscu, ale już wyłącznie na nasz użytek… Jeśli… jeśli…

Otóż to. Musimy mieć pewność. A to oznacza, że tak czy inaczej zawrzemy bliższą znajomość z obszarem płaskowyżu. Lekko licząc dwa tygodnie jazdy.

— Uhm… — zamruczał nagle Luta — podkręć to… — Widziałeś?! — wybuchnął Fros. — To przecież…

— Nic nie mów… — uciął Luta. — Daj jeszcze raz… Chwila ciszy i kolejny wstrząs. Świetliste smugi strzelały teraz w równych odstępach. Jedna… druga… trzecia…

— Dosyć — powiedział z westchnieniem Luta. — Namierzyłeś?

— Tak. Jedziemy?

W głosie Frosa zabrzmiała jakaś nutka, która bardzo mi się nie spodobała. Nie gorączkował się. Nie krzyczał. Mówił cicho, jakby bał się, że kogoś zbudzi.

— Uwaga — rzucił Luta. — Ruszamy.

— Co to jest? — spytał półgłosem Dary.

Nikt nie odpowiedział. Ciężki pojazd nabierając szybkości ślizgał się nad przybrzeżną płycizną. Jeszcze kilka sekund i szum wody przeszedł w charakterystyczny, wibrujący syk. Transer frunął w górę, wreszcie zakołysał ciężko i ruszył na przestrzał przez bezkresne pustkowie płaskowyżu.

Jazda nie trwała dłużej niż dwadzieścia minut. W pewnej chwili z kabiny dobiegł nieokreślony pomruk i pojazd raptownie zwolnił. Rozejrzałem się uważnie, ale w polu widzenia w dalszym ciągu nie było nic, co mogło zwiastować, że docieramy do celu.

— Wszyscy do środka — zabrzmiał nagle głos Luty. To coś nowego. Wstałem i dałem znak obcym, żeby szli przodem. Kiedy Kleen znikał we włazie, pochwyciłem spojrzenie Dariego. Jego osłonięta szybą kasku twarz była blada jak wtedy, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. A przecież teraz tlenu miał dosyć. Nie doznawał pionierskich rozkoszy rozumnej istoty, która umyśliła przekształcić swój organizm zgodnie z wymaganiami środowiska, zamiast na odwrót. I to nie nagłe wezwanie Luty było przyczyną tej bladości. W jego oczach dostrzegłem lęk.

Zaryglowałem za sobą klapę włazu i wcisnąłem się między fotele. Ekran poświęcał blado, ukazując pustą przestrzeń, bez jednego wzniesienia, jednego zafalowania terenu, za którym mogło się coś ukrywać. Już chciałem spytać Lute, czemu stłoczył nas wszystkich w kabinie, kiedy wzrok mój padł na tablicę nad pulpitem sterowniczym. Jak błękitny świetlik jaśniała lampka kontrolna czujnika ferroindukcyjnego.

— Niewiele tego — mruknąłem, spojrzawszy na ekranik kalkulatora przed fotelem Frosa.

— Niewiele — przyznał Luta. — Masa równa mniej więcej temu tu — uderzył dłonią w pulpit. Zrozumiałem, że ma na myśli pojazd.

— Nie byłeś tu nigdy?

Milczał chwilę, zanim odpowiedział:

— Uhm… Tu nie ma żadnych złóż…

— Widzicie coś? — zabrzmiał głos któregoś z obcych za naszymi plecami.

— Metal — rzucił nie odwracając się Fros. — Prosto przed nami. Mieliście chyba rację — dodał. — Wy i wasi astrofizycy…

— Na razie mamy metal — burknąłem. — Co do racji jeszcze zobaczymy…

Zapanowała cisza. Fros nie spuszczał dłoni z pulpitu sterowniczego, ale silniki szły nieprzerwanie na maksymalnych obrotach. Przelecieliśmy tak jeszcze pół kilometra, zanim w dalekiej perspektywie zamajaczył jakiś kształt. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ktoś porozrzucał tam pryzmę kamieni.

