Włodzimierz Kowalewski
Bóg Zapłacz!


Wszelkie podobieństwo do osób, rzeczy, sytuacji – będzie przypadkowe.


Był tu już przedtem czy nie? Może i tak. Może był.

Nogi obsuwały się w topniejącym śniegu, zimna wilgoć przenikała do butów, wsiąkała w skarpety, zlepiając palce, chlupotała przy każdym kroku. Nie mógł iść pewnie. Zrywy wilgotnego wiatru szarpały połami płaszcza, które bezradnie usiłował przytrzymać na brzuchu, a mimo to chłód wciskał się pod spód, wypełniał ubranie, spływał po plecach. Każda część ciała dygotała innym rytmem, strugi potu spod czapki mieszały się na policzkach z deszczowymi kroplami.

Skulony, brnął tak przez środek placu targowego, grzęznąc co chwila w roztajałej, brunatnej mazi ze śniegu i błota, omijając zamarznięte jeszcze, śliskie kałuże końskiego moczu. Pokraczne ptaszyska kołowały nad ziemią z przeraźliwym wrzaskiem. Powietrze było gorzkie od dymu, drobinki sadzy z kominów czuł na gołych rękach, nawet na języku, kiedy łapczywie wciągał ogromne hausty.

Wieczór zapadał już nad tym miasteczkiem. Hełm ratuszowej wieży, przypominający wielki, przerdzewiały strąk papryki, ginął w coraz gęstszej szarości, niżej kulawa kobieta zakładała żelazne sztaby na okienko budki z piwem, niewyłączony megafon chrypiał taktami akordeonistów Dzierżanowskiego, rozmiatając je z deszczem i wiatrem po pustych ulicach. Wszystko tu grało tonami szarości, jaśniejszymi i głębszymi, czasem tylko przybierającymi odcień bury albo wprost czarny – jak na zakurzonym landszafcie, który ktoś dopiero co wyciągnął z piwnicy.

Nagle zapaliły się w oknach brudnożółte żarówki, zapłonął też samotny napis „Wiejski Dom Towarowy” i kilka skąpo rozstawionych latarń, rzucających słabe blaski na bruk. Ciężarówka, lublin o masce podobnej do psiego pyska, przejechała, trzepocząc odpiętą, mokrą plandeką.

Wydostał się wreszcie na jaki taki chodnik, obstukał zabłocone buty i dalej ruszył przed siebie. Chyba nawet nie szedł, ale płynął wzdłuż majaczących już tylko w sinawej poświacie pni nagich drzew, wdychał bijące zza niedomkniętych drzwi wyziewy zgniłych kartofli i gotowanej bielizny. Minął zamknięty na głucho sklep spożywczy, potem cienie tajemniczych postaci o twarzach rozjarzających się na krótko od papierosowych ogników, furmanki przed składem opałowym z lampą w blaszanym kloszu kołyszącą się nad bramą.

Ojciec stał przy kiosku. Właściwie wisiał, oparty łokciami na szerokim parapecie, wciskając głowę do środka przez odsuniętą szybkę. Mówił coś do sprzedawczyni, której twarz w białym świetle, bijącym gdzieś od wewnątrz, wyglądała jak pośmiertna maska. Jakby przeczuwając jego nadejście, ojciec wyprostował się nagle i odwrócił. Był wielki, chudy, między kolanami ściskał aktówkę, którą zaraz przełożył

Obydwu ogarnął niepowtarzalny, pełen tęsknoty zapach kioskowych wnętrz; wonie świeżych gazet, kwaśnego tytoniu, zabawek z plastiku, mydła „For you” i taniej wody kolońskiej; zapach jedyny na świecie, niespotykany nigdzie przedtem ani potem.

– Nie ma, cholera jasna, radomskich w dziesiątkach, tylko te krakowskie gwoździe są! – ojciec pokazał mu paczkę sportów zaklejoną niebieską banderolką i wściekle zgarnął bilon reszty ze sterty niesprzedanego „Głosu Pracy”.

– Może gdzieś dalej będą, tatuś. Po co się tak jadowić.

– Jaki ja zmęczony jestem. Jak cholernie zmęczony! – ojciec nerwowo potarł czoło pod beretem obszytym ciemną skórką. – Muszę jechać. Mam pociąg do Prabut o osiemnastej czterdzieści dwie, tyle jeszcze, cholera, czasu! Tyle czasu! Chodź, Iruś – pociągnął go za rękaw. – Chodź, chodź… Do kawiarni pójdziemy. I tak muszę na dworzec, a to zaraz obok. Okropna dziura, nie uważasz? Jedna jedyna kawiarnia, i to spelunka, cholera, prawdę mówiąc! Jest jeszcze mordownia w hotelu na dole, ale daleko, zresztą strach wchodzić. Wczoraj głodny spać poszedłem…

Ciemnawą salkę tylko trochę oświetlały trzy kinkiety, trzy migotliwe plamy rozlane po przybrudzonym tynku. Przez kłęby papierosowego dymu widział wszystko jak przez zaparowane szkło. Ludzkie sylwetki o mglistych kształtach tkwiły nad blatami stolików, otaczały żagielki papierowych serwetek, szczękając szklankami, podając sobie ogień zapałkami ukrytymi w dłoniach; czasem ktoś wstawał i przemykał na tle bufetu, za którym rządek etykiet słodkich wódek, gruzińskich i bułgarskich winiaków zlewał się w jeden kolorowy zygzak.

Usiedli pod oknem, na krzesłach z metalowych rurek, o rozprutych siedzeniach i oparciach naprawionych potem byle jak grubą żyłką.

Po drugiej stronie opustoszałego skweru, za kikutami jakichś gołych krzewów majaczył w mroku budynek dworca z samotną taksówką przycupniętą przy krawężniku naprzeciw wejścia.

Ojciec otworzył aktówkę, wyjął gruby zeszyt ze starannie wykaligrafowaną naklejką, zapisane gęsto formularze, bloczki czystych druków. Ułożył je przed sobą, strzepnąwszy niewidoczne paprochy, a potem uważnie podnosił do oczu, porównywał, głośno mamrocząc, wpisywał coś do zeszytu i wkładał pomiędzy niektóre strony szeleszczące płatki ołówkowej kalki.

– Dzisiaj do Prabut – westchnął – a jeszcze do Pisza, do Bisztynka. do Olecka, do Sępopola, do Gołdapi, do Bartoszyć… Wszędzie tam, gdzie magazyny zbożowe. Życia, pieskiego życia, cholera, nie starczy. Jak ja bym chciał już przyjechać do domu, zupę zjeść jakąś lepszą, na tapczanie się wyciągnąć z godzinkę…

Nad stolikiem wyrosła zamazana figura, a prawdę mówiąc, przez gęstwinę sali przyżeglowały dwa jaśniejsze owale twarzy i fartuszka. Zobaczył przed sobą talerz z ciastkiem, nieco dalej dwie butelki oranżady. Bardzo chciało mu się pić. Fajansowy kapsel na drucie zadzwonił o szkło. Pryskający bąbelkami napój nie miał jednak w sobie żadnego chłodu ani cierpkości, w ogóle nie czuł go w ustach, gardle; raczej na całym ciele.

– Pij, Iruś, pij… Ciacho wtrząchnij, to wuzetka, zobacz… – ojciec pedantycznie zakręcał chiński długopis. – Czemu ty, cholera, nic nie mówisz, Iruś? Znowu nie masz nic dopowiedzenia, co?

– Mam jeść na rozkaz, pić na rozkaz i jeszcze gadać, kiedy każesz? – przełknął z trudem kawałek ciastka smakujący jak wata. – Nie chce mi się. Mało kiedy cokolwiek mi się chciało, a już najmniej wykonywać rozkazy.

Ojciec jakby skurczył się, zmalał albo trochę odpłynął do tyłu, w przestrzeń kawiarni. Tak jak zawsze, gdy sytuacja wymagała pryncypialnego rozsądku, zsunął okulary na czubek nosa i kategorycznie spojrzał znad szkieł. Wypraktykował ten odruch podczas zebrań egzekutywy partyjnej, narad u dyrektora oraz wydawania zaleceń pokontrolnych magazynierom zbożowym.

– A jednak ty, cholera, głupi jesteś, Iruś! – mimo chwilowej znikomości postaci przemówił donośnie i ostro. – Co znaczy: jeść na rozkaz, pić na rozkaz, mówić na rozkaz? Co w ogóle znaczy takie podejście albo to parszywe zdanko: „Nie chce mi się!”? Dla mnie to tylko niegrzeczna odżywka rozpieszczonego berbecia, dostaje za coś takiego, cholera, w ucho i tyle, i spokój, i koniec. Ale dla ciebie?! To hasło, które wypisaliście, cholera, na narodowych sztandarach. Sympatycznym atramentem, tak, że nie od razu widać! „Gadać na rozkaz, żreć na rozkaz, pić na rozkaz!” – przedrzeźniał, wydymając wargi – to przecież zanik znajomości reguł świata, ty tego nie widzisz, Iruś? Więcej – to zatrata instynktu samozachowawczego. Klęska, tragedia!

Naprawdę nie miał ochoty na żadną rozmowę, na żadne formułowanie zdań, udawanie zainteresowania, przeciwstawianie się albo zgadzanie. Coś zatykało usta, niecierpliwiło i drażniło. Nie wypadało jednak siedzieć w milczeniu, więc wygłosił zarzut:

– Całe życie stoisz na baczność i nigdy nie zaprosiłeś mnie do stołu!

Potem spuścił oczy i dalej grzebał łyżeczką w ku.

Nie poczuł także zdumienia, kiedy oczy, grube i ręce ojca złożone na dokumentach uniosły się gdzie niewidoczny sufit, malejąc jeszcze bardziej, a głos żabi z góry po kaznodziejsku:

– Kłamiesz, przecież teraz siedzisz przy stoliku.

– I co mi z tego? No co mi z tego?!

– Nie możemy się dogadać, Iruś. Patrzymy na te świat, a każdy widzi co innego. Ja przynajmniej coś, cholera, przeżyłem, czegoś tam chciałem. Ty nie wiesz, czego chcesz, a właściwie tego chcesz, czego żaden ojciec nie może dać. Będziecie się tak pałętać aż do śmierci, plątać się w te wasze spodnie – płetwy, trochę tu, trochę tam, bez ładu i składu, z durną miną, krótką pamięcią, z pretensjami do wszystkich o wszystko. Moja reguła jest oczywista, zupełnie taka sama jak upływ czasu, ciążenie, wiosna po zimie. Zwyczajne: muszą być tacy, co umieją rozkazywać, i tacy, co umieją, cholera, słuchać. Zapomnicie o tym, a znikną kontynenty, zatrze się dzień z nocą, wszystko zleje się w jedno, zostanie tylko ogromne trzęsawisko. Ani lasu, ani wody, ani kawałka człowieka dobrego czy choćby nawet złego – tylko trzęsawisko. A jedyne odgłosy, jakie wszędzie będzie słychać, to, cholera, gulgotanie!

Zza nieczynnego, błyskającego niklem poniemieckiego szynkwasu z ukręconymi kurkami od piwa zadźwięczała muzyka; świszcząca, perlista, niepasująca ani do nastroju, ani do rozmowy.

Usiłował ją przekrzyczeć, dlatego mówienie wymagało takiego wysiłku, że aż chwiał się na boki i zapierał w podłogę, która jak miękka guma ustępowała pod obcasami.

– Brednie, dyrdymały! A ty mi zaraz wyjeżdżasz z „regułami świata”! Z czym jeszcze? Tobie się zawsze wydawało, że coś mądrego powiedziałeś, odkrywczego. Tak jest! Tymczasem każdy ksiądz ręce nad tym załamywał w kazaniach, socjologowie biadoleniem zapełniali hektary papieru, idioci przepowiadali Erę Wodnika… Ja sam już nie wiem, jak to powinno być z człowiekiem. Czy życie polega na tym, żeby układać się w foremki krępujące, co prawda, ruchy, ale zawsze nadające określony kształt, czy przeciwnie – rozbijać te foremki, naginać i tłuc, i być zawsze jak rozciapane ciasto… Ale najgorsze, że nie wiem też, jak to z tym w rzeczywistości jest, naokoło, u konkretnych ludzi, a nie w moralnych traktatach. Nigdy nie wiedziałem.

Ojciec wcale nie słuchał. Na powrót zogromniał. Górował nad nim, nad butelkami i talerzami, nad nieświeżym obrusem, pomarszczonym w przyćmionym świetle jak plastyczna mapa słonecznych wyżyn i cienistych dolinek. Nie musiał przekrzykiwać muzyki, uciszał ją słowami.

– Widzisz, Iruś, ja jestem, cholera, człowiek standardowy. Jeżdżę, tułam się po dworcach, hotelach, no bo muszę przecież. Narzekam na swój los, bo kto przy zdrowych zmysłach by nie narzekał. Do partii wstąpiłem, bo tak trzeba, ale komunę klnę po cichu – obejrzał się dyskretnie. – Chyba tylko taki, cholera, co nic nie widzi i nie słyszy, nie przeklina – dodał szeptem. – Bardzo się jednak cieszę, że Bóg daje mi zawsze możliwość jasnego wyboru, że nie zrzucił na mnie tego koszmaru zastanawiania się, dzielenia włosa na czworo, tych wszystkich przewrażliwień, pytań: co by było, gdyby…? Tylko człowiek standardowy, zwyczajny może być szczęśliwy. Szczęście to żadna tam utopia, żadnych zbiegów okoliczności do niego nie potrzeba ani, cholera, specjalnych talentów, nawet pieniędzy nie. Tylko wszystko w tobie musi się dobrze zazębiać i kręcić z odpowiednią prędkością. Wtedy widać, że świat jest piękny – tutaj albo w Górowie Iławeckim, we wsi Olszewnik czy na stacji Trypucie pod Białymstokiem, a nie w jakichś tam, cholera, artystycznych wizjach. Wtedy można mieć literalnie gdzieś filozofów, przemądrzalców, nawiedzone poetki…

Westchnął, ziewnął, zasłaniając usta, i zaczął zbierać do aktówki swoje papiery.

– Zobacz, Iruś, no zobacz, ile jeszcze roboty, ile roboty! Jak ja bym już chciał wrócić do domu, poleżeć na tapczanie z godzinkę, w telewizor popatrzeć… – zajęczał ni stąd, ni zowąd. – Mam pociąg do Prabut o osiemnastej czterdzieści dwie. Cały czas po tych pociągach, dzień w dzień, wieczór w wieczór, i tak bez końca!… Już tym smrodem przesiąkłem, umyć się lepiej nie mam gdzie… Zajadę na dwudziestą pierwszą. Potem jeszcze, cholera, kawał przez miasto po ciemku do hotelu. Ale środa dzisiaj, może takiego ruchu nie będzie, może będę sam w pokoju. Podrzemię trochę, poczytam sobie coś ciekawego w łóżku. O, „tygrysa” kupiłem, zobacz, Iruś – podsunął mu pod nos książeczkę ze znakiem tygrysiej głowy w kółku, zarysem siodełkowatej czapki z hackenkreuzem na okładce i z wydrukowanym gotykiem tytułem Gdzie jest oberleutnant Siebert?.

Wyszli na skwer przed dworcem. Padał deszcz ze śniegiem, wszędzie dookoła woda szemrała w rynnach, ciemność przesycała zgniła woń odwilży i mokrej blachy.

Przez otwarte na przestrzał drzwi spowitej mrokiem poczekalni dochodziły odgłosy sapania i uderzeń żelaznych drągów, widać było oświetlone peronowymi latarniami drżące, czerwone koła lokomotywy w obłokach pary, jak szpony dyszącego niecierpliwie krogulca, już, już mającego zerwać się

do lotu.

Ojciec machnął ręką na pożegnanie, za chwilę jego ortalionowy płaszcz z paskiem zwisającym swobodnym półkolem poniżej pleców zniknął w czeluściach stacyjnego budynku.


Muzyka za to pluskała i tętniła coraz głośniej.

Nieznośna lepkość pod brzuchem rozpłaszczonym na materacu pulsowała gorącem, a po grzbiecie ściekała wzdłuż kręgosłupa lodowatą strużką, powodując dygot wszystkich części ciała. Nie pomagał koc w poszwie twardej niczym litosfera, przemoczonej i zimnej.

Poranne światło było jak nóż przyłożony do czoła.

Przypomniał sobie nagle wczorajszy ból, więc leżał skulony, pełen strachu przed jakimkolwiek ruchem, mimo że listwa nierównego, zniszczonego łóżka wpijała się w lewy bok. Wybierał mniejsze cierpienie i pragnął je przedłużać, na ile to możliwe. Czym bowiem był ten malutki, niewinny ból, właściwie tylko ucisk, ćmienie, trochę silniejsze łaskotanie, wobec tamtego?

Tamten wyobrażał sobie jako ostrą falę wypiętrzającą się raptownie gdzieś w środku, między suchymi kłębkami nerek, wątrobą otłuszczoną żółtozielonym łojem, zwiotczałymi jelitami; jako słup potężnego ciśnienia podchodzący Pod gardło, rozsadzający szczęki, miazgowatą zawartość

czaszki, a potem maltretujący cale wnętrze gwałtownymi skurczami, darciem i kłuciem.

Zaczynały wtedy wołać jakieś głosy, przebiegały niezgrabne, człekokształtne fantomy, lśniły obrazy widziane kiedyś naprawdę albo w telewizji. Wówczas usiłował oszukać własną uwagę, myśleć tylko o nich, chwytać się czegoś w beznadziejnym odruchu. Ale nic z tego – kiedy ból przychodził, czas tracił znaczenie, rzeczywistość brała nogi za pas, pozostawiając łóżko z białym podłużnym kształtem zawieszone w próżni.

Wolał zatem nie otwierać oczu, bezwiednie uciekał od dnia, z wysiłkiem naciągając pościel na głowę. Pod kocem oddychał ciężko powietrzem, w którym nie czuł niczego cielesnego, fizjologicznego, co mogłoby wzbudzić obrzydzenie do samego siebie – jedynie duszącą woń kurzu.

Muzyka puchła i potworniała, stawała się już nie do wytrzymania.

Wiedział, że za chwilę będzie musiał podjąć jakąś decyzję, przyjąć ryzyko ruchu. Odwlekał ten moment jak najdłużej, ale wreszcie z powrotem wysunął głowę ponad krawędź koca i podniósł powieki.

Słońce, oślepiające i czerwone, świeciło prosto w okno, rzucając na wyblakłe nieco kafelki pasiaste cienie żaluzji. Klimatyzacja była zepsuta, od tej strony bił żar, od przeciwnej wionęło Syberią, szron osiadał na umieszczonych wysoko pod sufitem wylotowych kratkach. Sąsiad obok, mając za nic łomot docierający z korytarza, chrapał w najlepsze i pogwizdywał przez zatkniętą do nosa rurkę. Podobnie inni, naprzeciw i koło drzwi.

Ostrożnie, centymetr po centymetrze, zaczął zmieniać ułożenie ciała. Przesuwał punkty ciężkości nogi, układał odrętwiałe po nocy ramiona tak, żeby choć przez parę sekund mogły służyć jako podpora. Niewidzialna granica była tuż tuż. „To gorsze niż przepaść – myślał. – Tam przynajmniej można za coś się złapać, spojrzeć pod stopy albo spojrzeć w niebo”. Przed ostatnim, decydującym dźwignięciem wstrzymał oddech ze strachu i zagryzł wargi.

Zaszeleściły wymiętoszone prześcieradła, jęknęły sprężyny; zwycięstwo zostało osiągnięte – leżał na plecach.

Dyszał z ulgą, ocierając rąbkiem koca spocone czoło.

Radość trwała jednak krótko. Przyszło to, czego przed chwilą bał się tak bardzo. Kłucie gdzieś od dołu, z pachwin i kości ogonowej rozchodziło się po całym organizmie jak roztopiony metal, wlewany do każdej komórki.

Znowu nie wiedział, gdzie jest, choć muzyka porażała, siłą wbijała się w uszy.

Zacisnął powieki i odrzucił głowę do tyłu, między pręty łóżka. Znowu pot, wilgoć, przed którą nie ma schronienia, zimna, kleista powłoka.

Ból, jak zawsze, unieważniał otaczającą doczesność, kazał mu widzieć kłębowisko węży zamieniających się w trące o siebie łańcuchy, piasek sypany do wody, niezidentyfikowane czarno – białe twarze, nie wiadomo czemu – opuszczony dworzec w Jezioranach. „Stracić przytomność! – zaklinał w duchu. – Stracić przytomność! Albo jedno, albo drugie. Najgorzej tak… pośrodku”.

Nagły chłodny podmuch powietrza na brzuchu i udach przywrócił mu jednak poczucie rzeczywistości.

Jakby przez fioletową mgłę zobaczył trzy postacie. Stał nad nim lekarz, wysoki, barczysty, obok jakaś czarnoskóra dziewczyna z węzełkami kolorowych koralików opadającymi na czoło i ramiona. Stara, ogolona na łyso pielęgniarka podnosiła do góry jego koc.

– Zsikał się? – zapytał doktor, uważnie oglądając posłanie. Miał wyrazisty, świeży makijaż, mocno zaznaczone skośne brwi, powieki i twarz pociągnięte niebieskawym, trochę świecącym makeupem.

– Nie może być. On nie z takich – odpowiedziała pielęgniarka.

– Ale beciki mu zmień. Ire… Pan Ireneusz Słupecki? – pytał dalej, widząc, że otworzył oczy. – Wiek pański?

– Dziewięćdziesiąt jeden – wychrypiał, łamiąc opór języka sztywnego jak drewniany klin.

– A…to odległy, szacowny…Ale, widzę, jakiś taki mało malowniczy pan dzisiaj.

Dziewczyna wystukała parę wyrazów na notatniku przyczepionym do dłoni.

Zaglądali mu do oczu, naciągając palcami papierową skórę na policzkach, potem ściągnęli piżamę. Kazali podnieść ręce, dziewczyna schwyciła je za nadgarstki jak dwa suche badyle, a lekarz z kamienną miną przystąpił do opukiwania miejsc pod pachami.

– Boli mnie, nie mogę już wytrzymać – skarżył się tymczasem tonem żałosnym i skrzekliwym. – Może by chociaż jakąś tabletkę mocniejszą… Rozwala mnie, naprawdę, nawet nie umiem opowiedzieć…

– Hm… Na to nie ma, proszę pana, żadnej tabletki. Nic panu nie da żadna tabletka – odrzekł badający spokojnie, ale z nutką pretensji w głosie.

– No to może by… ja wiem?… – zawodził – jakiś zastrzyk chociaż. I ta muzyka taka okropna…

– Denerwuje? Zaraz ściszą, zaraz ściszą. – Dotknął go poniżej piersi czytnikiem przypominającym dawne pieczątki z kulistą rączką, przytrzymał parę sekund i wpatrywał się w mały ekranik, który otworzył jak książkę. Stanął przy tym bokiem do słońca, a jego makijaż, przedtem błękitny, teraz zaczął się mienić barwą karmazynową.

Muzyka rzeczywiście ucichła i można było mówić normalnym głosem.

– Panie doktorze, może by choć zastrzyk jednak… – nie dawał za wygraną.

Lekarz spojrzał na niego z wyrzutem.

– Popatrz, Gudrun – zwrócił się do dziewczyny. – Pacjent, jak zwykle, wie lepiej ode mnie, czego mu trzeba. A ja panu powtarzam: nie ma żadnego zastrzyku na pańską chorobę. Ja nie mam, nikt nie ma. Jakby lekarz miał zastrzyki na wszystko, to Pan Bóg przestałby być potrzebny.

– Tak mnie boli, żeby tylko choć trochę znieczulić, chociaż na pół godziny, żebym odpoczął… – jęczał trochę na wyrost, bo atak powoli mijał, ale nie wypadało wycofywać się z prośby.

– Czy pan wie, co to jest zastrzyk przeciwbólowy? Czy ja mogę panu na przykład zmniejszać napięcie mięśni gładkich, jeżeli one już dawno przestały być gładkie i wyglądają jak gąbka, nerwy prawie noradrenaliny nie wytwarzają ani w ogóle niczego i są jak siatka pocięta nożycami? Żebym chociaż wiedział, co konkretnie pana boli. Dotykam jednej rzeczy, zaraz odzywa się inna. W takim stanie nawet po morfinę ani nowokainę nie sięgniemy, bo udusi się pan, i tyle. Cierpliwości, tylko co nieco cierpliwości! – Uniósł brwi i zrobił minę człowieka zmuszonego do pozostania na stałe w labiryncie, z którego nie można znaleźć wyjścia.

– Ja nie wytrzymam – bełkotał Irek zrezygnowany.

Lekarz znów popatrzył na swój ekran i podsunął go Gudrun, której granatowe wargi uśmiechnęły się zimno. Rozmawiali przez chwilę półgłosem, kiwając głowami.

– Czy pan jest mobilny? Tak? To proszę po południu do gabinetu. Piętro niżej, numer czterysta szesnaście – polecił, wychodząc.

Obchód był zakończony. Sprzątaczka, jak co dzień rano, spryskała posadzkę płynem o ziołowym zapachu, a mały grubasek z obsługi wciągnął popiskujący wózek i rozdawał wszystkim foremki ze śniadaniem. Będącym na diecie czerwone albo żółte, zależnie od wskazań, innym białe. Rozległy się odgłosy zdzierania foliowych wierzchów, chlapanie wodą przy umywalce, rozmowy; ktoś szurał znoszonymi kapciami.

Sąsiad ziewnął kilka razy, podniósł się ze zgrzytem sprężyn i usiadł na łóżku, dyndając bosymi nogami. Miał szkarłatny dres, siwe włosy zaplecione w kucyk i rześkie spojrzenie. Wyglądał najwyżej na siedemdziesiąt lat, na pierwszą starość.

– Pan Irek, słyszałem… – zagadał, przytrzymując rurkę nadal sterczącą z nosa, zakończoną spłaszczonym pojemniczkiem, który akurat wpychał sobie do kieszeni. – Bartek jestem! – z miejsca przeszedł na „ty”.

Przewrócił się na bok i podał mu czubki palców lewej dłoni, lękliwie wystawiając ją spod koca.

– Nie mogę nic jeść – poskarżył się.

– No widzisz, ale mówić możesz. Wczoraj, jak cię przynieśli, nic, kurczę mać, nie reagowałeś, chociaż miałeś oczy cały czas otwarte. Już się wydawało, że jesteś mente kaptus.

– Jak myślę, to nie mogę mówić.

– Ha, ha!… Dobre! Słyszysz, Żebujka?! – krzyknął do faceta wyciągniętego na łóżku pod samym oknem i smażącego się w upale. – „Myślę, więc nie mogę mówić”! Czadowny łeb, co nie?

– Powiedz, powiedz mi jeszcze, czemu oni tę muzykę tak mordują. Ciągle coś pluszcze, zgrzyta, kotłuje. Jakby mi ktoś szpile wsadzał…

– Nerwusek jesteś! Czyś ty nigdy na nic nie leżał? Muzyczka jest dla oznaczania pory dnia i dla terapii podobno. Ponosi cię, co? Kiepsko…

– Tak naprawdę, to bolało mnie strasznie, teraz też boli, może nie tak, ale paskudnie boli, paskudnie…

– Żebujka to koleś z jednej załogi, z Jagiellońskiej. Pięćdziesiąt lat go nie widziałem, no i żeśmy się spotkali. Tutaj, kurczę mać! Najbardziej zajebisty początek wakacji w życiu! Tobie co jest?

– A tobie co?

– Woreczek mi wycinali. Przedwczoraj już miałem wyjść, ale jeszcze coś nie tak. Robili mi aż sześć testów i ciągle komputer się nie chce wyzerować, ciągle coś wyrzuca, a oni, kurczę mać, dobrze nie wiedzą, czemu. Na razie mnie dotleniają – podniósł dwoma palcami rurkę. – Może dzisiaj będzie OK. I wtedy baj, baj.

