– Zasłoń mi zaraz to gówno – usłyszał z łóżka.

Potem szybko zaczęła biec naprzód taśma dorosłego życia. Ślub, magisterka Mirki, stan wojenny, szary śnieg i szare twarze, kolejki, kartki, mieszkanie w bloku, które ojciec, mobilizując całe swoje zawodowe i partyjne układy, wychodził im i wymęczył u kolegów z PRONu. On sam porzucił wagon pocztowy, skończył kurs dla księgowych, obrabiał ćwiartki etatów w Związku Hodowców Owiec oraz innych tego rodzaju instytucjach. Kiedy upadł komunizm, nie uczestniczył w rozdaniu kart, nie załapał się na prywatną firmę, biznes czy chociaż posadkę w administracji. Pracował tak jak przedtem, upajał się nowym, pochłaniał gazety, podziwiał bogactwo hipermarketów, spłacał raty za japoński telewizor, odtwarzacz CD i amplituner, za pierwszy samochód. Wysłuchiwał zrzędzenia ojca, truchtającego co rano do kiosku po najnowszy numer „Trybuny”, do ostatnich swych chwil wieszczącego rychłe nadejście najgorszej odmiany faszyzmu z prałatem Jankowskim jako fuhrerem i wypatrującego symptomów klęski głodu oraz kolonizowania kraju przez Jankesów.

Tymczasem Mirka żyła coraz bardziej niechętnie i lękliwie. Sama dla siebie była zaczarowanym kręgiem, w którym przestawały obowiązywać prawa grawitacji. Pogłębiało się to wraz z dorośleniem i coraz większą samodzielnością Oluchy. Nie lubiła światła, unikała rozmów. Kiedy znajomi gdzieś ich zapraszali, polskim zwyczajem przymuszali do przyjścia, dzwonili dla przypomnienia, dreptała zbiedzona po mieszkaniu, aby w końcu wykrztusić, żeby szedł bez niej, żeby coś wymyślił, że następnym razem na pewno… Po wyjeździe Olki czas spędzała przed telewizorem, najczęściej zgaszonym, albo w kuchni. Przemykała się tam bezszelestnie, błyskając szkłami okularów, i znikała na całe godziny. Mieszkali pod jednym dachem, ale obok siebie, mijali się, nic nie mówiąc. Gdy zagadywał ją przy obiedzie, pytał o zdanie, chciał o czymś opowiadać albo miał wątpliwości i rozterki do rozstrzygnięcia, słyszał w odpowiedzi jedynie łagodne: „Jedz, jedz…” Gotowała wspaniale, wyniosła to z domu, gdzie dziedzina ta odgrywała decydującą rolę w kształtowaniu rodzinnych uczuć. Swojego teścia pamiętał wyłącznie za gigantycznym, przedwojennym stołem, zachęcającego dobrodusznie: „Nakładaj sobie, Iruś, nakładaj sobie…”

Po śmierci Mirki w przeraźliwie ponurym szpitalu, w lesie, na skraju miasta świat nabrał ostrych krawędzi. Mieszkanie wyogromniało, stało się nieprzyjazne i chłodne, jakby ktoś wypuścił krew z tapet, mebli, dywanów, odbierając całą zaciszność i ciepło. Nie wiedział, co robić, ale głęboko gardził sentymentami. Nie dzwonił domofonem na dole, w nadziei, że usłyszy znajomy szczęk elektrycznego zamka, nie błądził po mieście, łudząc się, że może spotkają gdzieś w autobusie, wypatrzy w tłumie na dworcu albo przy stoisku z owocami zatłoczonego supermarketu. Postanowił wreszcie wywieźć jej wszystkie rzeczy. Jak w amoku opróżniał szafy, pakował do czarnych worków suknie, majtki i staniki, piżamy, płaszcze, nawet ulubiony niebieski szlafrok, w którym od niepamiętnych lat paradowała wieczorami. W letniej kuchni na działce Waldka Białego spalił fotografie, kasety

z jej ruchomym wizerunkiem, dyplomy, świadectwa pracy, pożółkłe listy od rodziców. Potłukł jej ulubioną filiżankę, wyniósł na śmietnik koc, pościel, wypełnioną starymi butami walizkę, z którą kiedyś przyjechała do niego z Izbicy na całe życie.

Odtąd należała już tylko do jego wnętrza i pamięci o niej nie profanowały przedmioty.

Słoneczna patyna na półkach z książkami Oluchy zrobiła się czerwonozłota. Nie myślał już o niczym, znów poczuł kiełkujący w okolicach kości ogonowej zarodek bólu, przez chwilę zatęsknił do doktor Gudrun i do ampułki z DFR – B. Pozazdrościł tym starym i chorym, którzy dostąpili łaski wymazania całej zawartości zwojów mózgowych. „Być bez przeszłości i bez przyszłości, być bez cierpienia, zdać się na wiatr, tylko na wiatr…” – marzył szeptem.

Martwą ciszę przerwał sygnał domofonu, natarczywie powtarzany kilka razy, zanim zdołał wstać i dobrnąć do drzwi.

– Czy pan tam jeszcze jest, panie Ireneuszu? To ja, Wszechwłoga! – zawołało ze staroświeckiej słuchawki z kabelkiem.

Zastanawiał się, co zabrać z mieszkania na pamiątkę. Nie zabrał niczego.


Oddział O-L usytuowano w zamkniętym sektorze Szpitala Nieustającej Pomocy. Był to obszerny, położony na uboczu pawilon, otoczony z trzech stron sosnowym lasem. Z głównym kompleksem budynków łączył go system nadziemnych korytarzy i wind.

Wszechwłoga szedł pierwszy, podrzucając swoją niebieską kulkę, której nie wyzbył się wraz z poprzednim nazwiskiem, Irek podążał za nim na wózku, popychanym przez barczystego pielęgniarza o srebrnych włosach, szarych cieniach pod oczami i sztywnej, haczykowato wywiniętej bródce. Przed chwilą, mimo nalegań, nie pozwolił, żeby odebrano mu ubranie i obleczono w pokraczną, sięgającą połowy łydek, zapinaną na plecach koszulę. Nąjpierw jechali dwoma windami – żółtą w dół, czerwoną do góry, potem, najwidoczniej już poza terenem właściwego szpitala, przemierzali długie, puste pasaże, także oznaczone różnymi kolorami. Nikogo nie spotkali po drodze, posadzki błyszczące jak świeżo wylany lód tłumiły echo kroków i szum opon wózka. Kilka razy przechodzili przez podwójne drzwi, właściwie rodzaj oszklonych klatek zamkniętych z obu stron i opatrzonych jednakowym napisem „Śluza sanitarna”. Wszechwłoga otwierał je za pomocą modemu osobistego, mylił przy tym kody, zapominał, długo przeszukiwał pamięć, kulka wypadała mu z ręki, chwytał ją wtedy desperacko, o mało się przy tym nie wywracając. Trwało to długo. Trzeba było jeszcze przebyć hali wielki jak sala gimnastyczna i drugi, mniejszy, zastawiony zagajnikami sztucznych rododendronów, palm, paproci. Stamtąd dopiero wchodziło się prosto na O-L. Przy wejściu Irek nie zauważył żadnej tabliczki, tylko znajomy rysunek uśmiechniętego człowieczka w piżamie, tym razem wznoszącego oczy ku niebu.

Wewnątrz zalegała głęboka cisza. Może ze względu na wieczorną porę albo panujące tu zwyczaje nie emitowano terapeutycznej muzyki, nie drażniły też nosa szpitalne odory.

Rozglądał się, podniecony, ale nie dostrzegł niczego ciekawego, poza tym, że oddział wyglądał na o wiele bar

dziej zadbany niż inne. Korytarz, zakończony wielkim oknem i galeryjką ze skórzanymi fotelami, kilkoro zamkniętych drzwi po obu stronach, wylot klatki schodowej – to wszystko. Miejscami wzorzysta wykładzina zamiast bezdusznej posadzki, reprodukcje na ścianach, futryny z imitacji ciemnego drewna nadawały nawet posmaku szczególnej elegancji, przypominającej skrzyżowanie wystroju hotelowej części ośrodka kurs O-L konferencyjnego i sali recepcyjnej pałacu ślubów z końca minionego stulecia.

– Jest bardzo dobrze, już pan widzi, że jest bardzo dobrze – uspokajał na wszelki wypadek Wszechwłoga. – Niechby pan zobaczył Psychiatryczny Zakład Opieki Socjalnej na Zielonej Górce albo ten drugi pod Kieźlinami. W dzień trzymają ich w wielkich salach, wyłożonych sztucznym kauczukiem, można sobie popatrzeć z góry, poobserwować reakcje. Wygląda to jak kolonia wściekłych mrówek. Ileż oni mają energii mimo tych siedemdziesiątek na karku! Wszyscy – kobiety, faceci – bez przerwy biegają, kopią się po tyłkach, podstawiają sobie nogi, piszczą, gdaczą, kłapią szczękami. Niektórzy pędzą na oślep, przewracają innych, ryczą jak stare samochody bez tłumików i kręcą rękami, udają, że niby kierownicą. Potem z całym impetem tłuką o ścianę, i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż zwalają się zamroczeni. Żadne leki nie skutkują, tradycyjną naukę psychiatrii można sobie, jak to mówią, o kant sempiterny potłuc. Niestety, są niepoczytalni i tu, gdzie my teraz jesteśmy, nigdy nie trafią! Co parę godzin puszczają im techno, podobno dla kompensacji, profesor Ostermeier tak wymyślił. Wtedy wyją, tupią albo skaczą, jakby chcieli się oderwać od ziemi. Żeby pan zobaczył te pomarszczone golenie w locie! Efekt jest jednak odwrotny. Pobudzenie wzrasta do tego stopnia, że zaczynają spółkować, na podłodze, po kątach, gdzie się da. I niech pan sobie wyobrazi, większość nie ma z tym żadnych fizjologicznych problemów! A może niech pan sobie lepiej nie wyobraża, ten widok nie należy do najsmakowitszych.

– Boli mnie – zajęczał Irek dla szpanu. Wszechwłoga obiecał, że zaraz przyjedzie doktor

Gudrun i również tu, na Over Leadingu, będzie mu regularnie aplikować lekarstwo, jak długo sobie tego zażyczy. Pozwolił też wstać z wózka. Razem weszli do pokoju rejestracji.

Potężnej, studwudziestokilogramowej siostrze o nieproporcjonalnie małej głowie, z gołą czaszką cieniowaną na różowo, musiał znowu odpowiadać na pytania o wiek, płeć, przebyte choroby, życiorys. Procesor zapisywał jego słowa, a ona porównywała dane z tymi, które niedawno podawał do dokumentacji medycznej.

– Terminalny? – upewniała się półgłosem, zerkając pytająco na lekarza.

Wszechwłoga potwierdził skrzywieniem ust. – Jesteś przyjęty. Teraz powinieneś oddać modem – zażądała na koniec.

Irek cofnął się zaskoczony.

– Przecież to… niezgodne z prawem.

– Zależy z jakim. Z naszym zgodne, to wymóg. Chcąc nie chcąc, położył modem na biurku i szybko

cofnął rękę. Zaraz też delikatnie wepchnięto go do przebieralni z szafami w ścianach, gdzie musiał zdjąć ubranie, włożyć cytrynowożółtą piżamę, a na nią czerwony szlafrok.

– No, umundurowany! – orzekła siostra. – Teraz wygląda jak człowiek, jak wszyscy nasi.

Następnie zaprowadziła go do jednego z pomieszczeń po prawej stronie korytarza i cicho zamknęła za nim drzwi z napisem „Sypialnia nr 9”. Pokoje na Over – Leadingu nie przypominały szpitalnych sal. Miały nieco przyciemnione szyby, lustrzane od zewnątrz, jak nakazywała budowlana moda sprzed kilku dziesiątek lat, ale w każdym wisiały także zasłony malinowej barwy i prawdziwe firanki. Wszystkie były dwuosobowe, łóżka drewniane, szerokie, stały daleko od siebie, oddzielone dywanem, szafkami nocnymi, niskim stolikiem. Dotknął ściany- pokrywała ją tapeta o drobnym wzorku, na honorowym miejscu wisiało Babie lato Chełmońskiego. Klimatyzacja działała bezgłośnie, chłodne, dobre powietrze przesycał delikatny zapach lasu, może nawet nie sztuczny, może czerpany z okolicy.

Tymczasem z białego kokonu kołdry zwiniętego na łóżku bliżej okna wysunęła się łysa głowa, płaska i podłużna jak wielka śliwka.

Głowa łypnęła podejrzliwie wilgotnym spojrzeniem i zapytała:

– Też?

– Też potwierdził.

Właściciel głowy, mały, wysuszony człowieczek, podobny do kilku patyków związanych w pęk, wygrzebał się z pościeli, pojękując, usiadł i wyciągnął rękę:

– Konieczny jestem.

Obrzucał przy tym badawczym wzrokiem równie mizerną aparycję Irka, penetrował brzuch, odmierzał klatkę piersiową, nieomal wdzierał się pod pancerz czaszki. Po dłuższej chwili porozumiewawczo skinął brodą i znowu spytał:

– Co?

– Wiadomo – Irek przygryzł usta. – A tobie?

– Żółtaczka jąder podstawy mózgu i methemoglobinemia – wyrecytował Konieczny.

Zaraz także zeskoczył z łóżka, kocim krokiem, na palcach podbiegł do drzwi i ostrożnie wyjrzał przez szparę.

– Barszczucha cię przyprowadziła? – odwrócił się do Irka. – Chodź tu, se zobacz wszystkie aniołki stróże. Cała trójca w komplecie: Majami, Barszczucha, Środa Popielcowa!

Naprzeciw ulokowano dyżurkę pielęgniarek. Wchodziły akurat do środka, głośno rozmawiając na korytarzu. Siostra od rejestracji, zwana Barszczucha, śmiejąca się piskliwie, rubaszna i niezdarna w ruchach, Majami, filigranowa, beatlesowska blondynka z buzią jak poziomka i Środa Popielcowa, której obły korpus o nieczytelnej geometrii oraz ściągnięta, zgryziona twarz wyglądały jak zrobione z jednej bryły soli.

Irek nie zdążył ani dobrze się rozejrzeć, ani choć przez moment odpocząć pod świeżym i miękkim kocem, bo prawie natychmiast włączył się niewidoczny głośnik i wezwano go do psychologa. Konieczny kiwnął tylko, że to normalne.

W hallu spotkał dziwne indywiduum, mające na sobie nie przepisową piżamę, ale podwinięte spodnie od dresów. Pożółkły jak zabytkowy dokument, wychudzony do granic możliwości osobnik, którego ciało od razu skojarzyło się Irkowi ze szczerbatym grzebieniem, usiłował biegać w tę i z powrotem, wysoko unosząc kolana, co kilka kroków przystawał, robił przysiady, skłony i wymachy ramion. Przymierzył się także do wykonania gwiazdy na rękach, ale zrezygnował. Kiedy zauważył, że wzbudza zainteresowanie,

spojrzał na kibica z wyższością, wytarł ręcznikiem niewidoczny pot i sprężystymi krokami odszedł do jednego z pokojów.

Psycholog nazywała się Kinga Wiłun. Przyjmowała w gabinecie urządzonym również na sposób nieoficjalny i domowy, choć nastrój psuł zamontowany w kącie szpitalny terminal, taki sam jak u Wszechwłogi. Miała orzechowe oczy i długi koński ogon. Włosy świeciły barwami widma słonecznego – czerwień przechodziła w pomarańczowy, ten z kolei w żółć, żółć w zieleń, błękit, fiolet. Irek nie słuchał, co do niego mówiła, ale siedząc naprzeciw, obserwował przepływające fale kolorów. Fiolet z prosto przyciętej grzywki przesuwał się do tyłu, na środek głowy, ustępując miejsca nad czołem błękitowi, potem fioletowo świecił węzeł grubej wstążki, splatającej włosy, widoczny, gdy jej właścicielka nachylała się nad ekranem z danymi, wreszcie fioletowa strefa zjeżdżała na sam koniec ogona, a grzywka była już pomarańczowa, potem żółta, niebieska i tak w kółko.

– Boi się pan? – zaatakowała od razu.

– Sam nie wiem… Wszystko mi jedno – usiłował odpowiadać bez emocji, zgodnie z tym, co naprawdę myślał.

– Nie musi się pan bać.

– Ale mnie naprawdę wszystko jedno.

– Czemu pan wybrał O-L? Czy mógłby pan uzasadnić krótko, jednym, no, dwoma zdaniami bez zastanowienia?

– Chciałem być pewny, co ze mną będzie, i przez to lepiej się poczuć.

Psycholog poruszyła się na krześle, orzechowe oczy błysnęły zainteresowaniem.

– Jeszcze nikt mi tak nie odpowiadał. Wszyscy mówią o tym, że się już znudzili życiem, rzadziej o cierpieniu, o sytuacji bez wyjścia. Jakie to ciekawe! Jesteś odosobnionym przypadkiem, żaden z autorytetów mojej dziedziny nie analizuje takiej motywacji – w podnieceniu zapomniała o oficjalnej formie „pan”. – Czy domyślasz się, co to za dziedzina? Spróbowałbyś ją nazwać?

Irek bezradnie poruszył zeschniętym językiem, nieomalże chroboczącym w ustach.

– Psychologia… śmierci?

Zaśmiała się z nutą zawodu i zgorszenia i rozpoczęła wykład. Pomyślał, że mimo podeszłego wieku i ostatecznej sytuacji w życiu na każdym kroku ugniatano go i formowano. Nie dość, że przeciągany był przez kolejne tryby i wałki jednego z urządzeń inżynierii nowego społeczeństwa, to jeszcze instruowano go z zapałem i uczono, czemu ten tryb służy, skąd się wziął i po co.

– Nie. Zajmuję się solweologią, psychologią rozstrzygnięć – zaczęła tonem, który już dobrze znał. – Jesteś jednak organicznym wytworem ubiegłego stulecia. Podchodziliście do śmierci w sposób bezwstydny, zafałszowany i obłudny! Cała wielka kultura minionych epok, Dialogi Platona, Pismo Święte, średniowieczne opowieści o rycerzach, Szekspir, baśnie ludowe uczą, że śmierć jest najzwyklejszym elementem rzeczywistości, prostym czynnikiem logicznym – zakończeniem czegoś, co rozpoczęte, zwieńczeniem jakiejś całości. Wy byliście na to ślepi i głusi. Mówiliście o niej półgębkiem, wypychaliście ze swojego otoczenia, unieważnialiście ją, wmawialiście sobie, że nie istnieje, że jest tylko miłość i młodość, i odlot, i szczęście, które czeka na każdego. Nie wierzyliście w nią i jednocześnie baliście się jej! Czy to nie symptom zbiorowego obłędu? Z martwych ludzkich ciał, zwyczajnych odpadów naturalnego cyklu przyrody, zrobiliście zabawki do straszenia, kręciliście filmy grozy, żeby się oszukiwać, że nie dotknie was ona w prawdziwym życiu. Kiedy mimo wszystko dotykała, uprawialiście naiwną mitologizację. Znosiliście ją w sztafażu żałoby i łez, jakby była wielką tragedią przytrafiającą się nagle, nieoczekiwanie, po raz pierwszy, jakby oznaczała koniec czasu, koniec życia, które jest przecież procesem zbiorowym, a ona dotyczy tylko jednostek, nigdy zbiorowości. Więc boisz się śmierci?