— Wolniej… — mruknął Luta. Palce Frosa podskoczyły na klawiszach. Transer przystopował tak nagle, że poleciałem głową naprzód, uderzając kaskiem w krawędź półki pod ekranami. Nie skończyłoby się na tym, gdyby mnie ktoś w ostatniej chwili nie przytrzymał za stelaż. Prostując się rzuciłem okiem na czujniki i zastygłem w bezruchu. Obok niebieskiego zapłonął jaskrawo czerwony ognik alarmu. Promieniowanie…

— Stop — rzucił Luta.

Pojazd z jadowitym świstem hamownic zadarł rufę i znieruchomiał.

— Ile?

Spojrzałem na tarczę kalkulatora.

— Dwie setne rentgena — powiedziałem. — Tyle, co

— Idź pierwszy — mruknął. — Nie zatrzymuj się. Kiedy dojdzie do pięciu setnych, zawracaj. Wtedy pomyślimy co dalej…

Bez słowa zacząłem się przeciskać do włazu. Musiałem poczekać, aż Fros odblokuje automaty zabezpieczające. Impuls płynący z czujnika promieniowania spowodował, że mechanizm klapy nie pozwalał uruchomić się w zwykły sposób.

Wylazłem w końcu na pancerz, zeskoczyłem i nie spuszczając z oka wskaźnika dozymetru poświęcającego pod okapem kasku, ruszyłem przed siebie.

— Jak tam, Mur?

— Bez zmian — zameldowałem. — Zero, zero dwa.

— Wychodźcie — rzucił Luta, jakby z ulgą.

— Mamy iść za nim? — przerywany głos Kleena świadczył, że kosmonauta z Trzeciej gimnastykuje się właśnie w wąskim okienku włazu.

— Wszyscy? — upewniał się Fros.

— Poczekaj — słowa Luty padały jak uderzenie. — Wy wszyscy czterej pięćdziesiąt metrów za Murem. I ani kroku bliżej. Ty, Fros, odczekasz chwilę i wyjdziesz także. Transer w każdym razie jest tu bezpieczny…

To ostatnie podkreślenie nie zabrzmiało zachęcająco. Może dlatego w słuchawkach zapanowała nagle cisza.

Wprost przede mną, w odległości nie przekraczającej stu metrów, ciemniał szeroki lej. Jego podejrzanie gładkie krawędzie odsłaniały skalne podłoże. Było białe jak kreda. Z lewej i z prawej jak okiem sięgnąć rozrzucone różnej wielkości, przypłaszczone głazy. Pomiędzy nimi łachy brudnego żwiru zmieszanego z żużlem i sadzą. Tu i ówdzie prześwitujące kałuże zastygłego szkliwa.

Szedłem coraz wolniej. Stawiałem stopy ostrożnie, lekko, jakby w obawie, że jakimś nieopatrznym ruchem przywołam z przeszłości tragedię, jakiej to miejsce było świadkiem. Co do jej charakteru trudno było żywić wątpliwości. Dość napatrzyłem się takich widoków na wszystkich możliwych poligonach satelitarnych. Sądząc z rozmiarów wyrwy i promienia rozrzutu szczątków, a także z tego, że w ogóle jakieś ocalały, eksplozja nie była zbyt silna.

Zerknąłem na czujnik i stanąłem.

— Zero, zero trzy — rzuciłem.

— Widzę…

Rozejrzałem się. Nasłuch milczał. Wywnioskowałem z tego, że pozostali zatrzymali się również. Nagle poczułem lekkie muśnięcie na rękawie. Odruchowo rzuciłem głową do tyłu. Za mną stał Luta.

— Powiedziałem, że kiedyś cię postrzelę… — mruknąłem i przestraszyłem się własnego głosu. Chciałem odchrząknąć, ale wydałem tylko suchy skowyt. W gardle utknął mi jakby kłąb suchych trocin.

