CZĘŚĆ PIERWSZA. KRAINA ZIMNYCH CIENI

Rozdział 1

Księżna Theresa stała przy oknie w Theresenhof i wzdychała zrezygnowana. Jakież to było podniecające podjąć działania na własną rękę i zobaczyć biskupa Engelberta oraz kardynała von Grabena, jak wiją się przygwożdżeni jej oskarżeniami. Widzieć Engelberta, który ranił ją boleśnie przez tyle lat, upokorzonego, odartego z godności, nazwanego publicznie pospolitym złodziejaszkiem. A poza tym dokonała wielkiego czynu: zdołała zmusić ich, by jej powiedzieli, gdzie przetrzymują Tiril. Teraz jednak Theresa wróciła do codzienności, znowu trwała w lęku i niepokoju o najbliższych, a na dodatek nie miała komu opowiedzieć o swojej triumfalnej wyprawie do Heiligenblut. Theresa nie cierpiała tego, że to akurat ona w ich małym gronie musi reprezentować przyziemność. Owszem, Erling był taki sam, również nie miał żadnych powiązań ze światem duchów, ale jemu wolno było uczestniczyć w niezwykłych przygodach. Nie musiał jak ona siedzieć i umierać ze strachu, nie mając pojęcia, co się dzieje z nieobecnymi, jego zadania nie ograniczały się tylko do decyzji, czy dom potrzebuje nowych prześcieradeł ani jakie dania podać na obiad gościom.

Ale ktoś musiał przecież wziąć odpowiedzialność za dwoje pozostałych w domu dzieci, Taran i Villemanna, a tego akurat zadania księżna podjęła się chętnie.

Choć cudownie byłoby towarzyszyć Erlingowi i Dolgowi, móc im pomagać w drodze. Miała przecież zaledwie pięćdziesiąt lat. Dlaczego traktują ją niczym starszą panią?

No, w tym przypadku to pewnie nie o wiek chodziło. Okazywano po prostu respekt damie wysokiego rodu, a przy tym babci i w ogóle osobie godnej szacunku.

Dziesięcioletnia Taran wbiegła do pokoju rozgorączkowana, z wypiekami na twarzy. Tuż za nią ukazał się Villemann.

– Babciu – zaczęła Taran. – Czy babcia pozwoli, że coś powiem?

– O mój Boże – roześmiała się Theresa. – Od kiedy to stałaś się taka grzeczna? Tego typu uprzejmych zdań staraliśmy się nauczyć cię wiele lat temu, ale bez skutku. Bardzo ładnie to powiedziałaś, Taran. I, oczywiście, masz moje pozwolenie.

Dziewczynka była niezwykle przejęta.

– Babciu! Ja odkryłam, czym jest szczęście!

– Naprawdę? – wykrzyknęła Theresa ze śmiechem. – No to nieźle, bo chyba dotychczas nikt tak naprawdę nie potrafił wyjaśnić słowami, czym w istocie szczęście jest.

– No, a babcia jak myśli, czym ono jest?

To dwoje norweskich szczerych oczu, poczucie bezpieczeństwa u boku szlachetnego człowieka…

Nie, co to za rojenia akurat w tej chwili…

– Cóż – rzekła z bijącym mocniej od tych zakazanych myśli sercem. W końcu jednak zdołała je od siebie odpędzić. – Cóż, ja właściwie nie wiem, moje dziecko. Szczęście to nie jest jakiś trwały stan. Raczej krótkie, ale za to bardzo intensywne chwile. Błyski radości. Takie, kiedy chce się głośno krzyczeć. Ale co ty odkryłaś?

Taran patrzyła na nią oddychając szybciej, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, uprzedził ją Villemann.

– Ja myślę, że szczęście to jest, kiedy człowiek wieczorem przed zaśnięciem jest zadowolony z dnia, który minął – oświadczył swoim. najgłębszym, „dorosłym” głosem.

– Bardzo pięknie to ująłeś, Villemannie – rzekła Theresa z powagą. – Chyba nigdy nie słyszałam bardziej odpowiedniego określenia szczęścia.

Chłopiec rozpromienił się, uśmiechnięty od ucha do ucha, pokraśniał z zadowolenia. Człowieka przepełnia radość, kiedy patrzy na to dziecko, pomyślała Theresa.

– No, a ty, Taran? Co ty chciałaś powiedzieć? – zwróciła się do wnuczki, która z niecierpliwością przestępowała z nogi na nogę.

– Ja też wymyśliłam coś bardzo pięknego i chciałam, żeby właśnie babcia to usłyszała.

– No to słucham cię.

Jaka to się robi ładna dziewczynka, stwierdziła przy tym. Za jakiś czas unieszczęśliwi wiele chłopięcych serc.

Taran wyrecytowała głosem łamiącym się z dumy:

– Najbliższa kuzynka szczęścia ma na imię ulga.

Theresa odczekała chwilę, by słowa przebrzmiały. „Najbliższa kuzynka szczęścia ma na imię ulga…”

– Cudownie, Taran! Naprawdę ulga to najintensywniejsza forma szczęścia.

– Tak! – potwierdziła Taran z promiennym wzrokiem. – Bo przecież byliście wszyscy tacy szczęśliwi, kiedy my z Dolgiem i z Villemannem wróciliśmy z tej naszej strasznej wyprawy.

Wszyscy troje wiedzieli, że teraz dziewczynka trochę przesadza. Tylko Dolg w czasie tej wyprawy przeżywał straszne chwile. Reszta spała spokojnie przez całą noc.

– Masz rację – przyznała jednak Theresa. – A pomyślcie, jakiej ulgi wszyscy doznamy, kiedy tata i mama, i Erling znowu będą w domu!

Och, cóż za głupstwa wygaduję, skarciła się w myśli. Nie powinnam przypominać malcom o nieszczęściu rodziców. Dodała więc pospiesznie:

– A poza tym istnieje wiele różnych form ulgi, przeżywamy to niemal codziennie. Na przykład, kiedy znajdziemy rzecz, której nam bardzo brakowało. Albo wykonamy bardzo trudne zadanie.

– Albo jak się w końcu dotrze do toalety, kiedy się, człowiekowi bardzo chce – palnął Villemann.

– Villemann! – pisnęła Taran oburzona. – Czy ty zawsze wszystko musisz popsuć?

Theresa nie chciała zawstydzać chłopca.

– To przecież naprawdę tak jest, Villemann. Widzieliście wielokrotnie Nera, kiedy zrobił, co trzeba. Biega wtedy w kółko jak szalony, że mu nareszcie ulżyło.

– No, ja mówię wtedy, że on tańczy wielki taniec zwycięstwa! – zawołał Villemann. I zaraz spoważniał. – Och, babciu, jak ja okropnie tęsknię za Nerem.

– Ja też – potwierdziła Taran. – A za mamą i tatą je – bardziej. Czy nie moglibyśmy spróbować ich odnaleźć?

– Naprawdę bardzo bym tego pragnęła – powiedziała Theresa z westchnieniem. – Ale ktoś przecież musi być w domu, gdyby na przykład mama Tiril nagle wróciła.

Dzieci rozumiały sytuację.

– A co będzie z tymi rzeczami na schodach werandy? Dlaczego nie wolno nam ich ruszać? – zapytała Taran.

– Dobrze wiesz, dlaczego – odparł Villemann ostro. – Dlatego, że jeśli ich dotkniemy, to umrzemy!

– Nie, bo kucharka powiedziała, że tam straszy.

– My naprawdę nic pewnego nie wiemy – westchnęła Theresa. – Poza tym, że te kamienne tablice są śmiertelnie niebezpieczne.

– A czy ci sympatyczni żołnierze jeszcze do nas przyjadą? – zapytała znowu Taran z właściwą jej zmiennością zainteresowań.

– To możliwe – odparła Theresa. – W każdym razie obiecali, że kiedy wyruszymy na poszukiwanie Tiril, oni pojadą z nami. Zresztą wtedy to ja też na pewno pojadę, bo to ja odkryłam, gdzie się Tiril znajduje.

– I my. z tobą, babciu! – zawołał Villemann. – My z tobą!

Och, dzieci, znowu będę musiała was rozczarować, pomyślała księżna. Nie miała jednak dość sił, by im to powiedzieć, więc milczała.

– Najpierw powinniśmy odnaleźć waszego tatę – rzekła po chwili, by odwieść ich myśli od wspomnień o matce. – Och, żebyż już oni wszyscy wrócili do domu. Tata i Nero, i… wuj Erling, a także inni, którzy z nimi poszli.

Mój Boże, aż tyle wysiłku potrzeba, by wymówić imię Erlinga? I to tylko dlatego, że tak strasznie pragnie je wymawiać, ale boi się, że inni usłyszą podniecenie w jej głosie, zobaczą jej promienny wzrok…

Pospiesznie zajęła się jakimiś codziennymi sprawami tak, by dzieci nie zaczęły znowu rozpytywać o Móriego.

Nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, ile naprawdę malcy wiedzą. Nie wierzyła, że myślą, iż ich ukochany tatuś, ich wzór we wszystkim, a poza tym „największy czarnoksiężnik na świecie”, nie żyje. Zresztą oboje sobie chyba zdawali sprawę z tego, że tak właśnie jest, tylko byli absolutnie przekonani, że starszy brat, Dolg, potrafi go przywrócić do życia. Ich wiara w magiczne zdolności Dolga była niezłomna.

I dlatego ani się nie bali, ani nie byli pogrążeni w rozpaczy. Za co Theresa szczerze dziękowała losowi.

Wystarczająco dokuczały jej własne obawy i lęki.

Móri…

Czy jeszcze kiedyś go zobaczą?

Tyle sił miał przeciwko sobie.

Czy zdarzyło się kiedyś, że ktoś powrócił z tamtego świata?

Czy też, ściślej biorąc, z przedsionka śmierci. Sam Móri mówił przecież, że to się nazywa kraina zimnych cieni, miejsce, do którego trafiają ci, którzy zostawili na ziemi jakieś nie załatwione sprawy. Móriemu powiedziały o tym duchy. Tam odsyłano tych, którzy wątpili – i dlatego po śmierci stawali się upiorami – albo tych, którzy…

Nie, Theresa nie pamiętała dokładnie, jak to było, słowa Móriego powodowały wstrząs w sercu szczerze wierzącej katoliczki, jaką była.

Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami, powtarzała w duchu, starając się jednocześnie pokazać nieuważnej Taran, jak się szyje ściegiem petit point.

Święta Matko, ja wiem, że Móri nie jest katolikiem, ale spójrz łaskawie i na niego.

Rozdział 2

Rzeczywiste wydarzenie, czyli to, co było widać z zewnątrz tamtego strasznego dnia przy skale Graben, kiedy ludzie kardynała napadli na trójkę przyjaciół, sprowadzało się do tego, że Móri został na wylot przeszyty mieczem.

Tiril zdążyła to zobaczyć w ostatnim momencie, zanim napastnicy ją uprowadzili. Spostrzegł to również Erling w chwili, gdy zepchnięto go z krawędzi skały, w przeraźliwie głęboką otchłań.

Nikt jednak nie widział walki Móriego ze śmiercią. Dokonywała się ona w nim samym, w jego duszy, i, oczywiście, również w jego ciele.

Móri widział, jak Erling spada ze skały, co musiało oznaczać śmierć, ale nic nie wiedział o cudownym ocaleniu przyjaciela.

Widział też, że jego ukochana Tiril została uprowadzona przez ordynarnych rzezimieszków. Myślał w tej chwili o trójce swoich dzieci, które traciły oboje rodziców, zostawały na świecie same i bezbronne.

Dlaczego bardziej stanowczo nie ostrzegał o niebezpieczeństwie, które wyczuwał? Dlaczego nie zmusił żony i przyjaciela, by zawrócili i nie wchodzili na złą skałę z ruinami zamku Graben? Powinien był nawet użyć siły, powinien przekazać im dręczący go lęk, zmusić, by porzucili plan penetracji ruin.

Teraz już było za późno. Wszystko stracone.

Móri, czarnoksiężnik z Islandii, wiedział, że jego ostatnia godzina nadeszła. Nikt nie byłby w stanie przeżyć takiego cięcia mieczem, zwłaszcza ze ostrze przeszło na wylot, naruszając wszystkie organy wewnętrzne.

Móri wiedział, że Erling nie ma znaczenia dla kardynała i jego ludzi. Strącili go po prostu ze skały, żeby się go pozbyć. Wiedział także, iż Tiril będą się starali wziąć żywcem, by wydobyć z niej wszystko, co wie, nawet gdyby przyszło uciekać się do tortur.

Ale jego, czarnoksiężnika, wszyscy tamci się bali. Już dawniej mieli okazję posmakować jego magicznej sztuki, co z pewnością znającego się na czarach kardynała przerażało. Móri musi umrzeć, dla niego nie będzie miłosierdzia.

Dlatego ludzie kardynała działali z taką bezwzględnością.

Kiedy świat wokół bardzo szybko pogrążał się w mroku i śmierć ogarniała ciało Móriego, przeżył to, co wielu innych przeżywa w ostatniej godzinie.

Znalazł się wysoko ponad swoim ciałem, leżącym na ziemi, samotnym teraz i opuszczonym, kiedy wszyscy zniknęli. Z daleka, ze stromego zbocza docierały do niego rozpaczliwe krzyki Tiril, ale i one ucichły nagle i niespodziewanie.

Spokojna obojętność, ten bardzo przyjemny stan, który w pewnej chwili ogarnia umierającego, pochłonęła również islandzkiego czarnoksiężnika. Wszystko zdawało się po prostu piękne, nic więcej już nie miało znaczenia. Spoglądał na swoje opuszczone ciało na trawie i doznawał zdziwienia, nie czul żalu, nic go nie bolało.

Niedługo jednak trwał tak w górze ponad lasem, mniej więcej na wysokości czubków drzew. Powoli pogrążał się w mroku, który wydawał się być tunelem, ponieważ na końcu majaczyło światło. Ale trudno mu było rozstrzygnąć, czy to tunel, spirala czy po prostu ciemna przestrzeń. Początkowo odniósł wrażenie, że wpada w tę ciemność w oszałamiającym pędzie. W następnej chwili znalazł się poza nią, otaczało go cudowne, bardzo łagodne, zabarwione na żółto światło, które odczuwał jak otulającą go wieczną miłość.

Ktoś wyłonił się z tego światła, powoli sylwetka stawała się wyraźna.

To Helga, matka Móriego.

Jak dobrze było znowu ją zobaczyć!

Helga nie przybyła sama. Za plecami matki mignęła Móriemu postać jego ducha opiekuńczego.

Ale to Helga szła mu na spotkanie, to ona wyciągała do niego ręce.

– Mamo – wyszeptał i znowu był tym młodym chłopcem, który, wbrew własnej woli, posłał ją na śmierć, ponieważ zakpił sobie z mężczyzn wiozących ich przez całą Islandię na sąd do Thingvellir.

