Kilka dni po sylwestrze 1956 roku siedziałam w swoim mieszkaniu na Campbell Paradę, wyglądałam przez okno na plażę i obserwowałam tłum, który wysypywał się na nią jak ubrania nie do pary z kosza na wyprzedaży. Pierwszego stycznia fale sięgały na wysokość ponad pięciu metrów. Ratownicy biegali jak w ukropie, ściągali ludzi z desek surfingowych i uratowali dwóch chłopców, których zmyło na skały. Dziś jednak ocean był spokojny, stadko mew skakało leniwie po jego powierzchni. Zrobiło się gorąco, otworzyłam wszystkie okna. Słyszałam dzieci bawiące się na piasku i gwizdki ratowników, przypominających ludziom, że mają pływać pomiędzy flagami. Ocean mógł wyglądać łagodnie, ale pod powierzchnią pełen był niebezpieczeństw.
Pracowałam nad artykułem dla działu kobiecego, w którym rok wcześniej zatrudniono mnie jako redaktorkę kącika mody. Ann White, po wyczerpaniu tematu sukni na koronację i garderoby królowej na podróż do Australii, poślubiła członka rodziny Denisonów. Jej zamiłowanie do mody uznano za ważniejsze niż posag i została główną stylistką ich sklepu w Sydney. Widywałyśmy się z okazji spotkań towarzyskich, dwa albo trzy razy jadłyśmy razem lunch. O ironio, po niezbyt cudownym początku znajomości teraz potrzebowałyśmy siebie nawzajem.
Dla potrzeb artykułu poprosiłam trzy australijskie projektantki o zaprojektowanie sukien Grace Kelly na ślub z księciem Rainierem z Monako. Judith zaprezentowała najpiękniejszą suknię, wąską, z organzy w kolorze kości słoniowej, z górą z tafty i kołnierzem z moltonu, jednak suknie pozostałych projektantek także zasłużyły na nazwę haute couture. Jedna była syrenią suknią o falistych szwach i dole w kształcie rybiego ogona, a drugą uszyto z obramowanego sobolami brokatu i opalizującego jedwabiu. Tę sukienkę dostarczyła Rosjanka, która przyjechała do Sydney z Paryża.
Miała na imię Alina, a kiedy zapisałam je z tyłu fotografii do artykułu, zaczęłam myśleć o matce.
Stalin zmarł w 1953 roku, ale Zachód i Związek Radziecki nadal toczyły ze sobą zimną wojnę, która skutecznie uniemożliwiała jakikolwiek przepływ informacji. Ojciec Witalija nie miał żadnych wiadomości od swojego brata, a ja napisałam do każdej możliwej organizacji: do Towarzystwa Rosyjsko – Australijskiego, ONZ, IRO i rozmaitych mniejszych stowarzyszeń humanitarnych. Żadne z nich jednak nie potrafiło mi pomóc. Wydawało się, że Związek Radziecki jest nieprzenikniony. Australia była bardzo odległa od wszystkiego, co przypominało mi matkę. Nie widziałam mamy w drzewach, nie kojarzyłam jej z morzem. Ciągle się obawiałam, że zapomnę szczegóły: kształt jej dłoni, kolor jej oczu, jej zapach. Nadal jednak pamiętałam. Nawet po tylu latach wciąż była pierwszą osobą, o której myślałam, budząc się rankiem, i ostatnią, którą sobie wyobrażałam przed zgaszeniem światła. Rozdzielono nas niemal jedenaście lat temu a jednak, gdzieś w sercu, święcie wierzyłam, że jeszcze się zobaczymy.
Wsunęłam artykuł i fotografie do koperty i zaczęłam przygotowywać ubrania do pracy. Kilka tygodni wcześniej złożyłam dwustronicowy materiał zatytułowany „Zbyt gorące na plażę”, przedstawiający nowe trendy wśród kostiumów kąpielowych, które docierały do Australii z Europy i Ameryki. Ponieważ tego typu stroje traktowaliśmy jak bieliznę, powiedziałam modelce, że może je sobie zatrzymać, ale stwierdziła, że już ma szufladę pełną kostiumów z innych planów zdjęciowych. Przyniosłam je zatem do domu do wyprania, później miały trafić do młodszych reporterek.
Otworzyłam szafę i przejrzałam słomianą torbę, do której, jak sądziłam, włożyłam bikini po wyschnięciu. Nie było ich tam.
Zdumiona, wpatrywałam się w pustą torbę. Zastanawiałam się, czy tak bardzo goniły mnie terminy, że już zabrałam kostiumy do biura i zwyczajnie wyleciało mi to z głowy. W tej samej chwili pani Gilchrist, dozorczyni budynku, zastukała do drzwi.
– Pani Aniu, telefon! – krzyknęła.
Wsunęłam sandały i pobiegłam do wspólnego telefonu na korytarzu.
– Cześć – wyszeptała Betty, kiedy podniosłam słuchawkę. – Mogłabyś po nas wpaść, złotko?
– Gdzie jesteście?
– Na komisariacie. Nie chcą nas puścić, dopóki ktoś po nas nie przyjedzie.
– Co się stało?
– Nic.
Usłyszałam, że Ruselina z kimś rozmawia, po chwili jakiś mężczyzna wybuchnął donośnym śmiechem.
– Betty, skoro nic się nie stało, co robicie na komisariacie?
Przez chwilę milczała, po czym oznajmiła:
– Aresztowano nas.
Byłam zbyt zdumiona, żeby cokolwiek powiedzieć. Ruselina coś krzyknęła, ale nie zrozumiałam.
– Aha, Ruselina prosi, żebyś przyniosła nam jakieś ubrania – dodała Betty.
Pobiegłam na komisariat, a w mojej głowie galopowały myśli. Co takiego zrobiły Betty i Ruselina? Jakiś czas temu Betty przeszła na emeryturę, a po sprzedaży domu w Potts Point kupiła cztero – pokojowe mieszkanie dla siebie i Ruseliny, a nad nim kawalerkę dla mnie. Witalij i Irina zamieszkali w domu w Tamarama na przedmieściu. Od przeprowadzki Betty i Ruselina zaczęły się nieco dziwnie zachowywać. Kiedyś skakały po skałkach przy przylądku, z nożami w zębach, i twierdziły, że zamierzają walczyć z rekinami na cześć Bei Miles, która przez wiele lat była miejscową wariatką.
Działo się to w czasie odpływu, morze było spokojne, więc nie groziło im utonięcie, ale widok miłych starszych pań pływających na niestrzeżonym obszarze mocno przeraził Irinę i mnie. Zmusiłyśmy Witalija, żeby za nimi skoczył i namówił je na powrót do brzegu.
– Nie martwcie się tak o nie – powiedział nam potem. – Obie sporo przeszły w życiu, ale musiały być silne i iść przed siebie. Teraz chcą sobie odpuścić, pozwolić na nieodpowiedzialność. Mają szczęście, że trafiły na siebie, tak samo jak wy.
Przed wyjściem na komisariat nie zadzwoniłam do Witalija i Iriny.
Irina była w czwartym miesiącu ciąży nie chciałam jej denerwować, jednak przez całą drogę bardzo się martwiłam. Dlaczego Betty i Ruselina nie pasjonowały się malarstwem ani grą w bingo, jak inne starsze panie? Tramwaj pomknął przed siebie, uniosłam wzrok. Kątem oka ujrzałam samotną staruszkę na parkowej ławce, rzucała kawałki chleba mewom. Jej widok zapadł mi w pamięć, zaczęłam się zastanawiać, czy za pięćdziesiąt lat i ja będę taką staruszką.
Kiedy zjawiłam się na komisariacie, zobaczyłam, że Betty i Ruselina siedzą w ręcznikach kąpielowych w poczekalni. Betty wydmuchiwała w powietrze kółka z dymu. Ruselina uśmiechnęła się na mój widok. Obok nich siedział, pogrążony w myślach, jakiś opalony starszy pan w białym podkoszulku i szortach. Naprzeciwko nich krępy mężczyzna w staroświeckim kostiumie kąpielowym z dekoltem i w szortach przyciskał paczkę lodu do szczęki. Przeczytałam słowo „inspektor” na wstążce wokół jego słomkowego kapelusza.
Dyżurny sierżant wstał zza biurka.
– Pani Kozłowa? – zapytał.
Zerknęłam na Betty i Ruselinę, które wyglądały jak ucieleśnienie niewinności.
– Co się stało? – zapytałam sierżanta, opadając na krzesło po drugiej stronie biurka.
– Proszę się nie martwić – wyszeptał. – Nic poważnego. Chodzi o to, że inspektor plażowy bardzo przejmuje się przyzwoitością.
– Przyzwoitością? – wykrzyknęłam.
Ruselina i Betty zachichotały.
Sierżant otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej rysunek przedstawiający mężczyznę i kobietę na plaży. Popchnął go ku mnie. Na sylwetkach namalowano rozmaite kreski i rozmiary.
Zakręciło mi się w głowie. Przyzwoitość? Co takiego zrobiły, na litość boską?
Sierżant wskazywał długopisem fragmenty obrazków.
– Nogawki spodenek kąpielowych, zdaniem inspektora, muszą mieć co najmniej osiem centymetrów długości, a kostiumy kobiet paski lub inne zabezpieczenie.
Nic nie rozumiejąc, potrząsnęłam głową. Ruselina i Betty miały eleganckie jednoczęściowe kostiumy. Kupiłam je w sklepie Davida Jonesa na zeszłą gwiazdkę.
– Kostiumy pani babć są zbyt skąpe – wyszeptał sierżant.
Betty i Ruselina znowu zachichotały. Nagle mnie oświeciło.
– O Boże! – wykrzyknęłam. – Tylko nie to! – Podeszłam do starszych pań. – No już, pokażcie się – zażądałam.
Ruselina i Betty rozwiązały szlafroki i podreptały dookoła recepcji, udając modelki na wybiegu. Betty włożyła wysoko wycięte figi od kompletu z sarongiem i stanik bez ramiączek. Kostium Ruseliny, wzorowany na smokingu, miał dekolt w kształcie serka. Były to kostiumy bikini z pokazu mody. Choć obie kobiety nieźle się prezentowały jak na swój wiek, nie były tak młode jak osoby, dla których zaprojektowano te stroje. Betty miała zbyt kościste biodra, a biust Ruseliny nie najlepiej wyglądał w wyciętym kostiumie, jednak obie maszerowały z gracją i pewnością siebie.
Wpatrywałam się w nie przez chwilę ogłupiałym wzrokiem, a następnie wybuchnęłam śmiechem.
– Nie mam nic przeciwko temu, żebyście nosiły te kostiumy – powiedziałam później, kiedy siedziałyśmy w miejscowym barze i popijałyśmy koktajle truskawkowe. – Dlaczego jednak nosicie je na plaży, gdzie jest ten przestrzegający przepisów inspektor?
– Ucieczka przed tym starym pierdzielem to dopiero był ubaw! – zaśmiała się Betty. Ruselina jej zawtórowała, a właściciel baru popatrzył na nas krzywo.
– Kim był ten drugi facet w komisariacie? – zapytałam. – Ten w szortach?
– Ach, ten – powiedziała Ruselina z błyskiem w oku. – Bob. Prawdziwy dżentelmen. Kiedy inspektor zaczął przeganiać nas z plaży, Bob się wtrącił i zakazał mu poniewierać damami.
– A potem rąbnął inspektora w szczękę – dodała Betty, sącząc koktajl.
Zerknęłam na różowe bańki w swoim napoju i doszłam do wniosku, że dwie starsze panie, które przez tak długi czas się mną opiekowały, zaczynają zamieniać się w moje dzieci.
– Co robisz dziś po południu, Aniu? – spytała Betty. – Jest sobota. Chcesz z nami iść do kina? Grają Na wschód od Edenu.
– Nie mogę. – Wzruszyłam ramionami. – Muszę skończyć artykuł o ślubnych sukniach do jutrzejszego wydania.
– Co z twoim własnym ślubem, Aniu? – Ruselina wysączyła ostatnią kropelkę lodowatego mleka. – Nigdy nie znajdziesz męża, jeśli będziesz tak ciężko pracowała.
Betty poklepała mnie po kolanie.
– Ruselino, zachowujesz się jak rosyjska babuszka – stwierdziła.
– Ania jest młoda. Nie ma pośpiechu. Zobacz, jak się rozwija w pracy. Kiedy będzie gotowa, wybierze sobie kogoś na jednym z tych wystawnych przyjęć, które wciąż odwiedza.
– Dwadzieścia trzy lata to wcale nie tak mało na zamążpójście – mruknęła Ruselina. – Jest młoda w porównaniu z nami. Ja wyszłam za mąż w wieku dziewiętnastu lat i wtedy uważano, że to dosyć późno.
Pożegnałam się z Betty i Ruseliną, poszłam do siebie na górę i położyłam się na łóżku, które zajmowało większą część mojej niewielkiej kawalerki. Jedną ze ścian tworzyły niemal w całości okna, miałam widok na morze, kącik z roślinami oraz wygodny fotel i biurko, przy którym pisałam albo rozmyślałam. Było to moje schronienie, dobrze się czułam z dala od ludzi. „Nigdy nie znajdziesz męża, jeśli będziesz tak ciężko pracowała”, powiedziała Ruselina.
Tego popołudnia w redakcji były jeszcze dwie osoby: Diana, gdyż w soboty Harry grywał w golfa, i Caroline Kitson. Młodsze reporterki na zmianę chodziły na wesela i tańce. Mimo wielkich ambicji Caroline nie zdołała znaleźć męża ze swojej sfery. Być może obraziła w rubryce towarzyskiej zbyt wiele matek. Niezależnie od powodów, w wieku dwudziestu dziewięciu lat zaczęła uważać się za starą pannę.
Nosiła dziwaczne stroje i grube okulary, obecnie bardziej kojarzyła się z wdową niż z młodą, silną kobietą. Wśród młodszych reporterek pojawiła się pewna ładna brunetka, która miała oko na posadę redaktorki kroniki towarzyskiej, i dzięki temu Caroline o wiele lepiej traktowała Dianę i mnie. Mimo to nabrała pewnego zwyczaju, który irytował mnie o wiele bardziej niż jej dawne zadzieranie nosa.
– Witaj, stara panno numer dwa – mawiała za każdym razem, gdy wchodziłam do biura. – Czujesz się tak jak ja?
Gdy to mówiła, natychmiast wpadałam w przygnębienie.
Odwróciłam się i popatrzyłam na matrioszki ustawione na mojej toaletce. Było ich razem pięć, po mnie jeszcze dwie. Córka i wnuczka. Tak moja matka wyobrażała sobie nasze życie. Wierzyła kiedyś, że dożyjemy naszych dni w spokoju, w domu w Harbinie, rozbudowując ten dom, kiedy będzie się pojawiał kolejny członek rodziny.
Położyłam się na poduszkach i otarłam łzę. Aby stworzyć rodzinę, potrzebowałam męża. Jednak tak przywykłam do życia bez miłości mężczyzny, że nie wiedziałabym nawet, od czego zacząć. Minęły cztery lata, odkąd dowiedziałam się o śmierci Dymitra, siedem, odkąd mnie porzucił. Ile jeszcze lat miałam spędzić w żałobie?
Diana siedziała za biurkiem, kiedy pojawiłam się w gazecie.
Wpadłam do jej gabinetu, żeby się przywitać.
– Co robisz w piątkowy wieczór, Aniu? – zapytała, dotykając palcami kołnierza swojej sukienki w stylu Givenchy.
– Nic szczególnego – odparłam.
– Chciałabym ci kogoś przedstawić. Może wpadniesz do nas na kolację, koło siódmej? Powiem Harry’emu, żeby cię przywiózł.
– Dobrze, ale kogo mam poznać?
Diana odsłoniła w uśmiechu perłowe zęby.
– Czy to zgoda, czy odmowa?
– Zgoda, ale nadal chciałabym wiedzieć, komu zostanę przedstawiona.
– Nie ufasz mi? – zapytała. – Czarującemu młodemu człowiekowi, jeśli musisz wiedzieć. Bardzo chce cię poznać, odkąd wpadłaś mu w oko na balu po turnieju o Puchar Melbourne. Mówi, że chodził za tobą przez cały wieczór, ale nie zwracałaś na niego najmniejszej uwagi. Co, jak mogłam się przekonać, jest do ciebie podobne, Aniu. To najprzystojniejszy mężczyzna w tej gazecie, ma znakomite poczucie humoru, a ty nawet nie powiedziałaś do niego: A sio.
Oblałam się rumieńcem. Moje zakłopotanie najwyraźniej jeszcze bardziej rozbawiło Dianę. Zastanawiałam się, czy w jakiś sposób odgadła moje dzisiejsze samopoczucie i od razu wymyśliła rozwiązanie.
– Włóż tę cudowną wieczorową suknię z krepdeszynu, którą kupiłaś na wyprzedaży. Wyglądasz w niej prześlicznie.
– Dobrze – odparłam, wytrącona z równowagi tym niezwykłym zbiegiem okoliczności. Czułam się tak, jakby Diana była dobrą wróżką i spełniała moje życzenie.
– Aniu! – zawołała, kiedy już wychodziłam.
– Tak?
– Nie rób takiej przerażonej miny, skarbie. Jestem pewna, że on nie gryzie.
Nikomu nie wspomniałam ani słowem o kolacji u Diany. Byłam z siebie dumna, że przystałam na spotkanie z młodym nieznajomym, choć ta myśl nadal mnie przerażała. Powiedzenie Betty i Ruselinie o kolacji oznaczało, że nie mogłabym się z tego wykręcić, nawet gdybym postanowiła zostać w domu.
Gdy nadszedł piątek, czułam niepokój i ogarnęły mnie wątpliwości. Nie chciałam jednak obrazić Diany. Włożyłam suknię, którą zasugerowała. Sukienka miała dopasowaną górę, szerokie ramiączka i spódnicę ze wstawkami. Stopy wsunęłam w jedwabne pantofelki o szpiczastych czubkach, a włosy zaczesałam z boku i spięłam spinką inkrustowaną imitacją brylantów.
O wpół do siódmej Harry podjechał po mnie granatowym chevroletem. Otwierając mi drzwi, zmrużył oczy przed wieczornym słońcem migoczącym na plaży.
– Po tych strasznych sztormach tak tu spokojnie – zauważył.
– Czytałam w gazecie, że w Nowy Rok ratownicy wyciągnęli z wody sto pięćdziesiąt osób – powiedziałam.
Harry usiadł za kierownicą i uruchomił silnik.
– Tak, na twojej plaży było najgorzej. Podobno sztorm przyniósł tyle wodorostów, że lina jednego z ratowników się w nich zaplątała. Wciągnęło go pod wodę, zaczął tonąć. Łódź ratunkowa nie mogła do niego dopłynąć.
– Mój Boże, nie słyszałam o tym – westchnęłam.
– Pomógł mu jeden z kolegów. – Harry skręcił w Bondi Road. – Mówią, że płynął jak torpeda. To Rosjanin. Może go znasz?
– Pewnie nie. – Pokręciłam głową. – Ostatnio chodzę na plażę dopiero wtedy, gdy wszyscy już z niej zejdą.
Harry roześmiał się głośno.
– Diana wspominała, że ciężko pracujesz – powiedział.
Diana i Harry mieszkali w domu w stylu Tudorów, wychodzącym na Rose Bay. Kiedy wjechaliśmy na podjazd, Diana, oszałamiająca w sukni z czerwonego jedwabiu, wybiegła na powitanie.
– Chodź, Aniu. – Poprowadziła mnie do środka niczym partnerka w tangu. – Poznasz Keitha.
Wnętrze domu było przestronne, z modnymi białymi podłogami i ścianami. Wnęki w przedpokoju zabudowane były regałami, na których ustawiono fotografie Diany ze znanymi osobami oraz drobiazgi zwożone przez nią z całego świata. Przystanęłam, żeby popatrzeć na kolekcję porcelanowych świnek kupionych w Londynie i zachichotałam. Mimo światowego stylu życia Diana nie traktowała siebie zbyt poważnie.
Zaciągnęła mnie do salonu i niemal popchnęła w ramiona młodego człowieka, który siedział na rozkładanej sofie. Na nasz widok wstał, a na jego gładko ogolonej twarzy pojawił się uśmiech.
– Witam. – Wyciągnął do mnie dłoń. – Jestem Keith.
– Witam, Ania. – Potrząsnęłam jego ręką.
– No dobrze. – Diana poklepała mnie po plecach. – Idę dopilnować kolacji, a wy sobie porozmawiajcie.
Z tymi słowami opuściła pokój. Harry właśnie wchodził z butelką wina w ręce, ale Diana przejęła go i pociągnęła za sobą, jak kiepskiego aktora, który w nieodpowiednim momencie wyskakuje na scenę.
Keith odwrócił się do mnie. Był przystojnym mężczyzną, miał kobaltowe oczy, jasne włosy, kształtny nos i pełne wargi.
– Diana mówi o tobie wspaniałe rzeczy – powiedział. – Najwyraźniej przy kolacji mam usłyszeć jakąś historię o ryżu.
Zarumieniłam się. Diana nie powiedziała mi o Keicie ani słowa. Inna sprawa, że nie pytałam.
– Keith pracuje w redakcji sportowej. – Harry wszedł do pokoju z półmiskiem serów, dzięki czemu nie musiałam dłużej robić z siebie idiotki. Uświadomiłam sobie, że pewnie stał pod drzwiami i podsłuchiwał.
– Naprawdę? Cudownie. – Pomyślałam, że mówię jak Diana.
Harry mrugnął do mnie zza pleców Keitha. Diana wśliznęła się do salonu z tacą krakersów ozdobionych połówkami oliwek. Pewnie też czekała pod drzwiami.
– Tak – oznajmiła. – Dostał nagrodę za reportaż o Pucharze Melbourne.
– Cudownie – powtórzyłam, patrząc na Keitha. – Ja nie. Najwyraźniej uznali, że mój artykuł o kapeluszach jest nie dość interesujący.
Keith szeroko otworzył oczy, ale kiedy Harry i Diana wybuchnęli śmiechem, poczuł się bezpiecznie i im zawtórował.
– Dziewczyna z poczuciem humoru – stwierdził. – To lubię.
Harry wniósł stół na oszkloną werandę. Diana przykryła blat kremowym obrusem i ustawiła na nim granatową zastawę. U podstawy świecznika ułożyła gałązki fuksji. Już od dawna nie miałam do czynienia z taką niewymuszoną elegancją. Podobny efekt osiągał kiedyś mój ojciec. Potarłam rąbek płóciennego obrusu i podziwiałam stołowe srebra. Na środku stołu Diana ustawiła misę z różami stulistnymi, wdychałam ich słodki zapach. Płomień świecy zadrżał i ujrzałam w cieniu Siergieja z naręczem weselnych róż. Z ciemności napłynął ku mnie Dymitr i ujął moje ręce.
– Puść, Dymitrze. Proszę – powiedziałam bezgłośnie.
Po chwili ujrzałam jednak, że siedzi w wannie pełnej płatków róż. Czerpał wodę dłońmi złączonymi w miseczkę. Im więcej pił, tym robił się lżejszy, w końcu zaczął znikać.
– Aniu, nic ci nie jest? Straszliwie zbladłaś. – Diana postukała mnie w ramię. Zerknęłam na nią nieprzytomnie.
– To przez ten upał. – Harry wstał i szerzej otworzył okna.
Keith podniósł mój kieliszek.
– Naleję ci trochę wody – zaproponował.
Potarłam czoło.
– Przepraszam – powiedziałam. – Wszystko jest takie piękne, zapomniałam, gdzie jestem.
Keith postawił przede mną kieliszek. Kropla wody spłynęła po szkle i spadła na obrus. Wyglądała jak łza. Na kolację podano zrazy w sosie serowym z grzybami w śmietanie, Rozmowa toczyła się lekko, kierowała nią zręcznie Diana.
– Keith, koniecznie opowiedz Ani o farmie swoich rodziców, Słyszałam od Teda, że jest cudowna.
– Aniu, w domu lady Bryant widziałam cudowny antyczny samowar, ale żadna z nas nie miała pojęcia, jak działa. Mogłabyś nam to objaśnić, skarbie?
Byłam świadoma spojrzeń Keitha i pamiętałam, żeby na niego patrzeć, gdy mówił, nie zniechęcać go, co, zdaniem Diany, robiłam w podobnych sytuacjach. Nie zakochałam się w nim, jak w Dymitrze. O, Boże!
Kiedy uprzątnięto talerze, przenieśliśmy się do salonu na ciasto brzoskwiniowe i waniliowe lody.
– A teraz musisz opowiedzieć Keithowi o ryżu. – Diana pomachała łyżeczką.
– Tak. – Keith się roześmiał i przysunął do mnie. – Muszę tego wysłuchać.
– Ja też tego nie słyszałem – dodał Harry. – Za każdym razem, gdy Diana usiłuje mi to opowiedzieć, wybucha śmiechem… no cóż, i na tym się kończy.
Jedzenie i wino mnie odprężyły, czułam się mniej zmieszana. Cieszyłam się, że Keith siedzi tuż obok. Wzbudzał moje ciepłe uczucia. Byłam zadowolona, że bez obaw okazuje mi sympatię. Mój powrót do świata romansu nie wypadł tak źle, jak się obawiałam.
– No dobrze – zaczęłam. – Pewnego dnia odwiedziłam najlepszą przyjaciółkę i jej męża, zaczęliśmy rozmawiać o chińskim jedzeniu, którego najbardziej nam brakuje. Oczywiście, w tym kraju okropnie trudno o ryż, a wszystkie nasze dania z dzieciństwa go zawierały.
Pewnego dnia postanowiliśmy wybrać się do Chinatown i kupić ryż na co najmniej trzy miesiące. Było to w 1954 roku, kiedy Władimir Petrow i jego żona dostali azyl w Australii za wytropienie radzieckich szpiegów. Znajdowanie szpiegów stało się ulubioną rozrywką wielu ludzi, w tym starszej pani, sąsiadki moich przyjaciół. Widziała, jak ciągniemy po podjeździe worki ryżu i rozmawiamy ze sobą po rosyjsku, więc zadzwoniła na policję.
Keith wybuchnął śmiechem i potarł brodę. Harry zachichotał.
– No mów – ponaglił mnie.
– Przyszli do nas dwaj młodzi posterunkowi i zapytali, czy jesteśmy komunistycznymi szpiegami. Witalij zdołał ich namówić na pozostanie na kolacji. Ugotowaliśmy risotto znad Wołgi z kaszą pszenną, brokułami i botwiną z cebulą i czosnkiem i podaliśmy z bakłażanami w jogurcie. Bardzo trudno odmówić napicia się z Rosjanami, a odmowa spełnienia toastu z rosyjskim mężczyzną to po prostu zniewaga. Witalij przekonał policjantów, że jedyna możliwość potwierdzenia międzynarodowej przyjaźni i odpłacenia za najlepszy posiłek, jaki jedli w życiu, to wypicie kilku kieliszków wódki. Kiedy policjanci upili się strasznie, a ich twarze przybrały dziwny odcień, odesłaliśmy ich taksówką na komisariat, gdzie, jak możecie sobie wyobrazić, wzbudzili nieszczególny entuzjazm swojego sierżanta. I choć pani Dolen spod dwunastki nadal regularnie na nas donosi, od tamtej pory nie pojawili się już więcej żadni policjanci.
– Mój Boże! – zarżał Harry, mrugając do Keitha. – To dopiero łobuziara! Uważaj na nią.
– Będę. – Keith uśmiechnął się do mnie tak, jakbyśmy byli tu całkiem sami. – Na pewno będę.
Później, gdy Harry poszedł do garażu po auto, Keith odprowadził mnie do drzwi. Diana wybiegła do ogrodu w poszukiwaniu nieistniejącego kota.
– Aniu – powiedział Keith. – W przyszłym tygodniu mój przyjaciel Ted ma urodziny. Z przyjemnością zabrałbym cię na przyjęcie. Pójdziesz ze mną?
– Tak, chętnie. – Te słowa wymknęły się z moich ust, zanim zdążyłam to przemyśleć. W towarzystwie Keitha czułam się odprężona. Nie podejrzewałam, żeby coś ukrywał, w przeciwieństwie do mnie. Ja byłam pełna sekretów.
Po powrocie do domu otworzyłam okna i położyłam się na łóżku, nasłuchując szumu fal. Zamknęłam oczy i usiłowałam przypomnieć sobie uśmiech Keitha, jednak już zaczynałam zapominać, jak wyglądał. Ciekawiło mnie, czy naprawdę mi się podoba, czy też tylko udaję sama przed sobą zainteresowanie nim. Po chwili mogłam myśleć jedynie o Dymitrze. Próbowałam na dobre uwolnić się od jego wpływu, lecz wspomnienia powróciły silniejsze niż zazwyczaj. Nie mogłam zasnąć, a w mojej głowie raz za razem pojawiała się nasza noc poślubna, jedyny naprawdę szczęśliwy moment tego małżeństwa. Przed śmiercią Siergieja. Przed Amelią. Moje miękkie, wilgotne ciało pokryte płatkami róż i przytulone do twardego, rozpalonego ciała Dymitra.
Urodziny, na które w następnym tygodniu zabrał mnie Keith, były moim pierwszym prawdziwym australijskim przyjęciem. Nigdy dotąd nie byłam na party u ludzi w moim wieku, żyjących na podobnym poziomie finansowym; to otworzyło mi oczy. Moje australijskie doświadczenia różniły się od doświadczeń wielu innych Rosjan z Szanghaju. Maria i Natasza dostały pracę w szpitalnej pralni, a ich mężowie, obaj świetnie wykształceni, harowali na budowach. Ja jednak nie żyłam jak typowa młoda Australijka. Z racji mojej pozycji w gazecie zapraszano mnie na najelegantsze przyjęcia w mieście. Poznałam polityków, artystów i sławne aktorki, nawet zaproponowano mi sędziowanie w następnych wyborach Miss Australia. Mimo to nie prowadziłam prawdziwego życia towarzyskiego.
