CZĘŚĆ CZWARTA. OCZEKIWANIE

Rozdział 20

Dla Tiril czas płynął i zbyt wolno, i zbyt szybko.

Wiedziała, że nie ma nikogo, kto mógłby przyjść jej na ratunek. Bo, po pierwsze, nie wiedziała, gdzie się znajduje, a po drugie i najważniejsze, Móri nie żyje i Erling również. Tiril pogrążona była w głębokiej żałobie.

Księżna Theresa, jej matka, nie wiedziała, co się stało na skale pod ruinami zamku Graben. Jakim sposobem mogłaby wpaść na pomysł, by szukać córki tutaj, w nieznanym zamku w Pirenejach? Mimo wszystko jednak tliła się w Tiril iskierka nadziei. Istotą, z którą tę nadzieję wiązała, był Dolg. Liczyła, że kiedy chłopiec dorośnie, to może, może… może jakoś się dowie, gdzie znajduje się jego matka. I wtedy zacznie szukać.

Ale czy ona dożyje czasu, gdy Dolg będzie dorosły? To musi przecież potrwać jakieś osiem, może dziesięć lat.

Raczej nie dożyje, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.

Bo widoki na przyszłość miała marne. Przesłuchanie prowadzone przez kogoś, kogo tamci nazywają bratem Lorenzo. Czy ona go już gdzieś nie spotkała? Mężczyzna z blizną prawie przez całą twarz.

A kiedy przesłuchania się skończą, ona ma być przewieziona dalej, do siedziby Zakonu Świętego Słońca, i postawiona przed Wielką Radą, która ją osądzi i skarze.

Na śmierć, co do tego nie miała wątpliwości.

Jej ukochane dzieci, Dolg, Villemann i Taran, nigdy się nie dowiedzą, czy ich matka żyje, czy nie. Niczego się nigdy nie dowiedzą o jej losie. Niepewność będzie ich dręczyć do końca dni.

Wszystko to było podwójnie tragiczne, bo Tiril wiedziała teraz tak wiele. O Zakonie Świętego Słońca. Rozmowy ze współwięźniem, Henrikiem Russem, wiele wyjaśniały.

Nikt nie mógłby twierdzić, że Tiril jest dobrze w tym lochu. Ale najwyraźniej prześladowcom zależało, by zachowała życie. Bo jedzenie było… No, w najlepszym razie można powiedzieć, że było jadalne. Nic więcej. Zawierało mnóstwo przypraw chyba nie tylko dlatego, że to jedzenie hiszpańskie, lecz także dla ukrycia zaawansowanego niekiedy rozkładu. Kilkakrotnie Tiril się rozchorowała na żołądek, ale jakoś z tego wyszła. Śmiertelnie bała się dyzenterii. Wtedy byłoby z nią naprawdę źle.

Chociaż właściwie to po co ma żyć?

Owszem, chciała żyć. Jak długo istniał choćby cień nadziei, że jeszcze kiedyś zobaczy dzieci, że będzie im mogła powiedzieć, jak strasznie za nimi tęskniła, będzie się ze wszystkich sił starała uratować.

To dziwne, ale Henrik Russ, czy raczej Heinrich Reuss, jak go tutaj nazywali, stanowił jaśniejszy punkt w jej smutnej egzystencji. Rozmowy z nim poprawiały nastrój, kiedy dygotała z zimna w surowych, mokrych murach albo kiedy już nieznośnie śmierdziało z drewnianego wiadra, które stanowiło jej toaletę, a które opróżniano tylko wtedy, gdy się zaczynało przelewać, kiedy szczury harcowały po kątach, a słoma na posłaniu gniła od przenikającej wszystko wilgoci.

Od wielu dni nie widziała dziennego światła, ale to może lepiej, bo ona sama musiała wyglądać potwornie. Nic w tym lochu nie było czyste, nic nie było naprawdę suche, a ona nie zmieniała ubrania, odkąd tu się znalazła.

Ale najwyraźniej miała żyć.

