Statek, który zabrał nas z Szanghaju, przechylił się i jęknął. Wyrwał do przodu z całą mocą, dym buchał z jego kominów.
Patrzyłam, jak miasto coraz bardziej się oddala, a fale zalewają mi stopy. Budynki Bundu były opuszczone, wyglądały jak żałobnicy na pogrzebie. Ciche ulice czekały na to, co miało się wydarzyć. Kiedy dotarliśmy do ujścia rzeki, uchodźcy na pokładzie wybuchali na przemian śmiechem i płaczem. Jeden wyciągnął biało – niebiesko – czerwoną królewską flagę. Ocaleliśmy. Inne statki z uchodźcami czasem zatapiano, zanim dotarły w to miejsce. Pasażerowie biegali od relingu do relingu, ściskając się, oszołomieni z ulgi. Tylko ja wyglądałam jak tonąca. Przygnębiała mnie strata, ciągnęła w dół niczym kotwica. Czułam, jak mętne wody rzeki przelewają się nad moją głową.
Po drugiej zdradzie Dymitra wróciła tęsknota za matką, silniejsza niż przez wszystkie lata rozłąki. Przywoływałam ją z przeszłości. Widziałam jej twarz na ołowianym niebie i w białym kilwaterze, rozciągającym się niczym białe prześcieradło pomiędzy mną i kra – jem moich narodzin. Tylko widok matki przynosił ukojenie. Tylko dzięki niej mogłam nazwać nieszczęście, które mnie prześladowało.
Po raz drugi byłam na wygnaniu i pozbawiona miłości.
Nie rozpoznawałam ludzi na pokładzie, choć wielu z nich najwyraźniej dobrze się znało. Wszyscy znajomi Rosjanie uciekli z Chin wcześniej. Całkiem sporo bogaczy bratało się z rodzinami z klasy średniej oraz ludźmi, wśród których byli sklepikarze, śpiewacy operowi, kieszonkowcy, poeci i prostytutki. My, uprzywilejowani, wypadaliśmy najbardziej idiotycznie. Pierwszego wieczoru przyszliśmy do mesy w futrach i wieczorowych strojach. Zanurzaliśmy pogięte łyżki w wyszczerbionych miskach z zupą fasolową, udając, że nie wadzą nam metalowe kubki i wystrzępione serwety.
Zatraceni w iluzjach na temat naszej wielkości, czuliśmy się tu jak w Imperialu. Po posiłku wręczono nam harmonogram sprzątania na następnych dwadzieścia dni. Kobieta obok mnie ujęła go w swoje upierścienione palce niczym spis deserów, a po chwili zmrużyła oczy ze zdumienia.
– Nie rozumiem – powiedziała, rozglądając się w poszukiwaniu odpowiedzialnej osoby. – Chyba nie chodzi im o mnie?
Następnego dnia jeden z ordynansów dał mi prostą niebieską sukienkę ze sterty ubrań, które rozwoził na wózku. Była o rozmiar za duża i przetarta w pasie i na rękawach, i śmierdziała stęchlizną.
Włożyłam ją i w jaskrawym świetle łazienki przejrzałam się w lustrze. „Czy tego właśnie się obawiałeś, Dymitrze? Że będziemy nosić cudze ubrania?”.
Chwyciłam się umywalki, pokój wirował. Czyżby Dymitr tak bardzo pragnął Moskwy – LA, że postanowił mnie poświęcić? Nie widziałam w jego oczach zdrady tego ranka, gdy wybierał się do konsulatu. Pomagając mu zapiąć płaszcz, nie miałam powodu sądzić, że do mnie nie wróci. Co zatem się zdarzyło? Jak Amelia zdołała mi go odebrać? Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie jej czerwone wargi, szepczące z przekonaniem: „Tak łatwo będzie ci zacząć od początku… Przed ucieczką nacjonalistyczny rząd zniszczył mnóstwo dokumentów. Pewnie nie ma żadnego dowodu na to, że jesteś żonaty. I tak nikt w Stanach się o tym nie dowie”. Słyszałam w duchu, jak Dymitr mówi „tak” na ich pośpiesznym ślubie. Czy choćby drgnął w chwili, w której mnie mordował?
Myśl o tym, jak bardzo go kochałam i jak mało on kochał mnie, doprowadzała mnie do szaleństwa. Miłość Dymitra była jak Szanghaj, niezwykle powierzchowna. Pod spodem kryło się zepsucie i zgnilizna. W niczym nie przypominała uczucia mojej matki, choć oba te rodzaje miłości odcisnęły na mnie swoje piętno.
Większość uchodźców na statku była radosna. Kobiety stawały przy relingach, aby porozmawiać i popatrzeć na morze, mężczyźni śpiewali podczas szorowania pokładów, dzieci grały w gumę i dzieliły się zabawkami. Jednak każdej nocy wszyscy wyglądali przez bulaje w poszukiwaniu księżyca i gwiazd, aby sprawdzić położenie statku. Nauczyli się nikomu nie ufać. Dopiero po spojrzeniu w niebo mogli udać się na spoczynek, spokojni, że płyną na Filipiny, a nie do Związku Radzieckiego.
Nawet gdyby wysłano mnie do obozu pracy, wcale bym się nie przejęła. I tak byłam już martwa.
Inni z kolei chyba czuli wdzięczność. Niemal bez szemrania czyścili pokłady, obierali ziemniaki, gawędząc o krajach, które mogłyby ich przyjąć po Filipinach, krajach takich jak Francja, Australia, Stany Zjednoczone, Argentyna, Chile, Paragwaj. Te nazwy brzmiały w ich ustach jak poezja. Ja nie miałam planów, żadnego pojęcia, co przyniesie przyszłość. Ból w moim sercu był tak głęboki, że spodziewałam się śmierci jeszcze przed zejściem na ląd. Szorowałam pokład wraz z innymi uchodźcami, ale podczas gdy oni odpoczywali, ja czyściłam armaturę i relingi, aż ręce krwawiły mi z zimna i od odcisków. Przerywałam dopiero, kiedy nadzorca stukał mnie w ramię.
– Aniu, masz zdumiewającą energię, ale powinnaś coś zjeść – powtarzał.
Byłam w czyśćcu i usiłowałam się z niego wydostać. Wiedziałam, że dopóki czuję ból, żyję. Jak długo istniała kara, istniała też nadzieja na odkupienie.
Sześć dni po opuszczeniu Szanghaju obudził mnie straszny ból w lewym policzku. Skóra poczerwieniała, łuszczyła się i była pokryta twardymi pęcherzami, które wyglądały jak ukąszenia owadów. Lekarz na statku obejrzał mnie i pokręcił głową.
– To na skutek niepokoju. Minie, kiedy trochę odpoczniesz.
Jednak nie minęło. Nie ustępowało, naznaczając mnie jak trędowatą.
Piętnastego dnia podróży parny upał tropików otoczył nas niczym chmura. Stalowobłękitne wody zmieniły się w lazurowy ocean, powietrze wypełnił zapach tropikalnych sosen. Mijaliśmy wyspy pełne urwistych klifów i koralowe plaże. Każdy zachód słońca przypominał jaskrawą tęczę na horyzoncie. Na pokład zlatywały tropikalne ptaki, niektóre tak oswojone, że bez obaw siadały nam na rękach. Jednak to naturalne piękno budziło niepokój niektórych Rosjan z Szanghaju. Po statku krążyły plotki o wudu i ofiarach.
Ktoś spytał kapitana, czy to prawda, że wyspa Tubabao jest kolonią trędowatych, kapitan jednak zapewnił nas, że wyspę spryskano DDT, a trędowaci zniknęli stąd dawno temu.
– Nie zapominajcie, że płyniemy ostatnim statkiem – zauważył. – Wasi rodacy są już na miejscu, czekają, by was powitać.
Dwudziestego drugiego dnia podróży rozległ się okrzyk jednego z członków załogi i wybiegliśmy na pokład, by po raz pierwszy popatrzeć na wyspę. Przysłoniłam oczy przed słońcem i zmrużyłam powieki. Tubabao wystawała z morza, niema, tajemnicza i spowita mgiełką. Dwie olbrzymie góry, zarośnięte dżunglą, wyglądały jak zarys spoczywającej na boku kobiety. W łuku między jej brzuchem i udem znajdowała się zatoczka alabastrowego piachu i palm kokosowych. Jedynym znakiem cywilizacji był pirs na plaży.
Zarzuciliśmy kotwicę, wyładowano nasze bagaże. Później, po południu, podzielono nas na grupki i przepłynęliśmy na plażę skrzypiącą barką, która śmierdziała olejem i wodorostami. Posuwała się powoli, a filipiński kapitan wskazał na czyste morze pod nami.
Ławice tęczowych rybek przepływały pod łodzią, coś, co wyglądało jak płaszczka, dźwignęło się z piaszczystego dna. Siedziałam obok niezbyt młodej kobiety w szpilkach i kapeluszu z jedwabnym kwiatem na rondzie. Ręce grzecznie złożyła na kolanach i usadowiła się na rozłupanej drewnianej ławeczce, jakby w drodze do uzdrowiska, chociaż tak naprawdę żadne z nas nie wiedziało, co przyniesie następna godzina. Uderzył mnie absurd sytuacji. Ci z nas, którzy znali zamęt i smród, hałas i gorączkę jednego z najbardziej kosmopolitycznych miast świata, mieli zamieszkać na odległej wyspie na Pacyfiku.
Na końcu pirsu czekały cztery autobusy. Były zniszczone, brakowało szyb w oknach, a blachę przeżarła rdza. Amerykański marynarz z włosami przypominającymi stalową wełnę i spalonym słońcem czołem wychylił się z jednego z pojazdów i kazał nam wejść. Zabrakło miejsc, większość z nas musiała stać. Jakiś chłopiec podniósł się na mój widok, opadłam z wdzięcznością na fotel. Uda przywarły mi do rozgrzanej skóry. Kiedy byłam pewna, że nikt nie patrzy, zsunęłam pończochy i ukryłam je w kieszeni. Podmuch powietrza na obolałych nogach i stopach przyniósł mi ulgę.
Autobus podskakiwał na wybojach. Powietrze pachniało bananowcami rosnącymi po obu stronach drogi. Co pewien czas mijaliśmy chatę krytą liśćmi nipy, a filipińscy sprzedawcy wyciągali ku nam napój ananasowy albo wodę. Przekrzykując ryk silnika, Amerykanin poinformował nas, że nazywa się kapitan Richard Connor i jest jednym z przedstawicieli IRO na wyspie.
Sam obóz znajdował się nieopodal plaży, ale prymitywna droga wydłużyła podróż. Autobusy zaparkowały obok pustego ogródka.
Bar zadaszono liśćmi palmowymi. Ogrodowe stoliki i składane krzesła były na wpół zakopane w piasku. Spojrzałam na menu wypisane kredą na tablicy: mątwa w mleku kokosowym, naleśniki z cukrem i lemoniada. Connor poprowadził nas brukowaną ścieżką między rzędami wojskowych namiotów. Niektóre klapy uniesiono, żeby wpuścić popołudniową bryzę. Namioty pełne były łóżek polowych i odwróconych skrzyń, które służyły za stoliki i krzesła.
W wielu z nich do podtrzymującego konstrukcję środkowego pala przymocowano żarówkę, a obok wejścia stał prymus. W jednym z namiotów skrzynie poprzykrywano serwetami z kompletów i ustawiono zastawę ze skorup orzecha kokosowego. Zdumiała mnie mnogość rzeczy wywiezionych przez uchodźców z Chin. Widziałam maszyny do szycia, fotele na biegunach, nawet jakąś rzeźbę.
Te przedmioty należały do ludzi, którzy wyjechali najwcześniej, do tych, którzy nie czekali, aż komuniści zjawią się na progach ich domów.
– Gdzie są wszyscy? – spytała Connora kobieta z kwiatem na kapeluszu.
– Zapewne na plaży. – Uśmiechnął się do niej. – W wolnym czasie też pewnie zechcecie się tam wybrać.
Minęliśmy duży namiot z uniesionym po bokach płótnem. Wewnątrz cztery krzepkie kobiety pochylały się nad kadzią pełną wrzącej wody. Obróciły ku nam spocone twarze i krzyknęły:
– Oona!
Ich uśmiech wydawał się szczery, ale przez to powitanie odezwała się we mnie tęsknota za domem. Gdzie byłam?
Kapitan Connor zaprowadził nas na plac pośrodku miasta na – miotów. Stanął na drewnianym podeście, my zaś usiedliśmy w palącym słońcu i słuchaliśmy jego instrukcji. Powiedział nam, że obóz dzieli się na okręgi, każdy okręg ma swojego nadzorcę, wspólną kuchnię i barak z prysznicami. Nasz rejon graniczył z wąwozem w dżungli i miał „niekorzystne położenie ze względu na zwierzęta i bezpieczeństwo”, dlatego naszym pierwszym zadaniem miało być oczyszczenie terenu. Pulsowało mi w głowie, ledwie słyszałam słowa kapitana. Mówił o śmiertelnie niebezpiecznych „błyskawicznych wężach” i piratach, którzy wychodzili z dżungli w nocy uzbrojeni w noże bolo i już napadli na trzy osoby.
Samotne kobiety zazwyczaj umieszczano po dwie w namiocie, ale ze względu na bliskość dżungli nas przydzielano do cztero – lub sześcioosobowych namiotów. Ja trafiłam do namiotu Niny, Galiny i Ludmiły, trzech młodych dziewcząt ze wsi w okolicach Qingdao, które już wcześniej przybyły na wyspę na statku „Cristobal”.
W niczym nie przypominały dziewcząt z Szanghaju. Miały rumiane policzki, ich śmiech był szczery. Pomogły mi zaciągnąć do namiotu kufer i pokazały, skąd wziąć pościel.
– Jesteś zbyt młoda, żeby podróżować samotnie. Ile masz lat? – spytała Ludmiła.
– Dwadzieścia jeden – skłamałam.
Były zdumione, ale nie podejrzliwe. W tej samej chwili postanowiłam nikomu nie mówić o swojej przeszłości. Za bardzo mnie to bolało. Mogłam jedynie opowiadać o matce, bo za nią się nie wstydziłam. Nie zamierzałam jednak wspominać Dymitra.
Przypomniało mi się, jak Dan Richards podpisywał dokumenty, dzięki którym wypłynęłam z Szanghaju. Wykreślił „Łubieńska” i napisał moje panieńskie nazwisko „Kozłowa”.
– Zaufaj mi – powiedział. – Przyjdzie dzień, w którym będziesz się cieszyła, że nic cię nie łączy z nazwiskiem tego człowieka.
Już chciałam się od niego uwolnić.
– Co robiłaś w Szanghaju? – spytała Nina.
Przez chwilę się wahałam.
– Byłam guwernantką – odparłam. – Opiekowałam się dziećmi amerykańskiego dyplomaty.
– Masz ładne stroje jak na guwernantkę – stwierdziła Galina, siadając po turecku na klepisku i patrząc, jak się rozpakowuję. Przejechała palcami po zielonym szeongsamie z boku kufra. We – pchnęłam rogi prześcieradła pod materac.
– Musiałam również zabawiać gości – wyjaśniłam.
Kiedy jednak uniosłam wzrok, dostrzegłam, że Galina ma zupełnie niewinny wyraz twarzy. Pod jej słowami nic się nie kryło. Pozostałe dwie dziewczyny też wydawały się raczej zafascynowane niż sceptyczne.
Sięgnęłam do walizki, by wyjąć z niej sukienkę. Zadrżałam na widok zacerowanej przez Mei Lin dziury.
– Weź ją – powiedziałam do Galiny. – I tak z niej wyrosłam.
Galina zerwała się na równe nogi, przycisnęła szeongsam do piersi i zachichotała. Skrzywiłam się na widok rozcięć z boków. Sukienka była zbyt seksowna jak na guwernantkę, nawet taką, która miała zabawiać gości.
– Nie, jestem za tłusta. – Oddała mi sukienkę. – Ale bardzo ci dziękuję.
Wyciągnęłam szeongsam ku pozostałym dziewczętom, ale tylko się zaśmiały.
– Dla nas jest zbyt fikuśna – oznajmiła Nina.
Później, w drodze do namiotu jadalni, Ludmiła ścisnęła mnie za ramię.
– Nie bądź taka smutna – powiedziała. – Wszystko na początku wydaje się trudne, ale kiedy zobaczysz plażę i chłopców, zapomnisz o kłopotach.
Przez jej życzliwość znienawidziłam się jeszcze bardziej. Myślała, że jestem jedną z nich, młodą, beztroską kobietą. Jak miałam im powiedzieć, że już dawno temu utraciłam młodość? Że Szanghaj mi ją odebrał?
Jadalnię okręgu oświetlały trzy dwudziestopięciowatowe żarówki. W ich słabym świetle ujrzałam mniej więcej tuzin długich stołów. Gotowany makaron i mięsne bitki podano nam na cynowych talerzach. Ludzie z mojego statku skubali jedzenie, zasiedziali mieszkańcy zaś kromkami chleba wyczyścili talerze. Starszy człowiek wypluwał pestki śliwek wprost na piasek.
Kiedy Galina dostrzegła, że nie jem, wepchnęła mi w dłoń puszkę sardynek.
– Dodaj je do makaronu – powiedziała. – Będzie smaczniejszy.
Ludmiła trąciła mnie w bok.
– Ania wydaje się przerażona – zauważyła.
– Aniu. – Nina pociągnęła się za włosy. – Wkrótce będziesz wyglądała tak jak ja. Opalona, z kręconymi włosami. Staniesz się prawdziwą mieszkanką Tubabao.
Następnego ranka obudziłam się późno. Powietrze w namiocie było rozgrzane i śmierdziało spalonym brezentem. Galina, Ludmiła i Nina zniknęły. Na ich nie zasłanych łóżkach wciąż odbijały się zarysy ciał. Mrużyłam oczy na widok pogniecionej pościeli, zastanawiając się, dokąd poszły. Byłam jednak zadowolona z chwili wytchnienia. Nie chciałam już odpowiadać na żadne pytania.
Dziewczyny okazały się miłe, ale czułam, że dzielą nas miliony kilometrów. Nina miała siedmioro rodzeństwa, ja nikogo. One były dziewicami czekającymi na pierwszy pocałunek, ja siedemnastolatką porzuconą przez męża.
Wzdłuż płachty pełzła jaszczurka. Drażniła się z ptakiem na zewnątrz. Mrużyła wyłupiaste oczy i parę razy przeszła obok ściany. Widziałam, jak cień ptaka macha skrzydłami i dziobie płótno z drapieżnym rozdrażnieniem. Odrzuciłam koc i usiadłam.
Skrzynia oparta o środkowy maszt służyła za wspólną toaletkę. Wśród paciorków i etui na pędzelki leżało lusterko z chińskim smokiem na odwrocie. Podniosłam je i popatrzyłam na swój policzek. W jaskrawym świetle dnia wysypka wyglądała jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Wpatrywałam się w nią przez chwilę, próbując przywyknąć do nowej twarzy. Była bliznowata i brzydka, moje oczy zaś wydawały się małe i okrutne.
Kopniakiem otworzyłam kufer. Jedyna letnia sukienka, z włoskiego jedwabiu obrębionego szklanymi paciorkami, była zbyt elegancka na plażę, musiałam się jednak nią zadowolić.
Namioty, które mijałam po drodze do biura naczelnika okręgu, pełne były ludzi. Niektórzy odsypiali nocną wartę albo wieczór w San Miguel, miejscowym barze, inni zmywali naczynia lub jedli śniadanie. Jeszcze inni siedzieli na leżakach przed namiotami, czytając albo rozmawiając, zupełnie jak urlopowicze. Młodzi mężczyźni o ogorzałych twarzach i jasnych oczach obserwowali moje przejście. Uniosłam brodę, aby pokazać im mój chory policzek i w ten sposób uświadomić, że jestem niedostępna, pod każdym względem.
Naczelnik okręgu pracował w baraku z blachy falistej, z betonową podłogą i spłowiałymi od słońca zdjęciami cara i carycy nad wejściem. Zapukałam w siatkowe drzwi.
– Proszę.
Po wejściu zmrużyłam oczy, próbując się przyzwyczaić do półmroku w baraku. Dostrzegłam łóżko polowe przy drzwiach i okno po przeciwnej stronie pomieszczenia. Powietrze śmierdziało preparatem na komary i smarem silnikowym.
– Ostrożnie. – Raz jeszcze usłyszałam ten sam głos.
Zamrugałam i odwróciłam się w jego kierunku. W baraku było gorąco, ale chłodniej niż w namiocie. Wkrótce dostrzegłam naczelnika, siedział przy biurku. Niewielka lampka rzucała wokół krąg światła, ale nie oświetlała jego twarzy. Widziałam jedynie, że to muskularny mężczyzna o szerokich ramionach. W skupieniu pochylał się nad czymś. Ruszyłam ku niemu, mijając kawałki drutu, śruby, sznur i gumową oponę. Naczelnik trzymał śrubokręt i praco – wał nad transformatorem. Miał zniszczone i brudne paznokcie, ale jego skóra była gładka i brązowa.
– Spóźniłaś się, Anno Wiktorowna – powiedział. – Dzień już się zaczął.
– Wiem. Przepraszam.
– To nie Szanghaj. – Gestem wskazał mi stołek naprzeciwko siebie.
– Wiem. – Usiłowałam dojrzeć jego twarz, ale widziałam jedynie szeroką szczękę i mocno zaciśnięte usta.
Wziął jakieś papiery ze stosiku na biurku.
– Masz wysoko postawionych przyjaciół – stwierdził. – Dopiero przypłynęłaś, a będziesz pracowała w administracji IRO. Inni z twojego statku muszą sprzątać dżunglę.
– Widać mam szczęście.
Naczelnik okręgu zatarł ręce, po czym wybuchnął śmiechem. Usiadł wygodniej na krześle i skrzyżował dłonie za głową. Jego usta się odprężyły. Teraz były pełne i uśmiechnięte.
– Co powiesz na nasze miasto namiotów? Robi wrażenie?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W jego głosie nie wyczuwałam sarkazmu. Nie usiłował mnie poniżyć, raczej zachowywał się jak człowiek, który dostrzega ironię sytuacji i usiłuje z niej żartować.
Wręczył mi fotografię z biurka. Zdjęcie przedstawiało grupkę mężczyzn przed stertą wojskowych namiotów. Wpatrywałam się w ich nieogolone twarze. Młody człowiek z przodu kucał, trzymając wspornik. Miał szerokie ramiona i plecy. Rozpoznałam pełne usta i szczękę, jednak coś było nie tak z oczami. Usiłowałam przybliżyć zdjęcie do światła, ale naczelnik wyjął mi fotografię z ręki.
– Byliśmy pierwszymi ludźmi wysłanymi na Tubabao – powiedział. – Szkoda, że nie widziałaś wtedy wyspy. IRO wysadziła nas tutaj bez żadnych narzędzi. Musieliśmy wykopać doły kloaczne i rowy tym, co zdołaliśmy znaleźć. Jeden z naszych ludzi był inżynierem, zebrał kawałki maszynerii pozostawionej przez Amerykanów w czasach, gdy ta wyspa służyła im za bazę wojskową. Po tygodniu zbudował generator elektryczności. Taka zaradność wzbudza mój szacunek.
– Jestem wdzięczna za wszystko, co zrobił dla mnie Dan Richards. Mam nadzieję, że wniosę jakiś wkład w rozwój wyspy.
Naczelnik okręgu przez chwilę milczał. Nie mogłam opędzić się od myśli, że mnie obserwuje. Jego tajemnicze usta wygięły się w figlarny uśmiech. Miał w sobie ciepło, które natychmiast rozświetliło chatę. Dzięki temu polubiłam naczelnika mimo jego obcesowych manier. Był trochę misiowaty, kojarzył mi się z Siergiejem.
– Jestem Iwan Michajłowicz Nakimowski. Mówmy sobie po imieniu. – Wyciągnął rękę. – Mam nadzieję, że moje żarty nie sprawiły ci przykrości.
– Ani trochę. – Uścisnęłam jego dłoń. – Na pewno miałeś do czynienia z całą masą wyniosłych mieszkańców Szanghaju.
– Tak. Ale ty nie jesteś prawdziwą mieszkanką Szanghaju. Urodziłaś się w Harbinie i słyszałem, że ciężko pracowałaś na statku – stwierdził.
Kiedy już wypełniłam formularze meldunkowe i dotyczące zatrudnienia, Iwan odprowadził mnie do wyjścia.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, przyjdź do mnie. – Raz jeszcze potrząsnął moją dłonią.
Wyszłam na słońce, ale on pociągnął mnie za ramię, wskazując szorstkim palcem mój policzek.
– To tropikalny pasożyt – powiedział. – Idź natychmiast do szpitala. Powinni cię byli wyleczyć na statku.
Twarz Iwana całkiem mnie zaskoczyła. Był młody, miał może dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, i klasyczne rosyjskie rysy: szeroką szczękę, wystające kości policzkowe, głęboko osadzone błękitne oczy, jednak od jego czoła aż do kącika prawego nosa biegła blizna, wyglądająca jak ślad po przypaleniu. Przy samym oku rana źle się wygoiła i powieka Iwana była częściowo opuszczona.
Zauważył moją minę i wycofał się tyłem w cień. Było mi głupio z powodu mojej reakcji, bo go polubiłam.
– Idź. Tylko się pośpiesz – dodał. – Lekarz lada chwila powędruje na cały dzień na plażę.
Szpital znajdował się obok sklepu i głównej drogi. Był to długi, drewniany, zadaszony budynek z okapami, w oknach brakowało szyb. Młoda Filipinka zaprowadziła mnie do lekarza. Łóżka na oddziale były puste, tylko na jednym leżała młoda kobieta ze śpiącym niemowlęciem przy piersi. Lekarz był Rosjaninem i jak dowiedziałam się później, ochotnikiem. Wraz z innymi członkami personelu medycznego wybudował szpital od podstaw. Lekarstwa wypraszali od IRO i rządu filipińskiego albo kupowali je na czarnym rynku. Usiadłam na niewygodnej ławeczce, podczas gdy lekarz przyjrzał się mojemu policzkowi, napinając go palcami.
– Dobrze, że pani przyszła. – Umył ręce w misce wody przyniesionej przez pielęgniarkę. – Takie pasożyty mogą żyć latami i niszczyć tkankę.
Zrobił dwa zastrzyki, jeden w szczękę, a drugi, bolesny, obok oka.
Twarz mnie piekła, jakby ktoś wymierzył mi policzek. Doktor wręczył mi tubkę kremu z napisem „Próbka, nie na sprzedaż”.
Ześliznęłam się z ławeczki i omal nie zemdlałam.
– Proszę chwilę posiedzieć, zanim pani pójdzie – nakazał lekarz.
Posłuchałam, ale gdy tylko opuściłam szpital, znowu zrobiło mi się niedobrze. Stałam na podwórzu dla pacjentów ambulatoryjnych, pełnym płóciennych krzeseł i ocienionym palmami. Podeszłam do jednego z krzeseł i opadłam na nie. Krew szumiała mi w uszach.
– Co się stało tej dziewczynie? Idź sprawdzić – usłyszałam głos starej kobiety.
Gorące słońce świeciło wśród liści, w oddali słyszałam szum oceanu. Po chwili coś zaszeleściło.
– Mogę ci przynieść trochę wody? – zapytała nieznajoma. – Jest bardzo gorąco.
Zamrugałam załzawionymi oczami, usiłując skupić uwagę na sylwetce na tle bezchmurnego nieba.
– Nic mi nie jest – wyjaśniłam. – Dostałam zastrzyki i trochę mi po nich słabo.
Młoda kobieta przykucnęła obok mnie. Kręcone brązowe włosy związała na głowie apaszką.
– Nic jej nie jest, babciu! – wykrzyknęła. – Mam na imię Irina. – Uśmiechnęła się, ukazując białe zęby. Miała nieproporcjonalnie duże usta, ale wręcz promieniała. Światło biło od jej twarzy i oczu, rozświetlało oliwkową skórę. Kiedy się uśmiechała, była piękna.
Przedstawiłam się. Starsza pani spoczywała na leżance pod drzewem, przeznaczonej dla o wiele większej osoby. Poinformowała mnie, że nazywa się Ruselina Leonidowna Lewicka.
– Babcia nie czuje się najlepiej – powiedziała Irina. – Upał ją męczy.
– A tobie co jest? – spytała mnie Ruselina.
Miała siwe włosy, ale identyczne brązowe oczy jak jej wnuczka. Odgarnęłam włosy i pokazałam im policzek.
– Biedactwo – westchnęła Irina. – Miałam coś podobnego na nodze, ale już zeszło.
Uniosła spódnicę, żeby zademonstrować pulchne i zupełnie gładkie kolano.
– Widziałaś plażę? – spytała Ruselina.
– Nie, przypłynęłam dopiero wczoraj.
– Jest piękna. – Przycisnęła ręce do twarzy. – Umiesz pływać?
– Tak, ale pływałam tylko w basenie, nigdy w oceanie.
– No to chodź. – Irina wyciągnęła rękę. – Zostaniesz namaszczona.
W drodze na plażę zatrzymałyśmy się przy namiocie Iriny i Ruseliny.
Dwa rzędy muszli znaczyły ścieżkę do wejścia. W środku karmazynowe prześcieradło udrapowane pod sufitem rzucało na wszystko ciepły różowy cień. Zdumiało mnie, ile ubrań zdołały tu pomieścić. Widziałam futrzane boa, kapelusze i spódnicę ozdobioną kawałkami potłuczonego lusterka. Irina rzuciła mi biały kostium kąpielowy.
– To babci – stwierdziła. – Jest równie stylowa i szczupła jak ty.
Sukienka lepiła mi się do rozgrzanej skóry. Przyjemnie było ją ściągnąć i poczuć na ciele powiew świeżego powietrza. Przeszył mnie dreszcz ulgi. Kostium pasował w biodrach, lecz mocno ściskał mi biust, przez co piersi wypływały górą, jakbym była w gorsecie. Zawstydziłam się, lecz po chwili wzruszyłam ramionami i postanowiłam się nie przejmować. Od czasów dzieciństwa nie wkładałam na siebie równie skąpego stroju. Teraz poczułam się wolna. Irina nałożyła czerwony kostium w zielono – srebrne wzory. Wyglądała jak egzotyczna papuga.
– Co robiłaś w Szanghaju? – spytała.
Powtórzyłam historię o guwernantce i zadałam jej identyczne pytanie.
– Byłam śpiewaczką kabaretową. Babcia grała na pianinie. – Na widok mojego zdumienia lekko się zarumieniła. – Nic nadzwyczajnego – dodała. – Nie Moskwa – Szanghaj ani nic z taką klasą. Mniejsze lokale. Żeby się jakoś utrzymać, między występami szyłyśmy sukienki. To babcia zrobiła mi wszystkie kostiumy.
Nie zauważyła, jak drgnęłam na wzmiankę o Moskwie – Szanghaju. To był szok. Czy naprawdę wierzyłam, że już nigdy nie będę musiała o tym myśleć? Zapewne setki ludzi na wyspie słyszało o klubie. Przecież był dumą Szanghaju. Miałam tylko nadzieję, że nikt mnie nie rozpozna. Siergiej, Dymitr i Michajłowowie nie byli typowymi Rosjanami, różnili się od osób takich jak ojciec, matka i ja, gdy jeszcze mieszkaliśmy w Harbinie. Dziwnie się czułam między ludźmi mojego pokroju.
Ścieżka na plażę biegła przez stromy wąwóz. Po jednej stronie drogi parkował jeep, a czterech filipińskich żandarmów kucało obok auta, paląc i opowiadając sobie dowcipy. Wyprostowali się na nasz widok.
– Strzegą nas przed piratami – wyjaśniła Irina. – Lepiej uważajcie po swojej stronie obozu.
Owinęłam się szczelnie ręcznikiem. Irina jednak minęła mężczyzn z ręcznikiem przerzuconym przez ramię, świadoma efektu, jaki jej kuszące ciało i rozkołysane biodra wywierają na żandarmach, ale wcale niezawstydzona.
Plaża wyglądała jak marzenie. Piasek był biały niczym piana na falach, usiany orzechami kokosowymi oraz milionami drobnych muszelek. Oprócz nas w okolicy przebywała tylko para brązowych psów, śpiących pod palmą. Na nasz widok uniosły łby. Nie było fal, woda lśniła w południowym słońcu. Dotąd nigdy nie pływałam w oceanie, ale wbiegłam do niego bez wahania. Od razu poczułam rozkoszny dreszcz. Obok mnie przemykały ławice srebrzystych rybek.
Odrzuciłam głowę i unosiłam się na kryształowym lustrze wody. Irina nurkowała i wynurzała się, strząsając z rzęs krople wody. Namaszczona. Tego słowa użyła. Tak się właśnie czułam. Miałam wrażenie, że pasożyt na moim policzku się kurczy, a słońce i sól działają jak środek odkażający na ranę. Zmywałam z siebie Szanghaj. Na łonie natury, na powrót stawałam się dziewczynką z Harbinu.
– Znasz tu kogoś z Harbinu? – zapytałam Irinę.
– Tak – odparła. – Babcia się tam urodziła. A co?
– Chcę odnaleźć kogoś, kto znał moją matkę – wyjaśniłam.
Irina i ja leżałyśmy na ręcznikach pod palmą, senne jak tamte dwa psy.
– Moi rodzice zginęli w czasie bombardowania Szanghaju, kiedy miałam osiem lat – powiedziała. – Wtedy przyjechała babcia, żeby się mną zająć. Możliwe, że znały się z twoją mamą, chociaż babcia mieszkała w innej dzielnicy.
Za nami rozległ się ryk motoru, zakłócając spokój. Pomyślałam o filipińskich żandarmach i podskoczyłam. To jednak był Iwan, machał do nas zza kierownicy jeepa. Najpierw uznałam, że samochód pomalowano w maskujące wzory, ale kiedy przyjrzałam się uważniej, ujrzałam, że to mech i rdza nadały mu ten wygląd.
– Chcecie zobaczyć szczyt wyspy? – spytał. – Właściwie nie wolno mi tam nikogo zabierać. Słyszałem jednak o tamtejszych duchach i doszedłem do wniosku, że przydadzą mi się dwie dziewice do ochrony.
– Zawsze opowiadasz takie dziwne rzeczy, Iwan – roześmiała się Irina, wstała i otrzepała piach z nóg. Przewiązała ręcznik w pasie i zanim zdążyłam się odezwać, wskoczyła do jeepa. – Chodź, Aniu. Przyłącz się do wycieczki. Za darmo.
– Byłaś u lekarza? – spytał Iwan, kiedy wspięłam się do auta.
Tym razem zachowałam ostrożność i nie wpatrywałam się zbyt uważnie w jego twarz.
– Tak – odparłam. – Jestem zdumiona, że to tropikalny pasożyt. Przyczepił się do mnie tuż po wypłynięciu z Szanghaju.
– Statek, którym tu przybyłaś, odbył niejedną podróż. Wielu z nas to złapało. Jednak dotąd nikt nie miał tego na twarzy. To niebezpieczne. Za blisko oczu.
Piaszczysta plaża rozciągała się na ponad kilometr. Potem palmy kokosowe i krzaki nipy ustąpiły miejsca gigantycznym drzewom, które pochylały się nad nami niczym demony. Ich wykręcone pnie porastały winorośle i pasożytnicze rośliny. Minęliśmy wodospad; stara drewniana tabliczka ostrzegała: „Uwaga na węże przy zbiornikach wodnych”.
Kilka minut później Iwan zatrzymał jeepa. Drogę zablokowała nam ciemna góra. Kiedy motor zgasł, zaniepokoiła mnie nienaturalna cisza. Ptaki milczały, nie słyszałam wiatru ani oceanu. Coś przyciągnęło moją uwagę: para oczu między skałami. Przyjrzałam się uważniej górze i w końcu dostrzegłam na niej płaskorzeźby świętych i drzewa papai. Przeszył mnie dreszcz. Widziałam kiedyś podobną budowlę w Szanghaju, ale ten hiszpański kościół był naprawdę stary. Z przekrzywionej wieży pozostały jedynie po – tłuczone kafelki, jednak reszta budynku była nietknięta. Drobne paprocie zapuściły korzenie w każdej szczelinie. Wyobraziłam sobie, jak trędowaci mieszkający na tej wyspie przed przybyciem Amerykanów wędrują wokół świątyni i zastanawiają się, czy Bóg ich opuścił tak samo jak ludzie, którzy przywieźli ich tu na śmierć.
– Zostańcie w jeepie. Za nic stąd nie wychodźcie. – Iwan patrzył wprost na mnie. – Wszędzie są węże… i stare miny. Jeśli ja wylecę w powietrze, nic się nie stanie, ale wy jesteście za ładne.
Wtedy zrozumiałam, dlaczego zabrał nas ze sobą, po co przyjechał po nas na plażę. Popisywał się. Zauważył moją reakcję w chacie i chciał mi udowodnić, że wcale nie wstydzi się oszpecenia.
Cieszyło mnie, że tak postąpił, wręcz go podziwiałam. Ja byłam zupełnie inna. Ślad na moim policzku nie wyglądał tak źle jak blizna na jego twarzy, a jednak starałam się go ukryć. Odrzucił koc, pod nim zalśnił nóż myśliwski. Iwan wsunął go za pasek i zarzucił linę na ramię. Patrzyłam, jak znika w dżungli.
– Szuka materiałów do budowy kina – wyjaśniła Irina.
– Ryzykuje życie dla kina? – zdziwiłam się.
– Ta wyspa to dom Iwana – odparła. – Powód do życia.
– Rozumiem – mruknęłam i zapadła cisza.
Czekałyśmy ponad godzinę, wypatrując w dżungli jakiegokolwiek ruchu. Morze obeschło na mojej skórze, czułam sól na wargach.
Irina odwróciła się do mnie.
– Słyszałam, że był piekarzem w Qingdao – odezwała się. – Podczas wojny Japończycy odkryli jakichś Rosjan wysyłających wiadomości radiowe na amerykański statek. Postanowili zemścić się na przypadkowych rosyjskich mieszkańcach miasta. Związali jego żonę i dwie maleńkie córeczki i podpalili sklep. Ta blizna pozostała mu po tym, jak usiłował je ratować.
Przesiadłam się na tył jeepa i oparłam głowę na kolanach.
– To straszne – westchnęłam.
Nie miałam pojęcia, co dodać. Nikt z nas nie wyszedł z tej wojny nietknięty. Cierpienie, z którym budziłam się każdego ranka, było takim samym cierpieniem, jakie odczuwali otaczający mnie ludzie.
Słońce wyspy ogrzewało mi kark. Przebywałam tu zaledwie jeden dzień, a już Tubabao odcisnęła na mnie swoje piętno. Miała magiczną siłę. Uzdrawiała i przerażała, potrafiła doprowadzić do szaleństwa albo uwolnić od bólu. Przez ostatnie tygodnie myślałam, że jestem całkiem sama. Cieszyłam się, że poznałam Irinę i Iwana.
Skoro oni potrafili znaleźć powód, by żyć dalej, może i mnie się uda.
Tydzień później siedziałam w biurze IRO, pisząc list na maszynie bez litery „y”. Nauczyłam się eliminować tę niedogodność, zastępując słowa z „y” tymi bez. „Wydarzenie” stało się „zdarzeniem”, „sympatyk” – „zwolennikiem”, a „wyrazy sympatii” zmieniły się w „z poważaniem”. Mój angielski szybko się poprawiał. Mimo to miałam problem z rosyjskimi imionami, tam często występowało „y”. Wobec tego pisałam „v” i mozolnie dorysowywałam kreseczkę ołówkiem.
Moje biuro znajdowało się w blaszanym baraku bez jednej ściany, z dwoma biurkami i szafką na akta. Krzesło skrzypiało na betonowej podłodze za każdym razem, gdy się ruszałam, i trzeba było spinać dokumenty, żeby nie fruwały w wietrzyku znad oceanu.
Pracowałam pięć godzin dziennie, dostawałam za to dolara i puszkę owoców na tydzień. Byłam jedną z niewielu osób, którym płacono, od większości uchodźców oczekiwano, że będą pracować za darmo.
Pewnego popołudnia kapitana Connora zdenerwowała uparta mucha. Usiłował ją zabić, ale owad prześladował go ponad godzinę. W końcu mucha wylądowała na raporcie, który właśnie skończyłam, i rozwścieczony Connor zgniótł ją pięścią. Popatrzył na mnie ze skruchą.
– Mam przepisać tę stronę? – zapytałam.
Takie wypadki często się zdarzały w naszym biurze, jednak przepisanie całej strony bez błędów było żmudnym zajęciem, zwłaszcza że przed przybyciem na wyspę nie umiałam pisać na maszynie.
– Nie, nie. – Kapitan podniósł kartkę i strzepnął z niej szczątki muchy. – Już prawie kończymy, zresztą wylądowała na końcu akapitu. Wygląda jak znak zapytania.
Przykryłam szmatką klawiaturę i odstawiłam maszynę do pudła. Właśnie sięgałam po torebkę, by wyjść, gdy w progu stanęła Irina.
– Aniu, zgadnij, co się stało? – wyrzuciła z siebie. – Będę w tym tygodniu śpiewała kabaretowe piosenki na głównej scenie. Przyjdziesz?
– Jasne! – krzyknęłam. – Cudownie.
– Babcia też się cieszy. Jest jednak zbyt słaba, żeby mi akompaniować, może przyprowadziłabyś ją i dotrzymała jej towarzystwa?
– Dobrze – przytaknęłam. – Włożę na tę okazję najlepszą wieczorową suknię.
– Babcia uwielbia się przebierać. – Oczy Iriny zabłysły. – Przez cały tydzień wysilała umysł, próbując przypomnieć sobie cokolwiek o twojej matce. Chyba znalazła, na wyspie kogoś, kto mógłby nam pomóc.
Musiałam przygryźć wargę, bo drżała. Minęły cztery lata, odkąd po raz ostatni widziałam mamę. Kiedy nas rozdzielono, byłam małą dziewczynką. Po tym wszystkim, co przeszłam, wydawała mi się jedynie snem. Gdybym z kimś o niej porozmawiała, znowu stałaby się realna.
W wieczór występu Iriny Ruselina i ja przedarłyśmy się przez paprocie na główny plac. Ostrożnie podnosiłyśmy nasze wieczorowe suknie, żeby się nie podarły w gęstym poszyciu. Włożyłam rubinową suknię i śliwkowy szal, który Michajłowowie podarowali mi na Gwiazdkę. Ruselina upięła siwe włosy na czubku głowy. Ta fryzura bardzo pasowała do sukni empire, starsza pani wyglądała teraz jak osoba ze świty cara. Choć była słaba i kurczowo wczepiła się w moje ramię, miała zaróżowione policzki i błyszczące oczy.
– Rozmawiałam o twojej matce z ludźmi z Harbinu – powiedziała. – Jedna z moich dawnych przyjaciółek twierdzi, że znała Alinę Pawłowną Kozłową. Jest bardzo stara i czasem pamięć jej szwankuje, ale zaprowadzę cię do niej.
Minęłyśmy drzewo pełne latających lisów, które wisiały na gałęziach niczym owoce. Gdy przechodziłyśmy, lisy odleciały, zmieniając się w czarne anioły machające skrzydłami na tle szafirowego nieba. Zatrzymałyśmy się, by podziwiać ich cichą podróż.
Byłam bardzo poruszona informacjami Ruseliny. Choć domyślałam się, że słowa kobiety z Harbinu zapewne nie rzucą więcej światła na los mojej matki, znalezienie kogoś, kto ją znał, z kim mogłam o niej porozmawiać, było dla mnie bardzo istotne.
Iwan powitał nas przed swoim barakiem. Na widok naszych strojów wbiegł do środka i wrócił ze stołkiem w jednej ręce i drewnianą skrzynką w drugiej, a także poduszkami pod pachą.
– Nie mogę pozwolić, żeby takie eleganckie kobiety siedziały na trawie – oświadczył.
Dotarliśmy do głównego placu, gdzie porządkowi z przylizanymi do tyłu włosami i w spłowiałych marynarkach rozsadzali ludzi. Na koncercie pojawił się chyba cały obóz. Ruselinę, Iwana i mnie skierowano do sektora dla VIP – ów nieopodal sceny. Widziałam, jak lekarze i pielęgniarki dźwigają ludzi na noszach. Kilka tygodni przed moim przybyciem wybuchła denga i ochotnicy nieśli pacjentów z namiotów dla rekonwalescentów do specjalnego sektora z napisem „szpital”.
Przedstawienie rozpoczęło się od rozmaitych występów, między innymi czytania poezji, skeczy, minibaletu i popisów akrobatów.
Po zmroku, gdy rozbłysły światła, na scenie pojawiła się Irina w czerwonej sukni do flamenco. Widownia wstała, oklaskując piosenkarkę. Dziewczynka z warkoczami i w krótkiej spódnicy usiadła na stołku przy pianinie, żeby jej akompaniować. Poczekała, aż widownia się uciszy, po czym położyła dłonie na klawiaturze. Nie miała więcej niż dziewięć lat, ale jej palce były jak zaczarowane.
Smutna melodia przeszyła mrok. Głos Iriny doskonale z nią współgrał.
Widownia była zauroczona, nawet dzieci zachowywały się grzecznie i cicho. Wydawało się, że wszyscy wstrzymujemy oddech, żeby nie zagłuszyć ani jednej nuty. Irina śpiewała o kobiecie, która utraciła kochanka na wojnie, ale jest szczęśliwa, gdy go wspomina. Słowa piosenki doprowadziły mnie do łez.
Mówili mi, że nigdy nie wrócisz, ale im nie wierzyłam.
Pociągi przyjeżdżały bez ciebie, jednak miałam rację.
Dopóki widzę cię w swoim sercu, zostaniesz ze mną na zawsze.
Przypomniałam sobie przyjaciółkę matki w Harbinie, śpiewaczkę operową o imieniu Katia. Na dźwięk jej głosu ludziom niemal pękało serce. Mówiła, że śpiewając, myśli o narzeczonym, który zaginął podczas rewolucji. Popatrzyłam na Irinę na scenie, na jej suknię podkreślającą złocisty odcień skóry. O czym myślała ta dziewczyna? O rodzicach, którzy już nigdy jej nie przytulą? Była sierotą. Podobnie jak ja, w pewnym sensie.
Potem Irina zaśpiewała kabaretowe piosenki po francusku i rosyjsku, a widownia klaskała. Jednak to ten pierwszy utwór poruszył mnie najbardziej.
– Dawanie innym nadziei, jakie to wspaniałe – mruknęłam do siebie.
– Znajdziesz ją – odezwała się Ruselina.
Odwróciłam się do niej, niepewna, co miała na myśli.
– Znajdziesz swoją matkę, Aniu. – Uścisnęła moje ramię. – Zobaczysz, że ją znajdziesz.
Tydzień później Ruselina i ja szłyśmy piaszczystą ścieżką do namiotu jej przyjaciółki w dziewiątym okręgu. Po koncercie Iriny stan zdrowia Ruseliny uległ pogorszeniu, więc poruszałyśmy się bardzo powoli. Starsza pani przywarła do mojego ramienia i podpierała się laską kupioną za dolara od sprzedawcy na plaży. Wysiłek spłycił jej oddech, zgarbiła się i ciężko oddychała. Mimo jej oczywistej słabości czułam, że tego popołudnia to ona jest dla mnie oparciem.
– Opowiedz mi coś o swojej przyjaciółce – poprosiłam. – Skąd znała moją matkę?
Ruselina przystanęła i rękawem otarła pot z czoła.
– Nazywa się Raisa Edwardowna – powiedziała. – Ma dziewięćdziesiąt pięć lat i spędziła w Harbinie większość małżeńskiego życia, na Tubabao wywieźli ją syn i synowa. Chyba spotkała twoją matkę tylko raz, ale ta znajomość wywarła na niej wrażenie.
– Kiedy wyjechała z Harbinu?
– Po wojnie. W tym samym czasie co ty.
Serce ścisnęło mi się z tęsknoty. Wymuszone przez Siergieja milczenie w kwestii mojej matki raniło mnie, choć miał dobre intencje. Czytałam kiedyś, że niektóre plemiona w Afryce radzą sobie ze smutkiem, nigdy nie wspominając tych, którzy opuszczali plemię lub umierali. Zastanawiałam się, jak mogą tak postępować.
Kochać kogoś znaczyło zawsze o nim myśleć, niezależnie od miejsca pobytu tej osoby. Niemożność mówienia o matce sprawiła, że stała się ona dla mnie mityczną, odległą istotą. Co najmniej kilka razy dziennie usiłowałam przypomnieć sobie jej zapach, ton głosu, różnicę wzrostu między nami. Bałam się, że jeśli zapomnę choć jeden z tych szczegółów, zacznę zapominać i ją.
Skręciłyśmy w porośniętą bananowcami dróżkę, prowadzącą do dziesięcioosobowego namiotu. Kiedy otworzyłyśmy furtkę w słomianym płocie, poczułam obecność matki, zupełnie jakby przyciągała mnie do siebie. Pragnęła, żebym ją pamiętała.
Ruselina wiele razy odwiedzała swoją przyjaciółkę, ja znalazłam się tu po raz pierwszy. Ten namiot był „dworem” na wyspie Tubabao. Obszerną markizę dodatkowo powiększono o aneks z plecionych liści palmowych, który pełnił rolę kuchni i jadalni. Przystrzyżony trawnik sięgał ganku, graniczącego z rzędem hibiskusów.