Matka uśmiechnęła się do niego, on zaś zbliżył się, by ująć jej dłonie. W tym momencie kątem oka zauważył, że duch opiekuńczy z niezadowoleniem i żalem potrząsa głową.

Helga natychmiast z westchnieniem rezygnacji cofnęła swoje ręce tak, by Móri nie mógł ich dotknąć. Obie kobiety coś do siebie szeptały ponad jego głową.

Ciemność miał teraz za sobą.

Nie, nie, ja chcę tutaj zostać, w tym cudownym świetle. Tu jest moje miejsce, nie oddawaj mnie, nie zdradzaj!

Ciemność podeszła jakby bliżej.

Móri odwrócił się, gdy poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.

– Chodź, synu – usłyszał głęboki, poważny głos ojca, Hraundrangi – Móriego.

Dlaczego pozwoliliście mi to zobaczyć, skoro nie mogę tu zostać, myślał Móri z goryczą. Wiedział, że wszyscy ludzie, wszystkie żyjące istoty, są przenoszone do tego wielkiego światła. Tylko on nie, i jego ojciec, i jeszcze kilku innych.

Skinął głową Hraundrangi – Móriemu. Wiedział, co powinien robić.

– A więc stałeś się jednym z nich? – zapytała Helga. W jej głosie wyczuwał rozgoryczenie.

Móri po raz ostatni odwrócił się ku niej i duchowi opiekuńczemu. Po raz ostatni spojrzał w stronę ciepłego, przesyconego miłością światła.

– Tak, matko – odparł cicho. – Zostałem czarnoksiężnikiem. A teraz czekają na mnie zimne cienie.

Rodzice zaczęli rozmawiać.

– Nie zabieraj go tam – prosiła Helga. – On sobie na to nie zasłużył. Zostaw go ze mną, zmiłuj się nad nami!

– Nasz syn sam wybrał – westchnął Hraundrangi – Móri. – Ten, kto próbuje lekceważyć prawa życia tak, jak to czynią czarnoksiężnicy i inni znający się na magii, ma potem już tylko jedną drogę.

– Do krainy zimnych cieni?

– Tak. Ale, Helgo, ja go teraz zabieram do tej krainy tylko na chwilę. Śmierć jeszcze go nie wciągnęła w swoją największą głębię. Masz rację, on będzie musiał pójść do krainy zimnych cieni, ale my, jego towarzysze, postanowiliśmy zrobić wszystko, by go przed ostatecznym odejściem powstrzymać jeszcze przez jakiś czas. Jego zadanie na ziemi nie zostało wypełnione do końca. Spróbujemy wyrwać go ze szponów śmierci, bo wiemy, jak to zrobić..

– Jak?

Hraundrangi – Móri westchnął.

– Jest ktoś, kto sobie z tym poradzi. Być może. Został do tego bardzo dobrze przygotowany i ma potężnego opiekuna.

– Czy ty mówisz o naszym wnuku? – zapytała Helga cicho.

– Tak.

Dolg, pomyślał Móri. Nie, nie wolno wam angażować tego dziecka…

Ale myśl o tym uleciała równie szybko, jak się pojawiła. Rozmowa rodziców została zatarta w pamięci Móriego, by niepokój, żal i tęsknota nie obciążały jego duszy teraz, kiedy musiał rozegrać swoją długą walkę ze śmiercią.

– Chodźmy już – powiedział Hraundrangi – Móri.

I znowu pochłonęła ich ciemność.

Móri wiedział jednak, że nie przejdzie teraz z powrotem przez tunel i nie znajdzie się znowu na ziemi. Dłoń ojca na ramieniu kierowała go w głąb ciemności, gdzie nie było niczego.

Chociaż nie, coś jednak było. Schodzili wolno po jakichś schodach. Móri wyczuwał pod stopami zimne kamienne stopnie. Szeleściły uschłe liście, rozpadały się w pył, gdy tylko ich dotknął.

W końcu znaleźli się na samym dole i Hraundrangi – Móri przystanął.

– Teraz cię opuszczam, synu – oznajmił. – Opuszczam cię, bowiem powinienem się połączyć z innymi towarzyszącymi ci duchami. Zrobimy wszystko, by przez jakiś czas zatrzymać cię w przedsionku śmierci.

– A dokąd ja mam pójść?

– Tym nie musisz się martwić! Teraz sprowadzę na ciebie zapomnienie. Nie będziesz pamiętał, że widziałeś Wielkie Światło ani że spotkałeś matkę. Trzeba ci zresztą wiedzieć, że ona jest z ciebie bardzo dumna. Uważa, że jesteś wyjątkowo utalentowany i urodziwy, zauważyłeś to?

Móri, mimo dręczącej go rozpaczy, musiał opanować uśmiech.

– Nie, niczego nie zauważyłem, ale dziękuję ci za te słowa. Mam prośbę, ojcze… Zrób, co chcesz, ale nie zabieraj mi pamięci o Wielkim Świetle i o spotkaniu z mamą!

Hraundrangi – Móri potrząsał głową, jakby go przestrzegał.

– Niepamięć jest ci niezbędna, w przeciwnym razie staniesz się bezsilny. Bo kraina zimnych cieni jest dokładnym przeciwieństwem krainy światła, jeśli więc nie będziesz wiedział o istnieniu światła, ciemność nie będzie cię dręczyć aż tak boleśnie.

– Rozumiem, ale mimo to ponawiam prośbę: nie odbieraj mi tamtego przeżycia!

Ojciec westchnął.

– Jak chcesz, ale naprawdę będziesz żałował.

– To będzie mój ból. Ojcze, zróbcie, co w waszej mocy, ja muszę wrócić na ziemię!

– Musisz, bo zadanie, jakie miałeś na ziemi, nie zostało jeszcze wykonane. A poza tym twoi bliscy nie powinni cierpieć z powodu twojej śmierci, już i tak mają bardzo ciężkie życie.

Móri chciał zapytać o dużo więcej, ale nagle stwierdził, że ojciec zniknął. Zaczął go wołać, prosił, by wrócił, ale odpowiadało mu tylko echo, które odbijało się od jakichś niewidocznych skał.

Móri był sam. Wokół czaiła się nieprzenikniona ciemność.

Chociaż nie, nie taka nieprzenikniona. Powoli, powoli w mroku rozrastał się strzęp światła. Może tylko nieco jaśniejsza smuga na tle smolistej czerni, ale wy – starczająca, by mógł się choć trochę zorientować w otoczeniu.

Zawodzący wiatr przeleciał przez rozpadlinę, czy jak by określić to miejsce, w którym się Móri znajdował. Majaczyły tu wokół skały niczym wysokie ściany, a poprzez jęk wiatru słyszał ciężki, potężny, chóralny śpiew, dochodzący z mrocznej dali, jakby spoza wszelkiej nadziei.

Ja już tutaj kiedyś byłem, pomyślał. Wtedy, gdy Nauczyciel pokazywał mi „tamten świat”.

Móri wiedział, co to za śpiew. To chór umarłych czarnoksiężników.

Nie, nie, ja nie chcę tam iść, nie chcę być jednym z nich, róbcie, co chcecie, moi towarzysze, ale muszę wracać do żywego, jasnego świata!

Tak samo jak wtedy, dawno temu, kiedy Nauczyciel pokazywał mu wszystko tutaj, wędrowała tylko jego dusza. Ciało nadal spoczywało w lesie niedaleko ponurego zamku Graben.

Wiatr wciąż gwizdał w szczelinach, szumiał przy uszach Móriego stojącego bezradnie w głębokich ciemnościach.

Miał wrażenie, że stracił kontakt ze swoim duchem opiekuńczym, tą bardzo ładną kobietą o blond włosach. Ona należała do Królestwa Światłości. Tutaj przybyć nie mogła.

Ale mylił się. Z radością stwierdził, że ona stoi tuż przy nim.

– Dzięki ci, że jesteś – szepnął z ulgą.

– Muszę cię wspierać, takie jest moje zadanie. Czy zechcesz przyjąć pomoc?

– Czy zechcę? Jest mi tylko bardzo przykro, że cię w to wszystko wciągnąłem. Czy to jest piekło?

– Nie, skąd. Niebo i piekło to ludzkie wymysły. Jedyne, co istnieje naprawdę, to Wielkie Światło, czy, jeśli wolisz, Królestwo Światłości. Jądro świata.

– Miłość – rzekł Móri, kiwając głową. – W końcu wszyscy tutaj przychodzą?

– Wszyscy. Tylko niektórym zabiera to nieco więcej czasu.

– Na przykład czarnoksiężnikom? Tym, którzy zbyt zuchwałe chcieli zaglądać na drugą stronę, tak, słyszałem o tym.

– Masz rację, ale czarnoksiężnicy nie są jedynymi. Pamiętasz, jak kiedyś znalazłeś się wraz ze mną w innym wymiarze i ja musiałam cię opuścić? Pamiętasz, że ścigały cię wtedy jakieś istoty, które dostrzegałeś zza zasłony mgły?

– Jak bym miał o tym zapomnieć? Ale czy i tym razem mnie opuścisz?

– Muszę. Już wkrótce.

Och, nie zostawiaj mnie tutaj, pomyślał przestraszony, głośno zaś powiedział:

– Czy wiesz, co to były za istoty?

– Są do głębi przesycone złem, robią wszystko, by znowu znaleźć się w świecie żywych, ponownie wejść do kręgu.

– A czarnoksiężnicy nie są przeniknięci złem?

– Nie, skąd. Tylko zbyt ciekawscy. Niektórzy z was byli źli, to prawda, ale niewielu.

– Wspomniałaś o jakimś Kręgu. Co miałaś na myśli? Gwałtowny poryw wiatru o mało nie powalił ich na ziemię. Móri odgarnął kosmyk włosów z czoła.

Duch opiekuńczy odpowiedział:

– Spróbuję ci to wytłumaczyć. Musisz teraz zapomnieć o swoich towarzyszach, to, co powiem, ich nie dotyczy, oni są zbyt niepospolici. Wiesz jednak, że każdy człowiek ma swego pomocnika, ducha opiekuńczego lub duchowego przewodnika, jeśli wolisz.

– I właśnie ty jesteś takim moim duchem?

– Owszem, tak jest – westchnęła.

Móri zawstydził się. Z pewnością nie był najwdzięczniejszym podopiecznym.

– Ale gdzie wy na ogół przebywacie? To znaczy, skąd przychodzicie?

– Niegdyś my również byliśmy ludźmi. Każde z nas żyło już wielokrotnie. W różnych wcieleniach. Jesteśmy duchami, których wędrówka dobiegła końca. I właśnie ostatnim zadaniem jest, byśmy towarzyszyli nowo narodzonemu człowiekowi przez życie, byśmy go chronili, pocieszali, dawali mu poczucie bezpieczeństwa, zanim przeniesiemy się do wyższych wymiarów.

– Do wyższych wymiarów? Czy do Wielkiego Światła?

– I tak, i nie. Za każdym razem, kiedy umieramy i czekamy na kolejne wcielenie, to znaczy na to, by narodzić się ponownie, zacząć nowe życie ziemskie, przebywamy w świetle.

– Mówisz, że po każdym życiu?

– Tak. Ale w drodze do Wielkiego Światła jest wiele różnych wymiarów.

– Ja znałem to światło – powiedział Móri w zamyśleniu, a tymczasem coś wielkiego, choć niewidzialnego przeleciało koło jego głowy niczym ogromne ptaszysko, które chce mu się przyjrzeć. – Nie może być nic wspanialszego niż to złociste, ciepłe, silne, a zarazem łagodne światło. Więc ty zakończyłaś już swoją wędrówkę w kręgu i teraz udasz się dalej? Szczęśliwy duchu, jakże ja ci zazdroszczę!

Opiekunka stała bez ruchu.

– Ale następstwa posiadania ducha opiekuńczego są dwojakiego rodzaju. Dla człowieka oznacza to konieczność, że tak powiem, przyzwoitego zachowania się, bo w ten sposób człowiek pomaga swemu duchowi opiekuńczemu wspinać się wyżej.

Wiatr wciąż zawodził. Za każdym razem, gdy przybierał na sile, śpiew chóru także rozbrzmiewał głośniej.

Móri przez chwilę milczał, a potem zapytał:

– Czy ja tobie pomogłem?

– Nie – odparł duch spokojnie.

Móriemu zrobiło się przykro.

– W ostatnich latach też nie?

– Owszem, muszę przyznać, że stałeś się porządnym człowiekiem, ale w młodości podejmowałeś naprawdę szalone przedsięwzięcia, a poza tym zbyt często posługiwałeś się siłami, które nie powinny podlegać człowiekowi.

– Mimo wszystko bardzo bym chciał, byś odzyskała wolność. Czy mogę coś zrobić?

Uśmiechnęła się ze smutkiem.

– Akurat teraz? Nie sądzę, żeby to było możliwe.

– Ale ja nie mogę jeszcze umrzeć! Moi bliscy mnie potrzebują. Moje dzieci. Ponadto nie złamaliśmy jeszcze Zakonu Świętego Słońca i jego złej siły, nie poznaliśmy jego celów.

Mówił tak, ale właśnie teraz powrót na ziemię nie wydawał mu się taki ważny. Najbardziej ze wszystkiego pragnął teraz wracać do światła.

Wyjaśnił to opiekunce.

– Wiem o tym – odparła. – Wszyscy, którzy znaleźli się tak blisko śmierci jak ty, o tym marzą. Nie chcą wracać na ziemię, ich jedynym celem jest Wielkie Światło. Kiedy jednak się dobrze zastanowią, nie pragną rezygnować z życia wśród ludzi. Wiedzą przy tym, że kiedy przyjdzie im umierać, poddadzą się temu ze spokojem i ufnością.

Rzeczywiście, masz rację – Móri uśmiechnął się niepewnie. – Oczywiście, że chcę zobaczyć moich ukochanych i pomagać im znowu. Potem jednak… kiedy będę naprawdę stary, umrę tak, jak powiadasz. Bez strachu, z radością.

– My, twoi towarzysze, robimy, co w naszej mocy, byś mógł spokojnie przeżyć resztę czasu na ziemi, jaki jest ci pisany.

Opiekunka nie powiedziała tego, ale Móri wiedział, co jeszcze miała na myśli: nie ma żadnej gwarancji, że Móri po śmierci będzie mógł trafić do Królestwa Światła. Bardziej prawdopodobnym jego celem po śmierci jest kraina zimnych cieni.

Był jednak wdzięczny towarzyszącym mu istotom za wszystko, co starały się dla niego zrobić.

– Dziękuję – wyszeptał.

– Teraz muszę cię opuścić – powiedziała. – Muszę wracać do nich, bo potrzebują mnie jako łączniczki.

– Nie, nie, nie zostawiaj mnie samego! Nie tutaj! Ten chóralny śpiew… Jest taki ciężki, przygnębiający, nie ma w nim nawet cienia nadziei. Nie chcę być jednym z odtrąconych!