Ted był fotografem sportowym z działu Keitha, mieszkał przy Steinway Street w Coogee. Kiedy się pojawiliśmy, tłum gości dosłownie wylewał się z betonowego domu. Adapter ryczał Only you, a grupka mężczyzn i kobiet w apaszkach i z postawionymi kołnierzykami kołysała się w rytm muzyki. Blondyn z baczkami i paczką papierosów w kieszeni koszuli wybiegł nam na powitanie. Przywitał się z Keithem, a potem odwrócił do mnie.
– Cześć, śliczna. To o tobie opowiadał mi Keith? Ty jesteś tą rosyjską księżniczką od mody?
– Daj jej spokój, Ted – zaśmiał się Keith i dodał: – Trzeba przywyknąć do jego poczucia humoru. Nie zwracaj na niego uwagi.
– Wszystkiego najlepszego, Ted. – Wyciągnęłam prezent od siebie i Keitha: płytę Chucka Berry’ego owiniętą w nakrapiany papier i ozdobioną kokardą.
– Nie musieliście… ale połóżcie ją na stole. – Ted wyszczerzył do mnie zęby. – Lucy kazała mi otworzyć wszystkie prezenty później.
– Zamieni cię w dziewczynę – mruknął Keith.
Salon przypominał łaźnię, parował od żaru stłoczonych ciał i od upalnej nocy. Ludzie porozkładali się na dywanie i sofie, palili i pili napoje i piwo wprost z butelek. Niektóre dziewczyny uważnie lustrowały mnie wzrokiem. Włożyłam obcisłą sukienkę bez rękawów z szerokim dekoltem w kształcie łódki. Inne dziewczyny miały na sobie spodnie cygaretki i obcisłe koszule. Nosiły krótkie włosy, w modnym wtedy stylu, zaczesane do przodu, ostrzyżone na chłopaka.
Moje nadal były długie, nie wiązałam ich. Spojrzenia innych kobiet mnie zakłopotały: nie wydały mi się szczególnie przyjazne.
Poszłam za Keithem do kuchni, przeciskając się między ludźmi, od których czułam zapach brylantyny i słodyczy. Stół był zaśmiecony lepkimi butelkami po coli i plastikowymi kubkami.
– Masz, spróbuj. – Keith wręczył mi butelkę.
– Co to? – spytałam.
– Spróbuj, a zobaczysz.
Otworzył sobie piwo. Pociągnęłam łyk z butelki. Napój był słodki i bardzo orzeźwiający, ciążył mi w żołądku. Na etykietce przeczytałam: napój wiśniowy.
– Hej, Keith! – zawołała jakaś dziewczyna. Przepchnęła się przez tłum i zamknęła Keitha w niedźwiedzim uścisku. Przewrócił oczami. Dziewczyna puściła go i podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, po czym zmarszczyła brwi.
– Kto to? – zapytała.
– Roweno, przedstawiam ci Anię.
Dziewczyna ledwie dostrzegalnie skinęła mi głową. Miała bladą skórę i piegi. Jej usta były ogromne i czerwone, brwi zaś wyglądały jak grube pajęcze nogi nad ładnymi oczami.
– Miło mi cię poznać. – Wyciągnęłam rękę, jednak Rowena nie odwzajemniła gestu. Wpatrywała się w moje palce.
– Cudzoziemka? – zapytała. – Mówisz z akcentem.
– Jestem Rosjanką – wyjaśniłam. – Z Chin.
– Australijskie dziewczyny już ci nie wystarczą? – burknęła do Keitha, odwróciła się i ruszyła przez tłum do ogrodu.
Keith wykrzywił usta.
– Niestety najwyraźniej byłaś świadkiem ignorancji niektórych przyjaciół Teda – powiedział, siadając na stole. Odsunął butelki i brudne talerze, by zrobić mi miejsce.
– Pewnie jestem niewłaściwie ubrana – stwierdziłam.
– Ty? – parsknął. – Jestem zazdrosny, bo mężczyźni przez cały wieczór gapią się na ciebie. Jesteś naprawdę piękna.
Z salonu dobiegł nas głośny śmiech i weszliśmy tam wraz z innymi, żeby sprawdzić, co się dzieje. Grupka mężczyzn i kobiet siedziała w kręgu na podłodze, pośrodku leżała butelka. Znałam grę w butelkę, tu jednak obowiązywały nieco inne zasady. Każdy uczestnik trzymał piwo – kiedy obracano butelkę i wskazała ona osobę płci przeciwnej, kręcący miał wybór: albo ją pocałować, albo wypić łyk piwa. Jeśli decydował się na piwo, osoba odrzucona musiała wypić dwa łyki. Zauważyłam w grupie Rowenę, patrzyła na mnie ponuro. Może nie na mnie, tylko na Keitha?
– Kolejny australijski pretekst, żeby się napić – stwierdził Keith.
– Rosjanie są tacy sami. Przynajmniej mężczyźni.
– Poważnie? Idę o zakład, że mając wybór, woleliby jednak całować dziewczyny, niż pić piwo.
Keith znowu spoglądał na mnie w ten swój bezpośredni sposób, ale nie potrafiłam odwzajemnić tego spojrzenia. Zerknęłam na swoje stopy.
Podczas drogi powrotnej kusiło mnie, żeby spytać go o Rowenę, ale się powstrzymałam. Wyczułam, że to nie ma sensu. Był młody i przystojny, jasne, że umawiał się z innymi dziewczynami. To ja zachowywałam się jak dziwaczka. Większą część młodości spędzi – łam samotnie. Kiedy Keith nie patrzył, rzucałam mu ukradkowe spojrzenia. Wpatrywałam się w jego skórę, po raz pierwszy zauważyłam piegi na nosie, włoski dookoła przegubu. Był atrakcyjny, ale nie był Dymitrem.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, podjechał do krawężnika i wyłączył silnik. Wykręcałam palce i modliłam się w duchu, żeby tylko nie próbował mnie pocałować. Nie byłam na to gotowa. Chyba wyczuł mój niepokój, bo mnie nie pocałował. Zamiast tego opowiadał mi o meczach tenisa, o których pisał, i o tym, jacy mili podczas wywiadu okazali się Ken Roswell i Lew Hoad. Po chwili uścisnął moją dłoń i powiedział, że odprowadzi mnie pod drzwi.
– Następnym razem zabiorę cię w jakieś bardziej eleganckie miejsce – powiedział. Uśmiechał się, ale wyczułam rozczarowanie w jego głosie. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wziął mnie za snobkę. Chciałam go zapewnić o swojej sympatii.
– Dobranoc, Keith – powiedziałam tylko. Wypadło to nerwowo i niezręcznie.
Zamiast iść spać szczęśliwa, nie mogłam zasnąć. Leżałam w nocy, przerażona, że zepsułam ten związek, zanim jeszcze miałam okazję się przekonać, czy w ogóle go pragnę.
Następnego dnia Irina i Witalij przyszli po mnie przed naszym zaplanowanym piknikiem na plaży. Irina miała na sobie długą i luźną koszulową sukienkę, chociaż właściwie jeszcze nie widać było brzucha. Pewnie nie mogła już dłużej wytrzymać. Kilka tygodni temu przyniosła wykroje dziecięcych ubranek i szkice pokoju dla malucha. Cieszyłam się razem z nią. Wiedziałam, że będzie cudowną matką. Zdumiało mnie, że Witalij również przybrał na wadze, odkąd zaszła w ciążę, ale nie pozwalałam sobie na żadne żarty dotyczące jedzenia za dwoje. Tych kilka dodatkowych kilogramów dobrze mu zrobiło. Zniknęła gdzieś jego chudość, wyglądał teraz jeszcze przystojniej.
– Kim był ten facet, z którym wczoraj się umówiłaś?. – zapytał mnie, zanim jeszcze minął próg. Irina trąciła go w żebro. – Obiecaliśmy Betty i Ruselinie, że to zbadamy. – Skrzywił się, masując bok.
– Betty i Ruselinie? Skąd wiedziały, że z kimś jestem?
Irina postawiła koszyk na stole i zapakowała do niego chleb daktylowy i talerze, które przygotowałam.
– Śledziły cię, jak zawsze – wyjaśniła. – Zgasiły światła w mieszkaniu i obserwowały przez okno, kiedy cię odprowadzał.
Witalij skubnął kawałek chleba.
– Usiłowały podsłuchać, o czym rozmawiacie, ale Betty burczało w brzuchu i nic nie usłyszały – dodał.
Wzięłam wyładowany koszyk od Iriny. Nie był zbyt ciężki, ale nie chciałam, żeby się przemęczała.
– Postępując w ten sposób, utrudniają mi życie – stwierdziłam. – I tak jestem wystarczająco nieśmiała.
– Sekret polega na tym, żeby wyjść za mąż i się wyprowadzić. – Irina poklepała mnie po ramieniu. – Nie za daleko, ale i niezbyt blisko.
– Jeśli będą się tak zachowywały, nigdy nie wyjdę za mąż – stwierdziłam. – Odstraszają mężczyzn.
– Też coś! – prychnął Witalij. – Kim jest ten starający się, Aniu? Dlaczego nie zaprosiłaś go na piknik?
– Poznałam go przez Dianę. Nie zaprosiłam go dzisiaj, bo nie widziałam was od wieków i chciałam spędzić dzień tylko z wami.
– Rozumiem, za wcześnie, żeby przedstawiać go rodzinie. – Witalij pogroził mi palcem. – Muszę cię jednak uprzedzić, że na dole już dyskutuje się o twojej ślubnej sukni.
Irina przewróciła oczami.
– Nie wierzę – westchnęła, wypychając mnie i Witalija za drzwi.
W każdą niedzielę lata plaża w Bondi była zatłoczona. Irina, Witalij i ja musieliśmy dojść aż do przylądka Bena Bucklera, zanim znaleźliśmy jakieś wolne miejsce. Świeciło oślepiające słońce, odbijało się od piasku i rzędów plażowych parasoli, tak samo jak śnieg lśniący na dachach i drzewach na półkuli północnej. Witalij rzucił na piach ręczniki i zamontował parasole, a Irina i ja włożyłyśmy okulary i kapelusze. Ratownicy trenowali na falach, ich umięśnione brązowe ciała połyskiwały od morskiej wody i potu.
– Widziałem, jak niektórzy ćwiczyli w ostatni weekend na basenie – powiedział Witalij. – Pływali z wypełnionymi wodą puszkami po nafcie u pasa.
– Pewnie muszą być silni, żeby dać sobie radę w morzu – zauważyłam.
Minął nas sprzedawca słodyczy, ochronny krem na jego twarzy rozpuszczał się niczym lody na słońcu. Zawołałam go i kupiłam trzy kubki lodów waniliowych. Wręczyłam po jednym Irinie i Witalijowi, ostatni otworzyłam sama.
– Ratownicy są przystojni, co? – zachichotała Irina. – Może Ania i ja powinnyśmy wstąpić do klubu.
– Za kilka miesięcy będziesz pływała z czymś cięższym niż puszka po nafcie, Irino – zauważył Witalij.
Patrzyłam, jak ratownicy ćwiczą z pasami. Jeden z mężczyzn wyróżniał się na tle innych. Był wyższy od pozostałych, mocno zbudowany, miał kwadratową twarz i mocną szczękę. Jego kolega, udający topielca, mógł czuć się bezpiecznie, nie groziło mu utonięcie. Potężny ratownik z energią i zaangażowaniem wykonywał wszystkie ćwiczenia. Przewiązał pas dookoła talii i bez wahania skoczył do oceanu, z łatwością wyciągając ofiarę z wody i pozorując sztuczne oddychanie na plaży.
– Robi wrażenie – stwierdził Witalij.
Skinęłam głową. Ratownik bez żadnych oznak zmęczenia raz za razem skakał do wody, poszukując ludzi w potrzebie. Biegał jak jeleń po lesie, szybko i beztrosko.
– To pewnie ten, o którym wczoraj wspominał Harry… – Zawiesiłam głos w połowie zdania. Przeszył mnie dreszcz. Zerwałam się na równe nogi, zasłaniając oczy przed słońcem. – O Boże! – krzyknęłam.
– Kto to? Kto to? – Irina stanęła obok mnie.
Zaczęłam wymachiwać rękami do ratownika i wrzeszczeć:
– Iwan! Iwan! Iwan!
Betty i Ruselina słuchały radia i grały w karty przy stoliku pod oknem, kiedy wpadliśmy do mieszkania, jedno za drugim. Betty zerknęła znad kart i zrobiła zeza. Ruselina się odwróciła. Nakryła dłonią usta, a z oczu popłynęły łzy.
– Iwan! – zawołała i zerwała się, by go przywitać.
Iwan wyszedł jej naprzeciw i uścisnął ją tak mocno, że stopy staruszki oderwały się od ziemi. Kiedy Iwan postawił Ruselinę, ukryła twarz w dłoniach.
– Myślałyśmy, że nigdy cię już nie zobaczymy – powiedziała.
– Nie jesteście nawet w połowie tak zdumione jak ja – odparł. – Sądziłem, że wszystkie wyjechałyście do Ameryki.
– Z powodu choroby babci trafiłyśmy tutaj – wyjaśniła mu Irina.
Popatrzyła na mnie, a ja poczułam wyrzuty sumienia, choć wiedziałam, że nie o to jej chodziło. Ale w końcu to ja miałam do niego napisać.
Iwan zauważył Betty na kanapie i powitał ją po rosyjsku.
– To moja przyjaciółka Betty Nelson – wyjaśniła mu Ruselina. – Australijka.
– Australijka – powtórzył Iwan. Podszedł do Betty i uścisnął jej dłoń. – No to lepiej mówmy po angielsku. Jestem Iwan Nachimowski. Stary przyjaciel Ruseliny i dziewczyn.
– Miło mi pana poznać, panie Na… Nach… – Mimo wysiłków Betty nie potrafiła wymówić jego nazwiska.
– Proszę mi mówić po imieniu. – Uśmiechnął się do niej.
– I tak miałam już przyrządzać kolację – powiedziała Betty. – Nie mogę zaproponować ci tradycyjnej pieczeni, bo w ten weekend cały czas grałyśmy w karty i nikt nie zrobił zakupów. Mam nadzieję, że wystarczą kiełbaski i warzywa?
– Może najpierw pójdę do siebie i przebiorę się w coś odpowiedniego. – Iwan spojrzał na swój przemoczony podkoszulek i szorty. Do nóg przylepiły mu się ziarenka piasku.
– Nie – roześmiał się Witalij. – i tak nieźle się prezentujesz. Ania to ostatnia osoba w tym kraju, która zmienia strój przed posiłkiem złożonym z kiełbasy i puree ziemniaczanego. Jakoś nie zdołała przyswoić sobie swobody tutejszego życia.
Iwan odwrócił się i uśmiechnął do mnie. Wzruszyłam ramionami. Wyglądał niemal tak samo jak na Tubabao. Nadal miał młodzieńczą twarz i łobuzerski uśmiech. Blizna nieco zbladła pod opalenizną, wciąż poruszał się z niedźwiedzim wdziękiem. Rozpoznawszy go na plaży, podbiegłam do niego pod wpływem impulsu, dopiero gdy na mnie spojrzał i uświadomił sobie, kim jestem, przypomniałam sobie napięcie ostatnich wspólnie spędzonych dni i poczułam strach. Jednak w jego oczach pojawił się ciepły błysk i zrozumiałam, że gdzieś między Tubabao i Sydney Iwan wszystko mi wybaczył.
– Usiądź, Iwanie. – Zaprowadziłam go do kanapy. – Chcemy usłyszeć, co u ciebie. Myślałam, że jesteś w Melbourne. Co robisz w Sydney?
Iwan usiadł, z Ruseliną po jednej i ze mną po drugiej stronie. Witalij i Irina zajęli miejsca na fotelach. Mówiliśmy po angielsku, bo między krojeniem i gotowaniem warzyw Betty wpadała do salonu, żeby podsłuchać fragmenty rozmowy.
– Jestem tu od kilku miesięcy – wyjaśnił. – Zakładałem nową wytwórnię.
– Nową wytwórnię? – powtórzyła Ruselina. – Czym ty się zajmujesz?
– No cóż. – Iwan oparł ręce na kolanach. – Właściwie nadal jestem piekarzem, tyle że teraz specjalizuję się w mrożonkach. Moja firma wysyła ciasta i placki do supermarketów.
– Twoja firma! – Irina szeroko otworzyła oczy. – Czyli odniosłeś sukces!
Iwan pokręcił przecząco głową.
– Jesteśmy małą firmą, ale rozrastamy się z roku na rok i wygląda na to, że ten rok będzie jak dotąd najlepszy.
Wybłagaliśmy go, żeby nam opowiedział o początkach tego biznesu. Podejrzewałam, że celowo bagatelizuje swój sukces. Wielu imigrantów założyło własne firmy po wypełnieniu warunków kontraktu, ale dotąd nie słyszałam o nikim, kto miałby wytwórnie w dwóch największych miastach kraju.
– Kiedy przyjechałem do Australii, skierowano mnie do pracy w piekarni – powiedział. – Pracował tam jeszcze jeden nowy Australijczyk, Jugosłowianin, Nikoła Milosavijević. Dobrze się dogadywaliśmy i postanowiliśmy, że po wypełnieniu warunków kontraktu założymy wspólny biznes. Tak zrobiliśmy. Wynajęliśmy lokal w Carlton i sprzedawaliśmy ciasta, placki i chleb. Placki i ciasta szły najlepiej, na nich się skoncentrowaliśmy. Wkrótce ludzie z całego miasta zaczęli zjeżdżać do naszej piekarni. Przyszło nam do głowy, że gdybyśmy mieli więcej lokali, moglibyśmy więcej sprzedawać. Mimo że dobrze nam szło, nie mogliśmy sobie pozwolić na drugą piekarnię. No to kupiliśmy starego austina i wymontowaliśmy z niego tylne siedzenie. Ja obsługiwałem piekarnię, a Nikoła jeździł po mieście i dostarczał nasze wypieki do sklepików i barków kawowych.
– Było was tylko dwóch? – spytał Witalij. – Musieliście ciężko pracować.
– Zgadza się – przyznał Iwan. – To był szalony rok, ale obaj tak uwierzyliśmy w sukces, że harowaliśmy przez okrągły tydzień, sypiając po cztery godziny na dobę. Zdumiewające, ile można zrobić, kiedy coś człowieka pasjonuje.
Betty postawiła na stole talerz fasolki z masłem i wytarła ręce o fartuch.
– Mówisz jak Ania – westchnęła. – Tylko ona pracuje tak ciężko.
– Wcale nie tak ciężko – zaprzeczyłam.
– Czym się zajmujesz? – spytał mnie Iwan.
– Jest redaktorką działu mody w „Sydney Herald” – wyjaśniła mu Irina.
– Naprawdę? Jestem pod wrażeniem, Aniu. Pamiętam artykuł, który napisałaś do „Gazety Tubabao”, ten o strojach w filmie Na przepustce.
Zaczerwieniłam się. Zupełnie zapomniałam o artykule i szkicach do tamtej gazetki i swoim entuzjazmie dla Nowego Jorku.
– Iwan, nikt nie chce słuchać o mnie. Opowiedz więcej o sobie – powiedziałam.
– Moja praca nie jest pewnie nawet w połowie tak interesująca jak twoja, ale lubię ją – ciągnął. – Przez rok ciężko pracowaliśmy nad rozszerzeniem działalności firmy, a potem na pobliskim przedmieściu otworzyli nowy supermarket, więc zaproponowaliśmy kierownikowi sprzedaż naszych wypieków. Opowiedział nam o amerykańskich supermarketach i mrożonych potrawach. Uznaliśmy, że mamy szansę. Zaczęły się eksperymenty z mrożeniem żywności.
Na początku nic nam nie wychodziło, zwłaszcza z owocami. Pewnie nie były gorsze niż wyroby innych producentów mrożonek, ale my chcieliśmy czegoś lepszego. Zależało nam, żeby nasze mrożonki smakowały równie wybornie jak świeże produkty. Trochę to zajęło czasu, ale wkrótce ustaliliśmy właściwe proporcje składników i sposób zamrażania, zatrudniliśmy piekarzy i otworzyliśmy pierwszą wytwórnię. Jeśli wyjdzie nam w Sydney, Nikoła zajmie się Melbourne, a ja pozostanę tutaj.
– No to postaramy się kupować mnóstwo twoich produktów. – Ruselina klepnęła go w dłoń. – Dobrze, że tu jesteś.
Betty zawołała nas do stołu i nalegała, aby Iwan, jako nasz gość honorowy, usiadł u jego szczytu. Posadziła mnie po drugiej stronie, naprzeciwko niego.
– To odpowiednie rozmieszczenie – roześmiał się Witalij. – Król i królowa Australii. Oboje cudzoziemcy, ale Iwan w wolnym czasie wyciąga z wody Australijczyków, a Ania wspiera tutejszych projektantów, a na Gwiazdkę sprzedaje pocztówki, żeby ratować busz.
Oczy Iwana błysnęły.
– Może oboje czujemy, że sporo zawdzięczamy temu krajowi, co, Aniu? – spytał.
Ruselina poklepała go po ramieniu.
– Naprawdę za dużo pracujesz – powiedziała. – Tyle godzin w wytwórni i na plaży. Nawet w wolnym czasie się nie oszczędzasz.
– Nie mówiąc już o niebezpieczeństwie utonięcia ani o rekinach.
– Irina ugryzła kiełbaskę.
Zadrżałam, chociaż żartowała. Zerknęłam na Iwana i naszło mnie niedobre przeczucie, że stanie mu się coś złego. Nie mogłam znieść myśli, że ten pracowity dobry człowiek mógłby zginąć w pełni sił.
Powoli popijałam wodę i oddychałam w serwetkę, z nadzieją, że nikt nie zauważy mojej paniki. Nie zauważyli. Rozmawiali o sztormach, które szalały na plaży w Nowy Rok, i pytali Iwana o techniki ratowania ludzi. Mój oddech zwolnił, znów mogłam trzeźwo myśleć. Co za głupstwa, skarciłam siebie. Coś niewyobrażalnie strasznego już mu się przytrafiło. Czy morze jest w stanie skrzywdzić człowieka bardziej niż drugi człowiek?
O jedenastej Iwan nas przeprosił i powiedział, że rano musi bardzo wcześnie wstać do pracy.
– Gdzie mieszkasz? – spytał go Witalij.
– Wynajmuję dom na wzgórzu – odparł Iwan.
– No to odwieziemy cię do domu. – Witalij klepnął Iwana w plecy.
Cieszyło mnie, że dobrze się dogadują. Na pewno mogli sobie porozmawiać o kuchni. Ruselina, Betty i ja stałyśmy na chodniku i machałyśmy, reszta zaś wgramoliła się do auta Witalija. Iwan odkręcił szybę.
– Macie ochotę zwiedzić wytwórnię? – zapytał. – Mogę was oprowadzić w następny weekend.
– Tak! – wykrzyknęłyśmy chórem.
– Pójdziemy wszędzie, gdzie są ciastka. – Betty poprawiła fryzurę.
W poniedziałek Keith nie zadzwonił do mnie ani nie wpadł. Za każdym razem, kiedy pojawiał się goniec albo dzwonił telefon, podskakiwałam, licząc na wiadomość. Bez rezultatu. We wtorek powtórzyło się to samo. W środę ujrzałam Teda, wchodził do windy.
– Cześć, Aniu. Świetne przyjęcie. Cieszę się, że przyszłaś. – Tyle tylko zdążył powiedzieć, zanim zamknęły się drzwi.
Wróciłam do domu rozczarowana Zawaliłam sprawę z Keithem.
Spotkałam go dopiero w czwartek. Burmistrz, Patrick Darcy Hill, wydawał w ratuszu lunch dla lekkoatletów przygotowujących się do olimpiady. Zaproszono słynnych sportowców, w tym Betty Cuthbert, biegaczkę zwaną „złotą dziewczyną”, pływaczkę Dawn Fraser i kilku członków australijskiej drużyny krykieta. Diana była w Melbourne i nie mogła iść na przyjęcie, a więc zamiast niej wysłano mnie i fotografa Eddiego. Był niepokojąco podobny do Dana Richardsa, ale spokojniejszy, i chodził za mną wszędzie niczym wierny pies.
– Kto jest dziś na naszej liście? – pytał, kiedy kierowca wysadził nas na George Street.
– Premier i jego żona – odparłam. – Myślę jednak, że zajmą się nimi Caroline i jej fotograf. My powinniśmy ganiać za sławnymi ludźmi, żeby zobaczyć, co mają na sobie. Przyjedzie też aktorka z Ameryki, Hades Sweet.
– To ta, która kręci film na północy, prawda? – zapytał Eddie. – O kosmitach i Ayers Rock?
– Cieszę się, że przynajmniej tyle wiesz – stwierdziłam. – Nie mogłam niczego o niej znaleźć.
Przypięliśmy sobie plakietki prasowe i przepuszczono nas poza kolejką czekającą przed ratuszem. Weszliśmy bocznymi drzwiami.
Zdumiałam się na widok Keitha i Teda, stali blisko nakrytego stołu i pożerali babeczki migdałowe. Nagle przypomniałam sobie, że zaraz będzie tu pełno sportowców. Nie wiedziałam, czy podejść i się przywitać, czy to zbyt bezpośrednie. W końcu to on nie zadzwonił po naszej randce. Po chwili Eddie postukał mnie w ramię i straciłam okazję.
– Jest nasza gwiazda – wyszeptał.
Odwróciłam się i ujrzałam wchodzącą do pokoju blondynkę. Otaczała ją grupka ludzi ubranych w designerskie kapelusze i sukienki. Hades nie była tak postawna, jak się spodziewałam. Miała okrągłą twarz, szczupłe ręce i nogi. Wypinała obfity biust, krocząc na wysokich obcasach. Czułam się przy niej jak olbrzymka. Przedstawiłam się i zaczęłam pytać ją o sprawy, które z pewnością zainteresują czytelniczki.
– Podoba się pani Australia?
Żując gumę, rozmyślała nad pytaniem dłużej, niż się spodziewałam po osobie zatrudniającej porządnego specjalistę od kreowania wizerunku.
– Tak – odparła w końcu z przeciągłym południowym akcentem.
Czekałam, aż rozwinie tę myśl, ale kiedy zorientowałam się, że nie ma zamiaru, zapytałam ją o strój. Miała na sobie sukienkę w stylu flapperki, ale podkreślającą, a nie spłaszczającą biust.
– To dzieło projektantki wytwórni, Alice Dorves – oznajmiła Hades sztucznym głosem, jak podczas pierwszego czytania roli. – Szyje wspaniałe sukienki.
Eddie podniósł aparat.
– Możemy zrobić pani zdjęcie? – zapytałam.
Hades nie odpowiedziała, ale zaszła w niej zmiana: szeroko otworzyła oczy, a na jej wargach wykwitł kuszący uśmiech. Wyrzuciła ręce w powietrze, jakby zamierzając uścisnąć aparat. Przez chwilę myślałam, że wzniesie się w powietrze, ale kiedy błysnął flesz, wzruszyła ramionami i znów przybrała zniechęconą minę.
Connie Robertson, redaktorka działu kobiecego z gazety z Fairfax, krążyła po pomieszczeniu niczym pachnący Diorem rekin. Była szanowaną osobą w tym biznesie i potrafiła dostać to, co chciała, i mimo niechęci do konkurencji. Skinęła mi głową i złapała Hades za łokieć, prowadząc ją ku swojemu fotografowi. Poczułam czyjąś dłoń na ramieniu, a kiedy się odwróciłam, ujrzałam Keitha.
– Cześć – powiedział. – Ted chce, żebyś go przedstawiła swojej przyjaciółce.
– Czyli komu? – zapytałam.
Keith wskazał głową Hades Sweet. Connie ustawiła ją w kącie i bombardowała pytaniami o znaczenie Hollywood i pozycję kobiet w przemyśle filmowym.
Popatrzyłam na Keitha. Uśmiechał się, wcale nie wyglądał na urażonego ani smutnego.
– Uprawia jakiś sport? – zapytał. – Musimy znaleźć pretekst, żeby Ted mógł zrobić jej zdjęcie.
– Nie potrzeba mu pomocy. – Roześmiałam się. – Patrz!
Ted już wskoczył między fotografów czekających, by zrobić zdjęcie Hades. Kiedy nadeszła jego kolej, zrobił dwa zdjęcia z boku, dwa z półdystansu i dwa zdjęcia całej sylwetki. Już miał wyprowadzić Hades na balkon, żeby sfotografować ją na zewnątrz, kiedy zatrzymała go wściekła reporterka z „Women’s Weekly”.
– Pośpiesz się! – wykrzyknęła. – To nie sesja zdjęciowa kostiumów kąpielowych!
– Posłuchaj. – Keith odwrócił się do mnie. – Jeśli po tej imprezie u Teda nadal masz ochotę na spotkanie ze mną, mógłbym cię zaprosić w sobotę do kina. Grają Słomianego wdowca, słyszałem, że to zabawny film.
– Bardzo chętnie. – Uśmiechnęłam się do niego.
Nagle drzwi się otworzyły i do sali wszedł burmistrz wraz z zaproszonymi sportowcami.
– Lepiej pójdę. – Keith machnął na Teda. – Zadzwonię do ciebie.
W sobotę Witalij i Irina podwieźli nas swoim autem do wytwórni Iwana w Dee Why. Był gorący dzień, odkręciliśmy szyby, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza do samochodu. Przedmieście obok północnych plaż wydawało się samodzielnym miasteczkiem, pełnym bungalowów, przed którymi parkowały holdeny z przywiązanymi do dachów deskami do surfowania. W większości ogrodów rosła przynajmniej jedna palma, w wielu widziałam skrzynki pocztowe ozdobione mozaiką z muszli albo numery domu wypisane na ścianie olbrzymią kursywą.