Irek poruszył się pod kocem.

– Ja? Ja mam chyba „chorobę główną” – wydusił.

– No więc dlatego tak ten Tubiełło ci się przyglądał, tak macał, tak się wgapiał w ten swój instrument… Rzadko kim się tyle zajmują. Normalnie to już na diagnozie popodłączają docięte kable, wprowadzą czujniki we wszystkie dziury, odczytają informację, sprawdzą jeden raz, drugi. A potem Przetworzenie, optymalizacja, procesor wyrzuca, jakiego

zabiegu albo jakich lekarstw i w jakiej ilości potrzeba. Teraz mato kiedy człowiek ma cokolwiek do gadania.

– Kto to ten Tubiełło?

– Sabin Tubiełło, lekarz, który cię dzisiaj badał. – Jaki tam Tubiełło, Tubiełło! – odezwał się Żebujka

spod okna. – Zwyczajnie, Bielewicz Stefan, i tyle. Mój stary z jego dziadkiem zapieprzali na warsztacie w „Agromie”.

Bartka coś tknęło i zrobił przerażoną minę.

– Tak cię oglądał, tak obstukiwał, jeszcze przyprowadził tę śliczniusię, jak jej tam… A może oni cię będą chcieli wziąć na piękny pokój? Uhuhu, bracie… – nie dokończył i zajął się poszukiwaniem bamboszy pod łóżkiem.

– Co to takiego ten „piękny pokój”?

– Co ty, Babilon, będziesz chłopu mieszał! – wtrącił się Żebujka. – Duperele rozpowiadają głupie baby, a ty straszysz gościa. Pan w ogóle go, kurna, nie słucha, to ściemniacz, panie Irek!

– Może i racja, może i nie słuchać… Do kibelka, kurczę mać, muszę… – Bartek – Babilon przycisnął rurkę łokciem i poczłapał na korytarz.

Ból znowu dawał o sobie znać, wykorzystując chwile pozornej samotności na szpitalnej sali. Teraz wybuchał niespodziewanie małymi ogniskami w różnych częściach tego, co kiedyś było zwartym organizmem. Irek bał się o szczęki. Jeżeli ostrze dochodziło do szczęk, czuł najpierw drążące kości czaszki wwiercanie się w łamliwe jak zeschnięte mydło resztki zębów, a potem miażdżenie całej głowy przez zaciskające się po obu stronach śruby.

Mimo wszystko przepełzł powoli na prawą stronę łóżka. Sięgnął do poobijanej żelaznej szafki i wyciągnął swój owinięty ręcznikiem modem. Pomacawszy na oślep w śniadaniowej foremce, oderwał kawałek bułki, przeżuł go parę

razy, wypluł, a następnie, śliniąc palce, zalepił nim maleńki jak główka szpilki obiektyw umieszczony nad klawiaturą.

Trzymając modem przed nosem, wystękał numer. Na ekranie wielkości pudełka zapałek zaczęły się kolejno ukazywać symbole poszczególnych stref. Wreszcie zobaczył siwą głowę Olki na tle ściany z kilkoma obrazkami i zapalonej lampy w rogu pokoju.

– To ty, tatuś? Czemu cię nie widać? – zachrypiało tak głośno, że aż zadrżała mu ręka.

– Nic, nic. Jakaś pewnie awaria tu u nas. Ja ciebie widzę wspaniale.

– W domu jesteś? Wczoraj wchodziłam dwa razy i domowy zawsze pokazywał, że wyszedłeś. Aż pomyślałam, że może coś nie tak.

– A co nie tak? Wszystko w porządku! – pokrzykiwał dziarsko. – Jasne, że w domu jestem. Wczoraj też byłem, tylko sprzęt naprawdę mi robi tyły. Zgłosiłem już. Na parę dni będą musieli wyłączyć, bo ponoć potrzebna instalacja jakiejś tam pierdółki, więc się nie denerwuj, Olucha. Z dziesięć lat nie zamawiałem przeglądów, zapominałem. W domu jestem, na wersalce sobie poleguję, balkon otworzyłem i okno w kuchni, bo u nas upał podzwrotnikowy, trzydzieści sześć w cieniu zapowiadali na południe. Która godzina teraz w Auckland?

– Po dziewiątej wieczorem. Zimno, cały dzień deszcz padał, dopiero pod wieczór przestało. Jass wyszedł trochę pogrzebać do ogrodu, teraz się kąpie. Przedwczoraj Lou przywiozła Hata i Ginger na całą noc i cały dzień, wyobraź sobie. Zmarła w Stanach matka Lou, więc oboje z Bernardem musieli jechać. A dzieciaki brykały! Upiekłam sernik, było fajnie. Właśnie chcieliśmy wejść do ciebie, żeby pokazać, jak ci prawnuczki wyrosły.

– Bernarda też parę miesięcy nie widziałem. Niech się czasem przypomni dziadkowi.

– Pracuje, a jeśli nie pracuje, to odpoczywa. Jedno i drugie bardzo absorbuje, sam wiesz. Mówił, że też parę razy wchodził i zawsze było głucho. Oj, dziadek, dziadek, kręcioła z ciebie!

Potem Olucha jeszcze długo i śmiesznie opowiadała o swoich kłopotach z naliczaniem emerytury, o kolejnej aferze ze zmutowanymi warzywami, o niedołęstwie Jassa, niepotrafiącego naprawić rynny. Nie miał nawet sposobności obwieścić jej, że czuje się fantastycznie, że wszystko pomyślnie się układa i życie jest tym, czym być powinno dla prawdziwego człowieka nowej epoki – łańcuchem zdarzeń przylegających jedno do drugiego jak świetnie dopasowane klocki i jak te klocki radośnie kolorowych.

– Nie martw się, dbam o siebie – zapewniała. – Mam indywidualny program wzbogacania wody, gotujemy tylko na sosnowym węglu spod Yverdon, co rano biegam po plaży. Ale, ale… Wspominali tu też o tych waszych katastrofach…

– Przesada, zwykła dziennikarska bajda, nie musisz wierzyć – wykręcał się. – Tylko kilka bloków rozebrali, wszędzie przecież na świecie są rozbiórki starych budynków.

– No to całuję. Przyjadę, jeżeli będzie potrzeba. Aha, odkryłam nareszcie świetny kościół, Dom Rodziny Świętej, niewielkie wpisowe, odjazdowy kaznodzieja, modlitwa i taniec na świeżym powietrzu. Jestem bardzo szczęśliwa.

– Tak, tak. Odpoczywaj sobie, pobiegaj, potańcz. Pomyśl o mnie, jak będziesz patrzeć na morze.

Nie miał nawet siły z powrotem schować modemu. Całą skórę znów oblepiał ciężki pot, nogi mrowiły, trudno było znaleźć miejsce pod kocem.

Ból izolował go od świata. Otaczał szpitalne łóżko przeźroczystym parawanem, za którym ktoś przechodził albo przystawał, prychał, rozmawiał, ktoś inny pił, siorbiąc donośnie; działy się sprawy doskonale obojętne i doskonale zbyteczne. W chwilach największego natężenia, kiedy kręgosłup zdawał się pękać w kilku miejscach, a całe wnętrzności podchodziły pod gardło, łudząc jakimś wybuchem, który może wszystko zmienić, ból uwalniał go również od samego siebie. Zabijał potrzebę refleksji, odrywał od wspomnień, od życiorysu. Nie było już oczu i rąk, do których chciałby uciec, miejsc, w jakich pragnął przebywać, gdyby istniała możliwość zawrócenia czasu. Widział przeszłość jak olbrzymią kadź, gdzie kipiały, zachodziły na siebie w bulgocącej cieczy mniejsze i większe strzępy tego, co powszechnie nazywane jest życiem. Bez ładu i składu, bez jakiegokolwiek logicznego porządku zderzały się uśmiechy i lęki, smak wódki i deszcz bębniący o poszycie parasola, gwizdy lokomotyw za oknem i bławatkowy kolor sukienki matki, i krew na łydce po ugryzieniu przez psa sąsiadów, i strach po wybiciu szyby w samochodzie doktora Derejskiego…

– Masz jeszcze problem bólu?

Pytanie zabrzmiało sucho, bezbarwnie, dobiegło jakby zza kilku zasłon. Zobaczył pochylającą się nad nim czekoladową twarz Gudrun, łagodnie zadźwięczały koraliki.

Przyłożyła mu termometr do skroni, a potem powiedziała, że nie zauważa niczego nadzwyczajnego, że temperatura nie jest podwyższona, a ciśnienie w miarę normalne – sto dziesięć na sześćdziesiąt, mogłoby być wyższe. Mówiła krótkimi zdaniami, prześwietlając go skupionym wzrokiem profesjonalisty i zerkając przy tym na nieodłączny notatnik, raz po raz sygnalizujący zmianę danych urwanym dźwiękiem fletu.

– Dam ci DFR – B, ale uprzedzam, to doznanie może nie być najprzyjemniejsze.

– Narkotyk może?

– Syntetyczny preparat, nazwy składników nie są najłatwiejsze do zapamiętania i niewiele ci wyjaśnią – tłumaczyła pozbawionym emocji głosem.

– Wszystko mi jedno.

Zniknęła zatem w korytarzu i wróciła za kilka minut z oprzyrządowaniem do iniekcji. Czujnik aparatu długo błądził po przedramieniu, szukając właściwego miejsca.

– Masz nie najlepsze żyły – stwierdziła.

Wkłucie jednak nastąpiło. Nie poczułby go nawet, gdyby nie brzęczyk przyrządu i migająca pomarańczowa lampka.

– Leż teraz spokojnie, przez godzinę nie wykonuj gwałtownych ruchów, niczego nie jedz ani nie pij.

Kiedy wyszła, Żebujka zerwał się ze swojego posłania pod oknem i podbiegł bliżej.

– Widziałeś? Widziałeś?! Oni na wszystko wszystko mają, tylko nie chcą dawać, ale chyba wymiękają, jak coś poważnego. Super będzie, panie Irek, zobaczysz pan, jeszcze super będzie!

– Eeeeeej… kurczę mać, niech mi też w końcu coś wstrzykną – ziewnął Bartek – Babilon z łóżka obok. – Nawet jakby chcieli cztery razy pod rząd w ten sam półdupek, to bym nie protestował. Aby jeno te pieprzone cyferki się zgadzali.

Nie odpowiadał. Nasłuchiwał szeptów dochodzących z każdego zakamarka splądrowanego ciała. Coś nowego, gorącego i oślizłego zaczynało rozchodzić się wzdłuż

kości. Było jak silny, coraz silniejszy strumień, który ogarnia wszelkie przeszkody na drodze i układa je siłą nurtu według własnego porządku. Podchodziło pod gardło, na początku nieśmiało, potem w coraz gwałtowniejszych skurczach, powodując niezwykły napływ śliny – kwaśnej, zalewającej krtań, krztuszącej, wdzierającej się do nosa.

Jęknął i zwiesił głowę nisko nad podłogą. Myślał, że zaraz zwymiotuje, nie chciał zapaskudzić łóżka.

Ale skurcze powoli ustępowały. Powietrze wydobywało się z niego w olbrzymich haustach. Przypominało to czkawkę, lecz nie męczyło, nawet przynosiło ulgę, jakby organizm, wydając ordynarne odgłosy, wyrzucał to, co najbardziej zbędne.

Chwycił ręcznik wiszący na krześle, wycierał w niego nos, wypluwał nadmiar śliny, której nie zdołał przełknąć.

Nieoczekiwanie poczuł gęstą słodycz rozlewającą się po jamie ustnej, pęczniejącą między dziąsłami, zatykającą przełyk. Miał wrażenie, jakby szorstki i obrzmiały język pływał w kleistym roztworze sacharyny, tężejącej mazi, ciągle zwiększającej objętość, dławiącej, szturmującej nos i zaciśnięte wargi.

Ponownie musiał użyć ręcznika.

W stanie obrzydzenia przyprawiającego o nowe mdłości nie zauważył nawet, że wielki ból zaczyna z wolna zanikać. Jakby ktoś dusił niezliczone ogniska rozsiane po wszystkich członkach, wygładzał zaciśnięte węzły, przebijał wzdęte bąble.

Ciało znalazło nareszcie dla siebie miejsce. Mógł w tej wszechogarniającej słodkości zasnąć prawdziwym, choć wymuszonym snem.


Nie spał długo. Dwie godziny, może trzy. Kiedy otworzył oczy, słońce przesunęło się gdzieś poza taflę okna, skwar na sali nieco zelżał.

Nie było Bartka – Babilona ani Żebujki. Trzech pozostałych współtowarzyszy zajmowały najzupełniej prywatne sprawy. Jeden rozmawiał z kimś szeptem, zakrywając poduszką głowę i modem, drugi, odwrócony tyłem, jadł kawałek chleba, wyciskając nań co chwila jakąś papkę z pstrokatej tuby, opatrzonej napisem: Extra Exquisite Dish. Byli podobni do siebie, starzy, ale o wiele młodsi od niego. Mieli mięsiste policzki, odstające uszy, do skóry ostrzyżone czaszki. Tak wyglądał również i ten trzeci, unieruchomiony w „bezpiecznym” łóżku z przewodami odprowadzającymi mocz, sprawiający wrażenie martwego, gdyby nie słuchawki brzęczące pod zsuniętą na koniec nosa bejsbolówką, niezdejmowane dzień i noc – jeden z tych murów, które każdy wznosi wokół siebie w godzinie próby.

Ból zginął. Przypominało o nim tylko lekkie odrętwienie w okolicach kości krzyżowej i mostka.

Powstrzymując strach, nie rozważając także żadnych „za” ani „przeciw”, zdecydowanym ruchem przerzucił nogi przez krawędź materaca. Po chwili już siedział na łóżku. Wewnątrz nic się nie działo, trochę mu się tylko zakołowało w głowie.

Nie namyślając się wiele, sprężył siły i wstał. Zgarnął zielony szlafrok z wieszaka, a potem wyszedł. Każdy krok dawał coraz większą pewność, serce łomotało z wrażenia, ale na wszelki wypadek pozostawał cały czas blisko dającej poczucie bezpieczeństwa ściany.

Po korytarzu snuli się bez celu chorzy tacy sami jak on – kilka kobiet rozmawiających półgłosem o zabiegach

i cierpieniach, przygaszeni mężczyźni z rękami założonymi do tyłu, których odbicia w połyskujących kafelkach przypominały karykatury z krzywych zwierciadeł. Muzyka brzmiała leniwie, wyrażając niegłośnym pluskiem, do którego zdążył już przywyknąć, zwolniony rytm życia popołudniowej pory. Klimatyzacja nie była w stanie zneutralizować szpitalnych zapachów. Mijały dziesięciolecia, cywilizacja wkraczała w coraz to nowe fazy, a tu panował zawsze ten sam ciężki mikroklimat, złożony z woni środków antyseptycznych, odgrzewanego jedzenia i przepoconych skarpet.

Dotarł do szklanych drzwi przy końcu korytarza. Przekroczywszy zaporę chłodnego powietrza, tłoczonego od posadzki, znalazł się na zalanym słonecznym żarem tarasie. Nie było tu żywego ducha, ale jemu nie przeszkadzał ani upał, ani samotność. Oparty łokciami o balustradę, mógł z daleka patrzeć na miasto.

Martwa przestrzeń drżała w potokach gorąca. Niebo od paru tygodni traciło wiosenną barwę, trwało nieruchomo, jakby przysypane szarym proszkiem. Nic nie zakłócało widoku z piątego piętra. Za gąszczem karłowatych sosenek, wśród których wzniesiono gmachy Szpitala Nieustającej Pomocy, biegła od dawna nieużywana stara szosa do Ostródy. Właśnie trenował tam rowerzysta w czerwonym kasku; stawał dęba na tylnym kole, urządzał ostre slalomy między uskokami i pęknięciami asfaltu.

Dalej spomiędzy gęstwiny zakurzonych drzew prześwitywały zarysy stłoczonych byle jak domków dawnego podmiejskiego osiedla. Kiedyś była to oaza bogatych ginekologów, obrotnych dyrektorów i pułkowników, adwokatów i właścicieli straganów, oddających swoje najlepsze lata morderczej sprawie wykończenia rodzinnego pudełka z garażem i gazowym piecem w piwnicy. Później, po przełomie, wśród mieszkańców pojawili się średnio zamożni przedsiębiorcy, na zgrzebnych tynkach – barankach wyrosły amerykańskie sidingi, a na pustych jeszcze parcelach postmodernistyczne konstrukcje z wieżyczkami, wywiniętymi daszkami, kopułkami ze szkła. Nawet i teraz, pomimo inwazji grzybów i liszajów oraz zapadłych już gdzieniegdzie fundamentów, jest to niedostępna kraina marzeń, szczególnie dla tych, którzy muszą opuszczać blokowiska.

Nad pustą linią kolejową, zamarłym wiaduktem, nad kępami zieleni między domkami wypiętrzały się niezliczone estakady autostrady zachodniej. Podobne do dziesiątek ustawionych rzędem kaczych łap, wiodły od środka miasta, od czerwieniejących na horyzoncie wież zamku i katedry; malejąc, znikały po przeciwległej stronie, poniżej słońca stojącego nad siną linią lasów. To był jedyny element niepokoju w zastygłym ze spiekoty krajobrazie. Kawalkady wydłużonych od szybkości aut gnały we wszystkie strony jak psy wyciągnięte w gonitwie, prężąc grzbiety srebrzyste, ciemnofioletowe, rude. Wydawany przez nie syk to rósł, to opadał; przypominał nigdy nie zamierający grzmot. Trzeba się było do niego przyzwyczaić, jak do muzyki na szpitalnych korytarzach.

Jedna z kilku odnóg autostrady spływała ślimakiem w dół i ginęła za drzewami, dochodząc do zlokalizowanego tam III Rejonu Socjalnego. Przez świerkowe gałęzie przebijała jaskrawa biel kontenerów mieszkalnych, których półtora tysiąca ustawiono na terenie dawnego lotniska.

Nareszcie mógł jako tako pozbierać myśli.

Mimo ataków bólu, kilkukrotnych omdleń, pamiętał wszystko doskonale. Miał dziewięćdziesiąt jeden lat, był samotny, ale samotnością otwartą i pogodną.

Żył zupełnie normalnie. Już od dawna, od śmierci żony, nie zaszło w jego życiu nic szczególnego.

Jesienią i zimą rzadko wychodził z mieszkania. Sypiał długo, z przyjemnością podobno zupełnie niewłaściwą dla wieku, potem parzył kawę, oglądał newsy, czytał dzienniki. Wieczorami zamawiał do domowego terminalu dokumentalne filmy z różnych okresów i różnych krajów i do późna w nocy, bawiąc się zatrzymywaniem oraz transfokowaniem obrazów, podróżował przez epoki. Był wytrwałym tropicielem nieistotnych szczegółów. Uważał, że to właśnie one, ich miliony, występujące po sobie i obok siebie, a nie pojedyncze wydarzenia znane wszystkim, opisywane przez uczonych i publicystów, wyrażają właściwy sens przemijania. W całej nieskończoności czasu nie ma przecież niczego ważniejszego od źdźbła trawy zakołysanego wieczornym wiatrem, od ukradkiem rzuconego spojrzenia, od słów wypowiedzianych bez namysłu.

Swoje odkrycia utrwalał i kolekcjonował. Przechowywał kilka płyt z zapisami, przeglądał je nieustannie, dziesiątki razy badał od nowa. Plamka światła w oku Hitlera na barwnym filmie nakręconym przez Ewę Braun podczas sjesty w rezydencji Berchtesgaden, kobieta spokojnie krojąca pomidory, którą wykrył za firanką okna madryckiej kamienicy, gdy w dole gwizdały kule i pękały granaty, rozwiązane sznurowadło Edwarda VIII, wstępującego na trap oceanicznego liniowca – możliwość docierania do takiego poziomu intymności podniecała go, była grą w Boskie spojrzenie, symulacją sprawowania władzy nad wiecznością. Latem natomiast pragnął jak najwięcej powietrza, towarzystwa i rozmów. Odwiedzał Waldka i Gośkę, Roberta, Gugę. Dopóki jeszcze mogli prowadzić, wyjeżdżali do Plusk albo nad Maróż do Swaderek, wdychali zapach lasu, popijali piwo pod parasolami, patrząc w migotliwe dale jeziora. Niestety, dla nich wszystkich los był mniej łaskawy niż dla niego.

Później lipce i sierpnie spędzał na własnym balkonie, drzemiąc w cieniu pnącego groszku i nemezji, słuchając muzyki, którą wybierał wieczorem i programował na cały następny dzień. Przygotowywał sobie także jedzenie, robił kilkudniowe zapasy, choć zauważył, że ciało zaczyna stawiać coraz mniejsze wymagania, gaśnie rozkosz smaku, a łaknienie można opędzić byle czym.

Nigdy nie chorował, nie przeżył żadnych tego rodzaju doświadczeń. Kiedy przed paroma laty zdarzyło mu się lekko przeziębić, nie umiał nawet skorzystać z badania lekarskiego za pośrednictwem modemu.

Mądra samotność nakazywała być blisko ludzi. Dawał się zapraszać na chwilę, częstować w kuchni kawałkiem sernika, ze zrozumieniem wysłuchiwał politycznych racji albo opowieści o tym, jak się powodzi synom i córkom. Młodsi sąsiedzi zostawiali u niego dzieci, czasem wychodził przed blok i rozmawiał z każdym, kto miał ochotę przystanąć trochę dłużej.

Płomyk choroby zaczął się tlić pół roku temu. Początkowo był to tylko niepokój, narastające nagle złe przeczucia, niweczące wszelkie plany, odsuwające na bok pogodne wyobrażenia o przyszłości. Zainteresowały go wtedy wróżby. Nie jakiś tam okultyzm, tarot, nowa metafizyka, ale zwyczajne, dziecinne wyliczanki. Ze wstydem i biciem serca odmierzał krokami odległość do krawężnika czy najbliższego słupa i mamrotał na przemian: „Wszystko w porządku”, „Będzie kiepsko”, „Wszystko w porządku”, „Będzie kiepsko”, albo dochodząc do ulicznych świateł, mówił sobie: „Jeżeli zdążę przejść przy zielonym, to…” Wyniki raz pocieszały, innym

razem napawały lękiem. Potem pojawił się ucisk w dolnej części kręgosłupa, przypadłość mało uciążliwa, bezbolesna, a więc łatwa do akceptacji, zupełnie zanikająca przy pewnym sposobie ułożenia nóg.

Wtedy właśnie mieszkańcy domu otrzymali jednobrzmiące pisma, których spodziewali się od dawna. Na swoim ekranie, w czerwonym tekście sygnowanym jako MI (Most Important) i opatrzonym rysunkiem zaaferowanego ludzika łapiącego się za głowę, przeczytał:

Po trzech kontrolach stanu technicznego Twojego budynku, przeprowadzonych kolejno w grudniu ub.r., lutym i kwietniu br., stwierdziliśmy groźbę katastrofy budowlanej i zagrożenie Twojego bezpieczeństwa. W związku z tym przyznaliśmy Ci apartament przy projektowanej Alei 21 nr 14/645. Do czasu wybudowania tego lokalu oddajemy Ci w użytkowanie lokal zastępczy – VIII Rejon Socjalny, domek przenośny 2842C. Termin zasiedlenia – do 10 sierpnia br. Warunki finansowe zostaną ustalone po zasiedleniu…

Dalej następowały kody dostępu do informacji kontrolnych, podstaw prawnych itd. „To pewnie gdzieś koło Kaplityn, tam teraz przenoszą”, zauważył tylko beznamiętnie i cała sprawa przestała go obchodzić.

Natomiast ucisk kręgosłupa coraz częściej zastępowało rwanie i kłucie, jakby temu czemuś obcemu, co najwyraźniej osadziło się gdzieś na dnie ciała, wyrastały żądła. Jedynie przy pierwszym ataku pomogły tabletki, które dała mu gruba pani Rafalska z dołu. Później, skurczony na wersalce, musiał coraz dłużej czekać z zagryzionymi wargami, aż dolegliwość minie.

Którejś nocy zerwał się przerażony i mokry od gorącego potu – ból pożerał już wszystko, nie pozwalał spać, myśleć, robić czegokolwiek.

Został bezbronnym zakładnikiem bólu. Przeżył tak trzy tygodnie, nie odróżniając dnia od nocy, w nadziei cudu uciekając z sypialni do dużego pokoju i z powrotem, łykając masę środków nasennych, które sprawiły tylko, że leżał jak stara kłoda, pod którą rozpalają ogień. Skapitulował. Nic nikomu nie mówiąc, wezwał pogotowie.

– Ale z ciebie karteczka, nie mężczyzna – powiedział ogromny pielęgniarz i na rękach, jak dziecko, zniósł go z czwartego piętra. Drugi zatrzasnął drzwi mieszkania. W ciszy klatki schodowej pożegnał go metaliczny odgłos, znajomy od ponad pół wieku.


Przed gabinetami lekarskimi zastał tylko jedną pacjentkę. Nie mogła usiedzieć spokojnie na białej ławeczce. Przytupywała, plaskając kapciami o posadzkę, a jej chude ręce gięły się w tanecznych ruchach. Głowa trzęsła się i kręciła, jakby owładnięta transem, tak że krótki, siwy jeżyk przypominał z daleka srebrzystą aureolę. Żując gumę, śpiewała. Po cichym hallu roznosiły się świsty naśladujące gitarę, strzelanie palcami i cmokanie – niby uderzenia bębnów.

– Przepraszam, czy tu przyjmuje doktor Tubiełło? – zapytał.

– Dokładnie – wymlaskała. – A czy już przyszedł? – Dokładnie.

– Więcej nikogo nie ma? – rozejrzał się. – Dokładnie.

– Pani też do niego?

– Pani?… Może „waćpani”? – wybuchła śmiechem pogardliwie ostrym i nosowodychawicznym. Pierwszy raz zaśmiała się tak Janis Joplin na koniec utworu Mercedes Benz, potem powtarzały to samo niektóre inne gwiazdy, a następnie kilka pokoleń dam chcących uchodzić za osoby nietandetne, acz zachowujące przymioty naturalnej spontaniczności.

Wzruszył ramionami i zajął się studiowaniem tabliczek przy drzwiach poszczególnych gabinetów. Kryspina Greile, Justyn Sztuk – Pocierała, Roger Ro Rogalla – brzmiały umieszczone tam nazwiska. Były także inne, bardziej swojsko brzmiące; zawadiackie: Szurka Pierekocił, jak dusza rozlewna słowiańska: Cudko Nowaczko, oraz jedno z rozmysłem wyrafinowane: dr Kontrapost Thui Sarathakos.

– Ty! – dobiegło go zza pleców- Pamiętasz ten numer Offspringsów?

Towarzyszka wystrzeliła z ławki jak torpeda, tupnęła kilka razy i potrząsając kolczykami, które ledwo trzymały się w zwiotczałej skórze uszu, nosa, warg, wydała z siebie długi, modulowany jęk, zakończony dudniącym burkotem. Rozchełstany szlafrok odsłonił pofałdowane, wpółzatarte tatuaże pod szyją: orchidee, motyle, pucołowatą twarz Buddy.

– Nie znoszę tej mody na ciągłe zmienianie nazwisk – irytował się, przerywając niegrzecznie. – Nie można wymówić, takie rzeczy wymyślają. Trudno dojść, kto jest kto, nawet czy kobieta, czy mężczyzna. Żeby choć raz na jakiś dłuższy czas, ale ludzie to robią parę razy do roku. W ogóle, wszędzie, na każdym kroku ta idiotyczna maniera nieustannego zmieniania! Słyszałem, że to bardzo drogo kosztuje. Niektórzy cały majątek oddadzą, żeby się tylko popisywać.