– Właśnie tego staramy się uniknąć – odparła swoim łagodnym głosem. – Walczymy o ciebie zaciekłe. Jesteś martwy, Móri! Nie żyjesz, pamiętaj o tym, ale my mamy wciąż jeszcze nadzieję, że uda się przywrócić cię do życia choć jest to nadzieja niezwykle wątła. Nie wolno ci się poddać! Ty też musisz walczyć o swoje życie!

– Ale czy ta walka nie łączy się z jeszcze innym ryzykiem? Bo co się stanie, jeśli nie zechcę przejść przez ostatni etap śmierci, a przy tym wam się nie uda przywrócić mnie do życia? Czy wtedy stanę się powracającym na ziemię upiorem?

– Owszem, takie ryzyko istnieje. Taki właśnie człowiek staje się duchem, ani żywy, ani do końca umarły wraca na ziemię i straszy. Boi się żyć i boi się umierać. Można tak na zawsze pozostać w granicznej sferze.

– Czy ja teraz nie znajduję się w takiej właśnie sferze?

Zastanawiała się przez chwilę.

– Ty posunąłeś się już dalej. Ale polegaj na nas! Uczynimy, co tylko można. Nie upadaj na duchu! Rób, co chcesz, ale nie wolno ci się poddać!

I zniknęła.

Móri został rozpaczliwie sam.

Rozdział 3

Siedzieli i stali wokół jego martwego ciała, Nauczyciel, Duch Zgasłych Nadziei i Pustka. Nidhogga i Zwierzęcia nie było, podążyli za Tiril, by służyć jej moralnym wsparciem i dawać choć trochę poczucia bezpieczeństwa. Panie powietrza i wody poszły za Erlingiem i uratowały mu życie.

Wrócił Hraundrangi – Móri i zdał raport.

– On się znajduje w przedsionku śmierci – rzekł krótko.

– Teraz jest naszą sprawą by go stamtąd wydobyć.

Nauczyciel skinął głową.

– Żeby on tylko pamiętał, że musi stawiać opór. Żeby się nie dał wciągnąć w głąb.

Duch Zgasłych Nadziei powiedział w zamyśleniu:

– Masz rację. Najważniejsze, żeby się nie zorientował, gdzie jest wejście do tunelu.

– Tak, do tunelu wiodącego do Wielkiego Światła – potwierdziła Pustka. – Jeśli się o tym dowie, podejdzie blisko i pozwoli się wciągnąć. A wtedy dla nas będzie stracony.

– Sądzę, że takiego ryzyka nie ma – uspokajał ich Nauczyciel. – Móri należy do tej wielkiej groty, w której teraz się znajduje. Tam czekają również inni umarli czarnoksiężnicy w nadziei, że nadejdzie jakiś ratunek. Móri znalazł się tam, gdzie powinien, jeśli nam się nie uda…

Umilkł. Wszyscy wiedzieli, że nadzieja jest bardzo wątła, ale nie odważyli się wypowiadać tego głośno. Równie wątłą nadzieję mieli też inni czarnoksiężnicy, tacy jak Nauczyciel czy Hraundrangi – Móri. Cóż, to była wspólna nadzieja ich wszystkich, Nidhogga i Zwierzęcia, Ducha Utraconych Nadziei, zwanego inaczej Duchem Zgasłych Nadziei, i Pustki. Wszyscy oni należeli do tej sfery, w której teraz znajdował się Móri, ale dano im trochę czasu, korzystali z chwili odpoczynku i mieli teraz pomagać Móriemu, być jego przewodnikami. Jeśli go utracą, utracą też siebie i będą musieli wrócić do strasznej groty.

A wtedy ich własna nikła nadzieja na ratunek również zgaśnie. Dla nich wszystkich będzie wówczas na wszystko za późno. I wtedy też nie będzie już potrzebny Dolg. Gdyby tak się stało, Dolg żyłby na próżno.

Po chwili wróciła do nich bardzo urodziwa opiekunka Móriego. Wysoka postać o długich jasnych włosach, jak zawsze ubrana w białą szatę z jedwabnej surówki. Na jej widok twarze wszystkich mimo woli się rozjaśniły.

– No i jak się sprawy mają? – zapytał Nauczyciel.

– Jest gotów podjąć walkę.

– W takim razie my podejmiemy nasze starania.

Na początek zajęli się ranami Móriego. Zaczynali od wewnątrz. Odmawiali długie modlitwy, błogosławieństwa i zaklęcia nad ciałem, wykonywali konieczne rytuały i patrzyli z ulgą, że rany przestają broczyć, a krew Powoli krzepnie, widzieli, jak brzegi ran zbliżają się do siebie i jak goją się okaleczenia wewnętrzne, aż zostały już tylko dwa ślady pokryte grubymi strupami: pod żebrami i na plecach.

– No, zrobione – oświadczył Nauczyciel, prostując się. – Ale to był najmniejszy problem. Teraz musimy użyć znacznie silniejszych środków dla ratowania Móriego!

I tak oto rozpoczęła się ich walka o Móriego. Miała ona trwać przez wiele dni. I wielokrotnie mieli czuć się całkowicie bezradni. Jedyne, na co jeszcze mogli liczyć, to że Móri sam rozumie, co dla niego dobre. I na jedno budzące zdumienie zdanie wypowiedziane przez Cienia, że pewien mały chłopiec, dwunastoletni syn Móriego, może dokonać cudu.

Żadne z nich jednak nie wiedziało, co Cień miał na myśli. Nie wiedzieli nawet, skąd się ten Cień wziął ani kim w rzeczywistości jest.

Otrzymali tylko od niego surowe zalecenie, by starali się utrzymać Móriego „przy życiu”, dopóki mały Dolg nie odbędzie swojej pełnej niebezpieczeństw wędrówki po coś, co uratuje jego ojca.

„Utrzymywać Móriego przy życiu?” Ale przecież on nie żyje! Ich trudne zadanie polegało na tym, by nie pozwolić Móriemu opuścić przedsionka śmierci.

Tylko jak mają tego dokonać?

Móri czuł się jak dziecko, które zabłądziło w ciemnym lesie.

Tiril, myślał z rozpaczą. Gdzie ty się teraz podziewasz? We władzy kardynała, czy raczej Zakonu Świętego Słońca? I na pewno potrzebujesz mojego wsparcia i opieki.

A ja tkwię tutaj i sam bym bardzo potrzebował twojej miłości i niezłomnej wiary.

Cóż myśmy zrobili? I jeszcze wciągnęliśmy Erlinga w nieszczęście.

I nasze dzieci, a także wspaniałą babcię Theresę. Będą nas szukać, tęsknić za nami, a nikt im niczego nie wyjaśni.

Wszystkie nasze ślady zostały przecież starannie zatarte. Nikt nie wie, że pojechaliśmy badać ruiny zamku Graben.

Moja wina, to wszystko moja wina! To ja powinienem was przekonać, że trzeba zawrócić, odwieść was od zamiaru przeszukiwania tego potwornego zamczyska.

Te rozmyślania nic mu jednak nie pomogły.

Wiatr jęknął znowu przeciągle i złowieszczo.

Móri zaczął się powoli orientować w swoim położeniu. To nie była żadna rozpadlina, nie, znajdował się w tej samej grocie, po której niegdyś wędrował wraz z Nauczycielem. A może to Nidhogg był jeszcze wtedy przewodnikiem? Obaj towarzyszyli mu przecież do wnętrza ziemi. Nidhogg pokazywał mu dokładnie, co się kryje pod skorupą ziemską i jak ród ludzki robi, co może, by unicestwić swoje środowisko.

Wędrówka z Nauczycielem była bardziej abstrakcyjna, podobnie jak teraz dotyczyła spraw duchowych.

Móri uniósł głowę i nasłuchiwał. Znajdował się niezupełnie w tym samym miejscu, co wtedy. Wtedy wędrowali pod pomieszczeniem, w którym czekali umarli czarnoksiężnicy i inne odrzucone dusze, słyszeli ich mroczne śpiewy ponad sobą.

Teraz głos chóru zdawał się być dalszy. Jakby gdzieś na krańcach tego, co Móri nazywał rozpadliną. To znaczy groty. Rozpadlina, nad którą znajduje się sklepienie, to grota.

Móri nie mógł zrozumieć jakim sposobem znalazł się akurat w tym miejscu, gdzie teraz stał.

Nie pojmował tego, dopóki nie wsłuchał się uważniej w zawodzący głos wiatru.

Wyglądało na to, że centrum tego podziemnego sztormu znajdowało się w przeciwnym kierunku do chóru umarłych czarnoksiężników. I Móri, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, ciągnięty był przez jakąś siłę właśnie ku centrum sztormu.

Jeśli myślał o sobie, że stoi, to była to przenośnia. Stopy nie dotykały żadnego podłoża. Był pozbawiony fizycznej substancji, bo przecież jego ciało spoczywało w lesie niedaleko zamku Graben. Nie potrafił dokładnie określić swojego stanu. Wiedział tylko, że się tu znajduje. Duchowo rzeczywiście był w tym miejscu. Fizycznie znajdował się gdzie indziej. Miał wrażenie, że śni. Tylko jakoś bardzo wyraźnie.

Nagle drgnął. W niebieskoczarnej ciemności wyczuwał jakiś ruch… czegoś, czego tu jeszcze przed chwilą nie było.

Gdzieś w pobliżu centrum sztormu. Co to jest? Coś. Nie takie jak ten cień przypominający wielkiego ptaka, który przeleciał niedawno koło jego głowy. A może to jednak to samo? Skupił się, by lepiej widzieć.

Tamto przysunęło się bliżej. Powolnym, eleganckim, niemal płynnym krokiem, jak istota, która nic nie waży, posuwiście zbliżała się do niego duża, ciemna postać. Leciutka jak cudowne zjawisko.

Dziwna zjawa stawała się coraz większa, górowała nad Mórim.

– Chodź – rzekła w końcu przyjaźnie. – Podążaj za mną!

Jedno wielkie skrzydło opadło nieco i otoczyło delikatnie Móriego.

Zdziwił się bardzo słysząc, że głos jest kobiecy. Oczekiwał… No, czego właściwie oczekiwał?

Niczego.

Ciepła troskliwość tej istoty sprawiała mu przyjemność. To anioł, myślał. Tutaj jest tak ciemno, że ona wydaje się czarna, ale w gruncie rzeczy jest biała i życzy mi jak najlepiej. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, postąpił za nią kilka kroków. Odczuł, że ona jest z tego zadowolona.

Teraz widział już centrum sztormu. Przed chwilą pięknej postaci jeszcze nie było. Skąd się w takim razie wzięła?

Móri przystanął.

– Kim ty jesteś?

– Wysłanniczką mego pana.

A zatem anioł. Wysłannik Pana.

– Ty nie możesz tutaj zostać, Móri z islandzkiego rodu czarnoksiężników – powiedziała jego przewodniczka łagodnie. – Tutaj jest dla ciebie zbyt niebezpiecznie. Chyba nie chcesz być jednym z nich?

– Nie – odparł całkiem pozbawiony siły woli. – W istocie nie chcę.

– Ja mogłabym cię stąd zabrać.

– Dokąd?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Móri coś zobaczył. I zrozumiał, skąd ona przyszła. Wyjący wiatr szedł od dołu. Byli teraz tak blisko, że widział w dnie groty ziejącą jamę.

„Musisz walczyć, Móri” – powiedział jego duch opiekuńczy. – „W przeciwnym razie przepadniesz w najgłębszych otchłaniach śmierci, a wtedy będziesz dla nas stracony. A my chcemy cię przywrócić do życia ziemskiego”.

Odruchowo uskoczył w tył. Ta istota nie mogła być aniołem wysłanym z niebios.

– Dziękuję za waszą życzliwość, pani – rzekł uprzejmie. – Ale ja, niestety, nie mogę za wami iść. Jeszcze nie teraz.

– Nie możesz tu przecież zostać – powiedziała urażona. – Wielka gromada umarłych czarnoksiężników uwięzi cię tutaj na długi czas.

Chóralny śpiew wzmógł się niemal do krzyku.

Móri był wzburzony i zdezorientowany. Anioł Śmierci z pewnością ma rację i z pewnością życzy mu dobrze. Mimo wszystko musiał trwać przy swoim.

– Wy, pani, jesteście Aniołem Śmierci, prawda? – zapytał, by zyskać na czasie.

– Proszę bardzo, możesz mnie tak nazywać. Ale to określenie jest zbyt ograniczone. Ja jestem czymś więcej.

Móri mówił z zapałem:

– Żywię dla was wielki szacunek, pani, i uważam, że powinienem wam wytłumaczyć…

W wielkim pośpiechu zaczął objaśniać swoją sytuację.

– Ja wiem o tym wszystkim bardzo dobrze – przerwała mu z uśmiechem. – Wiem też o walce twoich towarzyszy, by utrzymać cię przy życiu. Ale ich wysiłki skazane są na niepowodzenie. Jak sobie to wyobrażasz? Kto zdoła uratować ciebie, skoro już umarłeś? Chodź, my, tutaj wystawiasz się na działanie złych mocy, a to całkiem niepotrzebne.

– Ach, od dawna walczyłem przeciw złym mocom w świecie żywych – odparł Móri. – Więc nie jestem pod tym względem nowicjuszem.

– O tym wiemy również.

– Ale co miałbym do roboty w najgłębszych grotach śmierci? Nie wydaje mi się to wcale dużo lepsze miejsce niż to tutaj. Mógłbym tam pewnie odpoczywać, ale po co mi taki długi sen? W ten sposób nie pomogę moim ukochanym, których zostawiłem na ziemi.

– Taki długi sen? To są ludzkie przesądy i najzupełniej, mylne wyobrażenie śmierci. Wszystko jest błędne, sąd ostateczny i temu podobne opowieści. Wymysły mające niedowiarków zapędzać do kościoła. I dawać władzę nad innymi. Więc ty nie wiesz, że tam w dole również znajduje się tunel wiodący do Wielkiego Światła?

Móri stal bez ruchu.

Straszna tęsknota za Wielkim Światłem przenikała go aż do bólu, z trudem to wytrzymywał, łzy napłynęły mu do oczu.

W lesie niedaleko Graben towarzysze Móriego wyczuwali to bardzo wyraźnie.

– Nie, Móri, nie – szeptał Hraundrangi – Móri. – Nie zapominaj o swoich dzieciach! Pomyśl o Tiril! Pomyśl o ludzkości zagrożonej przez rycerzy Słońca! O, Dolg, pospiesz się, czas nagli! Gdzie jesteś, Dolg?

W ciemnej poświacie Móri przyglądał się kobiecie.

– Mówicie prawdę, pani?

– Anioł Śmierci zawsze mówi prawdę – odparła swoim pięknym głosem. – Anioł Śmierci nie ma, powodu kłamać.