– Iwan miał nosa, że wybudował tu wytwórnię – stwierdził Witalij. – Jeśli odniesie sukces, będzie się mógł przenieść z Dee Why i kupić wszystkie kluby ratowników stąd do wieczności. Curl Curl, Collaroy, Avalon.
– Zdaje się, że utonęła jedna z jego pracownic – zauważyła Irina.
– To była starsza pani z Włoch, nie zdawała sobie sprawy z tego, jak nieprzewidywalne bywa morze na południu. Dlatego zainteresowało go ratownictwo.
– Czy Iwan jest żonaty? – zapytała Betty.
Wszyscy umilkliśmy, zastanawiając się, kto powinien odpowiedzieć na to pytanie. Opony auta stukały w regularnym rytmie na szczelinach w betonie.
– Był – odezwała się w końcu Ruselina. – Jego żona zginęła podczas wojny.
Iwan czekał na nas przed bramą wytwórni. Miał na sobie granatowy garnitur, najwyraźniej szyty na miarę. Po raz pierwszy widziałam go w tak eleganckim stroju. Wytwórnia wyglądała na zupełnie nową w porównaniu z budynkami obok, zdradzały to świeże cegły i zaprawa. Kamienny komin wznosił się nad dachem z napisem „Southern Cross Piec”. Na podwórzu stał tuzin furgonetek z takim samym napisem.
– Dobrze wyglądasz – powiedziałam mu po wyjściu z auta.
– Przewróci mi się w głowie, skoro twierdzi tak redaktorka z działu mody. – Roześmiał się.
– To prawda. – Ruselina ujęła go pod ramię. – Mam nadzieję, że nie włożyłeś go ze względu na nas. Dziś musi być chyba ze trzydzieści pięć stopni.
– Nigdy nie czuję zimna ani gorąca – odparł Iwan. – Jako piekarz mrożący posiłki przestałem reagować na skrajne temperatury.
Nieopodal recepcji znajdowała się przebieralnia, gdzie. Betty, Ruselina, Irina i ja dostałyśmy białe fartuchy, czapki i antypoślizgowe kapcie. Po wyjściu ujrzałyśmy, że Iwan i Witalij ubrali się podobnie.
– Nie wspomniał, że zamierza zagonić nas dziś do pracy – zaśmiał się Witalij. – I to za darmo!
Główne pomieszczenie wytwórni przypominało olbrzymi hangar z galwanizowanego żelaza i miało okna biegnące przez całą długość ścian. Maszyna wykonana z nierdzewnej stali szumiała i wirowała, zamiast szczękać i skrzypieć jak maszyny w wytwórniach w mojej wyobraźni. Gdziekolwiek patrzyłam, widziałam tylko szczeliny wentylacyjne, przepustnice regulujące dopływ powietrza oraz urządzenia napowietrzające. Zupełnie jakby motto wytwórni brzmiało: „Oddychaj”.
Sobotni personel Iwana liczył około trzydziestu osób. Przy taśmociągu stały głównie kobiety w białych uniformach i białych butach. Mężczyźni w białych płaszczach pchali wózki pełne tac. Ich karnacja zdradzała, że są imigrantami. Uznałam, że zatrudnienie ich to miły gest, podobnie jak to, że oprócz nazwy firmy każdy miał wyszyte na kieszonce imię i nazwisko.
Iwan zaczął obchód od hali dostaw. Obserwowaliśmy mężczyzn z workami mąki i cukru, inni przenosili tace pełne jaj albo owoców do olbrzymich lodówek.
– To jak moja kuchnia, ale milion razy większa – mruknęła Betty.
Kiedy tam weszliśmy, zrozumiałam, dlaczego Iwan uodpornił się na upał. Oszołomiły mnie rozmiary obracających się piekarników, i choć pracowały tu dziesiątki wentylatorów, było bardzo gorąco, a powietrze było ciężkie od aromatu przypraw.
Iwan zaprowadził nas za przenośniki, gdzie kobiety pakowały ciasta do woskowanych pudełek, a następnie do kuchni ekspozycyjnej, gdzie kucharz przygotował nam placki do spróbowania.
– Pod koniec dnia będziecie całkiem zapchani. – Iwan machnął ręką, żebyśmy usiedli. – Na główne dania mamy ziemniaki i mięso, kurczaki i grzyby, placki mięsne albo warzywne. Na deser są do wyboru: beza cytrynowa, tort z truskawkami i sosem custard albo sernik.
– Placki przygotowuje się, gotuje i podaje w pojemnikach – dodał kucharz, krojąc nam po porcji i serwując je na porcelanowych talerzach z logo Southern Cross Piec. – Smacznego.
Witalij ugryzł kawałek mięsnego placka.
– To smakuje jak świeża potrawa, Iwan.
– Już po mnie – oznajmiła Betty. – Zrezygnuję z gotowania i będę je jadła codziennie.
Po lunchu ledwie zdołaliśmy się dowlec do samochodu.
– To nas oduczy łakomstwa – roześmiała się Ruselina.
Iwan dał nam do domu cały zapas rozmaitych mrożonek. Witalij otworzył bagażnik i ustawiliśmy się w kolejce, żeby włożyć tam nasze skarby.
– Placki były cudowne – powiedziałam Iwanowi.
– Cieszę się, że wpadłaś – stwierdził. – Mam nadzieję, że tak naprawdę nie pracujesz w każdy weekend.
– Jasne, że nie – skłamałam.
– Dlaczego nie pokażesz Iwanowi, gdzie pracujesz? – zapytała Betty.
– Chętnie zobaczę. – Wziął placki z moich rąk i włożył je do bagażnika, razem z innymi.
– Iwan, miejsce, w którym pracuję, nie wygląda ciekawie – powiedziałam. – To tylko biurko i maszyna do pisania, wszędzie leżą zdjęcia sukienek i modelek. Ale zabiorę cię do swojej przyjaciółki Judith, jeśli chcesz. To projektantka i prawdziwa artystka.
– Bardzo chętnie. – Uśmiechnął się szeroko.
Ucałowaliśmy Iwana na pożegnanie, czekając, aż Witalij otworzy okna i przewietrzy auto.
– Może wpadniesz dziś na kolację? – spytała Betty Iwana. – Posłuchamy płyt, kupię butelkę wódki, jeśli chcesz. Dla ciebie i Witalija. Kończy pracę w barze koło ósmej.
– Nie piję, Betty. Ale na pewno Ania chętnie mnie zastąpi. – Iwan uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
– Zapomnij o Ani – powiedział Witalij. – Nie dołączy do nas. Idzie na randkę ze swoim chłopakiem.
Przez oblicze Iwana przemknął cień, ale nasz przyjaciel nie przestawał się uśmiechać.
– Chłopakiem? Rozumiem – powiedział.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Myśli o tym, że poprosił mnie o rękę, a ja go odtrąciłam, przeszło mi przez głowę. Naturalnie wzmianka o Keicie zakłopotała nas oboje, miałam jednak nadzieję, że to minie. Nie chciałabym, aby cokolwiek przeszkadzało nam w przyjaźni. Kątem oka zerknęłam na Betty. Patrzyła ze zdumieniem na mnie i Iwana.
Moja druga randka z Keithem wypadła lepiej niż poprzednia.
Zabrał mnie do baru Bates w Bondi, gdzie zajęliśmy boks dla siebie i wypiliśmy po czekoladowym koktajlu. Nie pytał mnie o rodzinę, ale opowiadał o dzieciństwie w rolniczym okręgu Victoria. Zastanawiałam się, czy Diana zapoznała go z nielicznymi faktami, jakie ujawniłam ze swojej przeszłości, czy też Australijczycy nie mają zwyczaju wypytywać rozmówców o ich życie osobiste. Towarzystwo Keitha było przyjemne i lekkie, jak beza Iwana. A jeśli zechciałabym porozmawiać poważniej? Nie miałabym sumienia psuć dobrej zabawy historiami ze swojej ponurej przeszłości. Ojciec i wujowie Keitha nie walczyli na wojnie, nie wiedział, jak było. Wyglądało na to, że ma nieskończoną liczbę ciotek, wujów i kuzynów. Czy potrafiłby mnie zrozumieć? Jak zareagowałby na informację, że byłam mężatką?
Później, po wyjściu z kina Six Ways, odkryliśmy, że wieczór nie jest już lepki i parny, lecz balsamiczny, a od Pacyfiku wieje przyjemna bryza. Zdumiewała nas wielkość księżyca.
– Cudowny wieczór na przechadzkę – zauważył Keith. – Twoje mieszkanie jest jednak stanowczo zbyt blisko.
– Możemy kilka razy przespacerować się w tę i z powrotem – zasugerowałam.
– Ale mamy inny problem – zauważył.
– Jaki?
Sięgnął do kieszeni po chusteczkę i wytarł czoło. – Po drodze nie ma żadnych wentylatorów, które mogłyby ci podwiewać sukienkę.
Pomyślałam o tej scenie w Słomianym wdowcu, kiedy Marilyn Monroe stanęła nad kratą wentylacyjną metra, a sukienka podfrunęła jej aż do bioder tuż przed śliniącym się Tomem Ewellem, i wybuchnęłam śmiechem.
– To dopiero scena dla panów – powiedziałam.
Keith objął mnie ramieniem i poszliśmy ulicą.
– Mam nadzieję, że twoim zdaniem nie była zbyt obcesowa – stwierdził.
Ciekawe, z jakimi dziewczynami umawiał się wcześniej, skoro przejmował się czymś takim? Chyba Rowena nie była szczególnie pruderyjna? W porównaniu do Moskwy – Szanghaju film wydawał się niezwykle grzeczny.
– Nie. Marilyn Monroe jest bardzo ładna – oznajmiłam.
– Nie tak ładna jak ty.
– Ja uważam inaczej – stwierdziłam z uśmiechem.
– Poważnie? No to się mylisz.
Po powrocie do mieszkania usiadłam przy oknie i obserwowałam pianę tańczącą na czarnym oceanie. Fale przetaczały się w rytmie mojego oddechu. Dobrze bawiłam się z Keithem. Przed drzwiami pocałował mnie w policzek, ale jego dotyk był lekki i ciepły, nie kryło się pod nim żadne oczekiwanie. Umówiliśmy się na następną sobotę.
– Lepiej zaklepię sobie termin, zanim ubiegnie mnie inny facet – stwierdził.
Keith był uroczy, ale kiedy weszłam do łóżka i przymknęłam powieki, myślałam o Iwanie.
W czwartek pracowałam krótko, bo skończyłam artykuł na dwa tygodnie przed czasem. Miałam punktualnie wyjść z pracy i zrobić zakupy przed powrotem do domu. W lodówce została mi tylko jedna mrożonka od Iwana, wyobraziłam sobie, jak ją podgrzewam i wślizguję się do łóżka z książką. Zeszłam do recepcji i nagle zatrzymałam się gwałtownie na widok Iwana. Miał na sobie elegancki garnitur, ale jego włosy były w nieładzie, a twarz blada.
– Iwan! – wykrzyknęłam, prowadząc go ku jednej z kanap. – Co się stało?
Nic nie odpowiedział, zaczęłam się martwić. Czyżby moje złe przeczucia zaczęły się sprawdzać? W końcu Iwan popatrzył na mnie.
– Musiałem się z tobą zobaczyć. Chciałem poczekać, aż wrócisz do domu, ale nie mogłem.
– Iwan, nie rób mi tego – błagałam. – Mów, co się stało?
Przycisnął dłonie do kolan i spojrzał mi prosto w oczy.
– Ten mężczyzna, z którym się widujesz… Czy to coś poważnego?
Miałam pustkę w głowie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Może. – Tylko tyle zdołałam wymyślić.
Moja odpowiedź najwyraźniej go uspokoiła.
– Nie jesteś pewna? – zapytał.
Czułam, że wszystko, co powiem, będzie bardziej zobowiązujące, niż powinno, więc milczałam, uznawszy, że lepiej najpierw wy – słuchać Iwana.
– Aniu. – Przejechał dłońmi po włosach. – Naprawdę nie umiałabyś mnie pokochać?
Wydawał się zły. Przeszył mnie dreszcz.
– Spotkałam Keitha, zanim na ciebie wpadłam. Dopiero się poznajemy.
– Wiedziałem, co do ciebie czuję, w chwili gdy zobaczyłem cię na Tubabao i później, na plaży. Sądziłem, że może teraz, gdy się odnaleźliśmy, zdołasz dojść do ładu ze swoimi emocjami.
Nie miałam pojęcia, co czuję do Iwana. Czułam coś do niego, to oczywiste, inaczej nie przejęłyby mnie jego słowa. Może jednak nie kochałam go tak, jak tego pragnął. Był zbyt opiekuńczy, przerażał mnie. Swobodniej czułam się z Keithem.
– Nie wiem, co czuję…
– Nieszczególnie sobie z tym poradziłaś, Aniu – przerwał mi. – Chyba ciągle żyjesz w emocjonalnym zamieszaniu.
Teraz ja miałam prawo wpaść w złość, ale recepcja zapełniała się wychodzącymi pracownikami „Sydney Herald”, więc nadal mówiłam cicho.
– Może gdybyś nagle nie atakował mnie swoimi uczuciami, potrafiłbyś zrozumieć moje. Brak ci cierpliwości, Iwan. I wyczucia.
Nie odpowiedział, przez chwilę oboje milczeliśmy.
– Co ci może dać tamten mężczyzna? – zapytał w końcu. – To Australijczyk?
Zastanawiałam się nad tym pytaniem.
– Czasem łatwiej jest być z kimś, dzięki komu można zapomnieć – odezwałam się w końcu.
Iwan wstał i spojrzał na mnie tak, jakbym go spoliczkowała.
Obejrzałam się przez ramię, mając nadzieję, że nikt z działu kobiecego – ani, co gorsza, Keith – nas nie widzi.
– Istnieje coś ważniejszego od zapomnienia, Aniu – powiedział. – To zrozumienie.
Odwrócił się gwałtownie i wybiegł z recepcji, a po chwili zniknął w tłumie na ulicy. Patrzyłam na strumień garniturów i sukienek, usiłując zrozumieć, co zaszło. Ciekawe, czy Caroline czuła takie samo zdumienie i niedowierzanie w dniu, w którym potrącił ją tramwaj.
Nie wróciłam do domu na relaksujący wieczór, jak wcześniej planowałam. Siedziałam na plaży w sukience do pracy, pończochach i butach, z torebką u boku. Szukałam ukojenia w oceanie. Może pisana mi była samotność, może nie potrafiłam nikogo pokochać.
Ukryłam twarz w dłoniach, usiłując połapać się w swoich emocjach. Niczego nie zdecydowałam w sprawie Keitha, nawet po wybuchu Iwana nie zaczęłam odczuwać żadnego przymusu. Poza tym od śmierci Dymitra byłam zmęczona i znużona. Jakaś część mnie nie widziała przed sobą żadnych perspektyw, niezależnie od moich postanowień.
Siedziałam i patrzyłam na zachodzące słońce, aż w końcu się ochłodziło. Powlokłam się promenadą i przez dłuższy czas stałam przed naszym domem, spoglądając w górę. We wszystkich oknach z wyjątkiem moich paliły się światła. Wepchnęłam klucz w zamek drzwi wejściowych i podskoczyłam, kiedy znienacka się otworzyły.
W korytarzu stał Witalij.
– Ania! Cały wieczór na ciebie czekamy! – powiedział wyjątkowo napiętym tonem. – Szybko, wchodź!
Poszłam za nim do mieszkania Betty i Ruseliny. Starsze panie siedziały na kanapie, Irina też tu była, przycupnęła w fotelu.
Podskoczyła na mój widok i uścisnęła mnie mocno.
– Po tych wszystkich latach ojciec Witalija dostał list od swojego brata! – krzyknęła. – Są tam wieści o twojej matce!
– O matce? – wybełkotałam, kręcąc głową.
Witalij zrobił krok do przodu.
– Do listu do ojca dołączono Oddzielny list do ciebie. Ojciec wysłał ci go poleconym.
Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem. Ta chwila wydała mi się snem. Czekałam tak długo, że teraz nie bardzo wiedziałam, jak zareagować.
– Ile to potrwa? – zapytałam. Mój głos brzmiał tak, jakby należał do obcej osoby. Do trzynastoletniej Ani Kozłowej: małej, prze – straszonej, zagubionej.
– Przyjdzie za tydzień do dziesięciu dni – odparł Witalij.
Ledwie go usłyszałam. Nie wiedziałam, co robić. Właściwie nie mogłam zrobić nic. Chodziłam po pokoju, przytrzymując się mebli, żeby ochłonąć. To, wraz ze wszystkim, co dziś zaszło, sprawiło, że świat przestał być dla mnie bezpiecznym miejscem. Ziemia usuwała mi się spod nóg, czułam się jak na statku, który wiele lat temu zabrał mnie z Szanghaju. Będę musiała czekać od siedmiu do dziesięciu dni na wiadomość, na którą czekałam niemal pół życia.
W oczekiwaniu na list z Ameryki nie mogłam normalnie funkcjonować. Tylko chwilami czułam się spokojna. Po trzy razy czytałam ten sam tekst w gazecie i nic do mnie nie docierało. W sklepie bezmyślnie kupowałam puszeczki i wracałam do domu z kompletnie nieprzydatnymi rzeczami. Nabiłam sobie mnóstwo siniaków, wpadając na stoły i krzesła. Bez rozglądania się wchodziłam wprost na jezdnię, a klaksony i wściekli kierowcy mnie zawracali. Na pokazy mody wkładałam pończochy na lewą stronę, mówiłam Betty do Ruseliny, Ruselino do Betty, a do Witalija Iwan. Czułam ściskanie w żołądku, jakbym wypiła zbyt dużo kawy. W nocy budziłam się z gorączką. Byłam zupełnie sama, nikt nie mógł mi pomóc, nikt nie mógł mnie pocieszyć.
Na pewno w liście były złe wiadomości, w innym wypadku nie wysłano by go osobno do mnie. Może rodzice Witalija prze – czytali list i zamiast stać się posłańcami złych wieści, przekazali go dalej.
Mimo tej podświadomej racjonalizacji i czekania na najgorsze, miałam wielką nadzieję, że matka żyje i to ona do mnie napisała, choć zupełnie nie mogłam sobie tego wyobrazić.
Po siódmym dniu odmierzałam czas codziennymi wizytami na poczcie i czekaniem w kolejce do okienka, gdzie mnie i Irinę witały nieżyczliwie spojrzenia urzędników.
– Nie, pani list się nie pojawił. Wyślemy zawiadomienie.
– Ale to bardzo ważny list – wyjaśniała Irina, usiłując wzbudzić w nich współczucie. – Proszę zrozumieć nasz niepokój.
Oni jednak tylko spoglądali na nas z góry, zbywając nasz prywatny dramat machnięciem ręki, jak udzielni władcy, a nie urzędnicy na państwowym garnuszku. Kiedy list nie nadszedł i po dziesięciu dniach poczułam się tak, jakby przygniótł mnie straszliwy ciężar, ale pocztowcom nie starczyło przyzwoitości, aby zadzwonić do innych urzędów w okolicy i wypytać, czy list się przypadkiem nie zawieruszył. Woleli udawać, że robota pali im się w rękach, mimo że Irina i ja byłyśmy tamtego dnia jedynymi interesantkami.
Witalij wysłał telegram do rodziców, ale oni jedynie potwierdzili adres.
Żeby nie myśleć o liście, pewnego popołudnia wybrałam się z Keithem na Royal Randwick. Keith był zajęty letnimi igrzyskami, ale próbował widywać się ze mną przy każdej okazji. Diana dała mi wolny dzień, Keith miał zrobić wywiad z trenerem koni, Gatesem, i opisać popołudniowe wyścigi. Wiele razy byłam na torach wyścigowych, ale zawsze tylko przez chwilę, żeby sfotografować modę.
Nigdy nie interesowało mnie śledzenie gonitw, ale uznałam, że lepsze to niż dzień w samotności.
Obserwowałam konie z balkonu baru, a Keith przeprowadzał wywiad z Gatesem w stajni, podczas siodłania. Jego koń, Burzliwa Sahara, był gniadoszem pełnej krwi angielskiej, z białą strzałką, miał nogi tak długie jak całe ciało dżokeja. Trener był zniszczonym mężczyzną trzymającym niedopałek w kąciku ust. Diana często mawiała, że dobrego reportera rozpoznaje się po reakcji rozmówców. Choć Gates musiał być zajęty innymi sprawami, poświęcił mnóstwo uwagi Keithowi.
Jakaś Amerykanka i jej córka, ubrane w kostiumy i kapelusze od Chanel, podeszły do żółtej linii narysowanej wokół kas bukmacherskich i baru dla członków klubu. Zajrzały za nią, jakby szukały rybki w stawie.
– Czy kobietom naprawdę nie wolno wychodzić poza tę linię? – zapytała mnie matka.
Skinęłam głową. Ta granica była nie tyle dla kobiet, ile zaznaczała obszar tylko dla członków klubu; jednak żadna kobieta nie mogła do niego wstąpić.
– Niewiarygodne! – stwierdziła starsza Amerykanka. – Nie widziałam czegoś takiego od czasów Maroka. Proszę powiedzieć, co się stanie, jeśli zechcę obstawić jakiś zakład?
– No cóż, powinien go obstawić towarzyszący pani mężczyzna albo może pani wyjść do kasy zewnętrznej i obstawić zakład po stronie dla publiczności. To jednak nie wyglądałoby najlepiej.
Kobieta i jej córka wybuchnęły śmiechem.
– Zawracanie głowy. Co za szowinistyczny kraj!
Wzruszyłam ramionami. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, i tak zawsze interesowały mnie obszary zarezerwowane dla kobiet.
Najpierw trafiałam zazwyczaj do łazienki dla pań. Tam kobiety z zapałem poprawiały makijaż, przyglądały się swoim sukienkom i kapeluszom, prostowały szwy w pończochach. Można było posłuchać plotek, dowiedzieć się, kto nosi prawdziwego Diora, a kto kupuje podróbki. Właśnie tam często spotykałam pewną Włoszkę, Marię Logi. Przypominała Sophię Loren, miała taką samą skórę w kolorze kawy i zapierającą dech w piersiach figurę. Jej bogata rodzina utraciła wszystko podczas wojny. W Australii Maria próbowała wrócić do zamożnych kręgów. Nie zdołała jednak wyjść za nikogo z towarzystwa, za to została żoną słynnego dżokeja. W kobiecych działach obowiązywała niepisana zasada: chociaż można było pisać o żonach i córkach trenerów i właścicieli koni, fotografowanie żon dżokejów było zakazane, bez względu na sukcesy zawodników.
Maria próbowała mnie kiedyś przekupić, namawiając, żebym zamieściła jej zdjęcie w gazecie. Nie przyjęłam łapówki, ale oświadczyłam, że zamieszczę jej fotografię w dodatku o modzie na wyścigach, jeśli kupi jakiś strój od którejś z dobrych australijskich projektantek. Pojawiła się w kremowym kostiumie z wełny, za – projektowanym przez Beril Jents. Świetnie jej było w tym kolorze, włożyła do kostiumu żółtą apaszkę i poruszała się z iście włoską energią. Musiała zostać gwiazdą dodatku.
– Zrobiłaś mi przysługę, więc muszę się zrewanżować – powiedziała kiedyś, gdy spotkałyśmy się w łazience – „Mój mąż ma przyjaciół, znajdę ci jakiegoś miłego dżokeja – To dobrzy mężowie. Nie są chytrzy, chętnie sypną groszem na kobietę.
– Spójrz, jaka jestem wysoka, Mario – parsknęłam śmiechem. – Dżokej z pewnością by się mną nie zainteresował.
– Mylisz się. – Maria pogroziła mi palcem. – Lubią postawne kobiety. Przypominają im konie.
Odwróciłam się do Amerykanki z córką.
– Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma – powiedziałam. – Tutejsze żony dżokejów słyną ze swojej piękności wdzięku i rozumu. Rzadko mówi się to samo o ich mężach.
– Co by się stało, gdybyśmy minęły tę linię? – chciała wiedzieć córka. Jedną nogą stanęła w kręgu po stronie dla członków klubu.
Matka poszła w jej ślady. Stały tak z rękami na biodrach, ale lada chwila miały się rozpocząć wyścigi i poza krzywym spojrzeniem jednego staruszka nikt nie zwrócił uwagi na cudzoziemki.
Keith podbiegł do mnie, machając programem wyścigów.
– Postawiłem za ciebie na swoich ulubieńców. – Powiesił sobie lornetkę na szyi i mrugnął do mnie. – Kiedy skończę, spotkamy się tutaj.
Otworzyłam program i ujrzałam, że zawarł w moim imieniu trzy zakłady po pięć szylingów każdy, czyli zupełnie przyzwoicie. Doceniłam jego wysiłek, ale wyścigi właściwie nic mnie nie obchodziły.
Nawet kiedy jeden z wybranych przez niego koni, Chaplin, który przez większość gonitwy trzymał się w środku, nagle wyszedł na prowadzenie i zwyciężył, nie potrafiłam dzielić radości z tłumem.
Kiedy Keith spisał już przebieg wyścigu i wyniki, spotkaliśmy się w barze na drinku. Kupił dla mnie brandy, które uprzejmie usiłowałam wypić, podczas gdy on opisywał mi życie świata wyścigów: outsiderów i faworytów, wagę dżokejów i wszelkie utrudnienia, przed którymi stają, taktykę jeźdźców i reguły obstawiania zakładów. Tego popołudnia po raz pierwszy zauważyłam, że zwraca się do mnie Anne, nie Aniu. Zastanawiałam się, czy celowo zmienia mi imię, czy też nie słyszy różnicy. Kiedy powiedziałam mu o liście i matce, objął mnie ramieniem i stwierdził:
– Lepiej nie myśleć o smutnych rzeczach.
Mimo to pragnęłam jego towarzystwa. Marzyłam, żeby złapał mnie za rękę i wyciągnął z wiru, który mnie pochłaniał. Chciałam powiedzieć: „Keith, przypatrz mi się. Zobacz, że tonę. Pomóż”. On jednak tego nie widział. Odprowadził mnie na przystanek, cmoknął w policzek i odesłał do mojej bezmyślnej samotności, a sam wrócił do baru i dalej tropił rozmaite historie.
Otworzyłam drzwi mieszkania. Cisza w nim była jednocześnie krzepiąca i nieznośna. Zapaliłam światło i ujrzałam, że Ruselina i Betty posprzątały. Moje buty były wyczyszczone i stały w parach pod drzwiami. Koszula nocna leżała złożona u stóp łóżka, razem z kapciami. Na poduszce położyły kostkę mydła lawendowego i ręcznik w wyhaftowane kwiaty i drozdy. Rozwinęłam go i ujrzałam słowa: „Dla naszej kochanej dziewczynki”. Moje oczy napełniły się łzami. Może coś zmieni się na lepsze. Choć wszystko we mnie krzyczało, że nadejście listu pogorszy sytuację, próbowałam żywić nadzieję na coś innego.
Betty napiekła pierniczków i zostawiła je w słoju na biurku.
Wyjęłam jeden i niemal złamałam ząb, usiłując go ugryźć. Nastawiłam czajnik i zaparzyłam herbaty, w której rozmiękczałam pierniczki i dopiero potem je jadłam. Położyłam się na łóżku, żeby chwilkę odpocząć, ale zapadłam w głęboki sen.
Godzinę później obudziło mnie pukanie do drzwi. Walczyłam ze sobą, usiłując usiąść, byłam ociężała ze zmęczenia i smutku. Przez judasza ujrzałam Iwana. Otworzyłam drzwi, a on wmaszerował do środka z rękami pełnymi mrożonek. Ruszył wprost do kuchenki i otworzył drzwi minilodówki. Stał w niej tylko słoiczek musztardy.
– Biedna Ania – mruknął, wyładowując paczki. – Irina opowiedziała mi o tym strasznym czekaniu. Jutro będę okupował biuro poczty, dopóki nie znajdą tego listu. – Zamknął lodówkę i uścisnął mnie jak rosyjski niedźwiedź. Kiedy się ode mnie oderwał, jego wzrok powędrował do mojej talii. – Jesteś taka szczupła – westchnął.
Usiadłam na łóżku, a on przy biurku. Pocierał brodę i wpatrywał się w ciemny ocean za oknem.
– Jesteś dla mnie bardzo miły – powiedziałam.
– Traktowałem cię okropnie – odparł, nie patrząc na mnie. – Usiłowałem zmusić cię do uczuć, których do mnie nie żywisz.
Zapadła cisza. Nie patrzył na mnie, więc ja gapiłam się na niego. Na jego wielkie ręce, palce złączone na blacie; jego szerokie, znajome ramiona, kręcone włosy. Żałowałam, że nie potrafię kochać go tak, jak by tego pragnął, bo był dobrym człowiekiem i znał mnie na wylot. Uświadomiłam sobie, że ten brak uczuć wynika z pewnej pustki w moim wnętrzu, nie ma nic wspólnego z Iwanem.
– Iwan, zawsze będzie mi na tobie zależało.
Wstał, jakbym dała mu sygnał do wyjścia, chociaż tak naprawdę chciałam, żeby został, położył się na łóżku obok mnie. Pragnęłam się do niego przytulić i zasnąć z głową na jego ramieniu.
– Za dwa tygodnie wyjeżdżam do Melbourne – oznajmił. – Zatrudniłem kierownika wytwórni w Sydney.
– Och – wykrztusiłam. Poczułam się tak, jakby mnie uderzył.
Kiedy wyszedł, wróciłam do łóżka. Pustka we mnie wciąż się powiększała, niczym rana, z której sączy się coraz więcej krwi.