W rogu podwórza rosły tropikalne warzywa, obok cztery kurczaki dziobały jakieś resztki. Pomogłam Ruselinie wejść na ganek i uśmiechnęłyśmy się do siebie na widok rzędu butów, ustawionych według rozmiarów. Największe były męskie traperki, najmniejsze niemowlęce buciki. Ktoś w namiocie hałasował. Ruselina krzyknęła na powitanie, a kurczaki zaczęły trzepotać skrzydłami i piszczeć. Dwa z nich poderwały się do lotu i przycupnęły na dachu aneksu. Słyszałam, że kurczaki, które tutejsi mieszkańcy kupowali od Filipińczyków, potrafią całkiem wysoko latać. Podobno ich jaja smakowały jak ryby.
Klapa namiotu uniosła się i ujrzałam trzy złotowłose dziewczynki. Najmłodsza dopiero uczyła się chodzić, najstarsza miała około czterech lat. Kiedy się uśmiechnęła, z powodu dołeczków w policzkach wyglądała jak Kupidyn.
– Różowe włosy. – Chichocząc, pokazała na mnie palcem.
Jej ciekawość mnie rozbawiła, także się roześmiałam.
W namiocie synowa i wnuczka Raisy pochylały się nad deskami. Obie miały młotek i gwoździe w dłoniach.
– Witajcie – odezwała się Ruselina.
Zarumienione od wysiłku kobiety uniosły wzrok. Wcisnęły spódnice w bieliznę, robiąc z nich coś w rodzaju szortów. Starsza z nich się zaśmiała.
– Witajcie. – Wstała, żeby się z nami przywitać. – Wybaczcie nam, budujemy podłogę.
Była pulchna, miała zadarty nos i brązowe pofalowane włosy, które opadały jej na ramiona. Pewnie przekroczyła pięćdziesiątkę, ale jej twarz wydawała się gładka jak u dziewiętnastolatki. Wyciągnęłam puszki z łososiem, które przyniosłyśmy w prezencie.
– Mój Boże! – Wzięła je ode mnie. – Będę musiała zrobić placek z łososiem, a wy przyjdziecie go skosztować.
Kobieta miała na imię Maria, a jej jasnowłosa córka – Natasza.
– Mój mąż i zięć wyszli nałapać ryb na kolację – wyjaśniła. – Matka odpoczywa. Ucieszy się na wasz widok.
Zza zasłony odezwał się kobiecy głos. Maria odsunęła materiał, ujrzałam staruszkę leżącą na łóżku.
– Dobrze, że jesteś prawie głucha, mamo. – Maria ucałowała kobietę w czoło. – Inaczej nie mogłabyś spać od tego łomotu.
Maria pomogła teściowej usiąść, a następnie ustawiła krzesła po obu stronach łóżka.
– Usiądźcie – zachęciła nas. – Już jest przytomna i gotowa do rozmowy.
Zajęłam miejsce u boku Raisy. Była starsza od Ruseliny, pod wysuszoną skórą widziałam błękitne żyły. Miała niesprawne nogi, a palce u stóp całkowicie powykręcane przez artretyzm. Pochyliłam się, by ucałować ją w policzek, a ona chwyciła moją dłoń z siłą, jakiej nie oczekiwałam u tak kruchej istoty. Nie rozczulałam się nad nią, tak jak czasem nad Ruseliną. Raisa była zniedołężniała i pomyślałam, że wkrótce pewnie umrze, ale i tak zazdrościłam tej starej kobiecie otoczonej szczęśliwą, liczną rodziną. Niewiele mogła żałować w życiu.
– Kim jest ta piękna dziewczyna? – spytała, wciąż ściskając moją rękę i odwracając głowę ku Marii.
Synowa pochyliła się i powiedziała wprost do ucha staruszki:
– To przyjaciółka Ruseliny.
Raisa zerknęła na nasze twarze, szukając wzrokiem Ruseliny. Rozpoznała ją i uśmiechnęła się bezzębnymi ustami.
– Och, Ruselino, słyszałam, że nie czujesz się najlepiej.
– Już wydobrzałam, droga przyjaciółko – odparła Ruselina. – To Anna Wiktorowna Kozłowa.
– Kozłowa? – Raisa popatrzyła na mnie.
– Tak, córka Aliny Pawłownej. Kobiety, którą chyba poznałaś – wyjaśniła Ruselina.
Raisa umilkła, zajęta swoimi myślami. W namiocie było gorąco, choć Maria podwinęła zasłony klapy z tyłu i w bocznych okienkach.
Usiadłam na brzegu krzesła, żeby nogi nie przylepiły mi się do drewna. Na brodzie Raisy zebrała się strużka śliny, Natasza wytarła ją delikatnie rąbkiem fartucha. Pomyślałam, że starsza pani zapadła w sen, lecz nagle się wyprostowała i spojrzała na mnie.
– Spotkałam twoją matkę tylko raz – powiedziała. – Pamiętam ją dobrze, przyciągała uwagę. Tamtego dnia wszyscy byli nią oczarowani. Była smukła i miała piękne oczy.
Nogi ugięły się pode mną. Myślałam, że zemdleję na wzmiankę o swoim długo skrywanym sekrecie, o matce. Złapałam za skraj łóżka, nieświadoma obecności innych osób. Zniknęły z moich myśli, gdy tylko Raisa zaczęła mówić. Widziałam tylko staruszkę i czekałam na każde niewyraźne słowo.
– Było to bardzo dawno temu – westchnęła Raisa. – Na letnim przyjęciu w mieście. Zapewne w 1929 roku. Pojawiła się razem z rodzicami i miała na sobie elegancką liliową suknię. Uznałam, że jest bardzo opanowana, i od razu ją polubiłam, bo interesowała się tym, co mają do powiedzenia inni ludzie. Była znakomitą słuchaczką.
– To musiało być przed ślubem z moim ojcem – wtrąciłam. – Cudownie, że przypomniała sobie pani tak dawne czasy.
– Już wtedy uważałam się za wiekową osobę. – Raisa uśmiechnęła się do mnie. – Teraz jednak jestem znacznie starsza. Mogę myśleć jedynie o swojej przeszłości.
– Czy widziała ją pani tylko przy tamtej okazji?
– Tak. Potem nigdy jej już nie spotkałam. Niewielu nas było w Harbinie, nie wszyscy obracaliśmy się w tych samych kręgach. Słyszałam jednak, że poślubiła kulturalnego mężczyznę i zamieszkali w ładnym domu na rogatkach miasta.
Raisa zsunęła się na poduszki, jakby z niej uszło powietrze.
Najwyraźniej te wspomnienia ją wyczerpywały. Maria nabrała wody z miski i przytknęła szklankę do ust teściowej. Natasza przeprosiła nas i poszła do dzieci. Słyszałam okrzyki dziewczynek bawiących się na podwórzu i piski kurczaków. Nagle twarz Raisy się wykrzywiła. Staruszka zaczęła płakać.
– Byliśmy głupcami, zostając tam w czasie wojny. Bystrzejsi wyjechali do Szanghaju przed przybyciem Sowietów – powiedziała. Miała chrypliwy, stężały od bólu głos.
Ruselina usiłowała ją pocieszyć, ale Raisa odsunęła się od niej.
– Słyszałam, że Sowieci zabrali twoją matkę. – Raisa uniosła nakrapianą dłoń do czoła. – Nie wiem jednak, dokąd pojechała. Może to lepiej. Robili straszne rzeczy tym, którzy zostali.
– Odpocznij, mamo – odezwała się Maria, ponownie przytykając szklankę z wodą do warg staruszki, ale Raisa odepchnęła jej rękę.
Drżała mimo upału, więc przykryłam ją szalem. Bałam się, że jej kruche ramiona rozpadną się w moich dłoniach.
– Jest zmęczona, Aniu – szepnęła Ruselina. – Może powie więcej innego dnia.
Wstałam, żeby wyjść. Moje serce rozdzierały wyrzuty sumienia. Pragnęłam oszczędzić cierpień Raisie, ale też nie chciałam wychodzić, nie dowiedziawszy się wcześniej wszystkiego o swojej matce.
– Przykro mi – powiedziała Maria. – Czasem myśli jaśniej niż zwykle. Dam wam znać, jeśli powie coś jeszcze.
Podniosłam laskę Ruseliny i nadstawiłam ramię, kiedy Raisa mnie zawołała. Uniosła się na łokciach. Jej oczy były obwiedzione czerwonymi obwódkami i rozgorączkowane.
– Twoja matka miała sąsiadów, Borysa i Olgę Pomerancewów, prawda? – spytała. – Postanowili zostać w Harbinie po wejściu Sowietów.
– Tak – odparłam.
Raisa z powrotem opadła na poduszki i nakryła twarz rękami. Z jej gardła wydobył się cichy skowyt.
– Sowieci zabrali wszystkich młodych, których mogli zmusić do pracy – powiedziała, częściowo do mnie, częściowo do siebie. – Słyszałam, że zabrali Pomerancewa, bo nadal był silny, mimo swojego wieku, ale zastrzelili jego żonę. Chorowała na serce. Wiedziałaś o tym?
Nie pamiętam, jak wróciłam do namiotu Ruseliny. Maria i Natasza musiały nam pomóc, bo nie wyobrażam sobie, żeby Ruselina zdołała prowadzić mnie przez całą drogę. Byłam w szoku, przed oczami miałam tylko Tanga. Los Borysa i Olgi zależał od niego.
Pamiętam, jak opadłam na łóżko Iriny i wcisnęłam twarz w poduszkę. Marzyłam o śnie, o nieświadomości, o odpoczynku od koszmarnego bólu, który mnie rozrywał. Ukojenie jednak nie nadeszło. Moje spuchnięte powieki nie chciały się zamknąć. Serce dudniło mi w piersi niczym tłok.
Ruselina usiadła obok i pogłaskała mnie po plecach.
– Nie tak to sobie wyobrażałam – powiedziała. – Myślałam, że cię uszczęśliwię.
Popatrzyłam na jej wymizerowaną twarz. Miała cienie pod oczami i sine usta. Byłam na siebie wściekła za to, że przysparzam jej trosk.
Im bardziej jednak usiłowałam się uspokoić, tym większy czułam ból.
– Głupio uwierzyłam, że nie stanie się im nic złego – westchnęłam. Przypomniałam sobie wystraszony wzrok Olgi i łzy na policzkach jej męża. – Wiedzieli, że zginą za udzielenie mi pomocy.
– Aniu, miałaś trzynaście lat – zauważyła Ruselina. – Starzy ludzie wiedzą, że muszą dokonać w życiu pewnych wyborów. Gdyby chodziło o ciebie albo Irinę, postąpiłabym tak samo.
Oparłam głowę na jej ramieniu i ze zdumieniem odkryłam, że jest mocniejsze, niż się spodziewałam. Najwyraźniej moja słabość dodała jej sił. Ruselina pogłaskała mnie po głowie i objęła, jakbym była jej dzieckiem.
– Sama straciłam rodziców, brata, dziecko tuż po narodzinach, syna i synową. Umrzeć ze starości to jedno, zginąć za młodu to coś zupełnie innego. Twoi przyjaciele pragnęli, żebyś żyła – powiedziała.
Uściskałam ją mocniej. Chciałam powiedzieć Ruselinie, że ją kocham, ale słowa uwięzły mi w gardle.
– Ich ofiara to dar dla ciebie. – Pocałowała mnie w czoło. – Uszanuj go i żyj odważnie. Nie mogliby cię prosić o więcej.
– Chcę im podziękować.
– Zrób to – odparła. – Nic mi się nie stanie do powrotu Iriny. Idź i zrób coś w dowód szacunku dla swoich przyjaciół.
Powlokłam się ścieżką na plażę, niemal oślepiona łzami. Jednak cykanie świerszczy i świergot ptaków w krzewach mnie uspokoiły. W ich muzyce usłyszałam radosny głos Olgi. Mówiła mi, żebym przestała się trapić, że nic nie czuła i że wcale nie bała się bólu. Bezlitosne słońce złagodniało, promienie między drzewami pieściły mnie swoim dotykiem. Marzyłam, by przytulić twarz do ubrudzonego mąką brzucha Olgi i powiedzieć jej, ile dla mnie znaczyła.
Kiedy dotarłam do plaży, morze było szare i ponure. Nad moją głową krzyczało stadko mew. Ostatnie promienie słońca wypalały lśniącą linię pośrodku oceanu, w powietrzu unosiła się mgła.
Opadłam na kolana i wzniosłam z piasku kopczyk sięgający mi do piersi, a potem otoczyłam go muszlami. Zęby mi szczękały, gdy wyobrażałam sobie, jak wywlekają z kuchni Olgę, by następnie ją zabić. Czy krzyczała? Nie mogłam myśleć o niej, nie pamiętając jednocześnie o Borysie. Byli jak łabędzie, połączeni na całe życie.
Nie przeżyłby bez niej ani jednego dnia. Czy kazali mu na to patrzeć? Moje łzy wsiąkały w piach jak krople deszczu. Zbudowałam drugi kopczyk i połączyłam oba pomostem z piasku. Strzegłam pomnika, nasłuchując huku fal, aż słońce zanurzyło się w oceanie.
Kiedy pomarańczowe cienie znikły i niebo pociemniało, trzykrotnie wypowiedziałam imiona Borysa i Olgi, by wiedzieli, że o nich pamiętam.
Po powrocie ujrzałam, że Iwan czeka na mnie pod lampą na drodze do mojego namiotu. Trzymał w rękach koszyk przykryty kraciastą szmatką. Kiedy do niego podeszłam, uniósł ściereczkę i pokazał mi porcję świeżych pierników. Miodowo – imbirowy aromat mieszał się z zapachem świeżej morskiej bryzy i palmowych liści.
Ciastka wydawały się nie na miejscu na tej tropikalnej wyspie. Nie miałam pojęcia, skąd Iwan zdobył składniki i jak upiekł ciastka.
– Z najlepszymi życzeniami dla ciebie – powiedział i wyciągnął ku mnie koszyk.
Usiłowałam się uśmiechnąć, ale nie mogłam.
– Nie najlepsze ze mnie teraz towarzystwo, Iwan – odparłam.
– Wiem. Przyniosłem pierniki Ruselinie, powiedziała mi, co się stało.
Przygryzłam wargę. Tak bardzo płakałam na plaży, sądziłam, że nie mam już łez. Mimo to ciężka kropla spłynęła mi po twarzy.
– Nad laguną jest półka skalna – rzekł Iwan. – Siadam na niej, kiedy jest mi smutno, potem czuję się lepiej. Zabiorę cię tam.
Stopą rysowałam linie na piasku. Odnosił się do mnie życzliwie, wzruszało mnie jego współczucie, nie byłam jednak pewna, czy wolę zostać sama, czy też w jego towarzystwie.
– Pod warunkiem, że nie będziemy rozmawiać – stwierdziłam w końcu. – Nie mam ochoty na pogawędki.
– Nie będziemy – obiecał. – Posiedzimy sobie.
Podążyłam za Iwanem po piaszczystej ścieżce do odsłoniętej skały. Pokazały się gwiazdy, ich odbicia w wodzie przypominały rozmazane kwiaty. Ocean miał głęboki odcień fioletu. Usiedliśmy na półce skalnej, zabezpieczonej z obu stron dużymi głazami. Skała wciąż była ciepła od słońca. Oparłam się o nią, nasłuchując odgłosów fal wirujących i ściekających przez szczeliny pod nami.
Iwan podał mi koszyk z piernikami. Wzięłam ciastko, choć nie byłam głodna. Słodycz rozlała mi się w ustach i przywiodła na myśl Gwiazdkę w Harbinie: adwentowy kalendarz matki na kominku, chłód szyby na moim policzku, za oknem ojciec zbierający drewno, i płatki śniegu na butach. Nie mogłam uwierzyć, że tak daleko odeszłam od bezpiecznego świata dzieciństwa.
Zgodnie z obietnicą Iwan nie usiłował nawiązać ze mną rozmowy.
Na początku dziwnie się czułam, siedząc z kimś, kogo niezbyt dobrze znałam, i milcząc. Zwykle ludzie zadają sobie proste pytania, by się lepiej poznać, ale w naszym wypadku każdy temat był zbyt bolesny. Nie mogłam spytać Iwana o wypieki, ani on nie mógł mnie o Szanghaj. Żadne z nas nie mogło poruszyć tematu małżeństwa. Nawet niewinna uwaga dotycząca oceanu niosła z sobą niebezpieczeństwo. Galina opowiadała mi, jak piękne są plaże Qingdao w porównaniu do tutejszych. Jak jednak miałam pytać o Qingdao, nie przypominając jednocześnie Iwanowi, ile tam utracił? Oparłam brodę na pięściach i wdychałam słony zapach oceanu. Ludziom takim jak Iwan i ja, ludziom wciąż ponoszącym konsekwencje wojny, łatwiej było nie zadawać pytań, niż ryzykować wkroczenie na niebezpieczny teren wspomnień o drugiej osobie.
Podrapałam się po policzku. Pasożyt już zdechł, zostawił płaski, cętkowany kawałek skóry. Na Tubabao było niewiele luster i niewiele czasu na próżność, jednak gdy zerkałam na swoje odbicie w puszce albo w wodzie, czułam się zaszokowana swoim wyglądem. Nie przypominałam już siebie. Ta blizna była niczym piętno Dymitra, pęknięcie na wazonie, które bezustannie każe pamiętać właścicielowi, że nie uchronił swojej własności przed upadkiem.
Gdy widziałam bliznę, wspomnienie zdrady Dymitra przeszywało mnie na wskroś. Usiłowałam nie myśleć o nim ani o Amelii w Ameryce, o ich luksusowym życiu, eleganckich samochodach, pięknych rezydencjach.
Zapatrzyłam się na niebo i odnalazłam niewielką, lecz piękną konstelację, którą Ruselina pokazała mi kilka nocy wcześniej. Pomodliłam się do niej i wyobraziłam sobie, że są tam Borys i Olga. Na myśl o nich znowu poczułam łzy pod powiekami.
Iwan siedział przygarbiony, z rękami na kolanach, pogrążony we własnych myślach.
– To Krzyż Południa – odezwałam się. – Żeglarze na południowej półkuli posługiwali się nim przy wyznaczaniu kierunku.
Iwan popatrzył na mnie.
– Jednak mówisz – zauważył.
Oblałam się rumieńcem, choć przecież nie musiałam czuć zakłopotania.
– Nie wolno mi?
– Wolno, ale twierdziłaś, że nie chcesz.
– To było godzinę temu.
– Podobało mi się to milczenie – stwierdził. – Myślałem, że dzięki temu lepiej cię poznam.
Mimo ciemności z pewnością dostrzegł mój uśmiech. Znowu popatrzyłam na gwiazdy. Dlaczego przy tym dziwnym mężczyźnie czułam się taka odważna? Nigdy nie pomyślałam, że bez problemu będę siedziała z kimś przez tak długi czas i nic nie będę mówiła.
Iwan miał silną osobowość. Przypominał skałę, która nigdy nie popęka. On także musiał cierpieć, ale strata dała mu siłę. Ja z kolei myślałam, że jeśli stracę coś jeszcze, po prostu zwariuję.
– Tylko żartowałem. – Znowu podsunął mi koszyk. – Co chciałaś mi powiedzieć?
– Och nic – odparłam. – Masz rację. Dobrze jest posiedzieć w ciszy.
Znowu umilkliśmy i czułam się równie swobodnie jak wcześniej. Fale się uspokoiły, światła w obozie powoli gasły. Zerknęłam na Iwana. Oparty o skałę, spoglądał ku niebu. Zastanawiałam się, o czym myśli.
Ruselina powiedziała, że najlepszym sposobem na uszanowanie Pomerancewów będzie odważne życie. Czekałam na matkę, ale nie powróciła do mnie, nie dowiedziałam się o niej niczego nowego. Nie byłam już jednak małą dziewczynką, zależną od kaprysów innych. Na tyle dorosłam, by sama poszukać matki. Mimo tęsknoty bałam się jednak odkrycia, że może torturowano ją i w końcu zabito. Zacisnęłam powieki i wypowiedziałam życzenie pod adresem Krzyża Południa, błagając Borysa i Olgę o pomoc. Postanowiłam użyć swojej odwagi, by odnaleźć matkę.
– Jestem gotowa do powrotu – oświadczyłam.
Iwan skinął głową i wstał, wyciągając rękę, żeby mi pomóc.
Ujęłam jego palce, on zaś złapał mnie z taką siłą, jakby czytał w moich myślach i usiłował mnie wesprzeć.
– Jak mam się zabrać do znalezienia kogoś w radzieckim obozie pracy? – spytałam kapitana Connora następnego ranka w pracy.
Siedział przy swoim biurku i jadł jajko sadzone z bekonem. Żółtko rozlało mu się po talerzu, więc zamoczył w nim kromkę chleba.
– To bardzo trudne – odparł. – W Rosji jest patowa sytuacja. Stalin to szaleniec. – Zerknął na mnie. Był dobrze wychowanym człowiekiem i nie zadawał żadnych pytań. – Radziłbym ci skontaktować się z Czerwonym Krzyżem, już w kraju osiedlenia. Często udaje im się odnaleźć zaginione osoby i połączyć rodzinę.
Kraj zamieszkania: ten problem zaprzątał myśli nam wszystkim.
Dokąd mieliśmy trafić? IRO i przywódcy społeczności pisali do wielu krajów, błagając, by nas wpuściły, lecz nie otrzymywali odpowiedzi. Tubabao obfitowało w roślinność i owoce, z pewnością mogliśmy tu znaleźć wytchnienie, ale przyszłość była niepewna.
Nawet na tropikalnej wyspie nie opuszczały nas problemy. Już zdarzyły się trzy próby samobójcze, jedna udana. Ile jeszcze mogliśmy czekać?
Dopiero kiedy Organizacja Narodów Zjednoczonych wydała odpowiednie rozporządzenie, pojawiły się zaproszenia. Kapitan Connor i inni urzędnicy spotkali się w biurze – ustawili krzesła w kręgu, włożyli okulary i zapalili papierosy, po czym zaczęli dyskutować o możliwościach. Stany Zjednoczone przyjmowały jedynie tych, których poręczyciele już tam mieszkali. Australię interesowali młodzi ludzie, pod warunkiem że podpiszą dwuletnią umowę na pracę oferowaną przez rząd; Francja proponowała szpitalne łóżka starym i chorym, by dokonali tam żywota albo wyzdrowieli i wynieśli się gdzieś indziej; Argentyna, Chile i Santo Domingo wpuszczały wszystkich bez zastrzeżeń.
Usiadłam przy maszynie do pisania i wpatrywałam się w czystą kartkę, całkiem sparaliżowana. Nie miałam pojęcia, dokąd pojadę ani co się ze mną stanie. Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia poza Chinami. Zrozumiałam, że od przybycia na Tubabao żywiłam skrytą nadzieję na powrót do domu.
Czekałam, aż urzędnicy wyjdą, zanim zapytałam kapitana Connora, czy jego zdaniem pewnego dnia popłyniemy do Chin.
Popatrzył na mnie tak, jakbym go zapytała, czy jego zdaniem pewnego dnia wyrosną nam wszystkim skrzydła i zamienimy się w ptaki.
– Aniu, dla was nie ma już Chin – odparł.
Kilka dni później otrzymałam list od Dana Richardsa, który nalegał, abym przyjechała do Ameryki za jego poświadczeniem. „Nie jedź do Australii – napisał. – Tam każą intelektualistom układać tory kolejowe. Południowa Ameryka odpada. Nie możesz też zaufać Europejczykom. Nie zapominaj masakry kozaków pod Lienzem”.
Irina i Ruselina były przygnębione. Chciały jechać do Stanów Zjednoczonych, ale nie miały pieniędzy ani poręczycieli. Bolało mnie serce za każdym razem, kiedy widziałam, jak pilnie nasłuchują, gdy ktoś wspomina nocne kluby i kabarety w Nowym Jorku. Przyjęłam propozycję Dana i zapytałam go w liście, czy mógłby w jakiś sposób pomóc moim przyjaciółkom.
Pewnego wieczoru Ruselina, Irina i ja grałyśmy w ich namiocie w chińskie warcaby. Przez cały dzień było pochmurno, wilgotność tak dała się nam we znaki, że musiałyśmy wezwać pielęgniarkę. Przyszła rozmasować plecy Ruselinie, która miała trudności z oddychaniem. Nastała sucha pora, czyli na wyspie padało tylko raz dziennie. Przemakałyśmy do suchej nitki. Nawet przy lekkich opadach w namiotach kryły się rozmaite stworzenia z dżungli.
Z walizki Galiny dwukrotnie wyskoczył szczur, nasz namiot pełen był pająków i przezroczystych jaszczurek, które z upodobaniem składały jaja w naszej bieliźnie i butach. Kobieta z drugiego okręgu obudziła się pewnego ranka i znalazła na swoim brzuchu brązowego węża. Skrył się tam w poszukiwaniu ciepła i musiała leżeć nieruchomo przez wiele godzin, zanim zdecydował się odejść.
Jeszcze nie nadeszła pora tropikalnych burz, ale tego dnia czaiło się na niebie coś groźnego. Ruselina, Irina i ja patrzyłyśmy na dziwne kształty chmur. Najpierw, w miejscach, gdzie przeświecało słońce, pojawiło się chochlikowate stworzenie o płonących oczach; potem pyzaty mężczyzna o złośliwych ustach i strzelistych brwiach, a na końcu smoczy kształt, który płynął po niebie. Później, po południu, zerwał się silny wiatr, przewracając talerze i zrywając sznury do bielizny.
– To mi się nie podoba – stwierdziła Ruselina. – Zanosi się na coś niedobrego.
Wkrótce lunął deszcz. Czekałyśmy, aż przestanie padać, jak zazwyczaj po mniej więcej trzydziestu minutach. Jednak nie ustawał, wręcz się wzmagał. Patrzyłyśmy, jak wylewa się z rowów, zmywając błoto i wszystko, co stało mu na drodze. Kiedy zaczęło zalewać namiot, Irina i ja wybiegłyśmy i przy pomocy sąsiadów pogłębiłyśmy rowy i fosy odprowadzające wodę z namiotów. Deszcz chłostał nam skórę jak piasek, mocno ją czerwieniąc. Namioty bez solidnego wspornika zapadały się w ulewie, a ich mieszkańcy musieli walczyć z wiatrem podczas stawiania ich na nowo. Przed zapadnięciem zmroku wysiadła elektryczność.
– Nie idź do domu – powiedziała Irina. – Zostań dziś na noc.
Bez wahania przyjęłam zaproszenie. Drogę do mojego namiotu otaczały palmy kokosowe i gdy wiatr się wzmagał, dziesiątki twardych jak skała orzechów spadało na ziemię. Bałam się, że któryś wyląduje na mojej głowie i biegając tamtędy, zawsze osłaniałam ją dłońmi. Dziewczyny z mojego namiotu śmieszyło to paranoidalne zachowanie, aż pewnego dnia orzech spadł Ludmile na stopę i przez miesiąc musiała nosić gips.
Rozpaliłyśmy lampę gazową i dalej grałyśmy w warcaby, ale o dziewiątej wieczorem nie mogłyśmy dłużej ignorować głodu.
– Przyniosę coś – stwierdziła Irina, grzebiąc w koszyku na szafie.
Wyciągnęła paczkę herbatników i postawiła na stole talerzyk. Gdy otworzyła paczkę, z okruszków wypadła jaszczurka, a za nią tuzin jej ruchliwych dzieci.
– Fu! – wrzasnęła Irina i rzuciła paczkę na podłogę. Jaszczurki rozbiegły się po całym namiocie, a Ruselina tak się śmiała, że zaczęła rzęzić.
Nagle zawyła obozowa syrena i zamarłyśmy. Znowu zawyła.
Jeden sygnał oznaczał południe i osiemnastą, dwa spotkanie przywódców okręgów. Syrena zawyła ponownie. Po trzech sygnałach następowało zebranie wszystkich na placu. Popatrzyłyśmy na siebie.
Chyba nie oczekiwali, że stawimy się w taką pogodę? Syrena znowu się odezwała. Cztery sygnały oznaczały pożar. Irina przykucnęła za łóżkiem, gorączkowo szukając sandałów. Ruselina ze stoickim spokojem siedziała na krześle. Piąty sygnał przyprawił mnie o zimny dreszcz. Irina i ja odwróciłyśmy się do siebie z niedowierzaniem. Ostatni sygnał był ponury i złowróżbny. Dotąd nigdy się jeszcze nie rozległ. Oznaczał nadejście tajfunu.
Wyczuwałyśmy, że wokół wybuchła panika, zewsząd dobiegały nas głośne okrzyki. Po chwili w naszym namiocie pojawił się przedstawiciel okręgu. Miał przemoczone ubranie, lepiło się do niego niczym druga skóra. Rzucił nam liny.
– Co mamy z nimi zrobić? – spytała Irina.
– Cztery są po to, żebyście powiązały rzeczy w namiocie, pozostałe dla was, przyjdźcie za pięć minut na plac. Będziecie musiały przywiązać się do drzew.
– Chyba żartujesz – mruknęła Ruselina.
Mężczyzna zadrżał, a w jego oczach pojawiło się przerażenie.
– Nie wiem, ilu z nas przeżyje. Baza wojskowa zbyt późno otrzymała ostrzeżenie. Obawiają się, że morze zaleje wyspę.
Dołączyłyśmy do tłumu ludzi przedzierających się przez dżunglę na główny plac. Wiatr był tak silny, że musieliśmy zagrzebywać stopy w piaszczystej glebie, żeby z nim walczyć. Jakaś kobieta nieopodal osunęła się na kolana, krzycząc ze strachu. Pobiegłam ku niej, zostawiwszy Ruselinę pod opieką Iriny.
– Wstawaj. – Pociągnęłam kobietę za ramię. Płaszcz nieznajomej się rozchylił, ujrzałam dziecko przywiązane do jej piersi. Było maleńkie, miało zamknięte oczy i nie więcej niż kilka godzin. Serce mi się ścisnęło na widok tej bezbronnej istoty.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziałam pewnie do kobiety. – Pomogę ci.
Była zbyt przerażona, by myśleć. Przywarła do mnie, uniemożliwiając mi marsz. Gniewny wiatr próbował nas pokonać.
– Weź moje dziecko – błagała. – Zostaw mnie.
Powiedziałam jej, że wszystko będzie dobrze. Przypomniałam sobie chwile, w których sądziłam, że wszystko będzie dobrze, i znienawidziłam samą siebie. Myślałam, że ponownie spotkam się z matką, byłam przekonana, że moje małżeństwo okaże się szczęśliwe, zaufałam Dymitrowi, pobiegłam do Raisy w nadziei na krzepiące opowieści o matce. Dotąd nigdy nie widziałam tajfunu. Jakie miałam prawo mówić komukolwiek, że wszystko będzie dobrze?
Na placu ochotnicy przycupnięci na pniakach trzymali reflektory, żeby ludzie nie wpadali na sznury i worki z zapasami. Kapitan Connor stał na skale i wykrzykiwał polecenia przez megafon.
Zarządcy okręgów i policja dzielili ludzi na grupy. Małe dzieci odbierano rodzicom i kierowano do dużej chłodni w głównej kuchni. Miała się nimi zająć polska pielęgniarka.
– Proszę, weź i je – powiedziałam do niej, popychając kobietę z noworodkiem. – Właśnie urodziła.
– Zabierzcie ją do szpitala – odparła pielęgniarka. – Tam będą trzymali chorych i matki z małymi dziećmi.
Ruselina wyjęła noworodka z rąk kobiety, a Irina i ja zaprowadziłyśmy staruszkę do szpitala.
– Gdzie ojciec? – spytała Irina.
– Odszedł – odpowiedziała kobieta z roztargnieniem. – Dwa miesiące temu zostawił mnie dla innej.
– Nawet nie wrócił, żeby pomóc dziecku? – Ruselina sceptycznie pokręciła głową i szepnęła do mnie: – Mężczyźni to nicponie.
Pomyślałam o Dymitrze. Pewnie miała rację.
Gdy przybyłyśmy na miejsce, szpital był niemal pełny. Lekarze i pielęgniarki zestawiali łóżka, żeby zrobić miejsce na nosze. Rozpoznałam Marię i Nataszę, z zapałem przybijały deski do okien. Iwan zastawiał drzwi wejściowe kredensem. Pielęgniarka o udręczonej twarzy wzięła noworodka od Ruseliny i poprowadziła kobietę do ławeczki, gdzie inna młoda matka niańczyła dziecko.
– Czy moja babcia też może tu zostać? – spytała Irina pielęgniarkę.
Kobieta wyrzuciła ręce w górę i widziałam, że już zamierza odmówić, kiedy nagle Irina obdarzyła ją olśniewającym uśmiechem. Pielęgniarka nie zdobyła się na sprzeciw. Jej usta drgnęły, jakby opierała się uśmiechowi, który chciał zagościć na jej twarzy, a po chwili wskazała głową pokój na tyłach szpitala.
– Nie mogę dać jej łóżka – powiedziała. – Ale wstawię jej krzesło do izby przyjęć.
– Nie chcę zostać tu sama – protestowała Ruselina, kiedy pomagałyśmy jej usiąść na krześle. – Czuję się na tyle dobrze, że mogę iść z wami.
– Nie bądź niemądra, babciu! To najlepszy budynek na wyspie. – Irina uderzyła pięścią w ścianę. – Patrz! Solidne drewno.
– Dokąd idziecie? – spytała Ruselina.
Słysząc drżenie w jej głosie, poczułam ukłucie w sercu.
– Młodzi ludzie mają biec na szczyt wyspy. – Irina starała się, by zabrzmiało to radośnie. – Wyobraź sobie, jak tam pędzimy.
Ruselina wyciągnęła rękę i złapała dłoń Iriny, wciskając ją w moją.
– – Nie puszczajcie się. Jesteście wszystkim, co mam.
Obie ucałowałyśmy Ruselinę i wybiegłyśmy na deszcz, żeby przyłączyć się do ludzi, którzy w drodze na górę chwytali liny i latarki. Iwan przecisnął się przez tłum, by nas powitać.
– Mam dla was coś innego – powiedział.
Odłożyłyśmy liny, ale zatrzymałyśmy jedną latarkę i poszłyśmy do niewielkiego baraku na polanie za szpitalem.
W chacie znajdowały się trzy okratowane okna, w środku panował półmrok. Iwan poszperał w kieszeni i wyciągnął klucz, który włożył w moją dłoń.
– Nie, nie możemy – zaprotestowałam. – To solidny budynek. Powinieneś go udostępnić chorym albo dzieciom. Iwan uniósł brwi i wybuchnął śmiechem.
– O, myślisz, że to jakieś szczególne wyróżnienie, Aniu? – spytał. – Jestem pewien, że mnóstwo wygrywacie dzięki swojej urodzie, ale ja chciałem was zagonić do pracy.
Gestem nakazał mi otworzyć chatę. Wepchnęłam klucz do zamka i przekręciłam, ale w środku widziałam wyłącznie ciemność.
– Nie mam żadnych ochotników, aby się nimi zaopiekowali – stwierdził. – Pielęgniarki też są zajęte. Nie bójcie się jednak, są nieszkodliwi.
– Kto? – spytała Irina.
– Droga Irino, twój głos podbił moje serce – oświadczył Iwan. – Musisz jednak zasłużyć sobie na mój szacunek, jeśli naprawdę mam cię podziwiać.
Znowu się zaśmiał i wyszedł na deszcz, przeskakując ze zwinnością jelenia przez połamane gałęzie i gruz. Patrzyłam, jak znika w gaju. Nagle na niebie rozbłysła błyskawica, i mniej więcej metr od nas na ziemię runęła palma, rozbryzgując błoto na nasze sukienki. Czym prędzej weszłyśmy do chaty i próbowałyśmy zamknąć za sobą drzwi.
W środku śmierdziało spieczoną słońcem pościelą i środkiem dezynfekującym. Zrobiłam krok do przodu i wpadłam na coś twardego. Pomacałam ręką brzegi przedmiotu, okazał się stołem.
– To chyba magazyn. – Potarłam obolałe udo.
Coś przebiegło obok nas, futro otarło mi się o stopę.
– Szczury! – krzyknęłam.
Irina zapaliła latarkę i ujrzałyśmy przestraszonego kociaka. Był biały i miał różowe oczy.
– Witaj, kotku – powiedziała Irina.
Przykucnąwszy, wyciągnęła rękę ku zwierzątku. Kotek podbiegł do niej i potarł głową o jej kolana. Futro miał lśniące, nie tak zakurzone jak większość zwierząt na wyspie. Nagle podskoczyłyśmy, jednocześnie dostrzegając to samo: parę ludzkich stóp na prześcieradle, palcami do góry. Pomyślałam, że jesteśmy w kostnicy, ale szybko uświadomiłam sobie, że zbyt tu gorąco. Irina skierowała promień na pasiaste spodnie od piżamy, a potem na twarz młodego mężczyzny. Spał, miał mocno zaciśnięte powieki, a na jego brodzie lśniła strużka śliny. Podeszłam bliżej i dotknęłam jego ramienia. Nawet się nie poruszył, ale jego ciało było ciepłe.
– Musi być na lekach uspokajających, inaczej nie mógłby spać przez to całe zamieszanie – wyszeptałam do Iriny.
Wbiła mi palce w bok, niemal miażdżąc kości, i omiotła snopem światła resztę pomieszczenia. Znajdował się tam drewniany stolik ze stosikiem powieści w miękkich okładkach i metalowy kredens obok drzwi. Nagle podskoczyłyśmy na widok starej kobiety mrużącej oczy na łóżku w kącie. Irina natychmiast przestała oślepiać ją latarką.
– Przepraszam – powiedziała – nie wiedziałyśmy, że ktoś tu jeszcze jest.
Jednak w chwili gdy promień oświetlił twarz staruszki, od razu ją rozpoznałam. Była teraz lepiej odżywiona i czystsza niż ostatnim razem, kiedy się widziałyśmy, ale nie miałam wątpliwości. Brakowało jej tylko diademu i zatroskanej miny.
– Dusza duszi – powiedziała.
Inny głos, męski, odezwał się z mrocznego zakątka.
– Jestem Joe – oznajmił. – Joe jak Poe jak Poe jak Poe jak Poe. Chociaż matka mówiła na mnie Igor. Joe jak Poe.
Irina z całej siły złapała mnie za rękę.
– Co się dzieje? – zapytała.
Byłam jednak zbyt przejęta uświadamianiem sobie tego, co zrobił Iwan, nie mogłam jej odpowiedzieć. Kazał nam się zająć pacjentami chorymi psychicznie.
Kiedy czoło burzy uderzyło w wyspę, chata trzęsła się i drżała jak motocykl na wyboistej drodze. W jedno z okien trafił kamień, na szybie pojawiło się pęknięcie. Przeszukałam kredens, chcąc znaleźć taśmę. Zdołałam zakleić część rysy, zanim dotarła do ramy. Nie słyszałyśmy nic poza wyciem wiatru. Młody człowiek obudził się tylko raz i popatrzył na nas nieprzytomnie.
– Coooo jeeest? – zapytał.
Zanim jednak zdążyłyśmy mu odpowiedzieć, przekręcił się na brzuch i z powrotem zapadł w głęboki sen. Kotek wskoczył na łóżko i po krótkiej chwili wahania nad wyborem najwygodniejszego miejsca do drzemki zwinął się w kłębek w zgięciu kolan młodzieńca.
– Chyba obaj są głusi – mruknęła Irina.
Starsza pani wyśliznęła się z łóżka i biegała po chacie jak balerina. Chciałyśmy oszczędzać latarkę, więc Irina ją zgasiła, ale w tym samym momencie staruszka zaczęła syczeć jak wąż i szarpać za skobel na drzwiach. Irina z powrotem zapaliła latarkę i skierowała promień na kobietę, tańczącą niczym szesnastolatka. Joe przerwał monotonną prezentację, by oklaskiwać staruszkę, a potem oświadczył, że chce do ubikacji. Irina poszukała kaczki pod łóżkiem i mu ją podała, on jednak pokręcił przecząco głową i upierał się, że chce wyjść na zewnątrz. Zmusiłam go, żeby wystawił nogę za próg i podciągnął piżamę, kiedy oddawał mocz na ścianę chaty. Byłam przerażona, że ucieknie albo trafi go piorun. Kiedy już sobie ulżył, zapatrzył się w niebo i nie chciał wrócić do środka. Irina cały czas świeciła na staruszkę, jednocześnie pomagając mi zaciągnąć Joego do chaty. Miał przemoczoną piżamę, nie wiedziałyśmy, w co go przebrać. Z trudem ściągnęłyśmy z mężczyzny mokre ubranie i owinęłyśmy go w prześcieradło. Kiedy się rozgrzał, odrzucił prześcieradło i postanowił chodzić nago.
– Joe jak Poe jak Poe jak Poe – mamrotał, paradując po chacie na cienkich nogach, goły jak święty turecki.
– Byłyby z nas beznadziejne pielęgniarki – westchnęła Irina.
– One też są na środkach uspokajających. Tym gorzej o nas to świadczy – odparłam.
Roześmiałyśmy się głośno. Była to jedyna iskierka radości tej nocy.
Wycie na zewnątrz jeszcze się wzmogło. Przy jednym z po – dmuchów wiatru lecące drzewo uderzyło w chatę. Rąbnęło w ścianę, wyginając metal do środka. Zastawione kredensem drzwi otworzyły się gwałtownie, tace i kubki pospadały na podłogę. Starsza pani przestała tańczyć, przestraszona jak dziecko przyłapane na figlach w czasie, gdy powinno spać. Wdrapała się do łóżka i nakryła głowę kołdrą.
Wiatr łomotał drzewem o ścianę chaty. Wszędzie wykwitały krople deszczu, przez dziury wpadły liście. Irina i ja zrzuciłyśmy książki ze stołu i przewróciłyśmy go na bok, podstawiając blat pod ścianę jako podpórkę.
– Nie podoba mi się to. – Irina zgasiła latarkę. – Słyszę fale.
– Niemożliwe – odparłam. – To coś innego.
– Nie – zaprzeczyła Irina. – To ocean. Posłuchaj tylko.
– Joe jak Poe, wiecie! – wrzasnął Joe.
– Ciiiii – syknęłyśmy.
Joe parsknął i wczołgał się pod łóżko, nadal mamrocząc pod nosem.
Krople deszczu tłukły o chatę donośnie niczym kule. Śruby przytrzymujące ściany do betonowej podłogi jęczały pod ciśnieniem wiatru. Irina złapała mnie za rękę. Uścisnęłam jej palce, przypominając sobie słowa Ruseliny, żebyśmy się trzymały razem. Staruszka zarzuciła mi ręce na szyję i przywarła do mnie tak mocno, że nie mogłam się poruszyć. Młody człowiek i jego kot spokojnie spali.
Joe jeszcze głębiej skrył się w cieniu. Nie słyszałam go.
Nagle drzwi przestały łomotać, zapadła cisza. Ściany wróciły do normalnej pozycji. Łopot brezentu i drzew ucichł. Pomyślałam, że ogłuchłam. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że wiatr na zewnątrz osłabł. Irina uniosła głowę i zapaliła latarkę. Joe wypełzł spod łóżka. Słyszałam głosy na wzgórzu, jęki i okrzyki, ludzie nawoływali się ze swoich pozycji w dżungli. Jakiś mężczyzna krzyczał do swojej żony:
– Walentyno, kocham cię! Po tylu latach nadal cię kocham! – Nikt się jednak nie poruszył. Nawet ta cisza miała w sobie coś złowieszczego.
– Sprawdzę, co z babcią – odezwała się Irina.
– Nie wychodź! – W ogóle nie czułam nóg. Nie mogłabym wstać, nawet gdybym chciała. – To nie koniec. To tylko oko cyklonu.
Irina zmarszczyła brwi. Odsunęła rękę od skobla i z przerażeniem otworzyła usta. Klamka wibrowała, zapatrzyłyśmy się na nią.
W oddali ryczał ocean, dżungla rozbrzmiewała paniką. Wiatr znowu się wzmógł, jęcząc pomiędzy ogołoconymi z liści drzewami. Wkrótce dźwięk się zmienił, teraz wiatr wył jak demon, wiał z przeciwnej strony i zbierał wszystkie śmiecie naniesione przez czoło burzy.
Gałęzie uderzały o chatę. Irina obudziła młodego człowieka i zapędziła go pod łóżko, kładąc kota w zgięciu jego ręki. Razem postawiłyśmy stół i zagoniłyśmy tam Joego i staruszkę.
– Jestem Joe jak Poe. Jak Poe. Jak Poe – piszczał mi w ucho.
Irina i ja przytuliłyśmy się do siebie. Nagle poczułyśmy jakiś smród. To Joe opróżnił jelita.
Coś uderzyło o dach. Wokół nas spadały kawałki metalu, do środka wdarł się deszcz. Najpierw parę kropli, potem jednak rozpętała się prawdziwa ulewa. Wiatr łomotał o ściany. Krzyknęłam, kiedy zobaczyłam, jak jedna z nich się unosi, przytrzymywana jedynie śrubami po drugiej stronie. Metal trzeszczał, a chata otworzyła się niczym pojemnik na chleb. Patrzyłyśmy w rozwścieczone niebo. Książki fruwały wokół nas, zanim trafiły w kąty pokoju. Przywarłyśmy do nóg stołu, ale i on zaczął sunąć po podłodze. Joe wyrwał się z mojego uścisku i wstał, wyciągając ręce ku niebu.
– Na ziemię! – wrzasnęła Irina. Było jednak za późno. Przelatująca gałąź uderzyła Joego w potylicę. Wstrząs powalił go na ziemię, mężczyzna leżał na betonowej podłodze jak liść. Irina ścisnęła go nogami, zanim trafił między metal i podłogę. Gdyby ściana znowu się opuściła, przecięłoby go na pół. Joe jednak był mokry, wyśliznął się z jej uścisku. Usiłowałam schwycić go za rękę, ale nie mogłam jej dosięgnąć, staruszka za mocno mnie trzymała. W końcu złapałam go za włosy. Krzyknął, bo zaczęłam mu je wyrywać.
– Puść go! – wrzasnęła Irina. – Pociągnie cię za sobą!
Zdołałam wsunąć dłoń pod ramię Joego i chwycić go za bark, ale w tej pozycji miałam odsłoniętą głowę. Patyki i liście kłuły moje ciało niczym owady. Zamknęłam oczy, zastanawiając się, co we mnie trafi. Jakie odłamki zakończą moje życie.
– Jestem Joeeee! – wykrzyknął Joe. Wyśliznął się z mojego uścisku i rzuciło go o kredens. Mebel się przewrócił, ale upadł na łóżko, pod którym leżał młody człowiek. Kredens minął głowę Joego o parę centymetrów. Mężczyzna był uwięziony, lecz dzięki temu, że łóżko również się zakleszczyło, względnie bezpieczny.
– Nie ruszaj się! – wrzasnęłam. Mój głos zniknął w rozdzierającym trzasku. Patrzyłam, jak jedna ze ścian wylatuje z zawiasów w powietrze. Wirowała długo niczym złowieszczy cień unoszący się w niebo. Zastanawiałam się, gdzie wyląduje. Kogo zabije.
– Boże, dopomóż! – krzyknęła Irina.
Nagle, bez ostrzeżenia, wiatr ucichł. Ściana spadła z nieba i rozłupała pobliskie drzewo, utkwiwszy w jego gałęziach. Drzewo oddało życie za nas. Słyszałam syk i wycie oceanu, na powrót przyjmującego na siebie sztorm.
Na moje ramię skapnęło coś ciepłego. Potarłam to, było lepkie. Krew. Pomyślałam, że pewnie Irina się skaleczyła, gdyż ja nic nie czułam. Zapaliłam latarkę i obmacałam głowę, ale nie mogłam znaleźć rany. Mimo to krew nadal kapała. Popatrzyłam na staruszkę i zrobiło mi się słabo. Kobieta przegryzła sobie na wylot dolną wargę. Podarłam halkę i zrobiłam opatrunek z tkaniny, po czym przyłożyłam go do jej warg, żeby powstrzymać krwawienie.
Irina przycisnęła twarz do kolan, z trudem powstrzymywała łzy. Ja przetarłam oczy i oceniłam rozmiar szkód. Joe leżał na podłodze jak ryba uwięziona na plaży. Na jego czole i łokciach widniały otarcia, nie odniósł poważnych obrażeń. Młody człowiek się obudził, lecz milczał. Jego kotek, przemoczony, wyginał grzbiet i syczał w kącie.
– Jestem Joe jak Poe, jak Poe – wymamrotał Joe do betonu.
Wszyscy milczeliśmy przez dobre pół godziny.
Tajfun zamienił wyspę w moczary. O brzasku wyłoniliśmy się z kryjówek i zebraliśmy na placu, małe, bezbronne istoty na tle zniszczonych i połamanych drzew. Ubłocone korzenie wystawały z głębokich, ziejących dziur w ziemi. Zataczając się, ludzie schodzili po ścieżce z góry, w podartych i mokrych ubraniach i z upiaszczonymi włosami. Rozglądałam się za Iwanem, wstrzymując oddech, aż wreszcie zobaczyłam go na tyłach. Zwoje liny wisiały mu na ramionach niczym martwe węże.
Szpital nadal stał, tłum ruszył w jego kierunku. Ruselina rozlokowała się w wyjściu, laską dzieliła ludzi na grupy. Były ich setki, rozczochranych, kuśtykających, poranionych. Lekarze i pielęgniarki, sami przemoczeni i padający z nóg, robili co mogli za pomocą dostępnych skromnych środków. Młody lekarz usadowił się na skrzyni naprzeciwko staruszki wariatki i zszywał jej wargę. Musiała niezwykle cierpieć bez znieczulenia, ale siedziała spokojnie; jej ból zdradzało jedynie drżenie rąk, którymi trzymała się za brodę.