– Chyba jednak tak…odpowiedział cicho, zalękniony, mimo że psycholog mówiła cały czas profesjonalnie ułożonym głosem, nie zdradzającym żadnych emocji.

– Widzisz! Bo wy, ty i twoi rówieśnicy, a nawet ludzie młodsi o dziesięć, dwadzieścia lat, nie potrafiliście przyłożyć do niej kategorii filozoficznych. O ileż byliście głupsi na przykład od średniowiecza! Trudno… Boisz się bólu?

– Jak każdy…

– Nie masz czego. Fizjologicznie over – Leading jest całkowicie opracowany, to już przecież ponad dwadzieścia lat doświadczeń. Może boisz się nieznanego?

– Właśnie…

– Bzdura. Zrozum, przecież to powrót do poprzedniego stanu. Co było z tobą przed brzuchem matki, przed poczęciem? Przecież już kiedyś nie żyłeś! Dlaczego ci wszyscy przerażeni śmiercią nie uświadomią sobie tego prostego faktu? Nieżyjący dzielą się na tych, którzy już nie żyją, i tych, którzy jeszcze nie żyli. Nie znajduję specjalnej różnicy. Pewnie boisz się zapomnienia?

Nie odpowiedział, patrzył kątem oka na ekran i swoją kartę z fotografią sprzed lat.

– Pamięć, własny obraz w oczach innych całkowicie nie będą cię już dotyczyły. Czy przykładowo teraz, w tej

chwili, żałujesz, że nikt nie rozmawia o tobie na ulicy jakiegoś dalekiego, egzotycznego miasta, pod inną szerokością geograficzną? Najbliższe ci miejsca staną się tak samo obojętne i odległe. Śmierć to, ogólnie rzecz ujmując, łatwa przeszkoda do pokonania, trzeba tylko trochę nad nią pogłówkować, tak jak nad każdym problemem, z którym się człowiek styka.

Wrócił do sypialni, słaniając się i przytrzymując ściany. Konieczny spożywał kolację. Leżał na wznak, sięgał ręką do stolika, po omacku odrywał kawałki bułki, maczał je w kubku mleka i przenosił do ust, otwartych jak pyszczek ryby wyrzuconej na piasek.

Irek przysiadł koło niego na krawędzi łóżka.

– Pytałem różnych tam, przedtem, w szpitalu… Nikt mi nie powiedział albo nie chciał. Ty powinieneś… Pokaż mi, gdzie tak naprawdę jest ten piękny pokój?

Konieczny mlasnął i starł z twarzy niewidoczne okruchy.

– To takie ważne, gdzie? – A nieważne?

– Idź do Barszczuchy, ma dyżur, ona ci pokaże. Podpiszesz tylko i zaraz cię zaprowadzi – zachichotał piskliwie, jakby ktoś szorował styropianem o szkło.

– Jeśli o nim mówią, to same niestworzone głupoty. Nie chcę, żeby był dla mnie aż do tego dnia, wiesz którego, straszną bajką.

Konieczny pogrzebał w uchu.

– No, dobra. Czwarte drzwi po prawej, jak wyjrzysz na korytarz. Z numerem dwadzieścia jeden, bez żadnych napisów.

– Powiedz, ty pewnie będziesz wiedział… Taki jeden, przedtem z nim leżałem, mówił mi… To prawda, że jakieś wirtualne projekcje, tropiki, plaże, panienki? Ty pewnie będziesz wiedział… Jak to się, no… odbywa.

– A ja skąd? On może już był, ja nie – znowu zarechotał nieprzyjemnie, lśniące białością sztuczne zęby zajaśniały między sinymi wargami. Natychmiast jednak spoważniał:

– Chyba normalnie, odpowiadasz na pytania, uruchamiasz sam poszczególne etapy, w pewnym momencie jest exit i tyle, jak w grze komputerowej. Ale nie pytaj, nic nie wiem. Nie interesuj się, nie myśl. Ja sobie powiedziałem, że będę o tym myślał, dopiero gdy się zdecyduję. Możesz to w każdej chwili zrobić, proszę bardzo, mają obowiązek w ciągu piętnastu minut, nawet w środku nocy, przenieść cię do pięknego pokoju, jeśli tylko będziesz przytomny, zażądasz tego wyraźnie i potwierdzisz. Nic nie wiem… – Niepewnie przełknął ślinę i dodał ciszej: – Tylko raz podglądałem, jak przeprowadzali taką Piasecką spod dwójki, o trzeciej rano, do świtu nie wytrzymała. Pobudziła wszystkich, bo kaszlała i wymiotowała z wózka, jak ją wieźli. Widziałem, że przy wejściu jest tam przedsionek cały wyłożony kafelkami, a dalej drzwi oszklone na matowo.

Wieczorem u Irkowego wezgłowia zadźwięczały korale i zapłonęły kolorowo znajome warkoczyki doktor Gudrun. DFR – B tym razem osiadał we wszystkich zakątkach ciała nadzwyczaj płynnie i miękko, fala ciepłej słodyczy pewnie wypełniała wiadome już sobie koryta i rozlewiska. Od strony zeschniętego żołądka podniósł się co prawda gejzer mdłości, ale zaraz opadł w połowie drogi do przełyku, przynosząc nieoczekiwaną błogość i odprężenie.

– Zdobyłem się, no i jestem tutaj, ale wciąż tak mi trudno dojść do zupełnego przekonania – wyznał ośmielony. – Niech pani powie mi choć jedno słowo, tyle nadziei mi pani dała, może nawet w całym życiu nikt mnie tak nie uszczęśliwił…

– Och, nie jestem pewna, czy jakiekolwiek słowo coś tutaj rozwiąże. Jestem dolorogiem, moje kompetencje kończą się na bólu.

– Dzięki pani czuję się czasem całkiem zdrowy, chce mi się żyć, myśleć normalnie i wtedy już wcale nie mam ochoty… wcale się nie skłaniam… nie wiem, czy mi wolno. A wręcz przeciwnie, jakiś straszny żal mnie zaczyna gnębić, patrzę w lustro, spluwam z obrzydzeniem, ale jednak ten żal ciągle jest, uwiera, gryzie. Żeby się w pełni, całym sercem zdecydować na przeprowadzenie, trzeba wpierw zabić to, czego najbardziej się w życiu wstydzimy, miłość do samego siebie. Widzi pani – ja chyba nie potrafię.

– Jestem dolorogiem, nie uważam jednak, żeby tego rodzaju dylematy miały na ciebie najkorzystniejszy wpływ. Nie są zresztą prawdziwe. Cały czas przecież postępujesz w imię miłości… własnej. Z drugiej strony jednak… – tu cień uśmiechu przemknął przez równo ułożone wargi, niestrudzenie formułujące okrągłe zdania: – Z drugiej strony to interesujące, że ludzie w twoim wieku mogą mieć jeszcze takie kłopoty z samymi sobą.


Mgła opadała na szyby jak świecąca kasza manna. Było już prawie widno, przez firankę ciężką od nikotynowego kwasu prześwitywały domy z drugiej strony ulicy, odstępujące ciemności rozdrapywał neon nieczynnej kawiarni

„Kaprys”, malinowa pręga pod jedynym jasnym oknem, ramą rozkrzyżowaną na tle przestrzeni wypełnionej elektrycznym światłem koloru uryny.

Ojciec siedział przy stole, rozłożył przybornik do golenia; patrząc w lustro, pokrywał twarz rozrobionym mydłem.

– Zimno tutaj, Iruś, jak w psiarni, chociaż piec dobrze napalony. Sprawdź, dotknij, jeszcze całkiem gorący. Nic, cholera, nie dbają o te hotele. Wilgotno, wiatr buszuje. Tylko takie szczęście, cholera, miałem, że mi nikogo na noc nie dołożyli, bo czteroosobowy pokój, zobacz, cztery łóżka stoją.

Mówił półgębkiem, przenosił mydło na pędzlu z blaszanej miseczki uważnie i ostrożnie, żeby nie zachlapać podkoszulka. Odłożył pędzel, pogrzebał w chrzęszczącej pergaminowo paczce, włożył papierosa do szklanej lufki zapapranej brunatnym osadem i zapalił. Trzymał potem cygarniczkę między palcami lewej ręki, a prawą zdejmował zarost za pomocą maszynki na żyletki, marszcząc przy tym brwi, robiąc miny i od czasu do czasu potężnie zaciągając się dymem. Kiedy skończył, wyjął płaską buteleczkę ze spirytusem salicylowym, porządnie natarł policzki, kark i czoło i tak odświeżony, przeciągnął się, nie wstając z krzesła.

– Herbaty sobie, Iruś, zrobimy, póki co. Zimno jak w psiarni, ciemno jeszcze, a tu już, cholera, trzeba do roboty.

Ulica w dole, za oknem powoli ożywała. Neon zgasł, choć jeszcze ćmiła się koślawa latarnia na rogu, jakby uporczywie broniąc praw odchodzącej nocy. Pierwsze niewyraźne ludzkie sylwetki zamajaczyły na chodniku, przejechał żuk rozwożący chleb, z innej strony przewlókł się wyładowany skrzynkami ciężarowy furgon, zaprzężony w łysego, idącego skosem konia.

Ojciec zmalał raptownie, wyglądał jak główka kapusty, leżąca na stole między zeszytami, rejestrami, bloczkami urzędowych druków i poduszkami do pieczątek, które nie wiadomo skąd nagle się tam znalazły. Jego głos nabrał tonu piskliwej, zawodzącej skargi:

– Kiedy to się, cholera, nareszcie skończy?! Zaraz na kontrolę, cały dzień użerania, potem szesnasta trzydzieści jeden pociąg do Gołdapi, tam jutro to samo i osiemnasta dwanaście do Ełku, stamtąd do Wydmin, do Pisza, do Sępopola i jeszcze, cholera, do Węgorzewa, Korsz, Bartoszyc, Górowa. Śmierdzę, cholera, karbidem z dworcowych wychodków i parowozowym kopciem, wszyscy konduktorzy mnie znają, nawet nie chcą ani biletu, ani legitymacji, traktują jak wyposażenie wagonu, jak gaśnicę czy półkę na walizki… Ile ta tułaczka, cholera, jeszcze potrwa?! Przysypiam w pociągu, budzę się i oblewam potem, bo wiem, że znowu nie jadę do domu, że będę po nocy szukał hotelu w jakimś zaplutym miasteczku, jadł mielonego z zimnymi kartoflami, sztywnego jak zelówka, wymawiał się od wódki obcym gościom, spał z teczką pod kołdrą, żeby mi, cholera, hotelowi współtowarzysze nie ukradli rozliczeń delegacji i pieczątki służbowej. Jak ja bym chciał już być w domu, poleżeć, koncertu życzeń wysłuchać, Świętego, cholera, obejrzeć albo Kobrę, wiedzieć, że jutro nie trzeba znowu na stację, w te pędy, żeby na pociąg zdążyć…

Zamilkł, podniósł się, chwycił kubek z niebieskim szlaczkiem i napisem „Społem”, wyszedł na korytarz po wodę, później wyciągnął z teczki grzałkę, rozwinął i zanurzył

w kubku.

– Mógłbyś już, tatuś, pomyśleć o zmianie roboty. Masz rację, rzeczywiście musisz do domu, to naprawdę po

nad siły, nawet kogoś wiele młodszego – Irkowi wydało się, że jego słowa dudnią echem w wąskim pokoju, odbijają się o obtłuczone stiuki pod sufitem i prostacko pomalowaną na olejno boazerię – świadectwa lepszych, przedwojennych czasów.

Ojciec żachnął się z wrażenia, wstrzymał rękę sięgającą po nowego sporta, zsunął okulary na nos. Natychmiast też spotężniał, wyogromniał do takich rozmiarów, że jego ciało zaczęło swoją masą zajmować całą przestrzeń, budząc respekt i przytłaczając.

– Coś ty powiedział, Iruś? Robotę rzucić? Jaki ty jednak, cholera, głupi jesteś, wy wszyscy jacy głupi jesteście! – krzyczał, aż huczało pod wysokim sufitem. – Czyli kierować sobą doraźnie, według własnego widzimisię? Tak byście, cholera, chcieli? A wyższy cel? Są sprawy ważniejsze niż zmęczenie, brak wygód.

– Jaki wyższy cel? Jakie sprawy? – Irek wybuchł śmiechem. – Jak tak mówisz, to wybacz, ale kiszki stają dęba. Co to ten wyższy cel? Powinność patriotyczna, nakaz partyjny czy tylko pieniądze na następną ratę za tapczan i odkurzacz?

– Kpisz, kpisz… Będziesz, cholera, żałował, że kpisz. Nie forsa, nie żaden tam nakaz, tylko sens życia. Sens życia, zrozumiałeś? Nie można żyć od przypadku do przypadku, jak, cholera, zwierzątko, wybuchać głupią radością, gdy nic się nie dzieje i nic nie grozi, albo uciekać do nory, gdy się dostanie po nosie. Trzeba coś realizować, wypełniać, rozpoczynać i kończyć, konkretne sprawy pozostawiać za sobą i takież same konkrety mieć przed sobą. Męczę się, cholera, tęsknię, narzekam, ale tyle mam satysfakcji, wypełniam zadania, współtworzę całość jakiegoś większego zamierzenia. O, popatrz sobie!

Wyjął z teczki złożony papier i rozpostarł go przed oczami Irka. Widniały tam tabelki gęsto wypełnione maszynowym pismem, fioletowe pieczątki podłużne i okrągłe oraz zamaszyste podpisy. Niestety, Irek nie mógł odcyfrować ani jednego zdania, wyrazy rozpadały się, litery rozmazywały i ulatywały gdzieś w przestrzeń.

– Co to znowu jest? – zapytał zniecierpliwiony.

– „Plan działań kontrolnych na miesiąc listopad” – ojciec w skupieniu przeczytał nagłówek dokumentu. – Rozpisana na daty, miejsca, polecenia zasada mojego szczęścia, schemat, który mi, cholera, pozwala być człowiekiem, jasno patrzeć na świat i odczuwać do człowieczeństwa ogromny szacunek.

Woda zaczęła bulgotać. Usiedli obydwaj przy herbacie zaparzonej w grubych szklankach. Ojciec na powrót zmalał, wyjął z szuflady pokrojony chleb i wolno smarował kuchennym nożem, odwiniętym z wytłuszczonego papieru.

– Wczoraj dostałem pasztetową w Bisztynku, jedz, Iruś, spróbuj, smaczna, jeszcze świeża, za oknem trzymałem, a w nocy było zimno.

Irek nie poczuł jednak żadnego smaku, tylko kleista masa zalepiła mu usta.

Tymczasem na ulicy rozpoczął się już nowy dzień. Po bruku kłapały kopyta, dzwoniły żelazne koła wozów, przejeżdżały hałaśliwe motocykle i smrodzące spalinami samochody ciężarowe. Słychać było tupot kroków, mimo zamkniętego okna docierała na piętro mieszanina głosów damskich i męskich.

– Nigdy się nie dogadamy, tatuś. Nie chciałbym, żeby moim życiem rządził jakiś papier, plan, na bieżąco podejmowane czyjeś decyzje i zalecenia, choćby najmądrzejsze. Już nie z tej gliny jestem. Ty myślisz zupełnie inaczej, nie zrozumiesz. Twoje „być sobą” i moje „być sobą” to dwa różne „być”.


Zachodni wiatr

spienione goni fale…


nie wiadomo skąd, zza ściany, z góry albo z dołu, dobiegła melodia i strzępy słów szlagieru.

Ojciec nie odpowiadał, kręcił się po pokoju, zbierał do aktówki wszystkie rzeczy, czasem podchodził do stołu i parząc język, pociągał szybkie łyki herbaty, włożył wreszcie płaszcz, sapiąc; spojrzał na Irka, rozejrzał się po pokoju.

– Muszę już. Kiedy to się, cholera, skończy, kiedy skończy?… Żyję w pociągach i hotelowych pokojach, jutro Gołdap, pojutrze Ełk, potem Wydminy, Sępopol, Węgorzewo, Korsze… Czyja w ogóle wrócę z tej cholernej podróży, czy nie roztopię się gdzieś po drodze, nie wchłonie mnie materac hotelowego łóżka albo ściana wagonu, do której się, cholera, przytulam, gdy chcę spać… Tak bym wrócił już do domu, wyciągnął się przed telewizorem, cholera, totolotka wypełnił spokojnie, dobrej herbaty się napił. A tu trzeba jechać i jechać, i jechać. Końca, cholera, nie ma… Posiedź tutaj sobie, Iruś, popij jeszcze, jak chcesz, albo się zdrzemnij trochę, tu nikt nie przyjdzie, nikt nie przeszkodzi. Zejdź potem, jak otworzą restaurację, zamów ogórkową i pyzy z kapustą, całkiem niezłe, wczoraj jadłem, nawet mi się, cholera, nie odbijało.

Machnął swoim zwyczajem ręką na pożegnanie i wyszedł, przyciskając do piersi aktówkę. Ortalionowy płaszcz z paskiem, swobodnym półkolem zwisającym poniżej pleców, zniknął za zamkniętymi drzwiami.


Można było odnieść wrażenie, że czerwona bryła wschodzącego słońca nie opuszcza pacjentów Szpitala Nieustającej Pomocy na żadnym oddziale i piętrze, w najmniejszym zakamarku ukrytym między spiętrzonymi ścianami kompleksu szpitalnych gmachów. Teraz również wypełniała sobą okienny prostokąt i mimo zapory ochronnych szyb Irek obudził się cały skąpany w purpurze. Płomienie rozlewały się na meble, tapety, ogarniały niepozorny kształt śpiącego współtowarzysza, sprawiały, że ramy Babiego lata Chełmońskiego wyglądały jak otwarte drzwiczki pieca. Powietrze było lekkie, świeże, przepojone poranną wilgocią i zapachem sosen. Nie czuł żadnych dolegliwości, tylko delikatne mrowienie łokci i kolan, przeciągał się, szukając nogami tych płatów pościeli, które nie przylegały w czasie snu do ciała i wobec tego pozostawały przyjemnie chłodne. Po długich chwilach takiej rozkoszy wstał bez trudu i żadnego bólu. Gdyby okna dawały się otwierać, pewnie oparłby się na parapecie, aby jutrzenki blask duszkiem pić, jak w starej piosence. Mógł jednak tylko popatrzeć przez szybę na wyrudziały od słońca, rozległy jak boisko trawnik, zakończony bardzo wysokim, półprzejrzystym parkanem, znad którego wyrastały wierzchołki leśnych drzew.

Z korytarza dobiegły odgłosy intensywnego wysiłku fizycznego, sapanie, ciężkie westchnienia i szuranie po posadzce. Irek wyjrzał przez szparę.

Ten sam co wczoraj gość, podobny do zużytego grzebienia, wykonywał poranną gimnastykę. Naga klatka piersiowa, wyglądająca jak szkielet zawinięty w pergamin, gięła się na wszystkie strony, długie ręce machały w nierównym rytmie, stopy w za dużych, rozdeptanych tenisówkach przedreptywały, zmieniały konfigurację, migały w podskokach. Zrobił pad do przodu i jęcząc, z nieprawdopodobnym wysiłkiem zaczął wyciskać pompki.