Dzień po wizycie Iwana siedziałam przy swoim biurku w redakcji i pracowałam nad artykułem o niegniotącej się bawełnie. Okna naszego biura wychodziły na zachód, promienie letniego słońca wpadały przez szyby, przez co dział kobiecy przypominał cieplarnię. Wentylatory na ścianie niemrawo młóciły powietrze, nie radząc sobie z upałem. Caroline pracowała nad artykułem o tym, co rodzina królewska zwykle jadała w Balmoral. Za każdym razem, gdy na nią zerkałam, coraz mocniej pochylała się nad biurkiem, niczym więdnący kwiat. Nawet Diana wydawała się przygaszona, – kosmyki włosów przylepiły się do jej lśniącego czoła. Tylko ja nie czułam upału. Moje kości były jak lód, mroziły mnie od środka. Diana powiedziała młodszym reporterkom, żeby podwinęły rękawy, jeśli chcą, ja jednak włożyłam sweter.
Zadzwonił telefon. Serce niemal mi stanęło, kiedy usłyszałam głos Iriny.
– Aniu, wracaj do domu – powiedziała. – List już tu jest.
W tramwaju ledwie mogłam oddychać. Moje przerażenie stało się niemal namacalne. Raz czy dwa pomyślałam, że zemdleję.
Miałam nadzieję, że Irina zadzwoniła do Keitha, tak jak ją poprosiłam. Chciałam, żeby oboje mi towarzyszyli, kiedy będę czytała list. Hałas aut skojarzył mi się z warkotem silnika ojca, kiedy całą rodziną jeździliśmy na niedzielne przejażdżki. Nagle przed moimi oczami pojawiła się matka, o wiele wyraźniejsza niż w ostatnich latach. Zdumiał mnie połysk jej ciemnych włosów, bursztynowych oczu, perełek w uszach.
Irina czekała na mnie pod drzwiami mieszkania. Zerknęłam na kopertę w jej dłoni i zamarłam. Była niechlujna i gruba.
– Chcesz zostać sama? – zapytała Irina.
Wyjęłam list z jej rąk. Wydał mi się bardzo lekki. Może nic w nim nie było. Może stryj Witalija napisał zwykły pamflet na temat słuszności działania partii komunistycznej. Chciałam zbudzić się z tego koszmaru.
– Keith? – zapytałam.
– Powiedział, że musi skończyć pilny artykuł, ale przyjdzie, gdy tylko będzie mógł.
– Dziękuję, że do niego zadzwoniłaś.
– To na pewno dobre wieści. – Przygryzła wargę.
Po drugiej stronie drogi, obok plaży, pod sosną rozciągała się mała polanka. Ruchem głowy wskazałam ją Irinie.
– Potrzebuje cię – powiedziałam. – Bardziej niż zazwyczaj.
Usiadłyśmy w cieniu drzewka. Ręce trzęsły mi się jak galareta.
Rozdarłam kopertę i wpatrywałam się w cyrylicę, początkowo nie mogąc przeczytać jednego zdania. Gapiłam się na wszystkie słowa na raz i nic nie rozumiałam. „Anno Wiktorowna”, tylko tyle rozszyfrowałam, zanim litery rozpłynęły mi się przed oczami.
– Nie mogę. – Wyciągnęłam list ku Irinie. – Proszę, przeczytaj.
Irina wyjęła kartkę z mojej ręki. Miała poważny wyraz twarzy, jej usta drżały. Zaczęła czytać.
Anno Wiktorowna, Brat poinformował mnie, że szuka Pani informacji o swojej matce, Alinie Pawłownej Kozłowej, zabranej z Harbinu transportem do Związku Radzieckiego. Tamtego sierpniowego dnia podróżowałem tym samym pociągiem. W przeciwieństwie do Pani matki jednak wracałem do Rosji z własnej nieprzymuszonej woli, więc jechałem w wagonie pasażerskim, razem z radzieckimi urzędnikami sprawującymi nadzór nad transportem.
Około północy pociąg, który zmierzał do granicy, nagle się zatrzymał. Pamiętam zaskoczoną minę oficera obok mnie, zrozumiałem, że postój nie był zaplanowany. W mroku dostrzegłem wojskowy pojazd zaparkowany przed pociągiem i sylwetki czterech Chińczyków. Był to niesamowity widok. Ci czterej mężczyźni i auto pośrodku zupełnej pustki. Rozgorzała jakaś dyskusja z maszynistą i wkrótce drzwi do naszego wagonu się otworzyły, nieznajomi weszli. Widziałem po mundurach, że to komuniści. Urzędnicy w wagonie wstali na powitanie. Trzej nowo przybyli niewątpliwie byli Chińczykami, jednak na zawsze zapamiętałem czwartego. Miał poważną, szlachetną i inteligentną twarz, jednak jego ręce…to były wypustki w wypchanych rękawiczkach, przysiągłbym, że czuję odór gnijącego ciała. Natychmiast domyśliłem się, kto to, chociaż nigdy go nie widziałem. Był to Tang, najsłynniejszy z przywódców komunistycznego ruchu oporu w Harbinie. Internowano go w japońskim obozie, trafił tam za sprawą szpiega udającego komunistę.
Nie miał czasu na powitania, natychmiast zaczął dopytywać się o pani matkę i numer wagonu. Wydawał się zdenerwowany, ciągle wyglądał przez okno. Powiedział, że dostał rozkaz, by zabrać pani matkę z pociągu. Słyszałem o niej. Słyszałem o Rosjance, która gościła japońskiego generała. Wiedziałem, że straciła męża, choć wtedy nie miałem pojęcia o pani istnieniu.
Jeden z urzędników zaprotestował Powiedział, że doszło do porozumienia w sprawie wywozu wszystkich więźniów i należy ich dostarczyć do Związku Radzieckiego. Tang był jednak nieugięty. Miał przekrwione z wściekłości oczy przeraziłem się, że dojdzie do rozlewu krwi. W końcu urzędnik ustąpił, gdyż zapewne doszedł do wniosku, że dalsze kłótnie z Chińczykami jedynie opóźnią pociąg.
Nałożył płaszcz i kiwając głową, poprowadził Tanga z obstawą do pani matki. Wkrótce ujrzałem, jak mężczyźni wychodzą z pociągu. Towarzyszyła im kobieta, zapewne pani matka. Radziecki urzędnik wrócił do naszego wagonu i nakazał opuścić rolety. Usłuchaliśmy, ale dolna listewka w mojej rolecie była złamana, mogłem dostrzec, co się dzieje na zewnątrz. Mężczyźni zaprowadzili kobietę do samochodu.
Wybuchła sprzeczka, światła auta zgasły i rozległy się strzały. Hałas był straszny, ale cisza, która po nim nastała, przeraziła mnie jeszcze bardziej. Niektórzy więźniowie zaczęli krzyczeć, chcieli wiedzieć, co się stało. Po chwili pociąg ruszył Pochyliłem się i wyjrzałem. Dostrzegłem jedynie ciało pani matki, jak mniemam, na ziemi.
Anno Wiktorowna, zapewniam Panią, że Pani matka zginęła szybko i bez bólu. Jeśli to jakaś pociecha, w Związku Radzieckim czekałby ją los o wiele gorszy…
Słońce opadło za horyzont niczym piłka, niebo pociemniało.
Irina skończyła czytać; choć jej usta się poruszały, nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Betty i Ruselina patrzyły na nas ze schodków, ale kiedy na nie spojrzałam, zgarbiły się na widok mojej miny. Betty złapała za poręcz i wbiła spojrzenie w swoje stopy.
Ruselina przycupnęła na schodkach i ukryła twarz w dłoniach.
Czego się spodziewały? Czego ja się spodziewałam? Matka od wielu lat nie żyła. Dlaczego się łudziłam? Czy naprawdę wierzyłam w to, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę?
Po chwili nic już nie czułam. Czekałam, aż ktoś przyjdzie i powie, że list to pomyłka, że z pociągu zabrano inną kobietę. Wezmą list i wymażą z mojej pamięci wszystko, co w nim napisano, tak abym znowu mogła żyć. Nagle, niczym dom, w którym wybuchła bomba, zapadłam się w sobie. Ból chwycił mnie tak mocno, że omal nie umarłam. Oparłam się o sosnę. Irina zrobiła krok w moim kierunku.
Wyrwałam jej list i podarłam go na kawałeczki, rzucając je ku niebu. Patrzyłam, jak wirują niczym płatki śniegu w letnim powietrzu.
– Przeklinam cię! – wrzasnęłam, wymachując pięściami pozbawionemu dłoni mężczyźnie, który pewnie od dawna już nie żył, ale nadal potrafił mnie skrzywdzić. – Przeklinam cię!
Nogi ugięły się pode mną. Uderzyłam ramieniem o ziemię, ale nic nie poczułam. Widziałam nad sobą niebo i wschodzące na nim gwiazdy. Już dwukrotnie tak upadłam. Raz w śnieg, gdy śledziłam generała, tego dnia, w którym poznałam Tanga. Drugi raz, gdy Dymitr oznajmił mi, że kocha Amelię.
Betty i Ruselina przykucnęły nade mną.
– Zadzwoń po lekarza! – krzyknęła Ruselina do Iriny. – Krew leci jej z ust!
Wyobraziłam sobie matkę na odludnych nizinach Chin, leżącą twarzą do ziemi. Kule podziurawiły jej ciało, niczym mole piękne futro, z ust sączyła się krew.
Niektórzy twierdzą, że lepiej znać prawdę, niż tkwić w nieświadomości. Nie dla mnie. Po tym liście nie miałam już nadziei. Zabrakło dobrych wspomnień, których mogłam się uchwycić, szczęśliwych marzeń o przyszłości. Cały mój świat skończył się wraz ze świstem kul nocą.
Dni mijały w nieustępliwym upale, bez wytchnienia.
– Aniu, musisz wstać z łóżka – codziennie nalegała Irina.
Ja jednak nie chciałam wychodzić z mieszkania. Opuściłam żaluzje i zwinęłam się na łóżku. Woń stęchłej bawełny i ciemności mnie uspokajała. Ruselina i Betty przynosiły mi jedzenie, ale nie mogłam jeść. Brakowało mi apetytu, a poza tym upadając, przygryzłam język i spuchł boleśnie. Szczypał mnie nawet wtedy, gdy jadłam pokrojonego melona. Keith nie przyszedł tamtego wieczoru, kiedy dostałam list. Zjawił się dzień później i stał w progu, lekko odwrócony, z bukiecikiem przywiędłych kwiatów w dłoni.
– Przytul mnie – powiedziałam.
Przytulał mnie przez kilka minut, chociaż oboje rozumieliśmy, że nie łączy nas nic wartościowego.
Nieważne, nieważne, powtarzałam sobie, kiedy wyszedł i wiedziałam, że to już przeszłość. Lepiej mu będzie z jakąś wesołą Australijką.
Usiłowałam zrozumieć, skąd ten nieoczekiwany koniec. Jeszcze kilka tygodni temu byłam w ratuszu, rozmawiałam z Hades Sweet. Keith i ja chyba się w sobie zakochiwaliśmy; mimo że moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie, nadal istniała możliwość, że odnajdę matkę. Myślałam, że jestem coraz bliżej niej.
Przypomniałam sobie Cygankę w Szanghaju, tę, która ukradła mój naszyjnik, potem pobyt na Tubabao, gdzie byłam pewna, że wy – czuwam obecność matki. Pokręciłam głową, zastanawiając się nad ironią losu: tak się rozzłościłam na Czerwony Krzyż, kiedy Disy Kent oznajmiła, że nie mogą mi pomóc. Jak się okazało, matka nigdy nie wyjechała z Chin, została stracona zaledwie w kilka godzin po naszym rozstaniu. Potem przypomniałam sobie smutne oblicze Siergieja i ostrzeżenia Dymitra, żeby na nic nie liczyć. Czy wiedzieli o śmierci mojej matki, ale postanowili milczeć? Tak długo wierzyłam, że pewnego dnia wielka pustka, którą pozostawiło we mnie odejście matki, zniknie, a teraz nagle musiałam uwierzyć, że to się nigdy nie stanie.
Tydzień później Irina stanęła w drzwiach mojego mieszkania z ręcznikiem i słomkowym kapeluszem w dłoniach.
– Aniu, nie możesz tak leżeć przez całą wieczność. Twoja matka by tego nie chciała. Chodźmy na plażę. Iwan bierze udział w zawodach. To jego ostatni występ przed wyjazdem do Melbourne.
Usiadłam, do dziś sama nie wiem dlaczego. Nawet Irina wydawała się zdumiona. Może po tygodniu leżenia w łóżku uświadomiłam sobie wreszcie, że jedynie opuszczenie go może pokonać ból.
Kręciło mi się w głowie i miałam drżące nogi, jak ktoś, kto wstał po długiej chorobie. Irina potraktowała moje wyjście z łóżka jako sygnał do odsłonięcia żaluzji. Promienie słońca i szum fal były szokiem dla mojego wampirzego stanu, uniosłam dłoń, żeby osłonić oczy. Choć wybierałyśmy się na plażę, uparła się, żebym wzięła prysznic i umyła włosy.
– Jesteś za ładna, żeby wychodzić gdziekolwiek, wyglądając jak upiór. – Pogłaskała moje potargane strąki i pchnęła mnie w kierunku łazienki.
– Powinnaś zostać pielęgniarką – mruknęłam i przypomniałam sobie okropne pielęgniarki na Tubabao tamtej sztormowej nocy.
Kiedy weszłam pod prysznic i odkręciłam kurki, poczułam się wyczerpana. Usiadłam na krawędzi wanny, ukryłam twarz w dłoniach i wybuchnęłam płaczem.
To moja wina, pomyślałam. Tang ruszył za nią, bo ja mu uciekłam.
Irina odgarnęła mi włosy z twarzy, ale nie zwróciła najmniejszej uwagi na moje łzy. Pchnęła mnie pod strumień wody i silnymi palcami zaczęła masować mi głowę. Szampon pachniał karmelem i miał kolor żółtek.
Zawody okazały się nagłym powrotem do świata żywych. Plaża była pełna wysmarowanych olejkiem ludzi, kobiet w słomkowych kapeluszach, dzieci z gumowymi kołami, mężczyzn z kremem cynkowym na nosie, starszych państwa na kocach i ratowników ze wszystkich klubów w Sydney. Coś się stało z moim słuchem, miałam zatkane uszy. W jednej chwili dźwięki wydawały mi się niewiarygodnie donośne, a w następnej zapadała cisza. Słysząc płacz dziecka, zatkałam uszy, ale kiedy opuściłam dłonie, nic nie słyszałam.
Irina trzymała mnie za rękę, żebyśmy się nie zgubiły w tłumie.
Słońce migoczące na wodzie tego ranka wprowadzało w błąd, gdyż fale były wysokie i niebezpieczne. Już wyciągnięto z morza trójkę ludzi, mimo że pływali na teoretycznie bezpiecznym obszarze. Mówiło się o zamknięciu plaży i odwołaniu zawodów, ale w końcu organizatorzy uznali, że wyścig łodzi jest bezpieczny.
Ratownicy maszerowali dumnie ze swoimi klubowymi flagami, zupełnie jak wojskowi. Manlu Mona Vale, Bronte, Queenscliff. Ratownicy z Klubu Północnego Bondi nosili jednoczęściowe kostiumy na szelkach w klubowych barwach brązu, czerwieni i bieli.
Iwan maszerował z liną u pasa. Trzymał głowę wysoko, a blizna była niewidoczna w jaskrawym świetle. Po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że widzę jego twarz taką, jaka naprawdę jest, pełną determinacji, ze szczęką zaciśniętą jak u bohaterów starych filmów. Grupki kobiet w tłumie wykrzykiwały słowa zachęty pod adresem mężczyzn. Iwan na początku nie zwracał na nie uwagi, przekonany, że okrzyki nie są przeznaczone dla niego, ale ponaglany przez innych ratowników pozwolił się uścisnąć jakiejś blondynce i pocałować jej przyjaciółkom. Jego pełne nieśmiałości zadowolenie sprawiło mi jedyną radość w tym tygodniu.
Gdybym miała więcej rozumu, zdrowsze serce, wyszłabym za Iwana, kiedy mnie o to prosił, pomyślałam. Może podarowalibyśmy sobie odrobinę szczęścia i pociechy. Na to było już jednak za późno. Za późno na wszystko z wyjątkiem żalu.
Iwan z drużyną zaciągnęli łódź na brzeg oceanu. Tłum wiwatował, gwiżdżąc i krzycząc: „Bondi! Bondi!”. Irina krzyknęła i Iwan odwrócił się do nas i spojrzał mi prosto w oczy. Gdy obdarzył mnie uśmiechem, poczułam ciepło w sercu, jednak po chwili się odwrócił i znowu było mi zimno.
Drużyny na sygnał zwodowały łodzie. Walczyły z wysokimi falami, które rozbijały się o dzioby. Jedna z łodzi wykonała zbyt gwałtowny skręt i się przewróciła. Większość mężczyzn zdążyła w porę wyskoczyć, ale jeden z ratowników utknął pod nią i trzeba go było ratować. Jeden z organizatorów turnieju pobiegł na brzeg, ale było za późno, żeby zawołać innych, znaleźli się już za falami. Tłum ucichł, gdyż wszyscy zrozumieli, że wyścig może zakończyć się tragicznie. Przez dziesięć minut nie było widać pozostałych łodzi. Czułam wielki ciężar w piersi. A jeśli stracę również Iwana? Nagle ujrzałam wiosła powracających łodzi, wysoko nad falami. Łódź Iwana prowadziła, ale nikogo nie obchodził już wyścig. Walczyłam ze swoim przerażeniem. Słyszałam skrzy – pienie drewna i widziałam, jak się rozłazi, niczym słomki w starym kapeluszu. Na twarzach ratowników widniał strach, ale Iwan miał spokojną minę. Wykrzykiwał komendy do swoich ludzi, a ci jakimś cudem przytrzymywali elementy łodzi, zapobiegając jej rozpadnięciu. Iwan pewnie ściskał ster i tak dopłynęli do brzegu. Kibice Północnego Bondi oszaleli ze szczęścia. Iwan i jego drużyna nie wydawali się szczególnie przejęci tym zwycięstwem.
Wyskoczyli na brzeg, by móc wrócić do wody i pomagać innym drużynom w wyciąganiu jednostek. Kiedy wszyscy wylądowali na piachu, tłum zaczął wiwatować.
– Dajcie tego człowieka! – krzyczeli. – Dajcie tego człowieka!
Ratownicy zgromadzeni wokół Iwana unieśli go na rękach jak balerinę, po czym rzucili w grupkę dziewcząt, które natychmiast go obskoczyły, chichocząc i podskakując. Irina odwróciła się do mnie ze śmiechem. Nie słyszałam, co mówi. Straciłam słuch. Jej opalona skóra lśniła w słońcu; słone powietrze pięknie skręciło jej loki. Podbiegła do Iwana i żartobliwie ściągnęła mu czapkę. Tłum ruszył przed siebie, spychając mnie do tyłu, aż w końcu zostałam całkiem sama.
Ból powrócił niczym cios pięścią w brzuch, tylko mocniejszy i bardziej dotkliwy. Złapałam się za żołądek i opadłam na kolana. Chwyciły mnie torsje, ale nie mogłam zwymiotować. To przeze mnie mama zginęła. Tang zastrzelił ją przeze mnie. Uciekłam, nie mógł mi zrobić krzywdy, więc dopadł ją. I Olgę. Wszystkich zabiłam. Nawet Dymitra. Szukałby mnie, gdybym nie zmieniła nazwiska.
– Aniu!
Wstałam i pobiegłam do wody, z ulgą czując chłód piasku pod swoimi rozgrzanymi stopami.
– Aniu!
Wołała mnie po imieniu.
– Mamo? – krzyknęłam, brnąc po wilgotnym piachu.
Kiedy dotarłam do skał, usiadłam. Słońce stało wysoko na niebie, woda była przejrzysta jak szkło, widziałam ławice ryb na falach, mroczne cienie skał i wodorosty. Popatrzyłam na plażę. Tłum się rozproszył, ratownicy odpoczywali, popijali wodę sodową i rozmawiali z dziewczętami. Iwan zdjął czepek i biegał po plaży. Nie widziałam Iriny.
Znowu usłyszałam, że ktoś mnie woła i odwróciłam się w stronę oceanu. Na skałach stała moja matka, patrzyła na mnie. Oczy miała przezroczyste jak woda, włosy rozpuszczone na ramionach powiewały na wietrze niczym czarny welon. Wstałam i odetchnęłam głęboko. W końcu zrozumiałam, co muszę zrobić. Kiedy pozwoliłam sobie na tę pierwszą myśl, błyskawicznie pojawiły się następne.
Byłam rozradowana, uświadomiłam sobie, jakie to będzie proste. Ból się skończy, pokonam Tanga. Matka i ja znowu będziemy razem.
Mokry piach wydawał się pod stopami lekki i miękki niczym puch, lodowata woda była orzeźwiająca. Najpierw musiałam walczyć z oceanem, i to mnie zmęczyło, potem jednak pomyślałam o łodziach zmagających się z falami, i użyłam całej swojej siły, żeby dotrzeć do głębokiej wody. Nade mną niczym cień wyrosła fala, następnie się rozbiła, posyłając mnie na piaszczyste dno. Uderzyłam plecami o piach. Upadek pozbawił mnie tchu, czułam, jak woda wypełnia mi gardło i płuca. Początkowo bolało, ale wtedy uniosłam powieki i ujrzałam matkę na skałach nad sobą. Poczułam, że przechodzę do innego świata. Zamknęłam oczy, nasłuchując, jak woda faluje i szumi nade mną. Znowu znalazłam się w łonie matki. Przez chwilę było mi smutno, zrozumiałam, że Irina będzie za mną tęskniła. Pomyślałam o nich wszystkich, o Iwanie, Betty, Ruselinie i Dianie. Powiedzieliby, że mam po co żyć, że jestem młoda, ładna i bystra. Czułam się winna, że to wszystko nie znaczy dla mnie tyle, ile powinno. Nigdy nie pokonali mojej samotności. Ale teraz już nie będę sama.
Nagle coś mnie wyciągnęło i wyrzuciło na powierzchnię, podskakiwałam na grzbiecie fali jak dziecko kołysane w ramionach matki. Na chwilę wrócił mi słuch, słyszałam krzyki i śmiech ludzi na plaży, fale rozbijające się o brzeg. Moment później znowu wciągnęło mnie pod wodę. Tym razem szybciej dostała mi się do nosa i gardła, jakbym była dziurawą łodzią.
– Mamo, nadchodzę – krzyknęłam. – Pomóż mi! Pomóż!
Woda ciążyła mi w płucach, z ust i nozdrzy wydobywały się bąbelki, ale nagle przestały. Czułam lodowaty chłód i zmęczenie w całym ciele. Zamknęłam oczy i kołysałam się w rytmie fal.
Wyczułam jakiś ruch obok, dostrzegłam błysk słońca. Czyżby jakiś rekin albo delfin postanowił zostać świadkiem moich ostatnich chwil? Ale czyjeś ręce złapały mnie pod pachami i wyciągnęły na powierzchnię.
Słońce mnie raziło, szczypały pełne soli oczy, w oddali usłyszałam krzyk kobiety.
– Nie! O Boże! Nie!
Irina.
Zniknęłam pod falą, zakrył mnie ocean. Jednak nieznane ręce wyciągnęły mnie wyżej, ktoś przerzucił mnie przez ramię. Znałam swojego wybawcę. Nakryła nas następna fala, ale on trzymał mnie mocno, jego palce wbijały mi się w uda. Krztusiłam się i kaszlałam.
– Pozwól mi umrzeć – usiłowałam powiedzieć, ale z moich ust wydobywała się jedynie woda.
Iwan nie słyszał. Położył mnie na piachu i przyłożył mi głowę do piersi. Jego mokre włosy dotknęły mojej skóry; najwyraźniej nic nie usłyszał. Przewrócił mnie na brzuch, objął i ścisnął gwałtownie.
Potem energicznie zaczął masować mi ręce. Piasek ranił mi skórę, czułam go w ustach. Iwanowi trzęsły się ręce.
– Proszę, nie rób tego! – krzyknął do mnie głosem drżącym od łez. – Proszę, Aniu!
Miałam policzek wciśnięty w piach na brzegu morza, ale widziałam Irinę, szlochała. Jakaś kobieta zarzuciła jej ręcznik na ramiona i usiłowała ją pocieszyć. Serce ścisnęło mi się z bólu. Nie chciałam ranić przyjaciół, ale przecież matka czekała na mnie na skałach.
Ona jedna to wiedziała, że nie byłam tak silna, jak wszyscy sądzili.
– Daj spokój, stary. Daj spokój. – Usłyszałam słowa obcego ratownika, który przyklęknął obok. – Jest sina, ma pianę na ustach. Nie żyje.
Jakiś mężczyzna dotknął mojego ramienia, ale Iwan go odpędził.
Nie chciał pozwolić mi odejść. Walczyłam z nim, kiedy ze wszystkich sił starał się ocalić moje życie. Był zdeterminowany. Okładał mnie pięściami, aż w końcu złapałam oddech. Wstrząsnął mną dreszcz, ocean ustąpił miejsca powietrzu. Ktoś mnie podniósł.
Zobaczyłam tłum i karetkę pogotowia. Irina i Iwan stali nade mną, szlochali przytuleni do siebie. Spojrzałam na skały. Mama zniknęła.
Przez cały następny tydzień Iwan co wieczór przychodził odwiedzić mnie w szpitalu. Jego włosy pachniały mydłem Palmolive, w rękach zawsze trzymał gardenię. Miał spaloną słońcem twarz, chodził powoli i sztywno, był wyczerpany tym traumatycznym weekendem. Kiedy się pojawiał, Betty i Ruselina, które całymi dniami mi czytały, wstawały i wychodziły, zupełnie jakbyśmy mieli sobie jakieś bardzo ważne rzeczy do powiedzenia. Zaciągały wokół nas zieloną zasłonkę i w pośpiechu biegły do bufetu. Iwan i ja mówiliśmy jednak bardzo niewiele. Łączyło nas porozumienie wykraczające poza słowa. Miłość, wiedziałam, była czymś więcej niż uczuciem. Składały się na nią również czyny. Iwan mnie ocalił, wrócił mnie życiu. Był zdeterminowany, nie mniej niż kobieta wydająca na świat dziecko. Wbił we mnie życie pięściami, nie dał mi umrzeć.
Ostatniego wieczoru w szpitalu, kiedy lekarze stwierdzili, że mam już czyste i silne płuca, Iwan wyciągnął dłoń i dotknął mojej ręki. Patrzył na mnie jak na bezcenny skarb wydobyty z morza, a nie jak na niedoszłą samobójczynię. Pamiętałam, co powiedział o tym, że zrozumienie jest ważniejsze niż zapomnienie.
– Dziękuję. – Splotłam palce z jego palcami. Zrozumiałam, że to, co nie pozwalało mi go kochać, zniknęło. Kiedy mnie dotknął, zapragnęłam znowu żyć. Wystarczyło mu silnej woli za nas obojga.
My, Rosjanie, jesteśmy pesymistami. Mamy mroczne dusze.
Wierzymy, że życie to cierpienie, przerywane zaledwie chwilami szczęścia, które przemijają tak szybko jak chmury w wietrzny dzień, a potem przychodzi śmierć. Australijczycy jednak to najwięksi dziwacy wśród pesymistów. Oni również wierzą, że życie jest ciężkie i raczej nic się w nim nie układa. Nawet gdy ziemia, która ich żywi, wysycha na pieprz, kiedy zdychają im krowy i owce, nadal wznoszą oczy ku niebu i czekają na cud. Dla mnie oznacza to jedynie, że w głębi serca są optymistami. Może właśnie w taki sposób mój nowy kraj także mnie odmienił. W roku, w którym skończyłam trzydzieści sześć lat, a nadzieja zaczęła mnie opuszczać, doświadczyłam dwóch cudów, jednego za drugim.
Rok wcześniej Iwan i ja przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu w Narrabeen. Budowa zaczęła się od obejrzenia kawałka ziemi na wzgórzu przy Woorarra Avenue. Porastały je rozmaite eukaliptusy i paprocie drzewiaste, nieopodal była laguna. Iwan i ja zakochaliśmy się w tym skrawku ziemi od pierwszego wejrzenia.
Iwan obszedł go wokół, odsuwając zielone liście paproci i potykając się na kamieniach, ja zaś dotykałam grewilli i australijskiej fuksji, i wyobrażałam sobie ogród pełen egzotycznych i tętniących życiem roślin mojej drugiej ojczyzny. Dwa lata później zamieszkałam w dwupoziomowym domu o przestronnych wnętrzach pomalowanych na jasne barwy i podłogach pokrytych dywanami. Obie łazienki wyłożone były mozaiką i boazerią. Kuchnia w stylu skandynawskim wychodziła na basen, a potrójne okna salonu otwierały się na balkon nad wodą.
W domu były cztery sypialnie: nasza, największa i z łazienką, sypialnia na parterze służąca mi za gabinet, gościnna z dwoma wąskimi łóżkami oraz słoneczny pokój tuż obok naszego, w ogóle nieumeblowany. Napawał nas smutkiem. To była jedyna skaza na naszym szczęśliwym małżeństwie. Mimo wysiłków nie mogliśmy począć dziecka, aż w końcu uznaliśmy, że się go nie doczekamy.
Iwan miał już czterdzieści cztery lata, a w tamtych czasach ja, trzydziestosześciolatka, byłam uważana za zbyt starą na macierzyństwo. Bez słowa jednak zostawiliśmy jeden pokój, jakby w nadziei, że zapewniając dziecku piękne otoczenie, sprawimy, że mały przybysz w końcu pojawi się na świecie. To właśnie porównuję do spoglądania w niebo i liczenia na cud.