Irina i ja uściskałyśmy Ruselinę, a potem pobiegłyśmy przed resztą ludzi do obozu. Na jego widok zamarłyśmy z przerażenia. Podarte suwaki i strzępy brezentu łopotały w porannym wietrze niczym ubrania gnijące na szkielecie. Drogi zamieniły się w głębokie wąwozy, zaśmiecone podartą pościelą i potłuczonymi naczyniami. Wiele rzeczy, które ludzie z takim trudem wywieźli z Chin, uległo zniszczeniu. Niemal nie dało się znieść widoku niezliczonych stosów połamanych krzeseł i stołów, przewróconych łóżek i popsutych zabawek. Obok nas przeszła stara kobieta, trzymając w dłoni podartą, przemoczoną fotografię dziecka.
– Tylko tyle mi po nim zostało. Teraz nawet tego nie mam – zapłakała, spoglądając na mnie. Jej usta drżały, jakby oczekiwała odpowiedzi. Nie znalazłam właściwych słów.
Irina wróciła do szpitala, żeby pomóc Ruselinie. Przeszłam przez obóz do ósmego okręgu, kamyki grzechotały mi pod stopami. Nie musiałam się już obawiać orzechów kokosowych. Drzewa były ogołocone z owoców, porozbijane skorupy leżały na ziemi. W powietrzu unosił się nieprzyjemny fetor. Odkryłam, że to smród martwego szczeniaka na ścieżce. Maszt namiotu wbił mu się w spuchnięty brzuch, mrówki i muchy już zdążyły się dobrać do rany. Zadrżałam, gdy wyobraziłam sobie dziecko szukające swojego ulubieńca. Podniosłam kawałek kory z palmy i wykopałam płytki grób. Kiedy skończyłam, wyrwałam maszt z brzucha zwierzęcia i zaciągnęłam je za łapy do dołu. Wahałam się przez chwilę, po czym zasypałam psa piaskiem, niepewna, czy dobrze robię. Jednak przypomniałam sobie własne dzieciństwo i zrozumiałam, że pewnych rzeczy dzieci nie powinny oglądać.
Gęsta dżungla otaczająca ósmy okręg ocaliła go. Namioty się zawaliły i łopotały bezradnie na wietrze, ale nie były podarte na strzępy jak te w trzecim i czwartym okręgu. Wszędzie leżały poprzewracane łóżka, ale niewiele się połamało. Choć jeden z namiotów odleciał na drzewa, meble wciąż stały na swoich miejscach, jakby ich właściciele odeszli stąd zaledwie przed chwilą.
Na widok kufra zagryzłam popękane wargi aż do krwi. Był fachowo przywiązany do drzewa i nietknięty. Przepełniła mnie wdzięczność do nieznanej dziewczyny, która zadała sobie tyle trudu pod moją nieobecność. Zamek się zaciął, nie mogłam go otworzyć. Złapałam pobliski kamień i uderzyłam z całej siły w drewno. Wieczorowe stroje w kufrze były wilgotne i zapiaszczone, ale nic mnie one nie obchodziły. Szperałam pod materiałami, modląc się, żeby moja ręka natrafiła na to, czego szukałam. Kiedy dotknęłam drewna, głośno odetchnęłam z ulgą i wyciągnęłam matrioszkę. Była nietknięta, całowałam ją raz po raz, jak matka, która odnalazła utracone dziecko.
Morze miało barwę herbaty z mlekiem. Na jego powierzchni unosiły się rośliny i śmiecie. W porannym świetle wyglądało nieszkodliwie, w niczym nie przypominało wściekłego potwora, który ubiegłej nocy omal nas nie połknął. W pobliżu, na wąskiej wstędze piasku, jedynej pozostałości po plaży, ksiądz prowadził modlitwę dziękczynną dla grupy ludzi. Nie wierzyłam w Boga, ale i tak z szacunku dla nich pochyliłam głowę. Mieliśmy za co dziękować. Jakimś cudem nikt nie zginął. Zamknęłam oczy i popadłam w odrętwienie.
Później znalazłam kapitana Connora przed biurem IRO. Metalowe ściany pełne były dziur, niektóre szafki z aktami się poprzewracały. Kapitan Connor wyglądał dość surrealistycznie na tle zniszczeń, w starannie wyprasowanym garniturze i z przedziałkiem we włosach tak równym, że przeświecała przezeń czerwień spalonej słońcem skóry. Jedyną oznaką tajfunu była plamka błota na jego butach.
Uśmiechnął się do mnie jak każdego dnia. Wskazał skupisko baraków służących za magazyny. Niektóre znajdowały się w gorszym stanie niż nasze biuro, ściany wygięły się tak strasznie, że budynki zapewne nie nadawały się już do użytku.
– Może dzięki tej katastrofie uświadomią sobie wreszcie, że powinni pośpieszyć się z zabraniem nas z wyspy – mruknął.
Kiedy wróciłam do szpitala, na pomoc przybyli już filipińscy i amerykańscy żołnierze z wyspy Guam. Iwan i inni urzędnicy przenosili kanistry z paliwem i wodą z naczepy wojskowej ciężarówki, żołnierze zaś pracowicie wznosili namioty dla pacjentów, którzy nie mieścili się w szpitalu. Ochotnicy gotowali wodę, żeby wysterylizować szpitalne narzędzia i bandaże, albo przygotowywali jedzenie pod naprędce skleconymi baldachimami.
Na ubitej wilgotnej trawie mnóstwo ludzi spało na kocach. Leżała tam też Ruselina. Irina siedziała obok niej, głaszcząc ją po siwych włosach. Ruselina mówiła, że poświęciłaby się dla mnie lub dla swojej wnuczki, że tylko my jej pozostałyśmy. Obserwowałam obie kobiety zza drzewa, przyciskając matrioszkę do piersi. Mnie też tylko one pozostały.
Ujrzałam Iwana ciągnącego worek z ryżem do namiotu kuchennego. Chciałam mu towarzyszyć, ale zabrakło mi odwagi. Iwan się wyprostował, potarł obolały grzbiet i nagle mnie zauważył. Podszedł z uśmiechem na twarzy i dłońmi założonymi na plecach, jednak natychmiast spoważniał na widok mojej miny.
– Nie mogę się ruszyć – powiedziałam. Wyciągnął ręce.
– Nic się nie stało, Aniu. – Objął mnie. – Nie jest tak źle. Nikt nie został poważnie ranny, a wszystko można naprawić albo zastąpić.
Przytuliłam się do Iwana, nasłuchując równego bicia jego serca. Na chwilę znowu powróciłam do domu, byłam ukochanym dzieckiem rodziców w Harbinie. Dobiegł mnie zapach świeżo upieczonego chleba, słyszałam ogień trzaskający na kominku w salonie, czułam miękkość niedźwiedziego futra pod stopami. Po raz pierwszy od bardzo dawna usłyszałam jej głos: „Tu jestem, moja mała dziewczynko, tak blisko, że możesz mnie dotknąć”. Nagle rozległ się ryk motoru ciężarówki, czar prysnął. Odsunęłam się od Iwana, otwierając usta, żeby coś powiedzieć, jednak nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa.
Ujął moją dłoń w stwardniałe palce, delikatnie, jakby bał się ją połamać.
– Chodź, Aniu – powiedział. – Znajdziemy ci jakieś miejsce do odpoczynku.
Tygodnie po sztormie pełne były nadziei i bólu. Amerykańska marynarka stacjonująca w Manili pojawiła się na statkach wypełnionych zapasami. Patrzyliśmy, jak marynarze wędrują po plaży z workami na szerokich ramionach i w ciągu dwóch dni odbudowują Miasto Namiotów. To nowe miasto było o wiele lepiej zorganizowane niż stare, wzniesione w pośpiechu, bez planów i odpowiednich narzędzi. Wzdłuż dróg pogłębiono rowy, lepiej utwardzono nawierzchnię, wyrąbano dżunglę w sąsiedztwie łazienek i kuchni. Jednak te konstrukcje wzbudzały w nas raczej niepokój niż radość. Nowy obóz nieprzyjemnie kojarzył się ze stałością i mimo nadziei kapitana Connora, nadal nie mieliśmy wiadomości od naszych krajów osiedlenia.
Towarzystwo Rosyjskie w Ameryce usłyszało o katastrofie i wysłało nam pilną wiadomość: „Napiszcie nie tylko o tym, czego potrzeba wam do przeżycia, ale co was uszczęśliwi”. Towarzystwo zbierało dary od swoich członków, z których wielu dorobiło się majątków w Stanach, ale i od firm gotowych podarować nam uszkodzone towary. Kapitan Connor i ja spędziliśmy całą noc na opracowywaniu listy życzeń uwzględniającej po drobnym upominku dla każdego.
Zażądaliśmy płyt, rakiet do tenisa, kart do gry, zestawów ołówków, książek do biblioteki, ale także pachnących mydeł, czekolady, notesów, szkicowników, grzebieni, chusteczek i zabawek dla dzieci poniżej dwunastego roku życia. Po dwóch tygodniach otrzymaliśmy odpowiedź: „Wszystkie żądania spełnione. Wysyłamy także Biblię, dwie gitary, skrzypce, trzynaście beli materiału na sukienki, sześć samowarów, dwadzieścia pięć płaszczy przeciwdeszczowych i sto egzemplarzy Wiśniowego sadu Czechowa bez okładki”.
Towar miał pojawić się za miesiąc, ja i kapitan Connor byliśmy podekscytowani jak dwoje niegrzecznych dzieci. Czekaliśmy półtora miesiąca, ale nic nie dotarło. Kapitan Connor wszczął dochodzenie przez biuro IRO w Manili. Okazało się, że skorumpowani urzędnicy ukradli wszystkie rzeczy i sprzedali na czarnym rynku.
Pewnego popołudnia do biura IRO przyszedł Iwan. Zmrużyłam oczy na widok jego sylwetki, początkowo go nie rozpoznałam. Miał wyprasowaną koszulę i czyste włosy, tym razem bez trocin i liści.
Opierał się leniwie o framugę, ale palcami bębnił po biodrach i wiedziałam, że coś knuje.
– Śledziłeś mnie – powiedziałam.
Wzruszył ramionami i rozejrzał się po pokoju.
– Nieprawda – odparł. – Przyszedłem zobaczyć, co słychać.
– Jasne – mruknęłam. – Kapitan Connor wyszedł przed momentem. Wtedy ty się pojawiłeś. Na pewno widziałeś, jak odchodzi.
Spojrzenie Iwana utkwiło w zniszczonym wiklinowym fotelu. Odwrócił głowę, ale zauważyłam jego uśmiech.
– Mam plan wzmocnienia morale mieszkańców – wyjaśnił. – Nie jestem pewien, czy Connorowi by się to spodobało.
Przysunął do mojego biurka fotel i przycupnął na nim jak olbrzym na naparstku.
– Zbudowałem projektor i ekran. Potrzebny mi tylko film.
Jego dłoń powędrowała do oka. Nie podobało mi się, że tam ją trzyma, jakby chciał je zasłonić. Czy nadal był świadom swoich zniekształceń? Nie powinien. Blizna rzucała się w oczy, ale wystarczyło lepiej poznać Iwana, żeby przestać ją zauważać. Wszystko inne przesłaniała jego osobowość. Poczułam szczypanie w policzku. Nie podobała mi się ta słabość, a może bezbronność Iwana. Był moją opoką. Musiał być silny, dla mnie.
– Tu jest mnóstwo filmów. – Wskazałam na skrzynię z taśmami, której kapitan Connor używał jako podnóżka. – Nigdy nie mieliśmy projektora.
– Daj spokój, Aniu. – Iwan pochylił się ku mnie, z rękami na kolanach. Miał czyste paznokcie, kolejna odmiana. – Te filmy są stare. Oglądali je nasi rodzice. Trzeba nam nowości.
Jego zdrowe oko było przejrzyste jak woda, o głębokiej, ciemno – niebieskiej barwie. Wyobraziłam sobie, że gdybym zajrzała w nie z bliska, dostrzegłabym przeszłość Iwana. Jego martwe dzieci, żonę, piekarnię. Patrząc głębiej, może ujrzałabym jego dzieciństwo i to, kim był, zanim okaleczono mu twarz. Jego oko zadawało kłam młodemu głosowi, chłopięcej werwie, tak jak zaznaczona bliznami twarz nie pasowała do pełnego gracji ciała.
– Musisz go przekonać – powiedział Iwan.
Nie musiałam się specjalnie wysilać, żeby przekonać kapitana Connora do tego planu. Kapitan się wściekał, że wciąż tkwimy na wyspie mimo nadchodzącej pory tajfunów i postanowił wykorzystać poczucie winy, jakie IRO miała w stosunku do nas. Poprosiłam o współczesny film, – kapitan Connor zażądał hollywoodzkiej prapremiery. Musiał wypaść przekonująco. Tym razem nie czekaliśmy z rozczarowaniem na barkę, która nigdy nie przypłynęła. Film dostarczono drogą powietrzną w ciągu dwóch tygodni, pod strażą, razem z zapasem lekarstw.
Premierę Na przepustce ogłoszono w „Gazecie Tubabao”, wszyscy rozmawiali tylko o filmie. Iwan zbudował dla Ruseliny, Iriny i mnie siedziska, zajęłyśmy miejsca obok projektora. Iwan był w świetnym humorze.
– Udało nam się, Aniu! – Wskazał dłonią widownię. – Popatrz na ten szczęśliwy tłum!
Było jak za dawnych czasów, przed burzą. Rodziny pościągały tu poduszki i koce, na których urządziły miniuczty z ryb w puszkach i chleba. Młodzi chłopcy machali nogami na gałęziach drzew, pary siedziały ramię w ramię pod gwiazdami, a bardziej pomysłowi widzowie wpatrywali się w ekran z własnoręcznie skleconych foteli, zaopatrzonych w baldachimy z prześcieradeł na wypadek deszczu. Żaby kumkały, komary bezlitośnie cięły nasze odkryte ciała, jednak nikomu to nie przeszkadzało. Po rozpoczęciu filmu wszyscy zaczęliśmy wiwatować. Irina odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem.
– Ale jesteś zabawna – powiedziała. – Przecież wiesz, że większość z nas nic z tego nie zrozumie. Mówią po angielsku.
Iwan oderwał się od projektora i otarł czoło. Uśmiechnął się do mnie.
– To historia miłosna – oznajmił. – Co tu rozumieć?
– To musical. – Uszczypnęłam Irinę w ramię. – Dzieje się w Nowym Jorku. Musisz zobaczyć miasto, o którym marzyłaś.
– Brawo, Aniu! – Ruselina poklepała mnie po plecach. – Brawo!
To prawda, że kiedy kapitan Connor pokazał mi listę ewentualnych filmów, wybrałam Na przepustce ze względu na Irinę i Ruselinę. Kiedy jednak Gene Kelly, Frank Sinatra i Jules Munshin zeskoczyli ze statku i zaczęli tańczyć i śpiewać w Nowym Jorku, to właśnie ja wpatrywałam się w nich zdumionymi oczami. Nigdy nie widziałam takiego miasta, było o wiele bardziej olśniewające niż Szanghaj. Budowle wznosiły się niczym pomniki bogów: Empire State Building, Statua Wolności, Times Square. Wszyscy ruszali się żwawo, z wigorem, samochody hałasowały i trąbiły, nawet dziewczęta z biur były poubierane jak modelki. Upajałam się każdą chwilą, każdą nutą, każdą barwą.
Kiedy bohaterowie wrócili na statek, a ładne dziewczęta pomachały im na pożegnanie, miałam łzy w oczach. Przez całą drogę do namiotu śpiewałam piosenki z musicalu.
Film grano przez tydzień, pojawiałam się na wszystkich projekcjach. Wydawca „Gazety Tubabao” poprosił mnie, żebym napisała artykuł o filmie. Przygotowałam więc entuzjastyczny felieton o Nowym Jorku i przeszłam samą siebie, dołączając szkice damskich strojów z filmu.
– Świetnie sobie poradziłaś – stwierdził wydawca, gdy wręczyłam mu swoje dzieło. – Powinnaś prowadzić rubrykę o modzie.
Na myśl o modzie na Tubabao oboje wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.
Kręciło mi się w głowie od uczucia, którego nie doznawałam od bardzo długiego czasu. Był to głęboki optymizm. Nagle obudziły się we mnie rozmaite nadzieje, marzenia utracone w mozole codziennego życia. Uwierzyłam, że znowu mogę być piękna, że zakocham się w mężczyźnie przystojnym jak Gene Kelly, że przeżyję życie z werwą i w świecie pełnym nowoczesnych udogodnień.
Tydzień później otrzymałam list od Dana Richardsa z zapewnieniem, że pomoże Ruselinie i Irinie przekroczyć granicę Ameryki, kapitan Connor zaś dostał informację, że w przyszłym miesiącu na wyspę przybędą urzędnicy imigracyjni z krajów osiedlenia, by rozpatrzyć nasze wizy i zorganizować transport. Wyglądało na to, że ziszczą się marzenia nas wszystkich.
– Kiedy trafimy do Ameryki, pójdę na studia i zostanę antropologiem jak Ann Miller – oznajmiłam Ruselinie i Irinie. – A ty, Irino, powinnaś się nauczyć tańczyć jak Vera – Ellen.
– Po co chcesz studiować nudną antropologię, skoro piszesz takie świetne artykuły? – zapytała Irina. – Powinnaś zostać dziennikarką.
– A co ja pocznę, kiedy wy, karierowiczki, będziecie flirtowały z młodymi ludźmi? – spytała Ruselina, wachlując się i udając oburzenie.
Irina zarzuciła jej ręce na szyję.
– Babciu, chyba będziesz musiała nauczyć się prowadzić taksówkę, jak Betty Garrett.
Ruselina i Irina śmiały się, aż Ruselinę złapał kaszel, ja jednak mówiłam poważnie. Niezależnie od swojej pozycji towarzyskiej w poprzednim życiu, wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci wylegli na plażę, by powitać wysiadających ze statków przedstawicieli ONZ z krajów osiedlenia.
Wpatrywaliśmy się w nich z otwartymi ustami, z podziwem ludzi, którzy zbyt długo mieszkali w izolacji i zapomnieli, jak bardzo słońce opaliło im skórę. Eleganccy mężczyźni i kobiety, którzy wsiedli na barkę, mieli na sobie nieskazitelne garnitury i sukienki, podczas gdy nasze ubrania i włosy były sztywne od soli. Zaczął krążyć dowcip: „Jeśli jesteś w Nowym Jorku albo San Francisco i widzisz przechodnia z paczką pod ramieniem, nie pytaj: Co dziś rozdają?”.
Mimo pozornego rozbawienia wszyscy w sekrecie łamaliśmy sobie głowy nad tym, czy kiedykolwiek zdołamy na powrót przystosować się do normalnego życia.
Pierwszego wieczoru urzędnicy IRO poczęstowali gości prosięciem z rożna. Sprowadzono filipińskich kucharzy, ustawiono białą markizę. Kiedy przedstawiciele ONZ jedli przy stołach przykrytych płóciennym obrusem i zastawionych kryształowymi kieliszkami, my przyglądaliśmy się z drżeniem serca: nasza przyszłość spoczywała w rękach tych ludzi.
Później spotkałam Iwana na drodze do namiotu. Było ciemno, ale księżyc w pełni oświetlał jego sylwetkę na tle nieba.
– Jadę do Australii – oznajmił. – Szukałem cię, żeby ci to powiedzieć.
Niewiele wiedziałam o tym kraju, ale wyobrażałam sobie, że jest dziki i trudny. Taki młody kraj zapewne z radością powita praco – witego i pomysłowego człowieka pokroju Iwana. Bałam się jednak o niego. Ameryka była w większości oswojona, w Australii podobno roiło się od dzikich bestii: niebezpiecznych węży i pająków, krokodyli i rekinów.
– Rozumiem – powiedziałam.
– Do miasta o nazwie Melbourne – dodał. – Podobno można tam zbić majątek, jeśli się ciężko pracuje.
– Kiedy wypływasz? – Iwan nie odpowiedział, tylko stał z rękami w kieszeniach. Spuściłam wzrok. Czułam się niezręcznie. Żegnanie się z przyjaciółmi przychodziło mi z takim samym trudem jak w przeszłości. – Uda ci się wszystko, co sobie zaplanujesz, Iwan. Każdy ci to powie – stwierdziłam.
Skinął głową. Zastanawiałam się, co myśli, dlaczego tak dziwnie się zachowuje, zamiast żartować, jak zazwyczaj. Już miałam pod jakimś pretekstem wycofać się do namiotu, kiedy nagle powiedział:
– Aniu, chciałbym, żebyś pojechała ze mną!
– Co? – Cofnęłam się o krok.
– Jako moja żona. Będę dla ciebie ciężko pracował i cię uszczęśliwię.
Sytuacja wydawała się nierealna. Iwan mi się oświadczał? Co się stało z naszą przyjaźnią?
– Iwan… – wymamrotałam, ale nie miałam pojęcia, od czego zacząć ani na czym skończyć. Zależało mi na nim, ale go nie kochałam. Nie chodziło o jego bliznę, jednak z całą pewnością wiedziałam, że nigdy nie poczuję do niego nic poza przyjaźnią. Nienawidziłam Dymitra, ale także go kochałam.
– Nie mogę, Iwanie…
Przysunął się bliżej. Czułam żar bijący od jego ciała. Byłam wysoka, ale on górował nade mną jakieś trzydzieści centymetrów, i miał dwa razy szersze ramiona.
– Aniu, kto się tobą potem zajmie? Po wyjeździe z wyspy?
– Nie szukam opiekuna – powiedziałam.
Iwan przez chwilę milczał, a następnie powiedział:
– Wiem, czego się boisz. Ja jednak nigdy cię nie zdradzę. Nigdy cię nie opuszczę.
Poczułam mrowienie skóry na karku. Pod tymi słowami coś się kryło: czyżby wiedział o Dymitrze?
Usiłując zamaskować strach, nagle wpadłam w złość.
– Nie wyjdę za ciebie, Iwanie. Jeśli jednak masz coś jeszcze do dodania, to proszę, mów. Zawahał się, potarł kark i zerknął na niebo. – Mów – powtórzyłam.
– Nigdy o tym nie rozmawiasz. Szanuję cię za to… ale wiem, co się stało z twoim mężem. Konsulat amerykański musiał podać IRO powód, dla którego wysłał samotną siedemnastolatkę na Tubabao.
Plamy zaczęły tańczyć mi przed oczami, w gardle urosła gula. Próbowałam przełknąć ślinę, ale nie mogłam, dławiłam się.
– Komu powiedziałeś? – spytałam. Mój głos drżał. Nadal chciałam mówić poirytowanym tonem, ale nie wypadło to przekonująco.
– Ludzie z Szanghaju znają Moskwę – Szanghaj, Aniu. Pojawiałaś się w kronice towarzyskiej. Ci z innych miast pewnie o niczym nie wiedzą. Zrobił jeszcze jeden krok do przodu, ale ja cofnęłam się w ciemność.
– Dlaczego nikt się ze mną nie skonfrontował? – zapytałam. – Skoro jestem taką kłamczuchą?
– Nie jesteś kłamczuchą, Aniu. Po prostu się boisz. Tym świadomym sytuacji zbyt na tobie zależy, aby zmuszać cię do rozmowy o rzeczach, o których wolałabyś zapomnieć.
Pomyślałam, że zaraz zwymiotuję. Wolałabym, żeby Iwan mi się nie oświadczał. Chciałam nadal udawać byłą guwernantkę i nie myśleć o Moskwie – Szanghaju. Chętnie zachowałabym wspomnienie o Iwanie jako dobrym człowieku, który siedział ze mną na półce skalnej tamtej nocy, gdy poznałam prawdę o Pomerancewach.
Jednak tego, co przed chwilą zostało powiedziane, nie dałoby się już odkręcić. W kilka chwil nasza relacja odmieniła się na zawsze.
– Iwanie, nie wyjdę za ciebie – powtórzyłam. – Poszukaj sobie innej. Innej, która nie jest już mężatką!
Chciałam przebiec obok niego, ale zagrodził mi drogę, łapiąc za ramiona i przytulając do piersi. Tkwiłam tam przez chwilę, zanim zaczęłam się szarpać. Puścił mnie, ręce mu opadły. Pobiegłam w ciemnościach do namiotu, niczym przerażone zwierzę. Nie byłam pewna, co mnie bardziej przeraża: oświadczyny Iwana czy też perspektywa jego utraty.
Zachodnie konsulaty ustawiły namiot, żeby usprawnić odprawę i wydawanie wiz. Rozdano nam numerki i czekaliśmy na swoją kolej w palącym słońcu. Ruselina, Irina i ja miałyśmy jedynie wypełnić formularze i przejść badanie lekarskie. Nikt nas nie pytał o związki z komunistami ani o historię rodziny, jak innych emigrantów. Kiedy się dowiedziałam, że większości chętnym do wyjazdu do Stanów odmówiono wiz, mogłam jedynie zamknąć oczy i w duchu podziękować Danowi Richardsowi.
– To się dzieje naprawdę – powiedziała Irina. – Nie wierzę. – Ściskała przed sobą formularze jak banknoty.
Tygodniami ćwiczyła gamy, ja zaś siedziałam na plaży, wpatrując się w morze i zastanawiając, czy Dymitr spróbuje mnie odszukać.
Moje życie na Tubabao tak bardzo różniło się od tego w Szanghaju, że sądziłam, iż udało mi się zapomnieć o Dymitrze. Jednak oświadczyny Iwana odświeżyły dawny ból. Nasłuchiwałam łagodnego szumu fal i rozmyślałam nad tym, czy Dymitr i Amelia są ze sobą szczęśliwi. To byłaby ostateczna zdrada.
Wkrótce transportowiec „Captain Greely” zjawił się po ostatnich imigrantów do Australii. Reszta wypłynęła wcześniej na innych statkach. Ci zmierzający do Stanów Zjednoczonych trafili do Manili, a stamtąd wojskowymi transportowcami albo łodziami dostali się do Los Angeles, San Francisco i Nowego Jorku. Pozostali patrzyli, jak Miasto Namiotów pustoszeje. Był już koniec października, cały czas groziły nam tajfuny, więc kapitan Connor przeniósł obóz na bezpieczniejszą stronę wyspy.
W dniu wypłynięcia „Captain Greely” Ruselina czuła się źle. Irina i ja zabrałyśmy ją do szpitala, zanim pobiegłyśmy do chaty Iwana, żeby pomóc mu się spakować. Nie mówiłam Irinie i Ruselinie o jego oświadczynach w nadziei na uniknięcie kłopotliwej sytuacji. Wstyd mi było i za kłamstwa o Szanghaju, choć nie byłam pewna, czy obie znają prawdę. Od oświadczyn Iwan i ja unikaliśmy się, ale nie mogłam pozwolić, by odjechał bez pożegnania.
Znalazłyśmy go przed chatą, spoglądał na nią jak człowiek, który ma zastrzelić ulubionego konia. Poczułam ból w piersi.
Iwan tak wiele zrobił dla tego miejsca, z pewnością trudno mu było wyjeżdżać.
– Australia będzie jednym wielkim Tubabao! – wykrztusiłam.
Odwrócił się ku mnie z nieobecnym wyrazem twarzy i chłodem w oczach. Drgnęłam, ale nie pozwoliłam sobie na żal. Przez całe moje życie drodzy mi ludzie przychodzili i odchodzili, potrafiłam już nie przywiązywać się do nikogo. Powiedziałam sobie, że Iwan to tylko jeszcze jedno pożegnanie i że powinnam do nich przywyknąć.
– Nie wierzę, że się całkiem spakowałeś – powiedziała Irina.
Na jego nieruchomej twarzy pojawił się uśmiech. Iwan wyciągnął przed siebie pudło.
– Zapakowałem tu wszystko, czego będę potrzebował – oznajmił. – Zakład, że nie zrobicie tego samego.
– Zawsze możesz znaleźć niezbędne rzeczy. – Przypomniałam sobie jego wyprawy do dżungli. – Nie będziesz miał problemów w nowym miejscu.
Świeciło słońce, ale ostry wiatr smagał fale, tworząc na nich białą pianę. Bryza zagłuszyła wszystkie inne dźwięki, z oddali dobiegały tylko okrzyki marynarzy. Gdy dotarliśmy do pirsu, był już pełen ludzi i bagaży. Wszyscy wydawali się poruszeni. Mówili podniesionymi głosami i choć entuzjastycznie potakiwali, tak naprawdę nikt nie słuchał, co druga osoba ma do powiedzenia. Wszyscy skupili uwagę na statku prującym przez ocean, statku, który miał zabrać ich do nowego kraju, w nowe życie.
– Jak do ciebie napisać? – spytała Irina Iwana. – Byłeś takim dobrym przyjacielem, nie możemy cię stracić.
– Ja wiem! – oznajmiłam, łapiąc ołówek, który Iwan trzymał za uchem.
Zapisałam na skrzyni adres Dana Richardsa. Kiedy wstałam i oddałam mu ołówek, ujrzałam łzy w oczach Iwana i szybko odwróciłam wzrok.
Nienawidziłam siebie. Iwan był dobrym człowiekiem, a ja go skrzywdziłam. Żałowałam, że nie zakochał się w Irinie. Miała lepsze serce i nie prześladowały jej cienie z przeszłości, tak jak mnie.
Przenoszenie ludzi i bagażu na statek zajęło marynarzom ponad trzy godziny. Iwan zaczekał na ostatnią barkę. Kiedy na nią wszedł, odwrócił się, żeby nam pomachać. Zrobiłam krok do przodu, chcąc coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam co. Może gdybym zdołała przełknąć wielką gulę w gardle, oznajmiłabym Iwanowi, że to nie jego wina, że bardzo cierpię, że nie byłabym dobra dla nikogo. A przynajmniej bym mu podziękowała, bo widzieliśmy się po raz ostatni. Mogłam jednak tylko głupio się uśmiechnąć i machać.
– Będziemy za nim tęskniły – powiedziała Irina, obejmując mnie ramieniem.
– Cały czas myślę o Ameryce – stwierdziłam. – Jak bardzo zmieni się nasze życie. Przeraża mnie myśl o tym, że mogłybyśmy być szczęśliwe.
Ruselina czekała na nas na schodkach do szpitala.
– Co ty tu robisz? – zapytała Irina. – Jest za gorąco. Powinnaś siedzieć w środku.
Twarz Ruseliny wyglądała strasznie, pod skórą widniały ciemne plamy. Wyraz oczu staruszki sprawił, że znieruchomiałyśmy. W mroku zamajaczyła sylwetka pielęgniarki.
– Co się stało? – głos Iriny łamał się ze zdenerwowania.
Ruselina przełknęła ślinę, a po chwili, oddychając ze świstem, odparła:
– Wrócił mój rentgen. Nie rozumiem. Byłam zdrowa, kiedy wyjeżdżałyśmy z Chin.
Złapałam za poręcz i spojrzałam na piasek. W słońcu lśnił jak brylanty. Wiedziałam, że Ruselina lada chwila powie nam coś strasznego, coś, co wszystko zmieni. Patrzyłam na migotliwe ziarenka i wyobrażałam sobie, jak się otwierają, pochłaniając całą moją nadzieję.
Irina z rozpaczą przenosiła spojrzenie z babki na pielęgniarkę.
– O co chodzi? – dopytywała się.
Kobieta wyszła na słońce, które podkreśliło jej piegi. Rzucała wokół pełne lęku spojrzenia jak wystraszony koń.
– Tuberkuloza. Gruźlica – odparła. – Bardzo chora. Może umrzeć. Nie może jechać do Ameryka.
Od dwóch tygodni Irina i ja czekałyśmy niespokojnie na ostateczny werdykt Wydziału Imigracji Stanów Zjednoczonych. Kapitan Connor, zazwyczaj powściągliwy i chłodny, życzliwie rozmawiał ze mną i byłam mu za to wdzięczna. Problem polegał na tym, że: Stany nie przyjmowały osób z gruźlicą i choć czasem odstępowano od tej zasady ze względów humanitarnych, takie wypadki zdarzały się wyjątkowo rzadko.
Wiadomość przyszła wczesnym rankiem. Kapitan Connor wezwał nas do biura.
– Nie wpuszczą jej do Ameryki – oznajmił, obgryzając ołówek, czego nie cierpiał u innych. – Za kilka dni przetransportujemy ją do Francji.
Pomyślałam o Ruselinie w szpitalu, oszołomionej streptomycyną, i zastanawiałam się, czy przetrwa taką długą podróż. Rozdrapałam sobie skórkę przy jednym z paznokci i w ogóle tego nie zauważyłam, dopóki krew nie spłynęła mi po dłoni.
– Wszystko jedno, dokąd będę musiała jechać – powiedziała Irina. – Byle tylko się jej polepszyło.
Kapitan Connor drgnął i wstał.
– O to właśnie chodzi. – Potarł czoło. – Francja was nie przyjmie. Tylko chorych. Ty i Ania wciąż możecie jechać do Ameryki, ale nie gwarantuję, że Stany wpuszczą także twoją babkę, nawet kiedy jej stan się poprawi.
Poprosiłam kapitana Connora, żeby wysłał telegram do Dana Richardsa, ale i on udzielił mi takiej samej odpowiedzi.
Przez kilka następnych dni cierpiałam wraz z Iriną z powodu strasznego wyboru, którego musiała dokonać. Widziałam, jak zasypia z płaczem. Godzinami wędrowałyśmy po wyspie. Nawet zabrałam ją na półkę skalną Iwana, ale i tam nie znalazłyśmy spokoju.
– Kapitan Connor powiedział, że Ameryka może przyjąć babcię, jeśli wyzdrowieje. Nie ma jednak gwarancji. Australijski konsulat z kolei obiecał ją przyjąć pod warunkiem, że będę dla nich pracowała przez dwa lata – powtarzała.
Wszędzie chodziłyśmy razem. Czy miałam stracić także Irinę i Ruselinę?
Pewnej nocy, gdy Irina rzucała się na łóżku, wyszłam na spacer po plaży. Nie mogłam znieść myśli o rozstaniu z przyjaciółkami. Skoro Francja okazała się na tyle humanitarna, by przyjmować chorych i starych, nie wątpiłam, że zapewni Ruselinie jak najlepszą opiekę.
Wciąż jednak porównywałam to, co działo się z nimi, z tym, co spotkało mnie i moją matkę. W wieku ośmiu lat Irina straciła rodziców, teraz miała zostać zupełnie sama. Nie mogłam nic poradzić na chorobę Ruseliny, ale zapewne byłam w stanie podarować jej spokój duszy. Usiadłam na ciepłym piasku i popatrzyłam w gwiazdy. Krzyż Południa świecił jasno na niebie. Borys i Olga oddali swoje życie za mnie, a Ruselina powiedziała, że w zamian za to powinnam okazywać odwagę. Ukryłam twarz w dłoniach z nadzieją, że jestem człowiekiem wartym takiego poświęcenia.
– Mamo – wyszeptałam, myśląc o oszałamiającym Nowym Jorku i życiu, które zamierzałam tam prowadzić. – Mamo, mam nadzieję, że potrafię poświęcić się dla kogoś innego.
Następnego popołudnia rozwieszałam pranie, kiedy podeszła do mnie Irina. Odzyskała już rumieńce i była spokojna. Widziałam, że podjęła decyzję. Zacisnęłam usta i czekałam, aż się odezwie.
– Jadę do Australii – stwierdziła dzielnie. – Nie będę ryzykowała. Najważniejsze, żebyśmy mogły być razem, babcia i ja. Są ważniejsze rzeczy niż śpiewanie w klubach i zobaczenie Statuy Wolności.
Skinęłam głową i nadal rozwieszałam pranie, choć ledwie starczało mi sił, by podnieść halkę.
Irina usadowiła się na odwróconym wiaderku, patrząc na mnie.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć o Ameryce, Aniu. Musisz do mnie napisać i nie zapomnij ani mnie, ani babci. – Splotła palce na kolanie i poruszała stopą. Usiłowała powstrzymać łzy, ale jedna kropla skapnęła jej z oka na wargę.
Krew napłynęła mi do głowy, powietrze wypełniło płuca. Czułam się jak pływak zaczerpujący oddech przed skokiem z trampoliny. Rozwiesiłam na sznurze spódnicę i podeszłam do przyjaciółki, łapiąc ją za rękę. Irina popatrzyła na mnie, łza spłynęła z jej wargi na mój przegub. Nie mogłam znaleźć odpowiednich słów i połączyć ich w jedno zdanie.
– Ruselina mówiła, że tylko my jej pozostałyśmy – szepnęłam.
Irina nie odrywała oczu od mojej twarzy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Mocno ścisnęła moją dłoń.
– Irino, nie zapomnę… o tobie… ani o Ruselinie – ciągnęłam. – Jadę z tobą.
Dwukrotnie w życiu zmieniałam miejsce zamieszkania i nic nie wskazywało, że w związku z przyjazdem do Australii przeżyję jakiś szok. Kilka dni po wyjeździe Ruseliny do Francji Irina i ja poleciałyśmy wojskowym samolotem z Manili do Sydney. Ze względu na wyczerpanie niewiele zapamiętałyśmy z podróży oprócz upału, który zwalił nas z nóg podczas przesiadki w Darwin. Pojawiłyśmy się na lotnisku w Sydney wczesnym rankiem. Urzędnik imigracyjny, pan Kolros, powitał nas i pomógł przebrnąć przez odprawę. Wyemigrował z Czechosłowacji rok wcześniej, mówił trochę po rosyjsku i angielsku. Odpowiadał grzecznie na pytania o komorne, jedzenie i zatrudnienie, ale kiedy zapytałam go, czy podoba mu się Australia, wycedził przez zęby:
– Sydney jest dobre. To do Australijczyków trzeba przywyknąć.
Irina chwyciła mnie za ramię. Wciąż miała dreszcze z powodu grypy, którą złapała w drodze. Z trudem dotrzymywałyśmy kroku panu Kolrosowi, który niemal biegł przez halę przylotów i tak się śpieszył, jakby o wpół do piątej rano miał coś lepszego do roboty niż czekanie na nas. Przed terminalem wrzucił nasze walizki do bagażnika taksówki i zapłacił kierowcy za kurs na nabrzeże, gdzie miałyśmy dołączyć do grupy emigrantów z Europy.
Pomógł nam wsiąść do taksówki i zatrzaskując drzwi, życzył wszystkiego najlepszego. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co powiedział o Australijczykach.
– Witamy w Sydney, dziewczyny – wymamrotał taksówkarz, pochylając się nad kierownicą. Jego angielszczyzna była niezwykła, trzaskała niczym ogień na kominku. – Pojedziemy trasą widokową. O tej porze nie zajmie to zbyt wiele czasu.
Spod przymrużonych powiek usiłowałyśmy przyjrzeć się nieznanemu miastu, ale Sydney spowijały ciemności. Słońce jeszcze nie wzeszło, a w nocy wyłączano prąd ze względu na powojenne ograniczenia. Widziałam jedynie rzędy jednorodzinnych domków i sklepów z opuszczonymi żaluzjami. Jakiś pies podniósł nogę przy parkanie. Bezpański czy domowy? Nie wiedziałam. Wydawał się jednak lepiej odżywiony niż my.
– To centrum miasta – odezwał się kierowca, skręcając w ulicę pełną sklepów.
Irina i ja wpatrywałyśmy się w manekiny na wystawie domu towarowego. Szanghaj o tej porze tętniłby życiem, Sydney było ciche i puste. Nigdzie nie widziałam sprzątacza, policjanta ani prostytutki, nawet pijaka chwiejnym krokiem wracającego do domu. Neobarokowy ratusz z wieżą zegarową wyglądał na przeniesiony wprost z drugiego cesarstwa, plac zaś pomiędzy nim a sąsiednim kościołem wypełniała wolna przestrzeń, której tak brakowało chińskim miastom. Szanghaj nie byłby Szanghajem bez tłoku i chaosu.
Na końcu ulicy widać było budynki w stylu klasycznym i wiktoriańskim. Na pałacu w stylu włoskim widniał napis GPO [General Post Office – [główny urząd pocztowy]. Dalej zamajaczył przed nami port. Wyciągnęłam szyję, aby zobaczyć olbrzymi stalowy most rozciągający się nad czarną wodą. Wyglądał na najwyższą konstrukcję w tym mieście. Światła dziesiątków przejeżdżających samochodów mrugały do nas niczym gwiazdy.
– Czy to Harbour Bridge? – zapytałam taksówkarza.
– Jasne – odparł. – Jedyny w mieście. Mój ojciec pracował przy nim jako malarz.
Przejechaliśmy pod mostem i wkrótce znaleźliśmy się przy nabrzeżu otoczonym ze wszystkich stron magazynami. Kierowca zatrzymał się przed tablicą z napisem Pirs 2. Choć pan Kolros już opłacił kurs, pomyślałam, że taksówkarz zapewne spodziewa się napiwku. Kiedy wyjął nasze walizki z bagażnika, przeszukałam portmonetkę i wyjęłam ostatniego amerykańskiego dolara, jaki mi pozostał. Usiłowałam wcisnąć go kierowcy, ale przecząco pokręcił głową.
– Może się wam przydać – powiedział.
Australijczycy, pomyślałam. Jak na razie nie było najgorzej.
Irina i ja zawahałyśmy się przed bramką. Wiał zimny wiatr, niosąc zapach słonej wody i smoły, przewiewał nasze cienkie sukienki. Był listopad, spodziewałyśmy się lepszej pogody. W porcie stał statek IRO z Marsylii. Setki Niemców, Czechów, Polaków, Jugosłowian i Węgrów schodziło z trapu. Na widok tej sceny pomyślałam o Noem i jego arce, tak wieloma językami mówili i tak różnie wyglądali. Za mężczyznami drobiły kobiety, taszcząc tobołki z pościelą i garnki. Wokół plątały się dzieci, wrzeszcząc coś w ojczystych językach, ciekawe nowego kraju.
Zapytałyśmy strażnika, gdzie mamy czekać; wskazał nam pociąg w porcie. Weszłyśmy do jednego z wagonów, okazało się, że jest całkiem pusty. Przechodząc między siedzeniami, czułyśmy mocny zapach świeżej farby; usiadłyśmy w pierwszym lepszym przedziale.
Siedzenia obito twardą skórą, powietrze było gęste od kurzu.
– Mam nadzieję, że to właściwy pociąg – powiedziała Irina.
– Mam nadzieję. – Otworzyłam walizkę, wyciągnęłam koc za – brany z Tubabao i okryłam ramiona przyjaciółki. Przez brudną szybę obserwowałyśmy, jak pracownicy nabrzeża rozładowują statek za pomocą żurawia. Nad portem latały mewy, skrzecząc i piszcząc. W tym mieście tylko ptaki były mi znajome.
Pasażerowie statku musieli gramolić się przez stosy bagaży, żeby znaleźć swoje walizki i kufry. Mała dziewczynka w różowym płaszczu i białych pończochach stała blisko trapu i zanosiła się płaczem. Widziałam, jak jeden z tragarzy kuca obok niej i coś mówi, ale ona jedynie pokręciła główką i zapłakała jeszcze głośniej. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, uniósł dziewczynkę, posadził ją sobie na ramionach i ruszyli w tłum, szukając rodziców.
Kiedy pasażerowie zebrali już swoje bagaże, skierowano ich do budynku z napisem Urząd Imigracyjny Związku Australijskiego.
Uświadomiłam sobie, jakie to szczęście, że przyleciałyśmy tu samolotem. Podróż między Manilą a Darwin była ciężka, jednak trwała krótko, no i nie miałyśmy współpasażerów. Ludzie ze statku wyglądali na zmęczonych i chorych. Mniej więcej po godzinie wyłonili się z budynku i skierowali do pociągu.
– Zmieszczą się wszyscy? – zapytała Irina.
– Na pewno nie – odparłam. – Pan Kolros mówił, że do obozu jest daleko.
Ku naszemu przerażeniu zobaczyłyśmy, że zawiadowca spędza ludzi do drzwi jak bydło. Łokcie, ręce i walizki zasłoniły nam widoczność, gdy tłum przepychał się między sobą. W przeciwieństwie do nas Europejczycy ubrali się zbyt ciepło. Wyglądało na to, że wszyscy mają na sobie dwa płaszcze i po kilka koszul, jakby oszczędzali miejsce w walizkach, wkładając na siebie większość ubrań. Mężczyzna w pasiastym garniturze stanął w drzwiach prze – działu. Twarz miał gładką i młodą, ale włosy siwe.
– Czy jest tu wolne miejsce? – spytał po polsku. – Mówi pani po polsku?
Znałam kilka prostych zwrotów w tym języku, nieco podobnym do rosyjskiego, więc się domyśliłam, że chodzi mu o wolne miejsce.
Skinęłam głową i zaprosiłam go do środka. Za nim weszła kobieta i starsza pani w dwóch chustach na głowie.
– Przepraszam – powiedziała, siadając obok mnie.
Moja znajomość polskiego nie pozwoliła jednak na prowadzenie rozmowy. Kobieta popatrzyła na mnie. Nie mówiłyśmy tym samym językiem, ale miałyśmy podobnie niespokojny wzrok.
Trzej mężczyźni z Czechosłowacji zostawili bagaż w korytarzu i stanęli w przedziale. Na rękawie jednego z nich widniała ciemna naszywka w kształcie gwiazdy. Słyszałam, co się działo z Żydami w Europie. Te opowieści sprawiały, że szybko przestawałam użalać się nad sobą. W takim tłoku w przedziale prędko zrobiło się duszno i Irina otworzyła okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Ubrania pasażerów śmierdziały dymem papierosowym, potem i kurzem. Mieli zmęczone blade twarze, pamiątkę po długiej podróży. Nasze sukienki czuć było spaloną bawełną, solą i paliwem samolotowym. Miałyśmy brudne i spłowiałe od słońca włosy. Od trzech dni nie było okazji, aby je umyć.
Kiedy ostatnia grupa pasażerów załadowała się do pociągu, mogłyśmy znowu wyjrzeć przez okno. Na wschodzie wyłoniło się słońce, oświetlając te fragmenty wapiennych i granitowych budynków, których nie widziałyśmy po ciemku. Nowoczesne i utrzymane w stylu art deco budowle w centrum Sydney nie były tak wysokie jak te w centrum Szanghaju, ale niebo nad nimi lśniło tak samo najczystszym błękitem. Złote promienie słońca migotały na wodzie, na brzegu rozciągały się rzędy domków o czerwonych dachach.
Zasłoniłam usta zaciśniętymi rękami. Te promienie na wodzie były naprawdę piękne. Dotąd nic nie kojarzyło mi się z portem. Jego barwa przywodziła na myśl bajkowy błękit syrenich oczu.
Zawiadowca machnął chorągiewką i zagwizdał. Pociąg ruszył. Smród węgla był gorszy niż duchota w przedziale i Irina szybko zamknęła okno. Wszyscy stłoczyliśmy się przy szybie, żeby zobaczyć miasto, gdy pociąg wyjeżdżał z portu. Ujrzałam przedwojenne samochody, przepisowo jadące w szyku przez ulice; nie było żadnych korków, trąbienia ani riksz, jak w Szanghaju. Pociąg mijał jakąś kamienicę. W drzwiach pojawiła się kobieta w białej sukience, kapeluszu i rękawiczkach. Wyglądała jak modelka z reklamy perfum. Jej sylwetka zlała się w mojej głowie z widokiem portu i po raz pierwszy na myśl o Australii poczułam podniecenie.
Kilka minut później mijaliśmy rzędy betonowych domów z brzydkimi ogródkami i moje podniecenie zamieniło się w rozpacz. Miałam nadzieję, iż stara prawda, że wzdłuż linii kolejowej mieszkają jedynie biedacy, sprawdzi się także w Sydney. Widok z okna przypominał mi, że nie jestem w Ameryce. Gene Kelly i Frank Sinatra nie tańczyliby tutaj tak radośnie. W mieście nie było strzelistych kolumn. Nie było Empire State Building. Nie było Statuy Wolności. Nie było Times Square, tylko ulica pełna eleganckich budynków i most.
Młodsza Polka sięgnęła do torby i wyciągnęła owiniętą w szmatkę paczuszkę. Zapach chleba i gotowanych jajek mieszał się ze smrodem ludzkiego potu. Kobieta poczęstowała mnie i Irinę kanapką z jajkiem. Z wdzięcznością wzięłam do ręki połówkę. Byłam głodna, nie jadłam śniadania. Nawet Irina, bez apetytu ze względu na grypę, przyjęła z uśmiechem poczęstunek.
– Smacznego – powiedziała po polsku. – Bon appetit – dodała po francusku.
– Iloma językami mówisz? – spytałam.
– Żadnym oprócz rosyjskiego – odparła z uśmiechem. – Ale po niemiecku i francusku potrafię śpiewać.
Wyjrzałam przez okno i stwierdziłam, że widok ponownie się zmienił. Teraz mijaliśmy farmy, gdzie na grządkach rosła sałata, marchewka i pomidory. Na polach uwijały się ptaki. Domy wyda – wały się wyludnione, podobnie jak budynki gospodarcze. Mijaliśmy stacje kolejowe, które również uznałabym za opuszczone, gdyby nie piękne krzewy róż i starannie wymalowane tabliczki.
– Może w obozie spotkamy Iwana – odezwała się Irina.
– Melbourne leży na południu – wyjaśniłam jej. – Daleko stąd.
– Musimy szybko do niego napisać. Zdziwi się, że jesteśmy w Australii.