Nie odpowiedział. W ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Stał lekko przygarbiony, z twarzą zwróconą ku zachodowi, tam gdzie ziemia nie nosiła już śladów wybuchu. Tak się przynajmniej zdawało. Kiedy bowiem powędrowałem za jego wzrokiem, uderzył mnie zarys jakiejś konstrukcji. Nie umiałem skojarzyć jej sobie z niczym konkretnym, ale przecież było w niej coś znajomego…

Nie wiedząc kiedy, ruszyłem i wolnym, odmierzonym krokiem, poszedłem przed siebie. Coraz dalej w tyle zostawał krater, otoczony szlaką i wyżarzoną skałą, coraz wyraźniej rysowały się kontury dziwacznej konstrukcji, której przeznaczenie wciąż pozostawało dla mnie niejasne. Musiała być świadkiem sceny, jaka rozegrała się na tym pustkowiu. Sterczące z niej poskręcane pręty i poszarpane krawędzie blach były dostatecznie wymowne. Zrobiłem jeszcze kilkanaście kroków i nagle zrozumiałem. W ułamku sekundy rozpoznałem rysunek wiązań podwozia, pogięte piasty napędowe, amortyzatory…

Łazik. Nic dziwnego, że od pierwszej chwili ta poskręcana masa żelastwa wydała mi się znajoma. Przybył tu wraz z ludźmi. Przemierzył na pokładzie galaktycznego statku przestrzeń dzielącą gwiazdy. Służył załodze pełniącej służbę na tym niegościnnym globie. Kiedy zdarzyło się coś, co skłoniło ludzi do podjęcia wyprawy na płaskowyż, i to tak nagle, że nie zdążyli nawet powiadomić Ziemi, posłusznie przywiózł ich aż tutaj. I tu został.

Ale nie sam. W odległości kilku metrów za resztkami pojazdu ciemniał na równym, jakby ubitym gruncie, niewielki, podługowaty kształt. Między rozdartymi połówkami kasku przeświecało coś białego. Nieco dalej sterczała w górę dolna część butli tlenowej. Tkwiła skośnie w ziemi, jakby jakiś szaleniec użył jej jako oszczepu.

Nogi niosły mnie dalej, chociaż zdawałem sobie sprawę, że powinienem stanąć i poczekać na Lutę. Minąłem wrak łazika i nie myśląc o niczym, krok po kroku zbliżałem się do tego porzuconego bezładnie skafandra, zbyt, obszernego teraz jak na to, co w sobie mieścił. Wreszcie stanąłem. Dostrzegałem kątem oka, że za pierwszym widnieje drugi, taki sam kształt, że dalej są jeszcze inne, ale nie mogłem oderwać wzroku od owej białej masy, widocznej spod postrzępionych włókien kasku.

Za moimi plecami rozległ się zdławiony okrzyk. Usłyszałem tupot nóg i ciężki oddech biegnącego. Nie odwróciłem się. Obok mnie przemknął cień. Za nim następny. — To Nulen — wydyszał Kleen.

Powoli uniosłem głowę. Kilkanaście metrów dalej ujrzałem sylwetkę klęczącego nad zwłokami człowieka i w tym samym momencie uprzytomniłem sobie, że nigdy w życiu nie słyszałem imienia „Nulen”.