Często ją widywałam, tę dziewczynkę, która nie chciała przyjść na świat. To właśnie o niej myślałam w Szanghaju, kiedy tęskniłam za dzieckiem do kochania. Sądziłam, że się nie pojawia, gdyż nie chce Dymitra za ojca. Iwan jednak był dobrym człowiekiem, zdolnym do wielkiej miłości i poświęceń. Słuchał mnie i pamiętał, co do niego mówię. Kiedy się kochaliśmy, ujmował moją twarz w dłonie i spoglądał mi czule w oczy. Dziecko się jednak nie zjawiało. Nazywałam ją małą uciekinierką, gdyż wciąż to robiła: uciekała. Czasem w supermarkecie widziałam, jak zerka na mnie między puszkami, potargane włosy opadają jej na bursztynowe oczy. Uśmiechała się do mnie lśniącymi wargami, ukazując miniaturowe ząbki. Równie nagle jak przychodziła, uciekała. Pojawiła się w ogrodzie naszego nowego domu, gdzie pracowałam jak szalona, aby zapełnić pustkę spowodowaną tym, że nie byłam w stanie powołać tej dziewczynki do życia. Słyszałam radosny śmiech dziecka pomiędzy drzewami. Odwracając się, kątem oka zauważałam jej tłuste nóżki. Uciekała, i to tak szybko, że nigdy nie dało się jej złapać.
Moja mała uciekinierka.
Irina i Witalij okazali się niezwykle płodni. Urodziło im się czworo dzieci: dwie córeczki, Roksana i Zofia, i dwóch synków, Fiodor i Jurij, planowali jeszcze jedno dziecko. Irina nie miała żadnych problemów ze zbliżającą się czterdziestką. Była dumna ze swoich szerokich bioder, coraz grubszej oliwkowej skóry, kilku siwych włosów. Ja z kolei nadal wyglądałam trochę jak nastolatka w ciele dorosłej kobiety, chuda i nerwowa. Wiek podkreślałam jedynie kokiem, takim samym, jaki nosiła matka.
Irina i Witalij odkupili bar od Betty i otworzyli jeszcze jeden w północnym Sydney. Przeprowadzili się do Bondi i zamieszkali w domu z ładnym ogródkiem i garażem. Wraz z paroma przyjaciółmi z Klubu Rosyjskiego straszyli okolicznych mieszkańców, kąpiąc się zimą w oceanie. Kiedy zapytałam Irinę, czy nie żałuje, że nie zrobiła kariery jako śpiewaczka, roześmiała się i wskazała na swoje dzieci przy kuchennym stole.
– Nie! Teraz mam o wiele lepsze życie.
Zrezygnowałam z pracy w „Sydney Herald”, kiedy wyszłam za mąż, ale po latach bezdzietnej nudy przyjęłam propozycję Diany i redagowałam rubrykę w dziale „Styl życia”. W latach sześćdziesiątych Australia stała się innym krajem niż ten, który znałam w poprzednim dziesięcioleciu. Młode kobiety przeszły z działów kobiecych do wszystkich rodzajów dziennikarstwa. Polityka „zaludniajcie albo zgińcie” zmieniła oblicze narodu, z klonu Anglii Australia stała się krajem kosmopolitycznym, pełnym nowych potraw, nowych pomysłów i nowych pasji łączących się z dziedzictwem starego kraju. Dzięki kolumnie w piśmie dwa razy w tygodniu nadal miałam kontakt ze światem i nie myślałam tak dużo o tym, czego brakuje mi w życiu.
Doświadczyliśmy także bolesnej straty. Pewnego dnia, gdy przyszłam z wizytą do Ruseliny i Betty, ze zdumieniem odkryłam, że żywiołowa, pełna energii Betty nagle się zestarzała. Przygarbiła się, a jej skóra marszczyła się niczym za duża suknia.
– Jest taka bez życia już od dwóch tygodni – wyszeptała do mnie Ruselina.
Nalegałam, żeby Betty poszła do swojego lekarza. Wysłał ją do specjalisty, wróciłyśmy po tygodniu po wyniki. Kiedy Betty rozmawiała z lekarzem, siedziałam w poczekalni, przeglądając czasopisma, pewna, że lada moment drzwi się otworzą, a lekarz oznajmi, że Betty potrzebuje witamin albo zmiany diety. Nie byłam przygotowana na jego poważną minę. Weszłam za nim do gabinetu. Betty siedziała na krześle i ściskała kurczowo torebkę. Spojrzałam na lekarza i serce ścisnęło mi się w piersi, gdy oznajmił mi diagnozę.
Nieoperowalny rak.
Zajmowaliśmy się Betty w mieszkaniu w Bondi najdłużej, jak się dało. Irina i ja obawiałyśmy się reakcji Ruseliny na chorobę przyjaciółki, ale staruszka była silniejsza od nas. Kiedy my na zmianę płakaliśmy, Ruselina grała z Betty w karty albo gotowała jej ulubione dania. Wieczorami chodziły na plażę, a kiedy Betty nie mogła już ustać bez laski, siadywały przed wejściem do budynku i godzinami gawędziły. Pewnego wieczoru, kiedy byłam w kuchni, podsłuchałam, jak Betty mówi do Ruseliny:
– Postaram się wrócić jako jedno z dzieci Iriny, jeśli postanowi urodzić kolejne. Poznasz, że to ja. Będę tym nieznośnym bachorem.
Kiedy Betty niedomagała już tak bardzo, że nie mogła przebywać w domu, sprawy potoczyły się szybko. Doglądałam jej w szpitalu i myślałam o tym, jaka się stała maleńka. Postanowiłam sprawdzić swoją teorię, mierząc dłonią odległość od jej stóp do krawędzi łóżka, i odkryłam, że od czasu przyjęcia do szpitala skurczyła się o ponad siedem centymetrów. Kiedy cofnęłam dłoń, Betty popatrzyła na mnie i powiedziała:
– Jak spotkam twoją matkę, powiem jej, że wyrosłaś na piękną kobietę.
Pewnego wieczoru we wrześniu, kiedy Ruselina siedziała przy łóżku Betty, wezwano nas wszystkich do szpitala. Stan Betty się pogorszył.
Była prawie nieprzytomna. Policzki się jej zapadły, twarz miała bladą, jakby oświetloną księżycowym blaskiem. Nad ranem Ruselina zbladła jak płótno. Przyszła pielęgniarka, by sprawdzić, co się dzieje.
– Pewnie będzie z nami do popołudnia, ale nie dłużej. – Poklepała Ruselinę po ramieniu. – Powinna pani coś zjeść i odpocząć.
Irina wstała, rozumiejąc, że jeśli Ruselina nie zrobi sobie przerwy, nie będzie miała siły znieść tego, co lada moment nastąpi. Trzy kobiety wyszły, ja zaś zostałam przy Betty.
Miała otwarte usta, jej nierówny oddech i szum klimatyzacji były jedynymi dźwiękami w pokoju. Powieki staruszki od czasu do czasu drżały, jakby coś się jej śniło. Wyciągnęłam rękę, dotknęłam policzka Betty i przypomniałam sobie dzień, w którym ujrzałam ją po raz pierwszy, kiedy stała na balkonie w Potts Point ze swoją dziwaczną fryzurą w kształcie ula i fifką w ustach. Nie mogłam uwierzyć, że ta sama kobieta leży teraz przede mną. Przyszło mi do głowy, że gdyby matka nie odeszła ode mnie przedwcześnie, pewnego dnia też doświadczyłybyśmy podobnego rozstania. Wtedy uświadomiłam sobie, że czas spędzony z drugim człowiekiem jest naprawdę cenny i za nic nie wolno go marnować.
Pochyliłam się ku niej.
– Kocham cię, Betty – wyszeptałam. – Dziękuję, że się mną zajęłaś.
Jej palce drgnęły, zamrugała. Lubię myśleć, że gdyby starczyło jej sił, dotknęłaby włosów i raz jeszcze zrobiła zeza.
Dzień po śmierci Betty Irina i ja poszłyśmy do mieszkania po rzeczy Ruseliny. Była zbyt przygnębiona, by wybrać się tam osobiście, zamieszkała u Iriny i Witalija. Stałyśmy w jednym z pokojów, tym, w którym Betty odtworzyła sypialnię synów z Potts Point.
Wszystko było czyste i na swoim miejscu, podejrzewałam, że Ruselina sprzątała tu podczas choroby Betty.
– Co mamy zrobić z tym pokojem? – zapytałam.
Irina usiadła na jednym z łóżek, pogrążona w myślach, i po chwili odparła:
– Powinnyśmy zatrzymać fotografie, bo to rodzina. Resztę oddajmy biednym, Betty i jej synowie już tego nie potrzebują.
Na pogrzeb, wbrew jakimkolwiek rosyjskim czy australijskim zwyczajom, Ruselina włożyła białą suknię, a w klapę wpięła bukiecik czerwonych hibiskusów. Po stypie wzięła do ręki pęk kolorowych baloników i wypuściła je w niebo.
– Dla ciebie, Betty! – wykrzyknęła. – Za cały zamęt, jaki tam powodujesz!
Nie wiem, czy wierzę w reinkarnację, ale zawsze uważałam, że dobrze by było, gdyby Betty uznała za stosowne przyjść ponownie na świat w pokoleniu dzieci – kwiatów.
Rok po naszej przeprowadzce do nowego domu wydarzył się pierwszy cud. Zaszłam w ciążę. Ta nowina odmłodziła Iwana, ujęła mu ze dwadzieścia lat. Chodził sprężyście, uśmiechał się bez przerwy, przed pójściem spać głaskał mnie po brzuchu.
– To dziecko uzdrowi nas oboje – mówił.
Liliana Jekaterina urodziła się dwudziestego pierwszego sierpnia.
Między skurczami słuchałyśmy, pielęgniarki i ja, wiadomości radiowych na temat radzieckiego najazdu na Czechosłowację. Od czasu śmierci matki nie myślałam o niej aż tyle co teraz. Myślałam też o matkach i córkach w Pradze. Co się miało z nimi stać? Kiedy skurcze stawały się nie do zniesienia, pielęgniarki trzymały mnie za ręce, a w chwilach wytchnienia żartowały ze mną. Po szesnastu godzinach Lily wyśliznęła się ze mnie, a w jej gęstych ciemnych włosach i niezwykłych oczach ujrzałam swoją matkę.
Lily okazała się cudem, gdyż rzeczywiście mnie uzdrowiła. Wierzę, że więź łącząca dziecko i matkę jest najsilniejsza w życiu. Śmierć tej, która sprowadziła nas na świat, to jeden z najważniejszych punktów zwrotnych naszego istnienia. Większość ludzi jednak ma czas się do tego przygotować. Mnie zabrano matkę w dzieciństwie, zostałam sama niczym liść gnany wiatrem. Gdy urodziłam Lily, więź się odnowiła. Trzymając ciepłe ciałko dziecka w ramionach, jego buzię przy piersi, czułam, że warto żyć. Lily uzdrowiła także Iwana. Wcześniej w życiu stracił to, co najcenniejsze i teraz, w średnim wieku, w kraju pełnym słońca i odległym od złych wspomnień, znowu mógł ziszczać swoje marzenia.
Na cześć Lily Iwan wystrugał skrzynkę pocztową z drzewa sosnowego, dwa razy większą od innych skrzynek na ulicy. Z przodu przykleił sylwetkę mężczyzny, kobiety i dziecka. Kiedy odzyskałam siły na tyle, by znowu zająć się ogrodem, zasadziłam wokół skrzynki fioletowe dampiery. Pająk założył w skrzynce gniazdko i uciekał za każdym razem, gdy ją otwierałam, żeby wyjąć popołudniową pocztę. Kilka tygodni później samowolny lokator postanowił się przenieść gdzie indziej, i właśnie tego samego dnia dostałam list. List, który miał spowodować drugi cud i wszystko zmienić.
Zaplątał się w stosiku innych listów i rachunków, jednak w chwili gdy go dotknęłam, poczułam mrowienie w dłoniach. Znaczek był australijski, ale koperta tak pobrudzona odciskami palców, jakby przeszła przez setki rąk, zanim do mnie dotarła. Usiadłam na ławce obok basenu, w otoczeniu donic gardenii, jedynych nietutejszych roślin w ogrodzie, i otworzyłam list. Jego treść poraziła mnie jak piorun.
Jeśli jest pani Anną Wiktorowną Kozłową, córką Aliny i Wiktora Kozłowów z Harbinu, proszę się ze mną skontaktować w poniedziałek, w samo południe, w restauracji hotelu Belvedere. Mogę zorganizować pani spotkanie z matką.
List wypadł mi z rąk i poszybował na trawę. Patrzyłam, jak spada, niczym papierowa łódeczka. Usiłowałam się domyślić, kim jest autor tego listu, kto po tylu latach mógłby mieć jakieś nowe informacje o mojej mamie.
Gdy Iwan wrócił do domu, pokazałam mu list. Mój mąż usiadł na kanapie i przez długi czas milczał.
– Nie dowierzam autorowi – oznajmił w końcu. – Dlaczego nie podał nazwiska? Nie poprosił o telefon?
– Po co ktokolwiek miałby kłamać na temat mojej matki? – zapytałam.
Iwan wzruszył ramionami.
– Rosyjski szpieg. Ktoś, kto chcę cię zabrać do Związku Radzieckiego. Może i jesteś obywatelką Australii, ale kto wie, co ci zrobią, jeśli tam wylądujesz. Tang?
Może faktycznie Tang próbował schwytać mnie w pułapkę, ale w głębi serca w to nie wierzyłam. Z pewnością już nie żył albo był zbyt stary, by mnie ścigać. Chodziło o coś innego. Wpatrywałam się w pismo, próbując rozszyfrować jego tajemnicę.
– Nie chcę, żebyś tam szła. – Iwan popatrzył na mnie ze łzami w oczach.
– Muszę – stwierdziłam.
– Wierzysz, że twoja matka żyje?
Pomyślałam o tym, ale nie potrafiłam już oddzielić tego, w co pragnę wierzyć, od tego, co wydawało się najbardziej prawdopodobne.
Iwan potarł twarz i zakrył oczy.
– Pójdę z tobą – zadecydował.
Przez cały weekend walczyliśmy z niepokojem, pracując w ogrodzie. Wyrywaliśmy chwasty, przesadzaliśmy rośliny, obok podjazdu powstał ogródek skalny. Lily leżała w wózeczku na balkonie, spała na świeżym wiosennym powietrzu. Mimo zmęczenia w niedzielną noc żadne z nas nie mogło zasnąć, przewracaliśmy się tylko w pościeli. W końcu oboje wypiliśmy po szklance mleka, zadowalając się zaledwie kilkoma godzinami odpoczynku. W poniedziałek zostawiliśmy Lily u Iriny i Witalija. Wsiadając do samochodu, odwróciłam się i raz jeszcze spojrzałam na swoją córeczkę w ramionach Iriny. Zaczęłam gwałtownie oddychać, przerażona, że nigdy więcej nie ujrzę małej. Na widok zaciśniętej szczęki Iwana zrozumiałam, że myśli o tym samym.
Lata świetności hotelu Belvedere już dawno minęły. Po wyjściu z auta zapatrzyliśmy się na neon nad wejściem, brud na murach, donice w holu. Spoglądaliśmy w zakurzone okna, ale widzieliśmy jedynie swoje zmartwione oblicza. Iwan poklepał mnie po dłoni i weszliśmy do środka.
Ku naszej uldze hol był o wiele przyjemniejszy niż budynek z zewnątrz. W powietrzu czuło się pleśń i odór tytoniu, ale zniszczone fotele były czyste, stoliki wypolerowane, a stary dywan odkurzony.
W restauracji kelnerka wyszła zza lady i niemal cisnęła w nas menu. Wyjaśniłam jej, że na kogoś czekamy. Wzruszyła ramionami, jakby spotkania w miejscu takim jak to było przykrywką dla czegoś podejrzanego. Jej zachowanie mnie zaniepokoiło. Młoda kobieta przy oknie popatrzyła na nas, a następnie wróciła do lektury, bardziej zainteresowana ostatnim niewyjaśnionym morderstwem niż rosyjską parą trzymającą się za ręce na środku sali. Dwa stoliki dalej otyły mężczyzna słuchał radia, ze słuchawką w uchu i gazetą w ręku. Miał bardzo krótko przystrzyżone włosy, przez co jego czaszka wydawała się zbyt drobna w stosunku do ciała. Odwróciłam się do niego, ale spojrzał na mnie obojętnie. Boksy znajdowały się wzdłuż przejścia i z tyłu restauracji. Szłam przed Iwanem, wpatrując się w spłowiałe obicia z weluru. W pewnej chwili przystanęłam raptownie, jakbym wpadła na niewidzialną ścianę. Spojrzałam na ostatni boks w kącie.
Wyczułam obecność tego człowieka, zanim jeszcze go zobaczyłam.
Postarzał się, skurczył, gapił na mnie. Przypomniałam sobie ten pierwszy dzień, w którym pojawił się w naszym domu, i jak się schowałam w przedpokoju. Wyłupiaste, szeroko rozstawione oczy, tak nietypowe u Japończyków, były bardzo charakterystyczne.
Generał wstał na mój widok, jego usta drżały. Teraz był niższy ode mnie i nie miał na sobie munduru, tylko flanelową koszulę w kratę i baseballową czapkę. Mimo to nadal trzymał się prosto, a jego oczy błyszczały.
– Proszę. – Skinął na mnie. – Proszę.
Iwan zajął miejsce obok mnie, milczący i pełen szacunku. Rozumiał, że muszę znać tego mężczyznę. Generał także usiadł i oparł ręce na stole. Przez dłuższą chwilę żadne z nas nie odezwało się ani słowem.
Generał odetchnął głęboko.
– Jesteś teraz dorosła – powiedział. – Piękna, ale całkiem inna. Poznałem cię tylko po włosach i oczach.
– Jak mnie pan odnalazł? – zapytałam ledwie słyszalnym głosem.
– Twoja matka i ja bardzo długo cię szukaliśmy. Jednak wojna i komuniści skutecznie nam to utrudnili.
– Moja matka?
Iwan objął mnie ramieniem. Generał zerknął na niego, jakby ujrzał go po raz pierwszy.
– Twoja matka nie mogła wyjechać ze Związku Radzieckiego tak łatwo jak ja. Wobec tego ja przyjechałem na spotkanie z tobą.
Zaczęłam cała drżeć. Nie czułam stóp ani palców.
– Moja matka nie żyje. – Płacząc, podniosłam się z miejsca. – Tang wywlókł ją z pociągu i zastrzelił. Nie żyje od lat.
– Musi pan nam dokładnie opowiedzieć całą tę historię – wyjaśnił Iwan. – Moja żona wiele przeszła. Powiedziano nam, że jej matka nie żyje. Że zabrano ją z transportu z Harbinu i zastrzelono.
Oczy generała rozszerzały się, gdy słuchał i, tak jak tamtego pierwszego dnia w Harbinie, skojarzył mi się z ropuchą.
– Aniu, twoją matkę rzeczywiście zabrano z pociągu, zanim dojechał do Związku Radzieckiego. Ale nie zabrał jej Tang. Ja to zrobiłem.
Znowu usiadłam i wybuchnęłam płaczem.
Generał ujął moje dłonie, w bardziej rosyjskim niż japońskim geście.
– Zapomniałaś, że byłem aktorem – zauważył. – Udawałem Tanga. Wyciągnąłem twoją matkę z pociągu i upozorowałem egzekucję.
Wpatrywałam się nic niewidzącymi oczami w tego człowieka z mojego dzieciństwa, który mówił teraz do mnie. Słuchałam w oszołomieniu, kiedy opowiadał, że nazywa się Seiichi Mizutani i że urodził się w Nagasaki. Jego ojciec był właścicielem teatru, a kiedy Seiichi miał dziesięć lat, rodzina przeniosła się do Szanghaju, gdzie chłopiec nauczył się płynnie dialektu mandaryńskiego. Rodzina generała często podróżowała, zabawiając Japończyków coraz liczniej przenoszących się do Chin, dotarła nawet do Mongolii i Rosji. Kiedy Japończycy napadli na Chiny w 1937 roku, żona i córka generała zostały odesłane do Nagasaki, a on sam zmuszony do szpiegostwa.?
Rok przed wyjazdem matki w jego ręce wpadła najważniejsza zdobycz, najsłynniejszy przywódca chińskiego ruchu oporu. Tang.
– Zaprzyjaźniłem się z nim. – Generał wbił wzrok w nasze złączone ręce. – Ufał mi, opowiadał o swoich marzeniach związanych z Chinami. Był pełen zapału, bystry, bezinteresowny. Odwiedzał mnie z jedzeniem, które zdołał znaleźć. „To dla ciebie, przyjacielu – mawiał. – Ukradłem to Japończykom, dla ciebie”.
Kiedy nie mógł zdobyć jedzenia, przynosił wachlarz lub wiersz, albo książkę. Dopiero po dwóch latach go wystawiłem. Wcześniej dzięki niemu dotarłem do innych.
Generał upił łyk wody. Miał ponury wzrok, ujrzałam w nim ból.
– To przeze mnie stał się potworem – powiedział. – Moja zdrada go wypaczyła.
Zamknęłam oczy. Nie mogłam przebaczyć Tangowi tego, co zrobił, ale w końcu potrafiłam zrozumieć, czemu jego nienawiść była tak zapiekła.
Po chwili generał powrócił do swojej opowieści.
– W dniu, w którym opuściłem wasz dom, nie wiedziałem nic poza tym, że Japonia się poddała i że zniszczono Nagasaki i Hiroszimę. Minęły lata, zanim przekonałem się o rozmiarach tych zniszczeń: jedna trzecia mojego miasta już nie istniała. Setki tysięcy ludzi zabito lub raniono, tysiące rozchorowało się później i zmarło w męczarniach. Kiedy wyjechałem z Harbinu, spotkałem swojego adiutanta. Powiedział mi, że przesłuchano twoją matkę i że wywożą ją do Związku Radzieckiego. Było mi przykro, ale uznałem, że przede wszystkim muszę ratować siebie i wrócić do Japonii, by się przekonać, co się stało z moją żoną i córką. W drodze miałem straszną wizję. Ujrzałem swoją żonę Yasuko, stała na wzgórzu i czekała na mnie. Podszedłem bliżej i przekonałem się, że jest popękana i sucha jak potłuczony garnek z gliny. Pod jej ramieniem stał mały cień, płakał. To była Hanako, moja córeczka. Cień podbiegł do mnie, ale zniknął, gdy tylko mnie dotknął, oparzył mi bok. Uniosłem koszulę i ujrzałem, że skóra odchodzi od żeber niczym skórka banana.
W tamtej chwili zrozumiałem, że obie nie żyją. Zginęły, bo zlekceważyłem ciebie i twoją matkę. Może zemścił się na mnie duch twojego ojca. Musiałem działać szybko. Wiedziałem, że wieczorem pociąg podjedzie pod granicę. Byłem wystraszony, nie bardzo wiedziałem, co zrobić. Każdy pomysł, który przychodził mi do głowy, wydawał się skazany na porażkę. Nagle przypomniałem sobie, że Tang współpracuje z Sowietami. Ukradłem jakieś szmaty z pobliskiej farmy i obwiązałem nimi ręce. Ukryłem pod materiałem zdechłe myszy, żeby towarzyszył mi smród gnijącego ciała, jak Tangowi od ucieczki z obozu. Udając go, mogłem załatwić samolot do granicy, gdzie przekonałem trzech komunistycznych strażników, aby towarzyszyli mi podczas wejścia do pociągu i egzekucji twojej matki.
Generał umilkł na moment i wydął usta. Nie był już przerażającą postacią z mojego dzieciństwa. Stał się kruchym, drżącym staruszkiem, przygarbionym pod ciężarem wspomnień. Zerknął na mnie, jakby czytał w moich myślach.
– To był chyba najśmielszy plan, jaki kiedykolwiek powstał w mojej głowie – ciągnął. – Nie byłem pewien, czy się uda, czy tylko doprowadzi do śmierci nas obojga. Kiedy wpadłem do wagonu z więźniami, twoja matka otworzyła szeroko oczy i wiedziałem już, że mnie rozpoznała. Kazałem jednemu ze strażników zaciągnąć ją za włosy do drzwi, walczyła i krzyczała jak aktorka. Aż do ostatniej chwili strażnicy myśleli, że ją zastrzelimy. Zamiast tego pchnąłem twoją matkę na ziemię, wyrwałem pistolet strażnikom, zgasiłem światła w aucie i zastrzeliłem wszystkich mężczyzn.
– Dokąd pojechaliście? – spytał Iwan.
Zacisnęłam palce na jego ramieniu. Tylko on w tej chwili reprezentował sobą coś pewnego. Ściany restauracji wydawały się kołysać, zamykać nade mną. Miałam zawroty głowy. Wszystko wydawało się nierealne. Moja matka. Moja matka. Moja matka. Wracała do życia, choć wiele lat temu pogodziłam się już z jej śmiercią.
– Jak najszybciej pośpieszyliśmy z powrotem do Harbinu – wyjaśnił generał. – Podróż zajęła nam trzy dni. Pojawienie się twojej matki było znacznie bardziej podejrzane niż moje i narażało nas na niebezpieczeństwo. Kiedy dotarliśmy w końcu do miasta, Pomerancewów już nie było, ciebie także nie. Twoja matka zemdlała na widok spalonej skorupy waszego domu, jednak sąsiad powiedział nam, że Pomerancewowie wysłali cię do Szanghaju.
Postanowiliśmy udać się tam na poszukiwania. Nie mogliśmy popłynąć z Dairen, Sowieci zatrzymywali Rosjan, którzy usiłowali uciec drogą morską. Ruszyliśmy na południe, płynęliśmy rzekami, kanałami albo posuwaliśmy się drogą lądową. W Pekinie zatrzymaliśmy się w domu nieopodal stacji kolejowej, by następnego ranka udać się pociągiem do Szanghaju. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że nas śledzą. Początkowo sądziłem, że tylko to sobie wyobrażam, aż ujrzałem cień za twoją matką, gdy kupowała bilety.
Cień mężczyzny bez rąk.
– Jeśli pojedziemy do Szanghaju, zaprowadzimy go wprost do niej – oznajmiłem, bo rozumiałem już, że Tang nie interesuje się tylko mną.
Mocniej uścisnęłam rękę Iwana, gdy uświadomiłam sobie, jak niewiele brakowało, by matka mnie odnalazła. Pekin znajdował się tylko o dzień drogi pociągiem od Szanghaju.
– Japończyków zawsze interesowała Mongolia. – Głos generała brzmiał teraz donośnie, jakby dawny szpieg przypominał sobie koszmar, przez który musiał przejść. – Podczas szkolenia nauczyłem się na pamięć szlaków wykorzystywanych przez europejskich archeologów do ominięcia pustyni Gobi. Rzecz jasna, znałem jedwabny szlak. Powiedziałem twojej matce, że musimy udać się na północ, do granicy, gdzie zgubimy Tanga w skalistym terenie.
Tam, dokąd zmierzaliśmy, człowiek bez rąk nie mógł sobie poradzić, nawet człowiek tak zdeterminowany jak on. Postanowiłem przeprowadzić twoją matkę do Kazachstanu, a następnie samotnie pojechać do Szanghaju. Początkowo się opierała, ale powiedziałem jej: „Twoja córka jest bezpieczna w Szanghaju. Na co jej martwa matka?”.
Możesz pomyśleć, że ciągnięcie twojej matki do Kazachstanu równało się wydaniu jej Sowietom. Jednak szpiegostwo polega na wtapianiu się w otoczenie, a po wojnie Kazachstan był pogrążony w chaosie. Tysiące Rosjan zbiegło tam przed Niemcami, wielu ludzi nie miało dokumentów.
Doświadczonym jeźdźcom taka podróż zajmowała trzy miesiące, my jednak spędziliśmy w niej dwa lata. Kupiliśmy od plemienia pasterzy konie, ale nie mogliśmy ich zbytnio przemęczać, więc podróżowaliśmy jedynie podczas pory letniej, która trwa tam siedem miesięcy. Poza obecnością Sowietów na granicy i partyzantką komunistyczną, musieliśmy stawić czoło burzom piaskowym i wielu kilometrom kamiennej pustyni. Jeden z naszych przewodników zmarł od ukąszenia żmii. Gdyby nie tych kilka mongolskich słów, które znałem, i gościnność miejscowych plemion, twoja matka i ja nie przeżylibyśmy tej podróży. Nie wiem, co się stało z Tangiem. Nigdy więcej o nim nie słyszałem, no i nie zdołał odnaleźć ciebie. Lubię myśleć, że zginął w górach, podczas pościgu za nami. Tylko tak jego umęczona dusza mogła znaleźć ukojenie. Nasza śmierć by mu go nie przyniosła.
Twoja matka i ja dotarliśmy do Kazachstanu całkowicie wyczerpani podróżą. Znaleźliśmy gościnę w domu pewnej Kazaszki. Kiedy doszedłem do siebie, oznajmiłem twojej matce, że wracam do Chin na poszukiwania. „Rozdzielono cię z córką z mojego powodu – powiedziałem jej. – W czasie wojny robiłem pewne rzeczy, żeby chronić własną rodzinę, ale okazało się, że nie zdołałem. Muszę coś naprawić, inaczej nie będą mogły odpoczywać w spokoju”. „To nie przez ciebie straciłam córkę – odparła twoja matka. – Po wojnie i tak wysłaliby nas obie do obozu. Teraz przynajmniej wiem, że jest bezpieczna. Może i ja mam szansę, dzięki tobie”. Słowa twojej matki głęboko mnie wzruszyły, padłem na kolana i złożyłem jej ukłon. Zdałem sobie sprawę, że łączy nas pewna więź. Może powstała podczas podróży, nasze przeżycie zależało od współpracy.
Może zawiązała się w poprzednim życiu. Podobna więź łączyła mnie z żoną, stąd wiedziałem, że Yasuko zginęła w Nagasaki. Choć sam mogłem swobodniej poruszać się po Chinach, opóźniały mnie bitwy między komunistami i nacjonalistami. Wciąż istniały grupy lojalne wobec dowódców wojskowych wędrujących po kraju, każdy krok niósł za sobą niebezpieczeństwo. Pociągi stanowiły łatwy cel, szedłem zatem pieszo albo płynąłem. Przez cały czas główkowałem, jak pokonam tę trasę z córką białogwardzisty. Jednak nie zdołałem cię znaleźć w tym potwornym mieście znanym pod nazwą Szanghaj.