– Nie, oczywiście – szepnął Móri udręczony. – Bo ja słyszałem, że wszyscy, bez wyjątku, dotrą kiedyś do światła większość znajdzie się tam od razu po śmierci. Inni, tacy jak ja, muszą przejść dłuższą drogę.

To racja. Właściwie to mógłbyś tu pozostać w tej grocie nawet przez połowę wieczności. Ale ty, Móri, zrobiłeś tyle dobrego dla swoich bliźnich. Dlatego przyszłam, żeby ci pomóc. Zabrać cię stąd, zanim będzie za późno.

Móri mówił gorączkowo:

– Ja wiem, że proszę teraz o zbyt wiele, ale czy mógłbym dostać trochę czasu?

– Czarnoksiężnicy, którzy zresztą wcale nie są tutaj najgorsi, i wszyscy inni tylko czekają, żeby cię pochwycić.

Przejmujące do szpiku kości wycie narastało w powietrzu, a potem opadło niczym ponure westchnienie.

– Ale gdybyście mnie ochronili, pani?

– Miałeś rację, prosisz o zbyt wiele.

Móri myślał w popłochu. Tunel do światła. Do tego cudownego światła. Oddałby wszystko za to, żeby się tam jeszcze znaleźć.

No, powiedzmy, niemal wszystko.

– Proszę mi wybaczyć śmiałość, to nieprzyzwoite z mojej strony – rzeki z rezygnacją. – Najchętniej natychmiast poszedłbym za panią do Wielkiego Światła. Ale nie mogę zawieść tych, którzy mi ufają.

– Jeśli tutaj zostaniesz, Móri, przemienisz się w upiora.

– Ja zrozumiałem. Zrozumiałem, że to wy, pani, wątpicie, to wy nie możecie wybrać między życiem a śmiercią, że trwacie w zawieszeniu.

– Tak to jest. Tych, którzy mają na ziemi jakieś nie załatwione sprawy, często w chwili śmierci ogarnia zwątpienie i potem nie mogą zaznać spokoju. Jak tamci. – Piękna pani wskazała w stronę wielkiego chóru czarnoksiężników. – Niektórzy z nich wracają na Ziemię.

– Wiem o tym, ale proszę mi powiedzieć… W tym wielkim cyklu życia… w tym kręgu… co się dzieje z samobójcami?

– Nic nie zyskują na przerwaniu własnymi rękami życia, które zostało im dane. Zmuszają się jedynie do tego, by jeszcze raz przeżywać swoje nieszczęścia. Wszystko, od czego chcą uciekać, otrzymują ponownie.

– A jeśli popełniają samobójstwo jeszcze raz? W tym nowym życiu?

– Nie czynią tego. Nikt nie popełnia samobójstwa. dwa razy. Muszą podążać dalej.

– Macie, pani, na myśli… To znaczy, że nigdy już nie doznają chęci skończenia ze sobą?

– Tak właśnie jest.

Wiatr nadlatywał w porywach raz po raz, przynosząc ze sobą ponury śpiew oczekujących duchów przestępców i innych nieszczęśników. Nagłe Móri zaczął rozpoznawać pojedyncze słowa w ich pieśni. Mówiły o głębokiej tęsknocie, by powrócić do świata ludzi i by potem, po zakończeniu wędrówki, otoczyć ich mogło światło, cudowne, dające ukojenie światło.

Móri w najmniejszym stopniu nie miał ochoty stać się jednym z nich.

Mimo to zmuszał się, by trwać w tym miejscu. ze względu na dobro swoich bliźnich. Musiał przecież wrócić na Ziemię. Powiedział Aniołowi Śmierci, że tylu ludzi na niego czeka i że tylu walczy o jego życie. Nie może więc ustąpić.

Anioł popatrzył na niego w ciemnościach. Móri ledwie go dostrzegał, ale każdym włóknem swego ciała czuł, że jego spojrzenie na nim spoczywa.

– Rozumiem cię, Móri, i szanuję twoje pragnienia. Zakon Świętego Słońca jest bardzo niebezpieczny, bowiem kierują nim złe moce oraz ludzki egoizm. Nawet my nie znamy istoty tego zgromadzenia. Ja wiem, że ty i twoi przyjaciele podjęliście się zadania unieszkodliwienia złego Zakonu i że pomagali wam twoi towarzysze, którzy naprawdę są potężnymi istotami. Ale ty przekroczyłeś wszelkie możliwe granice, wiesz o tym, prawda? Jesteś martwy i nic nie jest wstanie przywrócić cię do życia.

– Owszem! Jeśli pozostanę w tym przedsionku śmierci, to wielki opiekun Dolga, Cień, obiecał towarzyszącym mi istotom, że odnajdzie coś, co mnie wskrzesi.

Anioł Śmierci przerwał mu niecierpliwie:

– My nie wiemy, kim jest Cień opiekujący się Dolgiem. Dla nas również on jest tylko cieniem. Ale rozumiem, że cię nie przekonam. Minęło kilka dni i nocy, gdyby stosować ludzką rachubę czasu…

– Już? – zdumiał się Móri zaskoczony.

– Tak. Tutaj czas płynie szybko – odpowiedział anioł z uśmiechem. – Ale dam ci go jeszcze trochę. Za kilka dni wrócę tu znowu. Jeśli wtedy jeszcze tu będziesz, to cię zabiorę ze sobą, zgoda?

– A jeśli moi przyjaciele odprowadzą mnie z powrotem na ziemię?

Anioł uśmiechnął się znowu.

– Nie dojdzie do tego. Nie może dojść. Ale jak chcesz. Jeśli zdołasz, to możesz stąd wyjść.

– A jeśli porwą mnie czarnoksiężnicy i tamci inni?

– W takim razie usłyszę twój głos w chórze, ale pomóc ci nie będę już mogła.

Móri głęboko wciągnął powietrze.

– No to jesteśmy umówieni.

Rozstali się w zgodzie. Anioł Śmierci odszedł w stronę centrum sztormu, po czym zsunął się w dół jak wielki czarny ptak o potężnych skrzydłach.

Zrobiło się okropnie pusto. Wiatr przynosił lodowaty chłód, a Móri czuł, że ten chłód przenika go boleśnie.

Dygotał i ze zgrozą wsłuchiwał się w ponury, grzmiący śpiew daleko pod sklepieniem groty. Po chwili zdawało mu się, że śpiew się przybliża.

I jeszcze. A wtedy w ponurych głosach dała się słyszeć głęboka skarga.

Rozdział 4

Przez cały ten czas towarzysze Móriego nie dostrzegli w nim najmniejszego śladu życia. Kiedy rozmawiał z Aniołem Śmierci, oczy miał zamknięte, a jego wargi nawet nie drgnęły. Twarz w kolorze kości słoniowej była martwa i całkowicie nieruchoma.

I bardzo, bardzo piękna.

– Jaka to szkoda, że Tiril nie może go teraz zobaczyć – westchnął Nauczyciel cicho. – Że w ogóle nikt go nie może zobaczyć. Czegoś równie pięknego nie widziałem w całym moim życiu.

Hraundrangi – Móri skinął głową. W oczach starego czarnoksiężnika pojawiły się łzy. Ten, który tu leżał, był jego synem, jednym z najdoskonalszych stworzeń, jakie wydało ludzkie plemię. I był martwy. Został zamordowany przez pospolitych rzezimieszków, niegodnych nawet dotknąć jego buta.

Często tak w życiu bywa. Ci dobrzy, ci najszlachetniejsi, muszą umierać. Tylko dlatego, że na ich drodze staną ludzie źli, pozbawieni skrupułów.

Jakie to logiczne, a zarazem jakież bezsensowne.

Przewodnicy zadrżeli, nie z zimna, rzecz jasna, ale z lęku i przygnębienia. Rozglądali się po lesie, jakby oczekiwali, że pomoc nadejdzie już wkrótce. Wiedzieli jednak, że Dolg, jedyny, który mógł coś zrobić, znajduje się daleko od tego miejsca i nawet nie mieli pojęcia, gdzie. Cień prosił, by zaufali chłopcu. Obiecali mu to, lecz nie było im lekko.

Dwa duchy, Woda i Powietrze, powróciły ze złowieszczą nowiną o obudzonych wielkich mistrzach, którzy podążają krok w krok za Dolgiem.

Cień opowiadał o wyprawie Dolga pokrętnie i ostatecznie duchy nie dowiedziały się niczego.

Dni mijały.

Czekanie było straszną udręką.

– Móri w dalszym ciągu znajduje się w przedsionku śmierci – stwierdziła Pustka, która miała zdolność zaglądania w jego myśli.

– Bardzo dobrze – ucieszył się Nauczyciel.

– Ale w tej chwili jest sam. Przeciwstawił się kuszącemu go Aniołowi Śmierci, nie poszedł za nim do Wielkiego Światła.

– Wytrzymaj, Móri, mój synu – prosił Hraundrangi – Móri cicho.

– Połączmy swe siły w intensywnej prośbie do niego, by czuwał – zaproponował Nauczyciel.

Ich błagania dotarły do Móriego. „Wytrzymaj, Móri” – prosili. – „Jeszcze chwilkę. Nie poddawaj się!”

– Zdaje mi się, że nas usłyszał – stwierdziła Pustka.

Duch powietrza zsunął się z góry i dołączył do reszty. Był on ich szpiegiem w realnym świecie, podobnie jak Pustka śledziła wydarzenia w świecie, w którym teraz znajdował się Móri.

Oczy pani powietrza lśniły.

– Dolg powrócił do Theresenhof – oznajmiła radośnie. – Mam wrażenie, że wykonał to swoje dziwne zadanie, bo teraz obaj z Erlingiem pędzą tutaj co koń wyskoczy.

– Dzięki – wyszeptał Hraundrangi – Móri, a inni mamrotali coś w tym samym stylu.

Wciąż czuwali, ale teraz z nową nadzieją.

Móri nie mógł dzielić z nimi optymizmu, bo on o niczym nie wiedział. Poza tym przeżywał udrękę. Nie pozwolono mu być długo samotnym.

Przez cały czas starał się przebywać mniej więcej po – środku podłużnej groty. Nie chciał się za bardzo zbliżać do otworu prowadzącego do największych głębin śmierci, gdzie nieustannie wył wiatr, nie chciał też być blisko czarnoksiężników w przeciwległym końcu pomieszczenia.

Pozostawało mu tylko jedno miejsce. Głęboka nisza w bocznej części groty. Przedtem jakoś nie zwrócił na nią uwagi, ale teraz oczy przywykły do ciemności i widział lepiej.

W głębi, w niebieskoszarej, mrocznej poświacie zobaczył w jednej ścianie czarny otwór. Jak głęboki mógł być, Móri nie miał najmniejszego pojęcia.

Co by się stało, gdybym tam wszedł? pomyślał. Może wtedy bym się uratował?

Prośby towarzyszy docierały do jego świadomości. Otrzymał też wiadomość, że Erling przeżył upadek, wyszedł z niego cało.

Od jakiegoś czasu wiedział również, że Tiril żyje, że została uwięziona i jest w drodze na zachód, ale są przy mej Nidhogg i Zwierzę. Był teraz o nią trochę spokojniejszy.

W końcu przekazano mu informację, że Dolg z Erlingiem opuścili Theresenhof i zmierzają do zamku Graben w Szwajcarii.

To najlepsza wiadomość, jaką otrzymał od Pustki. Zaczynał teraz przeczuwać, że jego walka być może dobiega końca. Dotychczas trwał w przedsionku śmierci z uporem, ale bez nadziei.

Nowe wieści dodały mu sił.

Móri wytężył wzrok. Potworny strach przeniknął go lodowatym dreszczem.

Coś się stało w pobliżu umarłych czarnoksiężników i całej podobnej do nich reszty.

Instynktownie cofnął się o krok w stronę tajemniczego, ciemnego otworu.

Dostrzegał, że coś zsuwa się ze ściany pod sklepieniem groty, tam gdzie znajdował się ponury chór niespokojnych i zabłąkanych dusz. Dusz czarnoksiężników, morderców, zdrajców i innych nędzników, które muszą czekać, zanim zostaną włączone do nowego kręgu ludzkiego życia, po którego zakończeniu będą mogły nareszcie osiągnąć odpoczynek w cudownym świetle.

Coś jakby spływało po szorstkich skalnych ścianach.

Minęła dłuższa chwila, zanim Móri uświadomił sobie, że to jakieś istoty, które najwyraźniej mają zamiar go pojmać.

Zaczął się cofać w stronę ciemnego otworu, ale drgnął, gdy za nim rozległy się jakieś głosy.

– Chodź do nas, Móri! Tu będziesz bezpieczny.

Odwrócił się. Stała tam nieziemsko piękna kobieta, całkiem naga, z rozpuszczonymi włosami, sięgającymi do połowy uda, a nieco dalej mignęło mu jeszcze kilka podobnych postaci.

Ratunek? Czyż to możliwe? Czy rzeczywiście znajdują się tutaj pomocnicy? Ale ten przyjazny, troskliwy głos…

Mimo to było coś w tej kobiecie, co budziło jego wątpliwości. Nigdy nie miał nic przeciwko Aniołowi Śmierci. Anioł był przyjazny i szczery i pragnął jego dobra.

Ale ta tutaj?

Taka piękna, miła i godna pożądania. Z tym słodkim uśmiechem.

A mimo to…

Żeby tylko mógł lepiej widzieć! Było coś w jej oczach…

Wyciągnęła rękę.

– Chodź! Pospiesz się, bo jak nie, to ci tam zrobią krzywdę.

Miała rację teraz bowiem te paskudne istoty pełzały wszędzie po ścianach i po dnie, najwyraźniej mając tylko jeden cel: pojmać Móriego.

Nie było wyboru. Ujął dłoń kobiety i ruszył za nią.

– Nie, Móri, nie!

To Pustka go przestrzegała, w tym koszmarnym śnie, w jakim trwał, umiała dotrzeć do jego myśli.

– Ale… – chciał protestować.

– Dlaczego uważasz, że ona należy do przedsionka śmierci? Uciekaj od niej!

Ale było za późno. Kobieta wciągnęła go w mrok i nagle opasała mnóstwem ramion, jakby jakiś wielonożny stwór otoczył go swoimi kończynami. Móriemu sprawiało to przyjemność. Zorientował się teraz, że to nie jest istota ludzka, w ogóle już w niczym nie przypominała tamtej kobiety z przedsionka, była po prostu symbolem, personifikacją erotyzmu, samą zmysłowością.

Czuł jej ciało przy swoim, jej nieukojone pożądanie, które w nim także budziło podniecenie, choć bardzo tego nie chciał. Ale jak się oprzeć takiemu zwierzęcemu instynktowi? Bo przecież tak właśnie należało to określić, nie inaczej.

Móri nigdy nie zdradził Tiril, ale to tutaj nie należało przecież do rzeczywistości, wszystko odbywało się tak jak w przesyconym erotyzmem śnie w czasach chłopięcych, i dla Tiril w ogóle nie było miejsca w jego pamięci.