Ona i jej dawny wróg, Heinrich Reuss, stali się może nie przyjaciółmi, ale w każdym razie w jakimś sensie ufającymi sobie ludźmi. On często mawiał, że jej przybycie go uratowało. Wcześniej zdecydowany był popełnić samobójstwo, nie wiedział tylko, jak to zrobić. Teraz zyskał nową wolę życia, miał bowiem z kim rozmawiać, a przy tym był to rozmówca inteligentny.

Jego stosunek do Zakonu Świętego Słońca cechowała ambiwalencja. Nienawidził braci zakonnych, a przede wszystkim fanatycznego aż do granic choroby psychicznej kardynała von Grabena, wielkiego mistrza Zakonu. Teraz, kiedy zauroczenie potężnym zakonem ustąpiło i kiedy tamci najwyraźniej o nim zapomnieli, mógł widzieć zgromadzenie w nowym świetle.

Owszem, nadal bardzo chciał być jego członkiem, bo to wszystko, co znajdowało się w tle, wydawało się całkowicie niewiarygodne. Ale nie na warunkach takich ludzi, jak bracia zakonni. Tak samo jak ojcowie Kościoła zniszczyli chrześcijaństwo, tak bracia zakonni zniszczyli szlachetne cele i sens Zakonu Świętego Słońca. Teraz nie zostało już nic poza pragnieniem robienia kariery, walką o władzę i podporządkowanie sobie zwyczajnych ludzi.

No tak, ale co było tym szlachetnym, najwyższym celem?

Heinrich Reuss wyszeptał jej to przez szparę pomiędzy kamiennymi blokami. Tiril była tak zaszokowana, że tego dnia nie mogła już niczego więcej słuchać. Ale teraz rozumiała lepiej owo desperackie dążenie kardynała i jego ludzi do odnalezienia brakujących elementów układanki. I rozumiała, jaką przewagę zdobyła ona sama i jej rodzina, nic w ogóle nie wiedząc o celu Zakonu.

Tiril wiedziała teraz także, iż bracia zakonni zbierają się dwa razy do roku w swoim głównym zamku. Natomiast Heinrich Reuss nie słyszał o Deobrigula i nikt w Zakonie nie wiedział, czym jest kamień z Ordogno.

Tego zresztą grupa Tiril także nie wiedziała, więc w tej sprawie niczym się nie różnili.

Pewnego dnia Reuss zapytał ją:

– Skąd wy bierzecie tę siłę? Wszyscy się nad tym zastanawiali. Kardynał i brat Lorenzo byli wściekli. Nie rozumieli niczego.

Tiril zachowywała przez cały czas wielką ostrożność tym, co mówi. Nie przekazywała mu więcej informacji, niż to było konieczne. Bo jeśli nawet Heinrich von Reuss rozstał się ze swoimi braćmi zakonnymi i chyba raczej nie wyjdzie z tego więzienia, to mimo wszystko pozostał członkiem zgromadzenia, a jego tęsknota za Świętym Słońcem nadal była wielka.

Teraz potrafiła ową tęsknotę zrozumieć.

– Pan przecież wie, że mój mąż jest czarnoksiężnikiem.

Przez cały czas mówiła o Mórim tak, jakby żył.

– Tak, oczywiście, wiem, ale czarnoksiężnik, co to znaczy? Kardynał też jest. I to bardzo potężnym czarnoksiężnikiem, mimo to wy zawsze byliście górą, jeśli tak można powiedzieć. To musiało być coś więcej!

– Owszem, rzeczywiście – potwierdziła Tiril spokojnie. – Ale nie sądzę, by pan to zrozumiał, gdybym to teraz wyjaśniła. Zostawmy to!

Wyciągnęła rękę tak, jakby chciała pogłaskać psa, i natychmiast poczuła pod dłonią kudłatą sierść Zwierzęcia. Dotykała jej z czułością.

Ponieważ Tiril nigdy nie słyszała o niebieskim szafirze, o tej kuli, którą znalazł Dolg, to nigdy też nie przyszło jej do głowy, żeby wspomnieć o dwóch kamieniach, występujących w legendzie o morzu, które nie istnieje. O czerwonym i niebieskim kamieniu. Reuss też o nich nie wspominał, bo chyba w ogóle nigdy o niczym takim nie słyszał.