Szukałem Ani Kozłowej w rosyjskich kabaretach, sklepach i restauracjach. Nie miałem twojego zdjęcia, tylko opisywałem dziewczynkę o rudych włosach. W końcu ktoś mi powiedział, że znajdę rudą Rosjankę w nocnym klubie Moskwa – Szanghaj. Popędziłem tam, pełen nadziei. Jednak właścicielka, Amerykanka, powiedziała, że wprowadzono mnie w błąd. Ruda dziewczyna była jej kuzynką i już dużo wcześniej wróciła do Stanów.
Zrobiło mi się słabo. Gorączkowo porównywałam daty. Generał musiał dotrzeć do Szanghaju pod koniec 1948 roku, kiedy leżałam zmożona grypą, a Dymitr zdradzał mnie z Amelią. Historia opowiedziana przez generała uczłowieczyła Tanga; był wypaczony przez zło, które mu uczyniono. Amelia jednak była odrażająca.
Gdyby generał trafił do niej jeszcze za życia Siergieja, z radością by się mnie pozbyła. Później jedynym motywem kierującym jej uczynkami była zwykła złośliwość.
– Komuniści otoczyli miasto – ciągnął generał. – Musiałem szybko uciekać, inaczej bym tam utknął. Byłem rozdarty między koniecznością szukania ciebie a powrotem do twojej matki. Wtedy doświadczyłem następnej wizji: twoja matka leżała na płonącym łożu. Znalazła się w niebezpieczeństwie. I rzeczywiście, kiedy wróciłem do Kazachstanu, starsza kobieta wyznała mi, że twoja matka zapadła na dyfteryt, ale stan jej zdrowia nieco się polepszył po gotowanej koninie i mlecznych napojach zaordynowanych przez Kazaszkę. Nie ośmieliłem się pokazać twojej matce aż do jej wyzdrowienia. Kiedy w końcu wszedłem do pokoju, w którym odpoczywała, usiadła i popatrzyła na mnie. Zrozumiała, że ją zawiodłem, że nie sprowadziłem cię z powrotem, i popadła w de – presję tak głęboką, że omal nie popełniła samobójstwa. „Nie rozpaczaj – powiedziałem jej. – Myślę, że Ania jest cała i zdrowa. Kiedy ci się polepszy, pojedziemy na zachód, do Morza Kaspijskiego”. Zwiększyła się liczba Sowietów w Kazachstanie, uszczelniono granicę z Chinami. Pomyślałem, że jeśli twoja matka i ja zdołamy uciec na zachód, może uda nam się wydostać z Kazachstanu łodzią. Twoja matka opuściła powieki i szepnęła: „Nie wiem czemu, ale ci ufam. Wierzę, że pomożesz mi znaleźć moją córkę”.
Generał popatrzył mi w oczy i powiedział:
– Wtedy uświadomiłem sobie, że ją kocham i że nie mogę oczekiwać jej miłości ani na nią zasłużyć, dopóki cię nie odnajdę.
Na chwilę oszołomiło mnie to wyznanie. Poczułam jednak coś jeszcze. Dwukrotnie po śmierci ojca słyszałam jego głos, który obiecywał, że kogoś przyśle. Mnie pomogło w życiu bardzo wielu dobrych ludzi, ale nagle zrozumiałam, co ojciec miał na myśli.
– Jak mnie pan znalazł? – zapytałam.
– Kiedy dotarliśmy do morza, okazało się, że Sowieci patrolują także wybrzeże. Wyglądało na to, że nie ma jak uciec, ale sytuacja obróciła się na naszą korzyść. Dostaliśmy pracę w hotelu, gdzie dygnitarze partyjni spędzali wakacje. Pracując tam, zaprzyjaźniliśmy się z pewnym człowiekiem, Jurijem Wiśniewskim. To on nam powiedział, że Rosjan z Szanghaju ewakuowano do Ameryki. Po pewnym czasie twoja matka poprosiła Wiśniewskiego, aby pomógł nam przenieść się do Moskwy. Stwierdziła, że to jej rodzinne miasto i że zawsze pragnęła je zobaczyć. Ja jednak znałem prawdziwy powód. W Kazachstanie byliśmy odcięci od reszty świata, inaczej niż w Moskwie. Tam byli turyści i biznesmeni, urzędnicy rządowi i zachodni nauczyciele języków obcych. Ludzie podróżujący za granicę. Ludzie, których można było przekupić albo ubłagać.
Trzy lata temu przenieśliśmy się do Moskwy, gdzie, poza pracą w fabryce i sklepie, poświęciliśmy życie na szukanie ciebie. Chodziliśmy wokół Kremla, Placu Czerwonego i Muzeum Puszkina, udając, że szlifujemy angielski, a tak naprawdę zaczepialiśmy turystów i zachodnich dyplomatów, pytając, czy cię nie widzieli.
Część z nich postanowiła nam pomóc, większość jednak odwracała się do nas plecami. Od dawna nie mieliśmy żadnych wiadomości, aż do chwili, gdy pewna Amerykanka porozumiała się w naszym imieniu ze Stowarzyszeniem Rosjan w San Francisco. Oni skontaktowali się z IRO i odkryli, że Ania Kozłowa trafiła do Australii.
Generał urwał. W jego oczach pojawiły się łzy, spłynęły po policzkach. Nawet nie próbował ich zetrzeć.
– Możesz sobie wyobrazić naszą radość na tę wieść? Ta Amerykanka była ogromnie miła, nawiązała kontakt z Czerwonym Krzyżem w Australii, żeby sprawdzić, czy może nam pomóc. Jedna z ich dawnych ochotniczek przypomniała sobie młodą kobietę, która przyszła do niej w 1950 roku. Dziewczyna była bardzo piękna, jej historia zrobiła wrażenie na wolontariuszce. Niestety, nie mogła pomóc dziewczynie w odnalezieniu matki, ale zatrzymała jej teczkę, wbrew regułom.
– Daisy Kent – odezwałam się do Iwana. – Sądziłam, że wcale nie chciała mi pomóc! – Może odebrałam jej współczucie jako niechęć.
– Byliśmy bliscy odnalezienia ciebie – mówił dalej generał. – Twoja matka zmieniła się przez te lata. Brakowało jej wigoru, wciąż chorowała. Kiedy jednak dowiedzieliśmy się, że jesteś w Australii, na powrót stała się młodą odważną kobietą. Postanowiła za wszelką cenę cię odnaleźć. Wiśniewski, który w tamtym czasie został naszym zaufanym przyjacielem, zgodził się załatwić dla mnie dokumenty, ale stwierdził, że twoja matka musi pozostać w Związku Radzieckim jako gwarancja mojego powrotu. Przybyłem do Australii dwa tygodnie temu, Czerwony Krzyż wynajął mi pokój w hotelu. Zdołałem cię wytropić aż do obozu dla imigrantów, potem wyjechałaś do Sydney i na tym ślad się urwał. Urzędnik stanu cywilnego nie chciał mi powiedzieć, czy wyszłaś za mąż. To poufna informacja, nawet w takiej sytuacji jak moja. Byłem jednak zdecydowany nie zawieść, jak kiedyś w Szanghaju. Pewnego dnia siedziałem w pokoju hotelowym, całkiem zrozpaczony, gdy pod drzwiami znalazłem gazetę. Odruchowo wziąłem ją do ręki i przejrzałem. Natrafiłem na rubrykę podpisaną: „Ania”. Zadzwoniłem do gazety, ale telefonistka oświadczyła, że redaktorka nazywa się Ania Nachimowska, a nie Kozłowa. „Czy jest mężatką?”, zapytałem. Odparła, że jej zdaniem tak. Sprawdziłem twój adres w książce telefonicznej. Coś mi podpowiadało, że znalazłem Anię, której szukałem, ale nie mogłem zdradzić wszem wobec, kim jestem ani co robię. Dlatego napisałem do ciebie anonim. – Generał westchnął, wyczerpany, i dodał: – Aniu, twoja matka i ja szukaliśmy ciebie przez tyle lat. Żyłaś w naszych sercach. A teraz w końcu cię odnaleźliśmy.
Matka
Chór Armii Czerwonej ryknął Wołga, Wołga, mat’ radnaja, pieśń zabrzmiała jak grzmot. Zainstalowane w kabinie głośniki dudniły monotonnie, ale melodia gładko płynęła w mojej głowie. Pieśń zlała się z szumem samolotu i zamieniła w hymn. Napięte dziarskie głosy śpiewaków przypomniały mi mężczyzn, którzy kopali grób mojego ojca w Harbinie. Taki hart ducha bardziej pasował do nich niż do Armii Czerwonej.
– Mamo – wyszeptałam do chmur płynących pod samolotem niczym dywan podświetlanego słońcem śniegu. – Mamo.
Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Ściskałam palce, aż zrobiły się fioletowe. Chmury były świadkami najważniejszego wydarzenia w moim życiu. Dwadzieścia trzy lata temu matkę i mnie rozdzielono, a za niespełna dobę znów miałyśmy się spotkać.
Popatrzyłam na Iwana, który kołysał Lily na ramieniu, jednocześnie usiłując nie rozlać herbaty w plastikowym kubku. Niełatwo mu było w takiej ciasnej przestrzeni. Ledwie tknął posiłek złożony z kiełbasy czosnkowej, pierogów i suszonej ryby. W Australii drażniłabym się z nim, pytając, co z niego za Rosjanin, skoro jego żołądek nie trawi typowo słowiańskich pokarmów. Takich żartów jednak nie należało powtarzać w Związku Radzieckim. Przyglądałam się twarzom innych pasażerów, ponuro wyglądających mężczyzn w źle skrojonych garniturach i garstce kobiet o nieruchomych obliczach. Nie wiedzieliśmy, kim są, ale musieliśmy zachować ostrożność.
– Mam zabrać Lily? – spytałam Iwana.
Skinął głową, unosząc dziecko nad przestrzenią pomiędzy tacą a swoją nogą i puszczając dopiero, gdy był pewien, że bezpiecznie spoczywa w moim uścisku. Lily popatrzyła na mnie przypominającymi klejnoty oczami i zrobiła ryjek, jakby posyłała mi buziaka.
Pogłaskałam ją po policzku. Robiłam tak za każdym razem, gdy przypominałam sobie o wierze w cuda.
Pomyślałam o koszu z praniem na kanapie w pokoju pełnym letnich ubrań Lily, śliniaczków, ręczników i pościeli. Taki bałagan specjalnie zostawiliśmy; czerpałam pociechę z tego, że dom nie jest idealnie wysprzątany. Dzięki temu czułam, że nadal należy do nas, że zostały jakieś rzeczy do zrobienia po powrocie. Zamykając drzwi przed wyjazdem na lotnisko, popatrzyliśmy na siebie: istniało niebezpieczeństwo, że już nie wrócimy.
Kiedy generał powiedział, że moja matka żyje, radość, jaką odczuwałam, była porównywalna tylko z zachwytem towarzyszącym narodzinom Lily. Jednak minęły cztery miesiące od naszego spotkania, a Japończyk nie odezwał się ani słowem. Ostrzegał nas, że tak będzie.
– Nie próbujcie się ze mną kontaktować. Po prostu bądźcie w Moskwie drugiego lutego.
Nie mogłam porozmawiać z matką przed wyjazdem – nie miała telefonu, poza tym rozmowy kontrolowano. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać po ambasadzie radzieckiej, więc proces ubiegania się o wizy i ośmiotygodniowe oczekiwanie było torturą, zupełnie jakbyśmy usiłowali przepchnąć się przez sito. Nawet gdy bez żadnych pytań otrzymaliśmy wizy i trafiłam na lotnisko Heathrow, a następnie wsiadłam w samolot do Moskwy, nadal nie byłam pewna, czy moje nerwy to wytrzymają.
Stewardesa wytarła dłonie o pognieciony uniform i nalała mi jeszcze jeden kubek letniej herbaty. Większość stewardes była niemłoda, ale ta nawet nie próbowała ukryć siwych kosmyków wymykających się spod źle dopasowanego czepka. Nie uśmiechnęła się, gdy jej podziękowałam, tylko odwróciła się do mnie plecami. Nie wolno im okazywać sympatii cudzoziemcom, przypomniałam sobie. Rozmowa ze mną mogłaby ją zaprowadzić do więzienia.
Znowu popatrzyłam na chmury i pomyślałam o generale. Podczas trzech dni, które z nami spędził, miałam nadzieję, że zacznie bardziej przypominać żywego człowieka, a nie zagadkę. W końcu jadł, pił i spał jak śmiertelnik. Odpowiadał na moje pytania dotyczące matki – zdrowia, warunków, w jakich mieszkała, jej codziennego życia – całkiem szczerze. Przeraziło mnie, gdy usłyszałam, że w mieszkaniu brakuje gorącej wody, nawet zimą, i że moja matka cierpi na bóle w nogach. Ucieszyłam się jednak, że ma w Moskwie prawdziwe przyjaciółki, które zabierają ją do bani, by złagodzić jej cierpienie. Przypomniałam sobie, że ja w najgorszych czasach miałam Irinę, Ruselinę i Betty. Obawiałam się spytać generała o jego relację z moją matką, on zaś nigdy nie odpowiedział na pytanie, które zadałam mu na lotnisku w Sydney: „Czy kiedy zabierzemy mamę z Rosji, pan też pojedzie?”. Pocałował Iwana i mnie, uścisnął nam dłonie i pożegnał nas słowami: „Jeszcze się zobaczymy”. Patrzyłam, jak znika w hali odlotów, starszy człowiek skurczony przez czas, ale dumnie wyprostowany, i uświadomiłam sobie, że jednak pozostał dla mnie za gadką.
Lily zagulgotała. Zmarszczyła czoło, jakby czytała w moich myślach. Pokołysałam ją, żeby się uspokoiła. Najgorzej było, kiedy przed wyjazdem odkładałam ją do łóżka i całowałam jej miękki policzek, wiedząc, że wkrótce zabiorę ją z bezpiecznej Australii i narażę na niebezpieczeństwo. Bez wahania oddałabym życie za Lily, a jednak nie mogłam się zmusić do wyjazdu bez niej.
– Chcę, żeby Lily pojechała z nami – oświadczyłam Iwanowi pewnej nocy, gdy kładliśmy się do łóżka. Modliłam się w duchu, żeby wpadł we wściekłość i oświadczył, że zwariowałam. Miałam nadzieję, że zacznie nalegać, aby Lily została z Iriną i Witalijem.
Zamiast tego wychylił się i zapalił lampę, spoglądając w jej świetle na moją twarz. Skinął poważnie głową.
– Nie wolno rozdzielać tej rodziny – oświadczył.
Rozległ się trzask, chór Armii Czerwonej umilkł w połowie pieśni. W kabinie rozległ się głos pilota.
– Towarzysze, za chwilę lądowanie w Moskwie. Proszę zapiąć pasy i ustawić fotele w pozycji pionowej.
Wstrzymałam oddech i patrzyłam, jak samolot znika w chmurach.
Światło zmieniło się z miedzianego na szare, niebo zniknęło, jakbyśmy zanurzyli się w oceanie. Samolotem zaczęło kołysać, o okna uderzały płatki śniegu. Nic nie widziałam. Czułam ściskanie w żołądku i przez parę chwil sądziłam, że silniki zamarły, a maszyna spada. Lily, która była grzeczna przez całą drogę z Londynu, pod wpływem zmiany ciśnień zaczęła płakać.
Kobieta siedząca naprzeciwko nas pochyliła się i odezwała do niej radosnym tonem:
– Dlaczego płaczesz, ślicznotko? Wszystko będzie dobrze.
Lily umilkła i obdarzyła ją uśmiechem. Kobieta mnie zaintrygowała. Jej francuskie perfumy pachniały mocniej niż dym z bułgarskich papierosów palonych przez mężczyzn, a słowiańską skórę pokrywał doskonały makijaż. Z pewnością nie była typową Rosjanką ze Związku Radzieckiego, nie mogłaby wyjechać z kraju. Może pracowała jako urzędniczka rządowa? Albo agentka KGB? A może była kochanką jakiegoś dygnitarza? Denerwowało mnie, że nie wolno nam nikomu ufać, że z powodu zimnej wojny nie można było traktować uprzejmości jak czegoś oczywistego.
W chmurach pojawiły się prześwity, widziałam pokryte śniegiem pola i brzozy. Wrażenie spadania ustąpiło innemu, silniejszemu uczuciu, przyciągania przez magnes. Wyprostowałam palce u stóp, jakby ciągnęła je do ziemi niewyobrażalna siła. Wiedziałam, co to za siła: Rosja. Wróciły do mnie słowa Gogola, przeczytane tak dawno temu w ogrodzie w Szanghaju: „Co w tym jest, w tej pieśni? Co woła i płacze, i chwyta za serce?… Rosja! Czego ode mnie chcesz? Czym jest ta nieuchwytna i tajemnicza więź między nami?”.
Moskwa okazała się miastem – fortecą, zrozumiałam, jak adekwatna jest moja wizja. Stolica ZSRR była ostatnią przeszkodą dzielącą mnie i matkę. Miałam nadzieję, że z pomocą męża, dziecka i determinacji zrodzonej z wielu lat bólu starczy mi odwagi, by stawić czoło przeciwnościom.
Chmury zniknęły jak rozsunięta kurtyna i teraz widziałam równiny śniegu i mroczne niebo. Lotnisko znajdowało się pod nami, ale nie dostrzegałam terminalu, tylko rzędy śnieżnych pługów oraz mężczyzn w grubych kurtkach i nausznikach. Pas startowy był czarny jak płyta łupkowa. Mimo reputacji Aerofłotu i trudnych warunków, pilot sprowadził samolot z wdziękiem łabędzia lądującego na jeziorze.
Kiedy maszyna się zatrzymała, stewardesa kazała nam ruszać do wyjścia. Ludzie rzucili się przed siebie, a Iwan odebrał mi Lily i trzymał ją nad tłumem pasażerów cisnących się do drzwi. Do kabiny wtargnął lodowaty wiatr. Kiedy doszłam do wyjścia i ujrzałam terminal z usmolonymi oknami i drut kolczasty na murach, wiedziałam, że słońce i ciepło mojej drugiej ojczyzny zostały daleko stąd. Powietrze było tak zimne, że aż sine, szczypało mnie w twarz.
Poczułam, że cieknie mi z nosa. Iwan ukrył Lily pod płaszczem, aby chronić ją przed wichrem. Pochyliłam głowę i wbiłam wzrok w schody. Miałam podbite futrem buty, ale gdy tylko stanęłam na asfalcie i ruszyłam ku autobusowi lotniskowemu, poczułam, że stopy mi przemarzają. Doświadczyłam jeszcze innego głębokiego uczucia. Po dotknięciu stopą Rosji zrozumiałam, że kończę podróż rozpoczętą wiele lat wcześniej. Wróciłam do kraju mojego ojca.
W obskurnej, oświetlonej jarzeniówkami poczekalni lotniska Szeremietiewo nagle zaczęłam sobie z przerażeniem uświadamiać, na co się porwaliśmy. Słyszałam w głowie szept generała: „Nie wolno ci pisnąć ani słowa. Każdy, kto się z tobą skontaktuje, będzie potem wypytywany o twoje zachowanie. Pokojówka w hotelu, taksówkarze, kobieta, której zapłacisz za pocztówki. Uznaj za oczywiste, że w twoim pokoju zainstalują podsłuch”.
– Nie jesteśmy szpiegami – zaprotestowałam w swojej naiwności. – Jesteśmy rodziną, która próbuje się ponownie połączyć.
– Skoro przybywacie z Zachodu, to musicie być szpiegami, a przynajmniej mieć kiepski wpływ na Rosjan, takie jest zdanie KGB. To, co planujecie, zostanie potraktowane jako zdrada – ostrzegł mnie generał.
Miesiącami ćwiczyłam wyraz twarzy pokerzysty, natychmiastowe i zwięzłe odpowiedzi na pytania, jednak gdy tylko ujrzałam przy wyjściu żołnierzy z karabinami i celnika z owczarkiem niemieckim, nogi ugięły się pode mną. Bałam się, że zdradzi nas głośne dudnienie mojego serca. Kiedy opuszczaliśmy Sydney w Dniu Australii, opalony celnik wręczył nam po miniaturowej fladze i życzył „wesołych wakacji”.
Iwan podał mi Lily i zajęliśmy miejsce w kolejce za garstką cudzoziemców z samolotu. Mój mąż sięgnął do płaszcza po pasz – porty i otworzył je na stronach z naszym nowym nazwiskiem.
– Nie wypierajcie się swojego rosyjskiego pochodzenia, jeśli was zapytają, ale i nie obnoście się z nim – ostrzegł nas generał.
– Tak, Nickham jest o wiele łatwiejsze do wymówienia niż Nachimowski – śmiał się pulchny urzędnik w australijskim urzędzie stanu cywilnego, kiedy wręczyliśmy mu wnioski o zmianę nazwiska.
– Wielu Nowych Australijczyków robi to samo. Tak jest prościej.
Liliana Nickham. Na pewno zostanie aktorką. Nie zdradziliśmy urzędnikowi, że zmieniamy nazwiska, żeby dostać wizy w radzieckiej ambasadzie.
– Aniu, dni stalinowskich czystek wśród arystokracji się skończyły, poza tym ty i Iwan jesteście obywatelami Australii – wyjaśnił generał. – Jednak ściągając na siebie uwagę, narazicie matkę Ani na niebezpieczeństwo. Nawet teraz, za Breżniewa, jeśli przyznamy się do krewnych za granicą, możemy wylądować w ośrodku dla psychicznie chorych. Tam wybiją nam z głowy jakiekolwiek kapitalistyczne idee, które mogły do niej zawędrować.
– Niet! Niet! – Niemiec przed nami wdał się w dyskusję z celniczką w szklanej budce. Pokazywała na jego zaproszenie, ale za każdym razem, gdy usiłowała mu je oddać, znowu wpychał je przez otwór. Po kilku minutach przepychania machnęła niecierpliwie ręką i go przepuściła. Nadeszła nasza kolej.
Celniczka uważnie przejrzała nasze dokumenty i wszystkie strony paszportów. Zmarszczyła wzrok na widok zdjęć, po czym wbiła spojrzenie w bliznę na twarzy Iwana. Przycisnęłam do siebie Lily, czerpiąc pociechę z jej ciepła. Usiłowałam nie opuszczać wzroku – generał twierdził, że odbiorą to jako obłudę – i zawiesiłam wzrok na rzędzie partyjnych flag, które zajmowały całą ścianę. Modliłam się, aby miał rację, gdy twierdził, że udawanie obywateli Związku Radzieckiego nie miałoby sensu – nawet przy pomocy Wiśniewskiego generał nie mógł załatwić nam dokumentów potwierdzających fakt stałego zamieszkania w stolicy ZSRR, a nawet gdyby zdołał to zrobić, w trakcie ewentualnego przesłuchania szybko wyszłoby na jaw, że nie jesteśmy rodowitymi mieszkańcami Moskwy.
Celniczka podniosła paszport Iwana i porównywała zdjęcie oraz oryginał, jakby próbowała go zdenerwować. Nie mogliśmy wyprzeć się naszych słowiańskich oczu ani wystających kości policzkowych, ale niektórzy brytyjscy i amerykańscy zagraniczni korespondenci w Moskwie byli dziećmi rosyjskich emigrantów. Co tak zainteresowało tę kobietę? Zmarszczyła czoło i zawołała kolegę, młodego, gładko ogolonego człowieka, który nieopodal przeglądał jakieś dokumenty.
Białe plamki zaczęły mi tańczyć przed oczami. Czy to możliwe, że już tutaj zostaniemy zawróceni? Mężczyzna spytał Iwana, czy Nickham to jego prawdziwe nazwisko i gdzie zamieszka w Moskwie. Zadał te pytania po rosyjsku. Był to podstęp i Iwan natychmiast się połapał.
– Oczywiście – odparł po rosyjsku i podał adres naszego hotelu.
Zrozumiałam, że generał miał rację. W porównaniu z chrapliwym głosem z megafonu rosyjski Iwana był eleganckim, przedkomunistycznym językiem, niesłyszanym w Związku Radzieckim od jakichś pięćdziesięciu lat. Mój mąż mówił jak Anglik czytający Szekspira albo cudzoziemiec, który nauczył się języka z używanych podręczników.
Urzędnik jęknął i odebrał koleżance poduszkę z tuszem do stempli.
Szybko wbił kilka pieczątek i oddał paszporty Iwanowi, który spokojnie włożył je do portfela i podziękował urzędnikom. Jednak kobieta nie mogła sobie darować i odezwała się do mnie na pożegnanie:
– Skoro przyjechaliście z ciepłego klimatu, po co przywieźliście dziecko? Chcecie, żeby się przeziębiła i umarła?
Szyba w taksówce była nieszczelna. Przycisnęłam rękę do dziury, żeby przeciąg nie dotarł do Lily. Od czasów pierwszego austina Witalija nie widziałam auta w równie złym stanie. Fotele były twarde jak beton, tablica rozdzielcza zaś składała się z drutów i zwisających śrub, połączonych taśmą klejącą. Kiedy taksówkarz chciał zasygnalizować, że skręca, otwierał okno i wystawiał rękę, ale przeważnie nie zawracał sobie tym głowy.
Przy wyjeździe z lotniska utworzył się korek. Iwan przykrył szalikiem nos i usta Lily, żeby nie wdychała spalin. Kierowca poklepał się po kieszeni i szybko wyskoczył z auta. Widziałam, że mocuje wycieraczki. Po chwili wśliznął się za kierownicę i zatrzasnął drzwi.
– Zapomniałem, że je zdjąłem – powiedział.
Popatrzyłam na Iwana, który wzruszył ramionami. Mogłam jedynie założyć, że taksówkarz ściągnął wycieraczki, bo bał się, że mu je ukradną.
W szybę zastukał żołnierz i kazał nam zjechać na pobocze.
Zauważyłam, że inne taksówki i auta pasażerskie robią to samo.
Czarna limuzyna z zaciągniętymi zasłonkami przemknęła ulicą niczym ponury karawan. Reszta samochodów uruchomiła silniki i ruszyła za nią. W powietrzu wisiało pewne słowo, ale żadne z nas nie odważyło się go wymówić. Nomenklatura. Uprzywilejowani.
Przez pochlapaną szybę widziałam, że droga jest wysadzana brzozami. Wpatrywałam się w ich cienkie białe pnie i śnieg na nagich gałęziach. Drzewa przypominały mi stwory z bajki, mityczne istoty z opowieści, które ojciec snuł wieczorami, gdy byłam małą dziewczynką. Mimo że niedawno minęło południe, słońce już zachodziło i robiło się ciemno. Po kilku kilometrach drzewa ustąpiły miejsca blokom mieszkalnym. Budynki były szare, z małymi oknami, bez żadnych ozdób. Część nie została jeszcze wykończona, na dachach stały żurawie. Co pewien czas mijaliśmy pokryte śniegiem boisko albo plac zabaw, ale najczęściej budynki były stłoczone, a śnieg między nimi brudny i zlodowaciały. Ciągnęły się całymi kilometrami, identycznie ponure, a ja bezustannie miałam świadomość, że gdzieś w tym betonowym mieście czeka na mnie matka.
Moskwa okazała się miastem podzielonym na warstwy, podobne do słojów na drzewie. Każdy kilometr cofał nas głębiej w przeszłość.
Na otwartym placu, zdominowanym przez pomnik Lenina, ludzie stali w kolejce przed sklepem, gdzie sprzedawcy sumowali ceny na liczydłach. Jeden z kupców siedział nad towarem, który trzymał pod płachtą plastiku, żeby ziemniaki nie przemarzły mu na tym mrozie. Jakaś osoba, płci nieokreślonej, w obszernym płaszczu i wielkich buciorach, sprzedawała lody. Stara babcia tarasowała ruch uliczny, kuśtykając po jezdni z siatkami pełnymi chleba i kapusty. Nieco dalej matka i niemowlę owinięte niczym cenna paczuszka, w wełnianej czapce i rękawiczkach, czekali przed przejściem dla pieszych. Obok przejechał trolejbus, cały uwalany błotem.
Przyglądałam się pasażerom, ledwie widocznym spod szalików i futer.
Oto moi rodacy, pomyślałam, i usiłowałam to sobie przyswoić. Kochałam Australię, ale ciągnęło mnie do tych ludzi, jakby wyciosano ich z tego samego kamienia.
Iwan postukał mnie w ramię i wskazał na szybę z przodu.
Betonowa Moskwa zmieniała się na naszych oczach w czarujące, brukowane aleje i majestatyczne budynki o pastelowych murach, gotyckie apartamentowce i latarnie uliczne w stylu art deco. Wszystko to, przyprószone śniegiem, wyglądało niesłychanie romantycznie. Cokolwiek Sowieci mówili o carach, budynki wzniesione przez monarchię nadal pozostały dziełami sztuki, mimo klimatu i zaniedbania, podczas gdy z wznoszących się nad nimi radzieckich budynków już złaziła farba i obłupywały się kamienne elementy.
Usiłowałam ukryć niesmak, gdy uświadomiłam sobie, że blok ze szkła i betonu, pod którym zaparkowaliśmy, to nasz hotel. Obrzydliwy budynek górował nad otoczeniem i wyglądał absurdalnie na tle złocistych kopuł katedr Kremla. Czyżby budowniczowie celowo próbowali stworzyć coś ohydnego? Wolałabym zatrzymać się w hotelu Metropol, imponującym w swojej imperialistycznej chwale.
Agentka z biura podróży usiłowała nam wybić z głowy hotel, w którym kazał nam zamieszkać generał, i pokazywała zdjęcia luksusowej armatury i słynnego witrażowego dachu hotelu Metropol. Jednak tam KGB z upodobaniem śledziło bogatych cudzoziemców, a my nie przyjechaliśmy do Moskwy na wakacje.
Hol naszego hotelu wyłożono sztucznym marmurem i wysłano czerwonym dywanem. Śmierdziało tu tanimi papierosami i kurzem.