Podeszły do niego inne postaci kobiece, wzdychały i pojękiwały z cicha, ocierały się o niego, próbowały odepchnąć od niego tę pierwsza, ale ona je odtrącała. Móri należał do niej, jej ręce błądziły po jego ciele.

– Móri! – wołała Pustka z oddali, starając się wedrzeć w jego myśli. – Uwolnij się! Czy ty nie rozumiesz, że one cię pochwycą tak jak innych czarnoksiężników? Naprawdę z nimi nic innego cię nie czeka!

Móri był oszołomiony podniecającą bliskością pięknej kobiety, marzył, by poczuć pod dłonią jej delikatną skórę, był to przecież tylko sen, a we śnie człowiek może sobie pozwolić na wszystko, on…

– Móri, czy Dolg zrobił to wszystko na próżno?

Dolg? Kto to jest Dolg?

A głos, który woła, do kogo należy? Do Pustki? Co to jest Pustka? Nic, po prostu nie powinien słuchać.

Dolg?

Jak płomienna błyskawica świadomość, kim jest Dolg, przeniknęła mózg Móriego. Zrozumiał, że musi działać bardzo szybko. Jeśli ona, Pożądanie, ma ponieść porażkę, musi ją natychmiast odepchnąć z całych sił. Szarpnął się gwałtownie w wybuchu złości skierowanym głównie przeciwko sobie samemu, po czym zaczął uciekać jak najdalej od otworu prowadzącego do drugiej groty. Wściekły, zrozpaczony, upokorzony, dotknięty, a przede wszystkim zawstydzony. Zawstydzony ponad wszelkie granice, że tak mało brakowało, a byłby się poddał.

Nigdy więcej nie chciał się tam znaleźć, to bardzo niebezpieczne miejsce, została tam narażona na szwank jego duma, a ponadto mógł zaprzepaścić możliwość wyrwania się kiedykolwiek z pułapki, z tego przedsionka śmierci. Jedyna rada, jaką otrzymał, to czekać i starać się nie poddać. I nawet tego nie potrafił dokonać. W każdym razie tak mało brakowało…

Usiadł na kamiennej podłodze pośrodku groty, skulił się, ramionami oplótł kolana, pochylił głowę.

– Bardzo dobrze, Móri – w jego głowie dala się słyszeć pochwała wypowiedziana przez Pustkę. – Okazałeś się silniejszy, niż myślałam.

– To było Pożądanie, prawda? – zapytał, jakby szukając pociechy.

– No, w każdym razie to, co ona wywoływała w twoich zmysłach, można tak nazwać. Zwłaszcza że ona bardzo chce wierzyć, iż nie można się jej oprzeć. Poza tym trzeba ci wiedzieć, że to wiedźma, całkiem słusznie skazana na ziemi za czary. A zła czarownica potrzebuje dużo więcej czasu niż inni, by dostać się do światła.

Móri roześmiał się niepewnie.

– Więc tutaj też istnieje strona kobieca i strona męska, jak w kościele?

Usłyszał, że Pustka chichocze cicho.

– Możliwe.

– To dzięki Tiril, prawda? To moja miłość do niej sprawiła, że udało mi się pokonać tę kobietę, czyż nie?

– Bez wątpienia bardzo ci to pomogło. Nigdy przecież jej nie zdradziłeś, a to niezwykle piękna sprawa, zwłaszcza gdy małżeństwo trwa tak długo jak wasze. Ale bezpośrednią przyczyną twego buntu była myśl o Dolgu, twoim dzielnym synu.

– Tak, Dolg – Móri uśmiechnął się sam do siebie. – To naprawdę wspaniały chłopak!

– I dokonał wielkiego czynu w czasie, kiedy leżałeś jak martwy w lesie pod skałą. Ale teraz nie powinieneś tak siedzieć tu i rozpamiętywać, człowieku! Rozejrzyj no się dookoła!

Słowa Pustki sprawiły, że Móri uniósł głowę. I nagle podskoczył, jakby go coś ugryzło.

Głośno wciągał powietrze. Czyż naprawdę nie mógł bardziej uważać?.

Teraz było z nim naprawdę źle!

Rozdział 5

Wierni towarzysze Móriego wciąż trwali na posterunku, siedzieli i stali wokół jego martwego ciała. Bali się, naturalnie, że on nie zdoła wyrwać się z przedsionka, bo gdyby przekroczył ostatecznie granicę śmierci i Wielkiego Światła, to oni staną się istotami bezpańskimi! W każdym razie niektórzy z nich. Kilkoro musiałoby w takim razie wrócić do smutnej egzystencji umarłych czarnoksiężników, inni pozostaliby całkowicie bez zajęcia nie przynależni do nikogo. To chyba najbardziej ponura perspektywa.

– Ktoś nadchodzi – powiedział Nauczyciel cicho.

To chłopi z pobliskiej wioski. Wlekli się niechętnie pod górę w stronę ruin zamku Graben, by zobaczyć, co się stało z trojgiem właścicieli pozostawionych we Wsi koni. Zatrzymali się na skalnym uskoku i rozważali sytuację. Duchy słyszały, że oglądając ślady rozmawiali o wydarzeniach tego krytycznego dnia, po chwili gromadka poszła dalej.

Towarzysze Móriego stali się jeszcze bardziej niespokojni.

Nie trwało długo, a gromadka chłopów wróciła i znowu zatrzymała się na skale. Duchy słyszały, że doszli do wniosku, iż ktoś musiał tu zostać zrzucony w przepaść. I że kobieta musiała zostać uprowadzona. Potem chłopi z ociąganiem podeszli do skraju lasu, gdzie leżał Móri.

Któryś z nich, chyba jakiś młody chłopak, twierdził, że w tym miejscu straszy. Duchy mamrotały ze złością: „Tak, tak!”

Potem wytężyły wszystkie swoje siły i zmobilizowały wszelkie umiejętności, by żaden z chłopów nie odważył się tknąć stosu gałęzi przykrywających ciało Móriego.

Ludzie ze wsi odczuwali opór, ale pojęcia nie mieli, o co chodzi.

Zlekceważyli to.

Wkrótce odnaleźli jednak ciało Móriego i wtedy padły pierwsze straszne słowa, że należałoby urządzić mu przyzwoity pogrzeb. Duchy były przerażone i starały się jakoś odstraszyć ludzi. Już nawet zdecydowały, że się im ukażą. Tamci mieli jednak dobre intencje, nie chcieli zrobić nic złego, ostatecznie więc duchy zrezygnowały z tak drastycznych metod.

Kiedy jednak chłopi sprowadzili proboszcza, a ten wypowiedział się pogardliwie o siłach natury, że ich w ogóle nie ma, a jeśli są, to należą do władcy ciemności, zdecydowały się trochę postraszyć. Pani powietrza, która siedziała na drzewie, zaczęła zrzucać na dół szyszki i nieco mniej przyjemne rzeczy również, celując głowę proboszcza.

Skończyło się na tym, że chłopi postanowili wezwać prefekta, bo przecież w górach popełniono morderstwo, tym więc sposobem duchy i Móri uzyskali odroczenie.

W dwa dni później ludzie ze wsi wrócili.

Mieli ze sobą prefekta.

Ten wydał ostatecznie pozwolenie, by pochować Móriego na małym cmentarzu koło miejscowego kościoła.

Och, Dolg, Dolg, pospiesz się, prosiły duchy bliskie rozpaczy.

Teraz znalazły się nie tylko w obliczu niebezpieczeństwa, że Móri nie zdoła się wyrwać z przedsionka śmierci. Teraz narastała groźba, że ciało Móriego zostanie złożone w ziemi i wszystkie starania okażą się daremne.

Otrzymali jednak kolejną wiadomość od ducha powietrza, który krążył nieustannie, by dowiedzieć się, jak idzie Dolgowi i Erlingowi.

Pani powietrza wróciła ze swojej wyprawy przestraszona i wstrząśnięta.

– Zły kardynał rzucił czary! On się przecież bardzo dobrze zna na tajemnych sztukach.

– Czy to coś poważnego?

– Jeszcze nie bardzo. Wygląda na to, że wysłał zwykłą muchę przesyconą trucizną, by otruła Dolga, ale chłopiec znakomicie sobie z tym poradził. Dzięki swej wielkiej wrażliwości na los zwierząt.

– Bardzo dobrze – rzekł Nauczyciel.

– Następnie kardynał wysłał puka, żeby mu coś przyniósł, ale jeszcze nie wiem, o co to chodziło, bo i ta sztuczka magiczna została unieszkodliwiona przez czujnego Nera i samego Dolga.

– No to świetnie – powiedział znowu Nauczyciel. – Ale dlaczego nadal jesteś taka niespokojna?

– Kardynał zrobił coś jeszcze, wyraźnie wyczuwam zagrożenie, ale nie mogę się dowiedzieć, co to.

– W takim razie miej oczy i uszy otwarte – polecił Nauczyciel stanowczo. – Czy oni mają jeszcze daleko?

– Nie, już są bardzo blisko nas. Powinni tu przyjść przed wieczorem.

– No, mam nadzieję. Bo teraz już chłopi ze wsi idą zabrać ciało Móriego.

– To ja wracam do Erlinga i Dolga – oświadczyła pani powietrza i zniknęła.

Reszta próbowała wymyślić coś, by opóźnić pogrzeb, ale nic im nie przychodziło do głowy.

Móri z przerażeniem rozpatrywał sytuację, w której się znalazł.

Kiedy próbował odepchnąć od siebie piękną kobietę i potem siedział skulony na dnie groty, chmara stworów spod kopuły podeszła do niego. Teraz otaczały go ciasnym kręgiem, a wcale nie wyglądały przyjemnie.

Co to za straszne monstra? Groteskowe, pełzające paskudztwa wiły się wokół niego, przybliżały się, prychały i znowu odskakiwały, po chwili gotowe do kolejnego ataku. To chyba nie są dawniejsi czarnoksiężnicy, myślał, te wszystkie nieludzkie paskudztwa, na które trudno patrzeć.

Czy w takim razie to grzesznicy?

Nie, dla Wielkiego Światła nie stanowi różnicy, czy ktoś jest grzesznikiem, czy tak zwanym świętym, ono ostatecznie przyjmuje wszystkich.

Więc może to zabłąkane dusze, które wypadły z cyklu życia i nie odnalazły drogi powrotnej? Co to duchy mówiły na ten temat? Złe siły, które próbują się wedrzeć do ludzkiego świata? By dostać się do cyklu życia i na koniec wejść też do Wielkiego Światła.

Móri nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bliski jest prawdy.

Z przerażeniem przyglądał się temu, co wiło się i czołgało po podłodze. Stwory podchodziły i oddalały się, odpełzały w tył, nie spuszczając przy tym z nie, go wzroku, gotowe, by się rzucić, porwać go i wciągnąć w tłum nie znajdujących spokoju czarnoksiężników.

Ich płonące ślepia pod przypominającymi włosy grzywami śledziły każdy jego ruch, ostre zęby odsłaniały się z warczeniem.

Móri patrzył niemy, bezradny i bezsilny.

Wtedy do gromady okropnych postaci koło niego wdarło się kilku wysokich mężczyzn o surowych twarzach. Móriemu mignęła w ciemnym blasku biskupia mitra, a pod nią straszna, zacięta twarz.

Móri rozpoznawał to oblicze. Widział je kiedyś we wczesnej młodości na Islandii, w kościele w Holar.

Gottskalk Zły.

Czarnoksiężnik najwyższej rangi.

A poza tym członek Zakonu Świętego Słońca. Choć tylko zwyczajny rycerz, nigdy nie został wielkim mistrzem.

I nagle wokół pojawili się inni wielcy mistrzowie. A za ich plecami, w tej poczekalni, czy może należałoby powiedzieć: w pułapce, stało mnóstwo innych ludzi. Kim oni wszyscy byli za życia, Móri nie wiedział i zresztą wcale nie chciał wiedzieć.

Jego interesowali tylko czarnoksiężnicy.

Nagle jeden z nich się odezwał:

– Nie! Tego człowieka trzeba puścić wolno, także ze względu na nas samych. Ja go znam. To Móri, syn Helgi Jonsdottir. I również syn Hraundrangi – Móriego, który uciekł stąd razem z Wielkim.

Z Wielkim? On mówi o Nauczycielu, pomyślał Móri, patrząc na mówiącego.

O mój Boże! Toż to Gissur!

Czarnoksiężnik, który kiedyś, dawno, dawno temu, uratował Gudrun z Bægisa, grzebiąc w ziemi diakona z Myrka. Gissur, który wraz z Mórim i jego matką, Helgą, jechał konno przez Sprengisandur.

Jakże to było dawno! Ach, jak dawno temu!

W gromadzie znajdował się jeszcze jeden znajomy! Sira Eirikur z Vogsos, no tak, stary żartowniś śmiał się teraz wesoło do Móriego. On. też go poznawał.

Dwaj ludzie o ostrych rysach wystąpili z gromady. Jeden starszy i jeden młodszy.

– Ty jesteś naszym krewniakiem, Móri – oznajmił starszy. – Bo my jesteśmy Jonssonowie z Kirkjubol.

Nie zdążył się z nimi przywitać, bo właśnie odezwał się biskup Gottskalk.

– Więc to ty jesteś Móri – rzekł zachrypłym głosem. – Czy ty wiesz, co zrobiłeś? Unicestwiłeś naszych współwięźniów. Starłeś z powierzchni ziemi czarnoksiężników z Tierstein, a także mnicha von Graben. Mag – Loftur zniknął na zawsze, ale to nie było twoje dzieło. Natomiast twój syn… Twój wyjątkowy, niezwykły syn Dolg unicestwił wielu z naszych sprzymierzeńców.

Czy Dolg coś takiego zrobił? myślał Móri wstrząśnięty.

– Jego ekscelencja wielki mistrz Tomas de Torquemada przestał istnieć. Został unicestwiony. Na wieki! To samo odnosi się do czterech innych wielkich mistrzów, a wśród nich znamienitego Guilelmo Złego z Neapolu.

Teraz mieszają mu się czarnoksiężnicy z wielkimi mistrzami Zakonu Świętego Słońca, pomyślał Móri, który nadał zastanawiał się nad tym, co też mógł zrobić Dolg, żeby zlikwidować aż tylu wielkich mistrzów, a innych trzymać od siebie na odległość.

– Fe, a cóż to znowu? – prychnął Móri, odrzucając od siebie jakieś diabelstwo, które wbiło mu zęby w ramię.

– To są niskie energie – wyjaśnił Gissur. – Złe moce z innego wymiaru, które przedostały się do naszego dzięki nierozsądnym igraszkom młodych ze spirytyzmem. Takie niskie energie tylko czekają na to, by przedostać się do wymiaru ludzkiego. Te potworki zostały posadzone na czatach w krainie zimnych cieni i tu czekają, by wkręcić się do cyklu wędrówek dusz.

– Więc chcą dotrzeć do Światła?