Obok przedefilowała Środa Popielcowa, obrzucając wyczynowca lodowatym spojrzeniem.

– To Starościak! – zawołał z łóżka Konieczny, który obudził się akurat, i pokazał kółko na czole.

Irek wyjrzał jeszcze raz.

– No co tak się gapisz? – parsknął ćwiczący, wycierając kark i ramiona. – Nie ma siłowni, to muszę na korytarzu. Dziwne? Wszyscy tylko się dziwią. Wleźli tu na własne życzenie i nie rozumieją oczywistych rzeczy. Nowoczesne społeczeństwo to działania mniejszych i większych zbiorowości. W przedszkolu grupowano nas do rozwoju, w szkole do nauki, w wojsku do obrony, w związkach zawodowych do desperacji, a teraz – do śmierci! Normalne. Dlaczego mam zrywać ze swoim trybem życia? To jest zwykły porządek społeczny i tyle, nie ma co stroić głupich min!

Po śniadaniu nastąpił obchód, który tu wyraźnie miał charakter mniej formalistyczny niż na innych oddziałach. Wszechwłoga przyszedł samotnie, tym razem miał makijaż przyciemniający twarz i oczy o kolorze zmienionym na wodnistozielony. Rozpoczął od milczącego odbijania swojej niebieskiej piłeczki nad łóżkiem Koniecznego i łapania jej z wielką zręcznością.

– Pomaga mi to w skupieniu, zdarza mi się bywać bardzo rozkojarzonym – wyjaśnił głośno.

Pochylił się potem nad Koniecznym i szeptał do niego coś, czego Irek nie słyszał; uśmiechali się przy tym obydwaj.

Irkowi kazał położyć się na brzuchu, badał go dwoma małymi czytnikami przesuwanymi w przeciwne strony po pośladkach i plecach.

– Niestety – komunikował – wszystko posuwa się naprzód. Widzę rozbarwienia tkanki kostnej z otoczką, być może zwapniała. To trochę tak, jakby korniki albo inne złośliwe stworzenia drążyły całą konstrukcję, na której pan się utrzymuje, panie Ireneuszu. Darujmy sobie szczegóły, zrobię wydruki, wyjaśnię dokładnie, jeżeli tylko sobie pan zażyczy. Teraz jelitko. Tu też stan pełnego rozkwitu. Proszę wybaczyć dygresję, ale jakże i tego rodzaju zjawiska świadczą o paradoksach wszechrzeczy. To, co dla jednego jest przejawem bujności natury, dla innego… – tu Wszechwłoga ugryzł się w język – może być czymś całkowicie przeciwnym. No proszę, spektakl trwa na naszych oczach: polipy tracą szypuły bądź od razu przechodzą w adenomatosus malignus. Kiedy przełączymy na podgląd mikroskopowy, na pewno zobaczymy nadmiernie stłoczone i rozmnożone komórki… O, o… Jasne, że tak. A nie mówiłem? Hiperchromazja jąder, jak na dłoni. Może jeszcze płuca… O,o… Tu jest tak, jak było. Ujścia oskrzeli jeszcze jako tako drożne. Bardzo podwyższone poziomy enzymów, wyświetlacz pulsuje mi na czerwono – szczególnie aminotransferaza asparaginianowa oraz dehydrogenaza kwasu mlekowego.

Doktor schował czytnik i zasiadł w fotelu.

– Im dłużej jestem lekarzem, tym trudniej pogodzić mi się ze specyfiką tego zawodu. Mam naturę filozofa i poety, każdy pacjent, każdy przypadek kliniczny powoduje

u mnie konstatacje i refleksje całkowicie wykraczające poza zakres medycyny. Proszę darować ten ton, panie Ireneuszu, ale wielkie sprawy wymagają wielkich słów – zamilkł, skierował wzrok na sufit i trwał długą chwilę nieruchomo, jak skamieniały. – Otóż czasem myślę, że choroba nowotworowa, rak po prostu, nie pieśćmy się eufemizmami, jest poetycką metaforą i filozoficzną syntezą, kluczem do rozumienia duchowych katastrof ludzkości. Rak nie zżera, nie poraża, nie zatruwa, on tylko rośnie, zawsze ponad miarę, zawsze bez rozsądku i granic, nieprzewidywalnie, z wściekłą, spontaniczną żywiołowością. Zatyka kiszki, rozsadza kości i narządy, zarasta pęcherzyki płucne, rozgniata mózgi. Bezradność lekarzy polegała na nieumiejętności powstrzymania tego wzrostu. Nie dotyczy ona wprawdzie nas, ale dla pańskiej generacji jest, niestety, wciąż taka sama, i to też znamienne. Czy zauważył pan, że rak pojawił się dopiero wówczas, kiedy ludzie zaczęli odrzucać wszelkie respektowane przez wieki konwencje, gdy ideą przewodnią stał się bunt, życie na przekór wszelkim zasadom i niepisanym prawom?

Irkowi jak zwykle nie chciało się rozmawiać z Wszechwłoga, teraz jednak musiał zaprotestować:

– Bzdura przecież. Nie umiano go tylko rozpoznać, a ludzie umierali tak samo wtedy, jak i potem.

– Jak ja lubię z panem polemizować, panie Ireneuszu. Jest pan moją piękną przygodą intelektualną. Oczywiście ma pan rację, choć w ogóle jej pan nie ma. Nawet jeśli w średniowieczu, w epoce podbojów kolonialnych czy w osiemnastym wieku istotnie umierano na raka, to nikt o tym nie wiedział. Dla tamtych ludzi był to zgon z powodu bólów głowy albo brzucha, duszności, przejedzenia albo tak zwanego wzburzenia krwi. Nikt nie widział w tym wyroku,

raczej dopust Boży, chory nie żył w świadomości lęgnącej się w nim śmierci, którą co najwyżej można tylko trochę odwlec; on i jego medyk mogli mieć do końca nadzieję.

Wszechwłoga wstał i od tej chwili swoim zwyczajem przemawiał już jak z mównicy, modulując głos, odbijając piłeczkę i gestykulując szerokimi ruchami ramion:

– W każdym razie rak i jego nieposkromiona siła rozrostu jest dla mnie metaforą życia w niezgodzie na świat. Tyle dobrego zmarnowaliście w tym waszym stuleciu, które historycy już zaczynają nazywać „wiekiem przeklętym”, właśnie przez kult bezmyślnej żywiołowości, przez nienawiść do wszelkich ograniczeń, do jakiejkolwiek kontroli. Chcieliście wielkiego rozwoju nauki, hołubiliście odkrycia fizyków, myśl Einsteina – wyrosła wam zabójcza broń, która podzieliła planetę. Pragnęliście równości i sprawiedliwości – pączkowały tak dynamicznie, że skończyły się obozami śmierci, nędzą całych narodów i państwem Pol Pota, a wolność i tolerancja – kompletnym bałaganem etycznym i nieustającymi triumfami kłamstwa. Marzyliście o cywilizacji elektronicznej – wykreowała alternatywny świat, koszmar wirtualnego złudzenia, od którego każdy zwiewał do choćby najprymitywniejszych przejawów natury i który my musieliśmy poddać racjonalnej przebudowie. Nawet żałosna próba ujęcia tego całego śmietniska w jakieś tam kategorie rozumowe, ogólne przyniosła wam postmodernizm i dekonstruktywizm, czyli autodestrukcję kultury. Nie mówię już, w jakim kierunku przerosły was swoboda seksualna, ekologia, genetyka, bo to każdy wie. Szczególnie genetyka. Jako dziecko oglądałem reportaże z obław na zwyrodniałe klonoidy, które uciekły z ośrodka koło Kopenhagi, nigdy nie zapomnę, palili je laserami jak małpy zarażone wścieklizną.

Wtedy dopiero było! „Ojej, ojej, co myśmy najlepszego zrobili, myśmy nie przewidzieli! Kod genetyczny jednak chyba nie powinien być polem do eksperymentów!” – łapał się za głowę jakiś mądry profesor. Wszystko, czego dotknęliście, jak zrakowaciała tkanka rozrastało się ponad wasze wyobrażenia, obracało przeciwko wam, a wy staliście przerażeni, z wybałuszonymi gałami; niech przytoczę słowa poety, daruje pan, panie Ireneuszu, tę dygresję: niczym niedołężne niewiasty Jeruzalemu. Potrafiliście tylko opuszczać ręce, tępo przypatrywać się swojemu dziełu i lamentować. Wiek przeklęty! Sama myśl napawa mnie zgrozą!

Irek podniósł się na łóżku, ukradkiem wytarł nos.

– Nie rozumiem, dlaczego pan doktor ciągle mi wytyka coś, czego prawie nie pamiętam. Wychodzi na to, że akurat ja jestem winien zniszczeniu środowiska, wojnom, demagogii polityków, zniewoleniu człowieka przez rzeczywistość multimedialną. Niedługo pan powie, że to ja unieważniłem Dekalog, zalegalizowałem narkotyki, klonowałem ludzi, bezwolnie poddałem się dyktatowi międzynarodowych korporacji, wprowadziłem do Karty Praw Zjednoczonej Europy poprawkę, że dobro i zło stanowią wyraz indywidualnych odczuć obywatela. Ja jestem tylko Ireneusz Słupecki, księgowy, mieszkałem w bloku, który ma być rozebrany, bo grozi zawaleniem, chodziłem do pracy, na emeryturze, póki nie zachorowałem, urządzałem spacery i oglądałem filmy. Świat toczył się gdzieś z boku i toczyłby się tak samo, gdybym w ogóle nie istniał.

– Nie nastawiałem się dzisiaj na mówienie przykrych rzeczy. – Wszechwłoga nerwowo poprawił pięknie ułożoną fryzurę. – Ale tak właśnie jest, jak pan powiedział. Mam pretensje do Ireneusza Słupeckiego i do Norberta Koniecznego

– spojrzał na sąsiednie posłanie, gdzie Konieczny wyglądał spod kołdry ze skołowaną miną. – Mam pretensje do tysięcy Ireneuszów Słupeckich i Norbertów Koniecznych, do milionów Ireneuszów Słupeckich i Norbertów Koniecznych, mieszkających w blokach, które nareszcie znikną z powierzchni Ziemi, chodzących do pracy, zażywających spokoju na emeryturze, właśnie o to, że stali na uboczu, myśleli, rozumowali, postrzegali sens życia tylko tak, jak im było najwygodniej, że wszystko, co na tym świecie miało jakąkolwiek wartość, oceniali tylko poprzez swoje widzimisię, pozwalali na przekraczający wszelkie wyobrażenia rozrost rakowych komórek. Później my musieliśmy całymi dziesięcioleciami przywracać normalność, poświęcać życie na sprzątanie po was, również na zabiegi… o chirurgicznym charakterze.

Po tej ripoście ucichł, zamyślił się, nagle skoczył na równe nogi i odbił kilka razy piłeczkę tak raptownie, że widać było tylko niebieską smugę między dywanem a jego dłonią.

– Ale tak w ogóle przyjemnie, prawda? – zwrócił się do Irka innym tonem, z łagodnym uśmiechem. – Mnie też aż nie chce się stąd wychodzić na ten skwar albo do szpitala. Macie tu kilka opcji klimatyzacji, wiedzieliście? – podszedł do włącznika. – Powietrze leśne, górskie, morskie, po deszczu…

– Wiemy, tylko nie zawsze działa – zauważył Konieczny.

– Działa, działa. Ważne, że się dobrze czujecie. Przecież o to chodzi, żebyście byli zadowoleni z usługi. Odpoczywajcie, a przede wszystkim cieszcie się, że macie całkowitą władzę nad losem i pewną przyszłość.

– Boże ty mój Jak ten człowiek smęci – westchnął Konieczny po wyjściu Wszechwłogi. – Wychodzić mu się stąd

nie chce! Dobre! Mieszka niedaleko nas, na jagiełku, w tym strzeżonym osiedlu pod lasem. Ma dom z tego materiału, no… zapomniałem, w każdym razie wygląda, jakby był zbudowany z błękitnych tafli lodowych, obok oranżeria, basen, kawał łąki. Ganiają się tylko z żoną na koniach… Tyle razy z nim rozmawiałem i nic nie mogłem zrozumieć.

– Ja, niestety, rozumiem – odparł Irek i zamiast wyjść na przechadzkę po korytarzu, jak sobie wcześniej zaplanował, otulił się szczelnie kołdrą.


Zaraz po obiedzie do sypialni bezszelestnie wsunął się Starościak.

– Co wy tak w tych wyrach gnijecie? – zasyczał z ogromnie tajemniczą miną. – Wiecie, jakie jajca? Cmona przywieźli!

– Kogo? – pytał półprzytomnie Konieczny. – Cmona, palancie! Cmona nie pamiętasz?

– Cmona? Tego Cmona? To on jeszcze żyje? – Irek ocknął się również.

– Co się głupio pytasz? A jakiegoś innego znasz? Jasne, że na razie żyje.

– Cmon tutaj, u nas? Skąd? Z jakiej racji?

– Nie gadaj, tylko chodźcie zobaczyć. Chodźcie szybko pod dwójkę.

Przywiezienie Cmona na Oddział O-L nie było widocznie aż taką tajemnicą, bo pod drzwiami sypialni oznaczonej numerem 2 tłoczyło się już kilka babin w cytrynowych piżamach i czerwonych szlafrokach. Niektórych Irek przedtem w ogóle nie widział, inne, ukradkiem zaglądając do sal, oceniał jako niewstające z łóżek.

Pamiętał Cmona doskonale, w domu leżało gdzieś jeszcze parę czarnych płyt, Olucha jako nastolatka nie chciała ich już słuchać, śmiała się. Cmon. To była znakomitość, jedna z największych rockowych gwiazd lat osiemdziesiątych, tej samej miary co Kora, Ciechowski, Hołdys czy Janerka. Zespół nazywał się Klapperstorch, kojarzył mu się z późną młodością, należał do ostatniej fali w muzyce, którą jeszcze rozumiał, przeżywał, odnosił do siebie. Pamiętał siermiężne videoclipy, oglądane w czarnobiałym telewizorze, scenerię murów, gołych żarówek, żelaznych bram i ciemnych korytarzy, samego Cmona, krępego, o brzydkich, cynicznych rysach, z wielką gitarą pośrodku opustoszałej hali. Musieli być odważni, odrzucili modny, posthippiesowski luz, ubrali się w garnitury i cienkie krawaty na gumkach, grali tak jak pierwsze angielskie kapele z początku lat sześćdziesiątych. Gitarowe brzmienie, chórki, melodyjne organowe solówki. Organista stanowił też najbardziej widowiskowy element Klapperstorcha, Mirka mówiła, że wygląda, jakby go wyciągnięto z rosołu. Zawsze zlepione włosy, spocone czoło; marynarka przypominała skorupę starego tłuszczu, która zaschła na ciele i żeby ją zdjąć, trzeba użyć skrobaczki. W odróżnieniu od kolegów, szalejąc palcami po klawiaturze, stroił idiotyczne miny, jednocześnie pokracznie tańczył, wyrzucał na boki chude nogi w przykrótkich spodniach, kucał i nagle wyskakiwał do góry, właził na instrument, usiłował grać piętami – ściągał przedtem buty i odsłaniał dziurawe skarpety. Cmon natomiast śpiewał poważne, mocne, aluzyjne teksty, w przeciwieństwie do samej muzyki bardzo współczesne. Irek uwielbiał wywiady Cmona, jakieś okruchy jeszcze pałętały mu się po głowie:

„Dlaczego gracie muzykę sprzed ćwierćwiecza? Przecież to tchnie starzyzną” – pytał Cmona w telewizji Romek Rogowiecki.

„Odrabiamy zaległości, bo w Polsce nie było wtedy takiej muzyki”.

„Oj, czy się nie mylisz? Była”.

„Serio? A kto?”

„Czerwone Gitary na przykład”.

„Naprawdę? Przepraszam, nie słyszałem o takim zespole”.

Cmon długo brylował na szczytach popularności, wraz ze swoim zespołem odchodził i powracał, gasł i znów na krótko wzbudzał entuzjazm. Potem powroty stawały się coraz rzadsze, ograniczone do różnych benefisów, okolicznościowych imprez weteranów rocka, wreszcie bodajże w drugiej dekadzie nowego stulecia znikł na zawsze, przed całkowitym zapomnieniem chroniły go tylko płytowe składanki rockowej klasyki i skierowane do starszych odbiorców medialne koncerty życzeń.

Starościak bezceremonialnie rozepchnął tarasujący drzwi dwójki tłumek i wciągnął obydwu za sobą. Irek zatrzymał się speszony. Cmona ułożono na zwykłym szpitalnym łóżku, nie takim, jak wszystkie inne w Oddziale O-L. Leżał nieprzytomny, obwieszony lianami kroplówek, podłączony do ściennego kolektora przewodami odprowadzającymi mocz. Maleńka szara twarz, otoczona fałdami poduszki, była tylko odległym wspomnieniem wizerunków zapamiętanych z telewizji, przypominała zgniecioną kartkę papieru. Prześcieradło ukrywało pod sobą nieforemny kształt o dziecięcych rozmiarach.

– Takiego czadu dawał, a teraz patrzcie… – smutno pokiwał głową Konieczny.

– Phi, phi, roztkliwiał się będzie! – Starościak prychnął przez zęby zirytowany. – Jakby to jemu pierwszemu się przydarzyło! Każdy idzie w to tango: czy kardynał, czy szklarz, czy milioner, czy wszarz. Taka prawda. Ale jaki numer im odwalił! Słyszałem, jak Barszczucha mówiła Środzie, że padł, kiedy Wszechwłoga już go tutaj przytarabanił. Ściągnęli całą dokumentację, wprowadzili do swoich zasobów, wszystko podpisał, rozliczyli go, tylko modemu nie zabrali, bo zgubił, a on nagle: fajt! Rozumiecie? Przeprowadzić go teraz nie mogą, bo musi to zrobić samodzielnie, wyrzucić gdzie indziej też nie, bo europejski przepis mówi, że oddziały O-L opuszcza się tylko na wyraźne własne żądanie. Będą go tu trzymać i trzymać, chyba że matka natura sama się zlituje.

W tej chwili do sali energicznie wkroczyła Majami. Jej anielska buzia była czerwona ze złości.

– Dość tego, proszę wyjść! Natychmiast! – krzyknęła ostro. – Widowisko sobie znaleźliście? To nie cyrk, tylko ciężko chory człowiek, nie ma co się gapić!

Gdy całe towarzystwo ze Starościakiem na czele w pośpiechu i posłusznym milczeniu rozchodziło się po sypialniach, Majami chwyciła Irka za rękaw.

– Ty zaczekaj.

Zostali sami przy łóżku Cmona. Uniosła bezwładną głowę i poprawiła poduszkę, sprawdziła kroplówki, odczytała jakieś dane z ekranu przytwierdzonego do poręczy i zmieniła temperaturę oraz wilgotność powietrza w pomieszczeniu. Dotknęła także wyschniętej dłoni jakimś małym przyrządem, który wydał sygnał w postaci świergotu ptaka, a następnie wyświetlił kolumnę cyfr.