Wzmianka o Iwanie przypomniała mi ostatnie tygodnie na Tubabao, drgnęłam niespokojnie. Powiedziałam, że napiszę do Iwana, ale nie wierzyłam w swoje słowa. Irina przyglądała mi się z zaciekawieniem, a po chwili milczenia otuliła się kocem i oparła głowę.
– Dokąd właściwie jedziemy? – ziewnęła. – Wolałabym zostać w mieście.
Wkrótce już spała.
Bawiłam się zapięciem torebki. Wydawało mi się dziwne, że ten szykowny dodatek towarzyszy mi przez całą drogę z Szanghaju do jakiegoś australijskiego obozu dla uchodźców. Po raz pierwszy zabrałam tę zamszową torebkę na elegancki lunch z Lubą w klubie dla pań, jeszcze przed zdradą Dymitra, zanim w ogóle przyszło mi do głowy, że będę mieszkała gdzieś poza Chinami. Zamsz spłowiał na słońcu Tubabao, torebka podarła się z boku. Dotknęłam blizny na swojej twarzy, zastanawiając się, czy torebkę i mnie czeka podobna przyszłość. Otworzyłam ją i dotknęłam palcami matrioszki.
Pomyślałam o dniu, w którym zabrano mi matkę. Co widziała w drodze do Rosji? Czy równie obce krajobrazy jak ja w tej chwili?
Przygryzłam wargę i uniosłam brodę, wspominając swoją obietnicę, że będę dzielna. Jak najszybciej skontaktuję się z Czerwonym Krzyżem. Powtarzałam sobie, że nie wolno mi się martwić tym, jaką pracę mi przydzielą, ani tym, gdzie zamieszkam: najważniejsze było odnalezienie matki.
Pociąg z mozołem piął się pod górę. Tory wiły się przez las białych drzew, tak wysokich, że niemal zasłaniały słońce. Nie przypominały drzew, które znałam, były ponure i dostojne, szerokie liście drżały na wietrze. Ich nazw miałam nauczyć się później: eukaliptus gałkowy, eucalyptus urceolans, eucalyptus didgeridoo, eucalyptus pachycalux, eucalyptus racemosa. Tego ranka jednak stanowiły dla mnie kolejną zagadkę.
Pociąg szarpnął i zahamował, pasażerowie i bagaż runęli do przodu. Uniosłam rękę w samą porę, żeby osłonić głowę Iriny przed uderzeniem jednego z pudeł.
– Przerwa na posiłek – zawołał konduktor.
Polska rodzina popatrzyła na mnie pytająco, jakby z prośbą o przetłumaczenie. Pokazałam im na migi, że mamy wysiąść z pociągu.
Wyszliśmy na niewielką stację otoczoną eukaliptusami i skalnymi urwiskami. Powietrze było świeże i rześkie jak mentol. Tam, gdzie wyżłobiono w skale miejsce pod tory kolejowe, pozostały wgłębienia.
Zewsząd słychać było wodę skapującą ze skał, odgłosy zwierząt poruszających się między drzewami i śpiew ptaków. Nigdy nie słyszałam takich ptasich chórów. Woda sączyła się przez szczeliny, opływała mech i porosty. Nad wszystkim dominował jeden dźwięk, dziwny gwizd, który brzmiał jak spadająca kropla wody nagłośniona po tysiąckroć. Grupa kobiet czekała na nas na peronie, skupiona niczym mała armia za stołami na kobyłkach i kotłami z zupą. Ich zniszczone twarze wpatrywały się w nas z uwagą.
Obejrzałam się w poszukiwaniu Iriny i ze zgrozą zauważyłam, że kuli się z boku peronu, trzymając przy twarzy chusteczkę. Podbiegłam do niej w chwili, gdy zaczęła wymiotować.
– To przez grypę i chorobę lokomocyjną. Nic mi nie jest – zapewniła mnie.
– Zjesz coś? – Dotknęłam dłonią rozpalonego czoła przyjaciółki.
Nie był to najlepszy moment na chorowanie.
– Może trochę zupy.
– Usiądź – nakazałam jej. – Coś ci przyniosę.
Stanęłam w kolejce, co pewien czas zerkając przez ramię na Irinę. Siedziała na skraju peronu, z głową owiniętą kocem, tak że wyglądała jak kobieta z Bliskiego Wschodu. Poczułam, że ktoś ciągnie mnie za rękaw. Odwróciłam się i ujrzałam kobietę o twarzy gnoma, z miską zupy cebulowej w dłoniach.
– Bardzo jest chora? – zapytała, wręczając mi miskę. – Przyniosłam, żebyś nie musiała czekać w kolejce.
Podobnie jak taksówkarz, miała suchy, szczekliwy akcent. Ciepło jej głosu mnie rozgrzało.
– To zmiana klimatu i podróż – wyjaśniłam. – Byłyśmy przekonane, że w Australii jest gorąco.
Kobieta się roześmiała i skrzyżowała ręce na obfitym biuście.
– Daję ci słowo, skarbie, że pogoda się zmieni. Podejrzewam jednak, że tam, dokąd jedziecie, będzie upał. W tym miesiącu środkowy wschód jest podobno suchy jak pieprz.
– Przybyłyśmy z wyspy, na której zawsze są upały – zauważyłam.
– Teraz też jesteście na wyspie, wielkiej wyspie. – Z uśmiechem zakołysała się na czubkach pięt. – Chociaż, kiedy znajdziecie się w głębi lądu, pewnie trudno będzie wam w to uwierzyć.
Ptak, którego głos brzmiał jak spadające krople deszczu, znowu się odezwał.
– Co to za ptak? – spytałam.
– To trzaskacz – odparła. – A te dźwięki to duet między samcem a samicą. On gwiżdże i dodaje „ku – ii” na końcu.
Jej usta drgnęły i zauważyłam, że pochlebiło jej to pytanie, jakby cieszyło ją, że uważam Australię za interesujące miejsce.
Podziękowałam za zupę i zaniosłam ją Irinie. Spróbowała i pokręciła przecząco głową.
– Mam zatkany nos, ale i tak wyczuwam ten tłuszcz. Co to?
– Chyba baranina.
– Sama lepiej to zjedz, jeśli zdołasz. – Irina podała mi miskę.
– Dla mnie ma smak lanoliny.
Po posiłku polecono nam znowu wsiąść do pociągu. Zaproponowałam Czechom, żeby zajęli moje miejsce, a że potem się zamienimy, ale odmówili. Ten ze spłowiałą gwiazdą na rękawie, który trochę znał angielski, powiedział:
– Niech się pani zajmie przyjaciółką. Jeśli się zmęczymy, możemy usiąść na walizkach.
Słońce zeszło niżej, wjechaliśmy w świat surowego granitu i traw.
Drzewa o białych pniach wyrastały niczym nieziemscy wartownicy wśród niekończących się pól otoczonych drutem kolczastym. Na wzgórzach pasły się stada owiec. Co pewien czas na horyzoncie dostrzegałam farmę i dym unoszący się z komina, przy każdej znajdował się zardzewiały zbiornik na wodę. Starsza Polka i Irina zasnęły, ukołysane ruchem pociągu i długą podróżą, ale reszta nie mogła oderwać oczu od dziwnego świata za oknami.
Kobieta naprzeciwko mnie zaczęła płakać, mąż ostro ją ofuknął. Widziałam jednak po nerwowym drganiu jego ust, że sam usiłuje ukryć strach. Poczułam ucisk w żołądku. Byłabym spokojniejsza, gdybym mogła zerknąć z góry na tę ziemię, na słońce rozwijające złote i fioletowe nici na niebie.
Tuż przed zmierzchem pociąg zwolnił i wreszcie stanął. Irina i staruszka się przebudziły i rozejrzały wokół siebie. Usłyszeliśmy głosy, a potem skrzypienie otwieranych drzwi. Mężczyźni i kobiety w brązowych mundurach i kapeluszach o szerokich rondach uwijali, się za oknami. Widziałam konwój autobusów i dwie ciężarówki parkujące na piasku koloru miedzi. Tutejsze pojazdy wyglądały inaczej niż te z Tubabao. Były zupełnie nowe i czyste. Obok czekała karetka z włączonym silnikiem.
Nie było tu stacji, żołnierze przyciągnęli do drzwi rampy, żeby ludzie mogli wysiąść. Zaczęliśmy zbierać rzeczy, kiedy nagle starsza pani wyjrzała przez okno i krzyknęła. Polacy usiłowali ją uspokoić, ale staruszka przykucnęła za siedzeniem, dysząc jak przerażone zwierzę. Żołnierz, chłopiec z piegami na policzkach i karkiem spalonym słońcem, wbiegł do naszego przedziału.
– O co chodzi? – zapytał.
Młoda Polka zerknęła na jego mundur i razem ze swoją matką schowała się do kąta, zasłaniając rękami głowę. Wtedy zauważyłam numer wytatuowany na skórze kobiety tuż pod rękawem.
– O co chodzi? – powtórzył żołnierz, zaglądając nam w twarze.
Niespokojnie poruszał dłońmi w kieszeniach i drżał, jakby to on miał zaraz dostać ataku. – Czy ktoś mówi w ich języku?
– To Żydzi – wyjaśnił Czech, który znał angielski. – Proszę pomyśleć, jak to dla nich wygląda.
Zdumiony żołnierz zmarszczył czoło. Wyjaśnienie histerycznego zachowania nowoprzybyłych, jakkolwiek niezrozumiałe, najwyraźniej go uspokoiło. Wyprostował się i wypiął pierś, po czym postanowił przejąć kontrolę nad sytuacją.
– Mówisz po angielsku? – spytał mnie.
Skinęłam głową, a on kazał nam przejść do autobusów, wyjaśniając, że jeśli pozostałe kobiety ujrzą, jak chętnie idziemy, pewnie ruszą w nasze ślady. Pomogłam Irinie wstać, ale niemal zemdlała i wpadłyśmy na walizkę.
– Jest chora? – spytał żołnierz. Na czole pulsowała mu żyła, brodę niemal wcisnął w szyję, ale słyszałam współczucie w jego głosie. – Możesz ją zaprowadzić do karetki. Pojedzie do szpitala, jeśli będzie trzeba.
Zamierzałam przetłumaczyć jego słowa Irinie, ale się rozmyśliłam. Może i szybciej doszłaby do siebie w szpitalu, lecz nie chciałaby rozłąki ze mną.
Żołnierze przed pociągiem kazali nam załadować bagaże na ciężarówki i wsiąść do autobusu. Stadko różowych i szarych papug przysiadło na skrawku zakurzonej ziemi i najwyraźniej nas obserwowało. Te ładne ptaki nieszczególnie pasowały do otoczenia.
Odpowiedniejszym miejscem dla nich byłaby tropikalna wyspa, a nie te trawiaste wzgórza. Odwróciłam się do drzwi wagonu, żeby sprawdzić, co się dzieje z polską rodziną. Żołnierz i Czesi pomagali kobietom zejść po rampie, za nimi podążał Polak z walizkami.
Młoda kobieta wydawała się spokojniejsza, nawet obdarzyła mnie uśmiechem, ale oczy staruszki miotały spojrzenia we wszystkich kierunkach, niemal zgięła się wpół ze strachu. Zacisnęłam dłonie w pięści, wbijając paznokcie w skórę, i usiłowałam powstrzymać łzy. Jaką nadzieję miała ta kobieta? Sytuacja była trudna nawet dla mnie i Iriny. Popatrzyłam na swoje sandały. Palce miałam przysypane kurzem.
Było ciemno, kiedy konwój autobusów zatrzymał się przed rogatką. Strażnik wyszedł z budki i otworzył szlaban, żebyśmy mogli przejechać. Autobus wyrwał się do przodu, za nim pozostałe. Przycisnęłam twarz do szyby i ujrzałam australijską flagę łopoczącą na maszcie na środku podjazdu. Za nim rozciągały się rzędy wojskowych baraków, w większości drewnianych, ale niektóre zrobiono z blachy falistej. Między barakami ziemia była ubita, w szczelinach rosły kępki trawy i chwastów. Króliki kicały po obozie równie swobodnie jak kurczaki, które chodzą po wiejskim obejściu.
Kierowca kazał nam przejść do stołówki dokładnie naprzeciwko autobusu. Ruszyłyśmy wraz z pozostałymi do pomieszczenia, które wyglądało jak niewielki hangar z oknami. W środku stały rzędy stołów przykrytych brązowym papierem i zastawionych kanapkami, ciastem biszkoptowym i kubkami z herbatą i kawą. Ożywione głosy pasażerów odbijały się od nagich ścian, w świetle gołych żarówek zmęczone twarze ludzi przybrały niezdrowy odcień. Irina usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Zauważył ją prze – chodzący mężczyzna o czarnych kręconych włosach. Miał ze sobą notatnik i coś w rodzaju odznaki w klapie.
– Czerwony Krzyż. Szczyt wzgórza. – Poklepał ją po ramieniu.
– Idź tam albo wszyscy zachorujemy.
Ożywiłam się na wieść, że w obozie jest biuro Czerwonego Krzyża. Usiadłam na krześle obok Iriny i powtórzyłam jej słowa nieznajomego, jednak w uprzejmiejszej formie.
– Jutro pójdziemy – stwierdziła, biorąc mnie za rękę. – Dziś nie mam siły.
Mężczyzna z notatnikiem wszedł na podium i oznajmił angielszczyzną z mocnym cudzoziemskim akcentem, że wkrótce podzielą nas na grupy i rozlokują. Kobiety i mężczyźni zamieszkają osobno.
Dzieci przydzieli się jednemu z rodziców, w zależności od płci i wieku. Po przetłumaczeniu tej informacji rozległy się okrzyki protestu.
– Nie możecie nas rozdzielać – powiedział jeden z mężczyzn i wstał. Wskazał kobietę i dwójkę dzieci. – To moja rodzina. Byliśmy rozdzieleni przez całą wojnę.
Wyjaśniłam Irinie, co się dzieje.
– Jak mogą tak postępować? – mruknęła z twarzą ukrytą w dłoniach. – W takich chwilach ludzie potrzebują swoich rodzin.
Łza spłynęła po jej twarzy na brązowy papier. Objęłam przyjaciółkę i położyłam głowę na jej ramieniu. My też tworzyłyśmy rodzinę.
Teraz nasze role się odwróciły. Irina była starsza i spokojniejsza ode mnie, zazwyczaj to ona podtrzymywała mnie na duchu. Ruselina jednak przebywała daleko, chora, a Irina znalazła się w nowym kraju, w którym ludzie mówili niezrozumiałym językiem, na doda – tek zachorowała. Uświadomiłam sobie, że teraz ja powinnam być silna i to mnie przeraziło. Z całych sił starałam się nie popaść w przygnębienie. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek zdołam pocie – szyć Irinę.
Naszą blokową została Węgierka, Aniko Berczi. Miała nieciekawą twarz, ale długie, delikatne dłonie. Dała nam karty – wydrukowano na nich nasze nazwiska, kraj urodzenia, nazwę jednostki, na której tu przybyłyśmy, i numer baraku. Kazała się nam rozejść i przespać.
Kierownik obozu, pułkownik Brighton, miał z samego rana wygłosić przemówienie.
Oczy łzawiły mi ze zmęczenia, a Irina ledwo trzymała się na nogach, ale gdy tylko otworzyłam drzwi drewnianej chaty, pożałowałam natychmiast, że Irina nie znalazła się jednak w szpitalu.
Najpierw zobaczyłam nagą żarówkę zwieszającą się z sufitu i krążącego wokół niej owada. Na drewnianej podłodze stało w rzędach dwadzieścia pryczy. Ktoś porozwieszał pranie na składanych krzesłach i walizkach, w powietrzu czuło się stęchliznę. Większość łóżek zajmowały śpiące kobiety, więc Irina i ja ruszyłyśmy ku kilku pustym pryczom na końcu sali. Jedna z kobiet, starsza pani ze spinkami we włosach, spojrzała na nas, gdy ją mijałyśmy. Oparła się na łokciu i wyszeptała:
– Sind Sie Deutsche?
Pokręciłam przecząco głową, gdyż nic nie zrozumiałam.
– Nie, nie Niemki – powiedziała po angielsku. – Rosjanki. Widzę po waszych kościach policzkowych. – Miała głębokie bruzdy wokół ust. Zapewne nie przekroczyła sześćdziesiątki, ale przez te zmarszczki wyglądała na osiemdziesiąt lat.
– Tak, Rosjanki – przytaknęłam. Chyba była rozczarowana, ale mimo to się uśmiechnęła. – Powiedzcie mi, kiedy będziecie gotowe do spania, to zgaszę światło.
– Jestem Ania Kozłowa, a to moja przyjaciółka, Irina Lewicka – przedstawiłam nas. Pomogłam Irinie położyć się na jednej z chybotliwych pryczy i wzorem innych mieszkanek upchnęłam walizkę pod łóżkiem. – Przyjechałyśmy z Chin.
Kobieta nieco się odprężyła.
– Miło mi was poznać – powiedziała. – Nazywam się Elsa Lehmann. Jutro się przekonacie, jak mnie tu nienawidzą.
– Dlaczego? – spytałam.
– Bo to Polki i Węgierki, a ja jestem Niemką.
Nie wiedziałam, o czym jeszcze rozmawiać po tych słowach, więc zajęłam się słaniem łóżek. Rozdano nam po cztery wojskowe koce i po jednej poduszce. Na zewnątrz wiał chłodny wiatr, ale w chacie nie było cyrkulacji powietrza, z trudem dawało się oddychać. Irina spytała mnie, co mówiła nieznajoma, więc wyjaśniłam jej o co chodzi.
– Jest tu sama? – zapytała.
Przetłumaczyłam pytanie Elsie.
– Przyjechałam z mężem, lekarzem, i jedynym synem, który przeżył wojnę – odparła. – Wysłali ich do Queensland do ścinania trzciny.
– Przykro mi to słyszeć – powiedziałam.
Ciekawe, czym się kierował rząd australijski, kiedy zachęcał rodziny z całego świata do przyjazdu, a następnie je rozdzielał.
Pomogłam Irinie ułożyć się w pościeli, przykryłam ją kocem, a potem posłałam swoje łóżko. Trochę wstyd mi było z powodu nieprzyjemnej woni naszych stóp i bielizny, gdy wkładałyśmy koszule nocne, ale Elsa już spała. Podeszłam na palcach do jej łóżka i zgasiłam światło.
– Pewnie dopiero jutro się dowiemy, czy lubią tu Rosjan, czy ich nienawidzą – mruknęła Irina, po czym zamknęła oczy i od – płynęła w sen.
Wdrapałam się na łóżko i nakryłam prześcieradłem. Było za duszno na koc. Przewracałam się z boku na bok, zbyt wyczerpana, by zasnąć. Otworzyłam oczy i wbiłam wzrok w sufit, nasłuchując oddechu Iriny. Skoro Australijczycy oddzielili Elsę od męża i syna, tym bardziej mogli rozłączyć nas. Jeśli wysłali lekarza do ścinania trzciny, jaką pracę nam przydzielą? Przycisnęłam ręce do głowy i próbowałam odpędzić od siebie te myśli. Skupiłam uwagę na perspektywie odnalezienia matki. Niezależnie od tego, co mnie czekało, musiałam być silna.
Nagle coś zadudniło na dachu, usłyszałam drapanie pazurów jakiegoś zwierzęcia. Między ścianą a sufitem znajdował się kilkucentymetrowy odrutowany prześwit. Byłam pewna, że drut umieszczono tam po to, by zwierzęta z dachu nie weszły do środka. Złapałam za brzegi łóżka, oczekując innych odgłosów. Łóżko Iriny skrzypnęło.
– Irina, śpisz? – szepnęłam.
Tylko westchnęła i przewróciła się na bok. Usłyszałam jeszcze dwa „grzmoty”, a potem drapanie pazurków. Nakryłam się aż po szyję, usiłując dojrzeć choćby kawałek świata przez otwór w ścianie, ale widziałam jedynie zarys odległych wzgórz i parę gwiazd. W końcu zmęczenie wzięło górę nad strachem i zapadłam w sen.
Poranne słońce migotało na obłażącej z desek farbie. Dzień powitało pianie koguta. Gdzieś w pobliżu parsknął koń, beczały owce. Przetarłam oczy i usiadłam. Irina mocno zaciskała powieki, jakby walczyła z perspektywą przebudzenia się. Inne kobiety wciąż spały, powietrze w chacie było rozgrzane i stęchłe. Między dwiema deskami w ścianie obok mojego łóżka widniała szpara, widziałam złociste światło odbijające się od blaszanych dachów domów i płotów. Na zewnątrz stała zaparkowana ciężarówka, pod nią przyczaił się zakurzony pies pasterski. Nadstawił uszu na mój widok, pomachał ogonem i pisnął. Szybko położyłam się z powrotem, nie chcąc, by jego szczekanie przebudziło moje współlokatorki.
Kiedy zrobiło się jaśniej, mieszkanki baraku stopniowo zaczęły się budzić, skopywać pościel i wydostawać się z niej niczym gąsienice z kokonu. Przywitałam Elsę, ale odwróciła wzrok, złapała podomkę i ręcznik i czmychnęła z baraku. Kobiety, dwudziestoparo – i trzydziestoparoletnie, przyglądały się nam, nie wiedząc, kiedy tu przybyłyśmy.
Usiłowałam się przedstawić. Kilka z nich odpowiedziało mi uśmiechem, a jedna, której angielszczyzna była mniej płynna od mojej, narzekała gorzko, że nie umiemy się porozumieć w jednym języku.
Irina podźwignęła się na łokciu i przeczesała włosy palcami. Miała zaropiałe oczy i spierzchnięte usta.
– Jak się czujesz? – zapytałam ją.
– Nie najlepiej. – Z trudem przełknęła ślinę. – Zostanę w łóżku.
– Przyniosę ci jedzenie. Musisz jeść.
Irina pokręciła przecząco głową.
– Tylko wodę. Nie przynoś tej zupy.
– No to może strogonowa z wódką?
Irina uśmiechnęła się i z powrotem opadła na łóżko, zasłaniając ręką oczy.
– Idź odkrywać Australię, Aniu Kozłowa – powiedziała. – Opowiesz mi wszystko po powrocie.
Nie miałam szlafroka ani podomki, nawet ręcznika. Nie mogłam jednak dłużej znieść swojego smrodu i tłustych włosów. Wyciągnęłam najczyściej wyglądający koc z tych, które dostałyśmy, i kostkę mydła z Tubabao. Pokazałam je dziewczynie, która trochę mówiła po angielsku, w nadziei, że zrozumie, o co mi chodzi. Wskazała mapę na drzwiach. Blok z prysznicami zaznaczono czerwonym iksem. Podziękowałam jej, wyciągnęłam ostatnią czystą sukienkę i wyszłam na słońce.
Baraki w naszej okolicy były niemal identyczne. Tu i ówdzie niektórzy pieczołowicie zawiesili zasłonki albo urządzili ogródki skalne, ale nie czuło się dumy i solidarności jak na Tubabao. Tam wszyscy byliśmy Rosjanami. Przebywałam w Australii zaledwie jeden dzień, a już wyczuwałam napięcia rasowe. Zastanawiałam się, dlaczego nie rozmieszczą imigrantów i uchodźców według narodowości, nam byłoby łatwiej się porozumiewać, a im wydawać zarządzenia, ale po chwili przypomniałam sobie zwrot, którego użyli na naszych dowodach tożsamości – „Nowi Australijczycy” – i teorie dotyczące asymilacji. Zastanowiłam się nad tym określeniem i doszłam do wniosku, że mi się podoba. Chciałam być nowa.
Radosny nastrój mnie opuścił, gdy znalazłam się w bloku sanitarnym. Wdepnęłabym prosto w przelewające się szambo, gdyby nie zatrzymał mnie smród. Przyłożyłam koc do nosa i z przerażeniem rozejrzałam się po pomieszczeniu. Nie było tam drzwi ani kabin, tylko dziury w ziemi, nad którymi krążyły muchy. Deski były brudne od ekskrementów, po wilgotnej podłodze walał się zużyty papier. Oprócz tych toalet były jeszcze dwie ubikacje w stołówce, ale to nie wystarczało na cały obóz.
– Czy oni uważają nas za zwierzęta? – krzyknęłam, wybiegając na świeże powietrze.
Nigdy nie widziałam, żeby biali żyli w tak złych warunkach, nawet w Szanghaju. W Sydney doszłam do wniosku, że Australia to cywilizowany kraj. Założyciele obozu z pewnością słyszeli o chorobach zakaźnych? W Darwin stołowałyśmy się w bazie wojskowej, więc zaczęłam się obawiać, że Irina złapała coś gorszego od grypy, na przykład żółtaczkę albo nawet cholerę.
Usłyszałam głosy dobiegające spod pryszniców, więc zajrzałam do środka. Było tam czysto, ale kabiny zbudowano z przerdzewiałych arkuszy blachy. Dwie kobiety kąpały się razem ze swoimi dziećmi.
Byłam tak przygnębiona, że nie bacząc na prywatność, ściągnęłam z siebie koszulę nocną, skuliłam się pod żałosnym deszczykiem z prysznica i zapłakałam rzewnymi łzami.
Po śniadaniu moje obawy dotyczące higieny wzrosły. Dostaliśmy kiełbaski, szynkę i jajka. Niektórzy odkryli larwy w mięsie, jakaś kobieta wybiegła zwymiotować. Nie zjadłam mięsa, tylko kromkę chleba, którą popiłam kwaśną herbatą z trzema łyżeczkami cukru.
Grupa Polaków obok mnie narzekała na chleb. Powiedzieli jednej z australijskich pomocy kuchennych, że jest w nim zakalec. Kucharz wzruszył ramionami i odparł, że takie pieczywo dostają. Chiński chleb, który jadałam w Harbinie, był pieczony na parze i bardziej kluskowaty, więc przyzwyczaiłam się do zakalca. Bardziej martwiła mnie czystość w kuchni i wiedza kucharzy na temat higieny.
Włosy zwisały mi w strąkach za uszami, a skóra pachniała jak wełna z koca. Nie mogłam uwierzyć, że tak nisko upadłam. Rok temu byłam świeżo upieczoną małżonką kierownika najsłynniejszego nocnego klubu w Szanghaju, właścicielką eleganckiego mieszkania. Teraz stałam się uchodźcą. Tu odczuwałam tę degradację o wiele dotkliwiej niż na Tubabao.
Irina spała, gdy wróciłam spod prysznica. Ulżyło mi, że nie musiałam z nią rozmawiać, bo jeszcze nie zdążyłam się pozbierać.
Obiecałam sobie kiedyś, że w jej obecności nigdy nie będę narzekała na Australię. Winiłaby siebie, że zmusiła mnie do przyjazdu, choć przecież to do mnie należała decyzja. Pomyślałam o Dymitrze w Ameryce i poczułam mrowienie w kręgosłupie. Jednak ku swoje – mu zdumieniu niezbyt długo się przejmowałam, moje myśli szybko powędrowały do Iwana. Co on by sobie o tym wszystkim pomyślał?
Mężczyzna w wojskowym mundurze wszedł do stołówki i lawirując między stołami, dotarł na podium, gdzie poczekał, aż umilkniemy. Przyciskał do boku jakieś tekturowe tablice i zakaszlał.
Dopiero gdy zwrócił na siebie uwagę wszystkich obecnych na sali, przemówił:
– Dzień dobry, panie i panowie. Witamy w Australii. Nazywam się pułkownik Brighton. Jestem kierownikiem obozu. – Położył kartonowe tablice na podium i podniósł pierwszą z nich, wyciągając ją przed siebie, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Widniało na niej jego nazwisko, wypisane tak starannym charakterem pisma, że litery wyglądały jak druk. – Mam nadzieję, że ci z was, którzy mówią po angielsku, przetłumaczą moje słowa przyjaciołom – ciągnął. – Niestety, dzisiejszego ranka tłumacze są zajęci. – Uśmiechnął się do nas spod ciemnego wąsa. Miał zbyt obcisły mundur, wyglądał w nim jak mały chłopczyk starannie owinięty kocem.
Do tej chwili moja podróż do Australii przypominała sen. Kiedy jednak pułkownik zaczął opowiadać o naszych kontraktach, które zawrzemy w urzędzie zatrudnienia, i o tym, że musimy spłacić podróż i że powinniśmy być przygotowani na każde zajęcie, nawet poniżej naszych możliwości i kwalifikacji, dotarło do mnie znaczenie tego, co zrobiłyśmy. Rozejrzałam się po morzu niespokojnych twarzy, zastanawiając się, czy to obwieszczenie jest gorsze dla tych, którzy wprawdzie nie znają angielskiego, ale dzięki temu zyskają luksus kilku dodatkowych minut nieświadomości, czy też dla tych, którzy rozumieją wszystko.
Wbiłam paznokcie w dłonie i usiłowałam słuchać wykładu pułkownika na temat australijskiej waluty, państwa i federalnych systemów politycznych oraz stosunku do brytyjskiej monarchii.
Do każdego punktu wyciągał tablicę, żeby zilustrować główne założenia, a następnie skończył wykład słowami:
– Błagam was wszystkich, młodych i starych, o to, żebyście podczas pobytu tutaj nauczyli się jak najlepiej angielskiego. Od tego zależy wasze powodzenie w Australii. Gdy pułkownik Brighton skończył przemawiać, zapadła głucha cisza. Uśmiechnął się do nas niczym Święty Mikołaj. – Przy okazji, muszę się z kimś zobaczyć. – Zerknął do notatnika. – Proszę o wystąpienie Anię Kozłową.
Poczułam zdumienie. Dlaczego wyróżniono mnie spośród trzech tysięcy nowo przybyłych? Przepychałam się między stołami do pułkownika. Zaniepokojona zastanawiałam się, czy coś się stało. Mnie. Wokół pułkownika zebrał się spory tłumek chętnych do zadawania pytań.
– Ale nie chcemy mieszkać na wsi. W mieście – upierał się mężczyzna z przepaską na oku.
Pomyślałam, że Irina jest bezpieczna. Zastanawiałam się, czy może przypadkiem Iwan usłyszał o naszym przyjeździe do Australii i próbował się z nami skontaktować. Tę myśl także odrzuciłam. Statek Iwana popłynął do Sydney, ale on sam twierdził, że pojedzie do Melbourne pociągiem. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, by trzymać się z dala od obozu dla uchodźców.
– Pani Ania? – spytał pułkownik na mój widok. – Proszę za mną.
Maszerował żwawym krokiem do budynków administracji. Musiałam niemal biec, żeby za nim nadążyć. Minęliśmy kolejne baraki, kuchnię, pralnię, pocztę i zaczęłam doceniać rozmiary obozu. Pułkownik wyjaśnił mi, że teren należał kiedyś do wojska i że wiele dawnych wojskowych baraków na terenie całego kraju zamieniono na pomieszczenia mieszkalne dla imigrantów. Choć bardzo chciałam wiedzieć, dlaczego pragnął się ze mną spotkać, jego gadanina upewniła mnie, że nie chodzi o nic szczególnie poważnego.
– Jest pani Rosjanką, pani Aniu? Skąd?
– Urodziłam się w Harbinie w Chinach. Nigdy nie byłam w Rosji. Za to spędziłam sporo czasu w Szanghaju.
Wsunął tekturowe tablice głębiej pod pachę i zmarszczył brwi, widząc w jednym z baraków wybitą szybę.
– Zgłoście to w biurze napraw – powiedział do mężczyzny siedzącego na schodkach i odwrócił się do mnie. – Moja żona jest Angielką. Czytała mnóstwo książek o Rosji. W ogóle bardzo dużo czyta. Gdzie się pani urodziła? W Moskwie?
Nie wzięłam sobie do serca roztargnienia pułkownika. Był niższy ode mnie, miał głęboko osadzone oczy i zakola. Przez zmarszczki na czole i guzikowaty nos wyglądał komicznie, choć jego wyprostowana sylwetka i sposób wysławiania się były całkiem poważne. Miał w sobie coś sympatycznego, działał sprawnie, jednocześnie nie demonstrując swojej wyższości. Wspominał, że w obozie przebywa ponad trzy tysiące ludzi. Jak mógł nas wszystkich spamiętać?
Biuro kapitana Brightona było drewnianą chatą nieopodal kina. Otworzył drzwi i wpuścił mnie do środka. Kobieta o rudych włosach i w okularach w rogowych oprawkach zerknęła na nas znad biurka, a jej palce zawisły nad klawiszami maszyny do pisania.
– To Dorothy, moja sekretarka – przedstawił ją pułkownik. Kobieta wygładziła fałdki kwiecistej sukienki i się uśmiechnęła.
– Miło mi panią poznać – powiedziałam. – Ania Kozłowa.
Dorothy wbiła spojrzenie w moje potargane włosy. Zaczerwieniłam się i szybko odwróciłam wzrok. Za sekretarką stały dwa puste biurka i jeszcze jedno, zza którego uśmiechał się do nas łysy mężczyzna w jasnym garniturze i krawacie.
– To nasz opiekun społeczny. – Pułkownik wskazał mężczyznę. – Ernie Howard.
– Miło mi panią poznać. – Ernie zerwał się z krzesła i uścisnął mi dłoń.
– Pani Ania jest z Rosji. Przyjechała wczoraj wieczorem – dodał pułkownik.
– Z Rosji? Chyba z Chin. – Ernie puścił moją dłoń. – Mamy tu parę osób z Tubabao.
Pułkownik Brighton nie zwrócił uwagi na jego słowa. Przejrzał kilka dokumentów na biurku Erniego, podniósł jeden z nich i wskazał drzwi na końcu pomieszczenia.
– Tędy, Aniu – powiedział.
Poszłam za pułkownikiem do jego biura. Słońce za oknami świeciło mocno, w pokoju było bardzo gorąco. Pułkownik opuścił żaluzje i uruchomił wentylator. Usiadłam na krześle i odkryłam, że patrzę nie tylko na pułkownika Brightona, ale także na długą, ponurą twarz angielskiego króla, którego portret wisiał na ścianie za moim rozmówcą. Biuro pułkownika było uporządkowane, dokumenty i książki leżały w schludnych stosikach pod ścianami, w kącie wisiała oprawiona mapa Australii. Na biurku jednak panował okropny chaos. Zawalały je papiery, wyglądało tak, jakby lada chwila miało się przewrócić pod ich ciężarem. Pułkownik rzucił na stosik dokumenty, które ze sobą przyniósł, i otworzył teczkę.
– Aniu, mam tu list od kapitana Connora z IRO. Pracowała pani dla niego. Podobno dobrze mówi pani po angielsku, co jest oczywiste, i potrafi pani pisać na maszynie.
– Tak – przytaknęłam.
Pułkownik Brighton westchnął i odchylił się na krześle. Przez dłuższy czas wpatrywał się we mnie. Poruszyłam się niespokojnie, marząc, by w końcu coś powiedział. Wreszcie się doczekałam.
– Czy zdołałbym panią namówić, żeby popracowała pani dla mnie przez miesiąc albo dwa? – zapytał. – Dopóki nie doślą mi personelu z Sydney. Mamy tu spory bałagan. Obóz nie jest zorganizowany tak, jak powinien, zwłaszcza część dla kobiet. W najbliższych dwóch tygodniach przybędzie tu jeszcze tysiąc ludzi.
Z ulgą zauważyłam, że pułkownik również nie akceptuje warunków panujących v obozie. Myślałam, że będziemy zmuszeni się do nich dostosować.
– Co miałabym robić? – zapytałam.
– Potrzebuję kogoś, kto pomoże mnie, Dorothy i Erniemu. Musimy jak najszybciej uporządkować teren, chciałbym, żeby zajęła się pani dokumentacją i innymi ogólnymi sprawami. Zapłacę więcej, niż wynosi zasiłek, a po zakończeniu pracy dam pani referencje.
Propozycja pułkownika mnie zaskoczyła. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, ale nie oczekiwałam, że pierwszego dnia pobytu w obozie dostanę pracę. Pozostał mi już tylko jeden amerykański dolar z Tubabao, a przed wyjazdem do Sydney nie miałam jak sprzedać klejnotów przemyconych z Szanghaju. Potrzebowałam dodatkowych pieniędzy.
Szczerość komendanta dodała mi odwagi: powiedziałam mu, że moim zdaniem ubikacja i posiłki to poważny problem, i że grozi nam epidemia. W odpowiedzi skinął głową.
– Do wczorajszego wieczoru jakoś sobie radziliśmy. Dziś rano udało mi się ustalić, że szambowóz będzie przyjeżdżał tu trzy razy dziennie. Dorothy już się zajęła organizowaniem nowych zespołów do kuchni. Nie ma czasu na próżnowanie. Zrobię, co w mojej mocy, aby rozwiązać każdy problem. Kłopot w tym, że problemów mam zbyt wiele i nie mogę zająć się nimi jednocześnie. – Wskazał dokumenty na biurku.
Zastanawiałam się, czy powinnam przyjąć propozycję pułkownika i od razu sobie iść, jako że miał sporo pracy, ale wyglądało na to, że rozmowa ze mną sprawia mu przyjemność. Zapytałam więc, dlaczego rząd australijski ściąga tu tyle ludzi, skoro nie potrafi zapewnić im odpowiednich warunków do życia.
Oczy pułkownika Brightona zalśniły i uświadomiłam sobie, że czekał na to pytanie. Podszedł do mapy i wziął wskaźnik. Omal nie wybuchnęłam śmiechem.
– Polityka rządu to albo zaludniać, albo zginąć. – Pokazał na mapie wybrzeże Australii. – Niemal podbili nas Japończycy, mieliśmy za mało ludzi do pilnowania nabrzeża… Rząd sprowadza tysiące ludzi, żeby pomnożyły nasz naród. Jednak dopóki nie stworzymy odpowiedniej ekonomii, nikt nie będzie żył w przyzwoitych warunkach.
Podszedł do okna i oparł się o ramę. Gdyby to był ktoś inny, taka postawa – rozstawione szeroko nogi i broda uniesiona w górę – wyglądałaby teatralnie, do niego jednak pasowała. Odechciało mi się śmiać, uświadomiłam sobie, że słucham go z uwagą.
– W ramach przeprosin mogę powiedzieć tylko, że wielu rdzennych mieszkańców Australii mieszka w kontenerach – powiedział. Pułkownik wrócił do biurka, – miał zarumienioną twarz, ręce oparł na stosie dokumentów. – Pani. Ja. Wszyscy tutaj jesteśmy częścią wielkiego społecznego eksperymentu – powiedział. – Mamy stać się nowym narodem: albo przetrwamy, albo wyginiemy. Robię wszystko, żebyśmy przetrwali. Myślę, że i pani by tego chciała.
Słowa pułkownika Brightona podziałały niczym lekarstwo; czułam, jak krew zaczyna szybciej krążyć mi w żyłach i musiałam nakazać sobie spokój, inaczej dałabym się porwać jego słowom.
Dzięki pułkownikowi życie w marnym, przygnębiającym obozie wydawało się niemal podniecające. Może Brighton nie był najlepszym słuchaczem, ale nie brakowało mu pasji i entuzjazmu. Chciałam podjąć tę pracę choćby po to, by obserwować go dzień po dniu.
– Kiedy miałabym zacząć? – zapytałam. Podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń.
– Dziś po popołudniu – odparł, znowu skupiając się na swoich dokumentach. – Zaraz po lunchu.
Po spotkaniu z pułkownikiem Brightonem pośpieszyłam do baraku z dzbankiem wody i szklanką. Ze zdumieniem ujrzałam, że Irina siedzi na łóżku i rozmawia z Anikó Berczi.
– Wróciła twoja przyjaciółka. – Anikó wstała na moje powitanie.
Miała na sobie sukienkę o barwie butelkowej zieleni, a w delikatnych dłoniach trzymała pomarańczę. Jednak ani nasycony kolor sukni, ani barwa owocu nie ożywiły jej twarzy. W świetle dnia skóra kobiety nadal wyglądała niezdrowo, jak poprzedniego wieczoru.
– Cieszę się – wychrypiała Irina. – Umieram z pragnienia.
Postawiłam dzbanek obok łóżka na odwróconej skrzyni i nalałam wody do szklanki. Przyłożyłam dłoń do czoła Iriny. Gorączka spadła, ale dziewczyna nadal była blada.
– Jak się czujesz? – spytałam.
– Wczoraj prawie umierałam. Teraz mi tylko niedobrze.
– Pomyślałam sobie, że Irina nie zdąży dziś wyzdrowieć, więc przyniosłam jej formularze zatrudnieniowe i zgłoszenie na kurs angielskiego – wyjaśniła Anikó.
– Wszystkie pytania są po angielsku – dodała Irina. Upiła łyk wody i wykrzywiła usta. Zastanawiałam się, czy to woda odpowiada za okropny smak herbaty przy śniadaniu.
– Nieważne, kiedy skończysz kurs angielskiego, zdołasz na nie odpowiedzieć – stwierdziłam.
Wszystkie wybuchnęłyśmy śmiechem. Na policzkach Anikó pojawił się rumieniec.
– Anikó mówi płynnie sześcioma językami – powiedziała Irina. – Teraz uczy się serbskiego.
– Ale masz talent – zauważyłam z podziwem. Anikó dotknęła szyi piękną ręką i opuściła powieki.
– Pochodzę z rodziny dyplomatów – wyjaśniła. – A tu jest mnóstwo Jugosłowianek, z którymi mogę ćwiczyć mój serbski.
– Pewnie trzeba być nie lada dyplomatką, żeby zostać blokową – stwierdziłam. – Wiesz o Elsie?
Anikó położyła dłonie na kolanach. Trudno mi było oderwać wzrok od jej rąk, wyglądały jak dwie lilie na tle zielonej sukienki.
– Do tego obozu przeniosłyśmy z Europy chyba wszystkie napięcia – westchnęła. – Elsa zawsze jest nieszczęśliwa w miejscu, do którego ją przydzielam, i unika zaprzyjaźniania się z innymi. W baraku obok mieszkają Niemka i Żydówka, i doprawdy trudno znaleźć osoby, które bardziej by się wspierały. Ale one są młode, a Elsa stara i uparta.
– Rosjanie powiadają, że przy dobrych posiłkach nikt nie będzie się kłócił – oznajmiłam. – Gdyby lepiej karmili chłopów, rewolucja by nie wybuchła. Może ludzie tu też nie byliby tacy spięci, gdyby serwowano lepsze jedzenie. Dziś niemal nie dało się zjeść śniadania.
– Tak, wszyscy narzekają na wyżywienie – odparła Anikó. – Australijczycy chyba gustują w przegotowanych warzywach. I podają za dużo baraniny. Jednak podczas oblężenia Budapesztu gotowałam własne buty, żeby je zjeść, więc nie będę narzekać.
Rumieniec wypełzł mi na twarz. Nie powinnam zachowywać się tak nonszalancko.
– Co robiłaś dzisiejszego ranka, Aniu? – przyszła mi z odsieczą Irina. Powiedziałam im o pracy dla pułkownika Brightona i o jego zaangażowaniu w politykę „zaludniajcie albo zgińcie”. Irina przewróciła oczami, Anikó zaś wybuchnęła śmiechem.
– Tak, to dopiero typ, ten cały pułkownik Brighton – powiedziała. – Czasem myślę, że to szaleniec, ale ma dobre serce. Nie będzie ci źle u niego. Zobaczę, czy zdołam załatwić Irinie pracę w żłobku. Byleby tylko nie musiała stawać przed tym głupim urzędnikiem do spraw zatrudnienia.
– Chciał, żeby Anikó pracowała jako pomoc domowa – wtrąciła Irina.
– Poważnie?
Anikó potarła dłonią o dłoń.
– Wyjaśniłam mu, że znam sześć języków, a on powiedział, że w Australii to całkiem nieprzydatne, wystarczy angielski. Stwierdził, że nie ma pracy dla tłumaczy, a na każdą inną jestem już za stara.
– Co za idiotyzm – żachnęłam się. – Wystarczy popatrzeć na ludzi w tym obozie. Poza tym pułkownik Brighton powiedział mi tego ranka, że w Australii jest więcej takich obozów jak nasz.
– W tym problem – parsknęła Anikó. – Nowi Australijczycy, myślałby kto. Chcą, żebyśmy wszyscy zmienili się w Anglików. Poszłam do pułkownika Brightona i oświadczyłam mu, że władam sześcioma językami. Niemal zerwał się z krzesła, aby mnie uściskać. Od razu dał mi pracę nauczycielki angielskiego i blokowej. Za każdym razem, gdy go widzę, mówi: „Anikó, potrzebuję jeszcze dwudziestu takich jak ty”. I tak, mimo wszystkich swoich wad, ma mój szacunek.
Irina zadrżała i kaszlnęła. Wyciągnęła chusteczkę spod poduszki i wydmuchała nos.
– Przepraszam – powiedziała. – To pewnie oznacza, że zdrowieję.
– Lepiej idź do kwatery Czerwonego Krzyża – poradziłam jej. Irina pokręciła przecząco głową.
– Nie, chce mi się spać. Ale ty powinnaś tam pójść i spytać ich o matkę.
Anikó spoglądała na nas z ciekawością, więc pokrótce wyjaśniłam jej, co się stało z moją matką.
– Czerwony Krzyż ci nie pomoże, Aniu – powiedziała. – Tutaj to tylko oddział medyczny. Powinnaś skontaktować się z głównym biurem w Sydney.
– Och – powiedziałam rozczarowana.
Anikó poklepała Irinę po nodze i położyła pomarańczę obok dzbanka.
– Lepiej już pójdę – oznajmiła.
Po jej wyjściu Irina odwróciła się do mnie i wyszeptała:
– Była pianistką w Budapeszcie. Niemcy zastrzelili jej rodziców za ukrywanie Żydów.
– Boże – westchnęłam. – W tym maleńkim miejscu są aż trzy tysiące tragicznych historii.
Kiedy Irina znowu zapadła w sen, zebrałam nasze ubrania i poszłam do pralni złożonej z czterech betonowych kadzi i bojlera. Wyprałam sukienki i bluzki ostatnią kostką mydła. Po rozwieszeniu prania odwiedziłam skład, gdzie polski magazynier uważnie obejrzał mnie od szyi do biustu.
– Mogę dać ci tylko buty z demobilu, płaszcz z demobilu albo czapkę z demobilu.
Pokazał mi parę staruszków, którzy mierzyli rozmaite buty. Nogi mężczyzny drżały, opierał się o żonę. Myślałam, że pęknie mi serce. Zawsze uważałam, że starsi ludzie powinni się cieszyć owocami swojej pracy, a nie zaczynać wszystko od początku.
– Nie ma mydła? – spytałam. – Ani ręczników?
– To nie hotel Ritz. – Polak wzruszył ramionami.
Przygryzłam wargę. Szampon i pachnące mydło będą musiały poczekać do dnia wypłaty. Przynajmniej miałyśmy czyste ubrania. Pomyślałam, że może Anikó nam coś pożyczy, a potem jej oddamy.
Przez megafon na ścianie magazynu ogłoszono lunch, najpierw po angielsku, a potem po niemiecku. Widziałam, jak starsza kobieta drgnęła, słysząc słowo Achtung.
– Dlaczego mówią po niemiecku? – zapytałam magazyniera.
– Ale pomysł, co? – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Uznali, że dzięki nazistom wszyscy rozumiemy rozkazy po niemiecku.
Powlokłam się do stołówki, ze strachem myśląc o kolejnym niejadalnym posiłku. Pojawiłam się tam jako jedna z ostatnich. W sali panowała zupełnie inna atmosfera niż rano. Wszyscy się uśmiechali. Brązowy papier zniknął, każdy stół zdobiły słoiki z niebieskimi kwiatkami. Minął mnie mężczyzna z miską zupy i kawałkiem żytniego chleba. Zawartość miski pachniała smakowicie i znajomo. Zerknęłam na karmazynowy płyn i pomyślałam, że śnię. Barszcz. Wzięłam miskę ze stosu na stole i stanęłam w kolejce do okienka. Niemal podskoczyłam z radości, gdy znalazłam się twarzą w twarz z Marią i Nataszą z Tubabao.
– Och! – wykrzyknęłyśmy jednocześnie.
– Chodź. – Natalia otworzyła drzwi kuchni. – Wszyscy już prawie skończyli. Zjedz z nami.
Przeszłam za nią do pomieszczenia na zapleczu, w którym pachniało nie tylko burakami i kapustą, ale także bielinką i sodą oczyszczoną. Mężczyźni z zapałem zmywali ściany. Natasza przedstawiła nam swojego ojca Lwa i męża Piotra. Maria napełniła moją miskę aż po brzegi świeżym barszczem, a Natasza podsunęła mi krzesło i nalała wszystkim herbaty.
– Co z Raisą? – zapytałam.
– Nie najgorzej – odparł Lew. – Baliśmy się, że nie przeżyje podróży, ale jest twardsza, niż sądziliśmy.
– Trafiła do baraku z Nataszą i dziećmi i wydaje się tam szczęśliwa. Opowiedziałam im o Ruselinie i ze współczuciem pokiwali głowami.
– Pozdrów od nas Irinę – powiedziała Maria.
Na półce obok mnie stał bukiet błękitnych kwiatków, które widziałam wcześniej w stołówce. Dotknęłam cylindrycznych płatków i smukłych łodyg.
– Co to za kwiaty? – zapytałam Nataszę. – Są śliczne.
– Właściwie nie wiem – odparła, wycierając ręce o fartuch. – Chyba australijskie, rosną na drodze za sektorem namiotów. Ładne, prawda?
– Podobają mi się tutejsze drzewa – wyznałam. – Są tajemnicze, jakby w pniach kryły jakieś sekrety.