– Wszyscy tego chcą.

– Biedactwa – szepnął Móri ze współczuciem.

– Uważaj! – zaczęli krzyczeć czarnoksiężnicy. – Wystrzegaj się współczucia! Niektórzy z nich bardzo chętnie zamieniliby się z tobą miejscami! Nie dopuść do powstania najmniejszej luki w kręgu życia!

A więc współczucie jest słabością? Móri powiedziałby raczej, że odwrotnie.

Z grupy wystąpił jakiś wysoki rangą czarnoksiężnik o indiańskich rysach.

– Móri z Islandii. Wiele przemawia za tym, byśmy puścili cię wolno.

– On jest niebezpieczny! – warknął Gottskalk. – Dajcie go bestiom!

– Móri może być nam pomocny – odparł Indianin. – Pamiętajcie, że on ma Wielkiego po swojej stronie. Idą za nim inne wielkie moce. Duchy natury i istoty symboliczne. Ale najważniejsze, że on jest ojcem Nowego.

– Jego syn, Dolg, unicestwił wielu dobrych mistrzów magu. – upierał się biskup Gottskalk.

– Wielu złych – poprawił Indianin. – Ale Dolg posiada moc, która pozwoli mu dotrzeć do celu.

Dolg, Dolg, mój ukochany, nieszczęśliwie urodzony synu, o czym oni mówią? Jaka moc? Do jakiego celu wasz dotrzeć? Czym ty się zajmowałeś, kiedy ja trwałem w krainie zimnych cieni?

Wszystko w tej grocie zdawało się nierzeczywiste i takie też w istocie było. To jakiś koszmarny sen o śmierci, w którym wiatr grzmi jak potężne organy, z westchnieniami i skargami pośród zimnych skał, a wszędzie w ciemnościach przed Mórim stoją potężne postaci dawno umarłych mężów, których nie potrafi do końca przeniknąć jego wzrok. I hordy złośliwych istot pełzających u jego stóp, plujących, prychających z niecierpliwością, gotowych w każdej chwili się na niego rzucić. Móri myślał o Aniele Śmierci, który może lada moment wrócić, by go zabrać do cudownego Wielkiego Światła, i nienawidził sam siebie tak bardzo, że mógłby zacząć płakać.

Jak on się stąd wydostanie?

– No to wypuśćcie Móriego – zwrócili się Jonssonowie do pozostałych. – Pozwólcie mu iść do Wielkiego Światła!

– Ale ja nie chcę do światła! – zaprotestował Móri, choć jego serce tam właśnie się wyrywało. – Ja muszę wracać do ziemskiego życia! Tyle mam jeszcze do zrobienia…

Czarnoksiężnicy uśmiechali się łagodnie.

– Wrócić do ziemskiego życia? Jakim sposobem chciałbyś tego dokonać?

– Jeśli uda mi się wytrwać w przedsionku śmierci, dopóki do mojego pozbawionego duszy ciała nie nadejdzie pomoc, to wszystko będzie dobrze. Towarzyszące mi duchy prosiły, bym tu czekał, bo gdzie indziej nie mogłyby mnie odnaleźć.

Umarli czarnoksiężnicy przyglądali mu się badawczo i wymieniali między sobą pełne zdumienia uwagi. Móri widział wśród nich wielu Afrykanów, prawdopodobnie czarowników – uzdrowicieli, a także dostojnych ludzi Wschodu, tybetańskich mnichów, derwiszów, szamanów… i magików o europejskich rysach. Nieco za nimi tłoczyła się cała reszta, ci, którzy nie przynależeli do klanu czarnoksiężników. Stanowili oni zdecydowanie najliczniejszą grupę.

W końcu potężni czarownicy zwrócili się do Móriego. Przemówił ponownie Indianin:

– Widzimy, że naszą nadzieją jest twój syn. Uważamy też, że dla chłopca byłoby najlepiej, gdybyś mimo wszystko powrócił na Ziemię i pomógł mu, chociaż nie mamy pojęcia, jakim sposobem miałbyś wydostać się z tego świata. My sami nie wyrządzimy ci tutaj najmniejszej krzywdy, ale nad tymi potworkami nie mamy władzy. Trzymaj je od siebie. z daleka, jak długo potrafisz! Jesteś podatny na ich ciosy, ponieważ nadal znajdujesz się w krainie zimnych cieni, a także ze względu na twoje dobre serce. Nie okazuj współczucia, nie zapominaj o ich pragnieniu, by się dostać do Wielkiego Światła! Ono nie jest dla istot z ich wymiaru, które nie mają nic wspólnego z planetą Ziemią. Życzymy ci wszystkiego najlepszego. Nie chcemy, byś doznał takiego losu jak nasz, obawiamy się jednak, że w końcu trafisz do naszego chóru.

– Ale ja nie uważam, że przestępstwa czarnoksiężników są specjalnie wielkie.

– Bo też i nie są. Ale my wszyscy, którzyśmy się tu znaleźli, próbowaliśmy zmieniać nienaruszalne prawa życia i śmierci. Innymi słowy, próbowaliśmy pokonać śmierć.

– W takim razie powinni się tu znajdować przede wszystkim lekarze! I uczeni.

– No i są – rzekł Indianin z uśmiechem. – Ale tylko którzy lekceważą prawa natury.

Liczna gromada, która miała jeszcze długo oczekiwać w przedsionku śmierci, odwróciła się i po chwili zniknęła w ciemnościach.

Został tylko Móri z mrowiącym się wokół tłumem złych istot nie z tego świata.

Każda z nich pragnęła tylko jednego: ulokować się jakoś w jego duszy.

Móri wciągnął głęboko powietrze i przygotował się do długotrwałego oporu.

– Tiril – wyszeptał. – Twoja miłość pomogła mi już przedtem, kiedy było ze mną naprawdę źle. Ty potrzebujesz mnie i moich uczuć, daj mi więc jeszcze jedną możliwość, bym ci je okazał. Wiem, że i ty, i nasz syn, Dolg, znajdujecie się w wielkim niebezpieczeństwie. Pomóż mi wrócić do życia, bym mógł z wami być i walczyć po waszej stronie. Nie wolno dopuścić, by ta straszna sekta zwyciężyła.

Diabelskie małe istoty podpełzały coraz bliżej.

Z góry, z centrum huczącego sztormu zstępował Anioł Śmierci.

Rozdział 6

W domu w Theresenhof księżna Theresa chodziła tam i z powrotem, przystawała w zamyśleniu, po czym ruszała znowu w swoją nie mającą końca wędrówkę. Jej myśli i wola wykonywały tyle samo zwrotów, tam i z powrotem, ze zdenerwowania czuła mrowienie w palcach.

Dzieci bawiły się spokojnie, no, powiedzmy, że spokojnie, w pokoju obok. Theresa słyszała, jak Taran przeklina używając słów, które z pewnością słyszała od służących w stajni, ale akurat teraz nie miała ani czasu, ani siły, żeby zwrócić małej uwagę.

A gdybym tak wzięła dzieci i wyjechała im na spotkanie? myślała po raz już chyba dziesiąty. Mały Dolg może potrzebować mojej pomocy…

Wiedziała jednak, że byłaby to wyprawa w nieznane. Pojęcia przecież nie miała o drodze do Szwajcarii, a zwłaszcza do Graben. Poza tym… Spotkanie? Przecież oni chyba jeszcze nie dotarli do celu.

Och, nie, chyba muszą już być na miejscu. Ona sama przecież ma za sobą niebezpieczną i długą podróż.

Szczęśliwy Dolg! Theresa wiele by dala za to, by znaleźć się na jego miejscu, zazdrościła mu aż do bólu.

Nie do końca zdawała sobie sprawę ze swoich uczuć i myśli, po prostu przepływały przez jej głowę, ale gdyby je sobie wyraźnie uświadomiła, to pewnie przeraziłaby się nie na żarty.

Tylko że to takie irytujące być tym, który ciągle musi siedzieć w domu! Nie traktowała dzieci jak kuli u nogi, co to, to nie. Ale dlaczego wszyscy uważają za naturalne, że właśnie ona powinna się poświęcić? Starsza pani, babcia dzieciom. Kogoś takiego nie zabiera się w pełną trudów i niewygód podróż!

A przecież nie mieli pojęcia, czego ona dokonała! Dzięki jej wyprawie do Heiligenblut wiedzieli teraz, gdzie znajduje się Tiril.

Niestety, nikt nie wrócił jeszcze do domu i nie miała komu opowiadać o swoim triumfie.

A przy tym przecież Erling jest ledwie rok od niej młodszy, ale on może uczestniczyć w najbardziej podniecających i niebezpiecznych wyprawach. Tylko że Erling jest mężczyzną im wolno więcej!

To niesprawiedliwe!

Żeby tak móc być z nimi teraz… Nocować w nie znanych miejscach, być może w prymitywnych warunkach, może nawet pod gołym niebem. To nie miałoby dla niej żadnego znaczenia, byle tylko Erling znajdował się obok. Wtedy ona mogłaby…

Gwałtowny rumieniec pokrył policzki księżnej. Co też jej chodzi po głowie?

Przystanęła na chwilę i zaraz znowu podjęła swoją wędrówkę. Oczywiście, że chciałaby razem z innymi ratować Móriego, naprawdę nie miała innych motywów.

Czy oni już nigdy nie wrócą? Co się z nimi stało?

W drzwiach stanęły bliźniaki.

– Babciu, czy ty zamierzasz wydeptać w podłodze głęboką ścieżkę? – zapytał Villemann. – Dlaczego tak chodzisz bez przerwy w kółko?

Zatrzymała się, ukucnęła przed dziećmi i ujęła je za ręce.

– Ja po prostu staram się robić dobrą minę do złej gry. Nie chcę was straszyć, ale sama nie umiem się pozbyć niepokoju. Dlaczego nie mamy żadnej wiadomości od Dolga i Erlinga? Czy odnaleźli waszego tatę? Czy zdołają go uratować?

Villemann zrobił bardzo poważną, „męską” minę, patrząc na swoją kompletnie bezradną babkę.

– Dolg ze wszystkim da sobie radę, babciu, przecież wiesz!

Dolg jest zaledwie dwunastoletnim chłopcem, chciała powiedzieć zmartwiona, ale przemilczała to. Wiedziała, że bliźniaki uwielbiają starszego brata.

– Chyba moglibyśmy wyjechać im naprzeciw – wtrąciła Taran błagalnie. – Wtedy będziemy też daleko od tych okropnych rzeczy na schodach werandy i w końcu coś będziemy robić. Chyba zwariuję od tego czekania.

– Ja też – mruknęła Theresa. – Ja też. Chodźcie, usiądziemy sobie i porozmawiamy.

Chętnie na to przystali. Wszyscy troje usiedli na pięknej, pokrytej niebieskim jedwabiem kanapie.

– Obicie pasuje do mojej różowej sukienki – zauważyła Taran, która w każdej sytuacji zachowywała świadomość swojej kobiecości.

Theresa objęła dzieci ramionami.

– Czy nie uważacie, że w tym trudnym czasie bardzo się wszyscy do siebie zbliżyliśmy? Wszyscy, nawet ci, których tu z nami nie ma.

– To prawda – potwierdził Villemann z powagą. – I ja też stałem się dużo silniejszy.

– A wujek Erling jest niemal jednym z nas – wtrąciła Taran.

Theresa była uszczęśliwiona, że może mówić o Erlingu, choć sama nie rozpoczynała tej rozmowy.

– Lubicie wujka Erlinga? – zapytała z przejęciem.

– Och, bardzo – westchnęła Taran. – Dał mi tę piękną broszkę.

– Tak, wuj Erling jest w porządku – oświadczył Villemann. – I jest o wiele silniejszy, niż można sądzić z pozoru. A poza tym zawsze się domyśla, kiedy człowiek chciałby coś dobrego.

– Tak, tak, ja wiem, że zakradacie się czasami obaj do kuchni, kiedy was nikt nie widzi – roześmiała się Theresa.

– Ja myślę, że wuj mógłby zamieszkać z nami na zawsze – oznajmiła nagle Taran.

Theresie ze szczęścia drżał głos.

– O tym on sam musi zadecydować – powiedziała. – Ale zawsze będzie tu mile widziany.

– To świetnie, że Dolg ma przy sobie wuja – rzekł Villemann. – Jest dzięki temu bezpieczniejszy. To znaczy, ja myślę… Dolg nie boi się żadnych duchów ani niczego takiego, ale gdyby tak gdzieś był wąż… albo rozbójnicy na drodze… albo niebezpieczni wojownicy, to co wtedy?

– Masz rację – potwierdziła Theresa, wdzięczna, że ma znowu okazję wypowiadać drogie imię. – Właśnie dlatego tak się cieszę, że Erling jest z Dolgiem.

Czy dzieci słyszą, że głos ma zmieniony z radości? Miała nadzieję, że nie.

– Babciu, ale przecież możemy pojechać, żeby ich spotkać po drodze – powtórzyła znowu Taran z uporem.

Theresa głęboko wciągnęła powietrze.

– Poczekamy do jutra – rzekła. – Jeśli do rana nie wrócą, to my wyruszymy, by ich szukać. Przecież mogą nas potrzebować.

– Ja wezmę ze sobą mój miecz! – zawołał Villemann.

– Ja też – powtórzyła za nim Taran. – Poproszę parobków, żeby mi dzisiaj wieczorem zrobili taki sam.

– Znakomicie, moje dzieci. – Księżna uśmiechnęła się ze smutkiem, ale w jej oczach pojawił się nowy blask. W końcu jutro zaczną nareszcie coś robić. Po wielu spędzonych w domu dniach, gdy bezczynność działała na nerwy, będą mogli wyruszyć. Bez żadnych skrupułów Theresa postanowiła zabrać ze sobą dzieci. Z nią będą bezpieczniejsze niż w pobliżu tych okropnych tablic na schodach werandy.

Już miała się zabrać do przygotowań, kiedy nagle całkiem nieoczekiwanie zaczął padać grad. Kawałki lodu bębniły w dach, służące wybiegły na dziedziniec i do ogrodu, żeby zebrać suszącą się bieliznę i schować ogrodowe meble, dzieci pomknęły na górę pozamykać okna w swoich pokojach. Oboje pokrzykiwali radośnie.

Błyskawica przecięła niebo, a po chwili dał się słyszeć niedaleki grzmot.

– Teraz powinienem siedzieć wysoko na kościelnej wieży! – krzyczał Villemann.

– Nie powinieneś, mój kochany – zaprotestowała Theresa potrząsając głową ale nie mogła się powstrzymać od czułego uśmiechu.

Kiedy jednak wyjrzała przez okno na niebo nieoczekiwanie zasnute chmurami, kiedy usłyszała echo grzmotu zwielokrotnione przez niedalekie góry, zadrżała.

Tylu moich bliskich błądzi gdzieś po nie znanych drogach, pomyślała. Kilku wiernych sług ze dworu. Nero, kochany, stary Nero. Mały Dolg. Erling…

Móri.