– Faaacet! – zachichotała jeszcze raz, obrzucając wzrokiem całą jego mizerną powierzchowność. – A po co komu nazwisko, jeżeli każdy ma adres modemu? Nazwiskami

też się można bawić, jak wszystkim, i jest ekstra! – Wykonała nowe taneczne pas.

Kiedy otworzyły się jedne z wielu drzwi i pielęgniarka poprosiła go wreszcie do doktora Tubiełły, usłyszał za sobą śmiech:

– Leć, facet! Jesteś wylepisty na piękny pokój. Wylepisty!


Doktor Sabin Tubiełło oczekiwał na środku przyciemnionego, chłodnego gabinetu, bawiąc się niebieską kulką, którą przerzucał z dłoni do dłoni. Grzecznie przeprosił za zwłokę, dodając tonem usprawiedliwienia:

– Musiałem wziąć dzisiaj dodatkowy dyżur, zatem trzeba było wołać wizażysty. Mam szacunek dla swoich chorych, nie mogę wyglądać stresujące.

Rzeczywiście, jego młoda jeszcze twarz była jak brzoskwinia w południe, końce skośnych brwi zataczały regularne łuczki, a delikatne pokrycie powiek i policzków grało symfonię różowości.

– Pan Ireneusz Słupecki. Wdowiec. Emeryt. Urodzony 1956. Płeć… No, bez przesady – łypnął okiem ze zrozumieniem. – Czy był pan leczony na AIDS? Czy miał pan złamania otwarte albo zamknięte? Czy przechodził pan choroby zakaźne? pytał rutynowo, mimo że wszystkie dane przesuwały się na monitorze wiszącym nad biurkiem.- Kim pan był, panie Ireneuszu, przed emeryturą?

– Nikim. Kasjerem. Dzieciństwo dobrze pamiętam, ale z tamtych czasów już nic.

– Bardzo się cieszę, że pan jest taki kontaktowny, mamy duży temat do rozmowy, chyba się pan domyśla?

Słowo „pan” Tubiełło wypowiadał jak rzadko kto w tych czasach, zupełnie naturalnie, bez ironicznego wymuszenia. Irek powoli zaczynał przystosowywać się do krępującej atmosfery, skłonny był nawet obdarzyć zaufaniem tego przybranego w nieskazitelną biel człowieka z innego wymiaru.

Doktor objął go ramieniem, podprowadził do kozetki, ułożył najpierw na brzuchu, potem na plecach. Czytniki tym razem były większe, ich przyleganie i gładkie ocieranie się o skórę sprawiało przyjemność. Aparatura szumiała uspokajająco, wyświetlając kolumny różnobarwnych znaków, na co Tubiełło reagował nerwowymi skokami ręki po piętrowej klawiaturze, przypominającej organowe manuały. Trwało to dobre dwa kwadranse, po czym Irek mógł zapiąć piżamę i z wysiłkiem usiąść.

Niebieska kulka była w istocie miniaturową, sprężystą piłeczką. Tubiełło nieustannie ugniatał ją, odbijał, toczył po blacie biurka i zręcznie chwytał w locie, gdy spadała.

– Panie Ireneuszu, chcę panu powiedzieć, na co pan cierpi… Nowoczesna medycyna nakazuje wszystko dokładnie wyjaśnić choremu, nie wolno kłamać ani przeinaczać, chory musi najpierw zaakceptować swoją chorobę, a potem ją pokochać.

– Nie jestem głupi ani zdziecinniały – machnął ręką z rezygnacją. Przywykł już, że każda nowa wiadomość mogła być tylko złą wiadomością.

Ze szczeliny powielarki wysunęły się arkusze z dużymi, jaskrawymi obrazami wewnętrznych narządów. Doktor wziął pierwszy z brzegu.

– No, niech pan raczy spojrzeć, oto dolna część pańskiego kręgosłupa. Kręgi, jeden na drugim, niczym wieża Ba

bel, proszę wybaczyć metaforę. Natomiast o n wygląda albo niewinnie, albo ohydnie, zależy, kto i z której strony patrzy. O, tutaj – zastukał wypielęgnowanym paznokciem w śliską folię – te różowe kalafiorki, które wciskają się we wszystkie szczeliny, pączkują, obrastają kostki, mięśnie, to właśnie on. Trudno na razie powiedzieć, enchondromatosis czy osteosarcoma parostale, ale tu, bliżej miękkich narządów, też widać jakieś gruczolaki, o, proszę bardzo, zanikające szypuły. Przebarwmy chore miejsca/powiedzmy, na zielono i zobaczmy,

ile tego jest.

Doktor wydał ustną komendę w stronę urządzenia. Ekran zamrugał, zagrał krótkim sygnałem i prawie w całości pokrył się szmaragdowymi odcieniami. Tubiełło niczego nie komentował, zrobił tylko minę szalonego badacza, przerażonego wynikiem eksperymentu.

– Weźmy teraz płucka. – Sięgnął po następny arkusz.

– Palił pan?

– Kiedyś dawno tak. Wszyscy palili.

– Papierochy? Marysionkę tyż? Sklify, skuny? – komicznie zmarszczył uformowane przez wizażystę brwi, chcąc najwyraźniej zjednać pacjenta filuternym poczuciem humoru.

– Panie… U nas w Polsce to nie były jeszcze te czasy. Może dziesięć, piętnaście lat później…

– No tak, pan niewątpliwie lepiej wie, panie Ireneuszu. Mnie, niestety, nic już nie mówi ta czy inna martwa dekada. Wróćmy do płucek… Tak zwane okrągłe cienie występują u pana w miąższu i wewnątrz oskrzeli, o, tu, tu… te plamy. Normalne, tu się umiejscawiają przerzuty mięsaków tkanek miękkich i kościopochodnych. Zwyczajna hydraulika, prawa jak w kanalizacji czy wodociągach. Chyba nie ma mi pan za

złe pewnej obrazowości? Nowotwory szerzą się drogą krwionośną. Krew żylna, pędząc pod ciśnieniem, zagarnia po drodze wszelkie brudy z narządów, oczywiście również odszczepy rakowej tkanki, spływa do prawego przedsionka, a następnie do płucnych naczyń włosowatych. Następuje osadzanie tego paskudztwa, rozplen i wzrost, no i coraz wyraźniejsze objawy, jak te, które pan obecnie odczuwa. Oblewa się pan potem, ma duszności, męczy się, słabnie. Widzi pan, natura nie kłamie, nawet jej najmniejsze elementy zawsze genialnie do siebie pasują!

Tubiełło porzucił intymny ton rozmowy i nieoczekiwanie przeszedł do wykładu. Gestykulował przy tym, wymawiał z naciskiem fachowe pojęcia, a później już wszystkie rzeczowniki, czasownikom zaś aktorskim sposobem nadawał emocjonalny wydźwięk.

– Zainteresujmy się teraz, dajmy na to, pańskim jelitem grubym – ciągnął dalej jak deklamator, stojąc nad Irkiem z kolejną planszą w ręce. – Niech pan popatrzy, jego wnętrze przypomina zawalony schron. Wybaczy mi pan te porównania? Wielka pasja potrzebuje wielkiej ekspresji, rozumie pan, prawda? A więc zmiany hamartomatyczne, polipy kosmkowe, brodawczaki. O drożności trudno tutaj w ogóle mówić. Wszystko zamyka się, zwiera, zarasta. Ponadto colitis ulcerosa, widoczne symptomy wrzodziejącego zapalenia, co grozi otwarciem i krwawieniem. Już pan ma kłopoty z wypróżnianiem i ołówkowy stolec, jest tak?

l nie czekając na odpowiedź, pośpieszył z konkluzją, wygłoszoną na stojąco przy niespodziewanym akompaniamencie jakiegoś samoczynnie włączającego się, kwilącego elektronicznego sygnału:

– Pański wewnętrzny świat, panie Ireneuszu, stoi] u progu apokalipsy!

Zapadło milczenie.

Na Irku cały ten wywód nie zrobił żadnego wrażenia. Obrazki z arkuszy przedstawiały jakieś obce mięso, na które mógł patrzeć pełen obrzydzenia albo obojętności, ale nie odniósłby nigdy do własnej osoby.

Poczuł też nagły ślinotok i nie potrafił go powstrzymać ani nerwową pracą przełyku, ani ukradkowym wycieraniem ust rękawem szlafroka. Tubiełło przyszedł mu z pomocą, podsuwając kilka płatków ligniny o silnym zapachu fiołków, miodu i mocnych ziół.

– Lubię ten zapach, tak ponoć pachniały perfumy „Lulu” – wyjaśnił skwapliwie. – Tak też musiała pachnieć przeszłość, którą znam z videoclipów. Pan jest dla mnie zmęczonym podróżnikiem stamtąd. Nawet nie pyta pan, co dalej, jak to wszystko leczyć.

– No właśnie, jak leczyć? – zapytał obojętnie, skoro] Tubiełło się tego dopominał.

– Dziwny z pana człowiek. Nic pan nie obchodzi siebie samego. Jakby było w panu dwóch ludzi i jeden przed drugim chował się za węgłem. Szkoda, że nie ma muzeum] ludzkich charakterów. Kiedyś takie założę, miałbym mnóstwo eksponatów. Proszę mi wybaczyć te dygresje… Otóż – • wrócił do zasadniczego tematu rozmowy – przede wszystkim: co leczyć? To, co kryje się w pańskiej klatce piersiowej! i jamie brzusznej, mogę porównać do zaciśniętego na amen,; olbrzymiego węzła. Nie wiadomo, za który koniec pociągnąć, którą pętlę wydłubać, czy się wtedy rozluźni, czy jeszcze mocniej zaciśnie.

– Przecież chyba są jakieś metody. Tyle o tym mówili w serwisach, coś też gdzieś tam czytałem – bąkał bez przekonania Irek, jakby chodziło o kogoś innego.

W tym momencie drzwi trzasnęły znienacka i do gabinetu wbiegł, podskakując, młody człowiek. Miał na sobie pomarańczową koszulę sięgającą kolan, która w półmroku natychmiast zmieniła barwę i zaświeciła mocnym amarantem, obcisłe, białe spodnie i sandały z rzemykami oplatającymi łydki. Twarz pokrywał biały makijaż, tak że wyglądała jak posypana mąką. Prawe oko zdobił gruby obrys czarnego trójkąta, na policzki i czoło rozchodziła się siatka delikatnych żyłek srebra.

– Praca, praca, praaaca! – zawołał śpiewnie, widząc doktora i Irka nad wynikami badań. – Zostajesz? – zapytał Tubiełłę.

Nie słuchając odpowiedzi, wskoczył do sąsiedniego pomieszczenia, otwierał szuflady, grzebał w nich, przewracał pudełka leżące na biurku.

– No, nareszcie mam, myślałem, że wpadła nie wiadomo gdzie! – obwieścił.

Trzymał w ręce pomadkę, którą natychmiast odkręcił i z pasją zaczął pokrywać usta.

– Petrolecyt plus parę witaminek wyjaśniał, przesuwając po wargach koniuszkiem języka. – Gęba mi spierzchła od tego upału, Jutta znowu powie, że mam zajady! Zostajesz?

– Dyżur na O-L odparł sucho Tubiełło. – Ja lecę, lecę, leeecę!… Dzisiaj rozgrywki! Z hałasem zamknął za sobą drzwi, potem jeszcze uchylił je na chwilę i wsadził głowę.

– Yooo!… – beknął na pożegnanie zmienionym, grubym głosem.

– Młodzi ludzie… – westchnął doktor. – Jest, niestety, tak, że zawsze przeplatają się dwie fale. Wy nie robiliście nic, sprawnie umieliście tylko kląć, biadolić, protestować, być niezadowolonymi i zdesperowanymi. My harowaliśmy potrójnie, za siebie, za was i za zupełnie już skretyniałych rodziców, tych śmiechu wartych kondomiarzy, squatersów o żałosnym poczuciu lekkości życia, co to albo latali z czarnymi flagami, albo poszukując wolności, znajdowali ją na przykład w wegetarianizmie czy w smarowaniu po murach. Wolę was, przynajmniej byliście w jakimś tam stopniu obliczalni. Ale kiedy oglądam ich zdjęcia sprzed czterdziestu lat, nie mogę opanować obrzydzenia. To wszystko były twarze z defektem genetycznym. Płaskie, szerokie, mongoloidalne, z wdrukowanym matołectwem. Potem sprawdziło się, pan słyszał, trzydzieści dwa procent zaburzeń psychicznych na całą populację. Powiem panu, że moi starzy też od dawna są w zakładzie. A my, moje pokolenie, rozpalaliśmy w sobie niebywałe pokłady energii. Wygrywaliśmy konkursy o stypendia, urządzaliśmy rankingi wyników, wielkim szpanem było nie miewać w ogóle wolnego czasu i nie rozstawać się z laptopem, póki jeszcze nie wprowadzono dzisiejszych modemów. Ach, wybaczy pan, ale czasem ronię łzę nad naszym heroizmem – podszedł do okna, za którym powietrze nabierało miedzianej barwy wczesnego wieczoru; wrażenie to potęgowały przyciemnione szyby. – Natomiast jacy są dzisiejsi młodzi, sam pan widział – stwierdził po minucie milczenia. – Daruje pan te wtręty, może powinienem coś zrobić ze sobą, zmienić, rzucić ten szpital, zostać publicystą, aktorem albo poetą? Wracając jednak do pana… Żeby to jeszcze były pojedyncze schorzenia! Można byłoby zastosować telomerazynę, kwas foliowy albo dokonać próby odbudowy zniszczonych komórek przez klonowanie i połączenie z niezapłodnionym krowim jajeczkiem… Rzeczywiście, są różne sposoby i gdyby pan był młodym człowiekiem, który ma od pierwszego tygodnia życia czytelne testy DNA i korekcje organizmu co pięć lat, nie byłoby problemu. Ta choroba zaczyna się od genomu komórkowego, wystarczy nadmierna jonizacja, złamanie chromosomalne, aneuploidia czy poliploidia chromosomów. Tam ją należy wykrywać, łańcuch łatać, naprawiać. My wszyscy jesteśmy dzisiaj jak otwarte książki. Niestety, tym się od was różnimy, że potrafimy czytać przyszłość naszych ciał, możemy uprzedzać zamiary przeznaczenia. A wy…wy chcecie, żebyśmy umieli niszczyć plony krwawego żniwa, które przez dziesięciolecia odkładały się w was bez udziału waszej świadomości. Pan, przykładowo, zupełnie jest już pozbawiony limfocytów. I co? Ach, przepraszam, przepraszam… – ujął głowę w dłonie i patrzył Irkowi prosto w oczy. – Zagalopowałem się, od czasu do czasu miewam wrażenie, że jestem postacią z antycznej tragedii!

– Ale przecież ta Murzynka dała mi lekarstwo. Ja, panie doktorze, po raz pierwszy od kilku miesięcy czuję się zupełnie nieźle. W nocy i rano myślałem, że to już nareszcie idzie koniec, ale teraz cieszę się, że jeszcze nie.

Tubiełło zakręcił się na miejscu.

– Wiem, wiem. Doktor Gudrun zaaplikowała panu DFR – B. Świństwo, sztuczne sterydy wymieszane z jakąś kataleptycznogenną chemią, która oszukuje układ nerwowy. Proszę wybaczyć, nie powinienem tego przy panu mówić, ale to do niczego dobrego nie prowadzi. Gudrun jest młoda, mało jeszcze widziała i wydaje się jej, że terapię można za

stąpić kilkudniowym widowiskiem. Pacjent, szczęśliwy z poprawy, będzie piać peany, a potem nagle padnie jak ta zwiędła koniczyna i wtedy ona tylko rozłoży bezradnie swoje hebanowe ramionka, bo co jej innego zostanie? Proszę wybaczyć tę odrobinę poezji… Cóż, prowadzi pana, jej sprawa. Niestety, przypomina to pompowanie przekłutego balonu; można dmuchać, owszem, nawet trochę się nadmie, ale… – nie skończył, westchnął beznadziejnie i odgiął głowę do tyłu, pozostając w tej pozycji dobrą minutę.

– Chciałbym się już położyć- powiedział Irek cicho, mając nadzieję, że doktor pozwoli mu wrócić do sali. Nie obchodziło go nic z tego, co przed chwilą o sobie usłyszał. Medyczne terminy, kwieciste interpretacje obrazów uszkodzonych narządów i dramatyczna niemoc doktora Tubiełły przepływały obok, trafiając w pustkę. Wyzwolony od bólu, pragnął najpiękniej wykorzystać tę krótką zapewne pauzę. Owinąć się kocem obleczonym świeżą poszwą o zapachu płynu dezynfekcyjnego, usypiać przy dźwiękach szpitalnej muzyki, w spokojnym szumie rozmów dobiegających z sąsiednich posłań, milknącym szuraniu czyichś kroków po korytarzu. Pomyślał sobie nie bez zdziwienia, że szpital tak prędko stał się jego światem, a niewygodne, poobtłukiwane łóżko na kółkach – małą ojczyzną.

– Zaraz, zaraz… – oponował Tubiełło. – Przyszedł pan przecież porozmawiać o przebiegu leczenia. Niech pan mi powie, czy myśli pan o przyszłości?

– O przyszłości? – Irek pierwszy raz uśmiechnął się papierowymi wargami. – Powiem panu, że gdy będzie pan miał dziewięćdziesiąt parę lat, pozostaną panu tylko dwie kategorie czasu – przeszłość i czas mityczny.

Tubiełło nie zrozumiał jednak dowcipu.

– Może będę miał, a może i nie będę miał – spojrzał niechętnie spod malowanych rzęs. – W każdym razie pańska przyszłość zależy tylko i wyłącznie od pana. Będzie ona wyglądać na przykład tak. Ma pan zaatakowany rdzeń kręgowy, to są guzy zewnątrzrdzeniowe, a pewnie też i wewnątrzrdzeniowe, rozpychające od środka segmenty kręgosłupa. Stwierdzimy jeszcze, czy gwiaździaki, czy skąpodrzewiaki. Ktoś układający kiedyś te terminy musiał mieć szczególny dar wyobraźni, proszę wybaczyć te dygresje… Stąd właśnie pański potworny ból. Współczuję – nieoczekiwanie położył rękę na dłoni Irka – ale nie jestem od użalania się nad losem. Operować ich już nie można, zneutralizować jak u młodszych chorych również nie. Pański organizm by tego nie wytrzymał, umarłby pan w męczarniach, po prostu wysychałyby panu po kolei wszystkie organa. Za kilka, może kilkanaście dni rozpocznie się ostatnia faza. Przede wszystkim doktor Gudrun nie uśmierzy już bólu. Nie pomoże ani DFR – B, ani też syntetyczne opiaty, które trzymamy w specjalnym bunkrze i po których nawet ten wieszak na fartuchy mógłby mieć wizje edeńskiego ogrodu. Znowu ta poezja, przepraszam…

– To powiedziawszy, niespodziewanie rzucił piłeczką nad głową Irka, w kąt gabinetu, tam gdzie rzeczywiście stał wieszak, i schwycił ją zręcznie, gdy się odbiła. – Jednym słowem

– ciągnął dalej – przeżyje pan piekło. Ponadto zaczną się coraz poważniejsze zaburzenia równowagi. Będzie pan padał, może łamał kończyny, które nigdy się nie zrosną. Będzie pan wymiotował żółcią, mając wrażenie, że za chwilę resztki żołądka wyrwą się panu przez gardło. Jednocześnie, co naprawdę nieuniknione, nastąpi proces niedowładu rąk i nóg, zakończony całkowitym paraliżem. Będzie temu towarzyszyć częściowa lub pełna utrata wzroku. Najgorsze, człowiek jest jakoś tak niefortunnie urządzony, że nie straci pan

przytomności. To może trwać nawet kilka miesięcy. Kilka miesięcy – ślepy, przykuty do łóżka, niepanujący nad fizjologią, skręcany straszliwym cierpieniem, stanowiącym jedyną treść ostatnich dni. Będzie pan klął swoje życie, może wył na całe piętro jakieś niewyobrażalne głupstwa. Będzie pan pamiętał tylko ból, wiedział, że jest z bólu i dla bólu, i że niczego nie ma poza bólem. Dopiero potem, pod sam koniec nastąpi śpiączka, pozorne zbawienie. Odejdzie pan, o niczym nie wiedząc, jak uległa ofiara, wyrzekająca się samej siebie, zdana jedynie na bezwzględność losu, co potrafi zniszczyć nawet godność człowieka, godność mężczyzny też.

Irek skurczył się na krześle i poruszając bezgłośnie ustami, wbijał wzrok w podłogę. Słoneczne cętki na chłodnej posadzce nabierały czerwonawego odcienia. Cóż można było powiedzieć po kanonadzie takich słów? Gdy minęła dłuższa chwila, uniósł jednak głowę i bąknął niepewnie:

– Chciałbym wiedzieć, do czego pan zmierza.

Tubiełło wstał, dyskretnie rozprostował kości i przysiadł na krawędzi biurka. Spojrzał z bliska na Irka, a ten dopiero teraz zauważył, że oczy doktora są niepokojące, potrafią przeszywać, mają bladozielone tęczówki wpisane w obwódki o smoliście czarnej barwie.

– Wierzy pan w Boga? – zapytał. – Tak odrzekł Irek.

– A czyjego intencje nie są widoczne? Czy te obrazki – rozrzucił plik wydruków badania – nie mówią wyraźnie, do czego Bóg wobec pana zmierza? Ja natomiast chciałbym ominąć gehennę, którą panu sprokurował, i zaproponować overleading.

Milcząc, podrzucił kilka razy piłeczkę, a następnie zwinnym ruchem umieścił ją w przeźroczystym pojemniku.

– Co to znaczy?

– Nie wyrażam się jasno? Chcę pana przeprowadzić. – Przeprowadzić?…

– Tak jest, przeprowadzić. Mądrze i bezpiecznie przeprowadzić na tamtą stronę.

Irek nie wiedział, jak zareagować.

Czy zebrać siły, wstać w milczeniu i wyjść, czy przypomnieć sobie najbardziej plugawe przekleństwa, zrekompensować wrzaskiem słabość i poczucie bezsensu jakiejkolwiek obrony? A może powiedzieć coś mądrego, o przykazaniach Bożych, o życiu, śmierci, Piśmie Świętym?

Tylko co?

Zrobiło mu się zimno, zacisnął ręce; czuł, że się trzęsą i lodowacieją. Przez chwilę poruszał ustami i mlaskał językiem, jak gdyby próbując dźwięku różnych wyrazów. Wreszcie wykrztusił:

– Pan chce, żebym ja umarł… Doktor uśmiechnął się z politowaniem.

– Czy to aby na pewno j a chcę? Jest pan przekonany, że j a? To j a temu wszystkiemu jestem winien? – flegmatycznym ruchem podniósł do góry plik wydruków, a potem rozluźnił palce. Arkusze ze śliskim szelestem rozsypały się po biurku, kilka spadło na podłogę.

– Przecież to, co pan mi proponuje, to jest… – pociągnął nosem – to jest… Eutanazja to jest!

Tubiełło pochylił się nad nim, zacisnął dłonie na ramionach, przybliżył pachnącą twarz, nieomal dotykając czołem jego czoła. Zajrzał przy tym głęboko w oczy, wzrokiem kłującym jak reflektory, które omiatają czarne niebo.

– Dlaczego pan używa tego słowa? – wyszeptał miękkim głosem. – Jak można nosić w sobie tyle nienawiści? Zrównuje mnie pan teraz z nazistami, którzy podstępnie

uśmiercali nieuleczalnie chorych, albo lekarzami – dewiantami, zafascynowanymi zadawaniem śmierci. Czyja coś przed panem ukrywam, czy robię coś bez pańskiej wiedzy i na przekór Boskim wyrokom? Działam zgodnie z podstawowym prawem natury, a przy tym chcę zapewnić panu spokój, dać absolutną władzę nad samym sobą, dać zwycięstwo nad przeznaczeniem, bo dzięki mnie od pana, a nie od niego będzie zależało załatwienie tej ostatecznej ludzkiej sprawy. Sprawy, o której sama myśl jest dla wielu, nawet zdrowych i młodych, obsesją, największym przekleństwem życia. Będzie to wynikiem pańskiej głębokiej i świadomej decyzji, a nie okoliczności zewnętrznych czy fizjologicznych. Ponadto jest pan wolnym człowiekiem, w każdej chwili może pan wyjść, powiedzieć „żegnam”.

Irek przełknął ślinę, która znowu napływała strumieniem.

– Jak to: wyjść? Przecież pan dobrze wie, że nie mogę i nigdy nigdzie nie wyjdę.

– Istnieje u nas Oddział O-L, na którym podejmuje się takie decyzje. W ciszy, skupieniu, atmosferze szacunku. Jeżeli wyrazi pan zgodę, umieszczę tam pana. Będzie pan dysponował nieograniczonym czasem. Miesiąc, pół roku, ile będzie potrzeba. Będzie pan również mógł w każdym momencie zrezygnować.

– To… takie hospicjum?

– Och, cóż za egzaltacja! Niech pan nie przesadza. Niech pan już nic więcej nie mówi, nie wolno, nic tak nie szkodzi, jak gwałtowne wzruszenia. Powinien pan wyciągnąć się trochę, zdrzemnąć. Wezwę personel, odwiezie pana na salę.

– Sam pójdę.

– Absolutnie… Musi pan unikać nawet i takich wysiłków.

Kiedy już przybyła pielęgniarka z wózkiem i odjeżdżał w najprawdziwszą siną dal opustoszałego korytarza, bo takim kolorem wykładzin oznaczono całe czwarte piętro, Tubiełło pomachał mu przez otwarte drzwi:

– Niech pan będzie dobrej myśli, panie Ireneuszu!


Na sali Żebujka akurat opowiadał o swoich samochodach. Zachodzące słońce, przesiane przez szczebelki żaluzji, kładło mu się na twarzy czerwonymi pasmami, tak że wyglądał jak Indianin w barwach wojennych. Podniósł wezgłowie łóżka, rozparł się wygodnie i perorował pełnym głosem. Inni słuchali, półdrzemiąc bądź świdrując oczami sufit.

Irek siorbnął gorzkiej wody z kranu nad umywalką, wśliznął się pod koc i przytulony do chudej poduszki, słuchał także.

– Pierw miałem malucha-mutanta. Osiemnastolatek był, jeszcze z tymi starymi felgami jak pokrywki, ale po blacharce, podłoga zrobiona ekstra, progi, błotniki z przodu. Ojciec sam miał favoritkę, malucha kupił za dwa tysiące, przyprowadził i mówi: „Chcesz się uczyć jeździć, to się ucz, ale na tym gównie. Jak rozwalisz, to już ode mnie następnego nie dostaniesz”. Taki koleżka z samochodówki mi go zrobił, taki… nie pamiętam… odpadł parę lat temu. Spiłowywało się głowicę, żeby był lepszy stopień sprężania, trzeba było też włożyć specjalny wałek rozrządu z innymi krzywkami, zmienić dysze w gaźniku. Niektórzy też wsadzali przekładnie od cieniasa, ale ja już nie miałem tyle forsy. Potem jeszcze tylko doprowadzić dodatkowe powietrze, wyregulować coś

tam w elektryce i szedł jak szatan, sto trzydzieści, serio! Tyle, że taki silnik siadał bardzo szybko, grzał się jak czort i chochlował, cholera wie ile. Wiosną, w jasne noce, sam albo z jednym kumplem, niejakim Pejpejem, tym, co miał później pub „Bitter Black Nipple” koło starej komendy policji, jechaliśmy na szosę warszawską, a potem w lewo, do Łańska. Tam się dopiero, kurna, fastrygowało po tych asfaltówkach w lesie! Jak Hołek! Radio na fuli, aż basami rypało w dekiel, gaz do podeszwy. Pod samą bramę dojeżdżaliśmy, wartownik wylatywał z kałachem, a my światłami po oczach, na pydę i w długą! Drzewa tylko furczały po obu stronach; zakręty pod kątem prostym, droga wąska, najwyżej dwa metry, podobno dlatego, żeby przedtem, no, za komuny, tylko jedna czajka mogła się zmieścić i żeby można było wszystko, co wjeżdża; do lasu, wygodnie namierzać fotokomórkami i podawać sobie od warty do warty. Tu matura coraz bliżej, kwiecień, ciepło, inni ryli albo przynajmniej dla zasady trzęśli dupami, a ja j łeb na glacę, kółko w nos i tylko sobie jeździłem. Olew absolut. Skasowali mnie, rzecz jasna, na tej maturze od razu, dopiero za trzy lata jakoś tam przelazłem. Albo jeszcze jazdy| z taką jedną Suchą Fućką, a później z Be!