– Nie jest wcale najgorzej – powiedziała ni to do Irka, ni do siebie. – Jeszcze może trochę wydobrzeć, chociaż chodzić na pewno nie będzie… Aha – spojrzała swoimi wielkimi oczami. – To wbrew przepisom, ale chciałam ci powiedzieć, że ktoś dwa razy wchodził na twój modem, jakaś kobieta z Nowej Zelandii.

– Zgadza się. Córka.

– Nikogo więcej nie masz? – Właściwie nie.

– Tak… Dałam dyspozycję, że czasowo jesteś poza zasięgiem, ale jeżeli wejdzie jeszcze raz, na przykład na moim dyżurze w nocy, to mogę cię zawołać. W ogóle, jakbyś chciał z nią porozmawiać – zniżyła głos do szeptu – to nie jest to niemożliwe. Powiedz mi tylko, wtedy znajdę odpowiedni moment.

– Nie, nie! – zaczął bronić się raptownie, ku zdumieniu Majami. – Sprawa zamknięta, skończona, zaklejona koperta, której nie ma co rozrywać! Jak wejdzie, powiedz jej, że skierowaliście mnie na intensywne leczenie sanatoryjne, na Litwę, do Druskiennik, że sam się odezwę za tydzień, dwa.

– Jak chcesz.

– Wiesz…Ja już naprawdę niedługo. Już noszę to słowo prawie że pod gardłem. Niewiele trzeba… Dopiero jak… Rozumiesz. Wtedy zawiadom. Wejdź w notatnik na moim modemie, znajdziesz adres, nazywa się Ola Pastry – Mariani. Ja naprawdę niedługo…


Następnej nocy nie mógł zasnąć. Organizm przyzwyczaił się już do DFR – B i nie stawiał tak gwałtownego jak przedtem oporu. Jednak zamiast mdłości, ślinotoku i bólów

kręgosłupa odczuwał tym razem dokuczliwe podniecenie. Konieczny spał sumiennym snem zdrowego człowieka, a jemu trudno było wytrzymać pod kołdrą. Wstał w końcu i wyszedł na pusty korytarz. Spacerował boso, dywany tłumiły kroki, przenikał go miły chłód, kiedy dla przyjemności schodził na posadzkę. Z ciekawości zajrzał po cichu do dwójki, bo w dzień drzwi były zamknięte. Majami ciągle siedziała przy Cmonie. Blask lampki lśnił na rudych włosach, nie pokrytych wielofazową farbą. Trzymała kubek, od którego promieniował kawowy aromat, czytała sobie coś z podręcznej przeglądarki, ustawionej na szafce przy chorym. Chude ręce Cmona wyginały się i prostowały, Irkowi wydawało się z daleka, że zwilża językiem wargi, a nawet że otworzył oczy i spojrzał w jego stronę. Odszedł na palcach i dalej krążył w głębi hallu. Cały oddział spał, cisza była głęboka, ale znienacka przerwał ją odległy głos Wszechwłogi. Irek ruszył do szklanego przepierzenia w drugim końcu korytarza, wychylił się i widział stąd wnętrze pokoju przyjęć.

Na kozetce półleżała tam skręcona postać starca. Podpierał się łokciem, jedną nogę zawinął pod siebie, druga, w ciężkim, grubym bucie pozostała na podłodze. Miał na sobie „cywilne” łachy, ze spodni wystawała brudna koszula. Trząsł się cały, krople potu spływały po szyi i szarozielonych policzkach, chyba niedosłyszał, bo Wszechwłoga musiał do, niego krzyczeć, a aparat, który mu wciśnięto do ucha, widocznie nie działał. Pacjent początkowo starał się treściwie; i służbiście odpowiadać na pytania, tak żeby siedząca za biurkiem Środa Popielcowa mogła wszystko od razu wprowadzać do danych.

– Imię pańskie?! – wrzeszczał Wszechwłoga.

– Kazimierz! – po dłuższym zastanowieniu padała równie gromka odpowiedź.

– Nazwisko?!

– Krakowski!

– Wiek?!

– Dziewięćdziesiąt siedem!

– Pięknie! Wykształcenie?!

– Średnie!

– Ostatnio wykonywany zawód?!

– Kierownik kolektury!

Wszechwłoga z zafrasowaną miną odbił kilka razy niebieską kulkę od blatu biurka i pochylił się do Środy.

– Co robić? – szeptał, ale Irek słyszał wszystko wyraźnie. – Nie wolno w tak natychmiastowym trybie, pogwałcilibyśmy procedurę. Zresztą, nie ma jednoznacznego rozpoznania ani badań, żadnych zapisów dochodzenia do decyzji, może to odruch, może na złość chce komuś zrobić? Gdzie pan mieszka, panie Krakowski? – zapytał już głośno.

– Kontener 234 E, na V Rejonie!

– Rodzinę pan ma?!

– Już żadnej!

– Badania są – Środa Popielcowa puknęła w ekran. – Sprzed miesiąca, ale mogą być. A rozpoznanie… Też jest, nikomu bym nie życzyła, zobacz. Może potraktuj my jako przypadek nagły.

Wszechwłoga jednak nie mógł się zdecydować. Chodził w tę i z powrotem, odbijał kulkę, zaglądając w lustro wiszące nad umywalką, poprawiał niewidoczne wady makijażu.

– A więc potworne cierpienie nie do wytrzymania? – indagował dalej Krakowskiego.

– Już pięćdziesiąt razy panu mówiłem! Zaraz zacznę kląć, wrzeszczeć, rozwalę tu wszystko! Po co bym innego

przychodził! Nie dam rady, zaraz nie dam rady! – dyszał pacjent i zaciskał pięści.

– Wezwę specjalistę, może wyłączy ból? – nie dawał za wygraną doktor.

– Dlaczego ty się nade mną znęcasz? Dlaczego się, kurwa mać, znęcasz?! Jaki specjalista? Myślisz, że nie chodziłem do specjalistów? Widziałeś, tak mnie tu nieśli, jak leżę, ustać nie mogę, bo mnie w środku rozrywa. Będę wył! Zaraz będę wył!

– A więc ostatecznie doszedł pan do wniosku, że to byłoby najlepsze rozwiązanie? Teraz, od razu, w środku nocy?

Krakowski wtulił się w skórzany podgłówek i ryknął płaczem.

– Jest determinacja, zapisz – rzucił Wszechwłoga do Środy, a potem znowu do Krakowskiego:

– Czy potwierdza pan decyzję? Odpowiedział mu jeszcze głośniejszy spazm. – No więc dobrze.

Środa Popielcowa wstała i wyszła, Irek uskoczył w najciemniejszy kąt. Widział, jak podchodzi do drzwi oznaczonych numerem 21, wkłada kartę do zamka, otwiera. Zapaliła wewnątrz białe, jaskrawe lampy, ale był za daleko, żeby zobaczyć cokolwiek więcej.

Tymczasem Wszechwłoga podsunął Krakowskiemu fotel na kółkach. Ten odepchnął go wściekle, rycząc:

– Tak nie, nie wysiedzę, boli!

Gdy pielęgniarka wróciła, uczepił się jej masywnego karku, drugą ręką złapał za szyję Wszechwłogi. Oboje objęli go mocno w pasie i z wysiłkiem powlekli do pięknego pokoju. Bezwładne nogi w ciężkich buciskach zaczepiały o chodniki i ściągały je w harmonijki, czubki butów ślizgały się po posadzce, wydając pisk, od którego drętwiały szczęki.

Wszechwłoga opuścił piękny pokój już po chwili, kierując się szybkim krokiem do wyjścia, Środa dopiero po kwadransie, sprawdzając, czy drzwi są dobrze zamknięte. Znów zapadła niczym niezmącona cisza. Irek wsunął fotel za donice ze sztucznymi roślinami i postanowił czekać.

Dosłowność oglądanych przed chwilą scen przeszła wszelkie oczekiwania – do tego stopnia, że nie robiły już żadnego wrażenia. A więc wszystko rozgrywa się w sposób tak przerażająco prosty, jakby chodziło o załatwienie normalnej sprawy. Przecież sam Wszechwłoga nazwał to „usługą”. Może więc rzeczywiście nie należy mitologizować, nie należy się bać, tylko przyjąć ten moment jako rzecz najzwycząjniejszą pod słońcem, być szczęśliwym, że obejdzie się bez cierpień, bez zaskoczenia?

Po upływie niecałej godziny usłyszał dochodzący zza drzwi pięknego pokoju wyraźny jęk. Najpierw było to ciche buczenie, podobne do odgłosów dawnych urządzeń elektrycznych, potem coś w rodzaju kwilenia noworodka, wreszcie jęk narastał, potworniał w uszach nieludzkim bełkotem, przechodził w rozpaczliwy krzyk, wzbierający i opadający falami. Chciał się zerwać i uciec do łóżka, ale musiał pozostać w swojej kryjówce, bo już nadbiegała Środa. Ze zdenerwowania nie mogła trafić kartą w szczelinę. Kiedy wreszcie weszła, usłyszał z wnętrza gwałtowny, głuchy łoskot i krzyk urwał się nagle, jak ucięty nożem.

Przerażony pobiegł do sypialni, ale choć trząsł się ze strachu, dalej patrzył przez szparę. Nie musiał długo czekać. Ujrzał w drzwiach grzbiet Środy, wyciągającej na korytarz szpitalny wózek z podłużnym, wrzecionowatym workiem żółtego koloru. Obróciła go, potknęła się o chodnik i klekocząc kółkami popchała w kierunku klatki schodowej: i wind. Tuż obok przemknęła jej ponura twarz, zaklęła nawet j pod nosem: – Cholera, znowu ten pieprzony liftserwis szlag trafił!


Rano opowiedział o wszystkim Koniecznemu. Ten i wściekł się tylko.

– Mówiłem: nie właź, gdzie nie trzeba, nie interesuj j się. Chyba, że chcesz dostać fioła. Myśl o sobie, nikt nie będzie razem z tobą przeżywał tego, co cię czeka, to twoja mała, prywatna Golgota! – zrzędził pomiędzy jednym a drugim łykiem mleka, którego codziennie wypijał chyba z pół wiadra.

Irek nie chciał dłużej słuchać, wyszedł i zajrzał do] dwójki. To, co widział wczoraj, nie było złudzeniem. Cmon rzeczywiście powrócił do świadomości. Miał otwarte oczy,] rozglądał się uważnie, sam przetarł sobie twarz kosmetyczną chusteczką i z przyjemnością wdychał mocny zapach wody kolońskiej.

– Co? – odruchowo zapytał Irek od progu. Ten prosty zaimek wypowiadany na Oddziale O-L niósł ze sobą o wiele więcej treści niż w zwykłym języku: poczucie wspólnoty, nieudawaną troskę, braterskie zrozumienie poparte podobnym doświadczaniem losu.

Odpowiedziało mu obojętne „hm” i głośne przełknięcie śliny, a zaraz potem jasne stwierdzenie:

– Ale w gówno wdepnąłem.

– Coś nie tak? Jakąś przekrętkę zrobili? Nie chciałeś j tu przyjść?

– Nie to… Wyszło nie tak, jak sobie ułożyłem.

Cmon zaczął opowiadać. Miał chyba ogromną potrzebę mówienia, Irek zauważył, że wręcz spragniony jest słuchaczy i łapczywie wyżywa się w budowaniu każdego zdania. I choć to dawne dzieje, to nadal widać u niego było cechy typowe dla ludzi budzących zainteresowanie, rozpieszczanych popularnością- mówił przede wszystkim o sobie, przywiązywał wielką wagę do własnych sądów, nie pozwalał Irkowi wchodzić w słowo i raczej nie zwracał uwagi na to, co on z kolei mógłby mieć do powiedzenia.

– Od trzynastu lat żyłem zupełnie samotnie – zwierzał się. – Kupiłem mieszkanie w oficynie starej kamienicy przy Warmińskiej i urządziłem sobie azyl. Nikomu nie dałem adresu, żonom, dzieciom, wnukom, prawnukom, zdobyłem pozwolenie na niejawny modem, a nazwisko dzisiaj najłatwiej zmienić, zmieniałem zresztą co parę miesięcy, jak mi tylko do głowy przyszło. Na początku było wybornie. Nie wychodziłem, ściągałem filmy, odpoczywałem na tarasie za lustrzanymi szybami, zamawiałem najlepsze potrawy i wymyślne wina, komponowałem trochę, nawet sprzedałem kilka numerów. Potem zaczęły się napady tęsknoty, poczucia całkowitego bezsensu. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że nie miałbym już z kim rozmawiać, wszyscy koledzy, współpracownicy, dalsi znajomi już tego… – pokazał wymowny znak na gardle. – Sam też byłem umarły dla rodziny, z którą zerwałem perfidnie i bezceremonialnie. To straszne, błąkać się tak między czterema ścianami i mieć świadomość, że nikogo, absolutnie nikogo na tym wielkim, przygniatającym świecie nie zna się osobiście. Kiedyś śpiewałem taką piosenkę, Cyryl, może pamiętasz, bo to był hicior, a na dodatek afera, bo niektóre gazety odsądzały mnie od czci i wiary za nihilizm. Taki refren:


Giń młodo, giń,

bo jak nie,

to zginiesz,

zginiesz we mgle!


zaśpiewał, stukając do taktu łyżeczką od herbaty o poręcz łóżka. – Nuciłem tak sobie pod nosem i wiedziałem, że miałem rację, chociaż pisałem to jako gówniarz. Potem zaczęły się dolegliwości, bóle głowy, wymioty, z trudem wstawałem. Leżałem w domu dniem i nocą, pielęgniarki przychodziły i znikały jak fantomy, okno, w które się wgapiałem, czerniało, bladło, jaśniało i znowu przechodziło w czerń, a ja znieść nie mogłem monotonii upływu czasu i własnej bezwoli. Znalazłem kontakt z Wszechwłogą i zgłosiłem się tutaj. Czułem się trochę lepiej, zamknąłem mieszkanie, wezwałem taksówkę, przyjechałem do szpitala. Zrobiłem to z pustki, z nudów, ze strachu i z niecierpliwości. I nagle, już po wszystkich formalnościach – słabo, ciemno przed oczami, wylew. Jak na złość. No i jestem przykuty do łóżka. Przedtem, przyznam się, myślałem, że może tylko trochę pożartuję z kostuchą, Wszechwłogą zapewniał, że w każdej chwili mogę zrezygnować. Ale teraz… – smętnie spojrzał po sobie.

Cmon lubił towarzystwo, zainteresowanie swoją osobą przyjmował jako rodzaj należnego hołdu, składanego po latach nieobecności wśród fanów. Atmosfera Oddziału O-L bardzo mu odpowiadała, bo tu, w przeciwieństwie do normalnego świata, pamiętano o nim, chwalono i podziwiano. Irek, Konieczny i Starościak często wieczorami odwiedzali dwójkę, czyniąc to dla satysfakcji bliskiego obcowania z kimś, kogo wielkość należała także do ich życia, a także po trosze ze snobizmu. Majami, nie odstępująca pacjenta na krok, podnosiła wtedy oparcie łóżka, a Cmon opowiadał.

Najczęściej słuchali w milczeniu, szukając w opowieściach Cmona własnego cienia. Kto by przepuścił taką okazję zapomnienia o miejscu i okolicznościach?


Opowieść Cmona


– Urodziłem się w Giżycku. Najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Ktoś, kto się nie urodził na Mazurach, tak naprawdę nigdy się nie urodził. Wszystkim zawsze tak gadałem. Gdyby mi przyszło żyć jeszcze raz, za diabła bym stamtąd nie wyjeżdżał. Każdy przy zdrowych zmysłach walnie się teraz w czoło, ale to był najfatalniejszy błąd mojego życia. Umarłbym szczęśliwy. Lepiej wcześnie umierać szczęśliwym niż długo żyć byle jak i odnosić pyrrusowe zwycięstwa.

Ojciec był kapitanem, później majorem, zawiadywał piekarnią wojskową oraz magazynem mąki i kartofli. Matka spokojnie spijała kawki w jakimś biurze, Wydziale Inwestycji czy podobnym cholerstwie. Dni płynęły powoli, zawsze takie same, jak równo odrąbane kawały ciągnącego się ciasta. Kto by wtedy pomyślał, że w ogóle mogą mieć jakikolwiek smak? Nieważne, czy rok sześćdziesiąty pierwszy, czy sześćdziesiąty siódmy. Taki jakiś nie taki ten byt – śpiewał pan Przybora. Nic się nie działo, a jeśli nawet się działo, to gazety, radio i jedyny kanał telewizyjny robiły wszystko, aby nikt o tym nie wiedział. Ludzie tak naprawdę polubili tę nudę, udomowili, uznali za swoją, choć po kątach szydzili z chuderlawego przywódcy w okularach, które wyglądały jak doklejone brwi, wyśmiewali jego tasiemcowe przemówienia, wielogodzinne wystękiwanie całych kolumn danych o produkcji saletry, gumiaków i surówki żelaza.

Cmon podniósł głowę, zatkał nos i wymamlał dyszkantem:

– Czterdzieści trzy koma jeden, siedemdziesiąt dziewięć koma dwadzieścia sześć, sześćdziesiąt dwa koma siedemnaście! – Opadł zaraz na poduszkę, dyszał zmęczony, ale mówił dalej: – Miałem też młodszego brata. Został sędzią. Zginął dwanaście lat temu w katastrofie budowlanej. Pojechał do Gorzowa Wielkopolskiego, do chorego szwagra i płyta sprasowała ich obu na tekturę. Jedyny gwałtowny przypadek naszych dziejów rodzinnych. Rzekomo zawiódł program symulacyjny, zagrożenia błędnie zweryfikowano – takie otrzymałem urzędowe orzeczenie.

Starym powodziło się nieźle. Musieli być, jak na tamte czasy, dosyć zaradni i dobrze żyć z innymi. Pierwszy obraz, jaki pamiętam, to klitka w hotelu garnizonowym. Bordowy tapczan, zajmujący połowę powierzchni, pod oknem staroświecka maszyna do szycia „Singer”, dalej łóżeczko brata i moja kozetka. Ja przy maszynie, przy jej bocznym blacie bawię się samochodem, strażą pożarną na specjalne, wyjące koło zamachowe, nagle matka wbiega z krzykiem, łapie w ostatniej chwili Wiesia, który przełazi przez barierkę i właśnie leciał głową w dół, prosto do żelaznego, poniemieckiego nocnika. Potem ojciec dostał duże, porządne mieszkanie – drugie piętro, balkon, woń schnącego tynku piaskowej barwy, sam środek miasta, choć trochę dalej od głównej ulicy, Warszawskiej. Kupili nowe meble w solidnym odcieniu „ciemny orzech” – okrągły stół, królujący na środku największego pokoju, trzydrzwiową szafę, potężną jak bastion, ciężki, oszklony kredens z wystawą kryształowych kielichów, karafek i pater. W naszym, moim i brata, pokoju po prostu aż zionęło nowoczesnością. Pamiętam pstrokate

zasłony, rozkładane biurko do odrabiania lekcji, jasną biblioteczkę na ukośnych nóżkach i z rozsuwanymi drzwiczkami, dalej dziwaczny, trójkątny stolik na takich samych nóżkach, czarno lakierowanych. Gdy przyszły lata siedemdziesiąte, wyrzucili to wszystko i zastąpili szykownymi meblościankami na wysoki połysk, załatwionymi dzięki niewidocznym, acz mocnym niciom wzajemnych zobowiązań między matką, kierowniczką sklepu i dyrektorem Wydziału Handlu i Usług. Tuż przy radzieckim kolorowym telewizorze „Elektron”, o którym mówiono, że z powodu masy potrzebna do niego podmurówka, zaraz pod makietą czołgu T55 z lufą wymierzoną na zachód ojciec dumnie ustawił obok siebie Łuny w Bieszczadach Jana Gerharda i Ulissesa Joyce’a. Sens świata widział w logice i w porządku, więc zasada kolejności alfabetycznej była dla niego najświętszym prawem.