Opowiedziała natomiast Reussowi o swoich dzieciach, zwłaszcza o wyjątkowym Dolgu, który odziedziczył nadzwyczajne zdolności ojca. Dwoje młodszych dzieci jest całkowicie normalnych, trochę może bardziej ruchliwych i bardziej ciekawych życia, niż dzieci zazwyczaj bywają. Opowiadała o tym, jak dorośli członkowie rodziny starali się wpoić im dyscyplinę, uprzejmość i współczucie dla ludzi. Ale akurat do dyscypliny to w jej rodzinie nie przywiązuje się szczególnej uwagi. Zarówno Taran, jak i Villemann są dziećmi silnymi, pełnymi wyrozumiałości, świadomymi odpowiedzialności, jaka na nich spoczywa.

– Oj, oj – mruczał Heinrich. – Mnie to w domu nie wolno było się ruszać. Byłem surowo karany, gdy odważyłem się otworzyć usta w obecności dorosłych.

– Ach, naprawdę bardzo dużo dzieci cierpi z tego powodu – wzdychała Tiril, nie wiedząc, że właśnie w tym czasie jej najbliżsi poznali i uratowali dwa takie biedactwa. – Moja mama, księżna Theresa, strasznie rozpieszcza nasze dzieci, bo sama miała niezbyt wesołe dzieciństwo.

– Otóż to. My, urodzeni w wielkich zamkach, na ogół jesteśmy trzymani krótko i zazwyczaj oddawani niańkom i opiekunkom. Rodziców widujemy rzadko.

– Ja wychowywałam się w innych warunkach – powiedziała Tiril spokojnie. – Ale ja też wiem, jak można cierpieć, kiedy rodzice niczego nie rozumieją. Moja siostra, Carla… nie, nie chcę o tym mówić, nawet po tylu latach sprawia mi to ból.

Heinrich Reuss chciał się dowiedzieć czegoś więcej o „śpiących wielkich mistrzach” i Tiril opowiadała wiele razy to, co sama wiedziała. Nie było tego wiele, bo przecież widziała kamienne tablice tylko raz, na skale koło zamku Graben. I stanowiło to z pewnością jedno z jej najgorszych wspomnień.

Tiril z kolei pytała Reussa, co oznaczają litery IMVR, IMUR lub EMUR, ale on nigdy o niczym takim nawet nie słyszał.

No więc raz jeszcze ona i jej przyjaciele wiedzieli więcej. To oni przecież znali tajemnice Habsburgów, to oni otrzymywali pomoc od towarzyszy Móriego i mogli wędrować w czasie, dzięki czemu dotarli na przykład do Tiersteingram istniejącego wiele wieków temu, to oni mieli do niego klucz i odwiedzili to miejsce również we współczesności, to oni rozwiązali zagadkę naszyjnika z szafirów, oni odnaleźli zamek Graben i kamienne tablice.

Ale na co to się zdało? Teraz, kiedy nie istniał nikt, komu mogłaby opowiedzieć o tym niepojętym, o tym cudownym, co czeka kogoś, kto znajdzie Święte Słońce?

Ciężkie kroki na schodach i hałasy za drzwiami. Podniecone głosy.

Nikt nie wszedł do niej, nikt też nie przyszedł do Heinricha Reussa. Ale Tiril słyszała nawoływania swoich strażników, kiedy biegli gdzieś przez piwniczne korytarze. Krzyczeli jeden do drugiego:

– Co się dzieje?

– Pan Lorenzo przybył do miasteczka. Jutro ma przyjść na zamek.

Ach, tak, pomyślała Tiril. Zatem czas oczekiwania dobiegł końca.

Ale czy to oznacza poprawę?

Trudno w to uwierzyć.