Dla spotęgowania napięcia przerwał, mlaskając! przerzucił gumę z jednej strony języka na drugą, potem jeszcze raz i jeszcze, zrobił wielki, pęczniejący bąbel i aż zatrząsł! się z zadowolenia, kiedy ten bąbel pękł. – Matko, kurna, ale to były kominy, ale blachy! I odpal total! Przyświrowało się pigułkami, potem wjeżdżało na imprezę do „Rzeźni” czy „Offa”, bo najbardziej najarani didżeje, a nad ranem akcje, gdzie się dało – w krzakach koło filharmonii, za kioskiem przyj dworcu, na murku przed katedrą. Normalna huczka i ampleksus, jak mówił taki jeden profesor z Kortowa! Sucha Fućka to sobie od razu wycinała dziury w rajstopach, żeby nie trzeba było szarpać ani ściągać. Tylko słyszałem, jak ludzie dookoła trzaskali oknami. Luz, odlot, wolność totalna, życie na maksa!

– Uj, ladacznik z ciebie, Żebujka! – prychnął Babilon, pociągając przez słomkę sok marchwiowy z pudełka.

– Już nic nie pamiętam, ale jak sobie czasem pomyślę… – Żebujka poruszył się niespokojnie i ukradkiem podrapał gdzieś głęboko pod kołdrą. – Be lepiła potem bułki w piekarni na Likuzach, Sucha Fućka wyjechała do Stanów z takim jednym, co wygrał zieloną kartę. Odpadła teraz, na wiosnę, brata niedawno spotkałem, l wiecie co? Tak mnie to nosiło, że wziąłem rower i pojechałem dać na mszę za Suchą Fućkę. Ale do prawdziwego kościoła, do Józefa, nie do tych tam, kurna, komediantów. Zapomniałem nazwiska i ksiądz odprawiał mszę za Dżiolę, bo chciała, żeby tak na nią mówili… Jęknął sobie pod nosem, zamyślił się na chwilę, a potem mówił dalej, zadowolony, że nikt nie wszedł mu w słowo.

– Miałem jeszcze jednego malucha, zwyczajnego, prosto za sklepu, później szarego matiza metalika, różne większe daewoo, w które się upychało teściów, dzieciaki… Bez porównania. Tak nijakie przy tym staruszku, że coś tam pamiętam, ale mi się myli. Chociaż dzisiejszymi to już zupełnie nie można jeździć, mnie tam mdli. Ci biedni ludzie teraz w ogóle nie wiedzą, co to naprawdę znaczy „samochód”. Wsiadasz, zaraz cię fotel obłapuje i trzyma jak kaftan bezpieczeństwa, kask ci się na czole zamyka, głową nie ruszysz. Wciskasz gaz, wydłuża się i przysiada, podjeżdżasz do czegoś za blisko, sam hamuje, silnik nie pracuje, tylko skwierczy jak smalec. I te obowiązkowe komunikaty głosem: „Źle się czujesz, dziś nie prowadź”, „Pod lewym kołem temperatura plus 11”, „Siedzisz niewłaściwie”, „Skręcasz zbyt gwałtownie”, „Przyśpiesz”, „Zwolnij” – przedrzeźniał i zrzędził dalej: – Nie tylko w samochodzie. Całe życie za rękę, wszędzie cię instruują, jak i co masz robić, kiedy jeść, kiedy spać, w końcu kiedy umrzeć. Wolność przekręcona, wolność zaszczuta, wolność, kurna, zastraszona wolnością!

Żebujka tak się zatracił w patosie ostatnich słów, że nieomal już krzyczał na całą salę, nawet nie ocierając zaślinionych ust.

– Dokładnie! – potwierdził z oburzeniem łysy współtowarzysz spod przeciwległej ściany, którego łóżko stało vis a vis łóżka Irka. – Znajomy wnuka gruchnął w drzewo pod Bisztynkiem i taki fotel go po prostu zadusił.

Pogardliwie machnął ręką także ten milczący, unieruchomiony, z bejsbolówką na oczach. Ze zdjętych słuchawek, rzuconych byle gdzie między ręczniki i otwarte opakowanie pampersów, dochodziło do Irka stłumione, monotonne dudnienie hiphopu, którego tamten słuchał bez przerwy dniami i nocami.

„Gdzie można znaleźć miejsce schronienia, do jakiej go ostatecznego portu zawinąć, błądząc po oceanach własnego bólu? – myślał, pogrążając się w przedsennym bezruchu. – Jemu się udało. Uciekł do wielkiej dyskoteki, do laserów i stroboskopowych świateł. Muzyka musi być głośna, rytm tańca zabija rytm czasu. Wszystkie dziewczyny są nieśmiertelne, wszyscy mężczyźni twardzi i młodzi. Nie ma godzin, pór dnia, miesięcy, lat prawdziwa wieczność nie znosił podziałów. Świecą sztuczne słońca i sztuczne księżyce, bój tylko to, co martwe – nie przemija”.


W nocy znowu przypomniał o sobie ból. Dawka DFR – B widocznie przestawała działać i granice ciała Irka wypełniło nieznośne napięcie.

Oczekiwanie na cierpienie jest gorsze od samego cierpienia. Nie można oszukać go snem, myśleniem, zajęciem się czymkolwiek. Wielka cisza sprężona w klatce żeber, uciskająca ogryzek mózgu, obezwładniała i narzucała konieczność bezwzględnego skupienia się na samym sobie. Gdzieś głęboko pod nią, u korzeni kręgosłupa, kiełkowało znajome ćmienie. Pamięć, wola, charakter i zdolność odczuwania były teraz jednym wielkim uchem skierowanym do wewnątrz.

Bał się. Leżał bez ruchu, z oczami otwartymi w ciemności i nasłuchiwał, skąd wyruszy atak.

Salę rozświetlała tylko fioletowa lampka przy drzwiach; chrapaniu i posapywaniu śpiących towarzyszyło monotonne rzężenie klimatyzacji. Jedynie sąsiad obok wiercił się, drapał nerwowo, wpychał do nosa swoją nieszczęsną rurkę, która ciągle wypadała i plaskała o podłogę.

– Babilon… – syknął w tamtą stronę. – Nie śpisz?

– Raz zimno, kurczę mać, raz gorąco – odpowiedział taki sam szept.

– Babilon… Masz mieszkanie?

– Eee… Mnie już pół wieku temu w blokach coś śmierdziało i wiedziałem, że trzeba spadać. Jak tylko wujek zmarł, zaraz poszedłem na jego miejsce do tych kolejowych domów na Żeromskiego, bo nam zapisał. Wiesz, tych czerwonych… Gówniarze jeszcze byliśmy z Karola, rok po ślubie, Przedtem siedzieliśmy u starych na kupie. Stary się nawet wpieniał, że nora, że ciemno, wilgoć, centralnego nie ma, że

lepiej sprzedać, kupić jakieś auto, a resztę jemu pożyczyć. Aleja twardo, wziąłem jeden kredyt, drugi, potem się dokupiło lokal po sąsiadach z przeciwka i spoko – stoi do dzisiaj, jest OK, a cała wielka płyta naokoło – leży. Przecież starzy mieszkali w tym wieżowcu na Jagiellońskiej, gdzie się u nas zaczęła cała ta kałabania. Chwała Panu Bogu, nie dożyli. Najpierw poleciały balkony, wszystkich dziesięć, jeden w drugi, jak karty przy tasowaniu, wtedy, wiesz, na ten furgon z pepsicolą, co w telewizji na całą Polskę pokazywali. Potem fundamenty osiadły, zbrojenia przerdzewiały, każdy klocek odstawał w swoją stronę. Mówili: nic, nic, OK, norma, kurczę mać, trzeba po prostu środków na remont. Aż raz gościu jeden, niejaki Bujda, przyszedł nawalony do domu, pieprznął się spać, nad ranem przewrócił się na bok zbyt intensywnie i zleciał z szóstego piętra, bo nie było już ściany.

Z korytarza dobiegł stłumiony, basowy sygnał. Zaraz potem usłyszeli podwójny, szybki stukot obcasów. Po szkle w drzwiach przemknęły cienie dwóch postaci, a pomiędzy nimi długa platforma, obciążona workowatym kształtem. Kółka piszczały, jak we wszystkich wózkach tutaj, i bez słowa wsłuchiwali się w ten metaliczny spazm, dochodzący długo jeszcze z coraz dalszych czeluści szpitalnego labiryntu.

– Babilon… Ty mi powiedz w końcu, co to jest ten „piękny pokój”?

Sprężyny w sąsiednim łóżku zajęczały, jego lokator mościł się i przeciągał, wreszcie znieruchomiał, oparł głowę na łokciu tak, że nad blatem szafki zamajaczyła jaśniejsza plama jego twarzy.

– To nie wiesz?

– Nie.

– Serio? Nigdy nie słyszałeś?

Rurka znowu wypadła mu z nosa. Kichnął, zanim ją tam na powrót ulokował, a potem podłubał jeszcze chwilę w obydwu dziurkach.

– Podobno jest tu taki oddział, i to od początku, jak zbudowali ten szpital ze trzydzieści lat temu. No, wiesz, taki oddział, gdzie każdy może, na własną prośbę, tego… – wykonał jakiś gest, niewidoczny w ciemnościach.

– Umrzeć na własną prośbę.

– Dokładnie. Ale to chyba nie jest złe! Tylu ludzi się męczy niepotrzebnie. A tak wiesz, kiedy, gdzie, jak sam zarządzisz. Już cię śmierć nie zaskoczy, nawet ją można uprzedzić i powiedzieć: „Spadaj, larwo!” Wszystko spokojnie, wszystko, jak ty chcesz. Mówią, że „piękny pokój” to taka wirtualna projekcja z ekstra aparaturą, podobno z dotacji Światowej Organizacji Zdrowia. Kładą cię tam, podłączają, zamawiasz sobie scenerię. Las w słońcu albo plażę na Bahamach, albo dżunglę, albo może komnatę szkockiego zamku w ciemny, jesienny wieczór. Niektórzy wolą na pewno panienki, oczywiście można, bo wszystko można. Elektronika wchodzi, las pachnie rozprażoną korą, morze szumi, czujesz słoną bryzę, trzaskają polana w kominie i paruje wino z korzeniami albo wydaje ci się, że odwalasz ostatniego sztosa – głos Babilona nabrał tonu tkliwego i przepojonego nutą tęsknoty. – Tak możesz podobno godzinami, długo, ile chcesz. A potem dajesz tylko jedną komendę i powoli zapominasz, kim jesteś, ile masz lat, jak obrzydliwie wyglądasz. Wtapiasz się w to otoczenie i nawet nie zauważasz, kiedy już minąłeś.

– Matko, co za pierdoły! – Irek parsknął śmiechem. – Co za pierdoły! Z pięćdziesiąt lat temu… Gdzie tam pięćdziesiąt! Za PRLu jeszcze słyszałem takie słuchowisko w radiu, w Trójce, w Powtórce z rozrywki!

– Nie wiem, ja tam żadnej Trójki nie słuchałem – warknął Babilon obruszony. – Ale jak na mnie przyjdzie czas, to się sam zgłoszę. A co! Ja tam się nie dam kostusze ani choróbskom przechlapać. Pan, kurczę mać, jestem! Gdzie spojrzeć, mam prosto! – dodał z pasją.

Tym razem atak nastąpił na wysokości serca. Ból promieniował spod mostka, płonął i przygasał między łopatkami jak rozdmuchiwany żar. Nie można było oddychać. Każde poruszenie klatką piersiową sprawiało wrażenie stalowego klina wbijanego na skos, przez przeponę, kości kręgowe, i przygważdżającego do łóżka. Przechylił lekko głowę, złożył usta, jakby chciał zagwizdać, i ostrożnie wciągał wąskie strużki powietrza. Rozpalona do czerwoności tama zaległa w poprzek ciała, od pachy do pachy. Wydawało mu się, że za nią nie ma niczego. Nie czuł brzucha i nóg; czuł wilgoć, lepkość kałuży. Nie był pewien, czy to pot, czy też stracił już władzę nad pęcherzem.

– Babilon!…jęknął.

Tamten jednak spał, odwrócony plecami.

Irek nadludzkim wysiłkiem podniósł ręce do góry i po paru próbach namacał przycisk dzwonka. Siostry zwykle nie przychodziły, ale kiedy nacisnął raz, drugi, a potem jeszcze kilka razy, usłyszał kroki i zobaczył za szybą ciemną sylwetkę.

To była doktor Gudrun. W półmroku gęstwina jej cienkich warkoczyków opalizowała zmiennymi kolorami, piękną głowę oplatały smugi fioletu, błękitu, żółci, jasnej zieleni.

– Chyba znowu masz problem bólu?

Nie odpowiedział. Ścisnął czubki jej palców. Były chłodne i miały gładkość kredowego papieru.

– Spacerowanie w twojej sytuacji nie jest najlepszym pomysłem – powiedziała, przesuwając czytnikiem po jego piersiach i ramionach.

Potem zrobiła zastrzyk.

Zniósł to o wiele gorzej niż poprzednio. Nie mógł już powstrzymać ślinotoku. Poduszka po paru minutach stała się mokra i napęczniała.

Chwyciły go torsje, których też, w przeciwieństwie do poprzedniego razu, nie mógł opanować.

Wszyscy przykryli się z głowami, udając, że śpią i niczego nie słyszą.

Wymioty były jednak prawdziwą erupcją radości. Ból odchodził, przychodziła lekkość. Czuł się tak, jakby do wiadra, nadstawianego przez krzywiącą się z obrzydzenia pielęgniarkę, wraz z ohydną, słodką strugą uciekło całe cierpienie i strach.

Bez niczyjej pomocy dotarł pod prysznic i drżąc na całym ciele, umył się od stóp do głów. Kiedy zaspana, naburmuszona kobieta z siwym paskiem włosów przez środek wygolonej czaszki i miedzianym kółkiem przebijającym brew przyniosła świeżą pościel, mógł przeżyć zapomnianą rozkosz ciepła miękkiego posłania, opadania ciężkich powiek, wchodzenia w spokój, jaki przynosi ciemność. Przetrwał resztę tej nocy najlepiej, jak tylko można – bez snów.


Rano, po obchodzie, w czasie którego Tubiełło zatrzymał się przy nim tylko przez chwilę, puszczając oko błyszczącą pomarańczowo powieką, wyszedł na taras. Tym razem nie był sam. W rogu kolebał się na ażurowym foteliku

stary ksiądz. Podwinął sutannę, zdjął buty, chude jak piszczele bose nogi wystawił ku słońcu między kratami bariery.

Irek nie zwracał na niego uwagi. Rankiem strumienie samochodów, wypełniające koryto zachodniej autostrady, pędziły ku miastu, by za chwilę wedrzeć się w gęstwinę domów i aż do późnej nocy oblepiać tętniącą kolorami lawą uliczne labirynty, zalegać w katakumbach podziemnych garaży. Miasto, wyzłocone porannym światłem, obmyte świeżością nowego dnia, przyciągało i wsysało, pęczniało ludzkim mrowiem. Potężna rzeka bez końca rwała naprzód, z daleka omijając białoniebieskie pryzmy murów Szpitala Nieustającej Pomocy, trwające nad nią nieruchomo i majestatycznie jak góra lodowa.

Uśmiechnął się, bo nagle dostrzegł w tym pejzażu wielką metaforę wszechrzeczy. Galop i bezruch, zwyczajny smak fizyczności i rozkosz urojenia, trywializm spraw codziennych i patos spraw ostatecznych – potężnie naładowane przeciwne bieguny, pomiędzy którymi przeskakują miliardy iskierek pojedynczych losów. Jedyny sens – w elektrycznym wyładowaniu, jedyna prawda w krótkim błysku.

Był spokojny. „Otrzymałem propozycję śmierci” -; powtarzał sobie wiele razy, zdziwiony, że słowa te nie wywołują naturalnej reakcji lęku, nie mobilizują do obrony, nie wyzwalają instynktu ucieczki. Może należało cieszyć się z tej niezwykłej wiedzy, jakiej obietnica została mu dana? Stał; o krok od największej zagadki, wpisanej w każdego z nas, jedno słowo wystarczy – i pozna jej początek, może będzie świadom jej pierwszych chwil.

Najgorsze jest pierwsze uderzenie śmierci. Jej nagłe pojawienie się w małym światku najbliższych sobie osób budzi grozę i konsternację, jakby była ona kimś nieznanym, ma zawsze swoją dramaturgię, scenerię, rekwizyty. Takim rekwizytem był telefon, zapomniane dziś urządzenie, którego napastliwy dzwonek przewrażliwionym ścinał krew i zatrzymywał oddech. Kiedy matka umierała, ktoś polecił mu szybko zamknąć kasę i biec do pokoju kierownika, bo tam przełączono rozmowę. Obojętny głos chrypiał, że zawał, że stan poważny. Zapamiętał długie godziny przed salą intensywnej terapii, tykanie elektrycznego zegara, upał taki sam jak dzisiaj, wreszcie biały fartuch, rozłożone ręce i kobiecy głos mówiący coś w rodzaju: „Nie dało rady, proszę pana, niestety”. Kiedy zupełnie oszołomiony, z teczką w ręku i marynarką przewieszoną przez ramię, rozglądał się potem po korytarzu, nie wiedząc, co robić, widział, jak lekarka wchodzi do swojego gabinetu, z roztargnienia zostawia uchylone drzwi, włącza czajnik, wyciąga grube pismo i przegląda, szeleszcząc lakierowanymi stronami.

Śmierć dla nikogo nie jest tą samą osobą, nie może być także doświadczeniem ogólnym, bo choć ciąży nad wszystkimi, zawsze dotyczy tylko niektórych. U ojca wszakże była wielką ulgą. Pamiętał niekończące się noce na stołku przy szpitalnym łóżku, znużenie, krążenie w kółko po hallu, rozprostowywanie zdrętwiałych nóg, gryzący kwas papierosów wypalanych dla zabicia czasu przy otwartym oknie. Głowa ojca nieruchomo spoczywała na chudej poduszce, czasem otwierał oczy i spoglądał bez zainteresowania albo poruszał wargami i trzeba je było wówczas zwilżać kawałkiem ligniny. Nic nie mówił, zapadał w krótkie, trwające po kilkanaście minut transy snu. Charczał wtedy i rzęził, w kącikach ust pączkowały bąbelki śliny.

Nie ma żadnych łagodnych przejść, śmierć drażni i zwodzi, do ostatka piętrzy przeszkody, stawia zadania, żąda nadludzkich wysiłków.

Podczas snu ojciec zerwał się raptownie z wyrazem bezgranicznego zdziwienia na twarzy, zaklaskał znienacka w ręce, wyrywając przy tym igłę kroplówki, i z szyderczym uśmiechem opadł już po tamtej stronie.

Światło na sali, doktor, ziewająca pielęgniarka taszcząca parawan. Irek nie odczuł wówczas niczego, co powinien był odczuć porządny człowiek. Bez słowa zebrał swoje rzeczy: kurtkę, dwie gazety, napoczętą paczkę chipsów; trąc szczypiące powieki, zszedł na dół, wciągnął głęboko styczniowe powietrze, które o trzeciej nad ranem smakowało jak zamrożona wódka, i zaczął skrobać szyby malucha.

Ale najwcześniejsza odsłona śmierci, jakiej osobiście doświadczył, to była śmierć Basi. Właściwie pani Basi, dziewczyny mieszkającej w poniemieckim domku obok dziadków, w niedalekim miasteczku, dokąd rodzice co roku wywozili go na lato. „Kiedy to mogło być?” – głowił się przez chwilę. Ciekawe, prawie równo osiemdziesiąt pięć lat temu, jeszcze nie chodził do szkoły.

Dobrze, że liczby niewiele już znaczą, nie powodują zawrotu głowy.

Basia studiowała fizykę w Warszawie, była spokojna i poważna. Często, gdy bawił się w piasku albo biegał po podwórzu z drewnianą ciężarówką na sznurku, rozkładała niedaleko leżak. Gryzła papierówki, czytała jakieś nudne książki bez obrazków, rzadziej słuchała piosenek z małego radia, podśpiewując sobie pod nosem. Pamięta płową grzywkę i modne zielone spodnierybaczki, obcisłymi nogawkami sięgające trochę za kolana. Musiała go lubić. Zabierała ze sobą, kiedy jechała do sklepu, sadzała na bagażniku wielkiego czarnego roweru i kazała mocno trzymać się siodełka. Paplał coś przez drogę po swojemu, a ona, pedałując, zaśmiewała się na cały głos. W ciemnym wnętrzu, pachnącym

chlebem i beczką ze śledziami, dostawał czasem szkliste, zielone dropsy albo ulepkowatego lizaka na patyku, którego drzazgi właziły między zęby.

Którejś niedzieli ktoś nagle wpadł do ogródka i krzyknął:

– Słyszeliście? Basia się utopiła w jeziorze w Warbunach!

Późnym popołudniem przywieziono ją do domu. Żukiem z piekarni, dziadek mówił, że nie było innego transportu. Może wtedy nie zabierano na sekcję, może sprawa była jasna – szok termiczny po skoku do wody przy trzydziestostopniowym upale.

Samochód wjechał na sąsiednie podwórko. Irek podkradł się od tyłu, wsadził nogę we wnękęstopień do wsiadania, chwycił obiema rękami za wyślizgany bort i z ciekawością zajrzał pod plandekę. Wewnątrz panował półmrok rozjaśniony słonecznymi strzępami, wpadającymi przez szpary. Na deskach białych od mąki leżał podłużny, nieruchomy kształt okręcony kraciastym kocem, spod którego wędrowały jeszcze w różne strony cienkie strużki wody, obok siatka na zakupy wypchana kłębem plażowej sukienki, wetknięte w nią pudełko kremu i ciemne, najmodniejsze okulary „chytry kotek”. Z domu dobiegał spazmatyczny kobiecy lament, falami przechodzący w gardłowe łkanie, tłukący się potem o mury okolicznych domów przez całą bezsenną noc, aż do rana. Zeskoczył i uciekł, zaczepiając ubraniem o krzaki porzeczek. Nie pamięta pogrzebu. Następnego dnia ojciec zabrał go do domu, to był chyba koniec sierpnia. Jednak po latach, kiedy w miasteczku nie miał już nikogo i przyjeżdżał tylko zajrzeć na niewielki cmentarz, gdzie leżeli dziadkowie, starał się choć przez chwilę zatrzymać przy Basi.

Pomnik uważano powszechnie za ekscentryczny, przyciągał uwagę, nawet gorszył. Był rzeczywiście inny niż wszystkie. Projektowany podobno przez jakąś artystyczną znakomitość, stanowił niespotykany przykład zastosowania w takim charakterze nowoczesnej sztuki początku lat sześćdziesiątych. Śnieżnobiały obelisk zakończony żelaznym krzyżem, wyższy od człowieka, tak że na krzyż można było spojrzeć, jedynie zadzierając głowę, obok wstęga marmuru, zwinięta w ustawioną pionowo pętlę, powykręcaną, zwichniętą; ni to płatek kwiatu, ni obrys serca, może łodyżka, co zwiędła przedwcześnie, złamana wpół, dotykająca ziemi końcem, który przecież miał rosnąć wysoko.

Nie chodziło jednak o prostoduszne skojarzenia – kiedyś zrozumiał, że to była metafora krzywdy, konceptualna deformacja przestrzeni, ukazująca, czym jest świat bez Basi.

Z roku na rok biel pomnika stawała się coraz bardziej matowa, topniały lawiny kwiatów, przedtem szczelnie pokrywające płytę i niklowane słupki, ubywało lampek zapalanych na Wszystkich Świętych. Przestał przyjeżdżać narzeczony, którego ludzie widzieli podobno kilka razy w zwykłe, powszednie dni, jak rano, zziajany, wymęczony podróżą, gna pustymi ulicami prosto ze stacji na cmentarz, żeby zaraz zdążyć z powrotem na warszawski pociąg, odchodzący za trzydzieści pięć minut. Życie oddalało się w swoją stronę, a Basia w swoją. Biel na pomniku ustępowała miejsca szarości, lśniąca powierzchnia, kłuta mrozem i chłostana deszczami, zaczęła pękać, obnażać warstwy zlepionych ze sobą kamyczków, bo widać marmur nie był prawdziwym marmurem. W końcu raz na zawsze znikły żywe kwiaty, zamiast nich ktoś położył wianuszek ze sztucznego anturium. Kiedy

z dziesięć lat temu Irek pojechał tam po raz ostatni, nie było już i wianuszka. Obelisk przekrzywił się niebezpiecznie, płyta wrosła w ziemię. Mógł tylko podnieść oderwaną kamienną tabliczkę z zatartym nazwiskiem, przetrzeć chustką i troskliwie oprzeć o gzyms pokryty zielonym liszajem.

Cmentarze nie mają w sobie żadnej grozy, to Sargassowe Morza na Oceanie Czasu. Pierwsze uderzenie śmierci trwa krótko, ból mija, po nim wkracza na zawsze odwieczny bezruch, rodzaj jakiejś skamieliny żalu, pamięci, wrażeń, która wypełnia spowodowaną ciosem pustkę. Monumentalne bramy albo skrzypiące, zardzewiałe furtki otwierają się na ciche przestrzenie, gdzie godziny, miesiące i lata nabierają konsystencji gęstego syropu albo przypominają roztopione szkło. Wicher historii traci impet na zmurszałych płotach, bagnetach żelaznych ogrodzeń, a świat widziany z perspektywy kruszejących pomników, zapomnianych krzyży o dumnie jeszcze wyprostowanych ramionach, wygląda, jakby był zaludniony wyłącznie przez dalekich przechodniów.

Pojedyncze postacie przemykają w odległym prześwicie bramy albo migają między szczeblami parkanu na chodniku od strony życia. Fasony nakryć głowy, krój spodni i kurtek, kształt i odgłos obcasów, obojętne plamy twarzy, unoszone w dal szybkim krokiem, zaświadczają o nieustannej zmianie poza magiczną granicą tych enklaw, o kołowrocie epok, o odwiecznej opozycji trwania i nieskończonego przepływu.