– No to spodoba ci się ten szlak – stwierdził Lew. Odłożył szczotkę, usiadł przy stole i na kawałku brązowego papieru zaczął rysować mapkę. – Łatwo go znaleźć. Nie zgubisz się.
Przełknęłam łyżkę barszczu. Po tym, co jadałam w ostatnich dniach, było to niebo w gębie.
– Wspaniała zupa – zauważyłam. Maria wskazała brodą stołówkę.
– Na pewno będą się uskarżali na rosyjskie jedzenie. Ale jest lepsze niż to, które serwował australijski kucharz. Dobre i pożywne.
Do okienka podeszło parę osób z prośbą o dokładkę. Lew i ja wymieniliśmy uśmiechy. Patrzyłam, jak Natasza i Maria zajmują się jedzącymi. Kiedy widziałam tę rodzinę w Tubabao, z jakichś powodów uznałam, że z pewnością jest bogata. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że w ich namiocie nie widziałam niczego, czego nie zrobiliby własnymi rękami z dostępnych na miejscu materiałów. Gdyby mieli pieniądze, nie znaleźliby się w obozie dla imigrantów. Zrozumiałam, że są po prostu pracowici i pomysłowi, zdecydowani jak najlepiej wykorzystać to, co oferuje im życie. Patrzyłam, jak Maria robi miny do stołówkowiczów, usiłując się z nimi porozumieć. Naprawdę ją podziwiałam.
Wróciłam do biura pułkownika Brightona tuż przed czternastą. Ze zdumieniem usłyszałam podniesione głosy i zawahałam się, zanim otworzyłam drzwi. Dorothy siedziała przy biurku. Była uśmiechnięta, gdy wchodziłam, ale uśmiech zamarł jej na ustach na mój widok. Zupełnie nie rozumiałam, czym sobie zasłużyłam na taką niechęć.
Brighton i Ernie stali w progu gabinetu pułkownika. Towarzyszyła im kobieta, w rękawiczkach, z kapeluszem w dłoniach. Miała około pięćdziesięciu lat, ładną twarz i żywe oczy.
– Dzień dobry – powiedziałam, a wtedy cała grupka odwróciła się do mnie.
– Jest pani Ania! – wykrzyknął pułkownik. – W samą porę. Mamy toalety zagrażające naszemu zdrowiu, psującą się w upale żywność i ludzi, którzy nie znają języków. Mimo to moja żona uznała, że najważniejszy jest w tej chwili komitet do spraw sadzenia drzew.
Kobieta, która zapewne była jego żoną, przewróciła oczami.
– Wystarczy, że ludzie popatrzą na ten obóz i od razu czują się przygnębieni, Robercie. Dzięki roślinom, drzewom i kwiatom zrobi się tu przyjemniej, mieszkańcom także. To miejsce powinno kojarzyć się z domem. Przecież wielu z tych ludzi nie ma go od lat. Niech pani Ania ci to wytłumaczy.
Skinęła na mnie głową. Wyczułam, że strony sporu chcą mnie wykorzystać do uzasadnienia swoich racji, i nie śpieszyłam się z komentarzem.
– To nie dom – stwierdził pułkownik. – To obóz przejściowy. Armii było wszystko jedno, jak wygląda.
– Bo gdyby był piękny, nigdy nie poszliby na wojnę!
Rose obracała kapelusz w dłoniach. Była drobna i kobieca, ale miała silne ręce. W duchu przyznałam jej rację. Ciekawe, co powie pułkownik.
– Nie twierdzę, że to zły pomysł, Rose. Mówię tylko, że najpierw trzeba nakarmić tych ludzi i nauczyć ich podstaw angielskiego. Mamy setki lekarzy, prawników i architektów, których trzeba nauczyć fizycznej pracy, jeśli oni i ich rodziny mają sobie poradzić w tym kraju. Dobre zawody dostaną emigranci z Anglii, niezależnie od swoich kwalifikacji.
Prychając, Rosi wyciągnęła z torebki notatnik. Otworzyła go i zaczęła czytać listę.
– Posłuchaj – powiedziała. – Panie z Holandii proponowały, żebyśmy zasadziły tulipany, żonkile oraz goździki.
Pułkownik zerknął na Erniego i bezradnie wzruszył ramionami. Rose przyjrzała się obu mężczyznom.
– Jeśli nie podobają się wam kwiaty, inni sugerowali cedry i sosny, żeby dawały cień.
– Boże jedyny, Rose – mruknął Ernie. – Zanim wyrosną, minie ze dwadzieścia lat.
– Sądzę, że australijskie drzewa są piękne. Czy nie rosną szybko w tym klimacie? – zapytałam.
Wszyscy odwrócili się do mnie. Dorothy przestała stukać w maszynę i zerkała znad listu, udając, że go czyta.
– Tu w pobliżu jest chyba jakiś leśny szlak – ciągnęłam. – Może znajdziemy trochę kwiatów i zasadzimy je w obozie.
Pułkownik Brighton wpatrywał się we mnie z napięciem. Pomyślałam, że stając po stronie Rose, zrobiłam sobie wroga. Jednak na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech, pułkownik klasnął w dłonie.
– Mówiłem, że znalazłem bystrą dziewczynę! Świetny pomysł, Aniu!
Ernie zakaszlał.
– Pułkowniku, jeśli pan pozwoli… To chyba Dorothy odkryła teczkę Ani.
Dorothy porzuciła list, który czytała, i znów zaczęła stukać w klawisze. Pomyślałam, że pewnie już żałuje swojego odkrycia.
Rose objęła mnie w pasie.
– Robert uważa, że to świetny pomysł, bo dzięki niemu zaoszczędzi pieniądze – powiedziała. – Ale ja sądzę, że to dobra myśl, gdyż róże i goździki kojarzyłyby się ludziom z Europą, tymczasem tutejsze rośliny będą im przypominać, że ich nowy dom jest w Australii.
– I przyciągną do obozu więcej ptaków i zwierząt – zauważył Ernie. – I mniej królików, mam nadzieję.
Przypomniałam sobie zwierzęta na dachu baraku i skrzywiłam się.
– O co chodzi? – spytał Ernie.
Opowiedziałam im o skrobaniu w dach i zapytałam, czy dlatego zadrutowano szczeliny między ścianami a sufitem.
– Oposy – stwierdziła Rose.
– Och! – Ernie ściszył głos i rozejrzał się wokół. – Wyjątkowo niebezpieczne. Krwiożercze potworki. Już straciliśmy trzy Rosjanki.
Dorothy prychnęła.
– Przymknij się, proszę. – Rose mocniej ścisnęła mnie w pasie.
– Oposy to małe futrzaste stworzonka o puszystych ogonkach, imigrantom spoza Wielkiej Brytanii, nawet w miasteczku zdarzały się incydenty.
– Jakie incydenty?
– Powybijano okna w niektórych sklepach. Podobno dlatego, że obsługiwały ludzi z obozu.
Pułkownik pokręcił głową i wbił wzrok w buty. Dorothy przerwała pisanie.
– To miłe miejsce – zauważyła. – Ludzie są dobrzy. Tak się zachowują tylko nieliczne szumowiny. Głupie chłopaki, ale nikt nie powinien się bać.
– O to właśnie chodzi – westchnął pułkownik. – Z pewnością ludzie z miasta polubiliby naszych imigrantów, gdyby ich lepiej poznali.
– W niektórych obozach zorganizowano koncerty w okolicy – zauważył Ernie. – Mamy tu sporo utalentowanych osób. Może też spróbujemy.
Pułkownik uszczypnął się w brodę i zastanowił nad tą sugestią.
– Może tak – mruknął. – Zaczniemy od czegoś niewielkiego. Poproszę Rose, żeby zorganizowała coś razem z Kołem Gospodyń.
– Myślałeś o jakichś konkretnych muzykach?
– Zależy, jakiej muzyki by chcieli: opery, kabaretu, jazzu… – Ernie wzruszył ramionami. – Mnóstwo ludzi może się tym zająć.
Znajdę kogoś. Proszę tylko powiedzieć, co i kiedy.
Podskoczyłam za stertą dokumentów, co ich zaniepokoiło.
– Przepraszam – wtrąciłam. – Mam pewną propozycję.
Pułkownik uśmiechnął się do mnie.
– Jeśli jest tak dobra jak ta dotycząca drzew, zamieniam się w słuch.
– Nie wierzę, że mnie w to wrobiłaś! – wykrzyknęła Irina.
Jej głos rozniósł się echem po toalecie dla pań w sali parafialnej, gdzie organizowano wieczorki towarzyskie Koła Gospodyń. W wykafelkowanym pomieszczeniu znajdowały się trzy kabiny, ściany miały odcień starej gumy do żucia. Cuchnęło tu mułem.
Uniosła włosy, żeby nie wplątały się w suwak, kiedy zapinałam na niej swój zielony szeongsam. Widziałam, jak na szyi Iriny pojawia się czerwona wysypka.
– Nie wiedziałam, że tak się zdenerwujesz. – Słyszałam napięcie w swoim głosie. – Myślałam, że lubisz występy.
Natasza, która wcisnęła się w suknię o talii osy, parsknęła. Uniosła po kolei palce i je wygięła, głośno trzaskając stawami.
– Nigdy za nimi nie przepadałam – powiedziała. – Pułkownik Brighton zachowuje się tak, jakby powodzenie jego akcji „zaludniajcie albo zgińcie” zależało od naszego dzisiejszego występu.
Drżały jej ręce, kiedy nakładała szminkę na usta. Wytarła usta chusteczką i zaczęła od początku.
Obciągnęłam sukienkę na biodrach Iriny. Musiałyśmy dopasować ją do jej pełnej figury i częściowo zaszyć rozcięcia, tak że zaczynały się od kolana, nie od uda. Irina udrapowała hiszpański szal na ramionach i zawiązała go na biuście. Uznałyśmy, że czerwona suknia do flamenco jest zbyt seksowna jak na australijski debiut i zdecydowałyśmy się na egzotyczny, lecz skromny image.
Irina i Natasza uczesały się a la Judy Garland. Pomogłam im włożyć szpilki. Niezależnie od samopoczucia nikt nie mógł zaprzeczyć, że wyglądały pięknie.
Zostawiłam Irinę, żeby zrobiła sobie makijaż, i uczesałam się przed lustrem. Rose zebrała dla nas rozmaite pudry, szminki i lakiery do włosów. Zdumiewające, jak tych kilka kosmetyków poprawiło nasze samopoczucie. Parę miesięcy spędziłyśmy bez takich podstawowych rzeczy.
– Zerknij na salę, Aniu – poprosiła Irina, opierając się o umywalkę, żeby naciągnąć pończochy. – Opowiedz nam, jak tam jest.
Toalety przeznaczone dla wykonawców znajdowały się pod schodami prowadzącymi ze skrzydła sceny. Uniosłam spódnicę i wbiegłam na schody. W kurtynie była szpara, zerknęłam przez nią. Sala szybko się zapełniała. Miejscowe koło zaprosiło bliźniacze organizacje z pobliskich miasteczek, kobiety w różnym wieku zajmowały miejsca na sali. Większość przyprowadziła ze sobą mężów, spalonych słońcem i wiatrem farmerów, którzy wyglądali, jakby ktoś wcisnął ich w niedzielne ubrania. Młody człowiek o kręconych czarnych włosach spacerował po sali ze starszą kobietą, zapewne matką. Miał garnitur o rozmiar za duży, ale i tak zwrócił na siebie uwagę grupki dziewcząt w sukienkach z tafty. Szeptały coś, zakrywając usta rękami, i chichotały, z czego wywnioskowałam, że chłopak to zapewne miejscowa „dobra partia”.
Na tyłach sali jakaś matrona obsługiwała stół pełen czekoladowych biszkoptów, szarlotek i bułeczek z dżemem. Kobieta obok podawała herbatę. Nieopodal przeszedł całkiem młody duchowny, wyciągnęła ku niemu filiżankę. Przyjął ją z wdzięcznym skinieniem głowy i ruszył ku krzesłom z tyłu. Zastanawiałam się, dlaczego nie usiądzie bliżej. Czyżby doszedł do wniosku, że nagle może zostać powołany do wykonania jakiejś bożej pracy?
Pułkownik i Rose przedstawiali przewodniczącą miejscowego koła niektórym imigrantom wybranym do reprezentowania obozu.
Był wśród nich farmaceuta z Niemiec, śpiewaczka operowa z Wiednia, węgierski profesor lingwistyki, profesor historii z Jugosławii i czechosłowacka rodzina słynąca z nienagannych manier. Ernie rozmawiał z Dorothy, ubraną w żółtą suknię i z kwiatem we włosach. Opowiadał jakiś dowcip, wymachując rękami, jakby to były skrzydła motyla, a Dorothy zalotnie trzepotała rzęsami.
– Rozumiem – wyszeptałam do siebie. – Czemu nie zauważyłam tego wcześniej?
Irina i Natasza przeglądały nuty, gdy wróciłam do toalety dla pań.
– Sala jest pełna – oznajmiłam.
Widziałam, jak obie przełykają ślinę, i doszłam do wniosku, że nic już nie dodam. Spodziewaliśmy się mniej więcej dwudziestu słuchaczy, tymczasem na sali było ich ponad stu.
Ktoś zapukał do drzwi. Pułkownik i Rose wystawili przez nie głowy.
– Powodzenia, dziewczęta – powiedziała Rose. – Cudownie wyglądacie. – Nie zapomnijcie, że polegamy na was… – zaczął pułkownik, ale Rose go odciągnęła, zanim zdołał skończyć.
Spojrzałam na zegarek.
– Lepiej już chodźmy – oznajmiłam.
Wymamrotawszy z napięciem „powodzenia”, zostawiłam Irinę i Nataszę na scenie i zajęłam jedno z miejsc z samego brzegu rzędu na przedzie. Sala była przepełniona, duchowny biegał dookoła w poszukiwaniu dodatkowych krzeseł. Miałam nadzieję, że światła zgasną przed podniesieniem kurtyny. Lepiej, aby Irina i Natasza nie wiedziały, ile osób jest na sali.
Przewodnicząca Koła Gospodyń weszła na schodki. Była dorodną kobietą o kręconych włosach, które przytrzymywała siatka. Powitała wszystkich, a następnie wręczyła mikrofon pułkownikowi, żeby przedstawił artystki. Brighton wyciągnął jakieś notatki i zaczął opowiadać widowni o codziennym życiu obozu i roli imigrantów w kształtowaniu przyszłości Australii. Zauważyłam, że Rose na migi daje mu do zrozumienia, aby się streszczał.
– Dzięki Bogu nie przyniósł ze sobą tych kartonowych tablic – usłyszałam szept Erniego.
Kiedy pułkownik doszedł do frazy „zaludniajcie albo zgińcie”, niemal jęknęłam. Rose przekradła się wzdłuż miejsc z przodu za kurtynę, która nagle się rozsunęła, ukazując publiczności zdumioną Irinę i Nataszę. Natasza przeciągnęła palcami po klawiaturze, widownia zaczęła klaskać. Pułkownik podziękował wszystkim za przyjście i zajął miejsce. Zerknął na mnie i się uśmiechnął. Rose usiadła niezauważona na swoim miejscu.
Irina zaczęła śpiewać po angielsku piosenkę Mężczyzna, którego kocham. Słyszałam napięcie w jej głosie. Rose i ja przetłumaczyłyśmy piosenki znane Irinie i Nataszy, Rose zakupiła też nuty do kilku nowych utworów. Kiedy jednak usłyszałam śpiew Iriny, wiedziałam, że popełniłyśmy błąd. Nie czuła się pewnie w języku angielskim. Słyszałam, jak bardzo ma ściśnięte gardło, jej oczy wydawały się martwe. W ogóle nie przypominała siebie.
Rozejrzałam się po widowni. Większość słuchała uprzejmie, ale tu i ówdzie widziałam zmarszczone brwi. Irina zacinała się przy niektórych słowach i rumieniła. Para za mną zaczęła szeptać do siebie. Kilka minut później oboje wstali i ruszyli do wyjścia. Ja też miałam ochotę zerwać się z miejsca i uciec. Nie mogłam patrzeć na tę upokarzającą klęskę.
Szal ześliznął się z ramion Iriny. Okazało się, że połączenie czerwieni i zieleni kiepsko wygląda w świetle reflektorów, Irina przypominała abażur. Mój wzrok znowu powędrował na widownię.
Suknie pań były białe, różowe albo błękitne.
Irina przeszła do francuskiej piosenki. Niektóre wersy śpiewała po angielsku, a inne po francusku, zgodnie z moją koncepcją – chciałam, żeby utwór zachował swój oryginalny charakter. Dzielnie radziła sobie z francuskim, ale nie szło jej po angielsku.
Piosenka zamiast egzotycznie brzmiała nieporadnie i dziwnie.
Wyciągnęłam z torebki chusteczkę i wytarłam dłonie. Zastanawiałam się, co powiem pułkownikowi. Zerknęłam na Dorothy, miała nieodgadniony wyraz twarzy. Pewnie świetnie się bawiła.
Usiłowałam sobie wyobrazić, jak pocieszę Irinę po koncercie. „Robiłyśmy, co w naszej mocy”, powiem zapewne. Irina tygodniami dochodziła do siebie po incydencie z naszyjnikiem. Co będzie po tej wpadce?
Następna para wstała, by wyjść. Francuska piosenka dobiegła końca i Natasza uderzyła w klawisze, chcąc zagrać kolejny utwór, ale Irina uciszyła ją ruchem dłoni. Miała zaczerwienione policzki, myślałam, że wybuchnie płaczem, jednak zaczęła mówić do mikrofonu:
– Mój angielski jest niedobry. – Oddychała z trudem. – Muzyka potrafi powiedzieć więcej niż słowa. Następną piosenkę zaśpiewam po rosyjsku. Śpiewam dla najlepszej przyjaciółki, Ani, która nauczyła mnie kochać wasz piękny kraj.
Skinęła głową do Nataszy. Natychmiast rozpoznałam smutną melodię.
Mówili mi, że nigdy nie wrócisz, ale im nie wierzyłam.
Pociągi przyjeżdżały bez ciebie, jednak miałam rację.
Dopóki widzę cię w swoim sercu, zostaniesz ze mną na zawsze.
Usunęłyśmy utwór z programu, gdyż naszym zdaniem był zbyt smutny na tę okazję. Wbiłam wzrok w sufit. Było mi wszystko jedno, co ludzie myślą. Irina od początku miała rację co do Australii. To nie było dobre miejsce dla niej. Postanowiłam, że będę ciężko pracować i jakoś dotrzemy do Nowego Jorku, gdzie docenią jej talent. Może kiedy trochę zarobię, nie będziemy uzależnione od Dana. Jeśli wyjedziemy z tego kraju, co nam może zrobić australijski rząd, poza zakazem powrotu?
Mój wzrok znowu powędrował ku Irinie. Ciało przyjaciółki ożyło, słyszałam moc w jej dźwięcznym głosie i w mowie płynącej z serca.
Kobieta obok mnie wyciągnęła z torebki chusteczkę. Obejrzałam się przez ramię. Wśród widowni nastąpiła jakaś zmiana. Nikt już nie kręcił młynka palcami ani się nie wiercił, wszyscy słuchali z otwarty – mi ustami, wilgotnymi oczami i łzami na policzkach. Byli zahipnotyzowani przez Irinę, podobnie jak ludzie na Tubabao.
Irina zamknęła oczy, ale ja chciałam, żeby je otworzyła i ujrzała, co się dzieje, co jej głos potrafi zrobić z tymi ludźmi. Pewnie nigdy dotąd nie słyszeli ani słowa po rosyjsku, a jednak wszyscy zdawali się rozumieć, o czym śpiewała. Może i nie przeżyli rewolucji ani wygnania, ale wiedzieli, co to ból i wojna, jak to jest urodzić martwe dziecko i nie doczekać powrotu syna do domu. Znowu przypomniałam sobie namiot Nataszy i Marii na Tubabao. Pomyślałam, że życie nikogo nie oszczędza, jednak każdy usiłuje znaleźć w nim jak najwięcej szczęścia i piękna.
Muzyka ucichła i Irina otworzyła oczy. Po chwili rozległy się głośne oklaski. Pewien mężczyzna wstał i krzyknął: Inni ludzie dołączyli do niego. Odwróciłam się i spojrzałam na pułkownika; miał zachwyconą minę, jak chłopiec, który lada chwila zdmuchnie świeczki na swoim urodzinowym torcie.
Dopiero po kilku minutach oklaski ucichły na tyle, żeby Irina mogła znowu przemówić.
– Teraz wesoła piosenka – powiedziała. – To duża sala. Mnóstwo miejsca. Możecie tańczyć, jeśli zechcecie.
Ręce Nataszy znowu przebiegły po klawiszach, a Irina zaczęła śpiewać jazzowy utwór, który po raz pierwszy usłyszałam w Moskwie – Szanghaju.
Zawsze, gdy na ciebie spoglądam,
Wychodzi słońce, a błękit zza chmur wygląda.
Ludzie popatrzyli na siebie. Pułkownik podrapał się po głowie i zaczął wiercić na krześle. Jednak widownia dała się porwać chwytliwej melodii; wszyscy przytupywali, zaczęli wybijać rytm rękami, ale nikt nie wstał, żeby zatańczyć. Irina i Natasza, niespeszone, wymachiwały rękami i śpiewały z całej mocy:
Nie bądź więc nieśmiały,
Bo czas minie cały,
A gdy minie cały, a ty wciąż nieśmiały,
Stracisz swoją szansę.
Obudź się, ospały.
Rose trąciła łokciem pułkownika tak mocno, że podskoczył. Obciągnął mundur i podał jej rękę. Wyszli na środek sceny i zatańczyli quickstepa. Widownia zaczęła bić im brawo. Ernie złapał Dorothy za ramię i puścili się w tany. Farmer, który przyszedł w ogrodniczkach, wstał i podszedł do wiedeńskiej śpiewaczki. Skłoniwszy się, zamaszystym gestem poprosił ją do tańca. Profesor lingwistyki i profesor historii zaczęli upychać krzesła pod ścianami, żeby zrobić więcej miejsca. Wkrótce wszyscy już pląsali, nawet duchowny. Początkowo kobiety czuły się zbyt skrępowane, by z nim zatańczyć, więc radził sobie sam, przestępował z nogi na nogę i pstrykał palcami, aż jedna z córek z czechosłowackiej rodziny postanowiła do niego dołączyć.
Gdy zaproszę cię na tańce,
Daj mi chociaż jedną szansę,
Dzisiejsza noc to noc na romanse.
Następnego dnia miejscowa gazeta doniosła, że wieczorek towarzyski Koła Gospodyń trwał do drugiej w nocy, a zakończył się dopiero po interwencji policji, która nakazała uczestnikom zabawy zachowanie ciszy. W artykule napisano, że przewodnicząca koła, Roth Kirkpatrick, nazwała spotkanie „oszałamiającym sukcesem”.
Sydney ujrzane po raz drugi wydało mi się zupełnie inne. Lał deszcz, kiedy Irina i ja czekałyśmy obok kolumnady na tramwaj. Kałuże wody zbierały się u naszych stóp i brudziły pończochy, które dostałyśmy na pożegnanie od Rose Brighton. Wpatrywałam się w kamienne ściany i masywne łuki Central Station i rozmyślałam nad tym, że nasza droga powrotna do Sydney wydawała się o wiele szybsza niż droga w głąb lądu.
Upchnęłam pod pachą torebkę i pomyślałam o kopercie, która się w niej znajdowała. Oczyma wyobraźni widziałam wypisany drukowanymi literami adres: Pani Elizabeth Nelson, Potts Point, Sydney. Kusiło mnie, żeby wyciągnąć kopertę i raz jeszcze na nią zerknąć, ale nauczyłam się na pamięć nie tylko adresu, lecz również wskazówek zapisanych przez pułkownika Brightona. Wilgoć w powietrzu tylko rozmazałaby atrament, więc dałam spokój kopercie.
Kilka dni po koncercie Iriny pułkownik Brighton wezwał mnie do swojego biura. Przenosiłam wzrok z portretu króla na kopertę, którą pułkownik popchnął w moim kierunku. Wstał z krzesła i podszedł do mapy, a następnie wrócił się do biurka.
– Rose i ja znamy pewną panią w Sydney – powiedział. – Ma barek w mieście. Szuka ludzi do pomocy. Rozmawiałem z nią o pani i Irinie. Gotuje u niej jakiś Rosjanin, chyba jest z niego bardzo zadowolona.
Pułkownik opadł na krzesło, bawiąc się długopisem i przyglądając mi się poważnym wzrokiem.
– Posada kelnerki to nie jest wymarzona praca dla pani, wiem – powiedział. – Usiłowałem załatwić coś w biurze, ale chyba mają zbyt mało wakatów dla Nowych Australijczyków. Betty da wam trochę wolnego, jeśli zechcecie uczęszczać na zajęcia wieczorowe, i nie będzie robiła kłopotów, jeśli trafi się wam lepsza praca. Ma sporo miejsca, tanio wynajmie pokój.
– Pułkowniku Brighton, nie wiem, jak panu dziękować – wyjąkałam, ledwie mogąc usiedzieć na krześle z podniecenia.
– Proszę nie dziękować, pani Aniu. – Machnął ręką. – Wcale nie chcę pani tracić. To Rose gnębi mnie codziennie, żebym coś dla pani zrobił.
Wręczył mi kopertę i odetchnął głęboko. Perspektywa wyjazdu była jednocześnie podniecająca i przerażająca. Mimo nienawiści do obozu traktowałyśmy go jako bezpieczną przystań. Zastanawiałam się, co nas spotka, kiedy będziemy zdane tylko na siebie.
Pułkownik odchrząknął i zmarszczył brwi.
– Proszę ciężko pracować, pani Aniu. Dojść do czegoś. Nie wychodzić za pierwszego lepszego, który poprosi panią o rękę. Nieodpowiedni mężczyzna panią unieszczęśliwi.
Niemal się zakrztusiłam. Za późno. Już wyszłam za pierwszego lepszego, który poprosił mnie o rękę. I zdążył mnie unieszczęśliwić.
– Zamyśliłaś się. – Irina przyłożyła chusteczkę do szyi. – O czym dumasz z taką poważną miną?
Znowu ujrzałam przed sobą ściany Central Station i przypomniałam sobie, że jestem w Sydney.
– Zastanawiałam się, jakich ludzi tu spotkamy – odparłam.
– Jeśli pani Nelson choć trochę przypomina Brightonów, z pewnością jest stuknięta.
– To prawda – roześmiałam się.
Rozległ się dzwonek i ujrzałyśmy nadjeżdżający tramwaj.
– Ale pewnie jest też smutna – dodała Irina, sięgając po walizkę. – Rose mówiła, że mąż pani Nelson zmarł w zeszłym roku i że straciła obu synów na wojnie.
Konduktor śmierdział potem, pośpiesznie przemknęłam obok niego, żeby zająć miejsce z tyłu. Podłoga była śliska od błota i wody ściekającej z parasoli. Między reklamą keczupu Raleigh i sklepu żelaznego Nock amp;Kirby wisiał plakat Urzędu Imigracyjnego. Mężczyzna w kapeluszu potrząsał dłonią niskiego człowieczka w staroświeckim garniturze. „Witaj w nowym domu”, głosiło hasło. Ktoś dopisał czerwoną kredką: „Dość cholernych przesiedleńców”. Widziałam, że Irina to zauważyła. Słyszała słowo „przesiedleńcy” na tyle często, by rozumieć, że nie ma przyjaznego wydźwięku. Nie skomentowała tego jednak. Przyjrzałam się pozostałym pasażerom. Wszyscy, niezależnie od płci, wyglądali podobnie ze względu na szare płaszcze, bure kapelusze i rękawiczki. Dopóki się nie odzywałyśmy, mogłyśmy uchodzić za jedne z nich.
Irina przetarła rękawiczką zaparowane okno.
– Nic nie widzę – powiedziała.
Kiedy dotarłyśmy do Poits Point, deszcz ustał. Markizy nad sklepami ociekały wodą, ulica parowała. Puder i szminka, które nałożyłyśmy przed wyjściem z pociągu, zupełnie się starły. Miałam mokre ręce, skóra Iriny błyszczała. Ta wilgoć skojarzyła mi się z artykułem na temat Nowego Orleanu. Napisano tam, że relacje między ludźmi są najbardziej dzikie i zmysłowe w gorącym i wilgotnym klimacie. To się sprawdzało w wypadku Szanghaju. Czy w Sydney będzie podobnie?
Szłyśmy ulicą, która prowadziła aż do portu. Zdumiała mnie różnorodność drzew, które ją okalały: olbrzymie klony i jakarandy, nawet palmy. Niektóre z domków wydawały się nieco pretensjonalne, z balkonami z kutego żelaza, wykafelkowanymi na czarno – biało werandami i donicami aspidistry przy wejściu. Innym domom przydałoby się jak najszybsze malowanie. Kiedyś także musiały być pełne przepychu, ale ich okiennice gniły, a niektóre okna powybijano. Minęłyśmy dom z otwartymi drzwiami. Nie mogłam nie rzucić okiem na obskurny korytarz. Śmierdziało tam opium i mokrym dywanem. Irina złapała mnie za ramię, a moje spojrzenie powędrowało po rynnie aż do otwartego okna na drugim piętrze. Mężczyzna z brodą poplamioną farbą wychylał się i celował w nas pędzlem.
– Dzień dobry – przywitałam się.
Przewrócił dziko oczami, zasalutował i wrzasnął:
– Vive la revolution!
Niemal pędem uciekałyśmy ulicą, niełatwo jednak nam było biec z walizkami w rękach.
U wylotu ulicy, nieopodal schodów z piaskowca, stał dom, w którego oknie na parterze wisiały balowe suknie. Jedna była żółta jak słonecznik i wykończona białym lisim futerkiem, druga z różowego atłasu z naszytymi srebrnymi gwiazdkami. Nie widziałam tak wspaniałego stroju od czasów Szanghaju. Mój wzrok padł na złotą tabliczkę na drzwiami: „Judith James, projektantka”.
– To tu! – zawołała Irina po drugiej stronie jezdni.
Budynek, przed którym stała, nie wyglądał ani elegancko, ani obskurnie. Jak większość budowli na tej ulicy, był to szeregowy dom z elementami z kutego żelaza. Framugi okien i tarasy nieco się przechylały na lewo, a ścieżka wiodąca do drzwi była spękana; jednak szyby lśniły, a w maleńkim ogrodzie nie widziałam ani jednego chwastu. Różowe geranium kwitło pod oknami, klon wyciągał gałęzie ku pokojom na drugim piętrze. Mój wzrok przyciągnęła jednak kwitnąca przed werandą gardenia. Przypomniałam sobie, że w końcu trafiłam do miasta, w którym pomogą mi odnaleźć matkę. Wyjęłam z torebki kopertę i ponownie popatrzyłam na numer. Znałam go, ale nie wierzyłam, że taki zbieg okoliczności jest możliwy. Gardenia kwitnąca późnym latem wydawała się dobrym znakiem.
Drzwi tarasu na pierwszym piętrze się otworzyły i stanęła w nich jakaś kobieta. Z kącika ust wystawała jej fifka, jedną dłoń położyła na biodrze. Jej uważny wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę, kiedy przywitałyśmy się i postawiłyśmy walizki obok furtki.
– Słyszałam, że śpiewasz. – Wskazała brodą Irinę i przytrzymała dłońmi pomarszczony kołnierzyk bluzki. W spodniach capri, butach na wysokich obcasach i ze spłowiałymi, siwymi włosami wyglądała jak wyższa, bardziej nieustępliwa i zgryźliwa Ruselina.
– Tak, w kabarecie – przytaknęła Irina.
– A z ciebie jaki pożytek? – Kobieta zmierzyła mnie spojrzeniem. – Poza tym, że jesteś piękna, umiesz cokolwiek? i Aż mnie zatkało na taką bezczelność, usiłowałam coś wydukać. Chyba ta kobieta nie była panią Nelson?
– Ania jest bardzo bystra – odparła za mnie Irina.
– No to lepiej wejdźcie – stwierdziła kobieta. – Wszyscy tutaj to geniusze. Przy okazji, jestem Betty.
Uniosła dłoń do wysoko upiętych włosów i zrobiła zeza. Później miałam się przekonać, że ten gest i zez to uśmiech w wersji Betty Nelson.
Betty otworzyła nam drzwi i weszłyśmy za nią po schodach. Ktoś grał na pianinie w pokoju od ulicy Romans w ciemnościach. Dom podzielono na mieszkania; to należące do Betty znajdowało się na pierwszym piętrze. Nieco przypominało wagon ze względu na okno od frontu i z tyłu. Na końcu korytarza ujrzałyśmy dwoje identycznych drzwi.
– To wasza sypialnia – powiedziała Betty. Otworzyła jedne z nich i poprowadziła nas do pokoju o brzoskwiniowych ścianach i podłodze wyłożonej linoleum. Stały tam dwa łóżka przykryte narzutami z szenili, obok nocny stolik i lampka. Położyłyśmy walizki przy kredensie. Mój wzrok powędrował do ręczników i stokrotek, które leżały na naszych poduszkach.
– Głodne? – spytała Betty. Właściwie było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
Pośpieszyłyśmy za nią do kuchni. Nad kuchenką wisiał zestaw zniszczonych rondli, a pod nogi mebli wepchnięto kawałki tektury, gdyż podłoga zapadała się w środku. Kafelki nad zlewem były stare, ale zaczyn cementowy czysty, ściereczki obrębiono koronką. Pachniało tu ciastkami karmelowymi, wybielaczem i gazem.
– Tam jest salon. – Betty wskazała na oszklone drzwi, za którymi znajdował się pokój z wypolerowaną podłogą i szkarłatnym dywanikiem. – Zerknijcie, jeśli chcecie.
Pokój był najbardziej przestronny z pomieszczeń w domu. Wysokie sufity ozdobiono zawijasami. W salonie stały dwa wysokie regały i zestaw wypoczynkowy. W kącie, obok stojaka z miłorzębem, zauważyłam radio. Dwa okna w wykuszach prowadziły na taras.
– Możemy wyjrzeć? – zawołałam.
– Tak – odparła z kuchni Betty. – Nastawię wodę.
Z tarasu ujrzałyśmy fragment portu i trawniki ogrodów botanicznych. Usiadłyśmy na chwilę na wiklinowych fotelach, otoczone donicami z ziołami i paprotkami.
– Zauważyłaś fotografie? – zapytała Irina. Szeptała, choć mówiła po rosyjsku.
Wychyliłam się i zerknęłam do salonu. Na jednym z regałów stało ślubne zdjęcie. Włosy blond oraz szykowna suknia z dopasowaną górą i prostą spódnicą podpowiedziały mi, że patrzę na Betty i jej zmarłego męża. Obok tej fotografii stała jeszcze jedna, widniał na niej mężczyzna w dwurzędowym garniturze i kapeluszu. Był to pan młody, kilka lat później.
– Co? – zapytałam Irinę.
– Nie ma zdjęć synów.
Kiedy pomagała Betty przygotować herbatę, znalazłam łazienkę, maleńkie pomieszczenie obok kuchni. Było równie starannie wyszorowane jak reszta, mieszkania. Mata w róże pasowała do zasłony prysznicowej i falbanki wokół umywalki. Wanna była stara, z plamą w okolicy odpływu, ale bojler nowy. Zauważyłam swoje odbicie w lustrze nad zlewem. Miałam zdrową, lekko opaloną skórę. Przysunęłam się bliżej i naciągnęłam ją na policzku, tam, gdzie tropikalny pasożyt wyżarł mi ciało. Była gładka i miękka, została tylko brązowawa plamka w miejscu, gdzie dawniej widniało obrzydliwe okaleczenie. Kiedy zdążyło się wygoić?
Wróciłam do kuchni i ujrzałam, jak Betty przypala papierosa nad gazem. Irina siedziała przy stoliku przykrytym obrusem w słoneczniki. Na talerzu przed nią leżało ciastko waniliowe, na drugim talerzyku jeszcze jedno.
– To nasze powitalne ciastka – poinformowała mnie Irina.
Usiadłam naprzeciwko niej i patrzyłam, jak Betty wlewa gorącą wodę do imbryka i przykrywa go pokrowcem. Z dołu znowu rozległy się dźwięki pianina.
– Mam niedzielnego bluesa – zaśpiewała Betty od nosem. – To Johnny – wyjaśniła, wskazując brodą na drzwi. – Mieszka z matką, Doris. Gra w paru klubach na Kings Cross. Możemy kiedyś wybrać się do jednego z tych porządniejszych, jeśli chcecie.
– Ile osób mieszka w tym budynku? – zapytałam.
– Dwie na dole i jedna na górze. Przedstawię was, kiedy już się zadomowicie.
– A w barku? – dodała Irina. – Ile osób tam pracuje?
– Teraz tylko rosyjski kucharz. – Betty postawiła imbryk na stole i usiadła. – Witalij. Dobry chłopak. Pracowity. Polubicie go. Tylko niech żadna się nie zakochuje i z nim nie ucieka, okej? Jak ostatnio mój pomocnik i kelnerka.
– Co się stało? – zainteresowała się Irina, zdzierając papierek z ciastka.
– Zostawili mnie całkiem samą na ponad miesiąc. Jeśli któraś z was myśli o zakochaniu się w Witaliju, dostanie po łapach!
Irina i ja zamarłyśmy z ciastkiem zawieszonym między ustami a talerzykiem. Betty zerknęła na nas, jej dłoń powędrowała do włosów, a w oczach pojawił się zez.
Przebudziłam się w środku nocy. Dopiero po kilku chwilach przypomniałam sobie, że nie jestem w obozie. Smuga światła z mieszkania na drugim piętrze odbijała się od sąsiedniego domu i padała wprost na moje łóżko. Wdychałam zapach świeżo wypranej pościeli. Kiedyś sypiałam w łożu z baldachimem, przykryta kaszmirową narzutą i otoczona złotą tapetą na ścianach. Tyle czasu spędziłam pod brezentem wśród kurzu, że nawet wąskie łóżko z miękkim materacem i wykrochmaloną pościelą wydawało mi się luksusem. Nasłuchiwałam odgłosów nocy, z którymi oswoiłam się w obozie – wiatr pośród drzew, biegające zwierzęta, krzyki nocnych ptaków – ale tu panowała cisza, słychać było jedynie delikatny oddech Iriny i cierpiącego na bezsenność lokatora na górze, który słuchał radia. Usiłowałam przełknąć ślinę, ale zaschło mi w gardle. Wyśliznęłam się z łóżka i po omacku doszłam do drzwi.
W mieszkaniu także panowała cisza, słyszałam jedynie tykanie zegara na korytarzu. Przesunęłam dłonią po framudze kuchennych drzwi, szukając kontaktu, i zapaliłam światło. Na suszarce do góry nogami stały trzy szklanki. Wzięłam jedną i odkręciłam kran. Ktoś jęknął. Zajrzałam do salonu i zobaczyłam, że Betty śpi na leżance. Nakryła się po szyję narzutą, jej głowa spoczywała na poduszce. Na widok kapci obok posłania i siatki na włosach Betty zrozumiałam, że najwyraźniej postanowiła spędzić tu noc. Zastanawiałam się, dlaczego nie śpi w drugiej sypialni, i doszłam do wniosku, że tu ma pewnie więcej świeżego powietrza. Wróciłam do łóżka i nakryłam się kołdrą. Betty mówiła, że w tygodniu będziemy miały półtora dnia wolnego. Była niedziela, moje pół wolnego dnia wypadało w piątek rano. Już sprawdziłam adres siedziby Czerwonego Krzyża. Postanowiłam jak najszybciej wybrać się na Jamison Street.
Następnego dnia Betty z samego rana wysłała nas na podwórze, żebyśmy zerwały marakuje z pnączy porastających płot.
– Co o niej myślisz? – wyszeptała do mnie Irina, trzymając rozchyloną siatkę, do której wrzucałam fioletowe owoce.
– Najpierw myślałam, że jest dziwna, ale im więcej mówi, tym bardziej mi się podoba – odparłam. – Myślę, że jest miła.
– Ja też – stwierdziła Irina.
Wręczyłyśmy Betty dwie torby owoców.
– Potrzebuję ich do lodów o smaku tropikalnym – wyjaśniła.
Potem pojechałyśmy tramwajem do miasta. Barek Betty mieścił się w budynku sklepu towarowego Farmer’s, przy końcu George Street, w pobliżu kin. Wnętrze wyglądało jak skrzyżowanie amerykańskiego baru i francuskiej kawiarni. Barek dzielił się na dwa poziomy. Na pierwszym stały okrągłe stoliki i wiklinowe krzesła. Na drugim poziomie, na który wchodziło się po czterech schodkach, znajdowało się osiem różowych boksów i lada barowa ze stołkami. W każdym boksie wisiało zdjęcie amerykańskiej gwiazdy: Humpreya Bogarta, Freda Astaire’a, Ginger Rogers, Clarka Gable’a, Rity Hayworth, Gregory’ego Pecka i Bette Davis. Po drodze przyjrzałam się Joan Crawford. Jej surowy wzrok i zaciśnięte usta skojarzyły mi się z Amelią.
Minęłyśmy wahadłowe drzwi z okrągłymi okienkami i krótkim korytarzem dotarłyśmy do kuchni. Młody człowiek mieszał w garnku na stole mąkę i mleko. Miał pałąkowate nogi i dołeczek w brodzie.
– To Witalij – powiedziała Betty.
Młodzieniec uniósł wzrok i uśmiechnął się do nas.
– Wreszcie jesteście – stwierdził. – W samą porę, żeby mi pomóc przy naleśnikach.
– Jeszcze nie musicie zaczynać pracy. – Betty wzięła od nas siatki i położyła je na stole. – Usiądźcie i trochę porozmawiajcie, zanim pojawią się klienci. Musicie się poznać.
Kuchnia w barku była równie czysta jak ta w domu Betty, ale podłoga się nie zapadała. Ujrzałam cztery kredensy, kuchenkę gazową z sześcioma palnikami, duży piec i dwa zlewy. Z jednego z kredensów Betty wyciągnęła fartuch i zawiązała go sobie w pasie. Zauważyłam dwa różowe mundurki na wieszaku i doszłam do wniosku, że jeden z nich będzie mój. Miałam pomagać Betty jako kelnerka, Irina zaś została asystentką kucharza.
Witalij przyniósł z zaplecza krzesła i usiedliśmy przy stole.
– Macie ochotę na jajka? – zapytała Betty. – Jadłyście tylko po jednym toście, nie chcę, żeby mój personel głodował podczas pracy.
– Pamiętam was obie z Tubabao – odezwał się Witalij.
– Tak, faktycznie – roześmiała się Irina. – Po koncercie poprosiłeś mnie o autograf.
Patrzyłam na rumiane policzki Witalija, jego jasne włosy i wyłupiaste oczy, ale w ogóle go sobie nie przypominałam. Opowiedziałyśmy mu o naszym obozie, a on wyjaśnił, że wysłano go do miejsca o nazwie Bonegilla.
– Ile masz lat? – spytała go Irina.
– Dwadzieścia pięć. A wy?
Betty wbiła kilka jajek do miski i obejrzała się przez ramię.
– Nie mówcie po angielsku tylko ze względu na mnie – odezwała się. – Rozmawiajcie ze sobą po rosyjsku. – Poprawiła włosy i zrobiła zeza. – O ile nie będziecie plotkować. I nie przy klientach. Nie chcę, żeby mój personel potraktowano jak komunistycznych szpiegów.
Zaklaskaliśmy w dłonie i wybuchnęliśmy śmiechem.
– Dziękuję – powiedziała Irina. – Tak będzie o wiele łatwiej.
– A co do ciebie, Aniu… – Witalij popatrzył na mnie. – Mam wrażenie, że znam cię z czasów przed Tubabao. Chciałem się przedstawić, ale słyszałem wcześniej, że jesteś z Szanghaju, i doszedłem do wniosku, że jednak nie mogliśmy się spotkać.
– Nie jestem z Szanghaju – zaprzeczyłam. – Pochodzę z Harbinu.
– Z Harbinu! – Oczy mu zabłysły. – Ja też. Jak masz na nazwisko?
– Kozłowa.
Witalij zastanawiał się przez chwilę, pocierając dłonią o dłoń, jakby usiłował wyczarować dżina z lampy.
– Kozłowa! Córka pułkownika Wiktora Grigorijewicza Kozłowa? Zabrakło mi tchu w piersiach. Już od dawna nie słyszałam nazwiska ojca.
– Tak – odparłam.
– Więc rzeczywiście cię poznałem – stwierdził Witalij. – Chociaż pewnie byłaś za mała, żeby mnie zapamiętać. Mój ojciec przyjaźnił się z twoim. Razem wyjechali z Rosji. My jednak w 1938 roku przeprowadziliśmy się do Qingdao. Pamiętam małą dziewczynkę o rudych włosach i niebieskich oczach.
– Ojciec mieszka z tobą? – spytała Irina.
– Nie – odparł. – Jest w Ameryce z matką i moimi ośmioma braćmi. Ja wylądowałem tu z siostrą i szwagrem. Ojciec mu nie ufa, więc muszę mieć oko na Zofię. Przyjechałaś z rodzicami, Aniu?
Jego pytanie mnie zaskoczyło. Wbiłam wzrok w stół.
– Ojciec zginął w wypadku samochodowym przed końcem wojny – odparłam. – Matkę deportowano z Harbinu. Zabrali ją Sowieci. Nie mam pojęcia dokąd.
Irina ścisnęła moją rękę.
– Mamy nadzieję, że Czerwony Krzyż w Sydney znajdzie matkę Ani w Rosji – powiedziała.
Kucharz potarł dołek w brodzie, a następnie przyłożył palce do policzka.
– Moja rodzina szuka stryja – powiedział. – Został w Harbinie, a po wojnie trafił do Związku Radzieckiego. Nikt go do tego nie zmuszał. Ojciec i stryj mieli zupełnie odmienne poglądy. Stryj wierzył w komunistyczne ideały, nie służył w wojsku jak mój ojciec. Właściwie nie był fanatykiem, ale sympatykiem komunizmu.
– Mieliście od niego jakieś wieści? – spytała Irina. – Może będzie wiedział, dokąd wysłano mamę Ani. Witalij pstryknął palcami.
– Może i tak. Mogli podróżować tym samym pociągiem z Harbinu do Związku Radzieckiego, ale od swojego powrotu stryj odezwał się do ojca tylko dwa razy, i to przez znajomych. Pamiętam, że pociąg zatrzymywał się w mieście o nazwie Omsk. Stryj pojechał stamtąd do Moskwy, ale resztę pasażerów zabrano do obozu pracy.
– Omsk! – wykrzyknęłam.
Już kiedyś słyszałam nazwę tego miasta. Usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy.
– Poproszę ojca, żeby jeszcze raz spróbował skontaktować się ze stryjem – zaproponował Witalij. – Stryj boi się ojca i jego ostrych słów. Zawsze musimy przekazywać wiadomości przez znajomych, więc to trochę trwa. No i wszystko przechodzi przez cenzurę.
Byłam tak zdumiona, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. W Szanghaju Rosja wydawała się zbyt wielka, by ogarnąć ją myślą. Nagle, w barze na drugim końcu świata, zyskałam więcej informacji o miejscu pobytu matki niż kiedykolwiek wcześniej.
– Aniu! – wykrzyknęła Irina. – Jeśli powiesz w Czerwonym Krzyżu, że twoim zdaniem mama trafiła do Omska, może zdołają ją odnaleźć!
– Ejże, chwileczkę! – Betty postawiła przed nami trzy talerze z jajecznicą i tostami. – To niesprawiedliwe. Mówiłam, że wolno wam rozmawiać po rosyjsku, ale nie o ważnych sprawach. Co się dzieje?
Zaczęliśmy się przekrzykiwać, ale w ten sposób Betty nie mogła nic zrozumieć. Irina i Witalij umilkli, pozwolili mi wszystko wyjaśnić. Betty spojrzała na zegarek.
– Na co czekasz? – prychnęła. – Wytrzymałam bez ciebie przez miesiąc, wytrzymam przez jeszcze jeden poranek. Czerwony Krzyż otwiera biuro o dziewiątej. Jeśli teraz wyjdziesz, będziesz pierwsza.
Lawirowałam między sekretarkami i urzędnikami na George Street, ledwie cokolwiek zauważając. Zerknęłam na mapkę, którą Betty wyrysowała mi na serwetce, skręciłam w Jamison Street i znalazłam się przed biurem Czerwonego Krzyża na dziesięć minut przed otwarciem. Na szklanych drzwiach wywieszono spis rozmaitych instytucji. Szukałam między punktem krwiodawstwa, domami dla rekonwalescentów, szpitalem i wydziałami repatriacyjnymi, aż znalazłam wydział poszukiwania osób zaginionych. Znowu spojrzałam na zegarek i zaczęłam dreptać pod drzwiami. Boże, pomyślałam, w końcu tu jestem. Przechodząca kobieta uśmiechnęła się do mnie. Pewnie myślała, że koniecznie pragnę oddać krew. Za szybą obok drzwi umieszczono wyroby rękodzielnicze Czerwonego Krzyża. Wpatrywałam się w pokryte jedwabiem wieszaki i koce zrobione szydełkiem i obiecałam sobie w duchu, że w drodze powrotnej kupię coś dla Betty. Była na tyle miła, żeby podarować mi wolne, zanim jeszcze zaczęłam pracę.