Zawsze też mieliśmy samochód, początkowo jedyny na podwórku, pieczołowicie przechowywany w garażu z falistej blachy, samotnie sterczącym obok trzepaka. Majaczą mi dwie, jedna po drugiej, używane syreny – nietoperze z drzwiami otwieranymi od przodu, kompletne truposze, pod którymi stary nieustannie leżał albo bluzgał i sprowadzał mechaników z koszar, a każdy wyjazd nieodmiennie kończył się ściąganiem na sznurku przez wojskowego ZISa. Później auta były coraz lepsze – nowa syrena 103, nowa skoda 1000 MB i wreszcie – za czasów Gierka – obiekt zawiści całej okolicy, duży fiat w najmodniejszym, zapierającym dech odcieniu „bahama yellow”, z pokrowcami – imitacją tygrysiej skóry; fantastyczny odrzut z eksportu do Francji, zdobywany uporczywie przez okrągły rok dzięki poruszeniu sprężyn sięgających rzekomo aż Głównego Zarządu Politycznego Ludowego Wojska Polskiego, o czym zresztą wtedy nawet nie wiedziałem. Dziwiło mnie tylko, że stary nagle zaczął jeździć na ryby z jakimiś czerstwymi facetami z Warszawy, chociaż nigdy dotąd ryb nie łapał, i parę razy przyszedł mocno nawalony, co mu się też raczej nie zdarzało. Ganialiśmy tym cudem na wczasy – pustymi szosami do Szklarskiej Poręby, Dziwnowa, Kołobrzegu, także do naszego letniego domku nad Kisajnem koło zatoki Tracz, który ojciec postawił tak zwanym gospodarczym sposobem, czyli w ramach zajęć żołnierzy z jednostki.

Wszyscy znali Giżycko latem. Pociąg pędzi łukiem po brzegu Niegocina, na prawo zamglony błękit i żagle, na lewo zmęczona upałem zieleń. Z wiaduktu nad kanałem widać przystań, białe, stłoczone maszty jachtów, cały gąszcz. Zawsze kiedy wracałem, najpierw od wuja z Olsztyna, potem z Bydgoszczy, ze studiów, chwytało mnie za gardło pełne podniecenia oczekiwanie, jakbym przyjeżdżał pierwszy raz, jakby zaraz miało się wydarzyć nie wiadomo co. Wreszcie stacja, gdzie jezioro prawie że podchodzi pod tory. Z wagonów wygrzebują się postacie obładowane plecakami, worami namiotów; drewniaki stukają, dźwięczy potrącone pudło gitary. Prostują kości, leniwie powłóczą nogami wśród peronów samotne pary, grupki, stadka; długowłosi faceci w kurtkach khaki, dziewczyny w blue. Znikali gdzieś zwyczajni ludzie – może zapadali w sen letni? Tłum na przystani, w porcie, tłum na ulicach: wakacyjni hippiesi, podstarzali żeglarze, dyskotekowe kurewki i opalone studentki, szukające w bryzie znad jezior lekarstwa na egzystencjalne problemy, o których mówiły między sobą z poważnymi minami doświadczonych kobiet. Samochody z Katowic, Warszawy, Łodzi i zza granicy – wartburg! i trabanty ze znakiem DDR, także nieliczne, miękko sunące ople i fordy taunusy z budzącym respekt „D” w owalnym polu. Pan Kuncewicz, ostatni cymbalista PRLu, rozkładał swój autentyczny strunowy instrument. Ostatnie miejsce we Wschodniej Europie, gdzie za kilka złotówek, za piwo, jeśli akurat dowieźli, albo talerz flaków ze smażalni naprzeciwko można było usłyszeć biegle wydzwonione młoteczkami Boże, caria chrani. Znacie mój Park lodowy z płyty Heli or Me? Nie znacie? Właśnie robię tam podobny numer, też na prawdziwych cymbałach, nie na żadnym pieprzonym elektrycznym samograju… Wieczorem tłok na molo, rejwach i brak miejsc w poniemieckim bunkrze przerobionym na knajpę „Grota”, gdzie pito sprowadzone cudem jakimś do Giżycka białe czeskie wino. Kiedy przed północą szliśmy już do domu z moim przyjacielem Grzegorzem, który wiele lat później zaginął bez wieści w Paryżu, albo z moim drugim przyjacielem, Wojtkiem, który wiele lat później został dziennikarzem, a potem wyjechał, podobnie jak ja, otaczały nas przyciszone głosy, szelesty i tajemnicze pomarańczowe świetliki papierosów. Ktoś grał na gitarze Lady in Black, ktoś patrzył w gwiazdy, co wcale nie jest zajęciem ani durnym, ani pretensjonalnym, nawet gdy dawno już się nie ma siedemnastu lat. Szukano się, nawoływano, rozpalano ogniska, których płomień powtarzała ciemna woda. Byłem pełen zazdrości, rozczarowań, podrażnionej dumy. Byłem pełen nienawiści do samego siebie, przerażony oglądałem się w lustrze – mały, szeroki, z odstającym tyłkiem i trójkątną gębą, kostropatą od trądziku. Na mnie nikt nie czekał w mroku, nie ściskał za rękę, nie pachniał i nie muskał włosami, nie chciał, żebym został dłużej. Im więcej ludzi widziałem na plaży, w dyskotekach, w letnich ogródkach i barach, im piękniejsze dziewczyny obojętnie spoglądały z żaglówek płynących pod zwodzonym mostem na ulicy Moniuszki, tym bardziej czułem się w moim mieście śmieszny, samotny, poniżony. Ciężko przeżywałem młodość, była jednym węzłem niepokoju, niespełnienia i tęsknoty.

Jesienią Giżycko pustoszało. Jeszcze tylko studenckie imprezy żeglarskie we wrześniu – ostatnie podrygi lata, i już, już nadchodziło to, co nieuchronne. Wielkie kłody obwieszały pomieszczenia przystani i portu, handlarze zwijali stragany, zabijano gwoździami budki. Wiatr od Niegocina spłukiwał z powietrza smród smażonych ryb, zastępował go błotną wilgocią i zgnilizną opadłych liści. W mieście spotykałem tylko same znajome twarze. Znowu pojawiali się, przebudzeni z letniego snu, zwyczajni ludzie; zakatarzeni, z teczkami i siatkami, biegający po pustych sklepach, aby zaspokoić przyziemne potrzeby.

Codziennie rano wlokłem się półprzytomny do czerwonego gmachu liceum przy alei l. Maja, po drodze, za pawilonem warzywniczym wypalałem philip morrisa z plastikowej paczki, dla szpanu kupowanej za bony w peweksie. Uczyłem się kiepsko, byłem tępy i roztrzepany, z matematyki, z fizy w ogóle niczego nie kapowałem. Nauczyciele stawiali mi tróje z minusem, żeby nie robić przykrości ojcu i polonistce. Polski to co innego. Znałem na pamięć Wojaczka, czytałem Iredyńskiego, Głowackiego, Pastuszka, pani w kiosku koło dworca zawsze trzymała dla mnie pod ladą „Nowy Wyraz”. Najlepsze były jednak przerwy. Albo paliliśmy papierosy w kiblu, albo gapiliśmy się na dziewczyny z innych klas, co o wiele bardziej wolałem robić. Spacerowały korytarzem po dwie, po trzy, rozmawiały lekko i cicho, nie zwracały na nas uwagi, a jeśli już, to patrzyły szklanym, niewidzącym wzrokiem. Można się było tylko domyślać intrygujących kształtów pod długimi spódnicami, bo, niestety, pierwsza fala mody mini zanikła długo przedtem, można było marzyć o dotyku włosów, gładkości skóry, upajać się z daleka samą ich obecnością, u napalonych kilkunastoletnich osobników powodującą drżenie ust, pocenie rąk i odruch jąkania. Dziewczyny w tym smutnym kraju były zawsze zjawami z innego świata. Ich ciuchów nie widziało się w przaśnych odzieżowych sklepach handlu detalicznego, zapachów nie kupiło się w żadnej państwowej perfumerii, ich zgrabne postacie przypominały wycinanki, które jakiś wariat wkleił nie do tego, co trzeba, albumu. Halina, Gośka, Ewa, Bogusia Pawłowska, już nie pamiętam… W ogóle nigdy chyba nie było tak pięknych kobiet, jak w latach siedemdziesiątych. Miękkich, urokliwie zamkniętych w sobie, otoczonych mgiełką niedopowiedzeń. Ich stroje podkreślały, a nie deformowały, makijaż odkrywał nieznane, a nie nakładał maski. Kiedy dziesięć, dwadzieścia lat potem musiałem patrzeć na ordynarne, potatuowane babska, łyse szantrapy, kanciaste w ruchach i rzucające miechem jak wozak od węgla, miałem wrażenie raju utraconego i potoków gnoju zalewających Matkę – Ziemię. A one wydawały się nam mądre i delikatne, i przy tym chłodne, nieprzystępne, świadome odwiecznych kobiecych tajemnic, mające zawsze w zapasie nieskończone pokłady lekceważenia i ironii dla zaślinionego palanta, pożądliwie przestępującego z nogi na nogę. Niczego jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy, że istnieją kruche granice, na których kończy się obojętność, a zaczyna szaleństwo, że trzeba być wybrańcem, szczęśliwcem i zdobywcą w jednej osobie. Zastanawialiśmy się, jak w ogóle jest możliwe to, co oglądaliśmy z uciskiem w kroku na zamazanych zdjęciach pornograficznych, kopiowanych amatorskim powiększalnikiem z wytłuszczonego duńskiego pisemka w piwnicy u Zbycha Dygasa.

Wszystkie tak szybko wyjeżdżały. Przychodziła matura, kończyło się krótkie lato, zakurzone pociągi uwoziły je ze stacji, gdzie jezioro prawie że podchodzi pod tory, do Gdańska, Warszawy, Poznania, czasem jeszcze dalej, zupełnie daleko. Niektóre bez kompleksów zdobywały świat za pomocą jakichś niebywałych, sobie tylko znanych czarodziejskich sztuczek, zupełnie niemieszczących się w głowie człowiekowi utopionemu w tamtej rzeczywistości. Pewnego razu, kiedy już sam załapałem się na swoje nieszczęsne studia, spotkałem tuż przed Bożym Narodzeniem Jagodę Czerpień, w szkole poważną olimpijkę z kilku przedmiotów, ciemnowłosą, dystyngowaną, tonem głosu i brązowymi iskierkami spod zmrużonych powiek wprawiającą w zmieszanie nawet szurniętego Bambusa od bioli.

– Cześć, co u ciebie? Co robisz? – pytała z posągowym uśmiechem.

– Ja? Studiuję – podniosłem na potwierdzenie torbę wypchaną brudnymi koszulami, bo akurat przyjechałem do domu i szedłem z dworca.

– Gdzie?

– W Bydgoszczy. A ty? – W Stanfordzie.

Jesienią niebo nad Giżyckiem wyglądało jak zrobione z pakuł i waty szklanej, a słońce, jeśli czasem zaświeciło, nabierało koloru słomkowej herbaty. W ponure, wietrzne niedziele łaziliśmy z Grzegorzem i Wojtkiem po wyludnionych ulicach, gapiąc się na wystawy, ozdobione najczęściej malowanymi na żółto liśćmi ze styropianu, szukając znajomych, naiwnie wierząc, że coś się wydarzy. Jeśli tylko była

forsa, siadaliśmy w kącie kawiarni „Ekran” i ukradkiem, żeby nikt nie powiedział starym albo nie doniósł do szkoły, pociągaliśmy skręcający gębę bułgarski riesling, ewentualnie tegoż samego pochodzenia koniak „Slanczew Briag”. Nikt z nas nie pił piwa, zresztą, najczęściej go nie było, a jeżeli już, to smakowało kapustą i zgniłymi kartoflami. O żywcu i okocimiu tylko się słyszało legendy, jakie one wspaniałe, prawie jak heineken z pewexu, nie?

Nieposkromione pragnienie kobiecego towarzystwa pchało mnie w stronę koleżanek z klasy. Wieczorami przychodziłem do Anki, Bożeny, Jolki. Były nieładne i sympatyczne, uwielbiały długie rozmowy, znały się na dowcipach i dużo czytały. W ich ciepłych pokojach, pachnących świeżo upraną wełną, paliły się małe lampki albo zwieszały nastrojowe abażury, jedną ścianę zajmowały doniczki z begoniami i paprociami wetknięte w kwietniki z czarnego drutu, drugą zwykle biblioteczka, rzędy kolorowych grzbietów za szkłem. Kawa „Orient” parowała znad włocławskich fajansów, zeszyt od matmy, pretekst wizyty, leżał nietknięty, a my siedzieliśmy do późna i zawsze mieliśmy o czym gadać. O życiu i miłości, o Sylwii Plath i Borgesie, o nowym filmie z Dustinem Hoffmanem, o tym, co Maciek Gałązka opowiadał o RFNie i co tam podobno można kupić w normalnym sklepie spożywczym. Czuliśmy już całą niedookreśloność epoki Gierka i nie wiedzieliśmy, jakie naprawdę jest to nasze życie; czy takie, jak mówiła „Wolna Europa”, czy takie, jakie nam się wydawało, że jest, kiedy latem wybiegaliśmy z domu prosto w objęcia słonecznego poranka, wskakiwaliśmy na rower albo pływaliśmy pod żaglem z łoskotem spienionej wody bijącej o burty. Warto było po tych rozmowach wracać nocą z drugiego końca miasta, gdzieś z Konopnickiej albo Jagiełły, przeskakując od jednej latarni do drugiej, z rękami w kieszeniach i postawionym kołnierzem, łapiącym wilgotny wiatr. Zauważyłem już wtedy, że największą radość sprawia mi oderwanie od świata i że tam właśnie znalazłem oazy, w których mogłem schronić się przed samym sobą. Później, kiedy tylko raz na rok przyjeżdżałem do Giżycka, ktoś opowiadał mi o tych dziewczynach. Jedna została aptekarką, druga nauczycielką, trzecia wyszła za mąż za Włocha. Widzieliśmy się nawet gdzieś, kiedyś, nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia.

Poza tym zajmowałem się leżeniem i słuchaniem muzyki. Ojciec kupił nam magnetofon ZK120, dorobiłem do niego kolumnę ze starego głośnika od radia, który oprawiłem w cztery deski, obciągnąłem kraciastą szmatą i ustawiłem na szafie. W ten sposób mogłem odsłuchiwać to, co w „Trójce” puszczali Kaczkowski i Mann, i co, ślęcząc przy odbiorniku „Fagot”, skrupulatnie nagrywałem, układając porządek dnia według czasu nadawania Muzycznej poczty UKF, Mini – Maxu, Bielszego odcienia bluesa. Mówię serio, zdechłbym bez hardrocka.

Wyobraźcie sobie, że wcześniej, jeszcze w podstawówce, muzyki nienawidziłem serdecznie, szczerze i ze wszystkich sił, jak najgorszego wroga. Moja wychowawczyni pod koniec pierwszej klasy powiedziała matce, że mam słuch lepszy niż inni, ładnie śpiewam, nie powinno się tego zmarnować. Matka, niewiele myśląc, zaraz we wrześniu zapisała mnie do szkoły muzycznej, stary przywiózł z Olsztyna skrzypce, a za parę dni żołnierze wtachali do mieszkania pianino, które przedtem stało w klubie garnizonowym. Od tej pory zaczęła się golgota. Codziennie po lekcjach musiałem biegać do starej willi o oknach wychodzących na tory kolejowe i na Niegocin. Tam były następne lekcje, czyli teoria i zajęcia z instrumentów, przerywane gwałtownym hałasem osobowych i pośpiesznych, mknących w stronę Ełku albo w przeciwną – w szeroki świat. Podczas gdy moi koledzy bawili się w wojsko na podwórku, strzelali z procy do słoików albo kapslami grali w Wyścig Pokoju, ja zapełniałem kolejne pięcioliniowe zeszyty, męczyłem się nad solfeżem, przegrywałem nudne jak żelatyna kawałki, które zadawał profesor. „Profesor” to był stary Hauptfeld z Wilna, w szkole tylko jego tak tytułowano. Gdy złapał na jakiejś omyłce, niepodciągniętej nutce, takcie nie dość dokładnie wyszlifowanym w domu, łajał szpetnie nie tylko delikwenta, ale całą żeńską część jego rodziny, i walił smykiem po uszach, aż świszczało. Trafiał bezbłędnie, mógłby świetnie grać w golfa. Po paru miesiącach zauważyłem, że najbardziej dręczył właśnie mnie. Innym odpuszczał, machał ręką, w lepszym humorze nawet wcześniej zwalniał do domu. Ze mną siedział zawsze dłużej, niż trzeba, robił małpie miny, wściekał się i wrzeszczał, plując przy tym naokoło, bo nie miał zębów. Męki przeżywałem już na kilka godzin przed lekcją, trzęsły mi się ręce i zbierało na wymioty. Życzyłem mu nagłej śmierci, modliłem się o koniec świata albo żeby choć jeziora wystąpiły z brzegów i zalały ulice, żebym ciężko zachorował, żeby stało się cokolwiek, co by mi przeszkodziło tam iść. Później, kiedy trochę podrosłem i nieśmiało zagadywałem profesora o to czy o tamto, spostrzegłem, jak niesłychanie był zacofany. To już nie gabinet figur woskowych, nawet nie muzeum, to era proterozoiczna! Mówił: „Wszystko powiedziano do końca, wszystko napisano, dziś komponowanie to czysty absurd, trzeba tylko ćwiczyć i ćwiczyć, doskonalić, drążyć w głąb, wydobywać, jedynie tędy prowadzi właściwa droga artysty, a kto myśli inaczej, jest zwykłym kretynem i nieukiem”. Prawdziwa muzyka kończyła się dla niego gdzieś na Manierze i Brahmsie, już Ravela nazywał „bezczelnym złodziejem”, Gershwina „beztalenciem i klezmerem z cyrkowej budy”, Szymanowskiego „cwanym dupkiem”, „góralczykiem ukraińskim” bądź „zasmarkanym folklorystą”. Hindemith, de Falla, Bartok w ogóle dla niego nie istnieli. Jeśli wymawiał słowo „jazz”, to tak, jakby za chwilę miał dostać ataku padaczki, a już nazwy The Rolling Stones, Pretty Things czy nasze poczciwe Tajfuny albo Czerwone Gitary nawet nie przeszłyby mu przez gardło. Musiał być rzeczywiście bardzo stary, zmarł pod koniec lat sześćdziesiątych, podobno miał za sobą wielką przeszłość artystyczną, przed wojną grał duety z Pawłem Kochańskim, rzekomo akompaniował Kiepurze, pisał muzykę do słuchowisk radiowych. Może umierał szczęśliwy, może w Giżycku znalazł to, czego ja nigdzie nie znalazłem? Nikt na dobrą sprawę nie wie, o czym myślał, nikt go naprawdę nie znał. Starsi pamiętali tylko, że zjawił się w mieście jeszcze przed końcem wojny, wysiadł z pierwszego transportu. Był zupełnie bez rodziny, zajmował niewielki pokój na strychu szkoły. Ludzie mówili, że została po nim tylko przedwojenna maszynka do kawy, skrzypce nieokreślonej marki, dwa ubrania i kilka wydawnictw nutowych. Uważałem Hauptfelda za przyczynę wszystkich swoich nieszczęść, ale póki żył, trzymał mnie w kupie, ściskał do krwi jak hiszpański but. Buntować się naprawdę zacząłem dopiero, kiedy umarł.