Gdy tak rozważał właściwości czasu życia oraz etapy przechodzenia jego progu, Sabin Tubiełło objawił mu się znienacka jako konkwistador, zdobywca, waleczny rycerz Nowej Ery, odmieniający tuż za progiem tysiąclecia skostniałą procedurę istnienia świata. Uświadomił sobie, że cała kultura, cała sieć utkana przez pokolenia, rozpięta na przęsłach wieków i spływająca w mgłę przeszłości, ma swoje źródło właśnie w nieobliczalności śmierci, w obawach o godzinę jej przyjścia, w strachu przed zaskoczeniem, które zawsze przynosi. Oto więc jest prawdziwe oblicze kary, wymierzonej po wygnaniu z raju, najsroższej, bo paradoksalnej: jedyna pewność w naszym niepewnym bycie jako największa tego bytu tajemnica. Starożytni sofiści starali się śmierć zlekceważyć, odurzyć winem, utopić w zalotnych spojrzeniach pięknych młodzieńców, wysyłali Syzyfów, by pojmać ją i uwięzić. Mistrz Polikarpus był o wiele mniej naiwny, chciał zajrzeć w jej krwawe oczodoły, dotknąć gnijącego ciała, przekonać się, czy lepiej czekać na nią pokornie, jak nakazywano z ambon, czy może dać się ogarnąć płomieniowi buntu chartryjskiej bądź joachimickiej herezji. Romantycy sprowadzili śmierć do mało znaczącej, pogardzanej przypadłości cielesnej. Potem potrafiła jeszcze wchodzić w rolę kochanki, bywać kaprysem, narzędziem zemsty, miejscem schronienia dla najwrażliwszych. Gdyby nie jej nonszalancja i brak zasad, nie powstałoby wiele wierszy i pamiętników, nie wiadomo, jaką postać przybrałby na przykład słynny Kwartet dmolll Schuberta, ile życiorysów „przeklętych” poetów nie weszło by do ponadnarodowej mitologii. Dopiero Tubiełło, ba, cała współczesna generacja Tubiełłów rozpoczęła żmudny proces ujarzmiania śmierci, oswajania jej i kształtowania tak, aby służyła nowemu człowiekowi.

Słońce paliło już bardzo dokuczliwie, wycofał się zatem w cień i znalazł przy księdzu, który podobnie jak on, milcząc, patrzył na miasto przyparte do ziemi upałem.

Zapytał o mszę.

Ksiądz odwrócił ku niemu spłowiałe oczy. Jak większość starszych mężczyzn, nie miał makijażu.

– Od dawna tu nie odprawiam. Nie mam dostępu do kaplicy, już sześć lat temu uniwersaliści ją wykupili. Czasem, jak się znajdzie parę osób, to w jadalni albo pod schodami, szybko, póki kto nie przepędzi.

Mówił śmiesznie, niewyraźnie, niektóre słowa kaleczył. Zamiast „się” wymawiał „sze”, „sześć” zabrzmiało jak „szeszcz”, „dostępu” jak „dosztępu”.

– Prawdę mówiąc – Irek poskrobał się po czole – odszedłem od Kościoła. Nie z jakichś specjalnych powodów, bez nienawiści, zwyczajnie – kiedyś tam wiara po prostu przestała mnie interesować. Teraz chciałbym wrócić, ksiądz sam widzi, dlaczego. Wystarczy na mnie spojrzeć.

– Nie wygląda mi pan na kogosz, kto odszedł. Może sze panu tylko tak wydaje? Powrót wyłącznie od pana zależy, pan musi chcieć wrócić, ksiądz nie jest bileterem ani nie wydaje paszportów.

– Kto to są ci uniwersaliści? Słyszałem, oczywiście, ale nie chciałem sobie zawracać głowy. Sekta jakaś?

– Nie szekta, raczej insztytuczja. Międzynarodowe konsorcjum. Dzierżawią kościoły, czasem starają sieje wykupywać, niektórym księżom proponują kontrakty na godziny zlecone pod warunkiem przeszkolenia. Mówią, że ich nie interesuje światopogląd kapłana, tylko profeszjonalizm. Usługi religijne – najszersza gama, najwyższy poziom – tak tę swoją działalność nazywają w reklamach, widział pan? Mnie nie proponowali, ja sze nie nadaję, zresztą bym nie Przyjął. Sam też już nie mam de facto parafii, a tu jestem kapelanem trzydziesty szósty rok, od samego początku, przychodzę codziennie, bardziej teraz z przyzwyczajenia niż z czyjejś potrzeby.

Irek przywlókł spod ściany koślawe krzesełko, ciągnąc je ze zgrzytaniem po terakocie, i usiadł obok.

– Czy mogę z księdzem trochę porozmawiać, zapytać o coś? Proszę pozwolić, pewnie więcej nie będzie okazji.

Ksiądz popił wody mineralnej z ekologicznej butelki z grubego szkła, włożył ją na powrót do staromodnej teczki, milcząc, otarł kark.

– Ja jestem prostym człowiekiem, zwyczajnie myślącym. Nie mam tyle złośliwości, żeby umieć odpowiadać na pytania, jakie dzisiaj ludzie zadają księżom – odrzekł po chwili.

– Chciałem tylko zapytać o wygnanie z raju. Zawsze mi się zdawało, że pierwsi ludzie byli nieśmiertelni, a śmierć to kara za nieszczęsne łakomstwo i ciekawość…

Duchowny chrząknął niecierpliwie, jakby zmuszano go do wysiłku, którego podejmować akurat nie miał ochoty.

– Nie tak, nie tak… Kara polegała na wzbudzeniu potrzeb ciała, nad którymi nie można zapanować, a więc namiętności fizycznych, tych wszystkich błogości i swędzeń, co człowiekowi skutecznie przesłaniają rzeczywistość. Ale nie tylko, także na otwarciu drogi dla pożądań innej kategorii: bogactwa, dominacji, sukcesu wywodził niechętnie, matowym głosem. – To też jest coś w rodzaju rzuconego na oczy bielma, najpierw niepozwalającego rozpoznać fałszu, a potem powodującego niepewność, wątpliwości. Adam i Ewa, gdyby zostali w raju, musieliby, rzecz jasna, cieleśnie umrzeć, tyle że śmierć bardzo konkretnie wpisywała się do porządku ich życia. Nie powodowała strachu ani rozpaczy, bo stanowiła takie samo oczywiste dobro, jak wszystko, co ich spotykało w tych cichych ogrodach nad Gichonem i Eufratem. Nie musieli w Pana Boga wierzyć, znali Go przecież osobiście. Żywot wieczny duszy to także nie była dla nich kwestia wiary w coś albo nie, to było zwyczajne prawo natury. Przecież nie może pan powiedzieć, iż nie wierzy, że zielony pączek zamienia się w piękną różę albo, na przykład, że jesienią jabłka spadają z drzew.

– To czym jest to rajskie szczęście? Zapewniony komfort zbawienia, wegetacja bez pragnień, czyli i bez spełnień, bez seksu i radości ciała, bez ryzyka, nawet bez satysfakcji z pracy, tworzenia czegokolwiek, co daje zadowolenie, bo praca też przecież spadła na nich jako kara. Szczęście dwóch mumii zażywających gwarantowanego świętego spokoju! Dobrze, że Bóg ich w końcu wyrzucił, widzę w tym drugi etap aktu kreacji, właściwe, dosłowne uczłowieczenie, wypełnienie krwią.

Ksiądz zamrugał oczami.

– Rajskie szczęście to niezakłócona niczym świadomość ideału, życie bez zła, a co za tym idzie – pewność każdego kroku, zupełna nieznajomość lęku, sztresu, może nawet choroby. To także całkowita władza nad sobą; cokolwiek uczynisz, zawsze będzie zgodne z intencją Pana – czyli w konsekwencji bezgrzeszność. No i funkcjonowanie w pięknie, pojęcie piękna bez zastrzeżeń, znaków zapytania, jako jedynej możliwej kwalifikacji Boga, natury, myśli, przedsięwzięć. Zawsze tak to rozumiałem…

Obydwaj zamilkli. Słońce stało coraz wyżej i pomyśleli o powrocie do chłodnych, szpitalnych wnętrz.

– Proszę księdza, ja coś zrobiłem… – odezwał się jednak Irek.

Rozmówca badał go wzrokiem przez dłuższą chwilę. Ślizgał się wzrokiem po skórze pokrytej brązowymi plamami, roztrzęsionych rękach, chudych jak wiórki, tonących

w zbyt obszernych rękawach szlafroka, po twarzy przypominającej pieczone jabłko.

– Domyślam się… o pana doktora Tubiełłę chodzi? Czy tak? – zapytał jakby z zażenowaniem.

Irek skinął głową.

– Zgodziłem się. Pójdę do pięknego pokoju. Nie mówiłem mu jeszcze, ale jutro to zrobię.

Ksiądz patrzył na niego, długo namyślając się, co powiedzieć.

– Tak, już kilka razy przychodziło mi rozmawiacz o tych rzeczach. Nikogo nie przekonałem – przyznał. Za chwilę jednak zmienił ton, zaczął szeptać jak w konfesjonale:

– Pamiętaj, sięgasz po to, co nie twoje. Grzeszysz sztraszliwie, nie oparłeś sze pokusie wyręczania Go. Ja jednak patrzę na ciebie i widzę: jesteś sztary, chory, opuszczony. Może upadłeś pod ciężarem, może zgnębione ciało potrzebuje ulgi za wszelką cenę, a dzisiejsi ludzie odbiegli tak daleko, że, skołowany, zgubiłeś sze gdzieś po drodze? Sztraszny świat, jaki sztraszny… Wcale nie piękny. Nie będę cze potępiał, w twojej sytuacji to już zupełnie bez sensu, ale też nie mam jak pocieszyć. Najwyżej spokoju mogę życzyć. Dopiero tam, na górze, z Nim we własnej osobie o tym będziesz gadał, Tubiełło też kiedyś będzie, niech szobie Bóg wie co nie myśli. Poszukaj mnie, jeśli poczujesz taką potrzebę. Nazywam sze Edwin, jestem tu, jeszcze mnie można znależcz po różnych ciemnych kątach tego molocha.


Kiedy wracał do sali, usłyszał ze swojej szafki pulsujący sygnał modemu. Cofnął się za próg i zaczekał, aż igiełkowaty pisk ucichnie, dopiero wtedy wszedł.

Wszyscy rozpełzli się po korytarzach i screeningroomach, gdzie można było zamówić serwisy albo ściągnąć sobie jakiś film dla zabicia czasu. Został tylko Babilon i oczywiście Nieruchomy, jak zwykle odgrodzony od świata słuchawkami i mrokiem pod czapką, zsuniętą dziś na całą twarz, tak że koniec daszka unosił się i opadał od ciężkiego oddechu.

Babilon leżał na plecach, z rękami pod głową. Nie miał już rurki w nosie, za to z kąta ust wystawał mu czerwony przewód, podłączony do gniazdka w panelu nad łóżkiem. Drugi przewód, żółty, biegł od lewego przedramienia do innego gniazdka, obok przełączników z żarzącymi się diodami.

– Nie odpowiadasz? – wskazał w stronę szafki.

Kabelek musiał mu sprawiać wiele kłopotu. Zniekształcał słowa, a przede wszystkim powodował obfite toczenie śliny, wsiąkającej w grube opatrunki przymocowane do szyi i brody.

– Urządzili mnie, kurczę mać! Ciągle nic się nie trzyma kupy. Każdy penetrator wyrzuca co innego, nic nie pasuje, żadna cyfra się nie zgadza, siara i tyle… Doktor powiedział, że gdyby uwierzył wynikom, wyglądałoby to tak, jakbym miał cząstkowe objawy wszystkich schorzeń z całego oddziału i, na dodatek, jakby zmieniały się co godzina. Stanęło na tym, kurczę mać, że nie wiem, na czym stoję! A przecież tylko woreczek mi wycinali! Dali mi teraz stały podgląd, o, widzisz! Mam leżeć plackiem, jak ten tam… Znowu nie wiem, kiedy wyjdę.

Irek zapytał o kaplicę.

– Olej to. Na co ci? Nie pomoże. Ja od zawsze olewam. Do tamtych nie chodziłem i całe życie nic mi się nie stało, to u tych też nie będę z siebie, kurczę mać, jajec robił. Zero polityki, zero religii, zero strachu! wycedził Babilon, ale przedtem skrupulatnie udzielił żądanych informacji.


Myląc windy i pokonując gmatwaninę korytarzy, Irek znalazł się wreszcie na błękitnym poziomie E. Kolor przybrudzonego błękitu miała tam posadzka, taki sam kafelki, którymi wyłożono ściany. Wiele z nich dawno odpadło, a puste miejsca ktoś zasmarował ciemnoczerwoną farbą, tak że cała perspektywa korytarza wyglądała jak serweta ochla- i pana konfiturami z żurawin.

W hallu przed kaplicą było jednak czysto i połyskliwie. Do wnętrza wiodły ostrołukowe drzwi, otoczone imitacją muru z gotyckiej cegły. „Uniwersalny Kościół Boga Ojca Jedynego” – głosiły złociste litery, powyginane jak płomyki wokół tak samo złocistego trójkąta z wpisanym weń ruchomym, mrugającym okiem barwy liliowej. Kilkanaście osób w szlafrokach czekało już na nabożeństwo, pogadując półgłosem i szeleszcząc ulotkami reklamowymi, których sterty pokrywały rozstawione w różnych miejscach stoliki i konsolki.

Irek przycupnął z boku, za pnączami sztucznego bluszczu, tchnącego także sztucznym, wilgotnym powiewem. Najpierw porozkoszował się trochę dochodzącymi niej wiadomo skąd dźwiękami harfy, a potem zgarnął kilka prospektów i również zaczął je przeglądać.

„Z Kościołem Uniwersalnym przez tajemnice ludzkiej duszy” – przeczytał w pierwszym folderze, reklamującym dalej wirtualne programy nabożeństw katolickich,! Ewangelicko – Augsburskich i noworeformowanych, mormońskich, koptyjskich, prawosławnych oraz niechrześcijańskich

_ między innymi islamskich obydwu odłamów i judaistycznych; opisującym sposoby ich instalowania w domowych terminalach oraz zachwalającym ceny z promocyjnymi zniżkami dla rekonwalescentów, mogących okazać certyfikat Szpitala Nieustającej Pomocy. Okładkę broszury zdobił wielowymiarowy wizerunek rezydującego w Albuquerque, stan Nowy Meksyk, Arcypatriarchy Kościoła, którego nobliwa powierzchowność, zależnie od kąta spojrzenia, ukazywała się pod postacią popa, rabina, katolickiego księdza i tybetańskiego lamy.

Znalazł także ulotkę zachęcającą do kupna „modułu konfesyjnego”, który zapewnia intymną, domową spowiedź wobec kryteriów moralnych sformułowanych przez dwudziestu czterech światowej sławy filozofówetyków. Moduł oczywiście nakładał pokutę, dawał nawet wypracowaną dzięki żmudnym badaniom możliwość porównania jej z zadośćuczynieniem, jakie zostałoby nakazane przez najsurowszych spowiedników ponurych stuleci – wszystko brzmieniem głosu samego Arcypatriarchy, zaprogramowanego w dwudziestu pięciu językach europejskich do wyboru.

– „A co na to Padre Pioda Pietrelcina?” – poczciwa gospodyni domowa pyta na zdjęciu swojego męża, podstarzałego playboya o łajdackiej gębie, ze wstydem i skruchą spozierającego znad talerza z napoczętym kotletem.

„Tylko Pan na Niebie zna moje sekrety!” – wyznaje zielonowłosa dziewczyna z innej fotografii, wskazując paluszkiem na oddzielny mikrofon i klawiaturę urządzenia.

„Od Twoich narodzin aż do Twej śmierci” – brzmiało następne ogłoszenie. Pod napisem umieszczono dwa zachodzące na siebie obrazki: Uśmiechnięty kapłan w kolorowych szatach, ku radości pary rozpromienionych, młodziutkich

rodziców, podnosi do góry równie szczęśliwego, tłustego bobasa. Obok tenże sam kapłan, inaczej już ubrany i z poważnym wyrazem twarzy, w skupieniu kładzie dłoń na widocznym fragmencie jakiejś mocno politurowanej drewnianej krawędzi, zapewne wieku trumny.

Kilka minut przed siedemnastą ton harfy stał się niepokojący, puls dźwięków szybszy, coraz głośniejszy, wręcz napastliwy, jakby za nic mający naturalną delikatność tego instrumentu. Rozmowy umilkły, rozległo się drążące głęboką ciszę bicie niewidocznego zegara.

Równo z piątym uderzeniem otwarto drzwi. Stanął przed nimi wysoki, chudy ksiądz w powłóczystej sutannie, ciągnącej się po ziemi jak krynolina. Skłonił się uroczyście i wykonał zapraszający gest. Weszli speszonym, człapiącym kapciami tłumkiem.

Kaplica przypominała wnętrze rozłupanego ametystu, grotę o pełnych załamań, półprzeźroczystych ścianach, które w zalegającym tam ciepłym mroku opalizowały lekko fioletem i mocną czerwienią. Światło, niewiadome, naturalnie słoneczne czy sztuczne, załamywało się wysoko i grało złocistym kurzem jak pod wypiętrzonym ku niebu sklepieniem katedry.

Irek razem z innymi wszedł między rzędy amfiteatralnie ustawionych krzeseł.

Ksiądz, podobny do olbrzymiego czarnego przecinka, wyrósł na środku prezbiterium, przed ołtarzem w kształcie ginącego we mgle górskiego szczytu.

– Dziś msza łacińska, przedsoborowa – oznajmił, wznosząc ramiona, i znieruchomiał.

Przestrzeń nagle stężała wokół bladych dłoni, podświetlonych dyskretnie, jak dwa srebrzyste groty uniesionych nad majestatyczną, ciemną sylwetką.

Przejmująca cisza wysubtelniła półkola zastygłych \v oczekiwaniu twarzy.

I raptem zagrzmiały gwałtowne uderzenia bębnów, potężne organowe akordy zwaliły się na głowy spragnionych, betonowy nieboskłon i cztery filary kaplicy rozbłysły żywym ogniem. U stóp księdza wytrysnął gejzer białego światła, spowijający całą postać pulsowaniem iskier, błysków, srebrzystych wstęg, jakby za chwilę miała ulecieć w powietrze.

Z tajemnych miejsc między niebem i ziemią wystrzeliła w górę ściana ludzkich głosów. Zdawało się, że przebije sklepienie.

In Te, Dotnine, speravi: non confudar in aeternum! – śpiewał niewidzialny, może naprawdę nigdy nieistniejący chór, a gwałtowna, pełna rozmachu muzyka potęgowała dostojność hymnu.

– Czad, czad! Ale czad! – pisnęła obok podniecona staruszka, brzęcząc bransoletami na rękach i nogach. – Kumaj, Agucha! Nie wsiąkaj! – szturchała łokciem sąsiadkę, nie za bardzo widać zorientowaną, gdzie jest i co się dzieje.

Tymczasem chór zamilkł, prezbiterium zalała błękitna poświata, rozległy się słowa księdza, dźwięczne, donośne, osadzone na ledwo teraz słyszalnym, lecz niepokojącym keyboardowym rytmie:

– Judica me, Deus, et discerne… et doloso erue me!

Z różnych stron odpowiadały im starannie wypracowane brzmieniowo głosy altarystów, niewidzialnych tak samo jak chorus:

Quia tu es Deus, fortitudo mea… Et introibo ad altare De/… Sicut erat in principio…

Ksiądz składał i rozkładał ręce, wstępował na stopnie ołtarza i sfruwał z nich niczym czarny obłok. Przemieszczał się tak, jakby nogi wcale nie były mu potrzebne; można było odnieść wrażenie, że płynie kilka centymetrów nad mozaiką podłogi.

Irkowi jednak wyraźnie czegoś brakowało w tej doskonałości ruchów, w tym od dawna przecież zapomnianym obrazie liturgii, lśniącego ornatu, rzędów świec. Po chwili już wiedział: „On przecież ani razu nie ukląkł!”

Uczestnicy nabożeństwa nie musieli nic robić. Naokoło ciągle zmieniały się kolory, chóralne pieśni rozbrzmiewały gdzieś nad ich głowami, piękne głosy za nich wypowiadały teksty łacińskich i rodzimych modlitw. Niektórzy z zachwytem przyglądali się coraz to nowym efektom, inni z zamkniętymi oczami podrygiwali do taktu muzyki.

Smuga światła odsłoniła ogromną księgę, spoczywającą na kamiennym pulpicie. Ksiądz pełnym namaszczenia ruchem przewrócił jedną kartę i ogłosił czytanie z Ewangelii świętego Mateusza. Ale to nie on był lektorem Świętej Przypowieści.

Najpierw uroczyście zagrzmiały trąby, a później z wysoka, znad ołtarza, spod samego stropu udającego niebo, rozległ się poważny, budzący respekt głos:

/ przystąpili do Niego faryzeusze i saduceusze, i kusząc, prosili Co, żeby im pokazał znak z nieba.

A On, odpowiadając, rzekł im: Gdy nastanie wieczór, mówicie: Będzie pogoda, bo się niebo czerwieni.

A rano: Dziś będzie niepogoda, bo się niebo czerwieni i jest zachmurzone. Oblicze nieba umiecie rozpoznawać, a znamion czasów nie potraficie?

Ród zły i cudzołożny domaga się znaku, ale znak nie będzie mu dany, chyba tylko znak jonasza. I opuściwszy ich, odszedł.

Po tych słowach zapadła ciemność i cisza, dopiero za czas jakiś wiązka jasności wyłoniła księdza na wąskiej mównicy, podkreślając bladość policzków i rysy, które nagle stały się ostre, podobne do płaskorzeźb na gotyckich sarkofagach.

– Czcigodni i prawi! – przemówił duchowny twardym tonem. – Kiedy Bóg Ojciec w akcie tworzenia wyrzekł owo pamiętne: Fiat!, kiedy z ziemskiego prochu ulepił człowieka i w imię ojcowskiej miłości nadał mu rozum i wolną wolę, nie oznaczało to, iż pozostawia go samemu sobie. Na ogół umieliśmy spożytkować te najcenniejsze Boskie dary. Tysiąclecia rozwoju ludzkości dowodzą, że nasze próby i błędy, nasze kluczenie, jak mówi poeta: między drogami prostymi a manowcami, przybliżało nas coraz bardziej do absolutnej wiedzy o tym, czym jest ów Boski intelekt i czym jest Boskie rozumienie wolności. Każdy wynalazek, każda nowa książka, ale też i każdy niegodny występek, pojedynczy bądź zbiorowy, granice tejże wolności coraz silniej precyzuje i określa. Nie w tym rzecz, aby były one stałe, bo cóż stałego na tym świecie, cóż niezmiennego? Chodzi o to, aby były zawsze jasne i każdemu wiadome. Drodzy i czcigodni! Mimo że tyle mamy powodów do dumy, że wiemy o sobie tak wiele, iż więcej chyba wiedzieć już nie można, to często w chwilach złudnego zwątpienia zdarza nam się porównywać nasze życie do żaglowca dryfującego po oceanie. Rzadko pamiętamy o Bogu, gdy wiatry znoszą nas na spokojne wody, ku cichym, słonecznym zatokom; wtedy zapominamy

nawet o prostym słowie: dziękuję. Inaczej jednak jest, gdy nieubłagany prąd popycha nas ku strefom burz i zdradzieckim skałom!

Ksiądz dramatycznie zawiesił głos, rozległ się złowrogi świst wichru, łopot płótna, przerażający trzask łamanych desek. Powiew prawdziwego, zimnego wiatru smagnął po policzkach i czołach zebranych. Ponury blask powlókł ludzi, sprzęty i samą osobę kaznodziei grubą szarością, jakby warstwą popiołu.

– Wtedy dopiero wznosimy oczy ku niebu i gorączkowo wołamy: Dopomóż! Uratuj! W Tobie nasza nadzieja! A więc: Pokaż znak z nieba, interweniuj, działaj, zrób coś w mojej sprawie! Ale zrób tak, by przy okazji jeszcze udowodnić, że w ogóle jesteś! – Spuścił pełen zażenowania wzrok i zaraz dodał z wyrzutem: – Zupełnie jak owi faryzeusze do Jezusa Chrystusa, o czym w czytaniu dzisiejszym rzecze Ewangelista! Tysiąclecia minęły, a nic, nic się nie zmieniło. Żądamy zatem, aby nagle przyszło wybawienie z zewnątrz, aby jakaś tajemnicza siła zniszczyła powody naszych strapień. Chory chciałby ręki sięgającej z nieba, która cudownie usunie ognisko cierpień i zabliźni rany, dłużnik marzy o piorunie obracającym w perzynę bankowe bazy danych, lokator rozbieranego domu śni o nagłej odmianie losu i zażywaniu spokoju pod zacisznym dachem. Oblicze nieba umiecie rozpoznawać, a znamion czasu nie potraficie? – pyta Jezus. Trudna jest Boska miłość, tak jak każda inna wymaga i cierpliwości, i zrozumienia, i wyrzeczeń. Ale nie szukajcie jej wśród gwiazd, nie patrzcie w niebo – patrzcie w siebie! Choremu potrzebny będzie nie skalpel niebiański, ale odporność i potęga ducha, dłużnikowi nie czarodziejskie wymazanie cyfr, ale w czwórnasób zwiększony wysiłek, nieszczęśliwemu panu domu nie zbawienne sny, ale pomysłowość,

upór, a może i przebiegłość w Boskim dziele budowy nowego gniazda!

Nagle rozstąpiły się chmury i ziemię zalało płynne złoto, pomieszane z radosną, rozkrzyczaną purpurą. Wszystko naokoło zdawało się brodzić w jasności. Była ona wszechobecna, migocącymi konturami otaczała sylwetki ludzi, ściekała ze ścian i sprzętów, kałużami gromadziła się na podłodze, najpierw sięgała po kostki, potem po kolana. Irek odetchnął głęboko zapachem świeżych liści zmoczonych przelotnym deszczem, nieomalże usłyszał dochodzące z daleka ćwierkanie ptaków. Może zresztą słyszał je naprawdę. Ukryte gdzieś, doskonałe urządzenia generujące szczelnie wypełniały dźwiękami każdy decymetr kwadratowy powietrza, przeszywany ponadto ze wszystkich stron falą światłocieni i tęczowymi smugami.

Tymczasem kaznodzieja z tą samą determinacją, ale też i z optymizmem kończył swoją naukę:

– Ileż to Boskich wyobrażeń poznaliśmy do tej pory! Ile dostarczyli ich nam malarze, poeci, myśliciele przebrzmiałych wieków! Bóg – sędzia, Bóg – okrutnik, Bóg – artysta, Bóg – mistyczna tajemnica. Odrzućcie to, z całą mocą powtarzam: odrzućcie! Nie ma żadnej granicy między rzeczą Boską i rzeczą ludzką, to tylko nasza ziemska logika szwankuje, przestaje działać, kiedy wchodzimy w sferę nieskończoności, i podpowiada nam brednie. Wiersze, rysunki, tajemne księgi trzeba zostawić estetom, okultystom, fantastom, których rzekoma ostrość widzenia wszechrzeczy tak naprawdę nazywa się po prostu: schizofrenia.

Czcigodni i prawi! Każdy z was to świątynia Boga Ojca Jedynego. Bóg nie byłby sobą, gdyby nie przemawiał językiem niezrozumiałym. On nie daje znaków na niebie, nie jest

szaradzistą ani konferansjerem zgadujzgaduli, nie potrzebujecie w pogoni za nim zapędzać się do krain, których nie znacie, Wszystkich was uczynił mądrymi i pięknymi, i tacy naprawdę jesteście! Ale żeby to okazać, żeby to wykorzystać, musicie Go w sobie odnaleźć. Szukajcie, szukajcie głęboko, dniem i nocą ciemną szukajcie! Bądźcie zdecydowani i silni, to ważne szczególnie tutaj, dla was, doświadczonych dobrodziejstwem choroby! Dobrodziejstwem, bo może choroba właśnie pozwoli wam dotrzeć do potęg, których istnienia nawet nie przeczuwacie na dnie waszych dusz. Niezmierzona jest bowiem szczodrość Boga Ojca Jedynego! Niech zatem wasze wybory będą jednoznaczne i proste, wola wasza żelazna, postanowienia prężne niczym barki Samsona. Bóg Prawdziwy nie wymaga ani skruchy, ani pokory, ani umartwień. Czy bowiem boskość może być aż tak małostkowa? On chce tylko, żebyście uważnie wsłuchiwali się w jego głos, bo w nim jedynie prawda i droga do szczęścia. On nie daje znaków z nieba, bo cząstkę siebie w was pozostawił, bo objawia się przez wasze istnienie i wasze działanie. To wy jesteście Jego znakiem na Ziemi, którą dla was stworzył i wam oddał. Bądźcie pewni Jego pewnością, mocni Jego energią, wyniośli i dumni Jego wielkością! Idźcie i zwyciężajcie! Miejcie Go w sercu i zawsze pojmujcie dosłownie, bo On nie znosi metafor. Amen.