I najbardziej samotna z nich wszystkich, Tiril.

W tej chwili silna zazwyczaj Theresa bliska była załamania. Cieszyła się, że nikt jej nie widzi, jak pospiesznie idzie do swego pokoju, bo nie jest w stanie ukryć łez.

Święta Mario, Matko Boża, Królowo Niebieska! Bądź przy nich, oni są tacy samotni! Nie daj im pobłądzić w tej trudnej chwili!

Wiedziała, że Erling i Dolg znajdowali się zbyt daleko, żeby ich ta nagła burza mogła dotyczyć. Po prostu niepogoda uświadomiła jej, jakie trudy i niebezpieczeństwa muszą pokonywać jej bliscy.

I wciąż nie miała żadnej wiadomości, gdzie się znajdują, jak daleko zaszli. Jeśli w ogóle jeszcze żyją.

Theresa była silna ze względu na dzieci. Dla Tiril wyprawiła się do Heiligenblut na spotkanie dostojników Kościoła.

Teraz odczuwała dotkliwie, że jest słaba, drobną kobietą, która przez całe życie musiała radzić sobie sama. Przez to tak strasznie nieudane małżeństwo i później, aż do…

To, czego rozpaczliwie pragnęła i czego naprawdę potrzebowała, to silny mężczyzna, na którym mogłaby polegać, który pomógłby jej rozwiązywać problemy. Móri był silnym mężczyzną, ale Móriego nie ma. Poza tym Móri wspiera Tiril, nie Theresę.

A ona potrzebowała kogoś dla siebie.

Kogoś takiego jak Erling, na przykład…

Nie, nie wolno jej tak myśleć! Erling nie jest szlachcicem i dlatego pozostaje poza kręgiem ewentualnych kandydatów do ręki księżnej. A poza tym, czyż ktoś taki zajmowałby się starszą panią? On przecież mógłby wybierać wśród najpiękniejszych młodych dam.

Ale na przykład Aurora wyszła za mąż za wieśniaka!

Tylko że Aurora nie jest księżną. Nie jest też siostrą cesarza.

Odepchniętą siostra, nie należy zapominać… W tym przypadku owo oficjalne odepchnięcie jest może nawet korzystne.

Drgnęła, kiedy usłyszała jakieś krzyki i śmiechy na dziedzińcu. Wyjrzała przez okno.

Nigdy w życiu nie wymyśliłaby czegoś takiego. Villemann i Taran ściągnęli obrus ze sznura z bielizną, biegali teraz rozpostarłszy go między sobą i łowili kulki lodu wciąż lecące z nieba. Kilka służących goniło ich desperacko, nie ze względu na dzieci, tego Theresa była najzupełniej pewna. Chodziło o odzyskanie obrusa.

Mimo trawiącej ją rozpaczy Theresa musiała się roześmiać. Słyszała o wielkiej radości życia, jaką w dzieciństwie przejawiała Tiril. Tiril, której później los tak okrutnie podciął skrzydła. I oto teraz tamta radość odrodziła się w dzieciach córki. W tych młodszych, bo w Dolgu nie. On odziedziczył powściągliwy temperament Móriego.

Ale tych dwoje… Theresa nie wiadomo który już raz obiecywała sobie, że nigdy nie pozwoli, by ich radość życia została zdławiona. Mimo że dzieci są niemal bezwstydnie samowolne.

Czy odziedziczyły też po Tiril wielką miłość do zwierząt i wszelkich żywych istot?

Owszem, to odziedziczyli wszyscy troje. Nikt nie może nie dostrzegać przywiązania Dolga do Nera i zresztą do zwierząt w ogóle.

A Theresa nie wiedziała jeszcze, że właśnie ta miłość do zwierząt dopiero co uratowała wnukowi życie w obozie w pobliżu zamku Graben. Nic nie wiedziała o magicznych sztuczkach kardynała ani o tym, że wy – słał zatrutą muchę, by ugryzła chłopca. Dolg jednak uważał, że paskudne stworzenie wygląda bardzo ładnie, oczyścił je z trucizny i uwolnił. Księżna nie wiedziała też o tym, że wdzięczna mucha okrążyła dwukrotnie głowę chłopca.

Wiedziała jedynie, że Dolg z największą troskliwością odnosi się do najsłabszych stworzeń w świecie ludzi i zwierząt i kochała tego swojego wnuczka o niepospolitym wyglądzie.

Dwóch parobków dopadło w końcu biegające po dziedzińcu dzieci. Obrus był uratowany, a służące bardziej teraz niż zgubą zajęły się parobkami. Dzieci przemoczone i szczęśliwe pospieszyły do domu, trzymając się za ręce. Miały za sobą cudowne przeżycie. Świat pełen jest takich właśnie wzruszeń dla wszystkich, którzy umieją dostrzec radość i tam, gdzie inni widzą jedynie powód do irytacji.

I teraz te dzieci mają wyruszyć na spotkanie bardzo niebezpiecznych przygód.

Szczęśliwe dzieciństwo. Theresa uśmiechnęła się do siebie. Szczęśliwi ci, którzy umieją we wszystkim dostrzegać pozytywne strony, choć przeczuwają, że w głębi kryje się powaga. I nigdy o tym nie zapominają.

Dolg, Erling, ludzie ze dworu, gdzie wy się teraz podziewacie?

Móri… Przecież wiesz, że nie możesz nas opuścić, jak moglibyśmy żyć bez ciebie?

I ty, Tiril, moja ukochana córko, wytrzymaj jeszcze, dopóki do ciebie nie przyjdziemy. A przyjdziemy najszybciej, jak to będzie możliwe!

Rozdział 7

Na skale pod zamkiem Graben nadszedł nareszcie ten dzień, w którym Dolg i Erling wraz z towarzyszącymi im ludźmi dotarli do celu.

Duchy odetchnęły głęboko z wielką ulgą. O ile duchy mogą wzdychać… Ech, z pewnością mogą.

Ale czyż wy nie widzicie, że Móriego nie ma, myślały gorączkowo. Ludzie ze wsi zabrali jego piękne ciało, by sprawić mu godny pogrzeb.

Czas nagli, nagli potwornie, spieszcie się!

Tylko Nero i Dolg wyczuwali, że coś się stało. Pies węszył nieustannie, spoglądał w dół, w stronę wsi, i warczał. Dolg czul obecność niewidzialnych w pobliżu i słyszał w głowie coś jakby szept, który uświadamiał mu, że czas ucieka, że już go właściwie nie ma, ale jego „duchowe siły” nie były na razie w stanie pojąć, o co dokładnie chodzi.

Niektórzy z towarzyszy Móriego schodzili już wielokrotnie na dół do wsi, by próbować powstrzymać pogrzeb. Kilkoro z nich wróciło, by przekazać innym, że Dolg nadchodzi i oni chcą wskazać mu właściwą drogę.

Na miejscu, tam gdzie Móri, Tiril i Erling zostali napadnięci, czekali Duch Zgasłych Nadziei i pani powietrza Dostrzegali wielkie napięcie w białej twarzy chłopca i to, że nieustannie dotyka płóciennego woreczka, który niesie. Słyszeli też, że raz po raz powtarza prośbę: „Spraw, by tata jeszcze żył! Nie daj mu pogrążyć się w głębokich grotach śmierci, pozwól nam przyjść na czas!”

Duchy widziały, że Erling pokazuje miejsce, w którym sam został strącony ze skały do otchłani, i miejsce, w którym uprowadzono Tiril, oraz polankę, gdzie padł Móri. Wszyscy przybyli ludzie poszli po śladach, jakie zostawiło ciało Móriego, ciągniętego w stronę lasu, ale pies, Nero, wyprzedzał ich o wiele metrów.

Dobiegł do stosu gałęzi i wydał z siebie żałosne, przeciągłe skomlenie. Podniósł głowę, wyciągnął szyję i długo wył ku niebu.

Mężczyźni i chłopiec dyskutowali. Widzieli przecież, że Móri musiał leżeć w tym miejscu na ziemi, i widzieli też, że go tu nie ma.

No, nareszcie, spoglądali jeden na drugiego i w końcu duchy, które przez cały czas starały się wprowadzić do ich mózgów informację o tym, co się stało, usłyszały z wielką ulgą, jak Dolg powiedział:

– Pogrzeb! Przecież w tej małej wiosce trwa pogrzeb!

I pobiegli wszyscy jak szaleni z powrotem do wsi.

Dzięki, o, dzięki! Na koniec do nich dotarło!

Duch Zgasłych Nadziei i pani. powietrza jako ostatni opuścili skałę niedaleko zamku Graben. Nikt, ani ludzie, ani duchy, nie pragnął tu nigdy więcej powrócić.

Żeby tylko nie było za późno! Chłopi ze wsi z pewnością nie od razu odstąpią od zamiaru pochowania człowieka tak dawno już zamkniętego w trumnie.

Ceremonia żałobna w kościele dobiegła końca. Spotkało się na niej wielu ludzi, szczerze mówiąc większość mieszkańców wsi. Chętnie idzie się na pogrzeb, kiedy człowiek nie nosi żałoby po najbliższych. Lubi się przeżyć kilka uroczystych chwil w powszednim dniu, można spotkać znajomych, a po nabożeństwie porozmawiać. I proboszcz pewnie zauważy, jakich ma pobożnych parafian. Jaką wykazują troskę o spokój duszy nieszczęsnego przybysza z dalekich stron. Bardzo piękne świadectwo bojaźni Bożej.

Ludzie stali na cmentarzu przed kościołem. Prosta trumna – nie należy przesadzać, mimo wszystko – wciąż jeszcze nie została spuszczona do ziemi. Ksiądz odczytywał ostatnie modlitwy.

Wśród zebranych był Andreas. Jako najgodniejszy obywatel tej miejscowości, a poza. tym ktoś, kto zorganizował to wszystko, zajmował miejsce najbliżej trumny. Dwaj chłopi, jedyni, którzy rozmawiali z trojgiem nieznajomych, trzymali się tuż przy nim. Nieco dalej stał chłopak Trudy, sama Truda zresztą także. Przez ciekawość wyciągała szyję w gromadzie innych kobiet. Powiadano, że zmarły był niemal nieprzyzwoicie urodziwy i że nie było po nim wcale widać, iż tak długo leżał pod tymi gałęziami, w ogóle żadnych oznak śmierci, tyle tylko, że trwał bez ruchu, nie oddychał i serce nie biło. Poza tym wyglądał jak żywy.

Truda. i wiele innych kobiet chętnie by to zobaczyło. Ci, którzy z nim rozmawiali, powiadają, że miał takie dziwne oczy. Było w nim coś czarodziejskiego, magicznego i był wprost grzesznie piękny.

Ale przecież felczer, którego wzywano, oświadczył stanowczo, że człowiek nie żyje, a i prefekt szperał po lesie w pobliżu miejsca, gdzie go znaleziono, ale nie doszedł do żadnych innych, wniosków niż przedtem chłopi że jeden z obcych został zepchnięty w otchłań i tam zginął, że kobietę uprowadzili źli ludzie, którzy pojawili się za trójką przybyszów, a tego tutaj przebili mieczem, od czego umarł.

Ci, którzy rozmawiali ze złoczyńcami, twierdzą, iż mieli oni obcy akcent, więc musieli pochodzić z bardzo daleka. Jakim sposobem tedy można by ich odszukać, by sprawiedliwości stało się zadość?

Pozostawało zatem pogrzebać zmarłego i zaniechać dalszych dociekań.

Proboszcz odmówił już wymagane modlitwy. Ludzie pochrząkiwali i kaszleli, przygotowując gardła do odśpiewania odpowiedniego psalmu.

Nagle wszyscy odwrócili głowy, bo na górze w lesie usłyszeli jakieś hałasy. Tupot nóg, jakby wielu ludzi zbiegało w dół.

Wielki, czarny pies wypadł jak szalony z lasu, zawahał się na chwilę, a potem ruszył w stronę cmentarza.

Za nim pojawili się ludzie, kilku dorosłych mężczyzn i kilkunastoletni chłopiec. Biegli prosto ku zgromadzonym nad świeżo wykopanym grobem.

Psalm pozostał nie odśpiewany.

– Ja poznaję tamtego – powiedział jeden z chłopów, którzy rozmawiali z obcymi. – Ale myślałem, że on nie żyje!

Zebrani uskoczyli przed ogromnym psem, a przybyły tuż za nim chłopiec chwycił zwierzę za obrożę.

Erling wołał na cały głos:

– Stać! Przerwijcie pogrzeb! Ten człowiek nie umarł!

Zaległa głęboka cisza.

Brawo, pomyślał Nauczyciel zadowolony. Udało wam się. To znaczy uda wam się, jeśli Móri nadal znajduje się w krainie zimnych cieni. Jeśli nie został włączony do chóru umarłych czarnoksiężników.

Kapłan protestował:

– Ale felczer go badał i uznał za umarłego.

– Ja to rozumiem – zgodził się Erling, próbując sprawiać wrażenie spokojnego po zwariowanym biegu z góry w dół. – Ale to prawda: ten człowiek nie umarł.

– O, Panie Jezu! – wrzasnęła jedna z kobiet. – Nie umarł? To znaczy wampir?

– Nie, nie – uspokajał ją Erling teraz przerażony nie na żarty. – Mój przyjaciel cierpi na taką chorobę, która sprawia, że czasami wygląda jak martwy, nie oddycha, serce nie bije, ale to tylko letarg. Już kiedyś tak się zdarzyło, że o mało nie został żywcem pochowany.

– Ale on był przeszyty mieczem, całkiem na wylot – wtrącił Andreas.

Erling odwrócił się do niego.

– Tak, wiem o tym. Ale na szczęście żadne organy ważne dla życia nie zostały naruszone.

Było to kłamstwo. Takie samo jak to o chorobie Móriego, ale na szczęście felczer nie przyszedł na pogrzeb, więc nikt nie mógł podać w wątpliwość słów Erlinga.

Zgromadzenie ogarnęła wielka rozterka. Wszyscy zwracali się do księdza, by on jakoś rozwiązał tę niewątpliwie trudną sytuację.

Proboszcz czuł, że spoczywają na nim spojrzenia wszystkich zgromadzonych.

– Mój przyjacielu – zwrócił się do Erlinga. – Ten człowiek został już poświęcony Panu.

Pan może zaczekać, pomyślał Erling, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno.

– Czy zauważyliście na jego ciele jakieś oznaki wskazujące, że nie żyje od kilku dni?

– Nie – odparł Andreas z wahaniem. – Wyglądał dokładnie tak, jakby spał. Ale przecież był nieżywy!

– To letarg – przekonywał Erling. – Ojcze… Kobiety i mężczyźni… Czy ktoś z was odważy się wziąć na swoje sumienie taką odpowiedzialność i zdecyduje się pogrzebać żywcem tego człowieka, zaryzykuje, że on się może obudzi w trumnie pod ziemią?