— To Teller — zabrzmiał tuż za mną pomruk Luty. Odwróciłem się. Chwilę patrzył mi w oczy, następnie skinął głową i jakby odpowiadając na moje pytanie, powiedział:

— Jego aparat. Nigdy się z nim nie rozstawał…

Ponownie spojrzałem pod nogi. Tuż obok kasku widniał biały niegdyś pas ucięty równo jak nożem. Wyrwany w połowie zaczepu przytrzymywał duży staroświecki futerał. Wyprostowałem się i zwróciłem głowę w stronę Luty, ale nie zastałem go już na poprzednim miejscu. Stał kilka metrów dalej wpatrzony w coś, co także było kiedyś człowiekiem. Nagle pochylił się nisko. Przez chwilę widziałem tylko butle na jego plecach, po czym wstał, unosząc w otwartej dłoni jakiś niewielki przedmiot przypominający z daleka zapalniczkę. Przyglądał mu się kilka sekund, następnie odpinając kieszeń na piersi mruknął:

—. Mykin. Znałem go…

— Ten drugi to Ron… — zabrzmiał w słuchawkach słaby głos Kleena. Nie podchodź, Dary. Nie trzeba…

— Mykin — powtórzył Luta. — Teller i Mykin.

— A Yianden? — spytał bardzo cicho Fros. Uniosłem głowę. Jego wysoka, szczupła sylwetka widniała w odległości dobrych trzydziestu metrów. Stał jak skamieniały.

— Nie wiem — rzekł po chwili Luta. — Nie ma go. Jak dotąd…

Coś mnie tknęło.

— Jak to? — powiedziałem nieswoim głosem — a tamci?

— Tamci?… — powtórzył jak echo.

Błyskawicznie omiotłem spojrzeniem grupę otaczającą dwa pozostałe ciała. Stojący najbliżej poruszył się. Za szybą kasku mignęła mi twarz Dariego. Chwilę mierzył nas wzrokiem, po czym zaczął bardzo uważnie przepatrywać teren, jakby czegoś szukając. Ale oprócz roztrzaskanego łazika, nas i tych czterech leżących płasko na brudnym żwirze, w zasięgu wzroku nie było nic ani nikogo.

— Tamci? — jeszcze raz powiedział Luta. — To nie nasi…

Poczułem na skórze strużki potu. Jeszcze nie rozumiałem. Wiedziałem tylko, że stało się coś, co potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Mój brak zaufania…

Oprzytomniałem. Na ułamek sekundy przestałem widzieć. Ogarnęła mnie wściekłość. Więc to tak…

Bez zastanowienia skoczyłem w ich stronę. Potknąłem się, przeleciałem głową do przodu kilkanaście kroków, złapałem równowagę i już byłem przy nich. Miałem ich. Dopadłem pierwszego, nie zdając sobie sprawy, kto to jest, porwałem go obiema dłońmi za skafander na piersi i zacząłem nim trząść, wkładając w to całą siłę ramion.

— Tak?! — wysyczałem. — Mieliście nasłuch?! Odebraliście impuls eksplozji i już wiedzieliście, że to właśnie tutaj? Stacja umilkła, więc polecieliście ratować ludzi, tak?! Tylko ludzi! Pomimo, że nie zajmowaliście się lotami. Nie mieliście techników rakietowych, nawigatorów, pilotów. Nic, tylko przechowywane w charakterze pomocy szkolnych statki, którymi wasi protoplaści przylecieli z Ziemi! Cóż to dla was! Bylibyście tu przed nami, gdyby nie puste brzuchy! My zjawilibyśmy się na gotowe, prawda?! A to — cofnąłem się, teraz dopiero zamajaczyła mi przed oczami twarz Kleena, i podskoczyłem do bielejących na ziemi kości — to spadło z nieba, tak?! — wrzasnąłem. — I ten drugi!

— Zostaw, Mur. — głos Frosa dobiegł mnie jak przez watę. — Teraz to już nie ma sensu…

— Sensu?! — podchwyciłem. — Zobaczymy — oparłem dłoń na kaburze. — Na razie leży ich tylko dwóch — zniżyłem głos. — Trochę mało, gdyby chcieli tu przyjeżdżać z pielgrzymkami. I żeby sobie pewne rzeczy dobrze wbili do głowy. Będziecie mówić?!