Postanowiłem zatem przede wszystkim unicestwić narzędzie tortur – zniszczyć skrzypce. Gdy nikogo nie było w domu, porządnie trzasnąłem nimi o podłogę. Gryf, czyli podstrunnica, pękł, złamał się podstawek. Rycząc, opowie

działem potem matce, że ćwiczyłem przy otwartym oknie, położyłem skrzypce na chwilę na parapecie, bo zadzwonił listonosz, wiatr dmuchnął i zleciały z drugiego piętra. W niczym to jednak nie odmieniło mojej doli. Ojciec znalazł w Gdańsku zakład lutniczy, a ponieważ naprawa wlokła się i wlokła, pożyczyli mi ze szkoły inny, gorszy instrument. Wkrótce znowu spędzałem popołudnia, tępo ciągnąc po strunach pod okiem nowej nauczycielki, choć młodej, to brzydkiej i sfrustrowanej; nie pamiętam już, jak się nazywała. Postawiłem wszystko na jedną kartę i chciałem zadziałać tak, żeby mnie wyrzucili. Przestałem chodzić do szkoły. Skumplowałem się z niejakim Żemkiem i niejakim Rybakiem, uczniami klasy specjalnej. Futerał ze skrzypcami chowaliśmy do nieużywanej kolejowej budki z zardzewiałej blachy, a sami paliliśmy rozkruszone klubowe w krzakach nad jeziorem, zaraz przy stacyjnych magazynach, albo lataliśmy po odstawionych na bocznicę pustych wagonach. W takim wagonie przeżyłem pewien rodzaj inicjacji seksualnej. Nakryliśmy konduktora z konduktorką. Grube udziska okraczone wokół pleców w mundurowej kurtce, zadarte łydki, pantofle zetknięte czubkami w powietrzu niczym gotycki łuk nad pryszczatym męskim tyłkiem, stękanie i charczenie, dwie konduktorskie czapki, dwie konduktorskie torby i flaszka po jabłecznym wermucie „Wigraszek” na siedzeniu obok. Staliśmy osłupiali w drzwiach przedziału, a potem ryknęliśmy śmiechem. Gonił nas czerwony, zasapany, wyzywając ordynarnie i zapinając w biegu spodnie. Moje kolejowe przygody przerwał patrol żołnierzy, który stary specjalnie posłał, kiedy nauczycielka zawiadomiła, że nie pojawiłem się w klasie od dziesięciu dni. Dostałem wtedy solidnie po pysku, matka płakała, musiałem przysięgać i dawać uroczyste słowo honoru. Niby się uspokoiło, ale za dwa tygodnie i tak wróciłem na bocznicę. Historia powtarzała się parę razy, bicie było coraz dotkliwsze, dopóki dobry los nie przyszedł mi z pomocą. Po prostu – z blaszanej budki zginęły skrzypce, ktoś przyfilował, zwinął je i znikł w sinej dali. Nie pamiętam, ile awantur, ile ciosów mnie to kosztowało, jak długo trwały rodzinne debaty; najważniejsze, że zdecydowali ostatecznie dać mi święty spokój z muzyką. Odetchnąłem, ale długo nie mogłem znieść niczego, co miało linię melodyczną, rytm i harmonię. Nawet w kościele, gdy zagrały organy, zamiast doznawać duchowego ukojenia, widziałem krzyżujące się nade mną klucze wiolinowe, brzuszki bemoli i chorągiewki ósemek. Spokojnie skończyłem siódmą klasę, ósmą, poszedłem do liceum. Nigdy więcej nie zaglądałem na bocznicę, unikałem nawet chodzenia w tamtą stronę.

W drugiej klasie liceum wybuchła purplemania. Wszyscy wyrywali sobie z rąk pocztówki dźwiękowe z Pijawką, mdleli przy ekstatycznym krzyku Gillana. Mówili z wypiekami, że jeszcze nikt nigdy nie zagrał niczego tak obłędnego i mocnego (nie istniało słowo „odlotowy”!), czatowali przy radiu z magnetofonami, bo posiadanie prawdziwej, przywiezionej „stamtąd” płyty Deep Purple było wtedy cudem większym niż odkrycie życia w kosmosie. Trzeci Program powoli sączył nagrania – a to Oko demona, a to Into the Fire, Child in Time, Highway Star. Jakieś pismo, bodajże „ITD.”, wydrukowało zdjęcie grupy, wiadomość rozeszła się błyskawicznie, za piętnaście minut w żadnym kiosku nie było już ani jednego numeru. Na przerwach z nabożeństwem oglądano potem niewyraźne obrazki, przedstawiające pięciu długowłosych facetów w cylindrach, dyskutowano o dzikich gitarowych solówkach Blackmore’a, nawet o poszczególnych uderzeniach w bębny Paice’a. Nie dawałem się w to wciągać, uciekałem od tych ludzi, dźwięków, grania, wyrazów i określeń, które się z nimi wiązały. W dalszym ciągu nienawidziłem z pełnym przekonaniem. Ale i na mnie przyszła pora. Kiedyś Wojtek, ten, co później został dziennikarzem i wyjechał, tak samo jak ja, zapominając widocznie o moim obrzydzeniu, puścił mi Fools, wiecie, z Fireballa. To było jak amok, jak kwas, jak torpeda. Wahałem się, broniłem, jednak nic dotąd w muzyce nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, żadna inna kompozycja, żadna harmoniczna konstrukcja nie potrafiła wtargnąć do środka tak głęboko, rozpłynąć się wzdłuż kości, sprowadzić pełen sprzeczności stan, w którym roznamiętnienie graniczyło z pewnością siebie i poczuciem mocy. Najpierw lejące się, rozmodlone organy, a potem ten potężny gitarowy riff – nagły wystrzał przy uchu, zrywający na równe nogi, aż do bólu świdrujący szczęki, i głos Gillana, ostentacyjny, pełen wściekłości i patosu, jakby śpiewał ostatnią pieśń ostatniego człowieka. Wreszcie wiolonczela grająca we mgle, snująca melodię ponurą jak ciemne opary; po uniesieniu i szaleństwie wzbierała gdzieś w środku rzeka skrywanych przed ludźmi łez, wypełzał na twarz grymas tkliwości, żalu nad sobą. Słuchałem tego kawałka trzydzieści, czterdzieści lat później i śmiałem się w kułak, ale wtedy naprawdę tak myślałem i czułem.

Od tej pory wchodziłem w muzykę coraz głębiej, musiałem przeżywać ją bardzo intensywnie, nazwy grup, nazwiska instrumentalistów zapisywały się w pamięci same, bez mojego udziału. Rock zaczął zastępować mi ojca i matkę, dziewczynę i przyjaciela, religię i Pana Boga. Dostawałem bańki w szkole, Magda, Gośka i Grażyna z 111 B kolejno szydziły z moich zalotów, widziałem śledzące mnie widmo śmierci, nie dawały mi wytchnienia przeczucia najokropniejszych klęsk, jakie tylko może podpowiedzieć wyobraźnia siedemnastolatka. Wystarczyło jednak zamknąć drzwi, przekręcić srebrną gałkę ZK120, który akurat dostałem, i już łan Gillan, Gary Brookerjustin Hayward, Greg Lakę odwozili do krain, gdzie nie ma matmy i fizy, poszarzałych z beznadziejności poranków, tłumków przytupujących w śniegowym błocie pod sklepami mięsnymi i akademii ku czci Rewolucji Październikowej. Zauważyłem, że nie tylko ja kocham tę muzykę, ale ona kocha mnie również. Wszystkie moje wątpliwości zostały rozstrzygnięte, wszystkie pytania znajdowały odpowiedź, lęki uspokojenie. Zapełniałem coraz to nowe szpule taśm i miałem tylko jedno pragnienie: słuchać, słuchać i słuchać z zamkniętymi oczami. Mocne, soczyste brzmienia Deep Purple, Wishbone Ash, Budgie, Jethro Tuli, łoskot bębnów, skowyt gitar, tony klawiszy i fletów były jak miękkie maty, jak grube pokrowce chroniące mnie przed kaleczeniem się o pełne zadziorów krawędzie rzeczywistości. Byliśmy dziećmi dziwnej kultury, niewiele rozumiejącymi, a pewnymi siebie. Liczyły się tylko hardrockowe klimaty. Numery Beatlesów uważaliśmy wtedy za ugrzecznioną muzyczkę dla życiowych oportunistów, Stonesi cuchnęli nam komercją i starzyzną. Doorsów słuchałem ze zdartego longplaya u kumpla, Maćka Gałązki, zażenowany staroświeckim brzmieniem, podobnym do dancingowego ansamblu z hotelu „Wodnik”, którego popisy głuchym dudnieniem rozchodziły się w sobotnie noce po uśpionym mieście. Żyliśmy swoją muzyką na przekór światu, garnącemu się już do wielkich dyskotek, karaibskich rytmów, fryzur błyszczących od brylantyny, do szaleńczej zabawy i objęć nadbiegającego tanecznym krokiem Johna Travolty.

Jednego razu ot, tak sobie otworzyłem pianino, którego ojciec, mimo mojej dawno zakończonej edukacji muzycznej, wcale nie miał zamiaru zwracać do koszar, i zacząłem wystukiwać jeden z utworów. Nie sprawiło mi to żadnych trudności, chociaż instrument nie stroił, no i przez ostatnie cztery lata ani razu przecież nie siedziałem za klawiaturą. Szło jak z płatka, akordy same układały się w rękach, tak że po chwili grałem już całego Aqualunga, a po kwadransie improwizowałem i dorabiałem rock’n’rollowe wstawki. Z łatwością, ze słuchu, przegrywałem sobie wszystkie uwielbiane numery. Mogłem je grać z zamkniętymi oczami, od przodu i od tyłu. Hauptfeld miał rację. Kompozycyjnie były do znudzenia proste, wydawało mi się, że nie wymagały żadnych umiejętności, może tylko trochę wprawy, charyzmę załatwiało im rajcujące brzmienie, ekspresja rytmu, na pewno osobowości muzyków, wokaliści. Kiedyś jeden kumpel, biwakowy gitarzysta o ksywie „Clapton”, usiłował pojechać Everything’s Corning Our Way Santany. Znany hicior… Biedził się, stroił, kręcił kluczami. Wyszarpywał, zdzierając paznokcie, trzy pierwsze takty, i kaszana, i z powrotem… Nigdy dotąd nie miałem gitary w ręku, naprawdę. Wziąłem od niego, ułożyłem palce, pokombinowałem przy strunach i po prostu zagrałem. W innej tonacji, wolniej, ale całość. Rozdziawił gębę:

„To ty umiesz klasycznie? Uczysz się i nic nie mówisz? Gdzie? U kogo?”

Wróciłem zatem jak syn marnotrawny, chociaż może nie do tych ojców, jakich życzyłby sobie stary Hauptfeld. Nie marzyłem jednak o karierze gwiazdy, nawet nie myślałem o występach przed ludźmi. Muzyka była moją osobistą sprawą, do której niechętnie dopuszczałem postronne osoby.

Nie bez oporów, ale wydębiłem od ojca pieniądze na gitarę, w domu znalazła się też czeska elektryczna jolana, figurująca na wyposażeniu żołnierskiego zespołu wokalnoinstrumentalnego Szariki. Przez jakiś czas w ogóle nie wychodziłem wieczorami, przestałem zaglądać nawet do Anki, Bożeny i Jolki, po szkole zamykałem drzwi od pokoju, grałem, ścigałem dźwięki, układałem je i rozrzucałem jak puzzle, w przerwach pakowałem w siebie potężne dawki muzyki z magnetofonu.

Zachciało mi się także pograć z innymi. Nie miałem za bardzo z kim, bo tylko jeden mój bliższy kolega coś niecoś pobrzdąkiwał, ale zaczął i skończył na etapie Gdybyś kochał, hej Breakoutów. Byli w Giżycku starsi parę lat ode mnie domorośli rockmani w wytartych, wraglerowskich kurtkach i z piórami do połowy pleców, wszyscy jak Dave Gilmour w filmie Pink Floyd Live at Pompei, zgrabni, szczupli, zgarniający najbardziej żyleciaste dziewczyny, „many”, jak się czasem na takie mówiło po gitowsku. Jeździli ze swoimi zespołami z jednego wojewódzkiego przeglądu na drugi, uświetniali imprezy w domu kultury i festyny na pierwszego maja. Ktoś zaprowadził mnie do jakiejś świetlicy zakładowej, gdzie mieli próby. Zagrałem z zaschniętym gardłem dwa czy trzy kawałki. Zobaczyli, że nic sobie nie robię ze Zmian Hendrixa, że dla jaj mogę zasuwać Smoke on the Water jazzowo, figuracyjnie i kwintami, popatrzyli na mój granatowy sweterek, na pospolite czarne półbuty, spodnie zaprasowane w kant, a następnie poradzili, żebym lepiej pomyślał o maturze, bo jeszcze opieprzę i będę miał kłopoty z załapaniem się na trepa do szkoły oficerskiej. Prawie się wtedy rozpłakałem, przez parę tygodni nie mogłem zrzucić tego upokorzenia. Nawet po miesiącu, po roku, widząc mnie w sklepie albo gdziekolwiek, jeden i drugi szeptali coś do ucha swoim odstrzelonym laskom i parskali razem głośnym rechotem. Rozumiesz – małe miasto. Musiałem chyba być dobry, więc nie mogli się pogodzić, że istnieję. Nie darowałem. Jakieś dwadzieścia lat później występowałem latem w Giżycku, miałem dwa koncerty w amfiteatrze, zbudowanym na kształt żaglowca koło portu nad Niegocinem, i dwa razy przed całą publicznością wyśmiałem i zwyzywałem ich obu po nazwiskach. Czekałem, że może przyjdą skuć mi mordę. Na taką ewentualność kazałem ochronie nie wpuszczać ich, tylko dać do łapy po pięćdziesiąt złotych tytułem rekompensaty za obrazę. Nie przyszli.

Maturę rzeczywiście zdałem z wielkim trudem. Pamiętam upał, pot, ciemne garnitury i białe bluzki, zalane słońcem sale z rzędami stolików, potem kontrast: deszczowy, wietrzny poranek- rozdawanie świadectw. Przeszło kilka tygodni – i egzaminy wstępne. Toruń, akademik, całonocne balangi, dziki harmider kandydatów upojonych pierwszym alkoholem i pierwszą wolnością. Tutaj, na piętrowym łóżku, nareszcie udało mi się przespać z dziewczyną, małą, perkatą Beatką z Wąbrzeźna. Nie był to, oględnie rzecz ujmując, szczególny triumf mojej wytęsknionej męskości. Beatka, zobaczywszy rano mnie, krajobraz po imprezie, chrapiącego Ważona, zajmującego górne posłanie, czym prędzej zwinęła pod pachę ciuchy, uciekła w samych majtkach i nie pojawiła się więcej. Zdawaliśmy z Grzegorzem na polonistykę. Ja odpadłem zaraz po pisemnych, Grzegorz dostał się jako trzeci na liście.

Jesienią nadeszła w Giżycku pora pożegnań. Pod koniec września biegnącymi w stronę dworca ulicami, na których już szeleściły pierwsze zwiędłe liście, kolejno odprowadzałem moich przyjaciół. Anka i Bożena jechały do Gdańska, Jolka aż do Wrocławia, Grzegorz do Torunia, Wojtek do Warszawy. Peron pustoszał, dwa czerwone światełka rozmazywały się we mgle prędko zapadającego wieczoru. Odjeżdżali w szary tuman życia, do głupiego świata, przewracać jałową ziemię dorosłości. I nie wrócili już nigdy.

Tamtej zimy sypnęło obficiej niż zwykle, mimo że nie była to jeszcze przesławna zima stulecia. Giżycko leżało pod śniegiem skulone jak chory pies, noce były bezksiężycowe, dni przygnębiające i mroczne, nawet w południe nie gasiło się światła. Ojciec, o dziwo, uchronił mnie od wojska, chociaż zaraz po przyjściu zawiadomienia o oblaniu egzaminów wrzeszczał, że za jego sprawą znajdę się w Orzyszu, w karnej jednostce, najodpowiedniejszym miejscu dla takich oblojd, lujów i cabanów. Załatwił mi pracę w szpitalu, śmieszną jedną ósmą etatu, parę godzin tygodniowo, w czasie których nosiłem worki z pościelą albo spałem na zapleczu kuchni. Nie miałem już znajomych, z nikim się nie spotykałem, nie wychodziłem prawie z domu. Brat szastał się wściekle, kiedy w ciemne poranki on musiał iść do budy, a ja rozkosznie przewracałem się na drugi bok. Wstawałem późno, całe dni spędzałem na słuchaniu i graniu, wtedy także zacząłem pisać własne rzeczy. Mój stosunek do nich był więcej niż podejrzliwy. Przede wszystkim – przychodziły bardzo łatwo, za łatwo. Czytałem gdzieś o mękach twórczych artystów. Ja takich nie miałem. Wystarczyło nagłe skojarzenie trzech, czterech dźwiękowi całość układała się według własnej logiki. Zapisywałem to, ogrywałem, wymyślałem instrumentację, wyobrażałem sobie, jak by zabrzmiało. Zrobiłem tamtej zimy ponad pięćdziesiąt numerów. Rozumiesz? Pięćdziesiąt numerów! Nie miałem ich komu pokazać, bałem się, że są nic niewarte. Sięgałem potem do nich całe życie, moje największe hity, na przykład Cyryl, Nie zginę, Otwórz, to ja, noc, właśnie wtedy powstały. Wieczorami, z pustą i parującą głową, po której jeszcze pałętały się bezładnie świeże motywy i frazy, urządzałem sobie dalekie spacery, najczęściej w okolice ulic Konopnickiej albo Jagiełły. Długo brnąłem przez ciche, głuche, zaśnieżone miasto, bez ludzi i samochodów, po to by spojrzeć w ciemne okna pokojów Jolki i Bożeny, a potem odejść, zniknąć w białych płatkach, wirujących pod nielicznymi latarniami, których nie wyłączono dla oszczędności.