Postąpiliśmy zgodnie z poleceniem generała i choć wieczór jeszcze nie zapadł, przyjrzeliśmy się każdej twarzy w okolicy, licząc, że go zobaczymy. Postanowiłam nie upadać na duchu, kiedy nie znalazłam Japończyka pośród ponurych mężczyzn czytających gazety i pętających się obok stojaków z czasopismami. Kobieta o surowej twarzy zerknęła na nas z recepcji. Miała dziwne, narysowane ołówkiem brwi, a na czole myszkę wielkości monety.
– Państwo Nickham. Z córką Lily – oznajmił Iwan.
Kobieta obdarzyła nas złotozębym grymasem, który nie był uśmiechem, i poprosiła o paszporty. Kiedy Iwan wypełniał for – mularze, od niechcenia zapytałam recepcjonistkę, czy są dla nas jakieś wiadomości. Sprawdziła naszą skrzynkę i wróciła z kopertą.
Zaczęłam ją otwierać, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że kobieta mi się przygląda. Nie mogłam teraz zabrać na wpół otwartej koperty, wyglądałoby to nienaturalnie. Wobec tego poprawiłam Lily, jakby mi bardzo ciążyła, i ruszyłam ku fotelowi. Serce biło mi szybko, ale kiedy rozłożyłam kartkę w kopercie, okazało się, że to plan podróży z Intouristu. Czułam się jak dziecko, które chciało dostać na Gwiazdkę rower, a zamiast tego obdarowano je piórnikiem. Nie miałam pojęcia, po co ten plan. Kątem oka dostrzegłam, że recepcjonistka wciąż się na mnie gapi, więc wrzuciłam kopertę do torebki i podniosłam Lily.
– Jak się ma moja ślicznotka? – zagruchałam. – Jak tam moja mała o pomarszczonym nosku?
Kiedy Iwan wypełnił formularze, recepcjonistka wręczyła mu nasz klucz i zawołała bagażowego gońca, starszego pana o pałąkowatych nogach. Pchał wózek z bagażami tak chwiejnie, że uznałam go za pijanego, dopóki nie spostrzegłam, że wózkowi brakuje jednego kółka. Bagażowy nacisnął guzik windy i wyczerpany oparł się o ścianę. Był tam jeszcze jeden mężczyzna, w podobnym wieku.
Miał worki pod oczami i dziury na łokciach swetra, siedział za stolikiem pełnym zakurzonych błyskotek i matrioszek. Czuć było od niego dziwny zapach, jakby czosnek zmieszany ze środkiem odkażającym. Przyjrzał się bardzo uważnie nam i bagażowi, jakby usiłował nas dobrze zapamiętać. W innym kraju uznałabym, że staruszek chce dorobić do emerytury, ale po opowieściach generała na temat KGB ciekawość mężczyzny przyprawiała mnie o dreszcze.
Nasz pokój był mały jak na zachodnie standardy i niewiarygodnie duszny. Lampa ozdobiona abażurem z frędzlami rzucała pomarańczowe światło na zniszczony dywan. Przyjrzałam się grzejnikowi pod oknem i odkryłam, że to jeden z tych nie do wyregulowania. Blaszany męski głos wychwalał pod niebiosa radziecką konstytucję.
Iwan obszedł łóżko, żeby wyłączyć radio i odkrył, że nie da rady. Mógł jedynie je przyciszyć, tak że słyszeliśmy trzaski.
– Popatrz tylko – powiedziałam, rozsuwając firanki. Nasz pokój wychodził na Kreml. Różowe mury i bizantyjskie bazyliki błyszczały w gasnącym świetle. Na Kremlu carowie brali śluby, tam także odbywały się ich koronacje. Pomyślałam o czarnej limuzynie, którą wcześniej widzieliśmy, i przypomniałam sobie, że teraz urzędują tu współcześni carowie.
Kiedy Iwan rozpakowywał nasze torby, zdjęłam z Lily wierzchnie ubrania i przebrałam ją w bawełniany pajacyk. Zanim położyłam dziecko na łóżku, wyjęłam z koszyka czapki i szaliki i wcisnęłam je między poduszki. Lily sennie zatrzepotała powiekami. Głaskałam ją po brzuszku, dopóki nie usnęła, potem uniosłam głowę i wpatrywałam się w swoją córeczkę. Zainteresował mnie wzór na kołdrze: splątane gałęzie, niczym winorośl, a na nich pary gołąbków. Przypomniałam sobie grób Mariny w Szanghaju, z dwoma wyrytymi gołębiami, martwym i jego lojalnym towarzyszem. Potem pomyślałam o naszym planie. Czułam ciężar w żołądku. Moja matka była o dzień drogi ode mnie w Pekinie, zanim Tang pokrzyżował jej szyki. Generał przyszedł wprost do Moskwy – Szanghaju, ale Amelia go odesłała. A jeśli teraz, kiedy już lada chwila miałam ujrzeć matkę, KGB przejrzało nasze plany i wywiozło ją do obozu pracy? Tym razem naprawdę.
Popatrzyłam na Iwana.
– Coś się stało. Nie przyjdą – wyszeptałam do niego.
Potrząsnął głową i podszedł do łóżka, podkręcając głośnik radia.
Wyjęłam z torebki plan i wręczyłam mu go. Przeczytał go raz, potem drugi ze zdumionym wyrazem twarzy, jakby usiłował doszukać się jakichś wskazówek. Machnął ręką, żebym poszła za nim do łazienki, gdzie odkręcił kurek i zapytał, kto mi go dał. Nie zamawialiśmy przewodnika z Intouristu, choć cudzoziemcy mieli taki obowiązek. Powiedziałam mu o swoich obawach, iż plan ma coś wspólnego z KGB.
Iwan pogłaskał mnie po ramieniu.
– Aniu – westchnął. – Jesteś zmęczona i rozgorączkowana. Generał powiedział drugi lutego. Czyli jutro.
Miał cienie pod oczami, przypomniałam sobie, że dla niego ta sytuacja również jest stresująca. Dniami i nocami załatwiał swoje interesy, żeby ułatwić prowadzenie wytwórni wspólnikowi i na wypadek, gdybyśmy nie wrócili. Iwan gotów był poświęcić wszystko dla mojego szczęścia.
Czułam, że miesiące czekania w końcu odcisnęły na mnie swoje piętno. Do umówionego spotkania zostało jedynie kilka godzin, na pewno nie był to odpowiedni moment na utratę wiary. A jednak im bardziej zbliżała się ta chwila, tym poważniejsze wątpliwości mnie ogarniały.
– Nie zasłużyłam na ciebie – powiedziałam do Iwana z drżeniem w głosie. – Ani na Lily. Nie jestem dobrą matką. Lily może zarazić się grypą i umrzeć.
Iwan patrzył na mnie uważnie. Na jego ustach pojawił się uśmiech.
– Wy, Rosjanki, zawsze tak myślicie. Jesteś cudowną matką, a Lily jest tłustą zdrową dziewczynką. Pamiętasz, jak po jej narodzinach pobiegłyście z Ruseliną do lekarza, bo Lily „za mało płacze i śpi przez całą noc”, a on ją zbadał i powiedział: „Macie szczęście”.
Uśmiechnęłam się i oparłam głowę na jego ramieniu. Bądź silna, przykazałam sobie i raz jeszcze odtworzyłam w myślach plan generała. Twierdził, że przedostaniemy się na Zachód przez NRD.
Kiedy oznajmił mi to po raz pierwszy, wyobraziłam sobie strażników w wartowniach, psy, tunele i strzały, gdy będziemy biegli do muru berlińskiego, ale generał przecząco pokręcił głową.
– Wiśniewski załatwi wam pozwolenie na przekroczenie granicy, ale i tak będziecie musieli uważać na KGB. Obserwują nawet nomenklaturę.
Zastanawiałam się, kim jest ten Wiśniewski, jak matka i generał zaprzyjaźnili się z tak wysoko postawionym człowiekiem. Może i za żelazną kurtyną zdarzało się jakieś współczucie.
– Dziękuję Bogu, że za ciebie wyszłam – oznajmiłam Iwanowi.
Odłożył plan na umywalkę i strzelił palcami, uśmiechając się jeszcze szerzej.
– Wszystko będzie dobrze – wyszeptał. – Czy to nie ty mi mówiłaś, że zajmuje się nami najlepszy ze szpiegów? Więcej wiary, Aniu. Więcej wiary. Plan jest dobry, jak znam generała.
Następnego ranka, gdy zeszliśmy do hotelowej restauracji na śniadanie, wahałam się między nadzieją a niepokojem, nie wiedziałam, co przyniesie dzień. Iwan z kolei wydawał się rozluźniony, palcem popychał kryształek cukru na obrusie. Kelnerka bez pytania przyniosła nam jajecznicę i dwa tosty, choć rosyjskie śniadanie złożone z żytniego chleba, suszonej ryby i sera wydawało się smaczniejsze. Lily żuła kołnierzyk swojego ubranka, a my czekaliśmy, aż kelnerka podgrzeje jej butelkę w rondlu. Kiedy wróciła, upuściłam kroplę na nadgarstek. Mleko miało idealną temperaturę, podziękowałam dziewczynie. Uśmiechnęła się bez strachu i oświadczyła:
– My, Rosjanie, kochamy dzieci.
O dziewiątej byliśmy już w holu, na fotelach obok leżały nasze okrycia. Lily zrobiła się śpiąca po posiłku, Iwan owinął ją swoim płaszczem. Pracownik Intouristu wydawał się nam niebezpieczny, ale w tej chwili był naszą jedyną szansą. Iwan wierzył, że generał wynajął przewodnika, by ten pomógł nam pozbyć się szpiegów KGB i byśmy wyglądali jak zwykli turyści. Wierzył, że gdzieś po drodze spotkamy moją matkę. Ja z kolei miałam wrażenie, że przewodnika przysyła KGB, aby wydobyć od nas informacje.
– Państwo Nickham?
Ujrzeliśmy za sobą kobietę w szarej sukni z futrem przewieszonym przez ramię. Uśmiechała się do nas.
– Jestem Wiera Otowa. Wasza przewodniczka z Intouristu – powiedziała.
Trzymała się prosto, jak ktoś, kto przeszedł szkolenie wojskowe. Była w odpowiednim wieku, by walczyć podczas ostatniej wojny, miała ze czterdzieści siedem, czterdzieści osiem lat. Iwan i ja wstaliśmy, by uścisnąć jej dłoń. Czułam się oszukana. Kobieta pachniała jabłkowymi perfumami, miała zadbane paznokcie. Wydawała się dosyć miła, ale nie potrafiłam powiedzieć, czy jest przyjacielem, czy też wrogiem.
Generał przykazał nam, abyśmy w razie czego wszystkiego się wyparli.
– Jeśli kogoś po was wyślę, będzie wiedział, kim jesteście. Nie musicie nic mówić. Uważajcie. Może przyjść agent KGB.
To Wiera Otowa miała nam powiedzieć, po czyjej stoi stronie.
Iwan odchrząknął.
– Przepraszam, że przed wylotem z Sydney zapomnieliśmy o zarezerwowaniu przewodnika – powiedział, biorąc od Wiery futro, by mogła je włożyć. – Pewnie zrobiła to za nas agentka z biura podróży.
Przez oblicze Wiery przemknął cień, ale po chwili ponownie się wyszczerzyła, prezentując szczeliny między zębami.
– Tak, musicie mieć przewodnika po Moskwie – przytaknęła, naciągając wełniany beret na głowę. – To bardzo ułatwia życie.
Wiedziałam, że kłamie. Cudzoziemcy musieli wynajmować przewodników, aby ci nie pozwolili im chodzić w miejsca, w które nie powinni chodzić, ani dostrzec tego, co chciał ukryć przed nimi rząd. Generał nam o tym opowiadał. Przewodnicy prowadzili ich do muzeów, do miejsc pamięci i do teatrów. Nie wolno nam było ujrzeć prawdziwych ofiar wypaczonego komunizmu: alkoholików umierających na mrozie, bezdomnych rodzin, dzieci, które zamiast uczyć się w szkołach, kopały drogi. Jednak to kłamstwo nie upewniło mnie, że Wiera jest szpiegiem. Cóż innego mogła powiedzieć w pełnym ludzi hotelowym holu?
Iwan pomógł mi włożyć płaszcz, następnie zaś pochylił się nad fotelem, ostrożnie podnosząc Lily.
– Niemowlę? – Wiera odwróciła się do mnie z zastygłym uśmiechem na twarzy. – Nikt mi nie mówił, że przywieziecie niemowlę.
– To bardzo grzeczne dziecko. – Iwan kołysał Lily na rękach.
Mała, nagle przebudzona, zachichotała i pociągnęła go za czapkę, żeby ją pożuć. Wiera popatrzyła na nich spod zmrużonych powiek. Nie miałam pojęcia, co myślała, gdy dotknęła policzka Lily.
– Cudowne dziecko. Takie piękne oczy. W kolorze mojej broszki.
– Pokazała nam bursztynową broszkę w kształcie motyla, przypiętą do kołnierzyka. – Ale może wprowadzić pewne… modyfikacje do naszego programu.
– Nie chcemy nigdzie iść, jeśli nie wolno nam zabrać Lily – powiedziałam, naciągając rękawiczki.
Moja uwaga najwyraźniej zdenerwowała Wierę. Przewodniczka otworzyła szeroko oczy i poczerwieniała, jednak szybko odzyskała równowagę.
– Oczywiście – stwierdziła. – Rozumiem. Po prostu myślałam o balecie. Nie wpuszczają na widownię dzieci poniżej piątego roku życia.
– No to może ja zostanę z Lily – zaproponował Iwan. – Pani zabierze Anię. Z radością obejrzy balet.
Wiera przygryzła wargę. Widziałam, że usiłuje coś wymyślić.
– Nie, to niemożliwe – oznajmiła w końcu. – Nie można przyjechać do Moskwy i nie iść do teatru Bolszoj. – Bawiła się obrączką na palcu. – Jeśli nie macie nic przeciwko temu, na Kremlu zostawię was z przewodnikiem wycieczek i spróbuję coś załatwić.
– Ty też daj mi znać, jeśli będziesz musiała coś załatwić – powiedział Iwan, gdy szliśmy za Wierą do wyjścia.
Obcasy kobiety stukały w rytmie staccato o terakotę.
– Agentka z biura podróży powiedziała, że oboje doskonale mówicie po rosyjsku, ale nie przeszkadza mi rozmowa po angielsku – oznajmiła Wiera. Jej broda zniknęła pod długim szalem. – Proszę wybrać język. To dobra okazja, by poćwiczyć rosyjski.
Iwan dotknął ramienia Wiery.
– Kiedy wejdziesz między Rosjan, mów ich językiem – stwierdził.
Uśmiechnęła się do niego. Nie potrafiłam powiedzieć, czy ją oczarował, czy też ucieszyło ją to małe zwycięstwo.
– Zaraz wrócę – powiedziała. – Każę taksówkarzowi podjechać pod wejście.
Patrzyliśmy, jak wypada na ulicę i tłumaczy coś portierowi. Kilka minut później podjechała taksówka. Wysiadł z niej kierowca i otworzył drzwi po stronie pasażera. Wiera dała nam znak, żebyśmy wyszli i sama wsiadła do auta.
– O co chodziło? – spytałam Iwana, kiedy weszliśmy w drzwi obrotowe. – To: „Ty też daj mi znać, jeśli będziesz musiała coś załatwić”?
Iwan wziął mnie za rękę i wyszeptał:
– Ruble. Myślę, że madame Otowa miała na myśli łapówkę.
Wejście do Galerii Trietiakowskiej było spokojne jak klasztor. Wiera podała kupon kobiecie w budce i wyciągnęła ku nam bilety.
– Rzeczy trzeba zostawić w szatni – powiedziała, gestem ręki pokazując nam, żebyśmy weszli za nią po schodach.
Szatniarki miały na sobie niechlujne niebieskie kitle i chustki na głowach. Krążyły między rzędami wieszaków z rękami pełnymi obszernych płaszczy i czapek. Byłam zaszokowana ich wiekiem; nie przywykłam do widoku pracujących osiemdziesięciolatek. Odwróciły się i popatrzyły na nas, a następnie skinęły głową Wierze.
Wręczyliśmy im nasze płaszcze i czapki. Jedna z kobiet dostrzegła Lily w szaliku i żartem wręczyła mi dodatkowy numerek.
– Proszę ją zostawić – powiedziała. – Zajmę się nią.
Popatrzyłam w twarz kobiety. Chociaż miała opuszczone kąciki ust, jak pozostałe szatniarki, z jej oczu wyzierała wesołość.
– Nie mogę. To „kosztowność”. – Uśmiechnęłam się do niej.
Kobieta wyciągnęła rękę i połaskotała Lily pod brodą. Wiera wyjęła z torebki okulary i przyjrzała się programowi wystaw. Wskazała nam wejście do galerii i już mieliśmy ruszyć w tym kierunku, kiedy jedna z szatniarek krzyknęła nagle:
– Tapoczki! Tapoczki!
Kręciła głową i pokazywała na nasze buty. Ujrzałam, że śnieg na nich rozpuścił się w kałuże. Kobieta wręczyła nam po parze tapoczek, filcowych nakładek na buty. Wsunęłam je na nogi, czując się jak niesforne dziecko. Zerknęłam na buty Wiery. Jej suche skórzane czółenka wyglądały jak nowe.
W głównym foyer wycieczka uczniów ustawiła się przed tablicą pamiątkową, podczas gdy ich nauczycielka patrzyła na nią z powagą porównywalną do tej, która towarzyszy księdzu nakładającemu ornat. Jakaś rodzina czekała za dziećmi, ciekawa tablicy, za nimi stała młoda para. Wiera spytała, czy chcemy przeczytać napis, przytaknęliśmy. Kiedy nadeszła nasza kolej, podeszliśmy bliżej, by się przekonać, że to tabliczka muzealna. Poza nazwiskiem założyciela galerii, Pawła Trietiakowa, napisano: „Po mrocznych dniach carów i po Wielkiej Rewolucji muzeum mogło powiększyć kolekcję i udostępnić ludowi wiele cennych dzieł”.
Czułam, jak jeżą mi się włosy na głowie. Oznaczało to po prostu, że bolszewicy poderżnęli gardła arystokracji i mieszczaństwu albo wysłali ich na śmierć do obozów pracy, a następnie ukradli im obrazy. Na tę hipokryzję krew zagotowała mi się w żyłach. Te rodziny zapłaciły artystom za obrazy. Czy Sowieci mogli powiedzieć o sobie to samo? Na tablicy nie wspomniano, że Trietiakow był bogatym kupcem, który przez całe życie marzył o udostępnieniu sztuki ludziom. Zastanawiałam się, czy kiedyś w przyszłości władze spróbują zmienić pochodzenie Trietiakowa i zrobić z niego rewolucjonistę z klasy robotniczej. Rodziców i siostry mojego ojca wymordowali bolszewicy, wspólnik Tanga, który pomagał mu rozdzielić mnie z matką, był radzieckim oficerem. Nie mogłam o tym zapomnieć.
Zerknęłam na twarze rodziny i młodych ludzi. Nie wyrażały zupełnie nic. Zastanawiałam się, czy myślą to samo co ja, ale podobnie jak my milczą, by się nie narażać. Myślałam wcześniej, że wróciłam do Rosji mojego ojca, ale zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Tu zostały jedynie resztki po tamtej Rosji, relikty minionej epoki.
Wiera zapędziła nas na korytarz pełen ikon.
– Matka Boska Włodzimierska jest najstarsza w galerii – oznajmiła, prowadząc nas ku obrazowi przedstawiającemu Dziewicę z Dzieciątkiem. – Przyjechała do Kijowa z Konstantynopola w dwunastym wieku.
Przeczytałam na tabliczce pod ikoną, że zamalowywano ją wiele razy, ale zachowała pierwotny wyraz rozpaczy. Lily leżała cicho w moich ramionach, zafascynowana bogactwem kolorów wokół siebie, mnie jednak trudno było udawać zainteresowanie sztuką.
Przyjrzałam się grupce starszych kobiet w uniformach przewodniczek po muzeum, które siedziały pod ścianami. Z szeroko otwartymi oczami szukałam matki. Miałaby teraz pięćdziesiąt sześć lat. Byłam ciekawa, czy bardzo się zmieniła.
Iwan interesował się pochodzeniem i tematami ikon, a jednocześnie wypytywał Wierę o jej życie osobiste. Czy zawsze mieszkała w Moskwie? Czy ma dzieci?
– O co mu chodzi? – mruknęłam do siebie. Zatrzymałam się przed ikoną Rublowa przedstawiającą skrzydlate anioły, by posłuchać odpowiedzi Wiery.
– Pracuję jako przewodnik, odkąd moi synowie poszli na studia. Wcześniej byłam gospodynią domową.
Zauważyłam, że zdradza bardzo niewiele szczegółów i nie pyta Iwana ani o nas, ani o życie w Australii. Czyżby prowadzenie takich rozmów z cudzoziemcami z Zachodu było niewskazane? A może wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć?
Niecierpliwie szłam przed siebie i zauważyłam, że przewodniczka kilka sal dalej spogląda na mnie. Miała ciemne włosy i długie wąskie dłonie, typowe dla wysokich kobiet. Jej oczy lśniły niczym szklane paciorki. Poczułam ucisk w gardle. Ruszyłam ku niej, ale gdy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że rzekome ciemne włosy to chustka na głowie i że jedno z jej oczu pokrywa katarakta. Drugie było jasnoniebieskie. Nie mogła być moją matką. Zmarszczyła brwi na widok mojego spojrzenia, więc szybko popatrzyłam na portret Aleksandry Strujskiej, której łagodna mina wydawała się zbyt realna, by przynieść mi ukojenie. Zdenerwowana pomyłką, wlokłam się przez galerię, przystając przed portretami Puszkina, Tołstoja i Dostojewskiego.
Wydawało mi się, że patrzą na mnie złowieszczo. Dla pokrzepienia wbiłam spojrzenie w portrety arystokratów. Byli dystyngowani, eleganccy, rozmarzeni. Kolory krążyły wokół nich niczym magiczne chmury.
– Co się z wami stało, kiedy już namalowano te obrazy? Czy wiedzieliście, jaki los spotka wasze córki i synów? – pytałam ich w sekrecie.
Przy Dziewczynie z brzoskwiniami Walentyna Sierowa zatrzymałam się, by poczekać na Iwana i Wierę. Widziałam ten obraz w albumie, ale teraz zdumiała mnie jego szczerość.
– Patrz, Lily. – Podniosłam ją, żeby mogła zobaczyć płótno. – Będziesz równie piękna, kiedy dorośniesz.
Widok promiennej młodości dziewczyny, jej beztroskich oczu, jasny pokój, w którym siedziała, przywiodły na myśl wspomnienia z domu w Harbinie. Zamknęłam oczy, przestraszona, że zaraz wybuchnę płaczem. Gdzie była moja matka?
– Widzę, że pani Nickham gustuje w dawnej sztuce – usłyszałam słowa Wiery. – Myślę jednak, że odkryje, iż najlepsze dzieła w tym muzeum powstały w Związku Radzieckim.
Otworzyłam oczy i popatrzyłam na nią. Uśmiechała się, a może patrzyła na mnie spod zmrużonych powiek? Posłusznie podążyłam za nią do radzieckich obrazów, raz jeszcze oglądając się na Dziewczynę z brzoskwiniami. Po całej tej brzydocie, którą ujrzałam pierwszego dnia pobytu w Moskwie, mogłabym stać przed tym płótnem przez kilka godzin.
Robiłam, co mogłam, żeby powstrzymać się od grymasów, kiedy Wiera rozprawiała z entuzjazmem o płaskiej, pozbawionej życia sztuce w dziale radzieckim. Pomyślałam tylko, że jeśli jeszcze raz użyje zwrotów „przesłanie społeczne”, „poetycka prostota” albo „ludzie z ruchu rewolucyjnego”, po prostu wyjdę z muzeum. Nie zrobiłam tego, rzecz jasna. Odkryłam jednak, że im uważniej rozglądam się po salach, tym więcej znajduję obrazów, które każą mi zapomnieć o uprzedzeniach i moim przekonaniu dotyczącym tego, co dobre. W pewnej chwili zainteresował mnie obraz Studentki Konstantyna Iztomina. Dwie subtelne młode kobiety, namalowane o zmierzchu krótkiego zimowego dnia, z okna swojego mieszkania spoglądały na gasnące światło.
Wiera przystanęła za mną. Czy się myliłam, czy też rzeczywiście strzeliła obcasami?
– Lubi pani prace ukazujące kobiecość. I chyba podobają się pani ciemnowłose kobiety – zauważyła. – Tędy pani Nickham, w sali obok chyba zobaczy pani coś, co bardzo przypadnie pani do gustu.
Podążyłam za nią ze wzrokiem wbitym w podłogę, wystraszona, że się zdradziłam. Miałam nadzieję, że będę w stanie odpowiednio zareagować, kiedy pokaże mi następne propagandowe dzieło.
– Jesteśmy na miejscu. – Wiera stanęła przed płótnem.
Uniosłam wzrok i jęknęłam. Znalazłam się twarzą w twarz z portretem matki przytulającej dziecko. Pierwsze skojarzenia, jakie przyszły mi do głowy, to ciepło i złoto. Piękne czoło kobiety, jej nisko upięty kok i wyraziste rysy przypominały mi matkę. Kobieta wydawała się łagodna, ale także silna i odważna. Dziecko w jej ramionach miało rude włosy i wydęte usta. Jak ja w dzieciństwie.
Odwróciłam się do Wiery i popatrzyłam jej w oczy. Moje pytania były zbyt oczywiste, by wypowiedzieć je na głos. O co w tym wszystkim chodzi? Co próbujesz mi przekazać?
Jeśli Wiera przygotowała dla nas jakąś układankę, to nie bardzo potrafiłam dopasować do siebie jej fragmenty. Leżałam na hotelowym łóżku, z kręgosłupem wciśniętym w zapadający się materac, i patrzyłam na ścienny zegar. Piąta. Drugi lutego niemal już mijał, nadal nie było śladu mojej matki ani generała. Przyglądałam się, jak za brudną szybą zapadają ciemności. Pomyślałam, że jeśli dziś na balecie nie ujrzę swojej matki, będzie po wszystkim. Znikną resztki nadziei.
Poczułam ucisk w gardle. Sięgnęłam po dzbanek na nocnym stoliku i nalałam sobie szklankę wody o metalicznym smaku.
Lily leżała zwinięta obok mnie, z piąstkami obok główki, jakby się czegoś trzymała. Kiedy po zwiedzaniu galerii Wiera odwiozła nas do hotelu, zapytała mnie, czy mam cokolwiek, dzięki czemu „Lily będzie cicho” podczas przedstawienia. Powiedziałam, że wezmę jej smoczek i dam jej panadol dla dzieci, żeby spała, chociaż wcale nie miałam zamiaru tego robić. Postanowiłam tylko ją nakarmić. Uznałam, że jeśli Lily zacznie płakać, wyjdę z nią do foyer. To, że Wiera tak się uparła na balet, trochę mnie denerwowało.
Iwan siedział przy oknie i pisał coś w swoim notatniku. Otworzyłam szufladę przy łóżku i wyciągnęłam z niej broszurę dla gości. Na moje kolana spadł stary prospekt reklamujący jakiś kurort nad Morzem Kaspijskim oraz koperta ozdobiona hotelowym logo. Wzięłam ogryzek ołówka przymocowany do broszury kawałkiem szpagatu i napisałam na kopercie: „Wiera zbyt długo zwlekała z ewentualnymi informacjami o matce. Nie ma serca, jeśli nie rozumie, przez co przechodzę. Nie sądzę, żeby była po naszej stronie”.
Odgarnęłam włosy z twarzy, podniosłam się i wręczyłam notatkę Iwanowi. Wziął ją ode mnie, a kiedy czytał, spojrzałam na jego zapiski w notatniku. „Myślałem, że jestem Rosjaninem, ale w tym kraju przestałem już rozumieć, kim jestem. Gdybyś jeszcze wczoraj spytała mnie o typowe cechy Rosjan, odparłbym, że są namiętni i mają dobre serce. Tu jednak nie ma żadnego życzliwego poklepywania się po plecach. Tylko kulący się, przemykający ludzie o oczach pełnych strachu. Kim są te duchy, które mnie otaczają…?”.
Iwan dopisał pod moją notatką:
„Przez cały dzień próbowałem ją rozgryźć. Myślę, że chciała ci coś przekazać za pomocą obrazów. Pewnie nie może mówić, bo jesteśmy pod obserwacją. Wątpię, żeby była z KGB”.
– Dlaczego? – zapytałam bezgłośnie.
Wskazał na swoje serce.
– Tak, wiem – mruknęłam. – Potrafisz dobrze ocenić charakter.
– Przecież ożeniłem się z tobą. – Uśmiechnął się.
Wydarł stronę z notesu i razem z kopertą podarł je na drobne kawałeczki, zaniósł do łazienki i spuścił w muszli.
– Nie da się tak żyć – powiedział, częściowo do mnie, a częściowo do syczącego zbiornika. – Nic dziwnego, że wydają się tacy nieszczęśliwi.
Wiera czekała na nas w hotelowym holu. Wstała, gdy wychodziliśmy z windy. Płaszcz leżał obok niej, lecz nie zdjęła różowej chusty z włosów. Zapach jabłek ustąpił czemuś mocniejszemu, konwalii, ujrzałam też szminkę na jej ustach, gdy się uśmiechnęła. Usiłowałam odwzajemnić jej uśmiech, ale wyszedł mi grymas. To idiotyzm, pomyślałam. Jeśli nie zobaczę matki w teatrze Bolszoj, doprowadzę do konfrontacji z Wierą.