Żaden nie odpowiedział. Nie poruszyli się nawet. Stali jak wmurowani z opuszczonymi głowami. Jeden tylko Kleen wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Jego wargi poruszyły się, ale nie dobiegł mnie najcichszy dźwięk. Atmosfera była nieruchoma. W całym otoczeniu panowała martwa cisza. Tak właśnie — przemknęło mi przez myśl — powinny wyglądać cmentarze dla tych, którzy ruszają ku obcym gwiazdom.

Poczułem, że mięśnie mi wiotczeją. Przytłaczał mnie ciężar kasku, najchętniej zdarłbym go z głowy, poszedł przed siebie sto, dwieście kroków, upadł na piasek i zasnął. Odruchowo sięgnąłem do karku i zwiększyłem dopływ tlenu. Czekałem na coś, co miało się wydarzyć, chociaż z każdą chwilą narastała we mnie świadomość, że czekam na próżno.

— Zginęli od razu — dobiegł mnie niewyraźny głos Luty. Obejrzałem się. Pochylony nad skafandrem Tellera wodził wokół lufą dozymetru. — Ale nawet gdyby ocaleli w czasie wybuchu — ciągnął prostując się — nie mieli żadnych szans…

Tak, oczywiście — przebiegło mi przez myśl. Po co o tym mówić?

— Weź ich, Fros — Luta szedł powoli w stronę Kleena, nie spuszczając z niego wzroku. — Weź ich i patrz im na ręce. Mają je nie od parady. Gorzej z głowami. Naprawdę myśleliście — stanął tak blisko, że Kleen odruchowo zasłonił się ramieniem — że ktokolwiek z nas uwierzy w te bzdury o kierunkowych antenach, które potrafią zlokalizować źródło sekundowego sygnału na sąsiedniej planecie? I w ten nagły atak solidarności, który tak wami wstrząsnął, że nie zważając na wszystko, co nas dzieliło, zaryzykowaliście pewną śmierć, aby tylko sprawdzić, czy naprawdę w niczym już nie można nam pomóc? Wierzę, że chodziło o stację. Na to zgoda. Ale nie o ludzi. Domyśliliście się, że wasza pierwsza czy któraś tam z kolei wyprawa narobiła tu bigosu, i przylecieliście zobaczyć, czy przypadkiem nie da się skorzystać z okazji. Zrobiliście to. Rozbiliście statek. Znaleźliśmy was konających z głodu. Wszystko to prawda. A jednak wasza misja osiągnęła powodzenie… przynajmniej do pewnego momentu. Gdyby nie brak energii i głód, zgotowalibyście nam cieplejsze powitanie, czy nie tak? Może nawet gorące. Bardzo gorące. Piękny plan. Opanować stację, przejąć jej wyposażenie i zdobyć kontrolę… może nad całym układem, przynajmniej na długie lata. Doskonale zdawaliście sobie sprawę, co oznacza dla jednej ze stron walczących na waszej planecie obsadzenie własną załogą ziemskiej bazy na Drugiej. No, a potem…

— Mówiłem — w głosie Dariego brzmiała gorycz — żeby powiedzieć prawdę. Wytłumacz im teraz, jeśli potrafisz…

— Przylecieliśmy, żeby ratować naszych — powiedział po chwili wahania Kleen. — Były dwa statki… nie mieliśmy ich więcej. Znaliśmy współrzędne punktu lądowania… to właśnie tutaj. Nie chciałem, żebyście wiedzieli o naszych próbach… o tym, że latamy.

— Przecież — odezwał się naraz Fros — sami przyprowadziliście nas tutaj. Jak mogliście sądzić, że zdołacie ukryć przed nami to wszystko…

— Tak właśnie wtedy powiedziałem. Że kiedy tu przyjdziemy, i tak poznacie prawdę — Kleen mówił coraz szybciej. — Liczyliśmy się z tym. Ale jak długo sami nie wiedzieliśmy nic pewnego, wolałem nie mówić. Zrozumcie, nie możemy dopuścić, żeby Nowi dowiedzieli się o naszych statkach. Wówczas zastalibyście tu nie nas, a ich.