Organy zagrały kleiście i chrypliwie, ściany znowu zmieniły kolor- od gorzkiej trawiastej zieleni, przez zielenie chromowe, oliwkowe i pruskie, aż do zupełnego wyciemnienia. Po sklepieniu, sczerniałym nagle jak zimowe niebo, zaczęły przewalać się w nienaturalnym tempie konstelacje gwiazd, połączonych złocistymi liniami tak, aby widoczne były obrysy astronomicznych figur.

Wszyscy unieśli głowy i milcząc podziwiali szybujące kształty Wielkiego Wozu, romb Cefeusza, przewróconą siódemkę Andromedy.

Organowe brzmienia sączyły się wolno, matowo, mięsiście, ale też wstępowały na coraz to wyższe tony, znowu przyśpieszając tętno krwi słuchających.

Wreszcie na szczycie spiętrzonych dźwięków, w ciszy po ostatnim akordzie rozległy się zwielokrotnione echem słowa:

Suscipiat Dominus sacrifidum de manibus tu/s ad laudem et gloriam nominis sui, ad utilitatem quoque nostram…

Wśród chórów anielskich, kolorowych dymów, słodkich zapachów, tłoczonych ze wszystkich kątów, ksiądz podniósł kielich i trzymaną dwoma palcami Hostię podobną do wielkiej, złotej monety. Światło padło na nią tak, że odbite promienie spowiły całe wnętrze kaplicy jaskrawą pajęczyną. Po chwili wyrwała się i uleciała w górę, kilkakrotnie powiększając przy tym swą powierzchnię. Stanęła wysoko nad rzędami krzeseł, a następnie, jakby pod wpływem wlepionych w nią kilkudziesięciu par oczu, eksplodowała oślepiającymi racami.

Irek stęknął, zwlókł się ze swego siedzenia i zgięty wpół, nadal stękając oraz pokasłując, zaczął przepychać się do wyjścia.

Przeszedł przez pusty hali, ale nawet ta niewielka odległość przebyta po prawie godzinnym siedzeniu w bezruchu zmęczyła go tak, że dysząc, opadł na najbliższą ławkę w korytarzu.

Akurat była pora kolacji. Krzepko wyglądający chorzy z Oddziału Laryngologii grupkami spacerowali w tę i z powrotem bądź przysiadali na parapetach z szeleszczącymi foremkami w ręku i łapczywie, paluchami zajadali parówki. Musztardowy aromat po brzegi przenika! atmosferę.

„Jaki wygodny ten dzisiejszy świat, jaki przyjemny i sprawnie zorganizowany. Nawet na Królestwo Niebieskie nie trzeba wcale czekać, o nie. Można tam, ot, tak sobie zajrzeć od czasu do czasu, pójść jak do wesołego miasteczka”.

Przypominał sobie odprasowane na sztywno, pachnące mydłem i krochmalem niedziele dzieciństwa. Dni nie do zniesienia. Słońce świeciło inaczej niż zwykle, zmiękczało krajobraz opustoszałego podwórka, wygładzało kontury domów, otaczający świat czyniło oficjalnym i nieswoim. Jeżeli padał deszcz, to był to deszcz uroczysty, cieplejszy niż zwykle, i miał mdły smak. Nie można było normalnie, jak co dzień, wylecieć na dwór, zresztą innych chłopaków rodzice też nie wypuszczali. Odświętne koszule brudziły się o wiele łatwiej, wyszorowane mydłem „7 kwiatów” ręce jakoś dziwnie lgnęły do smoły i świeżej farby, kościołowe spodnie chętniej wkręcały się w łańcuch roweru. Zawiesista, ciężka nuda osiadała nad stołem i parującą wazą niedzielnego rosołu, przysłaniała migocący szaro ekran z Wielką grą, zapędzała do kąta ze starymi zabawkami.

Nie lubił też chodzić do kościoła. Sceptykiem został jeszcze jako przedszkolak, gdy kiedyś z matką uczestniczył w wielkotygodniowym misterium dla dzieci. Zafascynowały go postacie dziewczynek przebranych za aniołki, a szczególnie piękne, trzepocące skrzydła, które miały przypięte na plecach. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zaczną fruwać. Odbiją się, uniosą z łabędzim biciem piór. Czas mijał, a one tylko recytowały, śpiewały cieniutko, ze złożonymi rączkami przebiegały z jednej strony na drugą. Misterium dobiegło końca i nikt nie oderwał się od ziemi, białe stadko zniknęło w mrokach zakrystii. Rozczarowany, spazmował wtedy i wrzeszczał tak, że wszyscy ludzie odwracali głowy, kładli palce na ustach i szeptali: „Ciiiii!” „Nie bój się, nie becz, jeszcze kiedyś sam polecisz, może wyżej, dalej” uspokajała go zła i zdenerwowana matka.

Gdy był starszy, nudziły go niezrozumiałe, łacińskie słowa, nie rozumiał też kazań, głoszonych z wysokiej ambony, na którą ksiądz wstępował, otwierając przedtem małym kluczem ażurowe drzwiczki. Dałby wszystko, żeby tak samo móc się wspiąć po stromych stopniach i spojrzeć z góry. Tymczasem widział obok siebie tylko fałdy plisowanej spódnicy matki, chłonął unoszące się ze wszystkich stron ciemne i jasne smugi woni ruskich perfum i co chwila szeptał: „Mama, a długo jeszcze?” Nie myślał o Bogu; myślał o dużych lodach za dwa czterdzieści, które matka zawsze kupowała po mszy, o żółtej waniliowej kuli, nakładanej pomiędzy dwa kratkowane wafle przyrządem podobnym do śniących się po nocach szczypiec z gabinetu szkolnej dentystki. Zanim jeszcze przebrzmiały różnej chropowatości basy i alty finalnego TeDeum, wyrywał się matce i przebiegłszy kościelny plac, a potem wąską uliczkę, stawał w kolejce pod budką ze spiczastym daszkiem…

Teraz ze wspomnień wyrwał go daleki szmer oklasków, widocznie nabożeństwo dobiegło końca.

Po paru minutach służbowym wyjściem kaplicy wybiegł ksiądz uniwersalista. Opalony i przystojny, już w „cywilnym” stroju, z długą kopertówką pod pachą, lekko, prawie tańcząc, zmierzał do windy. Spostrzegłszy Irka, zatrzymał się i cofnął dwa kroki.

– Widziałem, że wyszedłeś przed końcem. Czemu? – zapytał, brutalnie przecinając wspomnienia.

Irek podniósł zdziwioną twarz.

przeprowadza się specjalne pomiary, uwzględnia miejsce wygłoszenia, przeciętną wieku, przekrój społeczny klientów, hipotetyczną zamożność, nawet warunki pogodowe i przewidywane na ten dzień ciśnienie.

– Wierzysz w to, co mówiłeś z ambony? Co znaczy: „Bóg we mnie”? Czy ten Bóg ma tak samo jak ja dziewięćdziesiąt jeden lat, boli Go każdy kawałek mojego ciała, czy… w końcu razem ze mną zgaśnie? Jeżeli tak, to znaczy, że nie jest nieśmiertelny. Ale jeśli jest nieśmiertelny, to gdzie się On, biedny, podzieje, kiedy mnie wreszcie szlag trafi? Nic z tego nie rozumiem, nic do siebie nie pasuje. Te wasze dogmaty są jak czarne barany trykające się łbami.

Ksiądz uśmiechnął się po raz pierwszy i uniósł ramiona w ostentacyjnym geście protestu.

– Żadnych dogmatów! Nie jesteśmy dogmatykami! To nie jest kwestia wiary, raczej profesjonalizmu. My możemy być nawet niewierzący, wymaga się od nas przede wszystkim umiejętności sugestywnego przekazywania emocji. Nabożeństwo, w którym uczestniczyłeś, jest jedną z dróg prowadzących do „obudzenia Boga”, czyli eliminacji kompleksów, wyzwolenia ukrytych możliwości. Czy to naganne, złe? Właśnie jedynie nasze konsorcjum potrafiło, po dwóch tysiącach lat jałowości, klęsk moralnych, wojen wyznaniowych, zastosować treści religijne oraz Pismo Święte do konkretnego celu, tu, teraz, w realnym, ludzkim świecie, a nie tylko traktować je jako podstawę mętnych wywodów; o bytach metafizycznych, tak zwanym zbawieniu, piekle, niebie i tym podobnych pojęciach, które w zasadzie powinny należeć do etnologii, a nie opisywać subtelności człowieczej duszy. Mam także licencję pastorską, certyfikat A8+ po studium w Kopenhadze, za godzinę będę sprawował nabożeństwo luterańskie. To jakby inny klucz do tych samych drzwi. Marzę też o licencji prawosławnej, może za parę lat… Zarząd bardzo ceni rozszerzanie kwalifikacji. Im większa wszechstronność, tym lepsze możliwości w dotarciu do ludzi, no i, nie ma co ukrywać, nasza satysfakcja, perspektywy, pozycja zawodowa… Wyjaśniłem trochę? Muszę już biec. Zapraszam do nas, jutro organizujemy dzień islamski. Wszystkie msze w szpitalu są gratisowe, a kiedy wyjdziesz, dostaniesz bezpłatny sześciotygodniowy karnet do wybranego kościoła.

Żebujkę i dwóch innych współtowarzyszy zastał skupionych wokół przycumowanego do ściany łóżka Babilona. Grali w szachy.

Zasypiał, słuchając osobliwego dialogu, towarzyszącego szuraniu o szachownicę, umieszczoną na stoliku dla obłożnie chorych, który koledzy przysunęli leżącemu pod brodę.

– No czekam, Babilon – niecierpliwił się Żebujka.

– Uś! – tamten widocznie podjął decyzję.

Qui! – Żebujka potwierdził groźnie.

– Figur dają! – zdziwił się któryś z kibiców.

– Pion to człon.

– Uś!

Qui.

– Matuj go!

– Sił mało…

W końcu ktoś zgarnął figury do pudełka i wszyscy zaczęli układać się na posłaniach.

– Brzuch mi napieprza, nie wiem, co jest. Dobrze było, a teraz co dzień, kurczę mać, rewelacja, coraz gorzej – skarżył się skrzywiony Babilon.

– Ja, jak mnie boli brzuch albo nawet cokolwiek innego, to nic nie biorę, tylko wypijam pomaleńku, łyk po łyczku, szklankę czystego wrzątku, ifinish, spoko, jest OK.

– A ja, jak mnie bolą nogi, to wystarczy, że kapcie zmienię i, kurna, jakby ręką odjął – skwitował głos Żebujki.

Ból Irka nie był jednak ani tak wyrozumiały, ani łaskawy. W środku nocy znowu przypomniał o swoim istnieniu, l znów wszyscy udawali, że śpią, chrapali, puszczali bąki, przewracali się z chrzęstem sienników. Jak zwykle nikt nie przyszedł na dźwięk dzwonka, którego przycisk Irek beznadziejnie miętosił przez dobry kwadrans, czując, że kręgosłup zmienia mu się w rozpalony kostur, zakrzywiony do wewnątrz i rozdzierający trzewia.

Udało mu się wreszcie obudzić Babilona; z nadludzkim wysiłkiem rzucił w niego kubkiem po jogurcie. Babilon, przerażony jękami i charczeniem, o dzwonku nawet nie pomyślał, wsadził sobie dwa palce do ust i, nabrawszy powietrza, zagwizdał tak przeraźliwie, że z sąsiednich łóżek bluznęły wyzwiska, ale w rezultacie po paru minutach na szybie zamajaczyły dwa rogate cienie pielęgniarek.

Kiedy minął szok, wywołany kolejną dawką DFR – B, ustały wymioty i ślinotok, zobaczył siedzącą obok doktor Gudrun. Długo patrzył na błyszczące szafirem i czerwienią sploty warkoczyków, jedyne światło w zalegającym naokoło półmroku, a potem dotknął jej dłoni.

– Pani jest dla mnie dobra – wyszeptał drewnianymi wargami.

– To nie jest najmądrzejsze słowo – odpowiedziała, miękko cofając rękę.


Obudziła go czerwień porażająca, o wiele ostrzejsza; natychmiast wytrąciła ze snu cienkiego jak wodnista zupka. Automatyczne żaluzje, otwierające się i zamykające według własnego uznania, część archaicznego, od dawna rozstrojonego Management Building’s Systemu szpitala, tym razem rozwarły się za wcześnie. Wschodzący, słoneczny kłąb ze zwiniętych płomieni stanął za oknem po drugiej stronie korytarza i ledwie mieścił się w uchylonych drzwiach do sali. Niewiadome, która mogła być godzina czwarta, piąta? Zgrzebał się z łóżka i ruszył prosto w ten ogień. Wszyscy wokół spali, oddychając zdecydowanie i łapczywie, jakby wykonywali ciężką pracę.

Była to jedna z krótkich chwil w ciągu dnia, kiedy w szpitalu nic się nie działo, nikt nie rozmawiał, nie człapał po posadzce, nie skrzypiały wózki i nawet terapeutyczne melodie nie płynęły z ukrytych źródeł.

Tuż za progiem musiał przysłonić oczy. Ognista czerwień pełzała po ścianach, czepiała się sufitu, przykrywała podłogę. Długa perspektywa korytarza, wypełniona grzywami wszystkich pożarów świata, zamknięta odległą, przejrzystą plamą wyjścia na taras, kusiła i ssała. Zobaczył ją jako aleję uformowaną z nieruchomych konarów płomieni i ich odbić zmniejszających się w oddali, prowadzącą do jakiegoś celu, o którym niczego nie wiadomo, poza tym, że istnieje. Przepływały przez nią majaki miast; wieżowce i bloki, ludzie i okna, bury, rozmokły śnieg albo też letnie ulice uśpione w kasztanowym cieniu, rzędy pustych aut ukrytych przed upałem. Twarze nakładały się na twarze, widma pociągów przebiegały w opętańczym tempie, pozostawiając tylko łoskot, uderzenie wiatru na twarzy i pod gardłem krótki skurcz tęsknoty. Za nimi wzlatywały wydęte płachty gazet, Jeff Beck unosił gryf gitary z miną zblazowanego demiurga, krótko błysnęły szkła Lennona, na zamazanych ekranach startowały rakiety o smukłości katedralnych wież, bezradnie migały kolorowe, nikomu już nic niemówiące napisy, rozpływające się wraz ze zbliżaniem do końca korytarza w coraz rzadszą fioletową mgłę. Jakby trąba powietrzna stanęła nad wysypiskiem rozległym po horyzont i wyrzuciła w niebo jego nieprzystającą do żadnego porządku zawartość, przegniłą i cuchnącą materię, która zawsze służyła uczonym mężom do zgłębiania ducha zaginionych cywilizacji. Wschodzący dzień nieoczekiwanie podważył na chwilę zaklętą skorupę czasu i pozwolił ujrzeć jego prawdziwą treść. „Obrazy, wyłącznie obrazy i nic więcej” – powtarzał Irek zawiedziony. Zachciało mu się rozłożyć ramiona, stać się nagle lekkim i bezcielesnym, tak samo pobiec albo poszybować w tę rozżarzoną otchłań.

„Może to rzeczywiście lepiej – móc oświadczyć własnemu losowi: Dziękuję, nie jesteś mi już potrzebny!” zastanawiał się, ponownie czując przypływ senności i pieczenie oczu.


Piętro niżej, tuż przed drzwiami gabinetu Sabina Tubiełły doszedł go wyraźny, kręcący w nosie swąd. Kiedy wszedł do środka, zastał doktora pochylonego nad mosiężnie pobłyskującym samowarem. Tubiełło nadymał policzki i nieporadnie usiłował rozżarzyć węgle w okrągłym, sterczącym kominku, z którego za każdym dmuchnięciem wywalały się kłęby szarego dymu.

Zobaczywszy Irka, uśmiechnął się tylko cierpko i nie przerywał swojego zajęcia. Samowar stał na wolnym kawał

ku stelaża podtrzymującego aparaturę. Jego pękata staroświeckość, jakby żywcem przeniesiona z Wujaszka Wani bądź Wiśniowego sadu Czechowa, osobliwie prezentowała się w sąsiedztwie trzech niewygaszonych ekranów, centralnej klawiatury, szeregów zielonych i żółtych diod kontrolnych.

– No i co pan tak patrzy, panie Ireneuszu? Co pan patrzy? – doktor zamknął pokrywkę, odwrócił się do lustra i zaczął sobie coś wyciskać spod nosa. – Czy ja już nie mam prawa choć do krzty melancholii? Śmieszy pana i dziwi, tak? – naciągał skórę nad górną wargą, przyglądał się temu miejscu, zbliżając prawe oko do lustrzanej toni, i zrzędził: – Ach, ten mój skincleaner, fuszer przebrzydły, na dodatek kokiet, moja żona go nienawidzi. Żebym ja tak uzdrawiał chorych, jak on mi czyści skórę!

Irek czekał cierpliwie. Kiedy Tubiełło wygadał się, wytrzepał, obmył ręce na sucho przez włożenie ich do pojemnika z antyseptycznym nawiewem, znalazł swoją niebieską kulkę i uspokajał się, podrzucając ją w dłoni, wtedy oznajmił mu, że przemyślał sprawę, że przystaje na overleading i jest do dyspozycji.

– Tylko logika przeze mnie przemawia – dodał. – Nic więcej. Żadnych sentymentów. Rachunek nie pozostawiał wątpliwości.

Tubiełło spojrzał na niego bystro.

– A… może pan się herbaty ze mną napije? Na pewno nie zaszkodzi, zaręczam jako lekarz. Niech pan sobie wyobrazi, że węgli drzewnych nigdzie nie mogłem dostać. Dopiero w sportowym sklepie dla kobiet, pojmuje pan? W sportowym!

Otworzył szafkę, zaczął wystawiać filiżanki, dzwonić łyżeczkami. W pewnej chwili odepchnął naczynia na bok

i podbiegł do Irka. Ujął go za ramiona, przybliżył policzki pokryte srebrnoróżowym pudrem i wyszeptał z naciskiem:

– Nawet pan nie wie, ile pan dobrego dla siebie zrobił. Za pomocą tych kilku zdań przeszedł pan ze stanu płynnego w określoność i pewność. Tak, to bez wątpienia były najważniejsze zdania w pańskim długim życiu. Nareszcie jest pan człowiekiem z właściwościami. Czas nie zadrwi już z pana, bo uzyskał pan rzecz pozornie niewyobrażalną i nadludzką, a jednak, jak widać, zupełnie ludzką – władzę nad przeznaczeniem. Jakie to jednak piękne, dawać ludziom ład wynikający ze skończoności – westchnął rozmarzony. – Proszę mi wybaczyć, w ważnych chwilach tęsknię do wielkich słów – zmitygował się zaraz.

Samowar zasyczał i wypuścił obłoczek pary. Po gabinecie zaczął się rozchodzić cierpki, gorzkawy aromat, przynoszący złudzenie domowego spokoju. Zupełnie taki, jak kiedyś u Kosha w akademiku. Kosh – małomówny, kościsty, długowłosy, studiujący po nocach tłumaczoną z angielskiego Jadżurwedę, brahmany i upaniszady, zamieniał parzenie herbaty w zawiły rytuał, wymagający wielu wtajemniczeń. Dolewaniem i odlewaniem wrzątku, mieszaniem zawartości kilku czajniczków przykrytych czystymi szmatkami, przestrzeganiem co do sekundy czasów nagrzewania i naciągania wyczarowywał z zeschniętych listków pospolitego madrasu, sprzedawanego w szeleszczących, krzywo zlepionych torebkach, niezwykły napój, którego każdy łyk smakował jak haust górskiego powietrza. Piło się go, paląc carmeny, przy sitarze Ravi Shankara zawodzącym z magnetofonu ZK140, zwyczajem epoki – w kucki, na rozłożonych materacach zasłanych akademikowymi kocami. Był gęsty, smolisty, drętwiały od niego dziąsła i język, ale dawał jasność w głowie, poczucie pewności siebie, mądrym ogniem doświadczał całe ciało.

Tubiełło rozlał herbatę. Pociągali milcząc, Irkowi trzęsły się ręce, lecz jednocześnie gdzieś na dnie rósł dziwny spokój, nawet wrażenie przyjemności przebywania w tym wnętrzu, chłodnym, białym, jakby ulepionym ze świeżego śniegu. Doktor gniótł swoją kulkę, odbijając ją co jakiś czas od posadzki, i trwał zasępiony, zasłuchany w monotonny szum klimatyzacji oraz ciche odgłosy włączonych urządzeń. Nagle ocknął się jak ukłuty szpilką, zrobił kilka gimnastycznych ruchów rękami i podsunął Irkowi mały czytnik głosu.

– Musimy załatwić papierki. Niestety. Ja będę pytał, pan niech odpowiada.

Zaczął od dokładnego sprawdzenia numeru modemu, potem padły pytania o życiorys, zawód i przebieg zawodowej kariery, rodzinę, choroby. Irek odpowiadał sucho i rzetelnie, rubryki na ekranie wypełniały się równymi szeregami wyrazów. Niekiedy urządzenie przerywało, migało na czerwono, łączyło się z jakimiś bazami danych, z Urzędem Miejskim, ze sztabem wojskowym, z funduszem emerytalnym, weryfikowało informacje, wprowadzało poprawki. Trwało to długo, było męczące.

Tubiełło zapytał o sytuację mieszkaniową.

– Do początku sierpnia mam czas – odburknął, zrezygnowany.

– Czyli relokacja? A dokąd?

Doktor otworzył mapę okolic i, słuchając wyjaśnień, pomarańczowym kursorem wskazał VIII Rejon Socjalny. Zaraz też wyświetlił obraz – długie na kilometr, rozciągnięte prawie po daleką linię lasu rzędy kontenerów, piach, droga z betonowych płyt przez środek, gromadki dzieci. Wszędzie

pojazdy, poupychane, gdzie się da, sklep, obok duża prowizoryczna budowla, chyba namiot, oznaczony świetlistym trójkątem z mrugającym okiem – znakiem Kościoła Uniwersalnego.

– Kaplityny, w stronę Mokin. Tam się teraz wszystkich przenosi. Podobno Rejon IX, w Sząbruku, jest o wiele lepszy, mniejszy, nad jeziorem. Tyle, że przekręty się dzieją i byle kto, ot tak sobie, miejsca nie załatwi – mówiąc to, spojrzał na Irka ze zgorszeniem i smutno pokiwał głową: – Co wyście zrobili temu światu, co wyście zrobili…

Irek nerwowo podrapał się po karku i poprawił kołnierz szlafroka.

– To nie ja! Ja nic nie robiłem!

– Te bloki, co składają się jak domki z kart i zamieniają spokojnie śpiących ludzi w przejechane pomidory, to właśnie wasze dziedzictwo, najwyraźniejszy obraz waszego dorobku.

– Chciałbym wszystko załatwić i iść sobie, panie doktorze. Co ja mam wspólnego z blokami? Stały już, kiedy dzieciakiem byłem, niezależnie od mojej woli. Boleć mnie znowu zaczyna – skłamał, teatralnie chwytając się za bok.

Tubiełło ciągle podrzucał kulkę, tym razem rozważniej i wolniej, co widać pomagało w koncentracji oraz formułowaniu myśli.

– Może pan sam do niczego się nie przyczynił, ale na pewno gorąco pan wyznawał spóźnione mody, które dotarły do nas po parunastu latach. No, no, niech pan sobie przypomni: wyzwolona miłość, różne zabawy transcendencją, kontestowanie jako forma istnienia albo też marzenie o życiu wolnego artysty przemierzającego słoneczną Amerykę, jak w balladach Dona McLeana. Dobrze mówię? We wszystko to się wgryzłem, przestudiowałem, przetrawiłem. Zawsze i wszędzie stosuję zasadę nowoczesnej medycyny: zanim podejmiesz jakiekolwiek zabiegi na chorym, musisz zejść do praprzyczyn, jeśli trzeba, nawet do genów, do kodu. A więc podobał się panu hardrock, podobali się młodzi ludzie o smukłych sylwetkach, obcisłe ubrania bez milimetra luzu między skórą a sztywną materią, dziewczyny o długich, puszystych włosach, mówiące cicho, melodyjnie i poważnie, podnoszące skupione spojrzenia zza drucianych okularów. Rozczulały pana powłóczyste gitarowe solówki, na przykład ta z Sińce l’ve Been Loving You Led Zeppelin, i czerwcowe wieczory, z ich zapachem mokrej zieleni, mgiełką nad ulicami po krótkim, szalonym deszczu. Uwierzył pan w siłę własnej młodości, ba, żyjąc w PRLu, w wolność pan uwierzył! Co tam dla was komunizm, przysłonięty luzactwem studenckich klubów, zasłodzony poezją śpiewaną! Wszyscy zaraziliście się młodością, byliście pewni, że tak już będzie zawsze, że dobry Bóg zawiesi dla was prawa biologii, tak jak bezwzględnie stosował je wobec waszych rodziców, dziadków. Oni przecież tacy niezgrabni, tacy beznadziejnie dosłowni, marnie ubrani, tacy nieporadni w zmaganiu z własnym przeznaczeniem. Rozmawiać umieliście tylko ze sobą, tamci to były żałosne figury, snujące się gdzieś w tle, ślepe, otępiałe, warte jedynie upchnięcia w zagraconym magazynie czasu przeszłego. Ale lata mijały i najtrzeźwiejsi z was zaczęli jednak dostrzegać, że ten kraj, błotnoburaczany ugór, nad którym nawet księżyc wygląda, jakby go zęby bolały, nigdy nie będzie, oględnie rzecz ujmując, wymarzoną oazą dla waszej młodości wszechogarniającej i wiecznej. Ci, co mogli, wyjechali, Co się stało z naszą klasą?, nie? Zarabiali pierwsze marki albo dolary, urządzali socjalne mieszkania, pisali, że „tu, w West Berlinie, takie te sklepy kolorowe”, odbijali sobie polskie kompleksy, kupując stosy czarnych płyt w tekturowych okładkach, codziennie rano, zaglądając do lustra, po cichu pielęgnowali dumę z odmiany losu. Mniej obrotna większość oczywiście została na miejscu i nawet jeśli potem wpadli w podziemie i konspirę, to ta niezwykła, znana do tej pory z powieści i filmów, sytuacja dodawała tylko skrzydeł ich chorobie. I tak nagle, niespodziewanie dla was samych, wylądowaliście w normalnych czasach. Zdurniali, siwiejący, rozmemłani i leniwi, zupełnie nieprzygotowani do prostych kolei życia – wysiłku, nieuchronnej śmierci najbliższych, kalkulowania i odmierzania, powolnego upływu godzin. Nadal się wam wydawało, że ktoś powinien coś wam dawać, bo przecież dzielenie się z drugim człowiekiem to cnota młodości, że przyjaciele, że gromada, że ucieczka w metafizykę albo w tradycję; wzdychanie nad ludową rzeźbą, „muzyka ziemi” to remedium na ból istnienia. Tymczasem nawet my, teraz, w Szpitalu Nieustającej Pomocy, przy tak niezwykłym postępie medycyny naszych czasów, tego bólu nie potrafimy uśmierzyć.