Kiedy urzędnik otworzył drzwi, ruszyłam prosto do schodów przeciwpożarowych, nie czekając na windę. Wpadłam do wydziału poszukiwania osób zaginionych i przeraziłam recepcjonistkę, która siadała właśnie przy biurku z filiżanką herbaty. Przypięła sobie plakietkę wolontariuszki i zapytała, w czym może mi pomóc. Wyjaśniłam jej, że szukam matki, więc wręczyła mi jakieś druki i długopis.
– Trudno jest uaktualnić formularze poszukiwawcze – powiedziała. – Proszę od razu umieścić tu jak najwięcej informacji.
Zajęłam miejsce przy automacie z chłodzoną wodą i przejrzałam formularze. Nie miałam zdjęcia matki i nie zapisałam numeru pociągu, którym wywieźli ją z Harbinu. Zamieściłam jednak tyle informacji, ile zdołałam, w tym panieńskie nazwisko matki, rok i miejsce jej urodzenia, datę naszego ostatniego spotkania i jej rysopis. Na chwilę przerwałam. Wrócił do mnie obraz zrozpaczonej matki z pięścią przy ustach, zadrżała mi ręka. Przełknęłam ślinę i zmusiłam się do koncentracji. Na końcu ostatniego formularza znalazłam adnotację, że ze względu na liczbę podań i skomplikowany proces zbierania informacji odpowiedź może pojawić się najwcześniej za pół roku, a być może za kilka lat. Nie dopuszczałam tej myśli do siebie. „Dziękuję! Dziękuję!”, napisałam na końcu druku, obok rubryki zakończenia postępowania. Oddałam formularze recepcjonistce. Włożyła je do teczki i kazała mi czekać na telefon od urzędnika odpowiedzialnego za podjęcie poszukiwań.
Do poczekalni weszła kobieta z dzieckiem na ręku i poprosiła recepcjonistkę o formularz. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i po raz pierwszy zauważyłam, że to muzeum rozpaczy. Ściany pokrywały zdjęcia z przyczepionymi do nich notkami: „Luba. Ostatni raz widziana w Polsce w 1940 roku”; „Mój ukochany mąż, Siemion, zniknął w 1941 roku”. Zdjęcie malutkiego chłopca i dziewczynki niemal złamało mi serce: „Janek i Mania. Niemcy 1937”.
– Omsk – powiedziałam do siebie, obracając tę nazwę na języku, jakby to mogło mi odblokować pamięć. Nagle przypomniałam sobie, gdzie ją słyszałam. To właśnie do tego miasta Dostojewski trafił na polityczne zesłanie. Usiłowałam przypomnieć sobie jego powieść Notatki z podziemia, ale pamiętałam jedynie ponure przemyślenia i biedę bohatera.
– Pani Kozłowa? Nazywam się Daisy Kent.
Uniosłam wzrok i ujrzałam, że wpatruje się we mnie kobieta w okularach i niebieskim żakiecie. Podążyłam za nią przez zasypaną dokumentami administrację, gdzie wolontariusze sprawdzali i wypełniali formularze, aż do biura o drzwiach z matowego szkła. Przez okno wpadały promienie słońca, więc urzędniczka opuściła rolety. Wentylator na jednej z szafek niemrawo młócił powietrze, trudno mi było oddychać.
Daisy poprawiła okulary i przyjrzała się mojemu podaniu. Zerknęłam nad jej ramieniem na plakat przedstawiający pielęgniarkę z czerwonym krzyżem na czepku, pocieszającą rannego żołnierza.
– Pani matkę zabrano do obozu pracy w Związku Radzieckim, prawda? – zapytała Daisy.
– Tak – odparłam, wychylając się ku niej. Jej nozdrza zadrżały, złożyła ręce na kolanach.
– Wobec tego obawiam się, że Czerwony Krzyż pani nie pomoże. Palce u rąk i stóp zamieniły się w lód. Otworzyłam szeroko usta.
– Radziecki rząd nie przyznaje się do obozów pracy – ciągnęła Daisy. – Dlatego nie jesteśmy w stanie ustalić, gdzie się znajdują i ile ich jest.
– Myślę, że wiem, co to za miasto. Omsk. – Słyszałam drżenie w swoim głosie.
– Niestety, jeśli to nie była strefa wojenna, nie będziemy mogli pani pomóc.
– Dlaczego? – wyjąkałam. – W IRO mówili, że pomożecie.
Daisy westchnęła i splotła palce. Wpatrywałam się w jej schludnie obcięte paznokcie, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam.
– Czerwony Krzyż robi, co w jego mocy, żeby pomagać ludziom, ale możemy działać jedynie w krajach zaangażowanych w wojnę – powiedziała. – Czyli nie w Rosji. Powszechnie uważa się, że nie łamią tam żadnych humanitarnych konwencji.
– Wie pani, że to nieprawda – przerwałam jej. – W Związku Radzieckim istnieją takie same obozy pracy jak w Niemczech.
– Droga pani. – Zdjęła okulary i wycelowała je we mnie. – Działamy zgodnie z konwencją genewską i musimy przestrzegać jej zasad, inaczej w ogóle nie moglibyśmy istnieć.
Mówiła suchym, niezbyt życzliwym tonem. Odniosłam wrażenie, że już spotkała się z takimi pytaniami i doszła do wniosku, że lepiej zdławić jakąkolwiek nadzieję w zarodku, niż dać się wciągnąć w dyskusję.
– Ale z pewnością macie jakieś powiązania? – ciągnęłam nerwowo. – Z organizacją, która przynajmniej mogłaby udzielić wam informacji?
Włożyła moje dokumenty do teczki, jakby chciała zademonstrować jałowość tej dyskusji. Nie ruszyłam się. Czyżby oczekiwała, że tak po prostu wyjdę?
– Może pani zrobić cokolwiek? – zapytałam.
– Wyjaśniłam już pani, że nie. – Daisy podniosła sąsiednią teczkę i zaczęła coś na niej pisać.
Wiedziałam, że mi nie pomoże. Nie potrafiłam wzbudzić w niej litości, dotrzeć do tego miejsca, które, jak wierzyłam, ma w sobie każdy z wyjątkiem ludzi ogarniętych żądzą zemsty, takich jak Tang albo Amelia. Wstałam.
– Nie było tam pani. – Łza spłynęła mi po policzku. – Nie było tam pani, kiedy mi ją zabierali. Daisy odłożyła teczkę na stosik i uniosła brodę.
– Wiem, że to przygnębiające, ale…
Nie dosłyszałam reszty zdania. Wybiegłam z jej gabinetu i wpadłam na stolik w administracji, zrzucając dokumenty na podłogę. Recepcjonistka popatrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała. Tylko ludzie na fotografiach w poczekalni, ludzie o smutnych, zagubionych oczach, okazali mi współczucie.
Pojawiłam się w barze w chwili wybuchu przedpołudniowego zamętu. W głowie słyszałam łomot, było mi niedobrze od łez, które dusiłam w sobie. Nie miałam pojęcia, jak przebrnę przez pierwszy dzień pracy. Włożyłam mundurek i ściągnęłam włosy w koński ogon, ale kiedy weszłam do kuchni, nogi ugięły się pode mną i musiałam usiąść.
– Nie zniechęcaj się Czerwonym Krzyżem. – Betty postawiła przede mną szklankę wody. – Nie kijem go, to pałką. Wstąp do Towarzystwa Rosyjsko – Australijskiego. Kto wie, może znajdą coś dla ciebie.
– Albo trafisz na przesłuchanie jako potencjalny szpieg – wtrącił Witalij, krojąc bochen chleba. – Aniu, obiecuję, że jeszcze dzisiaj napiszę do ojca.
Irina wzięła od niego chleb i zaczęła smarować kromki masłem.
– Czerwony Krzyż jest zasypany takimi prośbami i musi polegać na ochotnikach – zauważyła. – Ojciec Witalija na pewno bardziej ci pomoże.
– Zgadza się – przytaknął Witalij. – Spodoba mu się to. Zobaczysz, dopilnuje sprawy. Jeśli nie zdoła znaleźć stryja, poszuka jakiegoś innego kontaktu. Ich wsparcie nieco mnie pokrzepiło. Popatrzyłam na menu i robiłam co w mojej mocy, żeby je zapamiętać. Chodziłam za Betty, gdy przyjmowała zamówienia i ze łzami w oczach uśmiechałam się do każdego klienta przed zaproszeniem go do stolika. Betty powiedziała mi, że jej bar słynie nie tylko z kawy po amerykańsku, ale także z czekoladowych i waniliowych koktajli oraz mrożonej herbaty podawanej w wysokich szklankach i z pasiastą słomką. Zauważyłam, że niektórzy z młodszych klientów zamawiają coś o nazwie cola spider, tego popołudnia Betty poczęstowała mnie tym przysmakiem. Był tak obrzydliwie słodki, że rozbolał mnie żołądek.
– Młodzież go uwielbia – roześmiała się Betty. – Uważają, że jest wspaniały.
Tłum, który zebrał się w porze lunchu, zamawiał przede wszystkim sałatki, kanapki z kiełbasą albo placki, ale późnym popołudniem roznosiłam na tacy nowojorskie serniki, budyń z dżemem i danie zwane rarebits.
– Króliki [Gra słów – rabbits – króliki, rarebits – tost z żółtym serem, piwem i mlekiem.]? – Zapytałam, kiedy poprosił mnie o to pierwszy klient. Mężczyzna podrapał się po brodzie.
– Rarebits – powtórzył.
– Ile? – zapytałam, udając, że wiem, o czym mowa.
– Wystarczy jeden – odparł mężczyzna. Obejrzał się przez ramię i wskazał Betty. – Poproś tę panią. Będzie wiedziała. Zaczerwieniłam się od szyi po cebulki włosów.
– Mężczyzna przy drugim stoliku chce króliki – wyszeptałam do Betty.
Zezowała przez chwilę, po czym podniosła menu i wskazała na rarebits. Kazała mi iść do kuchni i poprosić Witalija o to danie. Okazało się tostem z żółtym serem zmieszanym z piwem i mlekiem.
– Zrobię ci taki po zamknięciu – powiedział Witalij, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
– Nie, dziękuję – odmówiłam. – Nie po moich doświadczeniach z cola spider.
Spędziłam piątkowy poranek w bibliotece stanowej. Skąpana w eterycznym świetle ze sklepionego, szklanego dachu, zagłębiałam się w Notatki z podziemia Dostojewskiego. Trudno było czytać takie skomplikowane dzieło w przekładzie. Wspierałam się słownikiem rosyjsko – angielskim, aż w końcu zrozumiałam, że moje wysiłki są bezowocne. Była to ponura powieść o naturze człowieka, ale nie podsunęła mi żadnych wskazówek dotyczących matki, poza potwierdzeniem tego, co już wiedziałam z atlasu: Omsk leżał na Syberii. W końcu musiałam przyznać, że niczym tonący chwytam się brzytwy.
Zmęczona i zniechęcona, powróciłam na Poits Point. Słońce mocno grzało, ale od portu wiał silny wiatr. Zerwałam jeden z kwiatów geranium nieopodal furtki i patrzyłam na niego, idąc ścieżką. Nagle z drzwi wejściowych wypadł jakiś mężczyzna, zajęty wciskaniem kapelusza na głowę. Niemal się zderzyliśmy. Nieznajomy cofnął się o krok, a jego oblicze rozjaśnił uśmiech.
– Cześć – powiedział. – Jesteś jedną z dziewcząt Betty, prawda?
Miał niewiele ponad trzydzieści lat, jego kruczoczarne włosy i zielone oczy skojarzyły mi się ze zdjęciem Gregory’ego Pecka w barku. Zauważyłam, że mężczyzna lustruje mnie od stóp do głów.
– Tak. Mieszkam z Betty – odparłam. Nie zamierzałam ujawniać imienia, dopóki on się nie przedstawi.
– Jestem Adam. Adam Bradley. – Wyciągnął rękę. – Mieszkam na górze.
– Ania Kozłowa.
– Uważaj na niego! Ściąga kłopoty! – usłyszałam kobiecy głos.
Odwróciłam się i ujrzałam, że z drugiej strony ulicy macha do mnie śliczna blondynka. Miała na sobie wąską spódnicę z dopasowaną bluzką, przez ramię przewiesiła stosik sukien. Otworzyła drzwi fiata i wrzuciła stroje na tylne siedzenie.
– Cześć, Judith! – odkrzyknął Adam. – Nawyzywałaś mnie, zanim miałem okazję zacząć wszystko od początku z tą piękną młodą kobietą.
– Ty nigdy nie zaczynasz niczego od początku – roześmiała się dziewczyna. – Kim była ta zabiedzona istota, z którą parę dni temu wymykałeś się z domu? – Odwróciła się do mnie. – Przy okazji, mam na imię Judith.
– A ja Ania. Widziałam twoją suknię w oknie. Jest cudowna.
– Dziękuję. – Pokazała w uśmiechu duże białe zęby. – W ten weekend jadę na pokaz, ale wpadnij kiedyś do mnie. Jesteś wysoka, szczupła i przepiękna. Wykorzystałabym cię jako modelkę.
Judith usiadła za kierownicą samochodu, wykręciła i z rykiem silnika zatrzymała się przed nami.
– Podrzucić cię do gazety, Adam? – zapytała, wychylając się ku oknu po stronie pasażera. – Czy też prawdziwi reporterzy nie pracują popołudniami?
– Hmmm. – Adam uchylił kapelusza i otworzył drzwi auta. – Miło było cię poznać, Aniu. Jeśli Judith nie da ci pracy, może ja coś załatwię.
– Dziękuję, ale już mam pracę – odparłam.
Judith zatrąbiła i wcisnęła pedał gazu. Patrzyłam, jak pojazd mknie po ulicy, ledwie mijając dwa psy i rowerzystę.
Weszłam po schodach do mieszkania. Dopiero za dwie godziny musiałam iść do barku, by pomóc rozładować piątkowy tłok. W środku było duszno, otworzyłam okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. W lodówce znalazłam ser, a w szafce pół pomidora i położyłam je na chlebie. Nalałam sobie mleka i zaniosłam lunch na taras. Morze było lekko wzburzone, po falach szybko płynęły żaglówki. Wcześniej nie sądziłam, że Sydney okaże się tak pięknym miastem. Dla mnie miało atmosferę kurortu, tak właśnie wyobrażałam sobie Rio de Janeiro albo Buenos Aires. Chociaż pozory mylą. Witalij mówił, że bez potrzeby nigdy nie wychodzi sam w nocy. Dwóch jego przyjaciół napadli gangsterzy, gdy usłyszeli, że mówią po rosyjsku. Tej strony Sydney dotąd nie widziałam. Niektórzy klienci niecierpliwili się, gdy nie potrafiłam ich zrozumieć, ale zazwyczaj ludzie traktowali mnie z sympatią.
Coś trzasnęło na tyłach mieszkania. Domyśliłam się, że to albo drzwi od sypialni, albo wejściowe. Weszłam do środka. Drzwi mieszkania były zamknięte, podobnie jak uchylany lufcik nad nimi i te od sypialni. Nagle znowu usłyszałam trzask i ujrzałam, że to drzwi pokoju obok naszego otwierają się i zamykają na wietrze. Złapałam za gałkę, chcąc je domknąć, ale ciekawość zwyciężyła. Popchnęłam je i zajrzałam do środka.
Pokój był nieco większy od tego, który dzieliłam z Iriną, ale podobnie jak w naszym pod ścianami stały tam dwa wąskie łóżka.
Karmazynowe narzuty ozdobiono czarnymi frędzlami, pod oknem ujrzałam komódkę. Powietrze było stęchłe, ale pokój odkurzony, a dywan czysty. Nad jednym z łóżek wisiał oprawiony plakat reklamujący mecz krykieta z 1937 roku, nad drugim łóżkiem przypięto jakieś nagrody sportowe. Moje spojrzenie powędrowało od siatki rybackiej na szafie do rakiety tenisowej za drzwiami i fotografii ustawionej na niewielkiej komódce. Na zdjęciu dwóch młodych mężczyzn w mundurach stało po obu stronach uśmiechniętej Betty, w tle widniał statek. Obok fotografii leżał oprawiony w skórę album. Otworzyłam go i popatrzyłam na sepiowe zdjęcie dwóch jasnowłosych maluchów na łódce. Obaj trzymali kartki urodzinowe z cyfrą dwa. Bliźnięta. Zasłoniłam dłonią usta i opadłam na kolana.
– Betty – zaszlochałam. – Biedna, biedna Betty.
Zalała mnie fala smutku. Ujrzałam przed oczami zapłakaną twarz matki. Zrozumiałam, co reprezentuje ten pokój. Było to miejsce wspomnień i osobistej rozpaczy. Betty trzymała tu cały swój ból, by móc dalej żyć. Rozumiałam, czemu to robi, ja też miałam coś takiego – nie pokój, a jedynie matrioszkę. Wracałam do niej, gdy chciałam sobie przypomnieć, że matka, którą utraciłam, kiedyś była częścią mojego życia. W ten sposób zyskiwałam pewność, że istniała naprawdę.
Płakałam rozpaczliwie, aż wszystko mnie rozbolało i zabrakło mi łez. Po pewnym czasie wstałam i wyszłam na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi. Nigdy nie wspomniałam o tym Betty, choć od tamtego popołudnia czułam, że łączy mnie z nią wyjątkowa więź.
Po pracy Irina i ja poszłyśmy na przechadzkę bulwarem Kings Cross. Tego wieczoru na Darlinghurst Street były tłumy, ludzie wylewali się z barów i kawiarni, z drinkami w rękach, paląc papierosy i się śmiejąc. Gdy minęłyśmy jeden z barów, usłyszałam, jak ktoś gra na pianinie Romans w ciemnościach. Byłam ciekawa, czy to ten pianista o imieniu Johnny. Zajrzałam do środka, ale tłum zasłaniał mi widok.
– W Szanghaju śpiewałam właśnie w takich miejscach – powiedziała Irina.
– Tu też mogłabyś to robić – zauważyłam.
Irina pokręciła głową.
– Chcą piosenek po angielsku. Tak czy owak, po tygodniu w kuchni jestem zbyt zmęczona, żeby jeszcze pracować.
– Masz ochotę gdzieś usiąść? – zaproponowałam, pokazując głową bary ciągnące się wzdłuż ulicy o nazwie Con’s Palace.
– Po tych wszystkich koktajlach w tygodniu?
– Jasne że nie. – Klasnęłam w ręce. – Co też mi przyszło do głowy.
Mijałyśmy sklepy, w których sprzedawano błyskotki z Indii, kosmetyki i używane ubrania, a za skrzyżowaniem z Victoria Street skręciłyśmy w stronę domu.
– Myślisz, że kiedykolwiek będziemy tu pasowały? – zapytała Irina. – Ciągle czuję się jak obserwator, zaglądający tylko do środka.
Patrzyłam na elegancko ubraną kobietę, która wysiadła z taksówki i pośpieszyła przed siebie. Pomyślałam, że dawniej byłam taka jak ona.
– Nie wiem, Irino. Może mnie jest łatwiej, bo mówię po angielsku.
Irina zerknęła na swoje ręce i potarła odcisk na palcu.
– Chyba próbujesz być dzielna – westchnęła. – Kiedyś miałaś pieniądze. Teraz musisz oszczędzać choćby na to, żeby raz w tygodniu iść do kina.
Pomyślałam, że zależy mi jedynie na odnalezieniu matki.
– Wychodzę na moment do banku – powiedziała Betty dość spokojnego popołudnia. Narzuciła cienki płaszcz na mundurek i przejrzała się w ekspresie do kawy. – Dasz sobie radę z klientami, Aniu, prawda? – zapytała i uścisnęła moje ramię. – W razie czego zawołaj z kuchni Witalija.
– Jasne – odparłam.
Patrzyłam, jak wychodzi na ulicę. Był jeden z tych pochmurnych dni, ni to upalnych, ni to chłodnych, bez okrycia człowiek marzł, w okryciu się pocił.
Przetarłam ladę i stoliki, choć były już czyste. Mniej więcej pół godziny później usłyszałam skrzypnięcie drzwi i zobaczyłam grupkę dziewcząt zmierzających do boksu Joan Crawford. Miały na sobie proste, biurowe stroje i czółenka, a także kapelusze i rękawiczki. Wyglądały na nastolatki, ale usiłowały dodać sobie powagi, zapalając papierosy Du Mauriers i wydmuchując dym w kierunku sufitu.
Gdy podeszłam do stolika, zlustrowały mnie wzrokiem. Jedna z nich, dziewczyna o szerokich ramionach i z pryszczami na policzkach, coś wyszeptała, inne zachichotały. Czułam nadciągające kłopoty.
– Dzień dobry – powiedziałam, ignorując ich nieprzyjazne zachowanie, w nadziei, że nie złożą dużego zamówienia. – Przynieść coś do picia?
Jedna z dziewcząt, pulchna brunetka z włosami mocno ściągniętymi z tyłu, powiedziała:
– Chtiałabym zamówit’ sklianku wady i odrobinu kawy. Parodia mojego akcentu wyjątkowo rozbawiła pozostałe dziewczęta. Ta pulchna trzasnęła ręką o blat i dodała:
– A oprócz kawy poproszę placek rabarbarowy. Na pewno chodzi mi o placek rabarbarowy, a nie pliacek riabarbarowyj. Jest różnica.
Moja dłoń powędrowała do szyi. Czerwona jak burak, ściskałam bloczek, usiłując zachować godność. Nie powinnam się przejmować. W głębi duszy rozumiałam, że to zwykłe głupie dziewczyny, trudno mi jednak było stać tu w stroju kelnerki i nie czuć się jak człowiek drugiej kategorii. Byłam imigrantką. Przesiedleńcem. Kimś, kogo nie chcą w Australii.
– Mów po angielsku albo wracaj tam, skąd przyjechałaś – mruknęła pod nosem jedna z dziewcząt.
Nienawiść w jej głosie zupełnie mnie zaskoczyła. Moje serce dudniło jak oszalałe. Obejrzałam się przez ramię, ale nie słyszałam w kuchni ani Witalija, ani Iriny. Może wyszli wyrzucić śmiecie.
– Tak, wracaj – dodała pulchna brunetka. – Nie chcemy cię tutaj.
– Jeśli macie jakiś problem z jej doskonałym angielskim, to idźcie na kawę na King Street.
Wszystkie uniosłyśmy wzrok. W progu stała Betty. Zastanawiałam się, od kiedy nas obserwuje. Sądząc z jej zaciśniętych ust, przebywała tu wystarczająco długo, żeby zrozumieć, co się dzieje.
– Tam zapłacicie szylinga czy dwa więcej – dodała. – Czyli będziecie miały dwa szylingi mniej na pastylki odchudzające i kremy na pryszcze.
Dwie dziewczyny ze wstydem zwiesiły głowy. Pulchna brunetka pogłaskała swoją rękawiczkę i uśmiechnęła się do Betty.
– Tylko żartowałyśmy – powiedziała, usiłując zbyć Betty machnięciem ręki.
Betty natychmiast do niej podeszła. Mrużąc oczy, nie spuszczała wzroku z dziewczyn.
– Nie zrozumiałaś mnie, moja panno. – Pochyliła się nad nią w sposób, który przestraszyłby każdego. – To nie propozycja. Jestem właścicielką tego lokalu i cię stąd wyrzucam.
Twarz dziewczyny zrobiła się purpurowa. Jej warga zadrżała i dostrzegłam, że brunetka lada chwila wybuchnie płaczem. Wyglądała bardzo brzydko i mimo wszystko zrobiło mi się jej żal. Wstała, wywracając w pośpiechu serwetnik. Jej zawstydzone przyjaciółki podążyły za nią. Już nie wydawały się eleganckie.
Betty patrzyła, jak wychodzą, a następnie przeniosła spojrzenie na mnie.
– Nigdy nie pozwalaj, żeby ktokolwiek odzywał się do ciebie w ten sposób, Aniu. Słyszysz? – zapytała. – Nigdy! Widziałam, przez co musiałaś przejść i mówię ci, jesteś warta dwudziestu takich jak one!
Tej nocy, gdy Irina zasnęła, leżałam na łóżku, rozmyślając o tym, że Betty stanęła w mojej obronie niczym lwica. Tylko moja matka potrafiła reagować tak gwałtownie. Usłyszałam skrzypienie odkręcanego kurka w kuchni i zastanawiałam się, czy Betty też ma kłopoty z zaśnięciem.
Znalazłam ją na tarasie, wpatrzoną w niebo, z długim słupkiem popiołu na papierosie, lśniącym niczym świetlik w jej palcach. Deski zaskrzypiały pod moimi stopami. Ramię Betty drgnęło, ale nie odwróciła się, by sprawdzić, kto za nią stoi.
– Jutro chyba popada – mruknęła.
– Betty? – Usiadłam na fotelu obok. Zakłóciłam jej spokój, teraz było już za późno. Zerknęła na mnie, ale nie odezwała się ani słowem. W nikłym świetle z kuchni skóra Betty wydawała się blada, a oczy bez makijażu małe. Wachlarz zmarszczek na jej czole i bruzd wokół warg lśnił od kremu nawilżającego. Bez maski z kosmetyków rysy starszej kobiety wyglądały bardziej miękko, nie tak dramatycznie. – Dziękuję ci za to, co dzisiaj zrobiłaś.
– Cicho! – Strząsnęła popiół za taras.
– Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdybyś nie przyszła.
Betty zrobiła zeza.
– Prędzej czy później kazałabyś im spieprzać – stwierdziła, dotykając siatki na włosach. – Człowiek nie zniesie każdego upokorzenia, w końcu zacznie walczyć.
Uśmiechnęłam się, choć wątpiłam w jej słowa. Kiedy te dziewczyny nazwały mnie bezwartościową imigrantką, uwierzyłam im.
Odchyliła się w fotelu. Powietrze od oceanu było świeże, ale nie zimne. Wdychałam je, wypełniałam nim płuca. Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Betty, jej obcesowe zachowanie mnie przeraziło. Teraz, siedząc obok niej i widząc ją w koszuli nocnej z wstążeczką pod szyją, uznałam swoje obawy za idiotyczne. Przypominała mi Ruselinę. Biła od niej taka sama siła, a jednocześnie widać było jej kruchość. Dobrze wiedziałam, dlaczego wydaje mi się taka delikatna – widziałam jej tajemniczy pokój.
Betty wydmuchnęła kłąb dymu.
– Słowa mogą zabić – odezwała się. – Wiem coś o tym. Byłam szósta wśród ośmiorga rodzeństwa. Jedyna dziewczynka. Ojciec bez ceregieli powtarzał mi, jaka jestem bezwartościowa, że szkoda dla mnie jedzenia.
Wzdrygnęłam się. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak ojciec mógłby powiedzieć coś takiego do swojej córki.
– Betty! – krzyknęłam.
Pokręciła głową.
– Kiedy miałam trzynaście lat, wiedziałam, że muszę uciec albo ojciec unicestwi to, co jeszcze we mnie pozostało.
– Byłaś dzielna, że zdecydowałaś się na ucieczkę – stwierdziłam. Zgasiła papierosa i obie zamilkłyśmy, nasłuchując aut i odległego łomotu muzyki na bulwarze. Po chwili Betty powiedziała:
– Sama stworzyłam sobie rodzinę, bo ta, która dała mi życie, nie była nic warta. Na początku Tom i ja niewiele mieliśmy, ale Boże, jak bardzo nas wszystko cieszyło. A kiedy na świat przyszli chłopcy… Byliśmy tacy szczęśliwi.
Jej głos się załamał, wyjęła drugiego papierosa z paczki leżącej na oparciu fotela. Pomyślałam o tamtym pokoju. O tym, że Betty trzyma w nim rzeczy synów.
– Rose mówiła nam, że straciłaś synów na wojnie – odezwałam się. Zaskoczyłam samą siebie. Na Tubabao nigdy nie pytałabym nikogo o przeszłość. Jednak sama wiele przecierpiałam, nie mogłam znieść cudzego bólu. Nagle chciałam, aby Betty wiedziała, że rozumiem jej rozpacz, bo także ją czuję.
– Charliego w Singapurze, a Jacka miesiąc później. – Betty zacisnęła pięści. – Tom miał złamane serce, już się nie śmiał. A potem i on odszedł.
Poczułam taki sam smutek, jak w pokoju jej synów. Dotknęłam palcami ramienia Betty. Ku mojemu zdumieniu przytrzymała moją dłoń w swojej ręce. Jej uścisk był kościsty, ale ciepły. Miała suche oczy, choć jej usta drżały.
– Jesteś młoda, Aniu, ale wiesz, o czym mówię – powiedziała.
– Te dziewczyny dziś w barku… Też są młode, ale nie mają o niczym pojęcia. Poświęciłam synów, żeby uratować ten kraj.
Ześliznęłam się z fotela i uklękłam obok niej. Rozumiałam jej smutek. Wyobraziłam sobie, że podobnie jak ja boi się zamykać w nocy oczy ze względu na sny, i że nawet w otoczeniu przyjaciół przebywa we własnym świecie. Nie mogłam sobie jednak wyobrazić ogromu żalu związanego z utratą jednego dziecka, a co dopiero mówić o dwójce. Betty była silna, czułam jej moc, ale jednocześnie wiedziałam, że doprowadzona do ostateczności, załamałaby się.
– Jestem dumna – stwierdziła. – Dumna z takich młodych ludzi jak moi synowie, dumna, że ten kraj nadal jest wolny, że możecie tu przyjeżdżać i rozpoczynać nowe życie. Zrobię wszystko, by wam pomóc. I nie pozwolę, żeby ktokolwiek was obrażał.
– Betty… – Poczułam łzy pod powiekami.
– Ty, Witalij, Irina, jesteście teraz moimi dziećmi – dodała.
Pewnego lipcowego wieczoru Betty uczyła mnie przyrządzania swojej słynnej zapiekanki z wołowiny i ananasa, kiedy do kuchni wpadła Irina, wymachując listem.
– Babcia przyjeżdża! – krzyknęła.
Wytarłam ręce o fartuch, wzięłam od niej list i przeczytałam kilka pierwszych linijek. Francuscy lekarze uznali Ruselinę za zdrową, a konsulat przygotowywał dokumenty, żeby mogła wyjechać do Australii. Tak wiele się wydarzyło, odkąd ostatni raz widziałam Ruselinę. Nie mogłam uwierzyć, że mamy się jej spodziewać w Sydney pod koniec miesiąca. Czas strasznie szybko płynął.
Przetłumaczyłam Betty tę informację.
– Czekaj, aż usłyszy, jak świetnie mówisz teraz po angielsku – odezwała się do Iriny. – Nie rozpozna cię.
– Nie rozpozna, bo za dobrze mnie karmisz – odparła z uśmiechem Irina. – Przybrałam na wadze.
– Nie ja! – zaprotestowała Betty, odcinając plaster bekonu i trzepocząc rzęsami. – To chyba Witalij cię przekarmia. Kiedy jesteście w kuchni, w kółko słyszę chichoty!
Pomyślałam, że to zabawne, ale Irina oblała się rumieńcem.
– Przed przyjazdem Ruseliny Witalij pewnie naprawi swojego austina – powiedziałam. – Zabierzemy ją na wyprawę w Góry Błękitne.
Betty przewróciła oczami.
– Witalij naprawia tego austina, odkąd się tu zatrudnił, ale auto nadal stoi w warsztacie. Myślę, że pociąg będzie pewniejszy.
– Jak sądzisz, znajdziemy babci mieszkanie w okolicy? – spytała ją Irina. – Nie mamy zbyt wiele czasu.; Betty wsunęła zapiekankę do piekarnika i nastawiła czas.
– Mam inny pomysł – obwieściła. – Na dole jest pokój, który należy do mnie, służy mi za schowek. Ale jest duży i ładny. Wysprzątam go, jeśli chcecie.
Z dzbana na kuchennym kredensie wyciągnęła klucz i podała go Irinie.
– Idźcie, zerknijcie na niego, same ocenicie. Obiad będzie dopiero za jakiś czas.
Irina i ja popędziłyśmy po schodach na parter. W drzwiach ujrzałyśmy Johnny’ego.
– Witajcie, dziewczyny – powiedział, wyciągając papierosy z kieszeni. – Idę w trasę, chociaż mama twierdzi, że będzie padało.
Przywitałyśmy się z nim i patrzyłyśmy, jak zmierza ścieżką do wyjścia i mija furtkę. W ubiegłą niedzielę Witalij zabrał nas do zoo. Kiedy dotarliśmy do wybiegu misiów koala, Irina i ja popatrzyłyśmy na siebie, wykrzykując jednocześnie: „Johnny!”. Nasz sąsiad też miał na wpół przymknięte powieki i równie leniwe usta.
Pokój, o którym opowiadała nam Betty, znajdował się na końcu korytarza, za schodami.
– Myślisz, że jest tam głośno, gdy Johnny ćwiczy? – zapytała mnie Irina, wkładając klucz w zamek.
– Nie, od pianina Johnny’ego oddzielają ten pokój jeszcze dwa inne. Poza tym i tak nikt się nie skarży.
Miałam rację. Kiedy słyszałyśmy grę Johnny’ego, wyłączałyśmy radio. Jego wykonanie Księżycowej rzeki zawsze doprowadzało nas do płaczu.
– Masz rację – powiedziała Irina. – Babcia pewnie będzie zachwycona, mieszkając obok muzyka.
Po otwarciu drzwi znalazłyśmy się w pomieszczeniu pełnym kredensów, walizek, stało tam też łoże z baldachimem. W powietrzu czuć było kurz i naftalinę.
– To łóżko musiało kiedyś stać w naszym pokoju – zauważyłam. – Pewnie należało do Toma i Betty.
Irina popchnęła wahadłowe drzwi pod schodami i zapaliła światło.
– Tu jest umywalka i ubikacja – powiedziała. – Babcia może się kąpać na górze. Otworzyła drzwiczki rzeźbionego kredensu. Był pełen herbaty Bushells.
– Jak sądzisz? – spytała mnie Irina.
– Myślę, że powinnaś się zgodzić – odparłam. – Prędzej czy później Betty musi pozbyć się tych rzeczy, a kiedy posprzątamy, zrobi się tu naprawdę przyjemnie.
Statek Ruseliny wpłynął do portu w piękny poranek. Letnia wilgoć była mi znana, w Szanghaju panował podobny klimat, ale nigdy nie widziałam, by zimą promienie lśniły wśród drzew, a powietrze było tak rześkie, że chciało się je schrupać jak świeże jabłko. W przeciwieństwie do Harbinu, tu nie było powolnego przechodzenia w zimę, a potem miesięcy śniegu, lodu i ciemności. Zima w Sydney dodała sprężystości moim krokom i zaróżowiła mi policzki. Irina i ja postanowiłyśmy wybrać się na nabrzeże, by powitać Ruselinę. Podskakując, nie mogłyśmy powstrzymać się od cichego śmiechu na widok Australijczyków, otulonych w kurtki i płaszcze i uskarżających się na „przenikliwy ziąb” i grożące im „odmrożenia”.
– Pewnie jest z piętnaście stopni powyżej zera – powiedziałam do Iriny.
– Babcia pomyśli, że to lato. – Zaśmiała się. – Kiedy mieszkała w Rosji, takie temperatury traktowano jak upał.
Z ulgą ujrzałyśmy, że statek, którym Ruselina przypłynęła do Australii, nie jest tak zatłoczony jak ten widziany przez nas pierwszego dnia w Sydney, choć nabrzeże roiło się od ludzi czekających na pasażerów. Orkiestra Armii Zbawienia grała Waltzing Matilda, niektórzy dziennikarze i fotografowie robili zdjęcia. Ludzie grzecznie schodzili gęsiego po trapie. Grupka skautów wysunęła się na czoło tłumu, aby poczęstować pasażerów jabłkami.
– Skąd przypłynął ten statek? – zapytałam Irinę.
– Wyruszył z Anglii, po drodze zabrał innych pasażerów.
Nic nie powiedziałam, ale poczułam się urażona, że Australijczycy najwyraźniej patrzyli łaskawszym okiem na brytyjskich imigrantów niż na nas.
Gorączkowo wypatrywałyśmy w tłumie twarzy Ruseliny.
– Tam jest! – wykrzyknęła Irina, wskazując środek kolejki.
Zamrugałam. Kobieta schodząca po trapie nie była tą Ruseliną, którą znałam na Tubabao. Poszarzałą cerę zastąpiła zdrowa opalenizna, Ruselina nie podpierała się laską. Z jej twarzy zniknęły tak dobrze mi znane ciemne plamy. Zauważyła nas i wykrzyknęła:
– Irina! Ania!
Obie wybiegłyśmy na jej powitanie. Kiedy się do niej przytuliłam, okazało się, że nie jest już tak chuda jak kiedyś.
– Niech no się wam przyjrzę! – wykrzyknęła, cofając się o krok. – Obie wyglądacie cudownie. Pani Nelson musi o was dbać.
– Owszem. – Irina otarła łzę. – A co u ciebie, babciu? Jak ty się czujesz?
– Lepiej, niż sądzicie – odparła.
Widząc błysk w jej oku i lśniącą skórę, mogłam w to uwierzyć.
Wypytałyśmy ją o podróż i Francję. Z jakiegoś powodu odpowiadała nam jedynie po angielsku, choć my posługiwałyśmy się rosyjskim.
Poszłyśmy za resztą pasażerów na południową część nabrzeża, gdzie rozładowywano bagaże. Zapytałyśmy Ruselinę o pasażerów statku, a ona ściszonym głosem odparła:
– Irino, Aniu, teraz, kiedy jesteśmy w Australii, musimy mówić po angielsku.
– Ale nie podczas prywatnej rozmowy! – roześmiała się Irina.
– Zwłaszcza podczas prywatnej rozmowy – odparła Ruselina i wyciągnęła broszurkę z torebki. Był to wstęp IRO do prospektu reklamującego Australię. – Przeczytajcie. – Otworzyła na założonej stronie i podała mi broszurę.
Zaczęłam czytać akapit zaznaczony gwiazdką.
„Być może najważniejszą rzeczą jest nauczenie się języka Australijczyków. Australijczycy nie są przyzwyczajeni do obcych języków. Mają zwyczaj gapić się na ludzi posługujących się inną mową. Publiczne rozmowy w ojczystym języku sprawią, że będziecie rzucali się w oczy, a Australijczycy potraktują was jak obcych. Ograniczcie gestykulację podczas rozmów, to także rzuca się w oczy”.
– Najwyraźniej najbardziej zależy im na tym, żebyśmy nie rzucali się w oczy – stwierdziła Irina.
– To by wyjaśniało te dziwne spojrzenia, które na siebie ściągamy.
– To nie wszystko. – Ruselina wyjęła mi broszurkę z rąk. – Kiedy starałam się o wizę do Australii, wysłali do szpitala urzędnika, żeby wybadał, czy mam jakieś sympatie komunistyczne.
– To dowcip? – zapytała Irina. – My? Po tym, co straciłyśmy? Jak mogłybyśmy być czerwone?
– To mu właśnie powiedziałam – stwierdziła Ruselina. – „Młody człowieku, naprawdę wierzysz, że mogłabym popierać reżim, który postawił moich rodziców przed plutonem egzekucyjnym?”.
– To przez napięcie w Korei – powiedziałam. – Myślą, że każdy Rosjanin to szpieg wroga.
– Azjaci mają jeszcze gorzej – dodała Irina. – Witalij twierdzi, że Australijczycy nie wpuszczają do kraju ludzi o ciemniejszym odcieniu skóry.
Zaskrzypiał portowy żuraw. Spojrzałyśmy w górę, na nabrzeże opuszczano ładunek bagaży w siatce. i – To moje. – Ruselina wskazała niebieską walizę z białym szlaczkiem.
Kiedy urzędnik pozwolił nam zabrać bagaż, ustawiłyśmy się w kolejce za innymi pasażerami.
– Aniu, ta czarna skrzynia też należy do mnie – powiedziała Ruselina. – Dasz sobie radę? Jest ciężka. Irina weźmie tę drugą.
– Co to takiego? – zapytałam, choć dobrze wiedziałam, gdy tylko poczułam jej wagę i zapach smaru.
– To maszyna do szycia, kupiłam ją we Francji – wyjaśniła Ruselina. – Zamierzam zająć się szyciem, żeby wam trochę pomóc.
Irina i ja popatrzyłyśmy na siebie.
– To nie jest konieczne, babciu – odezwała się Irina. – Mamy dla ciebie pokój. Czynsz jest niski, możemy go opłacać tak długo, jak ważny jest nasz kontrakt na pracę w Australii.
– Na pewno was na to nie stać – stwierdziła Ruselina.
– Owszem, stać nas – oświadczyłam.
Nie powiedziałam jej jednak, że sprzedałam klejnoty przywiezione z Szanghaju i otworzyłam konto bankowe. Nie dostałam za kamienie tak dużo, jak się spodziewałam, gdyż, jak wyjaśnił mi jubiler, rynek był zasypany klejnotami sprzedawanymi przez imigrantów. Miałam jednak wystarczająco dużo pieniędzy, by płacić za pokój Ruseliny, dopóki nasza umowa z rządem nie wygaśnie.
– Nonsens – stwierdziła Ruselina. – Musicie odłożyć jak najwięcej.
– Babciu. – Irina otarła dłonie o sukienkę. – Byłaś bardzo chora. Powinnaś się oszczędzać.
– Też coś! Już się oszczędzałam – oznajmiła Ruselina. – Teraz zamierzam wam pomóc. Upierałyśmy się, żeby wziąć taksówkę, choć Ruselina z oszczędności chciała przewieźć swoją maszynę tramwajem. Skusiłyśmy ją dopiero obietnicą, że z taksówki zobaczy więcej, i po kilku próbach udało nam się jedną złapać.
Entuzjazm Ruseliny zawstydził Irinę i mnie. Starsza pani otworzyła okno i wskazywała najbardziej charakterystyczne punkty, jakby mieszkała w mieście przez całe życie. Nawet kierowca był pod wrażeniem.
– To wieża AWA. [Amalgamated Wireless Transmisji Bezprzewodowej, spółka Australasia Ltd. – Australazjatycka Zjednoczona Sieć a z o.o.] – Pokazała nam brązowy budynek z czymś, co wyglądało jak miniwieża Eiffla na dachu. – Najwyższa budowla w mieście. Wyższa, niż pozwalają przepisy, ale ponieważ zaklasyfikowali ją jak wieżę telekomunikacyjną, a nie budynek, uszło im to na sucho.
– Skąd tyle wiesz o Sydney? – zapytała ją Irina.
– Miesiącami nie miałam nic do roboty, więc przeczytałam o nim, co mogłam. Pielęgniarki chętnie przynosiły mi materiały. Nawet znalazły australijskiego żołnierza, który mnie odwiedzał. Niestety, pochodził z Melbourne. Mimo to sporo się nauczyłam o australijskiej kulturze.
Na Poits Point Betty i Witalij kłócili się w kuchni. W mieszkaniu dominowała woń rostbefu i pieczonych ziemniaków. Choć była zima, otworzyli wszystkie drzwi i okna, żeby trochę przewietrzyć.
– On zamierza ugotować jakieś dziwne egzotyczne danie – poskarżyła się Betty, wzruszając ramionami Wytarła palce o fartuch i wyciągnęła rękę do Ruseliny. – Ja chcę dla naszych gości tego, co najlepsze.
– Miło mi panią poznać! pani Nelson. – Ruselina uścisnęła rękę Betty. – Chciałam podziękować za zajęcie się Iriną i Anią.
– Mów mi Betty. – Nasza gospodyni dotknęła fryzury. – To przyjemność. Traktuję je jak córki.
– Jakie egzotyczne danie chcesz przygotować? – zapytała Irina Witalija, żartobliwie szczypiąc go w ramię. Przewrócił oczami.
– Spaghetti bolognaise – odparł.
Wczesnym popołudniem wciąż było ciepło, więc przestawiliśmy stolik i krzesła na taras. Witalij zajął się krojeniem mięsa, a Irina warzywami. Ruselina usiadła obok Betty, nie mogłam oderwać od nich wzroku. Tworzyły dziwną parę. Choć widać było, że to różne kobiety, wyglądały niezwykle podobnie. Pozornie nie miały ze sobą nic wspólnego: jedna była arystokratką ze starej Europy, zubożałą przez wojny i rewolucję, druga kobietą z klasy pracującej, która dzięki zaciskaniu pasa i pracowitości dorobiła się własnego baru i domu w Potts Point. Jednak od pierwszej chwili dogadywały się bez żadnego trudu, jak kobiety zaprzyjaźnione od lat.
– Byłaś bardzo chora, skarbie. – Betty podniosła talerz Ruseliny, żeby Witalij położył na nim porcję mięsa.
– Myślałam, że umrę – wyznała Ruselina. – Ale teraz muszę szczerze wyznać, że nigdy w życiu nie czułam się tak dobrze.
– To dzięki tym francuskim lekarzom. – Betty zrobiła zeza. – Założę się, że nieźle cię podkurowali.
Ruselina wybuchnęła śmiechem na te insynuacje. Byłam zdumiona, że zrozumiała aluzję.
– Na pewno by to zrobili, gdybym znowu miała dwadzieścia lat.
Na deser był parfait w wysokich szklankach. Spoglądając na warstwy lodów i galaretki przybranej owocami i orzechami, nie miałam pojęcia, jak to w siebie wmuszę po tak obfitym posiłku. Odchyliłam się i oparłam ręce na brzuchu. Betty opowiadała Ruselinie o Bondi i o tym, jak pragnie się tam przenieść na emeryturze. Irina słuchała z zadziwiającym entuzjazmem dokładnej relacji Witalija o jego porannym pływaniu.
– Zimno nie robi na tobie wrażenia, co to to nie – powiedziała Irina.
Patrzyłam na uśmiechnięte twarze zebranych i poczułam dreszcz radości. Uświadomiłam sobie, że mimo tęsknoty za matką od wielu miesięcy nie byłam taka szczęśliwa. Przejmowałam się tyloma sprawami, a wszystko dobrze się skończyło. Ruselina przypłynęła, zdrowa i w dobrej kondycji psychicznej. Irinie najwyraźniej podobała się praca w barze i zajęcia angielskiego na politechnice. Ja z kolei uwielbiałam mieszkanko Betty. Czułam się tu o wiele lepiej niż w wielkiej posiadłości w Szanghaju. Kochałam Siergieja, ale jego dom był jaskinią bólu i oszustwa. Tu, w Potts Point, żyłam równie spokojnie i bez przeszkód jak w Harbinie, mimo że oba miasta, a także gusta mojego ojca i Betty nie mogłyby się bardziej różnić.
– Aniu, ty płaczesz – zauważyła Ruselina.
Wszyscy umilkli i popatrzyli na mnie. Irina podała mi chusteczkę i ścisnęła moją dłoń.
– Co się stało? – zapytała.
– Coś cię przygnębiło, skarbie? – zatroszczyła się Betty.
– Nie. – Pokręciłam przecząco głową i uśmiechnęłam się przez łzy. – Po prostu jestem szczęśliwa.
Ruselina nie mogła ruszyć z miejsca ze swoim pomysłem szycia ubrań. Wiele imigrantek, które nigdy wcześniej nie pracowały, teraz zajęło się krawiectwem, by dorobić do pensji mężów, i choć umiejętności Ruseliny bliskie były ideału, młodsze kobiety pokonywały ją tym, że pracowały szybciej. Ruselinie proponowano, jedynie prace chałupnicze dla zakładów. Nie mówiąc nam ani słowa, przyjęła z zakładów w Surry Hills zlecenie na dziesięć sukienek koktajlowych tygodniowo. Jednak krój sukienek okazał się tak skomplikowany, że aby zdążyć, musiała ślęczeć nad maszyną od szóstej rano do późnej nocy, i po niespełna dwóch tygodniach znowu była blada i krucha. Irina zabroniła jej przyjmowania dalszych zleceń z zakładów, ale Ruselina potrafiła okazać upór.
– Nie chcę, żebyś mnie utrzymywała, skoro sama sobie radzę – kłóciła się z wnuczką. – Masz oszczędzać i wrócić do śpiewania. W końcu to Betty przejęła kontrolę nad sytuacją.
– Jesteś w tym kraju dopiero od paru tygodni, złotko – powiedziała do Ruseliny. – Poznanie ludzi zajmuje trochę czasu. Prędzej czy później dostaniesz zlecenia. Ania i ja wkrótce będziemy potrzebowały nowych mundurków, może zamówię je u ciebie? A poza tym w mieszkaniu przydałyby się jakieś ładne zasłonki.
Później, kiedy czytałam w kuchni gazetę, podsłuchałam, jak Betty mówi do Ruseliny:
– Nie możesz się tak nimi przejmować. Są młode, odnajdą własną drogę. Bar radzi sobie lepiej niż zwykle, a wy wszystkie macie dach nad głową. Cieszę się, że jesteście tu ze mną.
W następnym tygodniu Betty dała mi wolne popołudnie zamiast poranka i spędziłam je na werandzie, czytając powieść Siedmiu biedaków z Sydney australijskiej pisarki, Christiny Stead. Kobieta w księgarni na Cross wybrała ją specjalnie dla mnie.
– Jest ciekawa i dobrze napisana – powiedziała. – Moja ulubiona.
Dobrze wybrała. Praca w barze była tak wyczerpująca, że na pewien czas straciłam zapał do czytania. Jednak powieść przypomniała mi o jednym z moich ulubionych hobby. Zamierzałam poczytać tylko przez godzinę, a następnie udać się na przechadzkę do ogrodu botanicznego, ale po pierwszym akapicie akcja całkiem mnie wciągnęła. Język powieści był liryczny, lecz niezbyt skomplikowany, styl mnie porwał. Minęły cztery godziny, a ja nawet tego nie zauważyłam. Nagle z jakiegoś powodu uniosłam wzrok, a moją uwagę przyciągnęła pracownia Judith. Teraz projektantka wywiesiła nową suknię, z zielonego jedwabiu, pokrytego warstwą tiulu.
– Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? – mruknęłam pod nosem, odłożyłam książkę i wstałam.
Na twarzy Judith pojawił się uśmiech, kiedy ujrzała mnie na schodkach pod swoimi drzwiami.
– Cześć, Aniu – powiedziała. – Byłam ciekawa, kiedy przyjdziesz.
– Przepraszam, że nie wpadłam wcześniej – usprawiedliwiałam się. – Przyjechała do nas przyjaciółka, pomagałam jej się tu rozgościć.
Poszłam za Judith wyłożonym terakotą korytarzem do salonu, gdzie po obu stronach lustra w ramie stały dwa złociste szezlongi.
– Tak, Adam mi mówił. Dystyngowana starsza pani.
– Przyszłam sprawdzić, czy może znalazłaby się dla niej jakaś praca u ciebie. W jej czasach szycie było wyższą formą sztuki.
– Brzmi nieźle – stwierdziła Judith. – Chwilowo mam wystarczająco dużo krojczych i szwaczek, ale dobrze wiedzieć, że ktoś mógłby pomóc w gorącym okresie. Powiedz jej, żeby wpadła przy okazji.
Podziękowałam Judith i zerknęłam na kryształowe wazony nad kominkiem pełne róż. Na postumencie obok okna stała rzeźba Wenus z brązu.
– Piękny pokój – zauważyłam.
– Tam jest przymierzalnia. – Judith otworzyła wahadłowe drzwi i wprowadziła mnie do pomieszczenia z białym dywanem i kryształowym żyrandolem na suficie.
Dwa fotele w stylu Ludwika XV spowijał różowy perkal. Judith rozsunęła zasłony ze złotej lamy i weszłyśmy do pracowni. Panowała tu zupełnie inna atmosfera. Nie było zasłon w oknach, popołudniowe światło padało wprost na stoły pełne szpilek i nożyczek. Na tyłach pomieszczenia stało kilka manekinów krawieckich. Wyglądały jak uczestnicy jakiegoś zebrania. Było już po piątej, personel Judith poszedł do domu. Czułam się tu jak w pustym kościele.
– Może herbaty? – Judith podeszła do kuchenki w kącie. – Nie, napijmy się szampana!
Patrzyłam, jak stawia na stole dwa kieliszki i otwiera butelkę musującego trunku.
– Tu relaksuję się lepiej niż w tym drugim pokoju – wyjaśniła. – Pomieszczenie od ulicy jest na pokaz. To jest bliższe mojej duszy.
Wręczyła mi kieliszek. Pierwszy łyk szampana uderzył mi do głowy, nie piłam go od czasów Moskwy – Szanghaju. W pracowni Judith tamten okres wydał mi się odległy o całe stulecie.
– Czy to twoje najnowsze projekty? – zapytałam, wskazując na wieszaki sukienek w pokrowcach z organdyny.
– Tak. – Odstawiła kieliszek, przeszła przez pokój i popchnęła wieszak ku mnie. Rozsunęła jeden z pokrowców, żeby zademonstrować koronkową suknię bez rękawów i z szerokim dekoltem w serek. Suknia była obszyta brązowym jedwabiem, wyglądał na równie kosztowny jak sam strój.
– Kobiety noszą sztywne halki – powiedziała – ale ja lubię, kiedy materiał przylega do ciała i spływa z figury niczym wodospad. Dlatego potrzebuję modelek o ładnych nogach.
– Cudowne detale. – Przejechałam palcem po srebrnych pajetkach wokół dekoltu sukni. Mój wzrok padł na metkę. Niektóre Australijki wolałyby kupić za tę sumę całkiem spory szmat ziemi. Przypomniałam sobie, że kupowałam podobne sukienki w Szanghaju, nawet nie patrząc na cenę. Po tym wszystkim, co przeszłam, moje priorytety się zmieniły. Mimo to nie mogłam przestać się zachwycać tą niezwykłą suknią.
– Pewna Włoszka przyszywa pajetki, a inna haftuje. – Judith zapakowała suknię do pokrowca i wyjęła drugą. Ta była wieczorowa z kapturem i lawendową górą, turkusowym stanem i czarną spódnicą z naszytymi na dole rozetkami. Odwróciła suknię i pokazała mi miękką tiurniurę.
– Ta jest na przedstawienie w Theatre Royal – powiedziała, przyciskając suknię do siebie. – Dostaję mnóstwo zamówień od trup teatralnych i trochę od ludzi chodzących na wyścigi. Jednym i drugim zależy na przepychu.
– To chyba podniecająca klientela – zauważyłam. Judith skinęła głową.
– Tak naprawdę chciałabym, żeby moje ubrania nosiły kobiety z towarzystwa, bo ich zdjęcia wciąż trafiają do gazet. Ale one kręcą nosem na australijskich projektantów. Wciąż uważają, że kupowanie ubrań w Londynie albo Paryżu jest w lepszym stylu. To, co dobrze wygląda w Europie, niekoniecznie sprawdza się tutaj, jednak kręgi towarzyskie to zamknięte kliki. Trudno się do nich dostać. – Wyciągnęła ku mnie suknię. – Chcesz przymierzyć?
– Lepiej wyglądam w prostszych projektach – powiedziałam, odstawiając kieliszek.
– No to mam dla ciebie taką sukienkę. – Rozsunęła kolejny pokrowiec i wyciągnęła z niego sukienkę z czarną usztywnioną górą i prostą białą spódnicą z czarną lamówką. – Zmierz. – Poprowadziła mnie do przymierzalni. – Do tego zrobiłam rękawiczki i beret. To fragment mojej wiosennej kolekcji.
Pomogła mi rozpiąć spódnicę i powiesiła mój sweter na miękkim wieszaku. Wiele projektantek pomagało się przebierać klientkom, byłam zadowolona, że włożyłam nową bieliznę, którą kilka dni wcześniej kupiłam w Mark Foys. Bardzo bym się wstydziła, gdyby Judith zobaczyła mnie w wytartej bieliźnie pamiętającej jeszcze czasy Tubabao.
Zapięła sukienkę, wcisnęła mi na głowę nieco przekrzywiony beret, a potem obeszła mnie dookoła.
– Będziesz świetną modelką do tej kolekcji – stwierdziła. – Masz arystokratyczny wygląd.
Ostatnią osobą, która wspominała o moim arystokratycznym wyglądzie, był Dymitr. Jednak w ustach Judith zabrzmiało to jak moja osobista zaleta, a nie jedynie rynkowy atut.
– Akcent w Australii to raczej przeszkoda – zauważyłam.
– Wszystko zależy od kręgów, w których się obracasz, i tego, jak się prezentujesz. – Mrugnęła do mnie. – Wszyscy właściciele najlepszych restauracji w mieście to cudzoziemcy. Jedna z moich rywalek, Rosjanka z Bondi, twierdzi, że car to jej wuj. Kłamstwo, rzecz jasna, jest na to o wiele za młoda. Ale wszyscy to kupili. Doradza klientkom, co nosić, a czego nie, z taką pewnością siebie, że nawet najważniejsze panie z towarzystwa pokornie jej słuchają.
Judith uniosła brzeg sukienki i wyprostowała go w palcach, intensywnie nad czymś rozmyślając.
– Jeśli zdołałabym cię wprowadzić w odpowiednie miejsca, gdzie nosiłabyś moje sukienki, może to by ruszyło sprawy z miejsca. Pomożesz mi?
Popatrzyłam w błękitne oczy Judith. To, o co mnie prosiła, nie wydawało się zbyt skomplikowane. W końcu kiedyś byłam gospodynią najlepszego klubu w Szanghaju. Poza tym pomyślałam, że po tak długim czasie noszenia spłowiałych ubrań i strojów ze sklepów z tanią odzieżą miło będzie włożyć piękną suknię.
– Jasne – odparłam. – To pewnie przyjemne.
Ujrzałam się w lustrze i odebrało mi mowę. Po pięciu przymiarkach, dwóch zupełnie zbędnych, suknia na mój „debiut” w australijskim towarzystwie była gotowa. Dotknęłam szyfonu o barwie cyklamenu i uśmiechnęłam się do Judith. Suknia miała gorset, fiszbiny i cienkie ramiączka. Spływająca spódnica sięgała mi tuż przed kostki. Judith udrapowała na moich ramionach szal do kompletu i mrugnęła. Wyglądała jak matka strojąca córkę na wesele.
– To niezwykła suknia – powiedziałam, znowu zerkając w lustro.
Mówiłam prawdę. Żadna z sukienek, które nosiłam w Szanghaju, nie była równie kobieca ani pięknie uszyta jak ta zaprojektowana dla mnie przez Judith.
– To dopiero była robota. – Roześmiała się i nalała nam po kieliszku szampana. – Za sukces sukni. – Wypiła trunek w trzech łykach, a widząc zdumienie na mojej twarzy, dodała: – Lepiej napij się dla kurażu. Dziewczynom w naszej sytuacji nie wolno pić publicznie.
Roześmiałam się. Betty już wcześniej wspominała, że w Australii „grzeczne dziewczęta” nigdy nie piją alkoholu ani nie palą przy ludziach. Kiedy spytałam Betty o jej palenie, zrobiła zeza i odparła:
– Aniu, młodą kobietą to ja byłam w latach dwudziestych. Teraz jestem starą babą i mogę robić, co mi się żywnie podoba.
– Myślałam, że chcesz mnie upozować na rosyjską arystokratkę na wygnaniu – drażniłam się z Judith. – Nie mówiłaś, że w Bondi chlają na umór?
– Masz rację. Zapomnij, że to powiedziałam. – Sama obejrzała w lustrze swoją suknię z krepdeszynu. – Po prostu bądź sobą. Jesteś czarująca.
Usłyszałyśmy, jak jakieś auto zatrzymuje się na naszej ulicy. Judith wyjrzała przez okno i pomachała młodemu człowiekowi we fraku. Otworzyła drzwi i przedstawiła go jako Charlesa Maitlanda, swojego partnera na dzisiejszy wieczór. Charles przyniósł jej bukiecik orchidei, który przywiązała do paska. Ze sposobu, w jaki patrzył na Judith, nie zwracając uwagi na mnie ani na moją suknię, którą projektantka usiłowała go zainteresować, wywnioskowałam, że jest w niej zakochany. Od razu zrozumiałam, że ona nie podziela tego uczucia. Judith zwierzyła mi się, że wybrała Charlesa, gdyż pochodził z dobrej rodziny i mógł nam załatwić stolik w Chequers.
Zazwyczaj do tego popularnego nocnego klubu wpuszczano każdego, kto miał na sobie odpowiedni strój, ale dziś odbywał się tam występ amerykańskiej śpiewaczki, Louise Tricker, i wchodziło się wyłącznie za zaproszeniami. Judith twierdziła, że zjawi się śmietanka towarzyska Australii, czyli ludzie bywający na wyścigach, gwiazdy teatru i radia, a nawet ci z wyższych sfer. Nie zdołała znaleźć dla mnie wystarczająco wyrafinowanego partnera, który by pasował do sukni, więc szłam jako jej towarzyszka.
Charles otworzył przede mną drzwi oldsmobile’a, Judith zaś przytrzymała dół mojej sukni. W drodze do centrum Charles, którego ojciec był chirurgiem na Macquarie Street, opowiadał o nadchodzącym czarno – białym balu w Trocadero. Jego matka znajdowała się w komitecie organizacyjnym. Judith opowiadała mi o tym balu. Było to największe wydarzenie towarzyskie wśród elit i okazja dla świeżo upieczonych mężatek do ponownego zaprezentowania ich ślubnych sukien. Za najpiękniejsze białe lub czarne suknie przyznawano nagrody i Judith twierdziła, że wiele kobiet już przygotowało sobie stroje. Jeśli wybór gości rzeczywiście zależał od matki Charlesa, było pewne, że Judith dostanie zaproszenie – jeśli jego matka ją zaaprobuje. Projektantka powiedziała mi, że budynek, w którym ma pracownię, należy do jej rodziców. Mieszkała nad pracownią, drugie piętro wynajmowała. Jej ojciec był bogatym prawnikiem, jednak dziadek pracował jako krawiec i rodzinie brakowało tego, co Judith określała tajemniczą nazwą „znajomości”.
Źle się czułam ze świadomością, że Judith wykorzystuje Charlesa. Wydawał się miły. Przeszkadzał mi jednak fakt, że jego matka mogłaby nie zaaprobować tak czarującej dziewczyny jak Judith. W Szanghaju, jeśli się miało pieniądze i chęć, by je trwonić, wszędzie było się mile widzianym, jedynie zamknięte brytyjskie kręgi zawracały sobie głowę historią rodziny i tytułami. Zrozumiałam, że australijska śmietanka towarzyska jest bardzo różna od tej, którą znałam, i zaczęło mnie zastanawiać, w co się pakuję.
Klub Chequers leżał przy Goulburn Street, ale w przeciwieństwie do Moskwy – Szanghaju mieścił się poniżej poziomu ulicy. W chwili, gdy postawiłam stopę na schodach, Judith popatrzyła na mnie z uśmiechem i zrozumiałam, że przedstawienie się zaczyna. Choć kilka kobiet odwróciło ku mnie głowy, by podziwiać sukienkę, żaden z fotografów nie zrobił zdjęcia. Podsłuchałam jednak, jak któryś z nich mówi:
– Ej, czy to nie ta amerykańska gwiazdka?
– Nie zwracaj uwagi na fotografów. – Judith ujęła mnie pod łokieć. – Jeśli cię nie znają, nie zrobią ci zdjęcia. Widziałaś te kobiety podziwiające suknię? Jesteś królową balu.
Klub był wypełniony do granic możliwości. Wszędzie dostrzegałam norki i lisy, jedwabny brokat, szyfon, taftę. Nie oglądałam takich tkanin od czasów Moskwy – Szanghaju. Jednak tłum w Checquers różnił się od tamtego tłumu. Radosna paplanina i promienny wygląd nie kryły w sobie tajemnic, które można było wyczuć w mieszkańcach Szanghaju. Australijczycy nie wyglądali na ludzi żyjących na krawędzi fortuny lub ruiny. Może zresztą tylko mi się tak wydawało.
Zaprowadzono nas do stolika nieopodal parkietu i sceny. Judith szepnęła mi później, że to miejsce świadczyło o niemałych wpływach matki Charlesa.
– Może zobaczymy Adama. – Judith przyglądała się ludziom w tłumie. – Chyba wpadła mu w oko córka jednego z trenerów.
– Jak się tu dostał? – spytałam.
– Och, wiem, że wygląda jak nie przebierający w środkach reporter, ale ma odpowiednie podejście do ludzi. – Uśmiechnęła się. – Zdołał nawiązać sporo użytecznych znajomości.
Znowu to słowo.
Rozległy się werble, reflektor omiótł pomieszczenie i zatrzymał się na mistrzu ceremonii, australijskim komiku Samie Millsie, ubranym w czerwony garnitur z aksamitu z białym goździkiem w klapie. Poprosił gości, by zajęli miejsca, i rozpoczął przemowę:
– Szanowni państwo, nasza dzisiejsza wykonawczyni ma pojemność płuc większą niż Carbine i Pharlap razem wzięte…
Widownia wybuchnęła śmiechem. Charles pochylił się ku mnie i wyjaśnił, że to imiona dwóch najwspanialszych koni wyścigowych w Australii. Byłam mu wdzięczna, gdyby nie on, nie zrozumiałabym żartu.
Sam oznajmił, że Louise Tricker trafiła do Australii po udanym sezonie w Las Vegas i że powinniśmy zgotować jej gorące przyjęcie. Światła przygasły, a reflektor oświetlił Louise w drodze do pianina. Niejedna osoba na widowni jęknęła. Wszyscy spodziewali się kobiety, jednak potężnie zbudowana osoba za klawiaturą, z obciętymi na jeża włosami i w garniturze w paski, wyglądała jak stuprocentowy mężczyzna.
Uderzyła w klawisze i zaczęła śpiewać, znowu zdumiewając zebranych. Miała wyjątkowo kobiecy głos. Zanim umilkły początkowe akordy jazzowego standardu, widownia jadła Louise z ręki.
– Będzie jak ja chcę, jak ja chcę, nie jak ty – śpiewała Louise, nie oszczędzając pianina i wyprzedzając gitarzystę i perkusistę. Grała bardzo żywiołowo, i choć widywałam lepszych muzyków w Moskwie – Szanghaju, nigdy dotąd nie spotkałam się z wykonawczynią o takiej osobowości. Może z wyjątkiem Iriny.
– Jak się dzisiaj mamy? – zawołała Louise po pierwszej piosence. Połowa widowni milczała, ale druga wykrzyknęła:
– Dobrze, Louise. A ty? Judith zachichotała mi w ucho.
– Ludzie z teatru i wyścigów kontra śmietanka towarzyska – wyjaśniła.
– Jacy muzycy zwykle tu występują? – zapytałam ją.
– Zazwyczaj śpiewacy kabaretowi.
Louise rozpoczęła następny utwór, tym razem latynoski. Usiadłam wygodnie i pomyślałam o Irinie. Jeśli w Chequers występowali artyści kabaretowi, może powinna przyjść na przesłuchanie. Była równie dobra jak niektóre z najlepszych amerykańskich i europejskich gwiazd tego gatunku występujących w Moskwie – Szanghaju. Jeśli pokochali ją Australijczycy z małego miasteczka, to chyba Sydney też ją doceni?
Po ostatniej piosence, mieszance scata i swingu, piosenkarka zerwała się ze stołka i ukłoniła. Zgotowano jej owacje na stojąco.
Niezależnie od aparycji Louise, chyba nikt nie mógł zaprzeczyć, że dała znakomity występ.
O północy na scenę wyszedł zespół i ludzie ruszyli na parkiet – albo ulżyło im, że Louise Tricker już skończyła, albo buzowało w nich tyle adrenaliny, że musieli jakoś się jej pozbyć.
Przyglądałam się wchodzącym na parkiet parom; było wśród nich bardzo niewielu dobrych tancerzy. Zauważyłam mężczyznę, który tak płynnie przebierał stopami, że jego korpus zdawał się tkwić w miejscu, i kobietę stąpającą tak lekko, że przypominała piórko na wietrze. Romantyczna muzyka przywodziła na myśl Moskwę – Szanghaj. Pomyślałam o tym, jak tańczyłam z Dymitrem w tych ostatnich dniach, gdy wybaczyłam mu romans z Amelią.
Jak bliski mi się wtedy wydawał. O wiele bardziej, niż kiedy byliśmy młodsi i tuż po ślubie. Zastanawiałam się, czy z Dymitrem moje życie na uchodźstwie byłoby łatwiejsze. Drgnęłam. Czyż nie po to ludzie biorą ślub? Żeby podtrzymywać się na duchu?
Zaczęłam myśleć, że nasz związek był złudzeniem pod każdym względem. Przecież w innym wypadku Dymitr nie zrezygnowałby ze mnie tak łatwo, prawda?
– Witam – usłyszałam znajomy głos.
Uniosłam wzrok i ujrzałam uśmiechniętego Adama Bradleya.
– Podobał ci się występ? – zapytał go Charles.
– Owszem – powiedział. – Chociaż nie mam przekonania do kobiet, które mogłyby pokonać mnie w zapasach.
– Daj spokój – roześmiała się Judith. – Co się stało z twoją dziewczyną z wyścigów?
– Cóż, miałem nadzieję że Ania ze mną zatańczy, a ona będzie zazdrosna. – Adam przyjrzał się mojej sukni.
– Jeśli jej ojciec się o tym dowie, skończysz ze złamanym nosem, Adam – stwierdziła Judith. – Pozwolę Ani zatańczyć z tobą tylko dlatego, że to dobra okazja do zaprezentowania sukni.
Adam zaprowadził mnie na zatłoczony parkiet. Odpędziłam od siebie smutne myśli o Dymitrze. Nie miało sensu psuć sobie wieczoru żalami nad czymś, czego nie mogłam zmienić, a ponura mina nie pasowała do sukni, która przyciągała pełne podziwu spojrzenia pozostałych tancerzy. Wyróżniała się kolorem na tle innych czarnych, białych i pastelowych sukienek. W światłach klubu szyfon lśnił niczym perła.
– Przebywanie w twoim towarzystwie dobrze wpłynie na moją karierę. – Adam rozejrzał się wokół. – Wszyscy się na nas gapią.
– Mam nadzieję, że nie z powodu rozpiętego suwaka – zażartowałam.
– Poczekaj, sprawdzę. – Przesunął dłonią po moich plecach i położył ją bardzo nisko.
– Adam! – Sięgnęłam i poprawiłam jego rękę. – To nie była zachęta.
– Wiem. – Uśmiechnął się. – Nie chcę ściągać sobie na głowę gniewu Judith i Betty.
Zespół zaczął grać wolniejszy utwór i Adam już miał mnie poprowadzić, gdy nagle usłyszałam jakiś głos z boku:
– Mogę prosić o następny taniec?
Uniosłam wzrok i ujrzałam starszego mężczyznę o szerokich brwiach i kwadratowej szczęce. Wystająca dolna warga upodabniała go do życzliwego buldoga. Oczy Adama niemal wyskoczyły z orbit.
– Eee, jasne – odparł. Ze sposobu, w jaki mnie trzymał, wywnioskowałam jednak, że nie jest zachwycony.
– Nazywam się Harry Gray – przedstawił się mężczyzna, prowadząc mnie z wdziękiem w tańcu. – Żona wysłała mnie tutaj z dwoma poleceniami: miałem uwolnić panią od Adama Bradleya i dowiedzieć się, kto szył pani suknię.
Ruchem brody pokazał mi kobietę przy stoliku nieopodal parkietu.
Miała na sobie suknię słomkowego koloru z wyszywaną pajetkami górą, siwe włosy zaczesała w kok na karku.
– Dziękuję – powiedziałam. – Chętnie poznam pana żonę.
Kiedy taniec się skończył, Harry poprowadził mnie do stolika, gdzie czekała na nas jego małżonka. Przedstawiła się jako Diana Gray, redaktorka działu kobiecego w „Sydney Herald”. Kątem oka ujrzałam jakiś ruch, a kiedy zerknęłam w tamtą stronę, zobaczyłam, że Judith gapi się na mnie znad menu, z kciukiem wyciągniętym do góry.
– Jak się pani miewa, pani Gray? – powiedziałam. – Nazywam się Ania Kozłowa. Dziękuję, że wysłała pani męża na ratunek.
– Wszystko, byle uratować tak piękną dziewczynę ze szponów Adama Bradleya. Może pani usiądzie, Aniu?
Z trudem oderwałam oczy od Diany. Była przepiękną kobietą.
Nie miała makijażu, oprócz odrobiny ciemnoczerwonej szminki, a w jej głosie pobrzmiewał wyraźny akcent, który wzięłam za angielski. To, że prawidłowo wymówiła moje imię, zrobiło na mnie wrażenie.
– Adam to mój sąsiad – wyjaśniłam jej. – Mieszka nade mną.
– Mieszka pani na Potts Point? – Harry usiadł obok mnie, plecami do parkietu. – To w pobliżu Cross. Pewnie wie pani wszystko o bohemie. Zatem nie czuła się pani zbyt zaszokowana dzisiejszym występem?
W Moskwie – Szanghaju widywałam bardziej nieprzyzwoite rzeczy, ale nie podzieliłam się z nim tym spostrzeżeniem.
– No cóż, jestem pewna, że po występie Louise Tricker mnóstwo ludzi umknie pod bezpieczne skrzydła klubów Prince’s i Romano’s – stwierdziła ze śmiechem Diana.
– Co jakiś czas dobrze poczuć wstrząs. – Harry oparł dłonie na stole. – Temu krajowi przydałby się porządny kopniak. Cudownie, że kierownik tego klubu postanowił zaryzykować.
– Mój mąż to prawdziwy patriota i ukryty buntownik z bohemy – wyjaśniła Diana. – Jest bankierem.
– Cha! – zaśmiał się Harry. – Proszę opowiedzieć mojej żonie o sukience. To ją z pewnością zainteresuje.
– Zaprojektowała ją Judith James – odparłam, zerkając na Harry’ego. – To Australijka.
– Naprawdę? – Diana wstała i pomachała komuś po drugiej stronie parkietu. – Nie słyszałam o niej, ale chyba powinniśmy zamieścić zdjęcie sukni w gazecie.
Dziewczyna z krótkimi włosami i w kosztownym stroju przepchnęła się do stolika, ciągnąc za sobą fotografa. Serce zamarło mi w piersi. Chyba nawet Judith nie liczyła na zdjęcie w gazecie.
– Chcemy zdobyć zdjęcie Morleyów, zanim wyjdą – wyjaśniła dziewczyna Dianie. – Jeśli je przegapimy, będziemy jedyną gazetą bez tej fotografii.
– W porządku, Caroline, ale najpierw zrób zdjęcie Ani w tej pięknej sukni – powiedziała Diana.
– Jakiej Ani? – zapytała dziewczyna, nawet na mnie nie patrząc.
– Kozłowej – odparła Diana. – Pośpiesz się, Caroline.
Caroline wydęła wargi jak nadąsane dziecko.
– Zostały nam tylko dwie klatki. Nie możemy sobie pozwolić na marnotrawstwo. I tak kolor nie wyjdzie w gazecie, a to największy atut tej sukienki.
– Największym atutem tej sukienki jest dziewczyna, która ma ją na sobie – stwierdziła Diana. Wypchnęła mnie na parkiet i upozowała z Harrym. – Dzięki temu obejmiesz całą suknię – wyjaśniła fotografowi.
Robiłam co w mojej mocy, żeby nie zmarnować ujęcia. Spojrzałam na stolik Judith i Charlesa. Judith nie mogła usiedzieć na krześle i wymachiwała rękami.
Potem, już w pracowni, kiedy przebierałam się w swoją bawełnianą sukienkę, nalała nam po kieliszku brandy.
– Kopciuszek po balu – westchnęłam.
– Byłaś boska, Aniu. Dziękuję ci. Sukienkę dam ci w prezencie. Tylko niech poleży tu jeszcze z tydzień na wypadek, gdyby ktoś chciał ją obejrzeć.
– Nie mogę uwierzyć, że trafi do gazet – westchnęłam.
Judith drgnęła na fotelu i uniosła kieliszek.
– Nie spodziewałam się, że aż tyle osiągniemy. Nie wtedy, kiedy pieczę nad wszystkim sprawowała ta suka Caroline, redaktorka rubryki towarzyskiej.
Usiadłam obok Judith i wsunęłam buty.
– O kim mówisz? – zapytałam.
– Caroline Kitson nie umieszcza w swojej rubryce nikogo, kto nie zaspokoi jej ambicji. Bardzo się cieszę, że Diana Gray cię polubiła. Będzie opowiadała o tobie i sukni, a to dobre dla nas wszystkich.
Pocałowałam Judith na dobranoc i wróciłam do domu. Nogi bolały mnie od tańca, powieki opadały ze zmęczenia. Kiedy wśliznęłam się w ciemnościach do sypialni, Irina usiadła na łóżku i zapaliła światło.
– Nie chciałam cię obudzić – powiedziałam ze skruchą.
– Nie obudziłaś. – Uśmiechnęła się do mnie. – Nie mogłam zasnąć, więc postanowiłam na ciebie zaczekać. Jak było?
Usiadłam na łóżku. Czułam się wyczerpana i chciałam spać, ale w ostatnich tygodniach spędzałam mnóstwo czasu z Judith i zupełnie zaniedbałam Irinę, więc miałam poczucie winy. Poza tym brakowało mi jej towarzystwa. Opowiedziałam jej o występie i Dianie Gray.
– Ten nocny klub wydaje się porządnym miejscem – stwierdziłam. – Powinnaś iść tam na przesłuchanie.
– Tak myślisz? – zastanowiła się Irina. – Betty zaproponowała mi, żebym śpiewała w barze w sobotnie popołudnia. Bar na King Street ma szafę grającą, Betty chce czegoś bardziej chwytliwego. Nawet zamierza kupić pianino, żeby babcia mogła grać.
Pomysł wydawał się znakomity, ale pamiętając o niedawnym zainteresowaniu Iriny Nowym Jorkiem, zastanawiałam się, dlaczego nie zareagowała z większym entuzjazmem na moją propozycję.
Rozumiałam, że chce pomagać Betty, ale równie dobrze mogła śpiewać w profesjonalnym nocnym klubie. Poradziłaby sobie z indywidualnymi występami. Była nie tylko piosenkarką, – miała w sobie coś z gwiazdy oraz więcej kobiecości i seksapilu niż Louise Tricker.
– Aniu, muszę ci coś powiedzieć – oznajmiła.
Jej wahanie mnie zaniepokoiło. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że znowu zacznie mówić o wyjeździe do Ameryki, chociaż wydawała się szczęśliwa w Australii.
– Nie chcę, żeby Betty wiedziała, dobrze? Jeszcze nie teraz.
– W porządku. – Poczułam ucisk w gardle.
– Witalij i ja jesteśmy w sobie zakochani.
Jej wyznanie zupełnie mnie zaskoczyło. Patrzyłam na nią w milczeniu. Wiedziałam, że dobrze dogaduje się z Witalijem, ale nie przypuszczałam, że będzie z tego coś więcej niż przyjaźń.
– Wiem. Dziwi cię to – stwierdziła. – Jest niemądry i niezbyt przystojny. Ale jest uroczy i go kocham.
Błysk w jej oku uświadomił mi, że to prawda. Ujęłam dłoń Iriny.
– Nie mów tak – odezwałam się. – Bardzo lubię Witalija. Po prostu mnie zaskoczyłaś. Nigdy nie mówiłaś, że ci się podoba.
– Powiedziałam ci teraz – zauważyła z uśmiechem.
Kiedy Irina zasnęła, zamknęłam oczy i także usiłowałam zapaść w sen, ale nie mogłam odpędzić od siebie galopujących myśli. Skoro Irina zakochała się w Witaliju, życzyłam jej szczęścia. Czułam, że kiedyś obdarzy kogoś uczuciem i wyjdzie za mąż. Tylko co ze mną?
Tak bardzo zajęło mnie wiązanie końca z końcem i tęsknota za przeszłością, że zupełnie zapomniałam o przyszłości. Przed moimi oczami pojawiła się twarz Dymitra. Dlaczego tak dużo o nim myślałam tego wieczoru? Czyżbym nadal go kochała? Zdradził mnie dla łatwego życia w Ameryce, ale kiedy usiłowałam wyobrazić sobie, jak zakochuję się w innym, na samą myśl zaciskałam zęby aż do bólu. Co zrobię po odejściu Iriny? Zostanę zupełnie sama.
Judith miała rację co do redaktorki kroniki towarzyskiej i fotografii. Następnego dnia przejrzałam poranne i popołudniowe wydanie „Sydney Herald”, ale nie znalazłam swojego zdjęcia. Zastanawiałam się, czemu Diana nie jest bardziej stanowcza w stosunku do swojej podwładnej. Po pracy wstąpiłam do księgarni na Cross, żeby znaleźć coś nowego do czytania. Wiedziałam, że teraz, gdy Irina zajęła się Witalijem, będę miała mnóstwo czasu. Wybrałam australijskie wiersze i kupiłam słownik, po czym powlokłam się bulwarem, spoglądając na pary w kawiarniach i barach, aż w końcu wróciłam do domu.
Po wejściu do mieszkania ze zdumieniem ujrzałam w pokoju gościnnym Adama. Rozmawiał z Betty.
– No proszę, kto przyszedł. – Betty wstała i objęła mnie ramieniem. – Wygląda na to, że wczoraj wywarłaś na kimś wielkie wrażenie.
Zerknęłam na Adama, niepewna, czy jest mu przykro z powodu naszego przerwanego tańca, ale on tylko uśmiechał się do mnie.
– Aniu – zaczął. – Diana Gray kazała mi wybadać, czy interesowałaby cię praca dla niej. Szukają asystentki do działu kobiecego.
W ciągu ostatniej doby spotkało mnie tyle niespodzianek, że już przestałam reagować, jednak od razu pomyślałam o Betty i jej barze. Praca w biurze była lepsza od kelnerowania, posada w gazecie wydawała się szczególnie interesująca. Betty jednak traktowała mnie bardzo przyzwoicie, nie mogłam jej tak po prostu zostawić.
Odwróciłam się do niej i wyraziłam na głos swoje wątpliwości.
– Nie bądź niemądra – stwierdziła. – To fantastyczna okazja. Jak mogłabym cię zatrzymywać? Pułkownik Brighton ostrzegł mnie, że ktoś się pozna na twojej bystrości i sprzątnie mi cię sprzed nosa.
– Na razie nie dostaniesz tyle co u Betty – wtrącił Adam. – Ale to dobry początek.
– Jak sobie poradzisz w barze? – zapytałam Betty.
– Angielski Iriny jest już całkiem dobry – powiedziała. – Myślę, że czas, aby wyszła z kuchni.
– Widzisz, Aniu, Irina się ucieszy – dodał Adam.
– Och. – Starałam się zrobić niewinną minę. Wiedziałam, że robię Irinie niedźwiedzią przysługę.
Judith była bardzo podniecona, kiedy przekazałam jej nowinę dała mi czarno – białą sukienkę na spotkanie z Dianą.
– Jest twoja – stwierdziła. – Uszyję ci też kostium do pracy.
– Zapłacę ci – powiedziałam.
– Nie, nie zapłacisz! – Roześmiała się. – To, jak sądzę, ostatnie stroje, które mogę ci podarować. Na pewno „Sydney Herald” ma jakieś zasady dotyczące nieprzyjmowania prezentów. Nie zapomnij o mnie, kiedy będziesz na szczycie, dobrze?
Przyrzekłam jej, że nie zapomnę.
Następnego ranka spotkałam się z Adamem na schodach, miał zabrać mnie do biura gazety na Castlereagh Street.
– Mój Boże – westchnął, zlustrowawszy moją suknię. – Wyglądasz jak dziedziczka, która właśnie wyrusza w morską podróż. Inne dziewczyny będą ci zazdrościć. Myślę jednak, że Diana doceni twój wybór.
Sądziłam, że pojedziemy tramwajem, ale Adam gwizdnął na taksówkę.
– Nie chcę, żebyś pogniotła sobie sukienkę. Poza tym jak bym wyglądał, gdybym zmuszał damę do podróży tramwajem?
Taksówka podjechała do krawężnika, usiedliśmy z tyłu. Adam zdjął kapelusz i rzucił go na kolana.
– W dziale kobiecym obowiązują pewne reguły. Wkrótce sama je odkryjesz – powiedział. – Ale dam ci parę wskazówek, żebyś nie popełniła jakiejś gafy.
– Jasne.
– Po pierwsze, dobrze zaczęłaś, już masz po swojej stronie Dianę. Skoro cię lubi, to świetnie. Musiałabyś zrobić coś naprawdę strasznego, żeby zmieniła zdanie. Poza tym to porządna kobieta, Zdobyła szacunek, jak najlepiej wykonując swoją pracę. Po drugie, trzymaj się z dala od Caroline Kitson, redaktorki rubryki towarzyskiej, i Ann White, redaktorki rubryki o modzie. To wredne suki.
Wyjrzałam przez okno na William Street, a potem przeniosłam wzrok na Adama.
– Judith mówiła to samo o Caroline. Zauważyłam, że Caroline nieszczególnie szanuje Dianę, chociaż to jej szefowa.
Adam podrapał się za uchem.
– Dużo przemawia za Dianą. Po pierwsze, jest Angielką, a to, jak już zapewne zdążyłaś zauważyć, sporo znaczy w tym kraju. Jest też dobrą dziennikarką, ma swój styl i dobry gust. Potrafi odróżnić krepdeszyn od żorżety i Wedgwooda od Royal Doulton. Nie ma jednak ugruntowanej pozycji towarzyskiej. Pochodzi z akademickiej rodziny, ale nie należy do śmietanki towarzyskiej.
Taksówka zatrzymała się nieopodal Hyde Parku.
– Skąd pochodzą Caroline i Ann? – zapytałam. Miałam wątpliwości co do pracy z niesympatycznymi ludźmi. Już Amelia dość się na mnie nawyżywała.
– Z najlepszych australijskich rodzin. Rodzina Caroline zbiła fortunę na wełnie, jej matka zasiada w każdym ważnym komitecie stąd do Bellevue Hill. Caroline nie pracuje z konieczności, po prostu chce zaimponować innym pannom z towarzystwa. Teraz wszyscy muszą się jej podlizywać.
– A Ann?
– Jest niewiele lepsza.
Taksówka minęła sklep Dawida Jonesa na Elizabeth Street, zbliżaliśmy się do celu podróży. Otworzyłam puderniczkę i przejrzałam się w lusterku. Już wcześniej postanowiłam pójść w ślady Diany i umalować się bardzo dyskretnie.
– Dlaczego Diana obawia się Caroline? – Czułam, że musi istnieć jakiś powód, dla którego Caroline zlekceważyła polecenie Diany dotyczące mojego zdjęcia.
– Nie tyle się obawia, ile jest wobec niej ostrożna. Diana ciężko pracowała na swoją pozycję, ale jeśli Caroline zacznie rozpowiadać nieprzyjemne historyjki, to się może źle skończyć.
Taksówka zahamowała przed budynkiem w stylu art deco z napisem „The Sydney Herald” wygrawerowanym w brązie. Adam zapłacił kierowcy.
– Czy powinnam wiedzieć o tej pracy coś jeszcze, zanim ją przyjmę? – wyszeptałam do Adama.
– „Sydney Herald” ma zwyczaj zwalniać kobiety, kiedy wychodzą za mąż – odparł. – Diana stanowi wyjątek, bo trudno by ją było zastąpić.
– Nie planuję zamążpójścia – poinformowałam go.
Zachodziłam w głowę, co się stanie, jeśli poznają prawdę o Dymitrze. Jak „Sydney Herald” traktował porzucone żony?
– Skoro tak, masz całkiem niezłe szansę na awans, bo każda dziewczyna nad tobą szuka męża. – Obdarzył mnie uśmiechem.
– Rozumiem – mruknęłam.
Staliśmy w grupce ludzi czekających na windę.
– Jest coś jeszcze – oznajmił Adam.
– Co? – zapytałam, niepewna, czy chcę usłyszeć więcej.
– Będziesz pierwszą Nową Australijką w dziale kobiecym.
Przeszył mnie dreszcz, od kręgosłupa aż po czarno – białe buty. Przypomniałam sobie dziewczyny wyśmiewające mój akcent w barze Betty.
– To chyba kiepsko, prawda?
– Nie. – Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu. – Chciałem przez to powiedzieć: Gratuluję!
Przyjęłam posadę asystentki w dziale kobiecym „Sydney Herald” i od następnego dnia przystąpiłam do pracy. Poza Caroline i Ann, bladą dziewczyną, która wiązała sobie włosy w ciasny ogon, była tam jeszcze Joyce, sekretarka Diany, i trzy reporterki: Suzanne, Peggy i Rebecca. Diana miała własny gabinet, ale zazwyczaj zostawiała otwarte drzwi. Caroline i Ann się zamykały i musiałam zaglądać przez szybkę i zgadywać, czy mogę im przeszkodzić. Przez większość czasu Ann wpatrywała się w zdjęcia, podczas gdy Caroline plotkowała przez telefon, – na tym w zasadzie polegała jej praca.
Ja miałam zajmować się spisywaniem na tablicy wydarzeń tygodnia i nazwisk przydzielonych do nich osób. Te wydarzenia oznaczały wesela, tańce, bale, przybycie lub odpłynięcie liniowców oceanicznych, mecze polo i tenisa. Zazwyczaj zajmowały się nimi młodsze reporterki, poza bardzo ważnymi albo spektakularnymi okazjami, na które delegowano Dianę albo Caroline.
Poza codziennym przekazywaniem artykułów do opracowania redakcyjnego, sortowaniem poczty i parzeniem herbaty dla personelu, odpowiadałam za rozsyłanie wykrojów ubrań zamieszczanych w gazecie i przeglądaniu przepisów przysyłanych przez czytelników rubryki: „Gotuj sam”.
Adam trafnie opisał stosunki panujące w redakcji. Miesiąc później, kiedy wszystkie poszłyśmy na lunch z okazji urodzin Diany, odkryłam, gdzie jest moje miejsce.
Romano było ulubioną restauracją Diany. Ten modny lokal prowadził rudowłosy Włoch, Azzalin Romano, był tam parkiet i klimatyzacja, wszędzie lustra i wazony pełne orchidei. Kiedy się pojawiłyśmy, szef kelnerów natychmiast z wdziękiem pod – biegł do Diany, stałej klientki. Zerknął na moją czarno – białą sukienkę od Judith i posadził mnie obok Diany, naprzeciwko Caroline, a Ann po mojej prawej stronie. Joyce i inne reporterki siedziały według wieku. Stoliki były okrągłe, więc i tak dało się rozmawiać bez względu na miejsce, jednak Caroline z niedowierzaniem wpatrywała się w kelnera. Już miałam jej zaproponować zamianę, kiedy Diana zacisnęła dłoń na moim nadgarstku.
– Zasmakuje ci tutejsza kuchnia – powiedziała. – Romano słynie z sosów. Zamów, co chcesz. Dziś ja stawiam.
Ku mojemu zdumieniu takie usadzenie najwyraźniej nie przeszkadzało Ann. Ze swojej pozycji doskonale widziała, kto jeszcze je dziś lunch w restauracji.
– Popatrzcie tylko – powiedziała. – Panna Catherine Moore i panna Sarah Denison jedzą dziś razem. Może panna Moore pociesza przyjaciółkę po jej zerwanych zaręczynach z najstarszym synem sir Morleya?
Po daniu głównym Ann raczyła się do mnie odezwać.
– Co myślisz o rozkładówce z wiosenną modą? – zapytała.
– Wspaniała – odparłam. – Nie można spudłować z Diorem.
Ze sposobu w jaki zmrużyła oczy, wywnioskowałam, że jest zadowolona.
– Jutro idę powitać w porcie statek „Himalayan”, mam przeprowadzić wywiad z panną Joan Potter i panną Edwiną Page. Wracają po półrocznym pobycie w Paryżu i Londynie, na pewno przywiozły ze sobą jakieś piękne stroje.
Rozmawiała ze mną wyłącznie dlatego, że byłam nowa i miała się przed kim popisać, ale i tak jej słuchałam. Przynajmniej się do mnie odzywała. Caroline nigdy tego nie robiła. Zazwyczaj spoglądała gdzieś nad moją głową, kiedy podawała mi swój tekst albo kiedy przynosiłam jej herbatę.
– Widziałaś prace projektantki Judith James? – spytałam Ann.
– Jej ubrania są równie piękne jak Diora, za to wyjątkowe.
– Tak, widziałam. – Wbiła wzrok w tiramisu, które postawił przed nią kelner. Uszczknęła kęs, po czym odsunęła talerzyk. – Ale to Australijka, prawda? Nie będzie z niej żadnego pożytku dla, naszych czytelniczek.
– Dlaczego? – Starałam się mówić pozornie obojętnym tonem.
– Czytelniczki postrzegają australijskie projekty jako… no wiesz… poślednie. Nie chodzi o gorszą jakość, tylko nie kojarzą się z niczym klasycznym ani egzotycznym, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Byłam zdumiona, że ktoś, kto jest Australijką w drugim pokoleniu, tak lekceważy własny kraj, ale po chwili przypomniałam sobie, że i ona, i Caroline zawsze mówiły o Anglii jako o swoim domu.
– O kim rozmawiacie? – spytała Caroline, pożerając swój budyń daktylowy.
– O Judith James – wyjaśniła jej Ann. – Projektantce.
– A, o tej przyjaciółce Ani – zauważyła Caroline. – Tej, która szyje krzykliwe stroje w neohollywoodzkim stylu.
Oblałam się rumieńcem. Caroline zauważyła moją reakcję i na jej twarzy wykwitł uśmieszek wyższości. Diana rozmawiała z Joyce o katalogu od Davida Jonesa, ale na moment umilkła w połowie zdania. Zastanawiałam się, czy słucha naszej rozmowy. Ann ignorowała mnie przez resztę posiłku, zakładając, że przyjazna pogawędka ze mną deprecjonuje ją w oczach Caroline. Co pewien czas zerkałam na profil Caroline. Miała dwadzieścia pięć lat, ale przez mocną szczękę wyglądała starzej. Włosy mysiego koloru obcięła na nudnego pazia, nie wydawała się szczególnie piękna ani bystra i mimo kosztownych strojów brakowało jej klasy. Nawet nie była sympatyczna, a jednak żywiła przekonanie, że góruje nad wszystkimi. Jej pewność wydała mi się dziwaczna i zarazem odpychająca.
Zanim tego wieczoru wyszłam z pracy, Diana zawołała mnie do swojego gabinetu. Była to jedna z tych rzadkich okazji, gdy zamknęła za sobą drzwi.
– Skarbie, chciałam ci tylko powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że tu pracujesz – oznajmiła. – Jesteś ozdobą tego biura. Przykro mi, że Caroline potraktowała cię tak nieprzyjemnie. To tyranka. Ignoruj ją.
Lunch trochę pogorszył moje samopoczucie, ale pochwały Diany wprawiły mnie w lepszy nastrój.
– Dziękuję – powiedziałam.
– Myślę, że sukienki Judith należałoby określić jako przepiękne – stwierdziła. – Zadzwonię do niej i zapytam, jaką długość przewiduje na ten sezon. Potem zacytuję ją w swojej rubryce. To ruszy z miejsca jej karierę. Nadal najwięcej pań czyta moją rubrykę. Nie wszystkie gustują w ploteczkach.
– Diano, bardzo ci dziękuję! – Starałam się mówić cicho, żeby reszta mnie nie słyszała.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparła. – A teraz bierz się do roboty i zrób weselszą minę.
W drodze do domu wstąpiłam do baru. Wszyscy klienci byli obsłużeni, więc zajrzałam do kuchni. Irina stała przy ladzie do wydawania posiłków i obserwowała ludzi, Witalij zaś czyścił rondel.
– Mamy jakieś wiadomości od Betty i Ruseliny? – zapytałam.
Oboje się odwrócili.
– Jeszcze nie – zaśmiał się Witalij. – Jednak wciąż liczymy na pocztówkę.
Betty odkryła sekret Witalija i Iriny, zanim jeszcze zdecydowali się go wyjawić. Zamiast wpaść w złość, była zachwycona łączącym ich uczuciem.
– To moja szansa na półemeryturę – stwierdziła. – Tom i ja wciąż planowaliśmy wakacje, ale nigdy nie wyjechaliśmy. Teraz nauczę was, jak zajmować się barem, i zrobię sobie wolne. Kiedyś, w przyszłości, możecie odkupić ode mnie lokal. To dobry biznes, niezły na początek.
Na pierwsze wakacje Betty i Ruselina pojechały pociągiem na południowe wybrzeże.
– Jak myślisz, co tam robią? – zapytałam Witalija.
– O ile wiem, łowią ryby – wtrąciła Irina.
– Raczej emerytów – mruknął Witalij.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
– Jak wam dzisiaj szło? – zainteresowałam się.
– Ruch non stop. – Irina podniosła szmatkę i przetarła stół.
– Teraz się trochę uspokoiło. Kiedy wróci Betty, będziemy chyba musiały zatrudnić jeszcze jedną kelnerkę.
– Chcesz coś zjeść? – zatroszczył się o mnie Witalij.
– Nie. – Pokręciłam przecząco głową. – Jadłam wielki lunch.
– Teraz to dziewczyna z towarzystwa – roześmiała się Irina.
– Mam nadzieje, że nie – mruknęłam.
– Poważnie? – Irina uniosła brwi.
– Poważnie.
Do baru weszła jakaś para i Irina pobiegła ich obsłużyć. Usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam, jak Witalij dzieli kurczaka na porcje.
– Nie możesz dopuścić do tego, żeby te dziewczyny obrzydziły ci pracę. – Zerknął na mnie przez ramię. – Jesteś silniejsza od nich. Dziś po południu rozmawiałem o tym z Iriną.
Irina przechyliła się przez ladę i przekazała zamówienie Witalijowi.
– Mówiłem Ani, żeby nie przejmowała się tymi dziewczynami w pracy – powiedział. Przeczytał zamówienie i wyciągnął z lodówki butelkę mleka. – Jest twarda. Bardziej australijska niż one.
Roześmiałam się. Irina spojrzała na mnie i skinęła głową.
– To prawda, Aniu. Kiedy poznałam cię na Tubabao, byłaś cicha i zamknięta w sobie. Zmieniłaś się.
Witalij przyrządził dwa czekoladowe koktajle mleczne i podał je Irinie.
– Uwielbia australijskie rośliny, czyta australijskie książki, nosi australijskie ubrania, chodzi do australijskich nocnych klubów. Jest jedną z nich – zauważył.
– Nie jestem jedną z nich – zaprzeczyłam. – Po prostu bardziej niż oni kocham ten kraj. Oni wszyscy zakochali się w Anglii.
W gazecie pracowała jeszcze jedna kobieta z towarzystwa, ale w niczym nie przypominała Caroline ani Ann. Nazywała się Berta Osborne i prowadziła rubrykę kulinarną. Bertha była okrągłą kobietą o rudych loczkach ciasno skręconych przy skroniach. Zajmowała się tą rubryką, gdyż uwielbiała gotowanie i przychodziła do redakcji raz lub dwa w tygodniu, aby zerknąć na przepisy i redagować teksty. Zawsze miała uśmiech na twarzy i miłe słowo dla każdego, od windziarza przez bufetową do samego właściciela „Sydney Herald”, sir Henry’ego Thomasa.