– Nie, nie – jęknął Andreas, a za nim proboszcz i wielu z zebranych.

– A zatem pozwolicie, byśmy go obejrzeli?

Znowu pomruki zwątpienia.

– W jaki sposób może on zostać przywrócony do życia, skoro znajduje się tylko w letargu? – zapytał kapłan niechętnie. Wyraźnie źle się czuł.

Erling wciągnął powietrze.

– Jego kilkunastoletni synek ma specjalny środek… Ale czas nagli. Człowiek leżał ranny tak długo, że wkrótce może być za późno.

Dzięki ci za to, działaj jak najszybciej, mruknęła Pustka, która śledziła, co się dzieje na ziemi, a jednocześnie obserwowała zmagania Móriego w krainie zimnych cieni. Widziała małe potworki z innego wymiaru, które ruszały do ataku na niego, widziała też Anioła Śmierci, który z pewnością mógł uratować Móriego ze szponów tych bestii, ale też zaraz będzie chciał przeprowadzić go do Wielkiego Światła, a wtedy Móri byłby stracony na zawsze. Spiesz się, spiesz, ponaglała Pustka.

Proboszcz, choć bardzo niechętnie, w końcu ustąpił. Wielu parafian rozsadzała też ciekawość i nalegali, by otworzyć trumnę.

Grabarze natychmiast przystąpili do dzieła. Ale wieko było zabite bardzo solidnymi gwoździami, bo szczerze mówiąc, ludzie się trochę bali nienaturalnego wyglądu Móriego.

Jeszcze większy niepokój ogarnął mieszkańców wsi, kiedy zobaczyli syna tego obcego.

Mimo woli większość zgromadzonych cofnęła się o kilka kroków. Coś im się w tym wszystkim nie zgadzało. Ten chłopiec nie był jednym z nich, nie przypominał nikogo, kogo kiedykolwiek znali. Nie był nawet podobny do swego ojca, chociaż obaj mieli skórę koloru kości słoniowej i takie same czarne włosy, jakie widziano u Móriego.

Przy wszystkim był to bardzo ładny chłopiec. A te jego oczy! Takie wielkie, czarne, skośne, takie… kompletnie obce!

Skąd on się wziął?

Dolg zauważył ich rezerwę i zdumienie, czuł się bardzo niepewnie.

Elivevo, prosił swego ducha opiekuńczego. Elivevo, bądź teraz przy mnie! To wielkie przedsięwzięcie próbować przywrócić kogoś do życia. Ja się boję, tak strasznie się boję i taki jestem niepewny, tak bardzo bym chciał, żeby tata był teraz przy mnie. Ale to przecież jego mam ratować.

Cień. Teraz potrzebował jego wsparcia. Ale Cień po prostu zniknął bez słowa wyjaśnienia.

Delikatne dotknięcie w ramię uzmysłowiło mu, że Eliveva jest przy nim.

– Dziękuję ci szepnął niemal niedosłyszalnie.

Grabarze zdołali wreszcie otworzyć trumnę. Zgromadzenie zdecydowało się podejść bliżej, ciekawość zwyciężyła.

– Och! – wzdychały raz po raz kobiety.

Leżał oto przed nimi, bez ruchu, piękny niczym bóg. Dolg miał łzy w oczach, chciał przypaść do trumny i szukać pociechy u ojca.

Nero, którego Dolg wciąż trzymał za obrożę, warknął krótko, podniecony.

Dolg spojrzał na Erlinga, który skinął głową. Wszystko w porządku.

– Weź Nera – szepnął chłopiec.

Erling natychmiast przejął. od niego psa.

Dolg głęboko wciągał powietrze. Spiesz się, spiesz się, ponaglała Pustka. Bo teraz to już nie minuty decydują, ale ułamki sekund.

– Bądźcie tak uprzejmi i cofnijcie się trochę – zwrócił się chłopiec do zgromadzonych.

Posłuchali, choć niektórzy bardziej niechętnie niż inni.

– Jeszcze trochę – poprosił Dolg głośno, a w duchu powtarzał: – Bądź przy mnie, Elivevo.

Wyjął kamień, ogromny, kulisty szafir. Zdecydowanie podszedł do trumny, stanął przy głowie Móriego i patrzył na jego twarz.

– Chcę, żeby mój tata się ocknął – szeptał unosząc kulę, słońce skrzyło się w niej wspaniale. – Spraw, by mój ojciec się ocknął!

Od strony widzów doszedł jęk zdumienia. Dolg opuścił kamień i umieścił go ostrożnie na piersi Móriego, tak że złożone ręce ojca obejmowały teraz szafir.

Dolg wyprostował się.

Kamień leżał jak lśniące niebiesko słońce na tle ciemnego ubrania Móriego.

Dolg z napięcia zapominał oddychać. Czuł, że drży na całym ciele.

W grocie zimnych cieni Móri nieustannie walczył z atakującymi go potworkami, czy jak to diabelstwo nazwać. Nie, diabły to chyba nie są, one przybywają z jakiegoś nie znanego wymiaru i bardzo chcą dostać się do wymiaru ludzkiego, a bezbronny Móri może im w tym pomóc.

Z góry, od centrum sztormu, zstępował Anioł Śmierci. Och, nie, jeszcze nie teraz, jęknął Móri.

Jednym jedynym gestem anioł odepchnął całą złośliwą czeredę pod ściany, tak że rozleciała się na wszystkie strony.

Anioł zwrócił się do Móriego:

– Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że jeszcze cię tu zastanę. Jesteś dużo bardziej wytrzymały, niż można by przypuszczać. Ale jakżesz ty wyglądasz po atakach tych małych paskudztw?

Anioł miał rację. Móri był wyczerpany i miał poszarpane ubranie, co było widać nawet w panującym tu mroku. Anioł ruchem ręki przywrócił mu poprzedni wygląd, Móri natomiast próbował przekonać anioła, żeby dał mu jeszcze chwilę, jeszcze go nie sprowadzał do najgłębszych grot śmierci ani do Wielkiego Światła.

– Dostałeś już wiele czasu, Móri – powiedział anioł potrząsając głową.

– Ale coś się dzieje w świecie ludzi, czuję to. Jeden z moich towarzyszy prosił mnie, bym jeszcze trochę wytrzymał, bo właśnie mój syn przyszedł do grobu, który przeznaczyli dla mnie ludzie. Nie wiem, co powinienem robić, ale daj szansę memu synowi! On ma zaledwie dwanaście lat i czy miałby przybyć za późno, kiedy znajduje się już tak blisko celu? Proszę cię, piękny aniele, ze względu na mego syna! Jeśli mu się nie powiedzie, pójdę za tobą.

– Jemu nie może się powieść – odparł anioł. – Ale jak chcesz, zaczekam tu jeszcze trochę, zadbam jednak, byś poszedł za mną kiedy czas nadejdzie.

– Zgoda. Dziękuję, wasza wysokość. Tam coś się dzieje – szepnął nagle Móri. – Ktoś dotyka moich rąk!

– Ja widzę twoje pozbawione duszy ciało – oznajmił Anioł Śmierci. – Leży w trumnie, przygotowane do złożenia w ziemi.

– Nie – szepnął Móri przestraszony.

– Wokół stoi wielu ludzi. Jakiś chłopiec, na wpół dorosły, czy to twój syn?

– Tak, to musi być Dolg.

– Ale skąd on się taki wziął? Jego rysy wcale nie przypominają twojego rodu, może raczej kogoś, kto zniknął bardzo dawno temu…

Anioł umilkł nagle.

– Tak? – zapytał Móri.

– To, co on trzyma w ręce…

– W ręce? Nie wiem, o czym wasza wysokość mówi.

– To się mieni najpiękniejszą barwą, czystym szafirem… Nie widzę, co to takiego. Teraz składa to w trumnie…

Anioł Śmierci wstrzymał dech.

– Móri… Ja nie chcę na to patrzeć!

Ludzie obok trumny stali w milczeniu. Nawet kawki na kościelnej wieży nie mąciły ciszy.

Dolg czuł, że płacz dławi go w gardle. Nic się nie działo. Ojciec leżał w trumnie tak samo blady jak przedtem. Czarne rzęsy wyraźnie odcinały się od skóry w kolorze kości słoniowej. Wciąż ani jednego drgnienia.

Nie należało się chyba spodziewać, że Dolg w takiej chwili zachowa poczucie czasu, ale miał wrażenie, że wieczność minęła, choć w rzeczywistości trwało to ledwie moment.

Nagle w wielkiej ciszy dał się słyszeć szept:

– Patrzcie!

Rozległy się jęki niedowierzania.

Na razie widzieli, że wielki szafir zmienia barwę, jego kolor staje się głębszy, że mieni się niczym morze w blasku słońca, że wysyła długie promienie, jak fala za falą, niemal oślepiającego, niebieskiego, opalizującego światła.

Ludzie musieli osłaniać oczy.

Powoli, bardzo powoli powieki Móriego się uniosły.

Jego dłonie zacisnęły się na kuli, jakby rozumiał, że stamtąd właśnie płynie życiodajna siła.

Ksiądz uczynił znak krzyża, a wielu parafian poszło za jego przykładem.

– To tylko choroba – powtórzył Erling, żeby ich znowu sprowadzić na Ziemię. Móri raczej by sobie nie życzył zostać ogłoszony świętym. – On czerpie siłę z tej kuli, która została nasycona olejkami eterycznymi. Olejki przenikają przez skórę i wzmacniają go.

Wszyscy przełknęli to kłamstwo. Wszyscy uważali widocznie, że tak jest najlepiej.

Dolg pomógł Móriemu usiąść i troskliwie włożył z powrotem kamień do lnianego woreczka, pociągając przy tym nosem i posapując z ulgą. Ojciec żyje! Wszystko będzie teraz znowu dobrze. Żeby jeszcze tylko odnaleźli mamę, to już naprawdę będzie tak jak przedtem. Z niecierpliwością ocierał łzy. Dwanaście lat! Kto to widział, żeby płakać jak jakie dziecko!

Wszyscy starali się podawać „umarłemu” pomocną dłoń.

– Zdołasz stanąć na nogach? – zapytał Erling.

– Tak. Jestem całkiem wyleczony – odparł stary przyjaciel.

Wizje z krainy cieni zniknęły, ale przedtem jeszcze Móri zdążył usłyszeć słowa Anioła Śmierci jak bardzo, bardzo dalekie echo:

– Wprost trudno w to uwierzyć, Móri! Chylę czoła aż do ziemi, nie przed tobą, lecz przed twoim synem. Opiekuj się nim dobrze, Móri. On nosi w sobie więcej, niż ludzie są w stanie pojąć.

W końcu głos anioła się rozwiał, a wraz z nim ponure wizje. Móri powrócił do żywego świata skąpanego w blasku słońca.

Proboszcz był zdumiony i cokolwiek przestraszony.

– Mój Boże, jakie by to było nieszczęście, gdybyśmy pana pochowali! Ale kto mógł przypuszczać, chcieliśmy tylko pańskiego dobra.

– Ja wiem. Wdzięczny jestem za troskliwość – Móri starał się ukryć, jak bardzo jest wstrząśnięty myślą, że mógłby zostać żywcem pogrzebany. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Choć określenie „żywcem pogrzebany” nie do końca oddawało stan rzeczy, przekroczył przecież granicę śmierci. Jednak… Jakże pięknie jest znowu żyć!

Nikt nie uważał za dziwne, że nogi się pod nim chwieją i musi się opierać na ramieniu Erlinga.

Zapytał przyjaciela po norwesku:

– Ale ty przecież zostałeś strącony ze skały?

– Uratowano mnie – odparł Erling. – Twoje cudowne duchy natury.

Móri był lekko zdezorientowany. Słyszał to i owo w granicznej strefie, ale może mu się tak tylko zdawało. Miał wrażenie, że to wciąż są koszmarne wizje z tamtego świata, że zaraz się wszystko usunie z jego pamięci. A tego nie chciał, wydawało mu się, że powinien zachować swoje przeżycia.

W końcu przykucnął i przywitał się jak należy z Nerem, który bardzo się już tego domagał, poszczekując z cicha.

– Wierny stary towarzyszu – szepnął. – Jak dobrze znowu cię widzieć, och, żebyś wiedział, jak dobrze!

Bo właściwie to jest tak, że się bardzo często powtarza psu te same słowa, ale nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co one oznaczają pomyślał i o mało nie został przewrócony na plecy przez nie posiadającego się z radości zwierzaka.

Teraz Móri popatrzył na syna, Dolga. Na syna, którego nigdy do końca ~nie rozumiał, nie dlatego, że nie chciał, ale dlatego, że było w nim coś niepojętego, nieznanego. Dolg stał przed nim niezwykle wzruszony, a jego czarne oczy były czarniejsze niż kiedykolwiek. Ojciec objął go i przytulił, obaj płakali cicho, a w końcu Móri powiedział zdławionym głosem:

– O tak wielu rzeczach musimy porozmawiać, ty i ja, kiedy nie będzie przy nas tylu ludzi. A teraz chciałbym ci tylko podziękować i wyrazić mój największy podziw.

Dolg bez słowa kiwał głową. Nie był w stanie wydusić z siebie głosu.

Tata został uratowany, wydobyty w krainy zimnych cieni i tylko ta jedna sprawa miała znaczenie.

Minęło trochę czasu, zanim mogli opuścić wieś. Tak wielu mieszkańców chciało ich ugościć, wszyscy zapraszali na posiłek i piwo, proponowano im nowy pojazd i wciąż dyskutowano o tym, co się stało, o złych obcych ludziach, którzy uprowadzili Tiril., oraz o cudownym ocaleniu Erlinga tamtego tragicznego dnia. Erling musiał wymyślić jakąś wiarygodną historię o tym, jak spadł na niewielką półkę skalną pod dużym występem i jak, czołgając się, dotarł w bezpieczne miejsce. Fakt, że nie wrócił do wsi ani nie szukał swoich przyjaciół, wyjaśnił tym, że zabłądził w ciemnym lesie i znalazł się po drugiej stronie doliny.

Ludzie patrzyli na niego w zamyśleniu, ale przyjęli opowiadanie do wiadomości.

W końcu jednak mała gromadka zebrała się, mając teraz dodatkowe trzy konie, i opuściła wieś w nadziei, że oglądają te miejsca po raz ostatni. Wypoczęte konie bardzo im się przydały, bo jeden ze służących miał poważne problemy z własnym wierzchowcem. Koń nie mógł ani chwili ustać spokojnie, rżał głośno i odskakiwał wystraszony, kiedy służący chciał go dosiąść.

Nikt jednak dotychczas nie zauważył nietoperza ukrytego pod siodłem.

Za dnia był to mały, niegroźny nietoperz… którego kardynał von Graben za pomocą sztuki magicznej wyposażył w duszę umarłego przestępcy tak, by nocą mógł się przemienić w złą ludzką postać.

W wampira.

Загрузка...