Rozdział 21

Człowiek kardynała nie musiał jechać długo. Kardynał von Graben znajdował się niedaleko Feldkirch, chociaż mieszkał w Szwajcarii. Bo Feldkirch leży blisko granicy zarówno z Lichtensteinem, jak i ze Szwajcarią.

– A zatem księżna Theresa nie dała za wygraną – rzekł wielki mistrz Zakonu Świętego Słońca, kiedy podwładny złożył już raport. – Jakim sposobem ona się dowiedziała, że wysłaliśmy tę jej krnąbrną córkę do zamku w Pirenejach? Bo ona wiedziała to już przedtem, prawda? Zanim cesarscy gwardziści wycisnęli z was informacje?

– Ze mnie nie wycisnęli niczego, wasza eminencjo.

Teraz kardynał przypomniał sobie, że przecież to on sam powiedział księżnej, gdzie jest Tiril, i zamilkł. Czyżby cierpiał na starczą demencję?

– Postąpiłeś bardzo rozsądnie. Ilu ich było, mówisz?

– Stanowczo zbyt wielu. Czterech gwardzistów cesarskich, dwóch dworskich parobków, zięć księżnej z Islandii i ten Norweg…

Gorączkowe rumieńce pojawiły się na pożółkłej twarzy kardynała.

– Czarnoksiężnik? I ten natrętny Norweg? Chyba musiałeś się pomylić.

– Nie. Ci, którzy ich zamordowali w pobliżu zamku Graben, byli tak samo zdziwieni. Zaklinali się, że zabili obu tych ludzi, chcieli przysięgać. A oni jednak żyją.

Duchowny chodził tam i z powrotem po pokoju z rękami splecionymi na plecach. Bębnił palcami po dłoni.

– Czary! Od samego początku z tym Islandczykiem związane są jakieś czary! Chcę go mieć żywego. Innych mężczyzn zamordować bez wahania!

Myślał teraz o swoich śmiercionośnych posłańcach, którzy mieli gonić Dolga, o zatrutej musze, puku i wampirze, czy naprawdę nic już nie działa?

– Czy chłopiec był z nimi? Wiesz, kogo mam na myśli?

– Podmieniec? Tak, był. Do naszego pokoju nie wchodził, ale wspominali o nim.

Niepojęte! Naprawdę niezrozumiałe! Jakim sposobem taki smarkacz, dziecko przecież, mógł się przeciwstawić magicznej sztuce kardynała von Grabena?

– Eee, zamordować bez wahania, wasza eminencjo? Jak i gdzie mamy to zrobić?

– Oni będą musieli przejeżdżać przez Sankt Gallen. Wezwij natychmiast całą moją gwardię! Natychmiast! Pokażesz im drogę. Dowódcy gwardii nakaż, by zaczaił się z ludźmi w zaroślach przy leśnej drodze w Toggenburg, oni będą musieli tamtędy jechać.

Mówiąc o Sankt Gallen, kardynał miał na myśli kanton, nie miasto.

– Zresztą zaczekaj! Niech ludzie przyjdą tutaj, ja sam chcę wziąć udział w zasadzce.

– Ależ wasza wielebność, to może być bardzo niebezpieczne. I podróż męcząca…

– Nonsens, jestem w dobrej formie.

A będę w jeszcze lepszej, pomyślał. Bo ten mały, podobny do elfa chłopiec ma szafir. Ten, który leczy rany i może przedłużać ludzkie życie. Muszę ten kamień mieć. On jest przecież mój, czy oni tego nie rozumieją? Nikt oprócz mnie nie jest godzien go posiadać.

Ludzie, którzy mieli mu towarzyszyć, patrzyli sceptycznie na wysuszonego starca, ale on ich popędzał.

– Spieszcie się! Nie mamy czasu do stracenia!

Co do tego kardynał miał zupełną rację.

Koniecznie chciał wziąć udział w tej wyprawie. Biegał po rezydencji tam i z powrotem, zbierając różne rzeczy, które, jak sądził, będą mu potrzebne. To ważne, żeby był na miejscu w odpowiedniej chwili, żeby nikt inny nie zagarnął szafiru, po tym jak chłopiec i jego sprzymierzeńcy zostaną wymordowani.