Wypowiadając te słowa, Tubiełło zapalał się jak zwykle, od tonu zwykłej rozmowy stopniowo przechodził do nuty patetycznej i głosu tak twardego, jakby przemawiał przed liczną publicznością, a nie tylko samotnym Irkiem, skulonym po drugiej stronie stołu. Kiedy mówił, wiercił się na siedzeniu, przechylał, podnosił i znowu siadał, wreszcie trwale przybrał pozycję stojącą, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

Irek mamrotał tylko:

– Ale co ja? Goja z tym?… Jaki tu związek z blokami? Niczego nie rozumiem… Nie, nie, to raczej pan doktor niczego nie rozumie. Komuna bloki stawiała, każdy się cieszył, jak mieszkanie dostawał… Niech pan spojrzy na mnie, czy ja wyglądam na takiego, któremu jeszcze się chce dyskutować o pokoleniach i o historii? Nic panu nie powiem, chciałbym do łóżka, może gorączkę mam.

– Właśnie, „każdy się cieszył”! Te domy to materialna forma waszego życia, która rozpada się, zabijając i raniąc. Musimy na to patrzeć, musimy za nią płacić. Nie wiązać ich z wami? Nie ma wymowniejszego symbolu. Świat idzie naprzód, a ten kraj z waszej przyczyny przemienia się w jeden wielki obóz przejściowy dla uciekinierów. Tyle złych rzeczy wam zawdzięczam, nawet zakląć sobie nie mogę, bo przekleństwa zrównaliście z innymi słowami i znaczą tyle, co „dom”, „szafa”, „drzewo”…Jestem kompletnie aseksualny, nigdy nie czułem żadnych fizycznych podniet – tu potoczył pełnym niesmaku wzrokiem po dolnych partiach własnej powierzchowności – bo odczarowaliście tajemnice ciała. Z oczu patrzących w mroku, z żarliwości dotyku, z harmonii westchnień oddania, szału i uwielbienia zrobiliście papkę nudną jak codzienna gazeta. I popełniliście coś jeszcze gorszego. Potworne urzeczywistnienie tego, co w was naprawdę siedziało – to wasze dzieci, materialne obrazy waszych dusz, odbite jak w zwierciadle czarnoksiężnika. Małe, wystrzyżone łby brzęczące kolczykami albo łby jak kubły, łby jak brukowce, mordy jak placki, wielkie dupy w nieforemnych majtach do kolan, obnoszone po świecie na szczeciniastych, pałąkowatych łydkach. Odruchy zamiast myślenia, szczekanie zamiast języka, bluzgi zamiast metafor, „wrzeszcz, kop, lutuj w ryj” – prosta recepta na egzystencjalne subtelności. A potem szpitale psychiatryczne pękały w szwach od nadmiaru starców: blokersów, tagerów, hiphopowców, skinów i zaczadziałych lewaków; „siary” na korytarzach, podpalanie sobie łóżek w nocy, zabójstwa w ubikacjach! Tego nigdzie na świecie nie było, ten kraj nawiedziła prawdziwa epidemia katatonii hiperkinetycznej i depresji maniakalnych, z którą my musimy walczyć. My! Dzięki wam! – ironicznie wydął wargi. – Niech pan pomyśli, ilu lekarzy, jakie środki! Mogliby robić pożyteczne rzeczy, na przykład rozwijać teorię powiększania objętości mózgu albo efektywnej przemiany materii, albo choćby zwalczać wiotczenie skóry pod oczami, a tu trzeba oprzątać milion siedemset tysięcy zgrzybiałych wariatów!

Perorował coraz szybciej i głośniej, tak że Irek nie chwytał już sensu, aż nagle, ku jego cichemu zdumieniu, przerwał jak piorunem rażony, na minutę skamieniał, siorbnął łyk wystygłej już herbaty i otarł czoło. Chwycił znowu kulkę; miętosząc ją w dłoni, sprawiał przez moment wrażenie zupełnie bezmyślnego.

– Dojrzewa we mnie wielka potrzeba ekspresji – wyznał po chwili z przepraszającym uśmiechem. – Moja praca wymaga genialnych syntez, rozstrzygania wielu dylematów. Kto, jak nie pan, lepiej to pojmie, panie Ireneuszu? Przecież ja pragnę zastąpić waszą dyktaturę młodości dyktaturą piękna, czy to nie jasne? Dużo czasu zajmują mi rozważania o pięknie, o jego powtórnych narodzinach, których być może kiedyś będę świadkiem.

Ponieważ upał za oknem robił się coraz bardziej nieznośny, doktor wydał komendę obniżenia temperatury w pomieszczeniu i wrócili do właściwej rozmowy.

– Trzeba wszystko ostatecznie załatwić, wszystko zakończyć tak, aby poczuł się pan w nic nieuwikłany, całkowicie spokojny i wyciszony – przekonywał. – Zatem jak pan zamierza uregulować sprawy przyszłości?

– Przyszłości?

– No… przyszłości i wieczności. Czy dokument jakiś pan sporządzał? Testament po prostu, rozumie pan, w biurze notarialnym?

– Po co? wzruszył ramionami.

– Najpierw może proszę zadecydować o majątku ruchomym. Za mieszkanie i tak otrzyma pan sumę kompensacyjną, mamy specjalny fundusz z europejskiej puli na te cele. Za meble i całe wyposażenie płacimy zryczałtowane stawki, wcale nie najgorsze. O, niech pan popatrzy.

Tubiełło, tym razem z miną skoncentrowanego, rzetelnego pracownika administracji, przewinął przed oczami Irka kilka kolumn cyfr. Wydostał też z podajnika w blacie biurka teksty dokumentów, które obydwaj zaraz zaczęli podpisywać.

– Pieniądze natychmiast przekażemy na pańskie konto. Musi pan tylko zostawić dyspozycję o przeznaczeniu masy spadkowej. Tak łatwiej. Może pan komuś zrobić przyjemność, jeśli pan zechce.

Irek wyrecytował nowozelandzki adres Oluchy.

– Proszę przelać na drugi dzień po…

– Teraz następna rzecz – po chwili niepewnej ciszy metalicznie zabrzmiał głos Tubiełły. – Niektórzy przykładają do niej wielką wagę, i słusznie, bo trzeba przykładać… Chodzi mi o pogrzeb.

Wypowiadając ten ostatni wyraz, zrobił pauzę i spojrzał na Irka przenikliwie, jakby chciał sprawdzić, jakie wywołał wrażenie. Przeźroczyste rysy pacjenta nie ułożyły się jednak w żaden grymas, nie oddały żadnego uczucia: ani płaczliwej trwogi, ani pogodzenia z losem maskowanego sztuczną powagą.

Ciągnął zatem dalej:

– Tu o wszystkim decyduje pan, a nie przerażona rodzina z jęzorami na wierzchu i kuzynkiem – mądralą na czele. Bardzo proszę wybierać, serwis mamy naprawdę wszechstronny, możliwy jest każdy obrządek, jakiego pan sobie zażyczy.

– Uniwersaliści, tak?

– No, tak… Mamy podpisaną umowę, choć niekoniecznie, wcale niekoniecznie oni… Ale gdy, przykładowo, siada pan na krześle, to ważne jest dla pana, co myślał ten, który je zrobił? W Boga pan przecież wierzy, nie w pośrednika.

– A pan doktor… W co wierzy?

– Ja? – obruszył się Tubiełło. – W siebie wierzę.

– Zastanowię się nad wszystkim, później powiem.

– Dobrze, dobrze… Dużo czasu przed nami, nie dzisiaj, to jutro, nie jutro, to za tydzień. Musi pan także rozważyć miejsce spoczynku. To ważne. Tutaj możliwości mamy naprawdę nieograniczone, działamy w międzynarodowej sieci – chce pan na Père – Lachaise, proszę bardzo, albo może na Rossie wileńskiej czy w West Palm Beach z widokiem na ocean? Nawet na Wyspie Wielkanocnej! Nie ma problemu. Można także u nas, w rodzinnym mieście, w Czerwonym bądź Błękitnym Kręgu Wieczności, z gwarancją zachowania inskrypcji nagrobnej przez trzysta lub pięćset lat. Można również zamówić rozpylenie prochów, np. nad Himalajami, Morzem Karaibskim albo lodami Arktyki, co kilka lat organizujemy takie wyprawy, w zależności od tego, ilu chętnych się zbierze. Co za wspaniałe krajobrazy! Oczywista rzecz, proponuję kremację, to bardzo wygodne, dysponujemy znakomitym piecem plazmowym. Kwadrans – i ciało staje się twardą, równą, piankową cegiełką, odporną na temperaturę, niezniszczalną, znakomitą do przechowywania w każdych warunkach.

Irek nie liczył już podpisów, które składał bądź wprost na ekranie, bądź też na podsuwanych mu różnokolorowych wydrukach deklaracji, promes, zobowiązań.

– Mam wielką prośbę do pana doktora – zagadnął nieśmiało, oddając plik papierów.

– Słucham?

– Żeby przed przejściem na O-L zawiózł mnie pan do domu. Choć na godzinę. A jeśli można, na parę godzin…

W obwiedzionych srebrną kreską oczach Tubiełły zabłysł ognik zainteresowania. Kilka razy rzucił kulkę, odbił ją o ścianę wysoko, nad aparaturą, zręcznie chwytając raz jedną, raz drugą ręką.

– Hm… Nie powinienem, to narusza procedurę. Ale nie odmawia się, trudno odmówić… Jutro po obchodzie. Proszę pamiętać.

Tego dnia Irek nie myślał już więcej o sobie. Nie myślał też i w nocy. Doktor Gudrun profilaktycznie wstrzyknęła mu wieczorem mniejszą dawkę DFR – B. Spał spokojnie, po raz pierwszy bez ataku bólu. Obawy, lęki, majaki przeszłości dały za wygraną wobec sytuacji określonej i jasnej. Czegóż się tu bać, skoro wszystko już wiadome?

Szczerze tylko współczuł Babilonowi.

Zastał go rano pod półprzeźroczystym namiotem nasuniętym na łóżko tak, że wystająca z jednej strony głowa wyglądała jak zakrętka monstrualnej tuby pasty do zębów. Żebujka pochylał się nad nim i wsączał między rozchylone wargi pomarańczowy płyn ze szklanki z dzióbkiem. Obok buczała i terkotała aparatura na kółkach, niewiadomego

przeznaczenia. Dwa pęki kolorowych kabli ginęły pod namiotem.

– Zajebać się dam, kurczę mać! – wykrztusił Babilon głosem wściekłym i przerażonym. – Znowu nie wyjdę, znowu nic się nie zgadza. Cały jestem poszpilkowany, pookręcany drutami. Tak mam leżeć bez ruchu, kurczę mać, dwadzieścia cztery godziny. Tubiełło powiedział, że nawet jak mi się zachce, mam robić pod siebie!

Akurat w drzwiach stanął doktor Tubiełło, otoczony wianuszkiem pielęgniarek towarzyszących mu w obchodzie. Usłyszawszy swoje nazwisko, zrobił kilka kroków naprzód i z miną niby to zaskoczonego, niby to bezradnie rozkładając ramiona, ku konsternacji wszystkich donośnie i dźwięcznie zadeklamował:


Nie mma Tubiełły, wyszedł i nie wrócił,

Nie mma Tubiełły, w pianę się obrócił!


Zaraz też przybrał dramatyczny wyraz twarzy i zastygł na środku sali, między łóżkiem Żebujki a niechodzącego ze słuchawkami na uszach.

Kiedy pielęgniarki ochłonęły, a chorzy przestali wymieniać się zdumionymi spojrzeniami, sięgnął do kieszeni i z tajemniczym, obiecującym nie wiadomo jaką niespodziankę uśmiechem, zaczął wszystkim rozdawać wizytówki.

– O żesz! Ale to mi schiza! – pisnęła jedna z dziewcząt, odczytując bladofloletowy kartonik.

– Naprawdę ci się udało? Długo musiałeś czekać?… I na dodatek jeszcze drugie imię! Jak to brzmi, jak brzmi! „Wszechwłoga”! Od lat marzę o czymś właśnie takim. Nie mam wprost słów… – z przejęciem wyrażała swój podziw inna, dojrzała już pani o wystrzyżonym w kształcie liścia klonu rudym jeżyku, porastającym lewe ciemię całkowicie zdepilowanej i zabarwionej zielonkawo czaszki.

Irek podniósł do oczu swoją wizytówkę.

„Dr Sabin Wojbor Wszechwłoga – dolorog” – brzmiała jej treść.

Po skończonym obchodzie doktor ostatni wychodził w sali. Na progu cofnął się w pół kroku, odwrócił i z kamienną twarzą, jeśli już cokolwiek przypominającą, to chyba tylko maskę ofiarnicy z Aischylosowej tragedii, jeszcze raz wyrecytował:


Nie mma Tubiełły, wyszedł i nie wrócił,

Nie mma Tubiełły, w pianę się obrócił,

I ty, człeczeńku, wyjdziesz i nie wrócisz,

Z piany powstałeś, w pianę się obrócisz.


Triumfująco powiódł wzrokiem po łóżkach, zatrzymał go na Irku, którym zresztą wcale nie interesował się w czasie obchodu.

– Panie Ireneuszu, za maleńki kwadrans porywam pana! obwieścił.

– Co jest, kurczę mać? Jak to jest? – jęczał potem Babilon spod namiotu. – Ty wychodzisz? Na serio?

– Wychodzę na serio – potwierdzał Irek z przekonaniem. – Jeszcze, widać, ktoś zostawił mi trochę czasu, jeszcze nie to przyszło, co przyjdzie. A już myślałem…

I widzisz, i widzisz… Wypis mi już prawie wpuścili do danych, już łachy miałem na dole odbierać…

Żebujka, patrząc spod okna to na jednego, to na drugiego, zarechotał między kląśnięciami gumy:

– No jo! Jeden jadł, drugi spadł. Nie miekaj, Babilon, po manele zawsze ktoś się zgłosi.


Wszechwłoga przyszedł nie po kwadransie, lecz po dobrej godzinie, zapisał w modemie Irka zezwolenie na wydanie ubrania i kazał najpierw zjechać do szatni, a później zejść do garażu.

Znowu trzeba było zanurzyć się we wnętrznościach Szpitala Nieustającej Pomocy, pokonywać jego przepastne labirynty, błąkać w plątaninie wind, w zawiłościach komunikacyjnych ciągów, klatek schodowych, półpięter i poziomów, jak dzika tkanka obrastających skołowanego człowieka. Wszędzie dudniła muzyka, skrzypiały wózki, łomotały jakieś naczynia, setki ludzi wędrowały w różne strony.

Docierał do sektorów, z których miał jechać dalej; okazywało się, że nie zawsze aktualne są litery ich oznaczenia i odpowiedniej windy należy szukać zupełnie gdzie indziej, że niekiedy zmieniono także przeznaczenie poszczególnych poziomów i, co prawda, jakiś pasaż albo hali jest koloru żółtego, ale de facto znajduje się w obszarze na przykład brunatnym. Gdzieniegdzie zamalowywano jedną barwę inną, nowa farba odpryskiwała, pozostawiając na murze liszajowatą narośl nieokreślonego koloru, i wtedy w ogóle nie było wiadomo, jaka to część szpitala. Gubił się zatem i odnajdywał, pytał o drogę poważnie kroczących lekarzy oraz okręconych szlafrokami pacjentów mijanych oddziałów, pałętających się bezczynnie od ściany do ściany.

Zapomniał jednak o chorobie i zmęczeniu, podążał naprzód z raźną miną, jakby rzeczywiście „na zawsze” wracał do świata. Pofolgował wyobraźni i zobaczył siebie jako

rześkiego sześćdziesięciolatka, który po udanym zabiegu wychodzi ze szpitala; czekają go jasne dni wypoczynku, powrotu do sił, może deptak w Busku albo Polanicy, chłód domu zdrojowego, parkowe koncerty wśród klombów i srebrzystych iglaków. Wizja była tak prawdziwa, że ogarek serca zakołatał przez chwilę trzy razy szybciej.

Znalazł się przed szatnią, na środku pustego korytarza, zamkniętego z jednej strony sześcioma automatami do wydawania odzieży, o czym informowały tabliczki, przedstawiające pociesznego ludzika w piżamie, pochylonego nad walizką. Bezskutecznie jednak wkładał końcówkę swojego modemu do każdego po kolei gniazdka. Wszystkie musiały być zepsute. Dopiero później zauważył obok zakratowane okienko z kartką: „Pukaj – czekaj”. Zapukał posłusznie, ale za nierówno uciętym kawałkiem dykty, zastawiającym kratę od drugiej strony, nie było żadnej reakcji.

Dziwne głosy usłyszał natomiast zza drzwi umieszczonych naprzeciw. Ozdabiał je napis: „Pralnia. Wejście zapasowe”, i rysunek człowieczka w piżamie, przyglądającego się balii otoczonej obłokiem mydlin. Zaciekawiony, zajrzał do środka.

Teraz już rozróżniał śpiewaną melodię i powtarzane słowa. To ksiądz Edwin sprawował swoją ofiarę.

W kącie, za rzędami maszyn do prania, na paletach, chroniących przed zamoczeniem nóg, klęczało kilka kobiet. Ksiądz wznosił akurat kielich przed ołtarzem urządzonym na stole do sortowania bielizny; stały tam dwie zapalone świece, a pomiędzy nimi poczerniały ze starości obrazek w blaszanej ramce. Modlitwie towarzyszyło buczenie zdezelowanych agregatów i wisząca w powietrzu para, przesycona detergentami.

– Niech sze zmiłuje nad nami wszystkimi Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty! – usłyszał z daleka stłumioną prośbę.

Zamknął drzwi cichutko, nie chcąc rozpraszać niczyjej uwagi.

Szatniarz, który przydreptał w końcu, żując jeszcze spóźnione śniadanie, wskazał mu windę prowadzącą do podziemnego garażu.

Wszechwłoga już tam czekał i zaraz wsiedli do czerwonego bertone doktora.

Irek nie lubił jeździć autami najnowszych generacji, czuł się w nich jak w kaftanie bezpieczeństwa. Fotel miękko, lecz zdecydowanie unieruchomił jego kręgosłup i lędźwie, a na głowie zamknął się hełm z intercomem.

– Niech pan patrzy, to drogi samochód, ale z osobowością – odezwał się Wszechwłoga. – Procesory reagują wyłącznie na dźwięki wydawane przez mój aparat głosowy, nikt inny go nie poprowadzi. O, proszę!

Gwizdnął krótko i gwałtownie, jak sędzia piłki siatkowej.

Silnik natychmiast dał znać o sobie ledwo wyczuwalnym drżeniem.

Cmoknął lewą stroną wyszminkowanych błękitnie ust- zapaliły się lewe kierunkowskazy, cmoknął prawą- prawe. Na podwójne pociągnięcie nosem włączały się wycieraczki szyb, urządzenie rzadko już spotykane, temperatura wewnątrz regulowana była kaszlem, światła, ustawienie foteli, pokładowy terminal, zapach panujący wewnątrzświstami, strzykaniem przez zęby, pomrukami o różnej kadencji, tonacji i natężeniu. Zrobienie „pyk” językiem o górne dziąsło – to był klakson, dwa razy „pyk” – otwieranie dachu, trzy razy „pyk” – napęd na tylną oś. Wszystko to Wszechwłoga z powagą demonstrował potulnie słuchającemu Irkowi.

– Znakomicie obliczone, nie może być ani jednej nutki więcej, ani jednego fałszywego tonu. Włosi są bezkonkurencyjni! Uwielbiam Włochów, to brzoskwiniowy puszek na torcie ludzkości, a my… zakalec, co trzeszczy w zębach. Na początku miałem pewne kłopoty, każdy sygnał musiałem wielokrotnie ćwiczyć.

Wóz bezszelestnie ruszył do góry, ku bramie wyjazdowej, klucząc w półmroku między zaparkowanymi pojazdami, pokonując kolejne kondygnacje, o których informowały wielkie rzymskie cyfry.

– Zna pan moje przywiązanie do tradycji, panie Ireneuszu. Nie wyobraża pan sobie, że do zatrzymywania mógłbym użyć innego dźwięku. Prrrrrr! – wrzasnął tak przeraźliwie, że gdyby nie fotel, Irek wyleciałby w powietrze ze strachu.

Bertone zarył w miejscu, szorując przednim zderzakiem o pochyły beton.

Wyjechali na światło dzienne. Burgundzka czerwień samochodu zaczęła blednąc, przechodząc w kolor starego złota, aby kolejno nabrać barwy zielonego groszku.

– Tylko trójfazowy lakier- zauważył Wszechwłoga. – Prawdę mówiąc, nie bardzo przypadają mi do gustu te ekstrawagancje. Jeżeli wóz zmienia kolor osiem razy na godzinę, to już przesada.

– A… nazwisko? ośmielił się Irek.

– Ach… Dziwi pana? Tak jak samowar w moim gabinecie? To jest znowu problem odmiennych punktów widzenia na sprawę wolności. Wy walczyliście z konwenansem, z formą, chcieliście ją modyfikować, przykrawać do własnych potrzeb, naginać, rozszerzać, zmieniać – jeśli nie koktajlami Mołotowa, to chociaż kpiną albo prowokowaniem. Stąd anarchizm, rewolucje seksualne, techno i Liebesparaden. Musie ist der Schlussel, ja? Stąd Marcuse, Lyotard, wszyscy ci postrzeleni utopiści. Żyliście w głupiej psychozie form, to była wasza sól w oku i szaleństwo, dawaliście się jeszcze na dodatek podpuszczać temu staremu hucpiarzowi Gombrowiczowi. My potrafimy zużyte formy po prostu odstawiać do rupieciarni i w ich miejsce tworzymy nowe. Nikt z niczym nie musi walczyć, każdy robi to bez nerwów, według upodobania, na swój własny użytek.

Bertone skręcił w aleję Armii Krajowej, nabierając nieco szybkości, wydłużył się i przywarł do asfaltu, ale rzeka stłoczonych aut nie sprzyjała normalnej jeździe. Posuwali się skokami, raz przyśpieszając, raz zwalniając. Gdy przejechali pod wiaduktem zlikwidowanej linii kolejowej, Irek przypatrywał się nowej dzielnicy, zbudowanej na łąkach za koszarami szkoły oficerskiej.

Nie lubił nowych osiedli. Teraz, po szpitalnej monotonii, trudno było mu się przyzwyczaić do samego widoku pełnych gorączkowego ruchu ulic. Nawet zasłonił na chwilę oczy, żeby uniknąć kręćka w głowie. Cały ten obraz widziany przez okno samochodu drgał, podnosił się i opadał, migał kolorami. Elewacje niewysokich domów zmieniały barwę co kilka minut, we wnętrzu narożnego sklepu, mimo upału i jaskrawego słońca, przewalały się kaskady tęczowych świateł. Sztuczne krzewy przy placyku z nieczynną fontanną również nie mogły postać sobie spokojnie – nieustannie odtwarzały procesy życiowe roślin. Na nagich gałęziach pojawiały się pączki, potem w oszałamiającym tempie coraz większe zielone liście, potem kwiaty, wreszcie barwy jesieni, czerwie

nie, brązy, potem więdnięcie, znów gołe wiechcie i znów wszystko od początku. Cztery pory roku w dziesięć minut.

Irek bał się takich miejsc, z doświadczenia wiedział, że bardzo łatwo można było tu zabłądzić. Przedtem, kiedy jeszcze urządzał sobie długie spacery, często już po paru minutach nie poznawał przecznicy, w którą skręcił, nie umiał odnaleźć przystanku autobusowego, sklepu, z którego właśnie wyszedł i tylko zdążył się odwrócić. Ściany, dachy, framugi, nawet najmodniejsze ubrania przechodniów wciąż zmieniały zabarwienie, jedne wolniej, drugie szybciej, układając niepowtarzalne kompozycje, tworząc z tego, co prawdziwe i dosłowne, oraz tego, co ulotne, nieuchwytne, trwające ułamki sekund, jakąś niepojętą całość, wartość wyższą, której nigdy nie zrozumie zbłąkany pielgrzym minionego czasu.

Za skrzyżowaniem z Warszawską wjechali w Obrońców Tobruku. Po obu stronach szerokiej ulicy ciągnęły się opustoszałe kwartały wpół zrujnowanych bloków, w głębokiej ciszy i w beznadziejnym uporze trwających jeszcze pod naprawdę pustynnym słońcem i rozprażonym niebem. Obowiązywał zakaz zatrzymywania, dawne drogi dojazdowe zagrodzone były żelaznymi słupkami. Całe osiedle obwiedzione parkanem z białoczerwonych policyjnych taśm, porozrywanych gdzieniegdzie i zwisających smętnie. Billboardy ustawione co kilkaset metrów pokazywały ruchomy obraz spadającej lawiny betonowych złomów ze sterczącym, powykręcanym zbrojeniem oraz ostrzegawczy napis: „Betonowa śmierć! Wstęp wzbroniony!”

Niektóre budynki były jeszcze całe, pod dachem, choć z niebezpiecznie wybrzuszonymi ścianami, pochylone i zapadnięte w środkowej części. Z innych domów powypadały pojedyncze płyty i leżały naokoło, obrośnięte trawą; te wyglądały z daleka jak rozprute plastry miodu. Tu i tam bloki zamieniły się w zupełne rumowiska, jakby po uderzeniach bomb. Dachy i stropy osiadły na sobie, niekiedy tylko strzelała w górę samotna szczytowa ściana z resztkami rozpaczliwie uczepionych na drutach betonowych elementów. Pawilon handlowy „Samba”, stojący kiedyś najbliżej głównej ulicy, zawalił się w taki sposób, że pozostał po nim niemal regularny czworobok równo ułożonych płyt, przypominający z daleka opuszczony, zarośnięty perzem magazyn materiałów budowlanych. Nigdzie nie było też okien, czasem tylko wystawały na zewnątrz zgniłe kawałki ram, przez puste dziury prześwitywało szare od upału niebo. Park szkieletów.

Łopuchy, gąszcze chwastów były wszędzie. Wciskały się w szczeliny popękanego asfaltu, atakowały szaloną zielonością puste podjazdy dla samochodów, bezludne podwórza, gdzie grały w słońcu dywany rozbitego szkła, buszowały po rozwalonych śmietnikach i hałdach betonowego gruzu.

Martwota tego miejsca miała jednak charakter pozorny. Irek wiele razy czytał o grupkach zbuntowanej młodzieży, o bezdomnych, czyli tzw. outsach ciągnących tutaj po zmroku i kontynuujących przyjemności dnia w piwnicach. Jeśli dobrze się przyjrzeć, można było dostrzec ścieżki wydeptane między ruinami, kolorowe szmaty w kilku oknach, kupy śmieci, opakowań po jedzeniu, nawet dziecięcy wózek przy porośniętych ostami schodach. Gdy kiedyś przejeżdżał tędy nocą albo ciemnym, zimowym popołudniem, widywał mdłe światełka migocące w różnych częściach tego czarnego kretowiska.

Pokonali jeszcze kilka skrzyżowań, z trudem minęli zapchane zjazdy do hipermarketów i wydostali się na trochę

swobodniejszą ulicę, która kiedyś była wylotową arterią, a teraz prowadziła tylko w stronę relokowanych, peryferyjnych dzielnic.

Bertone wtoczył się wreszcie na znajomy parking i zatrzymał przy trzepaku. Wszechwłoga wypuścił Irka, zapowiedział, że wróci po niego wieczorem.