Musiała chyba zauważyć moje rozdrażnienie, gdyż oderwała ode mnie wzrok i odezwała się do Iwana:
– Myślę że bardzo spodoba się wam dzisiejsze przedstawienie – powiedziała. – To Jezioro łabędzie Jurija Grigorowicza. Primabaleriną jest Jekaterina Maksimowa. Ludzie bardzo chcą obejrzeć ten występ, dlatego musiałam się upewnić, że go nie przegapicie. To rozsądne, że wasz agent zarezerwował bilety z trzymiesięcznym wyprzedzeniem.
W mojej głowie rozległ się dzwonek alarmowy. Iwan i ja nie patrzyliśmy na siebie, ale byłam pewna, że myśli o tym samym. „Nie widzieliśmy się z agentką z biura podróży, dopóki nie dostaliśmy wiz. Spotkaliśmy się z nią dopiero na miesiąc przed wyjazdem, wyłącznie po to, żeby zarezerwować bilety na samolot. Całą resztę zorganizowaliśmy na własną rękę”. Czy agentem, o którym wspominała Wiera, był generał? A może w całym tym zwiedzaniu chodziło wyłącznie o to, żeby uniemożliwić nasze spotkanie?
Rozejrzałam się po holu w poszukiwaniu generała, ale nie dostrzegłam go wśród ludzi rozmawiających w pobliżu recepcji ani czekających na fotelach. Gdy szliśmy do taksówki zarezerwowanej przez Wierę, w mojej głowie kołatała się jedna myśl: dziś albo zobaczę matkę, albo skończę na Łubiance, w kwaterze KGB.
Taksówka zatrzymała się na placu przed teatrem, a kiedy wysiadłam, zdumiało mnie, że powietrze jest raczej świeże niż lodowate. rosyjski odpowiednik balsamicznego powietrza Australii. Śnieg, delikatny jak płatki kwiatów, przywarł mi do policzków. Popatrzyłam na teatr i wstrzymałam oddech: na jego widok zapomniałam o wszystkich okropnościach moskiewskiej architektury. Ujrzałam przeszłość. Moje spojrzenie powędrowało od olbrzymich kolumn do Apolla i jego rydwanu, przykrytych śniegiem na postumencie.
Opatuleni w futra i czapki ludzie stali w pobliżu kolumnady, rozmawiali albo palili. Niektóre z kobiet miały mufki i futrzane torby. Miałam wrażenie, że odbyłam podróż w czasie, a kiedy Iwan wziął mnie za rękę i powędrowaliśmy do schodów, czułam się, jakbym była swoim ojcem w młodości, w towarzystwie przystrojonych sióstr, biegnącym po schodach, by zdążyć na balet. Co on wtedy oglądał? Giselle czy Salammbo? Może nawet Jezioro łabędzie w choreografii niesławnego Gorkiego. Ojciec widział, jak tańczyła wielka Zofia Fiodorowa II, zanim zwariowała, i Anna Pawłowa, zanim wyjechała na zawsze z Rosji. Tak poruszyła go ta ostatnia, że dał mi imię na jej cześć. Przez chwilę wydawało mi się, że płynę w powietrzu i pomyślałam, że być może zdołałam dostrzec starą Rosję jego oczami, jak dziecko zaglądające do wnętrza przez pięknie ustrojoną szybę wystawową.
Za drzwiami teatru portierki w czerwonych uniformach poganiały ludzi, żeby zajmowali miejsca, jakby jedyną rzeczą, która w Moskwie rozpoczynała się punktualnie, był występ baletu Bolszoj. Poszliśmy za Wierą do szatni i natknęliśmy się tam na ponad setkę osób, a wszystkie usiłowały dopchać się do lady, żeby zostawić okrycie.
Ludzie robili tu więcej hałasu niż tłum na meczu. Oniemiałam, kiedy zobaczyłam, jak jakiś mężczyzna odpycha na bok starszą panią, aby dostać się przed nią. W odpowiedzi przyłożyła mu pięścią w plecy.
– Trzymaj Lily – powiedział do mnie Iwan. – Wezmę płaszcze. Wy, panie, tam nie wchodźcie.
– Jeśli ty tam wejdziesz, podbiją ci oko – ostrzegłam go. – Zabierzmy wszystko na widownię.
– Co? Mamy wyjść na dzikusów? – Uśmiechnął się i wskazał na Lily. – Już przemycamy więcej, niż powinniśmy, nie zapominaj o tym.
Iwan zniknął w tłumie łokci i rąk. Wyjęłam z torebki program baletu i przeczytałam wstęp. „Po rewolucji październikowej muzyka i taniec klasyczny stały się dostępne dla milionów robotników, na tej scenie stworzono najwspanialszych rewolucyjnych bohaterów wzorowanych na postaciach z historii”. Znowu propaganda.
Iwan wrócił dwadzieścia minut później, z potarganymi włosami i przekrzywionym krawatem.
– Wyglądasz jak na Tubabao. – Pogłaskałam go po głowie i po – prawiłam mu marynarkę. Wcisnął mi w dłoń lornetkę operową.
– Nie będzie potrzebna – zauważyła Wiera. – Mamy doskonałe miejsca, tuż przy scenie.
– Chciałam ją, bo to dla mnie nowość – skłamałam. Zamierzałam obserwować widownię, nie scenę.
Wiera objęła mnie ramieniem, ale nie z czułości, tylko żeby zasłonić Lily, gdy szliśmy na swoje miejsca. Portierka przy naszej loży chyba już na nas czekała. Wiera wsunęła jej coś w dłoń, a kobieta otworzyła nam drzwi, zza których dobiegało strojenie skrzypiec i rozmowy.
– Szybko! Pośpieszcie się! Do środka! – syknęła. – Żeby nikt was nie widział. Zajęłam miejsce z przodu loży i położyłam sobie Lily na kolanach. Iwan i Wiera usiedli po obu moich stronach. Portierka wyciągnęła palec. – Jeśli zapłacze, będziecie musieli wyjść – ostrzegła nas.
Wcześniej uznałam, że z zewnątrz teatr jest piękny, ale na widok sali zabrakło mi tchu w piersiach. Przechyliłam się przez balkon, lustrując czerwono – złote wnętrze. Znajdowało się tu pięć rzędów złotych balkonów, sięgały do kryształowego żyrandola, który zwisał z sufitu pokrytego bizantyjskimi malowidłami. Czuć było zapach starego drewna i aksamitu. Olbrzymia kurtyna, ozdobiona frędzlami, połyskiwała. Naszyto na nią sierpy i młoty, a także nuty oraz gwiazdy.
– Mamy tu najlepszą akustykę na świecie. – Wiera wygładziła sukienkę i uśmiechnęła się do mnie z taką dumą, jakby sama to wszystko zaprojektowała.
Z loży mieliśmy dobry widok na widownię z przodu sali, lecz nie na górne loże ani fotele z tyłu. Mimo to nadal szukałam matki i generała wśród osób zmierzających na swoje miejsca, nigdzie jednak ich nie widziałam. Kątem oka dostrzegłam, że Wiera wpatruje się w korytarz. Usiłowałam dyskretnie podążyć wzrokiem za jej spojrzeniem i zerknęłam na lożę naprzeciwko nas. W tej samej chwili przygasły światła, ale zanim zrobiło się całkiem ciemno, zauważyłam starszego człowieka w pierwszym rzędzie. Nie był to generał, ale z jakiegoś powodu mężczyzna ten wydał mi się znajomy.
Rozległo się pokasływanie i szelesty, a po chwili orkiestra zagrała pierwszą nutę. Wiera dotknęła mojej ręki.
– Wie pani, jak to się skończy, pani Nickham? – wyszeptała.
– Czy próbuje pani zgadywać?
Wstrzymałam oddech. Jej oczy wydawały się różowe w świetle sceny, jak oczy lisa w reflektorach.
– Co?
– Szczęśliwie czy nieszczęśliwie?
Przestałam cokolwiek widzieć, dopiero po chwili oprzytomniałam. Mówiła o balecie. Jezioro łabędzie miało dwa zakończenia. W jednym książę pokonywał czar rzucony przez złego czarownika i ratował łabędzią księżniczkę, a w drugim ponosił klęskę i kochankowie mogli odnaleźć się dopiero po śmierci. Tak mocno zacisnęłam pięść, że lornetka pękła.
Kurtyna się rozsunęła i ukazało się sześciu trębaczy w czerwonych pelerynach. Przez scenę przemknęły baletnice w pięknych sukniach, z myśliwymi u boku, za nimi książę Zygfryd. Nie widziałam baletu na żywo od czasów Harbinu i na jedną krótką chwilę zapomniałam, co robię w teatrze, i dałam się porwać tancerzom i wdzięcznym ruchom ich ciał. To Rosja, powtarzałam sobie. To jest ta Rosja, którą zawsze chciałam zobaczyć.
Popatrzyłam na Lily. Jej oczy lśniły w migotliwym świetle. Moje lekcje baletu zostały przerwane po wkroczeniu Japończyków do Harbinu. Ale Lily? Była dzieckiem ze spokojnego kraju, mogła robić, cokolwiek zechciała. Nigdy jej nie zmuszą do ucieczki z domu. Kiedy będziesz starsza, Lily – powiedziałam jej wzrokiem, możesz się zająć baletem, grą na fortepianie, śpiewem, czymkolwiek, co zdoła cię uszczęśliwić. Chciałam, aby miała to, co mnie ominęło. Przede wszystkim jednak pragnęłam podarować Lily babcię.
Usłyszałam pierwsze nuty łabędziego motywu i skupiłam uwagę na scenie. Pokazały się na niej urwiska i błękitne jezioro. Książę Zygfryd tańczył, a zły czarownik, przebrany za sowę, go przedrzeźniał. Sowa wyglądała jak przerażający cień, zawsze blisko, pełna złych zamiarów, przeszkadzała księciu. Zerknęłam na mężczyznę w loży, której wcześniej przyglądała się Wiera. W błękitnym świetle wydawał się nieludzki. Krew odpłynęła mi z twarzy i zacisnęłam zęby, przez moment przekonana, że spoglądam na Tanga. Jednak gdy pojaśniało, uświadomiłam sobie, że to niemożliwe. Ten człowiek był biały.
Nawet po zakończeniu drugiej sceny, gdy przyszedł czas na przerwę, nie mogłam się pozbierać. Podałam Lily Iwanowi.
– Muszę iść do łazienki – powiedziałam mu.
– Pójdę z panią. – Wiera podniosła się z fotela. Skinęłam głową, chociaż wcale nie miałam zamiaru opróżniać pęcherza. Chciałam poszukać swojej matki.
Przepchnęłyśmy się przez zatłoczony korytarz do łazienki. Panował tam taki sam chaos jak w szatni. Nie było żadnej kolejki. Kobiety stały w gromadce i pchały się między sobą, żeby jak najszybciej dopaść zwalnianej kabiny. Wiera wcisnęła mi w dłoń chusteczkę sztywną jak karton.
– Dziękuję – powiedziałam, przypomniawszy sobie, że w publicznych toaletach moskiewskich nie ma papieru. W toaletach w Galerii Trietiakowskiej nie było nawet desek sedesowych.
Z kabiny naprzeciwko nas wyszła jakaś kobieta, Wiera popchnęła mnie do przodu.
– Pani pierwsza – powiedziała. – Poczekam na zewnątrz.
Zamknęłam za sobą drzwi. W kabinie śmierdziało uryną i chlorem. Przez szparę w drzwiach ujrzałam, jak Wiera wchodzi do kabiny obok. Natychmiast otworzyłam drzwi od swojej i popędziłam z toalety na korytarz.
Minęłam grupę ludzi rozmawiających na schodach i zbiegłam na parter. Tu panował mniejszy tłok, przyglądałam się wszystkim kobietom w poszukiwaniu tej, która będzie przypominała moją matkę. Powtarzałam sobie, że teraz jest siwa i pomarszczona.
Jednak w masie twarzy dookoła nie mogłam znaleźć tej, za którą tęskniłam najbardziej. Popchnęłam ciężkie drzwi i dotarłam do kolumnady, myśląc, że być może z jakiegoś powodu matka tam na mnie czeka. Temperatura spadła, zimne powietrze przenikało mi przez bluzkę. Na schodach stali dwaj żołnierze, wydychając gęstą parę w ciemności. Na zewnątrz czekał rząd taksówek, ale na placu nie dostrzegłam nikogo. Żołnierze się odwrócili. Jeden z nich uniósł brew na mój widok.
– Przeziębi się pani – powiedział. Miał skórę koloru mleka, a oczy jak błękitne opale.
Wróciłam do teatru, czując, jak ogrzewa mnie ciepło z kaloryferów. Wciąż widziałam przed oczami wojskowego, przypomniała mi się stacja w Harbinie w dniu rozstania z matką. Ten młodzieniec wyglądał jak radziecki żołnierz, który pomógł mi uciec.
Kiedy usiłowałam się wcisnąć na zatłoczone schody, sala pustoszała, foyer zaś było pełne ludzi. Udało mi się wejść niemal na samą górę i wtedy zauważyłam opartą o poręcz Wierę. Stała tyłem do mnie, pogrążona w rozmowie. Tę drugą osobę zasłaniała przede mną wielka donica. Nie był to Iwan, jego widziałam na końcu foyer, z Lily w ramionach, wyglądał przez okno na plac. Przechyliłam głowę, żeby coś zobaczyć za donicą, i dostrzegłam siwowłosego mężczyznę w garniturze bordo. Strój mężczyzny, choć czysty i wyprasowany, nie był nowy: kołnierzyk koszuli się wystrzępił, a spodnie wytarły ze starości. Nieznajomy stał z rękami skrzyżowanymi na piersi i co pewien czas wskazywał brodą okno, przez które wyglądał Iwan. Przez panujący wokół zgiełk nie słyszałam, o czym ten mężczyzna rozmawia z Wierą. Po chwili zmienił pozycję, ujrzałam worki pod jego oczami. Zrozumiałam, że znam tę twarz. Był to hotelowy sprzedawca pamiątek. Przywarłam do poręczy i wytężyłam słuch, żeby usłyszeć, o czym mówił. Na chwilę zrobiło się nieco ciszej i dobiegły mnie jego słowa: „To nie są zwykli turyści, towarzyszko. Za dobrze mówią po rosyjsku, dziecko to przykrywka. Może nawet nie jest ich. Dlatego powinno się ich przesłuchać”.
Oddech uwiązł mi w gardle. Domyślałam się, że starzec szpieguje dla KGB, ale nie miałam pojęcia, że nas podejrzewa. Cofnęłam się od poręczy, nogi mi drżały. Dotąd nie do końca wierzyłam, że Wiera jest z KGB, ale przeczucie mnie nie zawiodło. Zastawiła pułapkę.
Wbiegłam po schodach, przeciskając się między ludźmi, żeby jak najszybciej dotrzeć do Iwana. Jednak tłum wydawał się niesłychanie zwarty. Utkwiłam w natłoku źle skrojonych garniturów i niemodnych sukienek. Wszyscy śmierdzieli kamforą albo kapryfolium, najmodniejszymi perfumami tamtego roku.
– Izwienitie. Izwienitie. Przepraszam. Przepraszam – powtarzałam, usiłując przecisnąć się między ludźmi.
Iwan usadowił się dyskretnie przy oknie i huśtał Lily na kolanach, bawiąc się jej palcami. Bezskutecznie usiłowałam go zmusić myślą, żeby na mnie spojrzał. Idź do ambasady Australii, powtarzałam sobie. Zabierz stąd Iwana i Lily i pójdźcie do ambasady.
Obejrzałam się przez ramię. W tej samej chwili Wiera obróciła się na pięcie, wymieniłyśmy spojrzenia. Zmarszczyła brwi i zerknęła na schody. Widziałam, że jej umysł gorączkowo pracuje. Odwróciła się do mężczyzny i coś powiedziała, a następnie zaczęła przepychać się ku mnie przez tłum. Czułam pulsowanie w głowie. Wszystko rozgrywało się jakby w zwolnionym tempie. Już kiedyś tak było, kiedy? Przypomniałam sobie znowu tamten dzień na stacji w Harbinie. Tang sunął ku mnie przez tłum. Przytrzymywałam się osób dookoła. Rozległ się dzwonek na następny akt i nagle napór ludzi zelżał, zaczęli się rozpierzchać niczym jabłka wypadające z pękniętej torby. Iwan się odwrócił i na mój widok twarz mu pobladła.
– Aniu! – krzyknął. Miałam przemoczoną bluzkę. Dotknęłam policzków palcami wilgotnymi od potu.
– Musimy się stąd wydostać – wycharczałam. Ucisk w piersi był tak silny, że zastanawiałam się, czy nie mam ataku serca.
– Co?
– Musimy… – Nie mogłam jednak dostatecznie szybko wydobyć z siebie słów. Gardło spuchło mi ze strachu.
– Mój Boże, Aniu. – Iwan złapał mnie za ramiona. – Co się stało?
– Pani Nickham. – Palce Wiery zacisnęły się na moim łokciu jak imadło. – Musimy natychmiast odwieźć panią do hotelu. Wygląda na to, że grypa przybrała niespodziewany obrót. Wystarczy spojrzeć na pani twarz. Ma pani gorączkę.
Jej dotyk mnie osłabił, ledwie mogłam ustać na nogach. To było zbyt surrealistyczne. Miałam trafić na przesłuchanie do KGB. Patrzyłam na ludzi wracających na salę i resztką sił powstrzymywałam się od krzyku. Nie mogłam sobie wyobrazić, że ktokolwiek przyszedłby nam z pomocą. Znaleźliśmy się w pułapce. Pozostała nam jedynie współpraca, ale ta świadomość mnie wcale nie uspokoiła. Podkuliłam palce u nóg, przygotowując się na to, co miało lada chwila nadejść.
– Grypa? – krzyknął Iwan. Dotknął mojej bluzki, a następnie odwrócił się do Wiery. – Pójdę po płaszcze. Czy w hotelu można wezwać lekarza?
A więc tak to robią, pomyślałam. Tak dokonują publicznych aresztowań i zabierają człowieka na oczach wszystkich.
– Proszę dać mi dziecko – zwróciła się Wiera do Iwana. Miała nieodgadniony wyraz twarzy. Nie znałam jej na tyle dobrze, by wiedzieć, do czego jest zdolna.
– Nie! – wrzasnęłam.
– Musi pani myśleć o dobru Lily – warknęła do mnie Wiera, – dotąd nie mówiła takim tonem. – Grypa jest bardzo zaraźliwa.
Iwan podał Lily Wierze. W chwili gdy ujrzałam, jak kobieta bierze małą na ręce, coś się we mnie załamało. Kiedy na nie patrzyłam, przyszło mi do głowy, że próbując odnaleźć matkę, mogę utracić córkę. Cokolwiek ma się zdarzyć, niech nadejdzie, modliłam się, jednak niech Lily będzie bezpieczna.
Zerknęłam na mężczyznę o białych włosach. Przyszpilił mnie spojrzeniem, trzymając ręce na piersiach, jakby był świadkiem czegoś wyjątkowo niesmacznego.
– To towarzysz Gorin – powiedziała do mnie Wiera. – Może pamięta go pani z hotelu?
– Zimą grypa w Moskwie jest szczególnie niebezpieczna – powiedział mężczyzna, przestępując z nogi na nogę. – Proszę leżeć w łóżku, aż pani wydobrzeje.
Nadal przyciskał ręce do boków. Cały ciężar jego ciała spoczywał na piętach, co w innych okolicznościach wyglądałoby komicznie, jakby się mnie bał. Uznałam, że to nienawiść do cudzoziemców wymusiła na nim taką postawę.
Iwan powrócił z naszymi płaszczami i ubrał mnie troskliwie. Wiera zarzuciła szalik na usta Lily, robiąc z niego prowizoryczną maskę. Gorin wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi oczami. Znowu cofnął się o krok i powiedział:
– Muszę wrócić na swoje miejsce, inaczej przegapię drugi akt. Jak pająk uciekający do swojej kryjówki, pomyślałam, że zostawia brudną robotę Wierze.
– Bierz Lily – wyszeptałam do Iwana. – Błagam, weź ją.
Zerknął na mnie z ukosa, ale spełnił moją prośbę. Kiedy ujrzałam, jak Lily trafia z rąk Wiery w ramiona ojca, rozjaśniło mi się w głowie. Wiera udawała, że pomaga mi zejść ze schodów, podczas gdy w rzeczywistości przyciskała mnie do poręczy, tak żebym się nie wymknęła. Parłam do przodu, obserwując swoje stopy na każdym schodku. Nie dowiedzą się tego, czego im nie powiem, myślałam. Jednak przypomniałam sobie wszystkie zasłyszane historie o KGB, o tym, jak zanurzają dzieci we wrzątku, żeby zmusić ich matki do zeznań, i znowu miałam nogi jak z waty.
Żołnierze przed teatrem zniknęli, pozostał jedynie rząd taksówek.
Iwan szedł przed nami, z głową opuszczoną na pierś przytulał do siebie Lily. Jeden z taksówkarzy zgasił papierosa na nasz widok. Już miał wsiąść do auta, kiedy Wiera przecząco pokręciła głową i popchnęła mnie w kierunku czarnej łady przy chodniku. Kierowca siedział nisko za kierownicą, twarz zasłaniał kołnierzem. Krzyknęłam i zaparłam się obcasami w śniegu.
– To nie taksówka – usiłowałam powiedzieć Iwanowi, ale bełkotałam tylko jak pijaczka.
– To prywatna taksówka – mruknęła pod nosem Wiera.
– Jesteśmy Australijczykami. – Uczepiłam się jej ramienia. – Zadzwonię do ambasady. Nic nie możecie nam zrobić.
– Taka z ciebie Australijka, jak ze mnie Pakistanka. – Wiera otworzyła drzwi i wepchnęła mnie na siedzenie z tyłu, za kierowcą. Iwan wsiadł z drugiej strony, razem z Lily. Spojrzałam na Wierę buntowniczo, a ona zanurkowała do wnętrza auta tak szybko, że aż się wzdrygnęłam. Spodziewałam się, że mnie spoliczkuje, jednak tylko wsunęła mi płaszcz pod nogi, żeby się nie przytrzasnął w drzwiach. Na ten macierzyński gest zupełnie zdębiałam. Objęła mnie i wybuchnęła cichym śmiechem, w którym usłyszałam zarówno radość, jak i lekkie zniecierpliwienie.
– Anno Wiktorowno Kozłowa, nigdy pani nie zapomnę – powiedziała. – Jest pani identyczna jak swoja matka, będę za wami tęskniła. Na szczęście wiedziałam, że ten informator KGB śmiertelnie boi się zarazków, w przeciwnym razie mogłabym nie wyciągnąć was z jego szponów. – Znowu się roześmiała i zatrzasnęła drzwi. Łada natychmiast odjechała w noc. Odwróciłam się, żeby wyjrzeć przez okno z tyłu. Wiera szła z powrotem do teatru, energicznie jak zwykle. Przycisnęłam pięść do czoła. Co się działo, na Boga?
Iwan wychylił się i podał kierowcy nazwę oraz adres hotelu. Mężczyzna nie zareagował i ruszył w przeciwnym kierunku, na Prospekt Marksa, ku Łubiance. Iwan chyba także się połapał, że zmierzamy w złą stronę, bo przeczesał palcami włosy i raz jeszcze powtórzył kierowcy nazwę hotelu.
– Moja żona jest chora – dodał. – Musimy sprowadzić lekarza.
– Nic mi nie jest, Iwanie – wyjaśniłam mu. Ze strachu mój głos brzmiał jak głos obcej osoby.
– Aniu, co tam się stało z Wierą? – Iwan popatrzył na mnie. – Co się dzieje?
Kręciło mi się w głowie. Ręce mnie szczypały tam, gdzie ściskała je Wiera. Wcześniej tego nie zauważyłam, byłam w szoku.
– Zabierają nas na przesłuchanie, ale nie wolno im tego zrobić, dopóki nie skontaktujemy się z ambasadą.
– Myślałem, że mam cię zawieźć na spotkanie z matką.
Głos, który dochodził z ciemności, przyprawił mnie o dreszcze. Nie musiałam się wychylać, żeby wiedzieć, kim jest kierowca.
– Generale! – wykrzyknął Iwan. – Zastanawialiśmy się, czy w ogóle pan przyjdzie.
– Pewnie pojawiłbym się jutro – odparł. – Musieliśmy jednak zmienić plany.
– Lily – mruknął Iwan. – Przepraszam. Nie pomyśleliśmy.
– Nie. – Wyglądało na to, że generał z trudem powstrzymuje się od śmiechu. – Chodzi o Anię. Wiera mówiła, że sprawia trudności i ściąga na siebie uwagę.
Wzdrygnęłam się. Powinnam się wstydzić za swoją głupią paranoję, ale mogłam się tylko śmiać i jednocześnie dławić łzami.
– Kim jest Wiera? – Iwan pokręcił głową.
– To najlepsza przyjaciółka matki Ani – wyjaśnił generał. – Zrobiłaby wszystko, żeby pomóc. Straciła dwóch braci przez stalinowski reżim.
Przycisnęłam ręce do oczu. Świat wirował. Zmieniałam się. Otwierała się we mnie wielka przepaść. Pustka, tak długo zasypana przez mnóstwo rzeczy, którymi usiłowałam ją wypełnić, wydostała się na powierzchnię. Zamiast jednak sprawić mi ból, czułam, jak wypełnia się radością.
– Miałem nadzieję, że zobaczycie cały balet – powiedział generał. – Ale to nieistotne.
Łzy spływały strumieniami po mojej twarzy.
– To była wersja ze szczęśliwym zakończeniem, prawda? – zapytałam.
Mniej więcej piętnaście minut drogi od teatru Bolszoj, generał się zatrzymuje przed starym czteropiętrowym blokiem. Czuję ucisk w gardle. Co jej powiem? Jakie będą nasze pierwsze słowa po dwudziestu trzech latach?
– Wróćcie za pół godziny – mówi generał. – Wiśniewski zorganizował eskortę, musicie dziś wyjechać.
Zamykamy drzwi i patrzymy na znikającą ładę. Uświadamiam sobie, jak niemądrze myślałam, że generał to zwyczajny człowiek.
To anioł stróż.
Iwan i ja przechodzimy pod sklepieniem, ziemię pod naszymi stopami pokrywa śnieg, i nagle znajdujemy się na mrocznym podwórzu.
– To ostatnie piętro, prawda? – pyta Iwan, otwierając metalowe drzwi, które zatrzaskują się za nami. Ktoś przybił gwoździami koc do framugi, żeby zapobiec przeciągom. W korytarzu jest niemal równie zimno jak na zewnątrz, a także ciemno. Wokół dwóch opartych o ścianę łopat zebrały się kałuże wody. Wspinamy się po schodach na ostatnie piętro, bo winda jest zepsuta. Schody pokrywa kurz, na klatce czuć gliną. Pocimy się i dyszymy w naszych ciepłych strojach. Przypominam sobie, że generał opowiadał mi o problemach matki z nogami, i wzdrygam się na myśl o tym, że mama nie może dostać się do mieszkania bez pomocy. Mrużę oczy na widok słabego światła i dostrzegam, że ściany pomalowano na szaro, ale wypukłe zdobienia na suficie i framugach przedstawiają spłowiałe ptaki i kwiaty. Te ozdobne motywy sugerują, że budynek był kiedyś pełną przepychu rezydencją. Na każdym półpiętrze w kącie znajduje się małe witrażowe okno, ale większość szyb zastąpiono tanim matowym szkłem albo drewnem.
Docieramy do podestu na ostatnim piętrze, skrzypią drzwi. Staje w nich kobieta w czarnej sukni, podpiera się laską i mruży oczy.
Początkowo jej nie rozpoznaję. Włosy nieznajomej mają kolor cyny, zakrywa je chusta. Jej grube nogi są powykręcane i żylaste pod beżowymi lekarskimi rajstopami. Kiedy jednak kobieta się prostuje i wymieniamy spojrzenia, widzę ją taką jak niegdyś w Harbinie, w eleganckiej szyfonowej sukni, z rozwianym włosem, stojącą przy furtce w oczekiwaniu na mój powrót ze szkoły.
– Aniu! – krzyczy.
Jej głos łamie mi serce. To głos starej kobiety, nie mojej matki. Wyciąga do mnie drżącą dłoń, a następnie przyciska ją do serca. Ma plamy na dłoniach i głębokie bruzdy wokół ust. Wygląda staro jak na swój wiek, to przez trudne życie, ja zaś wyglądam młodo. Ale jej oczy są piękniejsze niż zwykle. Migoczą niczym diamenty.
– Aniu! Aniu! Ukochane dziecko! Piękne dziecko! – krzyczy kobieta, a jej oczy czerwienieją od łez.
Robię krok w jej kierunku, ale się chwieję. Odwaga mnie opuszcza, szlocham. Iwan kładzie mi rękę na ramieniu. Tylko jego głos w moim uchu łączy mnie z rzeczywistością.
– Pokaż jej Lily – szepcze, popychając mnie do przodu. – Pokaż jej wnuczkę.
Bierze mnie za ręce i układa na nich Lily, odsłaniając jej buzię.
Mała otwiera oczy i patrzy na mnie ze zdumieniem. Ma takie same oczy jak kobieta, która wyciąga ręce do mnie. Bursztynowe i piękne. Mądre i dobre. Lily gaworzy i przebiera nóżkami, po czym nagle odwraca się do kobiety i wychyla, odsuwając ode mnie.
Znowu jestem w Chinach, mam dwanaście lat. Upadłam i się skaleczyłam, mama chce mi pomóc. Każdy krok ku niej jest niezręczny, ale szeroko rozpościera ramiona. Kiedy do niej dochodzę, przytula mnie do piersi. Jej ciepło otacza mnie niczym para z gorącego źródła.
– Moja kochana! Moja córeczka! – mówi cicho, spoglądając na mnie z taką czułością, że niemal pęka mi serce. Kołyszemy razem Lily i wpatrujemy się w swoje twarze, przypominając sobie, co przeżyłyśmy. Odnalazłyśmy to, co zaginęło. Możemy zacząć od początku. Mama i ja wracamy do domu.