Wysublimowany, wirtuozerski rock zaczynał wyraźnie wkraczać w fazę zwyrodnienia. Rozdęte kompozycje Yes i Genesis, choć szczególnie zachwalali je ulubieni radiowi prezenterzy, nużyły mnie, irytowały tępym formalizmem, raziły uczuciową pustką. Nie umiałem także fascynować się modnym, perfekcyjnym jazzrockiem Mahavishnu Orchestra czy Herbie Hancocka. To w ogóle nie była już muzyka, to był laboratoryjny produkt, daleki od wszelkiej ludzkiej miary, oddychania, siły zadumy i nostalgii, chłodnych podmuchów zimy na policzkach. Posuwałem się zatem wstecz, słuchałem coraz starszych nagrań, szukałem tego, co niewymyślne, ale prawdziwe, choćby naiwne, dyletanckie czy nawet pretensjonalne. Zupełnie olewałem rzeczywistość, choć bolało mnie, że muszę w niej żyć. Im więcej słyszałem szeptanek o opozycji, podziemnych gazetkach, aresztowaniach SB i nielegalnych zgromadzeniach, im bardziej ironiczne felietony wygłaszał przez „Wolną Europę” Lucjan Perzanowski, którego słowa wyłuskiwałem codziennie po jedenastej wieczorem z warkotu zagłuszarek, tym większych dokonywałem cudów w poszukiwaniu staroci, bo w tamtych czasach do tego trzeba było być faktycznie cudotwórcą. Kupowałem od ludzi zapomniane, zdarte składanki, przywiezione z Jugosławii, wówczas kraju-marzenia, zachwycającego powiewem Zachodu, przegrywałem single wydawane na Węgrzech, raz udało mi się pojechać do Warszawy wojskową wołgą, wysłaną po dowódcę jednostki, przylatującego z wczasów na Kubie, i cały dzień penetrowałem wzdłuż i wszerz bazar Różyckiego.

Szczególnie ruszały mnie przebrzmiałe brytyjskie kapele lat sześćdziesiątych, Herman’s Hermits, The Hollies, The Troggs, dawna liverpoolska scena – Gerry and Pacemakers, Merseybeats, Searchers, dźwięczne, surowe gitary bez elektroniki, chórki, płaska, ale za to żywa perkusja, nagrywana zwykłym mikrofonem przez przepierzenie z desek. W ogóle podniecało mnie w sztuce osiąganie prostych wzruszeń, do czego trzeba raczej czułości niż wyrafinowanego smaku. Dlatego słuchałem też starych kalifornijskich grup – HotTuna, Iron Butterfly, Steppenwolf. Aha, wiecie, że lider i Steppenwolf to nasz krajan? Nikt nie wie. John Kay, prawdziwe nazwisko Joachim Krauledat, urodzony w Tylży rok przed końcem wojny, w 1944, cudem uratowany. Już widzę tłum, uciekający przed Sowietami po lodzie przez Zalew Kuroński, zadymkę, trupy ludzi i koni w śniegu, matkę, ostatkiem sił dźwigającą owiniętego kocem niemowlaka; jak przystaje; i nasłuchuje, czy przyszły gitarzysta od szaleńczych riffów w Born To Be Wild jeszcze oddycha. To przecież niesamowite: z Tylży do Los Angeles, z Prus Wschodnich do Kalifornii, do filmu Easy Rider, do hippiesowskich komun na obrzeżach pustyni Nevada. „Przyszedł na świat w Atlantydzie Północy, zamieszkał w Atlantydzie Miłości” powiedziałby jeden mój znajomy poeta.

Nigdy w życiu nie przeżyłem niczego niezwykłego, niewytłumaczalnego, ale o jednej rzeczy muszę wam opowiedzieć. Gdyby mnie kiedyś namówili na pamiętniki, koniecznie bym to opisał. Teraz za późno. Słuchając muzyki, przekładałem sobie brzmienia na kształty i kolory. Organy to były brązowe chmury, fortepian – gęste, białe krople, gitara – rozwlekłe smugi podobne do srebrnego dymu, bębny kojarzyły mi się z wielkimi szarymi plamami albo pękami iskier, gdy zagrały talerze. Wyobrażałem sobie też ludzi i krajobrazy. Kiedyś przyczepiły się do mnie na długo dwa już wtedy stare numery The Hollies, takie sobie pioseneczki z lat sześćdziesiątych – Bus Stop i On a Carousel. Leżałem przy zgaszonym świetle na swojej kozetce w Giżycku, puszczałem tę taśmę raz po razie i miałem przed oczami ciemny, mokry poranek w przemysłowej dzielnicy jakiegoś angielskiego miasta. Z domu o murach sczerniałych od fabrycznych wyziewów i o trzech nadmiernie wysokich kominach, drażniących zachmurzone niebo, wychodziła dziewczyna epoki, podobna do Anity Pallenberg i Mariannę Faithfull, seksualnych bogiń młodego Jaggera. Najpierw z odrazą patrzyła w górę, potem wstrząsała jasnymi, prostymi włosami i otwierała parasol. Mijała mnie blisko, tak że nieomal czułem ruch powietrza, widziałem pojedyncze krople deszczu spływające po fałdach krótkiego, błyszczącego płaszcza, prawie słyszałem rytm, pośpiesznie wybijany obcasami lakierowanych butów, opinających zgrabne nogi aż do kolan. Jeszcze świeciły latarnie; przechodziła przez żelazny mostek nad kanałem, po drugiej stronie zbiegała ulicą do przystanku, zatrzymywała się koło skrzynki pocztowej, podobnej do czerwonej beczki. Po chwili nadjeżdżał autobus i znikała na jego tylnym pomoście. Później ten obraz pojawiał mi się nagminnie i nachalnie, kiedy tylko usłyszałem choć kilka taktów Holliesów, parę uderzeń w struny Nasha albo Hicksa. Rzadziej podpatrywałem ją przez okno. Wydawało mi się wtedy, że unoszę się i faluję na wysokości pierwszego piętra. Jej wieczory były krótkie, każdy taki sam. Wracała zmęczona, przynosiła sobie filiżankę herbaty z biszkoptem i zastygała bez ruchu w wytartym zielonym fotelu. Przed snem krzątała się po wynajętym pokoiku, włączała żelazko albo od razu rozwieszała ubranie na następny dzień. Chodziła wcześnie spać. Siedząc w łóżku, suszyła jeszcze włosy, czesała grzywkę, malowała paznokcie. Blask nocnej lampki wygładzał miłą, trochę pyzatą buzię, plamę morelowego światła na tle nieładnej tapety w trójkąty, koła i romby. Zanim zasnęła, przerzucała od niechcenia kilka stron jakiegoś grubego, kolorowego magazynu. Czułem, że jest mi bliska, czasem podnosiła oczy znad reklamy balsamu do kąpieli „Najadę” lub najnowszej perłowej szminki Heleny Rubinstein – i patrzyła na mnie.

Z dziesięć lat później, w osiemdziesiątym szóstym, kiedy w kraju byłem już na absolutnym topie, podpisaliśmy kontrakt płytowy z angielską firmą Miracle. Warszawką aż zatrzęsło. Nie dość, że Zachód, to do tego jaki! Najprawdziwsza Anglia, porządne studio, realizatorzy – fachowcy, profesjonalna reklama, mocne wejście na rynek jako pierwszej grupy z sowieckiego bloku. Rockmeni dzwonili z gratulacjami, a za plecami opowiadali, że generał SB Jerzy Poręba to drugi mąż mojej ciotki, a Bakon, nasz basowy, obraca wnuczkę pewnego członka Biura Politycznego, tego samego, którego pan Dudko, sąsiad z Giżycka, nazywał „Smutnym Diabłem”. Ta ostatnia plotka akurat nie była do końca nieprawdziwa. Cztery popołudnia trwały negocjacje z dwoma wyluzowanymi Anglikami w barku hotelu „Yictoria”, pół godziny wypełnianie pięknie drukowanych dokumentów, nieco dłużej czekanie na paszporty. Wreszcie wyjechaliśmy. Na miejscu okazało się, że cała sprawa cuchnie hucpą i siarą. Materiał mieliśmy zrobić nie w ciągu miesiąca, ale trzech tygodni, i nie w Londynie, ale w Manchesterze. Miracle nie był wcale, choć nam to wmawiano, jedną z tych modnych wtedy, małych, niezależnych wytwórni, jak 4AD, tylko prowincjonalną spółką, handlującą pocztówkami, długopisami i rozbieranymi kalendarzykami dla mocniej napalonych klientów. Ze studia, bardzo zresztą przeciętnego, ciągle musieliśmy wychodzić, bo obsługiwało też lokalną stację radiową. Szkoda gadać. Z całego skleconego w nerwach materiału wydali tylko singla, i to najwyżej jakieś trzysta sztuk. Rzecz jasna, zapłacili; po dwieście pięćdziesiąt funtów plus utrzymanie, jak przewidywał kontrakt. Później ktoś nam powiedział, że chodziło o wielki przekręt, o gruby szmal na propagowanie kultury Europy Wschodniej, który wydębili z funduszu EWG, a z nas zrobili sobie listek figowy. W każdym razie na nagrania do Manchesteru dojeżdżaliśmy codziennie autobusem z Congleton, miasteczka oddalonego o dwadzieścia kilometrów, gdzie nas umieścili w motelu, pewnie najtaniej, jak tylko było można. Autobus zjeżdżał z głównej szosy, wkręcał się w uliczki przedmiejskich dzielnic, zatrzymywał na niezliczonych przystankach.

I już za pierwszym razem zauważyłem t o miejsce. Najpierw przemysłowy kanał z czarną, stojącą wodą i popękanymi ze starości betonowymi nabrzeżami, potem żelazny, kratownicowy most i wreszcie ten sam dom na zakręcie, brzydki, bez stylu, ale z trzema nieproporcjonalnie wysokimi kominami, nadającymi mu wygląd archaicznego parowca.

Zdębiałem. W uszach zabrzmieli mi The Hollies. Czasem, pierwszy raz chodząc po obcym mieście, człowiek nagle, oniemiały i zdziwiony, uświadamia sobie, że kiedyś już patrzył w tę samą perspektywę ulicy, że dobrze znany mu jest jakiś mijany szczegół: cudaczny balkon, rzucająca się w oczy brama albo kształt wieży kościoła. Déjà vu. Ze mną było tak samo. Dwa razy na dzień wgapiałem się w kratownice mostu, w dom, jego trzy kominy oraz podnoszone, angielskie okna, lśniące bielą framug i ram; szczególnie to na piętrze, po prawej. Patrzyłem na nie rano i w drodze powrotnej, starałem się przeniknąć, zapamiętać każdy punkt tego obrazu; porównywałem. Czy tak materializowała się wyobraźnia szajbniętego młodzieńca, podniecona paroma gitarowymi akordami? Czy może muzyka zdolna jest przenosić treści, których nikt dotąd nie zauważył i dopiero ja je odkryłem? „Bzdury – uspokajałem się. – Świat, tkanka życia to tylko przypadki, zbiegi okoliczności i nic więcej. Czasem nie można ich łatwo, od razu wyjaśnić i wtedy zaraz przychodzi do głowy jakaś mistyka, niezwykłość”. Postanowiłem za wszelka cenę, choćby pod najgłupszym pretekstem dostać się do środka. Nie wiem, po co. Może chciałem się upewnić, że spraw niewytłumaczalnych i dziwnych po prostu nie ma? Chyba tak. Przy końcu pobytu, podczas kolejnej przymusowej przerwy w studiu, wyciągnąłem na piwo naszego tłumacza, syna Polaków z wojennej emigracji. Pub znajdował się niedaleko domu, po trzech kolejkach przyświrowałem trochę i wyszliśmy pooddychać świeżym powietrzem, akurat w tamtą stronę. Udawałem lekko naprutego, była wiosna, słońce przypiekało, wywijałem skórzaną kurtką, opowiadałem kawały – pełny luz, rocker na odjeździe. Szczęście mi sprzyjało. W ogródku, tuż przy wejściu, jakiś dobrze posiwiały facet, taki Pan Musztarda w sraczkowatej kamizelce, skopywał kwietniki. Nie namyślając się, zaczepiłem go przez płot. O dziwo, wcale nie leciał dzwonić po policję, że naruszam jego prywatność. Wytarł czoło, oparł się na szpadlu, wyraźnie miał ochotę pogadać. Mój towarzysz, przerażony, odciągał mnie za rękaw, ale w końcu musiał tłumaczyć. Nawijałem, co ślina na język przyniosła, nawet głupi by nie uwierzył. Że jestem Czechem zamieszkałym na stałe w Urugwaju, że bliska przyjaciółka moich rodziców, właściwie prawie ciocia, obecnie obłożnie chora, bezdzietna wdowa, prosiła mnie, abym będąc w Anglii, zrobił jej przyjemność i sfotografował przy okazji różne miejsca związane z jej dzieciństwem i młodością, że na pewno dwadzieścia lat temu mieszkała w wynajętym pokoju przy tej ulicy, ale, pech chciał, zgubiłem na lotnisku notes z adresami i nie pamiętam, czy tu, pod numerem 12, czy dalej, pod 22. Nie wiem, co tłumacz zrobił, żeby przedstawić moje wywody w miarę sensownie, bo Angol, zamiast poszczuć mnie psem, cierpliwie słuchał i potakiwał głową ze zrozumieniem. Odpowiedział, że istotnie, najpierw jego starsza siostra, a potem on prowadzili tu kiedyś mały pensjonat, od wojny do końca lat sześćdziesiątych, kilka pokoi na górze. Potem brakowało chętnych, pokoje były wprawdzie tanie, ale niewielkie, bez wygód, nikt już nie chciał mieszkać w takich warunkach i w takiej dzielnicy. Raczej nie przypomni sobie konkretnej osoby, przez pensjonat przewinęło się wiele kobiet i mężczyzn, pojawiali się i odchodzili.

Wymyśliłem na poczekaniu jakieś głupie nazwisko, jakąś Mary Smith bodajże albo Elizabeth Brown. Oczywiście, nic mu nie mówiło. Nie miał też ksiąg, zabrała je siostra, likwidując interes.

Wtedy zacząłem opisywać moją zjawę od The Hollies. Dokładnie, klatka po klatce, tak jak wam przed chwilą,

jak na zwolnionym filmie. Z przerażeniem spostrzegłem, że marszczy brwi, że coś mu świta, że zaczyna kojarzyć.

„/ think so – powiedział spokojnym głosem, a pode mną aż nogi ugięły się w pałąk. – Chyba pamiętam kogoś takiego, przynajmniej o podobnym wyglądzie, chociaż wszystkie białe dziewczyny tak wtedy wyglądały. Nazwiska, niestety, nie. Na pewno pracowała jako pomoc dentystyczna. Mieszkała dwa lata, może trochę mniej. Sześćdziesiąty siódmy? Ósmy? Nie wiem. Małomówna. Zamieniłem z nią wszystkiego z dziesięć słów. Porządna. Z domu do pracy, z pracy do domu, żadnych gości. Zresztą, to był pensjonat, nie burdel, to nie dzisiejsze czasy – splunął. – Pamiętam ją właściwie tylko dlatego, że wyprowadziła się nagle, bez wypowiedzenia, w środku tygodnia. Nie mówiła dokąd. Przyjechał po nią jakiś młody człowiek. A może to nie po nią? Nie wiem. Zabrała tylko ubrania, miała jeszcze wpaść po resztę rzeczy, jakieś drobiazgi. Nie przyszła, nigdy jej już nie widziałem. Ale te rzeczy leżą wciąż u mnie, proszę, może rozpoznasz i nareszcie zabierzesz, lepiej po tylu latach niż wcale”.

Ciarki przeszły mi po plecach, dość miałem tej komedii. Tłumacz spojrzał sztyletami, nie wzrokiem, a gospodarz otworzył furtkę i lekko popchnął mnie do środka. Nie wypadało się wycofywać. Po wąskich schodach weszliśmy na piętro. Od dawna nikt tam nie mieszkał. Pokoje były rzeczywiście bardzo małe, właściciele zmienili je w graciarnię. Zniszczone meble gniotły się, zwalone jedne na drugich, obok tonęły w kurzu bele starych chodników, znoszone buty, puste doniczki, talerze od różnych kompletów. Korytarz tarasowała otwarta wiekowa lodówka koloru zjełczałego masła, ciasno wypchana starymi książkami i gazetami. Nigdzie nie widziałem tapety w trójkąty, koła i romby.

Rzeczy poskładano do dużego kartonowego pudła. Pozornie nie było w nim nic ciekawego. Motki wełny ze sprutych swetrów, blaszanka po czekoladkach, stosik spłowiałych czasopism, kłęby rajstop, wyszarzałych nylonowych bluzek, nie do rozplatania po dwudziestu latach. Ale wystarczyło, że odgarnąłem to badziewie z wierzchu i jak wam się wydaje, co znalazłem? No co? Odsłoniłem wymiętą, rozdartą na grzbiecie, napuchłą od kurzu okładkę płyty The Hollies. Tak jest, w całej okazałości: The Hollies, Would You Believe?, 1966 rok.

Nie mówiłem nikomu. Uprosiłem też tłumacza. Porządny gościu, nie wspomniał nawet słówkiem. Anglikowi grzecznie obiecałem, że zabiorę pudło następnego dnia. Oczywiście, nigdy się nie zjawiłem. Żałowałem tylko płyty. Być może kupiłbym gdzieś w Anglii jakieś nowsze wydanie, ale chodziło przecież o ten zniszczony egzemplarz z pudła. To on był materialnym dowodem. Sam tytuł: Would You Believe?. Tak, tak, uwierzyłem. Przede wszystkim, że wyobraźnia jest jedyną drogą do prawdy. Nie powiem, żeby mi to wyszło na dobre.

Po tamtej ciężkiej zimie w Giżycku jeszcze raz startowałem na polonistykę. Znów Toruń, początek lipca, skwar, akademikowe balangi, tablica ogłoszeń w Collegium Maius i brak mojego nazwiska. Egzamin ponoć zdałem, ale mi punktów zabrakło. Ktoś poradził, żebym składał papiery do Bydgoszczy, miały tam być wolne miejsca na WSP, na pedagogice, a potem się zobaczy. Tak oto zostałem studentem. Ojciec nawet się ucieszył, mówił, że bardzo dobrze, bo mieści się tam siedziba okręgu wojskowego, zawsze to bezpieczniej, pewniej, a i taniej. Załatwił mi też zaraz pokój w bursie podoficerskiej i obiady w kasynie. Wyjeżdżałem z Giżycka pod

koniec września, wczesnym popołudniem słonecznego, zupełnie letniego dnia. Nie pamiętam, dlaczego nikt mnie nie odprowadzał, szedłem na stację sam, wlokąc torbę ciężką od wałówki i futerał z gitarą.