— To oczywiście ogromna różnica — rzucił sarkastycznie Luta. — Ale nie wiem, czy akurat dla nas…

— Tak — odparł z przekonaniem Kleen. — Bo to nie było tak, jak mówisz. My po prostu…

— No, dobrze — uciął wreszcie Luta. — Na teraz dosyć. Wierzę, że macie nam to i owo do powiedzenia. Może jeszcze posłuchamy sobie tej waszej nowej wersji… w wolnej chwili. Teraz mamy ważniejsze sprawy. Wspomniałem przed chwilą o humanitaryzmie. Chodź ze mną Mur.

Nie zareagowałem. Moje myśli pełzły leniwie, jak pasma dymu, przez które prześwitują momentami fragmenty obrazów, jakieś pozbawione logicznego sensu wizje, giną, pojawiają się ponownie w zmienionym kształcie…

Odcięli się od historii. Własnej, ziemskiej historii. Jedni i drudzy. Polecieli ku gwiazdom szukać nowej jakości życia. I zaraz na progu cofnęli się o stulecia. Przecież to absurd. Kompletna bzdura. Ta wyprawa i nasze warowanie w ciasnej skorupie na globie, gdzie człowiek najlepiej się czuje o tak… musnąłem spojrzeniem ciemniejące na ziemi zwłoki. Czego my tu właściwie szukamy? My i ci, co polecieli szukać szczęścia z dala od swoich, jak znudzęni kochankowie. Co jeszcze chcemy sprawdzić? Dla kogo to? Żeby chociaż naprawdę chodziło o coś nowego. Ale oni tylko kopiują żałosną, choć może i zwycięską w efekcie szarpaninę, jaka była udziałem ich przodków, tych samych, od których się odżegnali… To nie może być prawda. Żebym tylko zdołał zebrać myśli… Dociec, gdzie tkwi ukryty sens tej całej farsy, obfitującej w tragiczne epizody…

— Mur!

Oprzytomniałem. Potrząsnąłem głową i szybko spojrzałem za siebie. Luta był już przy transerze. Otworzył klapę skrzynki narzędziowej w dolnej części kadłuba i nisko pochylony grzebał chwilę w jej wnętrzu. Nie zdążyłem przejść nawet połowy drogi, kiedy wyprostował się. Na ziemię spadły dwa podłużne przedmioty. Poznałem je od razu. Zwykłe stalowe saperki, jakich używa się po burzach piaskowych do usuwania zasp.

Przyjrzał im się, mruknął coś niezrozumiale i ponownie zagłębił się w otwartej wnęce. Po chwili obok pierwszych pojawiły się dwie dalsze łopatki. Luta starannie zamknął skrzynkę, obejrzał się, podniósł wydobyte narzędzia i ruszył w moją stronę. Przyspieszyłem, podszedłem do niego i wyjąłem mu z ręki dwie łopatki, jakbym go chciał uwolnić od zbyt dużego ciężaru. Nie zatrzymaliśmy się ani na moment.

— Ja bym… może ja też… — Fros zająknął się i umilkł.

— Nie spuszczaj ich z oka — powiedziałem. — Wiesz teraz, do czego są zdolni.

— Poczekaj — dodał Luta. — To już niedługo…

Stanąłem przy zwłokach Tellera, pochyliłem się i kantem łopaty nakreśliłem na ziemi podłużny prostokąt. Następnie, nie oglądając się na pozostałych, zacząłem kopać.

— Weź to — dobiegł mnie w pewnej chwili przytłumiony, jakby niechętny pomruk Luty. Odruchowo poszukałem go spojrzeniem. Stał przed stłoczonymi w ciasną grupę obcymi i podawał im saperki. Dwie. Dwie dla nas i dwie dla nich. Rachunek się zgadzał. Gdyby taki rachunek w ogóle istniał.