– Aniu, powiem Dianie, że powinna cię awansować. Jesteś najbystrzejsza z nich wszystkich – szeptała do mnie za każdym razem, gdy wręczałam jej przepisy zbierane przez cały tydzień.
W całym biurze nie zadawała się jedynie z Caroline i Ann.
– To jak gadanie do ściany – usłyszałam kiedyś, gdy rozmawiała z Dianą.
Diana powiedziała mi, że Bertha nie tylko udziela się w rozmaitych akcjach charytatywnych, ale także co tydzień organizuje zbiórki jedzenia dla biednych rodzin w mieście. Kiedy przychodziła do biura, miałam wrażenie, że ktoś otworzył okno i wpuścił świeże powietrze.
Pewnego wieczoru, mniej więcej po roku od mojego debiutu w gazecie, Bertha zapytała, czy mogę chwilę zostać, żeby pomóc jej wybrać przepisy do specjalnego niedzielnego wydania. Z zadowoleniem przyjęłam propozycję. Chciałam nauczyć się jak najwięcej o układzie graficznym i redagowaniu, poza tym lubiłam towarzystwo Berthy.
Caroline wyszła wcześniej wybrać sobie sukienkę na dzisiejsze ważne przyjęcie w Prince’s. Joyce wyjechała na wakacje z mężem I dziećmi. Ann i inne reporterki poszły już do domu. Rebecca, Suzanne i Peggy mieszkały godzinę drogi od miasta, więc w miarę możliwości starały się wychodzić o czasie. Diana czekała na Harry’ego. Miała na sobie koktajlową suknię, gdyż dziś wypadała rocznica ich ślubu, i Harry obiecał zabrać ją w jakieś wyjątkowe miejsce.
Bertha przeglądała teczkę z przepisami i wybrała na przystawki łososia w galarecie i krakersy serowe na ostro, ale nie mogła zdecydować się na inne dania. Już miałam zaproponować cytrynowe bezy na deser, kiedy Diana odebrała telefon, a po chwili usłyszałyśmy jej przeraźliwy krzyk.
– Pod tramwaj! O Boże!
Widziałam, jak opada na fotel. Serce mocno biło mi w piersi. Oczami duszy ujrzałam Harry’ego leżącego gdzieś na poboczu drogi między Rose Bay a Castlereagh Street, kiedy usłyszałam, jak Diana mówi: „Caroline”.
Bertha i ja wpatrywałyśmy się w siebie. Diana odłożyła słuchawkę i podeszła do nas, blada jak płótno.
– Caroline wpadła pod tramwaj na Elizabeth Street!
Jęknęłam. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Nie lubiłam Caroline, ale nawet jej nie życzyłam śmierci pod kołami tramwaju.
– Przepraszam, nie chciałam was wystraszyć. – Diana złapała się za głowę. – Nie zginęła. Tramwaj ją potrącił. Trafiła do szpitala ze złamaną ręką i połamanymi żebrami.
Bertha zerwała się z krzesła i chwyciła Dianę za ramię.
– Chodź, przeżyłaś straszny szok – powiedziała. – Zaparzę ci herbaty.
– Ja się tym zajmę – zaproponowałam. – Wiem, gdzie wszystko leży.
Kiedy sypałam listki do imbryka, Diana usiłowała doprowadzić się do porządku.
– O Boże! – wykrzyknęła nagle. – Dziś wieczorem jest przyjęcie Denisonów. Zadzwonię do Ann i sprawdzę, czy mogłaby się tym zająć.
– Ja zadzwonię. – Bertha poklepała ją po ramieniu. – Gdzie numer?
Diana wskazała kartotekę na swoim biurku.
– Tam – powiedziała.
Przyniosłam Dianie herbatę, tymczasem Bertha usiłowała dodzwonić się do Ann. – Nikt nie odpowiada! – zawołała z gabinetu. – Spróbować z innymi dziewczynami?
Diana spojrzała na zegarek.
– Nie zdążą na czas. Zbyt daleko mieszkają. – Zaczęła obgryzać paznokieć, co bardzo do niej nie pasowało. – Jeśli odwołam naszą rocznicową kolację z powodu dwudziestych pierwszych urodzin panny z towarzystwa, Harry się ze mną rozwiedzie. To ja od wielu tygodni trajkotałam o naszej rocznicy – załkała.
Bertha odłożyła słuchawkę i wyszła z gabinetu Diany.
– Wyślij Anię – zaproponowała. – To urocza dziewczyna i znakomicie się prezentuje. Da sobie radę.
Diana wzruszyła ramionami. – Nie mogę – westchnęła. – Gdyby to było coś innego, natychmiast wysłałabym Anię. To jednak bardzo ważne wydarzenie. Przyjdzie tam sam sir Henry. Nie możemy pozwolić sobie na jakąkolwiek wpadkę.
– Zadzwoń do Stana w laboratorium fotograficznym – poradziła jej Bertha. – Powiedz mu, że potrzebujesz kogoś bardzo dobrego, kto wie, o co chodzi. Fotograf pomoże Ani. Wystarczy, że dziewczyna zanotuje nazwiska gości. Poradzi sobie z tym.
Diana raz jeszcze spojrzała na zegarek, a potem na mnie.
– Aniu, zrobisz to? Lepiej idź i wybierz sobie coś z szafy. Nie wpuszczą cię, jeśli się spóźnisz.
Szafa, o której wspomniała, była wspólną garderobą działu kobiecego. Diana, Caroline i Ann mogły sobie pozwolić na własne sukienki, ale pozostałych reporterek, zwykłych dziewczyn z klasy średniej, nie stać było na nowe stroje na każdą okazję. Żeby im pomóc, Diana zbierała suknie z sesji zdjęciowych, parad i pokazów.
Przyjrzałam się ubraniom na wieszakach. Byłam wyższa od innych dziewcząt, ale szczuplejsza. Wyciągnęłam suknię bez ramiączek i usiłowałam ją włożyć, ale suwak był zepsuty. Napisałam na kartce „do reperacji” i przypięłam ją do materiału. Żałowałam, że nie zrobiła tego osoba, która ostatnia wkładała tę suknię. Nie miałam czasu biec do domu, by przebrać się w kreację od Judith, musiałam zadowolić się sukienką z różowej tafty z kokardkami na ramionach. Obok paska widniała rdzawa plamka, ale liczyłam na to, że w półmroku nikt jej nie zauważy. Inne stroje były albo za duże, albo za małe. Tego ranka upięłam włosy i choć z mojego francuskiego koka wymykały się pojedyncze kosmyki, zabrakło czasu, by coś z tym zrobić. Nie cieszyła mnie perspektywa konfrontacji z całą salą rozmaitych Caroline i Ann, skoro nie wyglądałam najlepiej, ale nie mogłam przecież zawieść Diany.
Fotograf czekał na mnie na dole w recepcji. Niemal krzyknęłam na jego widok. Był ubrany w lśniącą marynarkę i spodnie – rurki.
Między nogawką a butami wystawały mu białe skarpety. Miał długie bokobrody i włosy zaczesane do tyłu, przez co wyglądał jak rockandrollowiec z Cross.
– Cześć, jestem Jack. – Potrząsnął moją dłonią. Śmierdział papierosami.
– Ania. – Usiłowałam się uśmiechnąć.
Prince’s leżało zaledwie kilka przecznic dalej, więc postanowiliśmy pójść piechotą. Jack wspomniał, że przyjęcie, na które się wybiera – my, to „dopiero coś” – nie musiał mi tego powtarzać. I tak miałam mdłości ze zdenerwowania. Była to kolacja połączona z tańcami, wydawał ją Philip Denison z okazji dwudziestych pierwszych urodzin swojej córki. Do rodziny Denisonów należała największa sieć domów towarowych w Australii, w kategoriach reklamy stano – wili łakomy kąsek dla gazety. Dlatego na przyjęciu miał się pojawić sir Henry Thomas, wydawca „Sydney Herald”.
– Dotąd nigdy się tym nie zajmowałam, Jack – powiedziałam do fotografa. – Liczę na to, że mi powiesz, kogo powinniśmy fotografować.
Jack wyciągnął papierosa z pudełka w kieszeni, obwąchał go i włożył za ucho.
– Przyjdą wszystkie szychy z Sydney – mruknął. – Wiesz jednak, co jest największą sensacją tego wieczoru?
Przecząco pokręciłam głową.
– Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat Henry Thomas i Roland Stephens znajdą się w tym samym miejscu.
Nie zrozumiałam, o co chodzi. Popatrzyłam pytająco na Jacka.
– A, zapomniałem, że jesteś nowa w tym kraju – uśmiechnął się. – Roland Stephens to największy australijski hurtownik tkanin wysokogatunkowych i wełny. Może i jest jednym z najbogatszych ludzi w Australii, ale tak samo zależy od patronatu Denisona, jak sir Henry.
Wzruszyłam ramionami.
– Nadal nic nie rozumiem – powiedziałam. – i co z tego, że będą w tym samym miejscu? Przecież nie rywalizują ze sobą.
Jack uśmiechnął się do mnie chytrze.
– Tu nie chodzi o interesy. To spór o kobietę. O piękną kobietę, Mariannę Scott. Była narzeczoną sir Thomasa, zanim odbił mu ją Roland Stephens.
– Czy ona też przyjdzie? – Pomyślałam, że przyjęcie będzie bardziej przypominało noc w Moskwie – Szanghaju niż wieczorek towarzyski w Sydney.
– Nie – odparł Jack. – Dawno temu zniknęła. Obaj ożenili się z innymi.
– Kto zrozumie bogaczy? – Pokręciłam głową.
Kiedy pojawiliśmy się w Prince’s, kazano nam czekać wraz z resztą dziennikarzy. Mieliśmy zostać wpuszczeni po przybyciu wszystkich ważnych gości. Obserwowałam, jak rolls royce za rolls royce’em podjeżdżają do czerwonego dywanu. Kobiety były ubrane w suknie od Diora i Balanciagi, mężczyźni w smokingi, przez co w swojej niechlujnej sukience poczułam się jeszcze niepewniej. Ujrzałam, jak z auta wysiada sir Thomas w towarzystwie żony. Wiele razy widziałam jego zdjęcie w gazecie, ale nie poznałam go osobiście.
Stałam zbyt nisko w hierarchii firmy, by mnie przedstawiono.
Portierzy otwierali drzwi przybywającym gościom. Do restauracji weszło już ponad sto osób i wszyscy dawali im napiwki. Moją uwagę zwrócił pewien wysoki mężczyzna, o szerokich ramionach i głowie jak bryła granitu. Sięgnął do kieszeni i wyrzucił w powietrze garść monet, zmuszając portierów, żeby zbierali je z ziemi. Odwróciłam się z niesmakiem.
Gdy zjawiły się już wszystkie VIP – y, wpuszczono prasę. Znałam ten klub, Bertha kilkakrotnie zabrała mnie na lunch do Prince’s.
Mieli tu białe ściany, białe obrusy i olbrzymie lustra, a także parkiet, okolony różowym dywanem.
– Podkreśla urodę damskich twarzy – wyjaśniła mi Bertha.
Niektórzy goście już zajęli miejsca przy owalnych stolikach dookoła parkietu i obserwowali próbę zespołu, większość osób jednak nadal kręciła się po sali. Jack oświadczył, że musimy się pośpieszyć, zanim rozmowy staną się bardziej poważne i fotografowie zaczną denerwować ludzi.
– „Sydney Herald”. Mogę zrobić zdjęcie? – pytał Jack i nie czekając na odpowiedź, wyzwalał migawkę. Gdy pstrykał zdjęcie, wybiegałam do przodu, przepraszałam i prosiłam o nazwiska ludzi, którzy pojawiali się na fotografiach. Zapisywałam je w notesie i pędziłam za Jackiem, który już zajmował się kimś innym.
Większość gości była uprzejma, zwłaszcza żony biznesmenów, gdyż zależało im na promocji samych siebie i mężów w gazecie.
Pewien młody człowiek, pochłonięty rozmową z grupką przyjaciół, odwrócił się i spojrzał na nas pogardliwie.
– Skoro musicie – westchnął, machnąwszy ręką. – Nie chciałbym, żebyście stracili pracę.
Zrobiliśmy zdjęcia całej rodzinie Denisonów, w tym ostatnio porzuconej Sarah, i co atrakcyjniejszym z przyjaciół jubilatki, Ruth Denison. Jack rozejrzał się po pokoju, żeby sprawdzić, czy kogoś nie przegapił. Mrużył oczy niczym sokół wypatrujący swojej ofiary.
– Nie pójdzie w gazecie, ale dla przyzwoitości zróbmy to zdjęcie.
– Poprowadził mnie przez tłum. Uświadomiłam sobie, że idziemy ku mężczyźnie, który wcześniej rozrzucił monety portierom. Stał z jakąś starszą parą. Chciałam spytać Jacka, kto to taki, ale już prosił mężczyznę o pozwolenie na zdjęcie. Rozmówcy nieznajomego się odsunęli, on zaś wysunął brodę do fotografii. Błysnął flesz.
– Przepraszam pana – wtrąciłam. – Mógłby mi pan podać swoje nazwisko?
W tym momencie w całej sali zapadła cisza jak makiem zasiał.
Oczy mężczyzny się rozszerzyły, ale choć poruszał ustami, nie wypowiedział ani słowa. Zerknęłam na stojącą obok parę, oboje patrzyli na mnie z przerażeniem.
Jack odkaszlnął, a następnie pociągnął mnie za pasek sukienki.
– Aniu – powiedział. – To Roland Stephens.
Najpierw zrobiło mi się gorąco, a potem zimno. Jack popychał mnie do drzwi. Czułam, że wszyscy wpatrują się we mnie. Minęliśmy jedną z reporterek z konkurencyjnej gazety, promieniała z radości. Już widziałam jutrzejszy komentarz w jej rubryce: „«Sydney Herald» uznało za stosowne wysłać początkującą dziennikarkę w niechlujnej sukience na jedno z najważniejszych wydarzeń sezonu… Jesteście w stanie uwierzyć, że nie wiedziała, kim jest Roland Stephens? Co za wstyd”.
– Przykro mi, Jack – powiedziałam już na ulicy.
– To nie twoja wina, tylko Diany – mruknął. – Skoro Caroline nie mogła, to ona powinna przyjść.
Ogarnęło mnie przerażenie.
– Będzie miała kłopoty? – zapytałam.
– No cóż. – Wzruszył ramionami. – Pomyśl tylko. Był tam sir Henry. Roland Stephens znowu zatriumfuje. Wygląda na to, że sir Henry zatrudnia ludzi, którzy nie wiedzą, co robią.
Całą noc przewracałam się na łóżku. Musiałam raz wstać, żeby zwymiotować, chociaż nic nie jadłam od lunchu. Utrata pracy to jedno, ale pociągałam za sobą Dianę, i to wydawało mi się niewyobrażalne. Zaciskałam zęby, nienawidząc Sydney czy też raczej jego śmietanki towarzyskiej. Dlaczego nie zostałam w barze, gdzie moim największym wyzwaniem był kontakt z ludźmi żądającymi koktajli bez lodów?
Następnego ranka – jak podejrzewałam, ostatniego w „Sydney Herald” – włożyłam czarno – białą sukienkę. Ubierałam się powoli, jak człowiek idący na pogrzeb, Skoro mieli mnie zganić i zwolnić za nieznajomość tego aroganta, postanowiłam okazać klasę. Żal mi było tylko Diany.
Kiedy pojawiłam się w dziale kobiecym, wywnioskowałam ze współczujących spojrzeń innych dziewcząt, że już wszystko wiedzą. Ann z zapałem przestawiała rzeczy w swoim gabinecie.
Pracowałam z nią na tyle długo, by się zorientować, że jest podniecona. Może liczyła na posadę Diany. Postanowiłam być dzielna i iść prosto do swojej chlebodawczyni, by wyznać jej prawdę. Kiedy weszłam do jej gabinetu, podniosła wzrok i uśmiechnęła się do mnie.
– Spędziłam cudowny wieczór – powiedziała rozpromieniona. – Harry zabrał mnie na kolację na jachcie w porcie. Żadnych znanych osób. Co za ulga.
Pomyślałam, że o niczym nie słyszała. Już miałam ją zapytać, czy mogę usiąść i wyjaśnić incydent z ubiegłego wieczoru, zanim jednak zdążyłam otworzyć usta, ubiegła mnie, mówiąc:
– Świetnie, że włożyłaś dziś tę śliczną sukienkę, bo sir Henry chce się z nami spotkać w swoim gabinecie o dziesiątej.
Usiłowałam wykrztusić, że muszę z nią pogadać, ale zadzwonił telefon, a kiedy zaczęła rozmawiać o układzie graficznym artykułu o ślubnej wyprawie, wiedziałam, że prędko nie skończy. Wybiegłam z jej gabinetu do toalety dla pań, pewna, że zaraz zwymiotuję, jednak chłód kafelków na ścianach mnie uspokoił. Sprawdziłam, czy kabiny są wolne, i przejrzałam się w lustrze.
– Pomóż jej i weź winę na siebie – powiedziałam do swojego odbicia. – Zachowuj się profesjonalnie dla dobra Diany.
Tuż przed dziesiątą zeszłyśmy na dół na piętro kierownictwa.
Sekretarka sir Henry’ego zaprowadziła nas do jego gabinetu. Rozmawiał przez telefon o kosztach gazety i machnął ręką, żebyśmy usiadły. Zatonęłam w skórzanym fotelu naprzeciwko biurka. Był tak niski, że ledwie widziałam cokolwiek znad swoich kolan.
Rozglądałam się po pokoju i patrzyłam na rozmaite portrety Thomasów, którzy zarządzali firmą przed obecnym dyrektorem.
Na ścianach wisiało parę oryginałów, ale rozpoznałam tylko jeden, ten z nimfami. Musiał go namalować Norman Lindsay.
– Przepraszam, że czekałyście. – Sir Henry odłożył słuchawkę.
Dotąd nigdy nie widziałam go z bliska. Miał twarz aktora teatralnego, pooraną zmarszczkami i szlachetną. Nie zadał sobie trudu, by mi się przedstawić. I po co? Za chwilę miałam na dobre zniknąć z jego życia.
– Usiądźmy przy stole. Muszę wam pokazać kilka rzeczy. – Wstał i poprowadził nas do długiego, wyglądającego na średniowieczny, stołu i wysokich krzeseł wokół niego.
Zerknęłam na Dianę. Zastanawiałam się, o czym myśli.
Zajęliśmy miejsca przy stole, a sir Henry wyciągnął teczkę z regału obok. Ku mojemu zdumieniu przemówił do mnie:
– Jak pani zapewne wie, najważniejsze dla gazet są reklamy. Pieniądze z reklamy to wszystko. Teraz nawet bardziej niż zwykle.
O Boże, pomyślałam, zaraz się zacznie.
Sir Henry podrapał się po głowie.
– Nasi reklamodawcy z branży kosmetycznej wyrzucają nam, że nie mamy rubryki o urodzie, jak w Ameryce i Europie.
Przytaknęłam i znowu zerknęłam na Dianę. Siedziała rozpromieniona. Zaczęłam podejrzewać, że wie coś, o czym ja nie mam pojęcia.
Sir Henry pchnął ku mnie reklamę Heleny Rubinstein.
– Rozmawiałem o tym z Dianą i doszliśmy do wniosku, że pani zajmie się tą rubryką. Diana twierdzi, że jest pani ogromną pomocą dla Berthy i od czasu do czasu sama coś pisze.
Wytarłam dłonie o spodnią część blatu. Nie oczekiwałam takiej propozycji, mimo to starczyło mi przytomności, żeby skinąć głową.
– Diana uważa także, że ma pani do tego dryg. Ja też uważam, że nie zbywa pani na bystrości. I, nawet jeśli konkurencja zacznie nas naśladować, wątpię, żeby mieli wśród personelu kogoś równie pięknego. A to ważne, kiedy się pisze o urodzie. – Sir Henry puścił do mnie oko.
Byłam pewna, że mam halucynacje z braku snu. Kiedy sir Henry wbił sobie do głowy, że jestem bystra? Z pewnością nie wczoraj.
– Co mam zamieścić w tej rubryce? – zapytałam zdumiona, że zdołałam sformułować inteligentne pytanie.
– Podzielimy ją na dwie części. – Diana popatrzyła na mnie. – Pierwsza będzie dotyczyła nowości, tam napiszesz o wchodzących na rynek produktach. Na drugą złożą się praktyczne porady. Nie ma w tym nic trudnego, poza tym będę cię nadzorowała.
– Szczegóły dogadamy później. – Sir Henry wstał, żeby odebrać telefon. – Po prostu chciałem panią poznać i wybadać, co pani o tym myśli.
Diana i ja wyszłyśmy z gabinetu szefa. Na schodach do redakcji działu kobiecego Diana złapała mnie za ramię i szepnęła:
– Od wielu miesięcy powtarzałam mu, że chcę kącika urody i ciebie jako redaktorki. Jednak dopiero tego ranka zapalił zielone światło.
Drzwi na klatkę schodową się otworzyły i usłyszałam, jak sir Henry wykrzykuje moje imię.
– Idź – powiedziała Diana. – Do zobaczenia na górze.
Sir Henry czekał w swoim gabinecie. Zamknął za mną drzwi, ale nie usiadł.
– Jest jeszcze coś. – Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech. – Uważam, że to, co zrobiła pani wczoraj wieczorem, było bardzo sprytne. No, kiedy udawała pani, że nie wie, kim jest Roland Stephens. Przez resztę wieczoru wszyscy rozmawiali tylko o tej sztuczce. Niektórzy nawet twierdzili, że to ja panią podpuściłem. Australijce nie uszłoby to na sucho, rzecz jasna, ale w pani wykonaniu wypadło bardzo przekonująco. Facet jest tak arogancki, że już dawno temu zasłużył na prztyczek w nos.
Mimo że zostałam redaktorką działu urody, tak naprawdę byłam jedynie zwyczajną dziennikarką. Nie martwiło mnie to zbytnio.
Wolałam takie stanowisko niż nic nieznaczącą pozycję asystentki, poza tym trochę więcej zarabiałam. Najważniejsze było to, że nikt nie mógł mi robić afrontów podczas spotkań towarzyskich. Kobiety wręcz zaczęły się mnie obawiać. Myślały, że kiedy na nie patrzę, szukam skazy na ich skórze albo niedoskonałości fryzury. Nieraz osaczały mnie żony prominentnych polityków lub biznesmenów, błagając o poradę w kwestii pierwszych siwych włosów albo zmarszczek.
– Oto nasza guru od urody – śmiała się Bertha na mój widok.
Tytuł był trafny. W swojej rubryce co tydzień radziłam kobietom, jak być atrakcyjną. Proponowałam, żeby smarowały łokcie połówkami cytryny, by wybielić skórę, albo wcierały wazelinę w skórki dla wzmocnienia płytki paznokcia. Sama nie robiłam tych rzeczy, jedynie starannie myłam twarz przed pójściem do łóżka. Moja praca, chodzenie na tańce z Judith i Adamem i kibicowanie śpiewającej w barku Irinie sprawiły, że drugi rok w Australii upłynął w szybkim tempie. Na Boże Narodzenie Irina i Witalij ogłosili zaręczyny i postanowili się pobrać w listopadzie następnego roku. Tęskniłam za matką, ale czułam się w Australii szczęśliwa i sądziłam, że 1952 rok będzie najlepszym rokiem po wyjeździe z Chin. Myliłam się jednak. Zdarzyło się coś, co raz jeszcze przewróciło całe moje życie do góry nogami.
Pewnego wieczoru wróciłam do mieszkania na Potts Point i odkryłam, że nikogo nie ma. Wiedziałam, że Irina i Witalij wybrali się do kina. Na stoliku do kawy leżała kartka od Betty, która poszła do łaźni w Domain. Narysowała mapkę na wypadek, gdybym postanowiła do niej dołączyć. Tego dnia było bardzo gorąco, nad – ciągnęła fala prawdziwych upałów. Dochodziło wpół do ósmej wieczorem, ale słońce nadal przypiekało. Zrzuciłam buty i pootwierałam drzwi i okna. Ruselina wypoczywała na leżaku na tarasie, w chińskim słomkowym kapeluszu i okularach. Wyszła pooddychać wieczorną bryzą. Na ulicy słyszałam radosne wrzaski dzieci polewających się wodą z gumowego węża.
– Czy to jest właśnie ten słynny australijski parszywy upał? – zapytała Ruselina.
Zaproponowałam jej lemoniadę.
– Dziękuję. Aniu, przyszedł do ciebie telegram – powiedziała. – Położyłam go na stole w kuchni.
Pobiegłam do kuchni, zastanawiając się, kto mógł mi wysłać telegram. Moje serce podskoczyło z podniecenia, kiedy rozdarłam kopertę i ujrzałam, że to wiadomość od Dana Richardsa, mojego przyjaciela ze Stanów. Pisał, że w przyszłym tygodniu przylatuje do Sydney, i prosił, abym spotkała się z nim w konsulacie we wtorek o jedenastej.
– To od Dana, mojego przyjaciela! – zawołałam do Ruseliny. – Tego, który próbował nam pomóc w wyjeździe do Ameryki. Będzie w Sydney w przyszłym tygodniu i chce się ze mną spotkać.
Nie mogłam wyobrazić sobie milszej niespodzianki niż ponowne spotkanie z Danem. Przez te lata utrzymywaliśmy korespondencję, zazwyczaj wysyłaliśmy sobie jedynie kartki na święta, ale od czasu do czasu także i list. Teraz Dan miał już dwójkę dzieci.
– Gość z zagranicy! Cudownie – ożywiła się Ruselina. Odsunęła kapelusz, żeby mnie lepiej widzieć. – Zabierze ze sobą żonę i dzieci?
– Nie wiem – odparłam. – Sądzę, że tak, choć to młodsze ma dopiero pięć miesięcy. Pewnie przyjeżdża na wakacje albo w interesach.
Ponownie przeczytałam telegram. Zdumiało mnie, że Dan nie wysłał wcześniej listu. Miałam nadzieję, że przywiezie ze sobą Polly i dzieci. Nie poznałam jego żony, ale zawsze byłam jej ciekawa. Dan opisał ją jako żywą i stanowczą kobietę. Wiedziałam, że musi być kimś wyjątkowym, skoro tak go do siebie przywiązała.
W dniu naszego spotkania obudziłam się o piątej rano. Dobrze spałam, ale nie mogłam dłużej leżeć, tak się niecierpliwiłam. Już wcześniej przygotowałam letnią sukienkę. Wyprasowana, wisiała na drzwiach szafy – prosta wiśniowa sukienka i dopasowany do niej kapelusz, dzieło Judith. Kapelusz zdobiła lamówka z gardeniami. Sukienka była skromna i znakomicie podkreślała figurę, razem z kapeluszem wyglądała szykownie i oryginalnie. Dotąd nie miałam na sobie tej kreacji. Wyśliznęłam się z łóżka, nie budząc Iriny, i poszłam do kuchni. Zrobiłam sobie herbatę i tosta z marmoladą i powędrowałam na taras, uważając, żeby nie obudzić śpiącej w salonie Betty. Raczej nie było takiej możliwości, spała jak kamień. Gdy tylko wkładała piżamę i siatkę na włosy, zapadała w sen i dopiero rankiem wstawała na dźwięk budzika.
Ulica była pełna letniej zieleni, a port skąpany w porannym świetle. Ledwie mogłam uwierzyć, że za kilka godzin znowu spotkam Dana Richardsa. Zamknęłam oczy i ujrzałam go takim, jakim był podczas popołudni języka i kultury w Szanghaju. Rycerski i pełen fantazji, starannie wymawiał rosyjskie słowa, które mu zapisywałam. Roześmiałam się na myśl o jego rudych włosach i piegach, o ujmującym chłopięcym uśmiechu. Kiedyś sądziłam, że mogłabym go pokochać. Znowu się uśmiechnęłam. Dobrze, że do tego nie doszło. Był porządnym, miłym człowiekiem, ale nie pasowalibyśmy do siebie. Nawet gdyby nie miał udanego małżeństwa, i tak byłabym dla niego zbyt skomplikowana. Cieszyłam się jednak, że pozostaliśmy przyjaciółmi. Zawsze traktował mnie życzliwie i lojalnie. Miałam szczęście, że mi pomógł, gdy tego najbardziej potrzebowałam.
Poczułam ucisk w żołądku. Gdzieś z oddali napłynęło następne wspomnienie. Zupełnie nie pasowało do letniego wietrzyku i radości, jaką odczuwałam jeszcze przed chwilą. Inny dzień, inne miasto, inny konsulat… „Szukam męża”. Strzały w oddali. Przerażenie w oczach ludzi tłoczących się na korytarzach. „Nie przejmuj się. Straszny tu chaos”. Chińskie antyki i książki, częściowo popakowane w pudła. Fotografia ukochanego mężczyzny. Ponura mina Dana. „Aniu, czy to twój mąż, Dymitr Łubieński?”. Statek w porcie. Para z komina. „Dobry Boże, Aniu!”. Dan szarpiący się z bagażami, jego ręka pod moim drżącym łokciem. Dokumenty w mojej zaciśniętej dłoni. Nogi słabe od szoku. „Uwierz mi, pewnego dnia będziesz się cieszyła, że nie masz nic wspólnego z nazwiskiem tego człowieka”.
– Aniu?
Ponura rzeka znowu zamieniła się w błękitny port.
– Aniu?
W progu stała Irina z talerzem jajecznicy na bekonie.
– Która godzina? – zerknęłam na nią przez ramię. Jej uśmiech zniknął.
– Aniu, dlaczego płaczesz? – zapytała z niepokojem w oczach.
Ku mojej nieopisanej uldze amerykański konsulat w Sydney w niczym nie przypominał tego w Szanghaju, podobieństwo kończyło się na amerykańskich flagach w recepcji. Urządzono go w skórze i drewnie, był raczej funkcjonalny niż szykowny, ubrani w mundury strażnicy wyglądali poważnie i fachowo. Nie dało się tu dostrzec przepychu konsulatu w Szanghaju. Dan Richards już na mnie czekał. Siedział w masywnym fotelu, z nogą założoną na nogę i czytał „Daily Telegraph”. Gazeta częściowo zasłaniała mu twarz, ale widziałam, że to on, rozpoznałam go po wystającej kępce rudych włosów i długich, chudych nogach.
Podkradłam się do niego i chwyciłam gazetę.
– Powinieneś czytać moją gazetę, a nie konkurencji – oznajmiłam.
Dan rzucił „Daily Telegraph” i popatrzył na mnie. Ujrzałam uśmiech na jego twarzy.
– Aniu! – krzyknął, zrywając się z krzesła. Złapał mnie za ramiona i pocałował w policzek. Wcale się nie zmienił. Nadal był tym samym chłopięcym Danem, chociaż miał dwoje dzieci. – Aniu! – krzyknął ponownie. – Jesteś piękna!
Strażnicy i recepcjonista zerknęli na niego, niezbyt zadowoleni z zamieszania. Dan jednak w ogóle nie zwracał na nich uwagi.
– Chodź! – Wziął mnie za rękę i owinął ją wokół swojego ramienia. – Kilka ulic stąd jest miejsce, gdzie napijemy się kawy i coś przekąsimy.
Zabrał mnie do restauracji o nazwie The Hounds. Właściwie nie wyglądała ona jak lokal dla dyplomatów. Było to eleganckie, ale jednocześnie przytulne miejsce, gdzie stały solidne krzesła i ciemne drewniane stoły. Dominował tu zapach skóry i książek. W jadalni znajdował się kominek, rzecz jasna nieczynny o tej porze roku.
Usadzono nas przy jednym z szeroko otwartych okien wychodzącym na podwórze pełne donic z karłowatymi drzewkami cytrynowymi i żardynier przerośniętych ziół. Kelner odsunął krzesło, abym mogła usiąść, po czym z nienaturalnym uśmiechem wręczył mi menu. Gdy odszedł, Dan uśmiechnął się do mnie.
– Oszołomiłaś go, Aniu. Jesteś absolutnie wspaniała. Miło się pokazać w twoim towarzystwie, nawet takiemu staremu żonkosiowi jak ja.
Już miałam go zapytać, gdzie Polly i dzieci, ale kelner z kawą wrócił zbyt szybko i przegapiłam okazję.
– O rany, od samego patrzenia zgłodniałem. – Dan zerknął na mnie znad swojego menu. – Masz ochotę na wcześniejszy lunch? Słyszałem, że podają tu pysznego kurczaka z rożna.
Wtedy po raz pierwszy spojrzałam mu prosto w oczy. Był to ten sam radosny Dan, ale coś w jego twarzy podpowiedziało mi, że wcale nie czuje się swobodnie.
Kelner wrócił z bloczkiem i ponownie odszedł, gdy zamówiliśmy kurczaka dla Dana i zupę grzybową dla mnie. Wtedy znów to ujrzałam – troskę na obliczu Dana, nerwowe drganie jego grdyki. Po raz pierwszy tego dnia ogarnęły mnie złe przeczucia. Przeraziło mnie, że coś się stało, że jakieś nieszczęście dotknęło Polly i dzieci. Ale przecież napisałby o tym do mnie przed przyjazdem? Może zwyczajnie czuł się wyczerpany. Podróż z Nowego Jorku do Sydney była długa.
Dan wyjął z koszyka bułeczkę, posmarował ją masłem i raz jeszcze się uśmiechnął.
– Nie mogę się nadziwić, że tak dobrze wyglądasz, Aniu. Rozumiem, dlaczego dali ci ten kącik piękności. Powiedz mi, co za – zwyczaj robisz w gazecie?
Tak, coś się działo. To był Dan, ale nie ten sam beztroski Dan.
Uznałam, że to, co go trapi, będzie musiało poczekać, aż zjawi się jedzenie. Chciał mi powiedzieć coś ważnego, ale zależało mu na tym, by nikt nam nie przeszkadzał. Dałam się zatem wciągnąć w przyjacielską pogawędkę i rozmawiałam z nim o codziennych sprawach. O Sydney i Australijczykach, Dianie, barze Betty, mieszkaniu w Potts Point i swojej miłości do australijskiej mody.
Miałam wrażenie, że minęły całe wieki, zanim pojawiły się nasze potrawy. Kiedy w końcu kelner postawił je przed nami, Dan od razu skupił uwagę na kurczaku i najwyraźniej wcale nie chciał mi powiedzieć, co go tak trapi.
– Jak tam zupa? – zapytał. – Siedzimy w tym upalnym kraju i jemy gorącą zupę, coś jest chyba nie tak, prawda? Masz ochotę na kawałek kurczaka?
– Dan?
Popatrzył na mnie, wciąż z uśmiechem.
– Gdzie Polly?
– W Ameryce. Z dziećmi. Mają się dobrze. – Odkroił kawałek kurczaka i odłożył go na brzeg mojego talerzyka. – Elizabeth skończyła trzy lata, możesz w to uwierzyć?
– Czyli przyleciałeś tu w interesach? – zapytałam. Głos mi się łamał.
Dan zapatrzył się na mnie. Miał szczere, pełne współczucia spojrzenie człowieka, który nie chce oszukiwać swojego przyjaciela.
Odłożył widelec, a jego oczy zaszły mgłą. Ta nagła zmiana nastroju mnie zaszokowała. Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy i szumi w uszach. Cokolwiek miał mi do powiedzenia, leżało to między nami niczym trup w kostnicy w oczekiwaniu na identyfikację. Dan odetchnął głęboko. Przygotowałam się na najgorsze.
– Aniu, nie przyleciałem tu w interesach – zaczął. – Pojawiłem się, bo mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Teraz nie było już odwrotu. Przeze mnie. Może nie musielibyśmy o tym mówić, gdybym nie zapytała. To były złe wieści, wyczułam to w dziwnym tonie Dana. Nigdy dotąd nie słyszałam, żeby tak mówił. Mieliśmy rozmawiać o czymś przykrym, czymś zabronionym. Co to mogło być, na Boga?
– Aniu, w zeszłym tygodniu ledwie spałem – ciągnął Dan. – Nie potrafiłem zdecydować, co zrobić w związku z tą sprawą. Wiem ze wszystkich twoich kartek i listów i z tego, co teraz widzę, że jesteś szczęśliwa w nowym życiu i nowej ojczyźnie. Usiłowałem napisać co najmniej dziesięć listów i zniszczyłem je wszystkie. Tego, co mam ci do przekazania, nie da się opisać. Musiałem przyjechać, licząc na twoją siłę i czerpiąc pociechę z tego, że otaczają cię prawdziwi przyjaciele.
Tak się rozgadał, że niemal wybuchnęłam nerwowym śmiechem.
– O co chodzi? – Mówiłam spokojnym głosem, jednak wszystko we mnie krzyczało ze strachu.
Dan sięgnął przez stół i ujął mój przegub.
– Mam wieści o twoim mężu, Dymitrze Łubieńskim.
Przed moimi oczami pojawiły się białe plamki. Zgarbiłam się na krześle. Owiał mnie gorący wiatr z podwórza, poczułam zapach szałwi i mięty. Dymitr. Mój mąż. Dymitr Łubieński. Powtarzałam bezgłośnie jego nazwisko. Łączył się z przeszłością, – nie mogłam go skojarzyć z niczym aktualnym. Jego imię pachniało brandy, miało brzmienie puzonów i perkusji z orkiestry dętej w Moskwie – Szanghaju. Przywodziło na myśl smokingi, aksamity i orientalne dywany. Nie był częścią restauracji w Sydney, w której siedziałam z Danem. Zabrakło go w upale i w błękicie australijskiego nieba.
Przed moimi oczami przelatywały rozmaite obrazki: misa z zupą z płetwy rekina, rumba na zatłoczonym parkiecie, pokój pełen ślubnych róż. Upiłam łyk wody, ledwie mogąc utrzymać szklankę w drżącej dłoni.
– Dymitr? – Tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić.
Dan wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł czoło.
– Nie mam pojęcia, jak ci to powiedzieć.
Mówił do mnie jak we śnie, ledwie go słyszałam. Imię Dymitra było niczym cios. Nie przygotowałam się na to. „Mieliśmy napić się kawy i zjeść ciastko. Dan przybył w interesach. Mieliśmy przez cały ranek opowiadać żarty i rozmawiać o swoim życiu”. Coś się stało. Dan i ja nie byliśmy już tymi samymi ludźmi co dziesięć minut wcześniej. W gardle czułam metaliczny posmak.
– Aniu, nieco ponad tydzień temu siedziałem przy śniadaniu, kiedy Polly przyniosła moją korespondencję i gazety. To miał być zwykły dzień, jak każdy inny, tyle że zrobiło się późno i musiałem zabrać gazetę do biura. Ubrałem się i chwyciłem ją ze stolika.
Zamarłem na widok zdjęcia z pierwszej strony. Momentalnie rozpoznałem twarz mężczyzny. Napisali, że policja stara się go zidentyfikować. Postrzelono go podczas jakiegoś nieudanego napadu, leżał nieprzytomny w szpitalu.
Miałam wilgotne ręce. Palce pozostawiły na obrusie odciski przypominające motyle. Dymitr. Napad. Ranny. Postrzelony. Usiłowałam to sobie wyobrazić, ale nie mogłam.
– Na widok fotografii natychmiast pomyślałem o tobie – ciągnął Dan. – Powinienem ci powiedzieć? Wszystko we mnie krzyczało, że nie. Byłaś szczęśliwa, a ten człowiek potraktował cię w odrażający sposób. Porzucił młodą żonę. Skąd mógł wiedzieć, czy zdołasz dostać się na statek? Gdybyś poczekała jeszcze kilka godzin, nie odpłynęłabyś, a komuniści by cię rozstrzelali.
Dan odchylił się na krześle i zmarszczył brwi. Uniósł serwetkę, rozwinął ją i znowu rzucił na kolana. Przyszło mi do głowy, że po raz pierwszy widzę jego złość.
– Wiedziałem jednak, że mam moralny obowiązek wobec policji i rządu przynajmniej zidentyfikować Dymitra – mówił. – Zadzwoniłem do sierżanta wymienionego w artykule. Spisał moje zeznanie i powiedział, że ksiądz w szpitalu także chce porozmawiać z kimś, kto znał tego człowieka. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale postanowiłem zadzwonić. Zatelefonowałem do szpitala, a duchowny powiedział mi, że Dymitr znajduje się w kiepskim stanie, jest przytomny, ale przeważnie majaczy. Postrzelono go, gdy próbował bronić siedemnastolatki. Zamarłem. „Kim jest Ania? – spytał mnie ksiądz. – Ciągle woła Anię”. Powiedziałem mu, że przylecę następnym samolotem.
W sali było niezwykle duszno. Miałam wrażenie, że upał atakuje mnie falami. Zastanawiałam się, dlaczego nie włączyli wentylatora.
Nie zrobili nic, żeby umożliwić przepływ powietrza. Bawiłam się kapeluszem. Zdjęłam go i położyłam na sąsiednim krześle. Wydał mi się teraz czymś strasznie niemądrym i frywolnym. Nic nie było już takie samo. Czułam, jak moje krzesło się unosi, a sufit zbliża, jakbym podróżowała na grzbiecie fali i w każdym momencie groziło mi wciągnięcie pod wodę.
– Aniu, to dla ciebie okropny szok – powiedział Dan. – Napijesz się brandy?
Chyba mu ulżyło. Miał za sobą to, czego obawiał się najbardziej. Znowu mógł być silnym przyjacielem pomagającym mi pokonać jeszcze jeden kryzys.
– Nie – odparłam, a sala kołysała mi się przed oczami.
– Jeszcze wody.
Dał znać kelnerowi, aby ponownie napełnił moją szklankę.
Kelner zrobił to ze spuszczonymi oczyma, usiłując zachować dyskrecję. Było w nim coś ponurego, jego blade dłonie wyglądały trochę nieludzko, ubiór zaś kojarzył się ze starym kościołem. Bardziej przypominał właściciela domu pogrzebowego niż kelnera.
– Mów dalej – poprosiłam Dana. – Co się stało podczas twojego spotkania z Dymitrem? Nic mu nie jest?
Dan drgnął, ale nie odpowiedział na moje pytanie. Przyszło mi do głowy, że wszystko się zmieniło, wywróciło do góry nogami. Nie rozumiałam Dymitra. Człowiek, o którym opowiadał mi Dan, nie był tym samym, którego tak długo sobie wyobrażałam. Co z jego łatwym życiem? Z nocnym klubem? Z Amelią?
– Pojawiłem się w Los Angeles dzień po ukazaniu się tego artykułu w gazecie – powiedział Dan. – Poszedłem prosto do szpitala. Ksiądz już na mnie czekał. Ponieważ podałem policji nazwisko Dymitra, sprawdzili kilka faktów. Pracował dla gangstera nazwiskiem Ciatti, pomagał mu prowadzić nielegalny dom gry w śródmieściu. Tamtej nocy postrzelono go na wzgórzach, w domu pewnej szychy. Facet nie dowierzał bankom i chodziły słuchy, że w domu ukrywa stosy pieniędzy i klejnotów. Ciatti skądś się o tym dowiedział i doszedł do wniosku, że może zarobić łatwe pieniądze, zwłaszcza że hazard nie szedł najlepiej. Z dwoma opryszkami włamał się do domu. Dymitr był tylko kierowcą. Został w samochodzie. Wszystko jednak wzięło w łeb, kiedy pod drzwiami pojawiła się siedemnastoletnia wnuczka bogacza. Tego nie było w planie. Dymitr patrzył, jak wbiegła na schody, wiedział, że idzie wprost w śmiertelną pułapkę. Ciatti już do niej celował, kiedy nagle Dymitr wpadł do domu. Wybuchła awantura. Dymitr rzucił się na Ciattiego, dostał kulę w płuco i drugą w czubek głowy. Krzyki i strzały zwróciły uwagę sąsiadów, Ciatti i jego ludzie musieli uciekać.
– Ocalił ją? – spytałam. – Dymitr ocalił nieznaną sobie dziewczynę?
Dan skinął głową.
– Aniu, kiedy spotkałem się z nim w szpitalu, przez większość czasu mówił niezrozumiałe rzeczy. Kiedy jednak zapytałem go, o wydarzenia tamtej nocy, wydawał się przekonany, że ty byłaś tą ocaloną dziewczyną.
Coś ścisnęło mnie w sercu, jakby to, co leżało tam uśpione od wielu lat, właśnie się przebudziło. Potarłam twarz dłońmi, ale nie czułam palców na policzkach.
Dan mnie obserwował. Nie miałam pojęcia, jak interpretować napięcie w jego twarzy.
– Dymitr czasem miewał przebłyski świadomości – powiedział. – W tamtych chwilach opowiadał mi o dziewczynie, którą niegdyś kochał. Młodej kobiecie tańczącej z nim bolero. Zupełnie jakby rozumiał, kim jestem, i sądził, że przybyłem w twoim imieniu. „Powiesz jej, prawda? – błagał mnie. – Powiedz jej, że zawsze o niej myślałem. Uciekłem z tchórzostwa, nie dlatego, że jej nie kochałem”. „Skąd będzie wiedziała? – pytałem go. – Jak przekonam o tym Anię, skoro zostawiłeś ją na pewną śmierć”. Dymitr przez długi czas nie odpowiadał. Opadł na poduszkę, a jego wzrok błądził nieprzytomnie. Myślałem, że znowu zapadnie w śpiączkę, ale nagle popatrzył na mnie i powiedział: „Gdy tylko dotarłem do Stanów, uświadomiłem sobie, że zachowałem się jak głupiec. Tamta kobieta? Myślisz, że mnie kochała? Zostawiła mnie z dnia na dzień. Kiedy zapytałem ją o przyczynę, powiedziała, że zależało jej jedynie na pokonaniu Ani. Nigdy nie zdołam ci wyjaśnić, jaką miała nade mną władzę. Potrafiła obudzić we mnie najgorsze instynkty. Inaczej niż słodka Ania, która wyzwalała we mnie wszystko, co najlepsze.
Jednak we mnie musiało być więcej zła, bo jakże Amelia zdołałaby wygrać?. Przyszła do niego pielęgniarka. Dan przejechał palcami po włosach. Sprawdziła puls i kroplówkę i powiedziała, że dość już pytań, mam mu dać spokój. Zanim wyszedłem, odwróciłem się i raz jeszcze popatrzyłem na Dymitra, ale zdążył zasnąć. Ksiądz czekał na mnie przed salą. „Gdy Dymitr pojawił się w Los Angeles, poszedł do biura IRO – oświadczył. – Nie znalazł żadnej informacji o Ani Łubieńskiej. Poprosił, żeby sprawdzili Anię Kozłową. Kiedy odkrył, że wróciła do panieńskiego nazwiska, zrozumiał, że da sobie radę. Że przetrwa”. Zapytałem księdza, kiedy Dymitr mu to powiedział, a on odparł, że rankiem.
Poszedłem do Dymitra następnego dnia. Jego stan znowu się pogorszył. Był bardzo słaby. Nie spałem poprzedniej nocy, tak mnie to męczyło. „Ale nie wróciłeś do niej, prawda? – zapytałem. – Nie próbowałeś jej pomóc?”. Dymitr popatrzył na mnie ze smutkiem na twarzy. „Kochałem ją tak bardzo, że nie chciałem jej jeszcze bardziej ranić”, odparł.
Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Kiedy Dan mówił, mój umysł przez cały czas gorączkowo pracował. Pojadę do Dymitra. Pomogę mu. Swoim uczynkiem udowodnił, że nie jest potworem. Ocalił dziewczynę. Uratował ją, bo przypominała mu mnie.
– Kiedy możemy polecieć do Ameryki? – zapytałam Dana. – Ile czasu upłynie, zanim go zobaczę?
W oczach Dana pojawiły się łzy. Nagle wydał mi się stary. Była to chwila okropnego cierpienia, wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa. Dan sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej brązową paczuszkę i wręczył mi ją. Drżącymi palcami ledwie rozwiązałam sznurek, coś wypadło i zadźwięczało na stole. Podniosłam ten przedmiot. Był to klucz z kutego żelaza, z ozdobnym uchwytem. Nie widziałam go od lat, ale natychmiast rozpoznałam. Klucz do naszego mieszkania w Szanghaju.
„Na zawsze”.
– Odszedł, prawda? – zapytałam. Łzy spływały mi po policzkach. Ledwie mogłam mówić.
Dan sięgnął przez stół i wziął mnie za ręce, trzymając je mocno, jakby się bał, że upadnę.
Restauracja zapełniała się ludźmi, nadeszła pora lunchu. Wszędzie wokół widziałam szczęśliwe twarze. Stali klienci gawędzili wesoło nad menu, nalewali wino, trącali się kieliszkami, całowali w policzki. Kelner nagle ożył, biegał w tę i z powrotem z zamówieniami.
Dan i ja przytulaliśmy się do siebie. Dymitr nie żył. Czułam, jak świadomość tego dociera do mojego serca. Ironia losu wydawała się aż nazbyt zgryźliwa. Dymitr uciekł, by znaleźć bogactwo, lecz zamiast niego napotkał cierpienie i śmierć. Ja stałam się uchodźcą i nigdy, ani razu, nie głodowałam. W ostatnich latach usiłowałam znienawidzić Dymitra, on jednak nigdy nie przestał o mnie myśleć.
Zacisnęłam klucz w dłoni.
„Na zawsze”.
Później, znacznie później, kiedy przeprowadziłam się do mieszkania w Bondi i znalazłam w sobie siłę, by wyjąć klucz z pudełka, w którym go ukryłam tamtego dnia, kazałam zrobić dopasowany do niego zamek. Tylko tak mogłam dzielić życie i szczęście z Dymitrem.
„Na zawsze”.