Ten, który zdawał raport, wspominał też o wielkim czarnym psie. To niemożliwe, ten pies nie mógł już żyć! Tiril Dahl miała go przecież od dzieciństwa, a teraz to dojrzała kobieta.

Ale wielu jego sług, a także braci zakonnych przysięgało, że to wciąż ta sama bestia.

Z czego ci czarnoksiężnicy są zrobieni? Islandczyk Móri i jego syn? Na czym polega ich tajemnica?

To zresztą nie ma znaczenia. Teraz zostaną pokonani, zostaną zmiażdżeni i kardynał von Graben osobiście zadba, żeby tak się stało.

Nie mając pojęcia o czającym się niebezpieczeństwie orszak Theresy posuwał się przez porośniętą lasem dolinę.

No, szczerze powiedziawszy, tak zupełnie bez żadnych przeczuć się nie obyło.

I Móri, i Dolg odczuwali niepokój, ale nie mogli określić żadnej konkretnej przyczyny. W końcu przypomnieli sobie, że jeden z woźniców, którzy towarzyszyli Tiril do Francji, jakoś szybko zniknął po rozmowie Z nimi.

Móri wiedział, że znajdowali się teraz w dystrykcie kardynała, w kantonie Sankt Gallen. Prosił gwardzistów, by zachowali czujność, a Bernd i Siegbert, który tymczasem zdołał do nich dołączyć, dostali pistolety. Obaj byli z tego bardzo dumni.

Niczego konkretnego jednak Móri nie mógł powiedzieć. Jeśli istniało jakieś niebezpieczeństwo, to było ono minimalne. Rozległe, nie zamieszkane okolice, kto by zadawał sobie trud zatrzymywania ich tutaj?

Tego właśnie kardynał sobie życzył. On i jego ludzie stali przy dużym zakręcie, czy, ściślej biorąc, siedzieli w siodłach. Sam kardynał siedział w powozie, ukrytym w zaroślach. Miał widok na okolicę, która niebawem stanie się polem bitwy, ale nikt by się nie domyślił, że on tam jest. Wiedzieli o tym tylko jego podwładni.

Sam osobiście rozstawił całą gwardię. Dwudziestu ludzi w eleganckich uniformach, kolorowych, w barwach kardynała, siedziało w siodłach i czekało. Byli bardzo piękni w krótkich pelerynkach narzuconych na ramiona i ze strusimi piórami przy kapeluszach. Wszyscy zostali starannie wybrani, wszyscy lojalni wobec kardynała, ponieważ sądzili, że służą dobremu i religijnemu człowiekowi. Chociaż w miarę upływu lat zaczynali powątpiewać w dobre intencje swojego zwierzchnika.

Tego dnia kardynał zamiast swego wielkiego krzyża miał na piersiach wielki znak Słońca. Ten znak go strzeże i chroni, mówił.

A czy krzyż tego nie zapewnia?

Co tam, drobiazgi nie mają znaczenia, służyć kardynałowi to wielki zaszczyt, a piękne mundury budzą zainteresowanie dziewcząt. W koszarach też wiedli wygodne życie, a teraz czeka ich walka, więc będzie trochę rozrywki. Przeciwnik zdaje się nie jest specjalnie imponujący. Wrogowie Kościoła katolickiego, powiedział kardynał. Heretycy.

Z takimi nędznikami należy się rozprawić krótko.

Ale jednego z nich należało wziąć żywcem. Tajemniczego cudzoziemca o płonących oczach.

Na chłopca o bardzo dziwnym wyglądzie też mieli zwracać szczególną uwagę. Trzeba go zabić natychmiast, a jego zwłoki razem z bagażem niezwłocznie przekazać samemu kardynałowi.

Dobrze, gwardziści nie mieli nic przeciwko temu, chociaż uważali, że rozkaz jest dość osobliwy.

Wysłany na zwiady jeździec raportował, że orszak zbliża się przez las.

Gwardziści kardynała mocniej ujęli lejce i czekali.

Загрузка...