Kleen trzymał łopatki na wyciągniętych przede siebie dłoniach i przyglądał im się, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Wreszcie odwrócił głowę.

— Gdzie? — usłyszałem jego głos.

— Może tam gdzie to się stało — odpowiedział ktoś niezdecydowanym tonem.

— Jak uważasz, Lon?

Nie chcą, żeby leżeli przy naszych — przebiegło mi przez myśl. Przyjąłem to bez gniewu. Po prostu stwierdziłem fakt. Odwróciłem się i spokojnie uderzyłem łopatą w twardy, jakby zmieszany z drobnymi okruchami żwiru grunt Drugiej.

— Zróbmy to tam, gdzie leżą. Uważam, że cała ta narada jest bez sensu.

— Tak myślisz?

— On ma rację, Kleen…

Przydałby się kilof. Ostrze łopaty dźwięczało trafiając w kamienie, ześlizgiwało się, poruszenie każdej grudki ziemi wymagało największego wysiłku, popartego ciężarem całego ciała. Tuż obok rytmicznie uderzała saperka Luty. Do tych dźwięków po chwili dołączyły dalsze. Pomyślałem, że jak ten glob długi i szeroki, jedynym, co teraz mąci jego ciszę, jest ten zmieszany brzęk łopat. Ale nie. Te głosy nie zmieniały niczego. W nich także była cisza przestrzeni.

Godzinę później stałem odwrócony plecami do czterech niewysokich podłużnych pryzm i patrzyłem, jak Luta z powrotem lokuje saperki w skrzynce narzędziowej. Zatrzasnąwszy pokrywę, nie skierował się jednak w naszą stronę, a wspiął na pancerz i zniknął w otwartym włazie. Słyszałem jego nierówny, przyśpieszony oddech. Rozległ się charakterystyczny syk starterów i pojazd powoli ruszył z miejsca, wykręcając dziób w kierunku zalanego szkliwem krateru. Klapa włazu zamknęła się z głośnym stukiem.

— Odejdźcie trochę w kierunku morza — dobiegło z kabiny. — Tu jednak jest ciągle to zero, zero trzy.

Rzuciłem okiem na okienko dozymetru. Zapomniałem o nim. Kilka minut mniej czy więcej nie gra wprawdzie roli, ale tu i tak nie zostało już nic do zrobienia.

— Chodź, Fros — powiedziałem. — Niech idą przodem.

— Poczekaj chwilę…

Obejrzałem się. Stali przed usypanymi przez siebie kopcami, nisko pochylając głowy. Jeden obok drugiego, równo jak w szeregu. Mimo woli wzruszyłem, ramionami. Odczekałem kilkanaście sekund i rzuciłem:

— Dość tego. Trzeba było pomyśleć zanim skleciliście te wybuchające pudła. Zanim zerwaliście kontakt z Ziemią. Na waszym miejscu zastanowiłbym się nad tym. Ale nie tu. Fros, przemów im do rozsądku.

— Chodźcie… — odezwał się cicho Dary. — Dzień się kończy…

Spojrzałem w górę. Atmosfera wypełniająca kulę globu znowu już zgęstniała. Zatarte kontury lądów i mórz przesłaniały pasma chmur.

— Ciekawe — zabrzmiał przepojony goryczą i jakby złością głos, którego w pierwszej chwili nie poznałem — czy nam też usypią takie kopce… Jak myślicie?

'Przemilczeli to. Ja także. Tylko Fros zamruczał, jakby protestując, zresztą bez przekonania.

— Nie wiecie? — poznałem teraz. To był Zara. — Pewnie, że nie wiecie. Oni sami ntie wiedzą…

— Idźcie prędzej — warknąłem. Przechodzili właśnie koło mnie, zmierzając w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stał transer. Żaden z nich nie obdarzył mnie spojrzeniem, ale przyśpieszyli. Fros podążał za nimi w odległości kilkunastu kroków. Wszystko razem przypominało scenę z jakiegoś historycznego filmu. Jeńcy, prowadzeni przez pustynię, budzący jednak nie większe współczucie niż konwojujący ich żołnierz. Nonsens.