Ustawione w pięciokąt bloki na pierwszy rzut oka wyglądały zupełnie zwyczajnie, jak przed chorobą, przed szpitalem. Zdziwiła go jednak cisza, szczególny bezruch, zdający się przylegać do wypalonych słońcem trawników, oblepiać ściany o barwie żużlu.

Wszystkie okna naokoło były pozamykane, pozbawione firanek i żaluzji, straszyły połyskliwą czernią szyb. Jak sześćdziesiąt lat temu, gdy puste lokale czekały na zasiedlenie przez szczęśliwców, którzy dostali przydział.

Nikt nie biegał po piaszczystym podwórku, o mury nie dudniły głuche uderzenia piłki, nie odbijał się wrzask dzieciaków i zgrzytanie przedpotopowej huśtawki. Przed śmietnikiem wyrosła potężna góra papierów, szmat, połamanych mebli, nad chodnikowymi płytami drgały fale gorącego powietrza.

Idąc do swojej klatki, spotkał Natalkę Dobkowską. Wyprowadzała psa, jak gdyby nigdy nic. Znał ją od pół wieku, pamiętał jako dziewczynkę, bawiącą się z jego córką w sklep przy starej budce telefonicznej, długonogą licealistkę, wiecznie spóźnioną na autobus, poważną osobę z wózkiem na sobotnich spacerach w towarzystwie męża, który potem wyjechał do RPA i przeprowadzał rozwód za pośrednictwem Internetu.

– O, już pan jest? – ucieszyła się. – Mówili, że to takie poważne, a tu kilka dni i zdrowy!

– Martwo wskazał na opustoszałe domy.

– Wynoszą się wcześniej. Im wcześniej, tym łatwiej wykołować jakieś porządniejsze miejsce. Jacewicz załapał się podobno na domek w cieniu, Komoniewscy, ci młodzi, spod jedenastki, byli tu wczoraj i mówili, że mają aż dwa kontenery. Matłokowa poszła do brata pod Toruń, a Rafalscy wyjechali do Niemiec.

– A ty?

– Pojutrze wnuk mnie przewozi. Pan też Kaplityny dostał?

– Też, też… Ale przecież cały miesiąc do tego sierpnia. Przesadzacie chyba.

– Niektórzy jeszcze mieszkają, widziałam parę okien oświetlonych, chociaż nocami w całej dzielnicy ciemno i cicho jak pod wodą. Strach. Nie zapalają już latarń. Koziejko mówił, że niedługo prąd i gaz będą wyłączać. Tam dalej, na Hanowskiego, koło poczty, podobno wszystko już odcięte. To dobrze, że pan też do Kaplityn, ktoś znajomy będzie blisko, bo córka jest w Brąswałdzie, w V Rejonie, z Nagórek tam przenosili. Spotkamy się, będę przychodziła do pana pogadać.

– Na pewno tak.

Powoli wspinał się na czwarte piętro. Idąc, często przystawał przy uchylonych okienkach i dyszał ze zmęczenia. Dziwne echo towarzyszyło jego ciężkim krokom, nigdy przedtem nie słyszał tu takiego. Dźwięki inaczej rozchodzą się tam, gdzie nie ma ludzi. Obejmują władzę nad przestrzenią, mnożą się, groźnie dudnią w uszach.

Mijając kolejne drzwi, czuł, że za lakierowaną powierzchnią kryją się tylko terytoria pustki, surowe wnętrza prostopadłościanów, odarte z dekoracji koryta rzeki czasu, betonowe ramy ludzkich losów.

Z ciekawości nacisnął klamkę pod piątką, u Guzdańców. Było otwarte, jak zresztą pewnie wszędzie. Zabrali wszystko, nawet panele podłogowe i kafelki z łazienki, nawet muszlę, krany, zamki, parapety, nie mówiąc o kuchence i wyrwanym ze ściany klimatyzatorze. Głupia nadzieja zawsze każe wygnańcom unosić ze sobą rekwizyty zwykłego życia.

Własne mieszkanie przywitało go żarem. Wiekowa lodówka wyła na najwyższych obrotach, zmieszany z kurzem słoneczny blask raził oczy, świeczka, tkwiąca od niepamiętnych lat w glinianym lichtarzu, zgięła się wpół jak zwichnięta łodyga. Otworzył okna, zaciągnął zasłony, wylał do ubikacji spleśniałą herbatę. Wersalka była rozbebeszona, kołdra na podłodze, obok rozsypane lekarstwa. Pozbierał to wszystko, poukładał i opadł na krzesło spocony, dygocący od wysiłku. Ogarnął go jednak spokój, poczucie ładu, spełnienia, jakie się ma po powrocie z podróży. Wyobraził sobie, że właśnie przyjechał z daleka, a dom, jak kiedyś, otwiera ramiona, aby go nakarmić, dać mu strugi wody dla odprężenia utrudzonego ciała, chłód świeżej pościeli i dobry sen.

Domy starych ludzi są zgliszczami ich minionych światów. Trwają tam na posterunku resztki otoczenia: zużyte przedmioty, brzydkie meble, sfilcowane ubrania, do niczego już nieprzydatne drobiazgi.

U Irka też nic się nie zmieniło od końca ubiegłego wieku, oprócz kilku urządzeń niezbędnych do normalnego bytowania. Rozklejone, zwichrowane regały i szafy stały wciąż na tych samych miejscach, miał wrażenie, że nie dadzą się oderwać od muru, w który wrosły ze starości. Kanapa i dywan straciły barwę i desenie, trudno było je odróżnić od podłogi, kiedyś błyszczącej, teraz podobnej do wypłowiałe

go ręcznika. Książki, najczęściej marne wydania z lat osiemdziesiątych, zlewały się w pożółkłą masę z kurzu i papieru, wypełniającą rozeschnięte półki anonimową treścią, bo nie można już było odcyfrować większości tytułów na grzbietach. Cztery tomy encyklopedii napęczniały i uległy odkształceniu do tego stopnia, że żadnego z nich na pewno nie udałoby się wyciągnąć z szeregu.

Taki sam pozostał również pokój Oluchy, nie z sentymentu, ale z braku potrzeby zmian. Od czasu, kiedy po maturze wyjechała na studia do Łodzi, poznała Kevina, swojego pierwszego męża, i zamieszkała na antypodach, służył mu najpierw jako miejsce do popołudniowych drzemek, a później jako samotna sypialnia. W szafie segmentu „Junior”, kiedyś z jasnego drewna, dziś wyglądem i konsystencją przypominającego zbutwiały korek, nadal wisiały krótkie czarne sukienki sprzed pół wieku, piętrzyły się sterty zapomnianych bluzek, zwinięte kłęby legginsów z lycry. Szuflady wypełniały stare zeszyty, pocztówki, skamieniałe szminki, niepiszące długopisy. Nie zaglądał tam, miał wstręt do szperania w cudzej prywatności. Tylko raz przypadkowo znalazł napoczętą paczkę suchych jak pieprz, pozbawionych zapachu papierosów, schowaną w jednej z par tych niezgrabnych, modnych wtedy butów na platformach, o które tak wykłócała się z matką. Co tydzień czyścił także z kurzu zepsutą od dawna miniwieżę, pudełka z nieużywanymi już nigdzie płytami kompaktowymi, pluszowego psa i przyczepione do obroży plastikowe serce.

Przypomniał sobie o Olce.

W dużym pokoju rozsiadł się przed terminalem, ale po chwili przerwał wprowadzanie adresu i wybiegł do łazienki.

Wolałby, tak jak bohater opowiadania Wojaczka, nie ujrzeć w lustrze nikogo. To, co zobaczył, przypominało gotowanego kurczaka.

Ciężko westchnął nad sobą.

Na głowie resztki kłaków jak strzępy siwej wełny, zdeformowane rysy, których układ dyktowało zwiotczenie mięśni, a nie obraz duszy. Blada skóra, pełna fałd i plam, wyglądająca, jakby zaraz miała odejść od ciała. Chude, wykrzywione ręce, naprawdę podobne do ptasich łap, tors o muskulaturze wypróżnionego worka.

Zaczął się gorączkowo myć, golić, czesać, nacierać kremami i wodą kolońską. Wygrzebał czystą koszulę, włożył krótkie spodnie. Dopiero wówczas ponownie połączył się z Auckland.

Przez ekran przebiegły znaki stref, mignęło złociste logo operatora półkuli południowej, następnie zielone Australii i Oceanii, sinoczarne Nowej Zelandii.

– Ach, tatuś, nareszcie! Tyle razy wchodziłam, a ty zawsze byłeś niedostępny. Widzisz, jaka tu u nas ulewa? Jesień.

Olucha przetarła zaspane oczy i uchyliła się, aby odsłonić okno. O mokre szyby tłukły smagane wiatrem gałęzie, których cienie migotały w poświacie ogrodowej latarni.

– Już teraz w porządku, można się łączyć. Tylko, wiesz, wyjeżdżam odpocząć trochę, do sanatorium, na Litwę, więc nie szukaj mojego modemu. Ja będę wchodził do ciebie stamtąd.

– Tutaj też wszystko dobrze. Naprawdę, nie martw się o mnie. Miałam tylko kłopoty z tym kościołem, mówiłam ci. Skracali spotkania, taniec był monotonny, nie rozwijał, nie otwierał wyższych kręgów świadomości. W ogóle robili wrą

żenię, że uciekają od transcendencji. „Po co mi to?” – powiedziałam i kiedy podnieśli wpisowe, dałam sobie siana. Ale ostatnio odkryłam coś, w czym od razu się odnalazłam, jestem naprawdę bardzo szczęśliwa. Nosi nazwę Stowarzyszenie Energii Ducha Świętego. Posłuchaj: Duch Święty to energetyczna postać Najwyższego, źródło Boskiej mocy – wywodziła głosem przepojonym prawdziwą fascynacją. – Tchnąć Ducha Świętego zawsze oznaczało: uaktywnić, popchnąć ku życiu. Bez niego nie byłby możliwy akt stworzenia, on nadaje siłę rozwojowi biologicznemu, ruchowi planet, dzięki niemu płynie czas. Nam wszystkim, ludziom, powinno zależeć, aby ten potencjał pozostał nienaruszony, bo kiedy zaniknie, zginie i Ziemia, i zwierzęta, i rośliny, i my. Niestety, fakty z ostatnich stu – dwustu lat wyraźnie wskazują, że zaczyna się wyczerpywać. Kataklizmy, wojny, wielkie epidemie – kiedyś AIDS, ebola, teraz choroby psychiczne… Cała struktura świata ulega powolnemu rozregulowaniu. Oczywiście, nie wszystko stracone, można przeciwdziałać zagładzie, na przykład reprodukować energię Ducha Świętego na własne potrzeby, po to, żeby jak najmniej czerpać z głównego źródła i pozostawić ją Najwyższemu na inne cele. My, w naszej wspólnocie, robimy to, jeżdżąc na rowerach. Tak, nie śmiej się! Kręcąc pedałami. One działają podobnie jak buddyjskie modlitewne młynki. Trzeba tylko, rzecz oczywista, mieć odpowiednie przygotowanie duchowe, przeczytać książkę naszego Nieocenionego Ojca Raula z Montego Bay, poznawać siebie, posiąść zdolność wchodzenia w drugą sferę wewnętrzną. Sześć razy w tygodniu godzinna jazda rano i wieczorem, rytmiczne modlitwy ułożone przez Nieocenionego Ojca. Jakie to wspaniałe! Pomyśl sobie, że każdego dnia na całej planecie ponad szesnaście tysięcy naszych braci i sióstr pedałuje, by uratować ludzkość!

– To świetnie, córuś. Jeździj sobie, pedałuj, odpoczywaj. To samo zdrowie przecież.

– Bardzo mi teraz dobrze, nie masz się o co martwić. Jass na początku kręcił nosem. Trzeba było sprowadzić z Jamajki specjalny rower, uświęcony dłonią Nieocenionego Ojca. Ostatni raz jeździłam pięćdziesiąt lat temu, musiał trochę ze mną poćwiczyć na podwórku. Zupełnie tak samo, jak ty mnie kiedyś uczyłeś, z kijem od szczotki wetkniętym za siodełko, pamiętasz?

– Darłaś się wniebogłosy, gdy puszczałem ten kij. Chcesz zobaczyć to miejsce?

Wyjął z terminalu sensor obrazu, który po staremu nazywał kamerą, i wystawił za okno.

– Poznaję, poznaję… Nic się nie zmieniło. Tylko czemu takie puchy? Kiedyś tyle dzieciaków skakało po tej uliczce, samochód zawsze ktoś naprawiał…

– Wiesz… Teraz samochody trzyma się gdzie indziej. Ludzie wyjechali albo siedzą w domu, bo praży straszliwie, trzydzieści cztery stopnie.

– No właśnie, zazdroszczę. Cały jesteś zalany słońcem. Wyglądasz, jakbyś świecił. Wyszczuplałeś – bardzo dobrze. Nareszcie pewnie zmądrzałeś i jesz tylko to, czego twój organizm naprawdę potrzebuje.

Mówiła także o Lou i Bernardzie, o wnukach i o lewych rękach Jassa, który niedawno spalił instalację w garderobie, a wczoraj wylał na podjazd całe wiadro utwardzalnej farby.

Nie potrafił już się skupić, udawał tylko, że słucha – marszczył brwi, kiwał głową. Patrzył na siwe włosy swojej córki, których nie wiadomo dlaczego nie malowała, na zmarszczki i lekko przygarbione plecy. Od Tubiełły – Wszechwłogi nabrał widocznie skłonności do metafor, bo pomyślał, że kaprysem przeznaczenia oboje brną już przez tę samą pustynię; on na końcu drogi, u wiadomego kresu, ona na początku, nie wiedząc jeszcze, że wchodzi w rozpalony piach. Chciał więc powiedzieć coś mądrego, a jeśli nie, to chociaż czułego, nawet pretensjonalnego, żeby zapamiętała. Jednak wszystkie słowa wyschły, zmatowiały, ukryły się i pozostawiły go w zupełnej bezradności.

Olucha sama zakończyła rozmowę: – Patrzę na ocean i tak jak prosiłeś, myślę o tobie. Codziennie zresztą jeździmy rowerami po plaży. Zastanawiałam się, co dla mnie znaczy „ocean”? To taki wyświechtany symbol. Zauważyłam wielką pewność siebie fal bijących o brzeg. Nie ma się czego bać, jeżeli jedna goni drugą z taką determinacją i trwa to przez całą wieczność.

Ekran zgasł, taryfikator wydrukował należność. Nie zwracając uwagi na cyfry, ziewnął i ruszył w stronę wersalki.

Nic nie przerywało nadzwyczajnej ciszy, jak wata szklana wypychającej ogołocone piętra. Żaden głos nie docierał też zza otwartych okien, może tylko z oddali ledwo słyszalny szum miasta.

Czuł senność, rozkosznie przymierzał się do własnego kształtu, odciśniętego w materacu. Mrużył oczy, bo sprzęty, wyblakłe tapety i podłogę pokrywały płaty gorącego

światła.

Nagle dostrzegł silny blask ze szpary między dwiema klepkami parkietu, blisko, tuż przy ławie, gdzie stała doniczka ze sztucznym hiacyntem. Przekręcił się na bok, żeby sięgnąć ręką, podważył paznokciem z jednej, z drugiej strony.

Wyciągnął paproch kurzu, kawałek nitki i mały perłowy guzik.

„Jak to możliwe? Tyle pastowań, szorowania, sprzątania!” O śmierci Mirki wolałby nie pamiętać. Z tym niczego się nie porówna. Było to dawno, jakby w innym życiu. Miał wtedy pięćdziesiąt dziewięć lat, przyjaciół, zdrowie i poczucie siły. Wieczorami toczyły się telefoniczne burze mózgów: łapanie znajomości, wyszukiwanie lepszych lekarzy, kłótnie co do lekarstw i zabiegów. Minivanem Roberta Chodania wozili ją także do znachora, daleko, do Dobrynki koło Horodła. Agniecha sprowadziła nawet jakieś zioła o łamiącej język nazwie z salezjańskiego centrum misyjnego pod Buenos Aires. Potem, gdy nadchodził koniec, wszyscy, Guga, Gośka, Waldek Biały i Czarny, Ewa – Konewa biegali na zmianę do złowrogiego poniemieckiego szpitala w lesie za miastem, żeby nie była sama.

Rzadko przywoływał obraz Mirki. Rozpamiętywanie przeszłości kojarzyło mu się z bezużyteczną, niegodną realisty egzaltacją. Ile to przecież lat! Ściany na pewno nie pamiętały już jej obecności, drzwi, przez które przechodziła, zapomniały obrysu bioder, parciejące dywany – dotyku stóp.

Poznali się w akademiku, w kuchni, gdzie stawiał wodę na herbatę i odgrzewał konserwy. Pociesznie tupiąc, wbiegała po swój czajnik, a właściwie blaszany dzbanek do gotowania kawy zbożówki, z czerwoną pokrywką na zawiasku i wywiniętym dziobkiem, taki jakie można było kupić tylko w GSach. Była duża, czarnowłosa, o wielkich, cygańskich oczach i zanadto rumianych policzkach, w gruncie rzeczy nieładna. Studiowała geografię, pochodziła z Izbicy Kujawskiej. Traktował ją jak znajomą, zwyczajnie, bez pomieszanej z onieśmieleniem ekscytacji czy podwyższonej gotowości hormonów. Ich pociągi przyjeżdżały z przeciwnych stron, ale często, po świętach lub przerwach semestralnych, spotykali się na dworcu i wracali razem taksówką, za którą zawsze skrupulatnie płaciła swoją połowę. Mówiła mało, niewyraźnie, właściwie bąkała tylko pod nosem szybkie, urywane zdania.

Miał wtedy dziewczynę z tej samej co i on grupy na trzecim roku prawa. Przemieszkiwał trochę w swoim pokoju, trochę u Iwony w domu studenckim obok, przy Mickiewicza, dokąd przedostawał się po rynnie bądź na czworakach pod okienkiem portierki. Mirkę jednak widywał prawie codziennie. Pożyczali sobie cukier i papierosy, czasem jedno lub drugie jakąś stówę w godzinie potrzeby. Często wpadał też do niej z braku czegoś innego do roboty. Rozmowa była wyłącznie jego monologiem, kwitowanym tylko skinięciami głowy i kilkoma pojedynczymi wyrazami.

Poza godzinami zajęć w ogóle nie wychodziła z akademika. Podczas gdy współlokatorki śmigały po imprezach albo przepadały na długie tygodnie z powodu nowej love story, ona siedziała zawsze u siebie. Można ją było spotkać najwyżej w stołówce albo na drodze do Instytutu, podniszczonego pałacyku przy bocznej, zawsze pustej uliczce Fredry.

Zastanawiał się, co robi całymi dniami. Nigdy, przychodząc niespodziewanie, nie zauważył atrybutów kujoństwa – otwartych książek, kartek i notatników wypełnionych przejrzystym, okrągłym pismem. Nigdy nie grało radio, nie było też porozrzucanych ciuchów, szurniętych byle gdzie cieni do powiek, szminek i pędzelków od makijażu, niedopitej szklanki, nadgryzionej bułki. Pokój lśnił, pachniał mydłem, pastą do podłogi i tylko jedyny ślad – zagłębienie w kocu, wysiedziane miejsce na łóżku najbliżej drzwi, zaświadczało, że w ogóle mieszka tam jakaś żywa istota.

Po szóstym semestrze dwukrotnie oblał egzaminy z prawa zobowiązaniowego i spadkowego, stracił akademik, musiał powtarzać rok. Ojciec wpadł w szał, tupał, ryczał, wyzywał od pasożytów, żądał, aby przeniósł się do szkoły pedagogicznej w rodzinnym mieście.

– Jeśli nie możesz być kimś, to bądź, cholera, byle kim! Abyś tylko był! – wykrzykiwał wściekle, aż chłopcy kopiący piłkę na podwórku zadzierali głowy.

Irek postanowił wówczas w ogóle zrezygnować ze studiów i został konwojentem w wagonie pocztowym.

Na początku był szczęśliwy. Wyobrażał sobie, że oto Janusz, Afro, Radiowóz i inni wysiadują teraz na zajęciach, przysypiając, słuchają suchej gadaniny wykładów albo jak osaczeni krążą po dusznych korytarzykach wydziałowego gmachu, zwanego „Harmonijką” z powodu modernistycznej architektury z lat trzydziestych, a on tu pędzi przez Polskę, przez lasy październikowe, złote i nie musi pisać prac zaliczeniowych, nie zna, co strach przed kolokwium z postępowania cywilnego, oraz ma dokładnie gdzieś prostackie złośliwości docenta Pacuły. Rozdziela za to listy, układa sterty paczek, chwytając hausty cierpkiego powietrza, wyrzuca przesyłki prosto w wilgotny mrok zapadłych stacyjek, gdzie pociąg stoi najwyżej minutę. Dziś może być we Wrocławiu, jutro w Szczecinie i na dodatek płacą mu za to jakieś tam pieniądze, a wolność tętni stukotem szyn i wyciem wiatru na żelaznych mostach!

Pomiędzy nim a Iwoną zaczęło się jednak coś psuć. Jeszcze w czasie wakacji uciekli stopem nad morze, na dzikie wydmy za Pod dębiem. Jeszcze wczesną jesienią był u niej w Toruniu i po krótkiej, rozbrajająco tkliwej nocy wyjechał z radosnym obrazem świata, poczuciem sensu i pewności

każdego kroku. Pisał powściągliwe listy, skrzętnie ukrywając tęsknotę. Ale ona odpowiadała na nie coraz rzadziej, tłumaczyła się pracą magisterską, promotorem – wariatem, terminami oddawania rozdziałów. Kiedy wieczorami dzwonił z dalekich stacji, z cuchnących lizolem noclegowni służbowych bądź zapchanych ludźmi publicznych rozmównic – nigdy jej nie było albo nie mogła akurat podejść. Wysłał kartkę, że przyjedzie w piątek w połowie grudnia, podał godzinę. Już z alejki, ukośnie przecinającej park od placu Rapackiego, widział przez siąpiący, mokry śnieg, że w oknie pokoju dwieście dwa się nie świeci. Drzwi zastał zamknięte. Krążył naokoło akademika i wracał co pół godziny, stając oko w oko z ciemną szybą, zza której majaczył naklejony od środka znajomy plakat Lotu nad kukułczym gniazdem. Odruchowo pukał, wsłuchiwał się w milczenie za szklaną taflą pokrytą wypukłym wzorkiem i odchodził. Wreszcie, za trzecim czy czwartym razem zdecydował, że więcej tam nie przyjdzie. Choć wielokrotnie jeszcze przyszło mu bywać w okolicy, Iwony już nigdy nie spotkał.

Nie miał wtedy ochoty na wizytę u niedawnych kumpli i pół zimowej nocy, do najbliższego pociągu o trzeciej nad ranem, przesiedział u Mirki. Drobnymi łyczkami popijali smolistą herbatę „Chinar” i wermut, który przywiózł dla Iwony, palili na przemian jej caro i jego extra mocne. Z dołu, z klubu „Nawojka” dudniły basy Electric Light Orchestra. Powiedziała mu ni stąd, ni zowąd, że zawsze bardzo go lubiła, bo jest poważny, porządnie ostrzyżony i ma normalne, zwężane spodnie, a także, w odróżnieniu od swoich kolegów, nie wrzeszczy po pijanemu na schodach, nie demoluje umywalni ani nie uruchamia gaśnic pianowych.

Odtąd przyjeżdżał już tylko do niej. Zostawał na noc, jeśli okoliczności sprzyjały, to znaczy żadna ze współmieszkanek nie nocowała akurat w pokoju. Seks z Mirką był zwięzły i zdawkowy, tak jak jej sposób mówienia. Krótkie spięcie ciał, parę nieporęcznych ruchów na wąskim, skrzypiącym materacu. Jej twarz początkowo nabrzmiewała przerażeniem, nawet odrazą, które po kilku miesiącach związku przeszły w obojętność, jaka towarzyszy każdej pospolitej życiowej czynności.

Prawdziwa rozkosz nadchodziła dopiero później, gdy zdołali już wyplątać się z własnych nóg i rąk, gdy obsychał pot i można było spokojnie przywrzeć do siebie w szorstkim cieple pościeli, przesiąkniętej wonią pralni chemicznej.

Potrafili przez dwa dni nie wychodzić z łóżka. Przytuleni, wręcz roztapiający się w gorącej gładkości nagich ciał, wędrowali przez słodkie sny – półdrzemki, budząc się co jakiś czas i opowiadając szeptem do ucha niestworzone historie.

Wtedy Mirka na krótko traciła swoją małomówność. Poznawał jej świat, cały jakby wyścielony futrem, okryty półmrokiem, zaludniony postaciami puchatymi i miękkimi, które chciała dostrzegać w każdym człowieku. Zwykłe rzeczy miały tam dziwaczne nazwy, piosenki poprzekręcane słowa, imiona i nazwiska przestawione litery. Kapcie to były „tupki”, sweter „pinżaczek”, cukierki „kapaki”, szklanki „konfutele”, a on sam „Iraszek”. Denerwowało go to i jednocześnie powodowało niespodziewane przypływy czułości.

Daleko, za ścianami, wegetowała akademikowa codzienność. Głosy na korytarzu, trzaskanie drzwiami, chlapanie wodą we wspólnych umywalniach. Gardłowe barytony z ostrej imprezy piętro wyżej skandowały: Szable w dłoń, lance w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!, ktoś inny usiłował to

zagłuszyć puszczanym w kółko Livin’ Next Door to Alice zespołu Smokie. Zapewne też kartkowano gdzieś odbity na denaturacie nowy numer „Zapisu”, z tranzystorowego radia „Jowita” chrypiał „Głos Ameryki”, długowłosi brodacze, flegmatycznie strząsający popiół do puszki po konserwie turystycznej, dyskutowali o ostatnim pogromie Latającego Uniwersytetu, zatrzymaniu Barańczaka w Poznaniu i kolejnym pobiciu Michnika przez esbecję.

Oni natomiast przeciągali się błogo, ziewali, mruczeli do siebie i zasypiali na kilkanaście minut. Nie miał pojęcia, skąd brała się w nim tak wielka potrzeba snu, nie wyobrażał sobie, że potrafi przespać większą część doby. Kiedyś, pomiędzy jednym snem i drugim, powiedziała mu o chłopaku ze Szkoły Wojsk Pancernych w Poznaniu, którego już czwarty list wyrzuciła do zsypu.

Co parę godzin jedno bądź drugie wstawało, żeby zrobić herbaty albo zalać w żółtych kubkach prawdziwą, brazylijską kawę z pewexu. Kiedy czuli głód, w dzień, w środku nocy czy nad ranem, Mirka wyciągała zza okna torbę ze słoikami i szła odgrzewać domowe żeberka, schabowe, kawałki kurczaka. Jedli w łóżku, czasem popijali kwaśnym egri burgundi, palili papierosy i znowu drzemali, upajając się dotykiem, łagodnym ocieraniem skóry, lgnięciem aksamitu do aksamitu.

Kiedyś przyjechał wczesną wiosną, pod koniec marca. Niebo było czarne, walił śnieg z deszczem. Następnego dnia jednak obudziło ich natrętne słońce i gorąco. Wyskoczył spod kołdry, podbiegł do okna. Uchylił firankę, jaskrawe promienie zatańczyły na szafie, na wieszaku z ręcznikami, na brudnych szklankach. W rynnach szumiało, kamienice po drugiej stronie ulicy iskrzyły się całym bogactwem pokręconych ozdób z początku wieku, w dole dzieciaki biegały bez czapek, mokre chodniki wyglądały jak złociste lustra. Zawołał do Mirki, że nareszcie wiosna, że ciepło, że natychmiast muszą na długi spacer, na bazie do lasu, bo ptaki śpiewają i żyć się chce jak nigdy.

Загрузка...