— Poczekajcie — rozległ się naraz głos Luty. — Już wracam.

— Znalazłeś coś? — spytał szybko Fros.

— Uhm…

Obcy niespokojnie poruszyli głowami.

— Coś… czy kogoś? — rzuciłem, spoglądając w stronę pojazdu.

— Nie.

Klapa włazu uchyliła się. Ujrzeliśmy podwójną lufę fotonowej lornetki, a za nią górną część kasku. Nie wychylając się spoza pancernej osłony wieży, Luta lustrował chwilę teren. W pewnym momencie zauważyłem, że anteny lidaru drgnęły i nieznacznie zmieniły położenie.

— Jest coś? — gorączkował się Fros.

— Pole startowe. Taki mały, wypalony krążek… i rozwalona konstrukcja nośna. Ale statku ani śladu.

— Może tam właśnie lądowali — powiedziałem z namysłem — i nic więcej?…

— Nie — odparł stanowczym tonem. Statek był raczej niewielki. Ten, który leży tutaj… sproszkowany, jeśli nie wyparował. Oprócz niego łazik. Także jeden. A pole startowe jest czyste. To znaczy…

— Wracaj już — przerwałem. — Sam mówiłeś, że jest ciągle zero, zero trzy.

— Dobrze — zgodził się po chwili. Przez moment widzieliśmy jego dłoń, sięgającą do uchwytu klapy, po czym zaświergotały silniki, transer zawrócił w miejscu i lekko potoczył się w naszą stronę.

— Więc to pole… — zaczął Fros, ale przerwałem mu gwałtownym ruchem ręki.

— Nie możesz poczekać?! — syknąłem. — Mało ci jeszcze?

Zapanowała cisza.

Luta nie ryglował widać klapy włazu, bo kiedy tylko transer przystopował, nad wieżą ponownie ukazała się jego głowa.

— Wsiadajcie — mruknął. — Najwyższy czas wracać. Wrócimy tu… ale nie prędko. Przynajmniej tak mi się zdaje… No, Fros — dodał zmieniając ton.

Wezwany zbliżył się do pojazdu, obejrzał raz, potem drugi, wreszcie potrząsnął głową i szybko, płynnymi ruchami wdrapał pod wieżę. Nie czekając aż zniknie w kabinie, zająłem swoje dawne miejsce z tyłu. Patrzyłem, jak Kleen, po nim Dary i pozostała dwójka lokują się na klapie komory ładunkowej. Tym razem żadnego z nich nikt nie zapraszał do środka.

Fros z pewnością tkwił już w swoim fotelu przed pulpitem sterowniczym, ale transer wciąż jeszcze stał bez ruchu. Luta wychylony do połowy ciała z wieży wpatrywał się w niewyraźne z tej odległości prostokątne kopczyki obcej ziemi. Nagle przechylił się przez burtę i położył dłoń na ramieniu siedzącego najbliżej Kleena.

— Popatrzcie tam, chłopcy — powiedział swoim normalnym, sennym głosem. Wezwanie było zbyteczne, ponieważ obcy, ilu ich było, nie spuszczali wzroku z miejsca, któreś, im wskazał. Mimo to powtórzył:

— Popatrzcie tam. Przypatrzcie się dobrze. Tak wyglądają ludzie pojednani. I tylko tak. Prawda? Zwłaszcza jeżeli dzieli ich coś więcej niż na przykład kolor włosów jak myślicie? Otóż nieprawda — ciągnął niezmienionym — Tak się składa, że my na Ziemi wiemy to bardzo dobrze. Nieprawda. Ale tego właśnie — podniósł odrobinę głos — wy musicie się dopiero nauczyć…

Загрузка...