Bursa podoficerska mieściła się na terenie jednostki, w pruskim czerwonym budynku. Dali mi wysoki, nieprzytulny pokój z wąskim oknem, z którego widziałem warsztaty samochodowe i karne rzędy ciężarówek Star 266, wypełniające rozległy plac. Ojciec ugotował mnie na miękko, dostałem przepustkę, każde wyjście i powrót były odnotowywane w księdze przez dowódcę warty, każdą dłuższą nieobecność musiałem zgłaszać, raz miałem nawet wrażenie, że ktoś grzebał w moich rzeczach. Rano wskakiwałem do tramwaju, potem szybko przebiegałem przez centrum miasta – kretowisko obłażących z tynku, brudnych kamienic z powiewami zgnilizny od bram – i trwałem na niekończących się wykładach i ćwiczeniach. Nie mogło być niczego nudniejszego pod słońcem. Jedna pani docent z wyszukaną biegłością splatała tyrady zdań całkowicie niezrozumiałych bez słownika wyrazów obcych, inny pan przez dwa semestry odpowiadał na pytanie: „Kim jest człowiek?”, jeszcze inny rozstrzygał dylemat: „Czy pedagogika to nauka, czy też nie?” Nie mogłem wytrzymać, ręce mi drętwiały, stopy świerzbiły, kość ogonowa bolała od siedzenia. Uspokoiłem się dopiero wtedy, gdy te uczelniane tortury zacząłem traktować jako rodzaj ćwiczeń duchowych, wyrabiających opanowanie i cierpliwość. Przez pierwszych kilka miesięcy wieczory spędzałem samotnie, ludzie z roku – dziewczyny w drogich kożuchach i schludni faceci o starannie przystrzyżonych wąsikach – nie zwracali na mnie uwagi. W bursie też nic się nie działo, a raczej grube mury zatrzymywały to wszystko, co ukrywały

wnętrza pokoi. Od czasu do czasu mijałem na korytarzu smętnych osobników w zielonych podkoszulkach, z ręcznikami przewieszonymi przez ramię, kilka razy potrąciłem przypadkiem jakieś spłoszone kobitki, prędko wbiegające po schodach. Właściwie żyłem komfortowo, nikt mi nie przeszkadzał. Słuchałem radia, z nudów jadłem i ciągle robiłem sobie herbatę, trochę grałem, choć nie z takim jajem, jak jeszcze niedawno w Giżycku. Nie mogłem się skupić.

Któregoś dnia, czekając w Instytucie na zajęcia, zobaczyłem przy oknie szczególnego typa – chudy, w dwurzędowej marynarze, zwężanych spodniach, z cienkim krawatem, spadającymi na nos wąskimi, prostokątnymi okularami i przylizaną grzywką sczesaną na bok, jak u amantów z gablotki małomiasteczkowego fotografa. Nikt tak się wtedy nie ubierał, żaden student tak nie wyglądał.

„E, pa, ale kotły!” – zawołał, widząc, że na niego patrzę.

„Dzie?” – zapytałem, wierny konwencji.

„Ło!” – wskazał brodą okno.

Wyjrzałem. W dole kilka roześmianych panienek obrzucało się śnieżkami.

Mimo że przedstawił się jako Andrzej Bójko, nazwałem go Kotłowym i tak już zostało. Kotłowy studiował wychowanie muzyczne, był klawiszowcem. Gadaliśmy dobrą godzinę, powiedział, żebym kiedyś wpadł do niego do Osowej Góry, to zaraz za miastem. Zadzwoniłem więc po paru dniach i pojechałem, potem jeździłem już, kiedy tylko się dało. Mieszkali w domu jednorodzinnym na uboczu, ojciec Kotłowego był naukowcem z akademii rolniczej, docentem od łąkarstwa i myszoznawstwa, a także niezrealizowanym artystą, który dmuchał trochę w saksofon. Całymi nocami

graliśmy szaleńcze dżemy w piwnicy, wytapetowanej dźwiękochłonnymi wytłoczkami po jajkach, dołączał też brat, całkiem niezły bębniarz. Nad ranem odwozili mnie starą warszawą półżywego do koszar.

Wszedłem w inną czasoprzestrzeń. Ćwiczenia i wykłady przestały być ważne, bywałem na nich albo nie bywałem, liczyły się tylko te noce. Akceptowali mnie tam i doceniali, mogłem wyskoczyć ze wszystkim bez narażania się na śmieszność. Gdzieś za piwnicznymi murami, po drugiej stronie drucianego ogrodzenia przewalał się z boku na bok PRL, nasza ojczyzna – krzywizna, tocząc swój szarobury żywot od kolejki do kolejki, od plenum do plenum, od festiwalu do festiwalu, a my żarliwie przerabialiśmy własną wersję historii rock’n’rolla, tak jak się studiuje niezakłamaną historię ojczyzny albo żywoty świętych. Graliśmy po swojemu Chucka Berry’ego i Trubadurów, Jerry’ego Lee Lewisa i zapomniane numery zespołu Dzikusy, Holliesów oczywiście, hity Thin Lizzy, Dire Straits. Tam też po raz pierwszy z kaset przywiezionych z Berlina Zachodniego usłyszałem Sex Pistols, Angelic Upstarts i The Cure, których nie puszczało polskie radio.

Kotłowy kręcił się koło studenckiego klubu „Przybudówka” i zespołu Dreamer. To była wtedy najsłynniejsza kapela w Bydgoszczy. Rządził nią niejaki Marek Kunc, długimi blond piórami kropla w kroplę przypominający Roberta Planta z Led Zeppelin, wokalista i gitarzysta, idol licealistek, posiadacz świetnej podróbki gitary Gibson Les Paul i żółtego morrisa mini. Słynna postać, wzbudzał respekt, tchnęło od niego wielkim światem. Osobiście znał samego Niemena; kiedy na koncerty przyjechało SBB, widziano go, jak pił piwo ze Skrzekiem, podobno w jego mieszkaniu przy Alejach

Powstańców nocowała kiedyś cała Budka Suflera. Odbywał też czasem tajemnicze wyprawy do Warszawy, o których opowiadał półsłówkami i z lekkim uśmieszkiem politowania. Dreamer musiał grać tak, jak Kunc chciał – przede wszystkim ballady z łzawymi, gitarowymi solówkami z repertuaru Wishbone Ash, Uriah Heep czy Moody Blues oraz obowiązkowo na każdym występie kompozycję Kunca, koszmarną suitę, zatytułowaną cholera wie czemu Po dnie, gdzie autor wyśpiewywał na tle klasycznych fragmentów Bacha i Mendelssohna wiersze Zygmunta Krasińskiego. Kotłowego zapraszano właśnie z powodu tego dzieła, bo Dreamer nie miał stałego keybordzisty. Nie pasował do muzyków wyglądem, grzecznie siedział z boku i schodził z estrady, kiedy nie był potrzebny.

Raz zabrał mnie na próbę. Złapałem parę fajnych nut, spodobałem się Kuncowi i postanowił, że w kilku utworach zagram jako backguitar, czyli taki, co stoi w tle, przy piecach, nie wychyla się, pilnuje akordów i wzbogaca brzmienie. Ręce mi trochę latały, ale bardzo byłem dumny – z Dreamerem, pierwszy raz publicznie, przed ludźmi, w salach. Graliśmy wiele razy na ubawach w klubie i na świeżym powietrzu. Koncertowaliśmy. W Solcu Kujawskim, w Chełmży, w Nakle nad Notecią, raz nawet w Grudziądzu, jak zawodowa kapela, z afiszami i biletami.

Potem przyszedł 13 grudnia. Zasypiałem przy radiu u siebie w koszarach, zdziwiłem się, że niespodziewanie urwali program. Nagle bieganina, światła, bluzgi na potęgę, kręcenie rozrusznikami. Okazało się, że połowa samochodów nie odpaliła, że kuchnie polowe nie chcą grzać, że nie ma klucza od magazynu z prowiantem, bo ktoś przez pomyłkę zabrał do domu. Zgubiono pustą cysternę po oleju napędowym, a kapitan Nazorek wywiózł swój pododdział do Lipowego Mostu gdzieś na bagnach w Białostockiem, zamiast do Lipna niedaleko Włocławka, bo kody się pochrzaniły. Stan wojenny przeżyłem jak chorobę. Czułem się już prawdziwym muzykiem, polityka mnie nie ruszała, byłem też realistą i wydawało mi się, że potęga Rosji jest wieczna, a siły partii nic nie złamie. Tylko tak jak nieuleczalnie chory obwiniałem swój los, przeznaczenie i Pana Boga i zadręczałem się pytaniami: „Dlaczego akurat mnie to spotkało? Czemu jestem Polakiem, a nie Francuzem albo Szwajcarem czy chociaż Finem? Czemu muszę znosić te kłamstwa, tę durnotę, filozofię pały i pierdla, od której huczy w telewizji, w każdej gazecie? Dlaczego, mając dwadzieścia dwa lata, nie wiem, co to jest prawdziwy sklep spożywczy i jak człowiekowi z buszu wali mi serce na widok błyskotki – lśniącej puszki po piwie, kolorowego pisma, tekturowej okładki płyty; nie mogę jechać, gdzie chcę, kupić sobie, co mi się podoba?” Świat jakby dostał wysypki, jakby paliła go gorączka i wszystko, co brudne, zgniłe, szare wylazło na wierzch. Pod nogami chlupotał rozdeptany śnieg koloru popiołu, niebo zawlokły takie same chmury. Patrząc na ludzi stojących w kolejkach, nie widziałem pod futrzanymi czapami, beretami, chustkami, damskimi kapeluszami twarzy, tylko zmarznięte buraki o różnym odcieniu siności, kłęby pary wydobywające się z ust niosły odór przetrawionej cebuli. Nocami śniło mi się, że spaceruję po Champs Elysees, płynę na wyspę Mań, jadę autobusem z Nowego Jorku do San Francisco. Myślałem: „Spieprzać stąd. Szybko spieprzać, za wszelką cenę. Zarabiać choćby? myciem trupów w domach pogrzebowych w Wiedniu, jak taki jeden Tadzio z polonistyki. Tylko jak? Nie mam nikogo, kto by mnie zaprosił. Do tego jeszcze brat na pierwszym roku prawa, matka – działaczka PRONu w Giżycku, ojciec tuż, tuż ma dostać podpułkownika. Bałbym się o nich, sumienie by mnie zeżarło, że coś im się stało przeze mnie”.

Tymczasem ojciec był jedyną znaną mi osobą zadowoloną z aktualnego stanu rzeczy w Polsce:

„Generał zrobił porządek, rozpędził warchołów, za dwa tygodnie, góra miesiąc zaopatrzy sklepy i będzie się żyło jak dawniej. Zobaczysz!" – wykrzykiwał radosnym, odmłodzonym głosem w słuchawkę telefonu wojskowej linii.

Wszystkie uczelnie zamknęli, w akademikach kwaterowało ZOMO, Dreamer miał zakaz występów. Krążyłem między Giżyckiem i Bydgoszczą. Łażąc z psem po pustych, zaśnieżonych brzegach Niegocina, tęskniłem za piwnicą Kotłowego. Z kolei w piwnicy, gdzie spotykał się na dżemach już cały zespół, oprócz Kunca, dostawałem ataków beznadziei. Po paru miesiącach otworzyli klub, pozwolili grać, wręcz przymuszali do koncertów. Ktoś na wysokim szczeblu zadecydował, że rock będzie wentylem bezpieczeństwa dla rozwścieczonej młodzieży, dzięki któremu cały ten kocioł może tak od razu nie trzaśnie w kawałki. Poniekąd słusznie – ludziom bez ojczyzny trzeba było stworzyć jakiś surogat, żeby przynajmniej im się wydawało, że mają się z czym utożsamiać. Kapel zaczęło być wszędzie pełno – w radiu, w telewizji, nawet na kinowych ekranach.

Wtedy właśnie Kunc, z trudem tłumiąc triumfalny ton, obwieścił nam, że odchodzi. Bydgoszcz nie jest dla niego najlepszym miejscem, mieszkanie już komuś wynajął, wyjeżdża do Warszawy, nagrał dwa własne numery dla Rozgłośni Harcerskiej, o czym zresztą nikomu z zespołu wcześniej nie powiedział. Numery niedługo będą latały po antenie, a on nareszcie skończy z chałturą, założy grupę profesjonalnych muzyków i będzie realizował wielkie plany. Zostawił nas zatem na lodzie, bez swojego Gibsona Les Paul i nie ma co ukrywać, zawsze jakiegoś tam zmysłu kierowniczego. Jego obydwa nagrania rzeczywiście po różnych antenach trochę polatały, ale na tym się skończyło.

Nie wiedzieliśmy, co dalej. Inni z Dreamera, Bakon, Skóra, Bródek, chcieli już sobie odpuścić granie. My z Kotłowym byliśmy zdania, że albo trzeba wszystko całkowicie zmienić, albo naprawdę – hasta mariana, dziękuję i każdy w swoją stronę. Ludzie szaleli za Manaamem i Lady Pank. Pod nosem, w Toruniu, jak pociąg pancerny parła naprzód Republika, w Warszawie kwitł underground, byli Lipiński i Brylewski, a dla nas wciąż jeszcze nie skończył się Woodstock ani lata sześćdziesiąte. Postanowiliśmy robić tylko własne rzeczy i stworzyć, jak to się potem mówiło, nowy image. Urządziliśmy postrzyżyny, żeby upodobnić się do Kotłowego, poszły won powycierane dżinsy, bluzy, paciorki, przydługie swetry. Zaczęliśmy nosić wąskie spodnie, marynarki i ciemne okulary, gładko golić policzki, pachnieć dobrymi wodami z pewexu. Wymyśliłem też nową nazwę – Klapperstorch; kiedy nas pytano, co znaczy, zgodnie odpowiadaliśmy, że jest dla jaj.

„Ty też nie możesz się tak nazywać – zatrzymał mnie kiedyś w drzwiach Kotłowy. – Henryk Bazyliszyn to nie nazwisko dla rockera”.

„A jak?”

„Cmon” – odparł bez namysłu.

„Skąd? Dlaczego?”

„Widziałem gdzieś na murze”.

Tak zostało, zresztą wszyscy używaliśmy ksyw, naszych nazwisk nikt nie znał, nawet odzwyczailiśmy się od

nich. Graliśmy przede wszystkim moje utwory, te z samotnej giżyckiej zimy, nadal w klubie „Przybudówka”, najczęściej do tańca. Ku memu zdumieniu, zaliczałem jakoś kolejne semestry studiów, chociaż niewiele robiłem w tym kierunku. Płynęły miesiące, kwartały, sytuacja zespołu stawała się nudna i denerwująca. Tylko klub i klub, sobotnie wieczory, rzadko większa impreza, średnie zainteresowanie, żadnych propozycji, żadnych możliwości nagrań. W polskim rocku robiło się coraz tłoczniej, radio puszczało coraz to nowe kapele, wychodziły fantastyczne płyty – nas nikt nie chciał znać, staliśmy na uboczu. Wymyśliliśmy więc, że trzeba spróbować załapać się na Jarocin. Przez dwie noce w studiu studenckiego radiowęzła „Miś” skleciliśmy kasetę demo i wysłaliśmy. Zakwalifikowali nas.

Mieliśmy grać o jedenastej w nocy, przewlokło się do pierwszej. Siedziałem na jakiejś pace z moją jolaną między nogami, tłum wył i gwizdał, orkiestry wpadały na scenę i uciekały. Latali obok hipole w podartych łachach, regałowcy z dredami na głowach i gębami wysmarowanymi samoopalaczem, puny z irokezami na sztorc. Było mi zimno, marzyłem tylko o drodze na stację, o elektrycznym pociągu do Poznania, o przesiadce na pośpieszny Wrocław – Olsztyn i o tym, że już jutro w południe mógłbym chodzić sobie po Giżycku, leżeć na plaży albo popijać kawę przed domkiem starych nad zatoką Tracz. Bałem się, widziałem nas zupełnie gołych w blaskach reflektorów i słyszałem już ten potężny, wielotysięczny ryk, którego doświadczyła w Jarocinie niejedna kapela, wymachiwanie pięściami i skandowanie jak armatnie salwy: „Wy – pier – da – lać!!! Wy – pier – da – lać!!! Wy – pier – da – lać!!!” Nawet czułem zawczasu wstyd, przewidywałem miny znajomych w Bydgoszczy, drwiące spojrzenia całego

Giżycka, gdzie pewnie długo bym się nie mógł pokazać. Obok przerażony Kotłowy oglądał sobie ręce i powtarzał głupawo: „Napuchłem, napuchłem…”, a Bakon, majstrujący przy gitarze basowej, mruczał tylko: „A jak nie zastroi? A jak, kurwa, nie zastroi?” Także Bródek, perkusista, zrzędził łamiącym się głosem: „To, z czym my wyjdziemy, to zwyczajne gówno przy każdej grupie tutaj!” – aż trzeba mu było zamknąć mordę.

I stał się największy cud w moim życiu. Z tego strachu, desperacji, poczucia poniżenia poszliśmy jak burza piaskowa, jak cyklon, jak Legia Cudzoziemska na Beduinów. Po dziesięciu akordach rozległ się straszliwy wybuch wrzasku, w którym najpierw usłyszałem zdziwienie bez granic, potem spazm bezkrytycznego zachwytu i wreszcie to, o co najbardziej chodzi – zwierzęce uwielbienie fanów dla idoli. Nie zwracałem wcale uwagi na tańczące, rozfalowane masy ludzi przede mną, uciekałem tylko wzrokiem od wielkich świateł dających po oczach i wiedziałem, że nie wolno mi przerwać, przystopować choć parę sekund. W szaleńczym tempie, na jednym oddechu prześpiewaliśmy z pięć piosenek bez żadnej pauzy, pamiętam, że na pewno Cyryla, Kamę, Loczki. Kiedy schodziliśmy, nastąpił zbiorowy orgazm – nie chcieli nas wypuścić. „Tak jeszcze nie było! Bisować, kurna, bisować, bo nam tu wszystko rozpieprzą!” – krzyczał Rustecki, który prowadził całość. Na bis graliśmy Hej, dziewczyno, hej Niebiesko- Czarnych i Carrie- Anne The Hollies. Niebiesko- Czarnych śpiewali chórem, chociaż nie było ich na świecie, kiedy powstał ten numer. To pokolenie widać miało już rocka zaszczepionego w genach. Następną kapelę obrzucili butami i torebkami z mlekiem, uspokoili się dopiero, gdy zajechały całe kawalkady milicyjnych suk i o mało co nie doszło do pałowania i przerwania festiwalu. Oglądaliśmy później telewizyjny materiał z występu, nigdy zresztą niewyemitowany. Rzeczywiście było nieźle – mocne, ale oszczędne gitarowe brzmienie, bez fuzzów i przystawek, chórki – wysoko bijące głosy; nikt j u ż i nikt j e s z c z e tak nie śpiewał. Na scenie cztery skupione przy sobie sylwetki bez pretensjonalnych gestów, z wyjątkiem Kotłowego, który z boku łapał szneki, klękał, wstawał i miotał się za swoją klawiaturą jak w cyrku.

Zszedłem z rampy jako ktoś zupełnie inny. To, co się potem wyprawiało, przypominało olbrzymią betoniarkę, do której wrzucili nas wszystkich, włączyli silnik i zwieli. Niczego nie rozumiałem. Raban, rwetes, ciąganie w różne strony. Godzinę wcześniej siedzieliśmy sobie na pace i nikt nawet na nas nie spojrzał, a teraz naokoło tłoczyli się jacyś przymilnie uśmiechnięci ludzie, gratulowali, podtykali mikrofony i chcieli wypowiedzi; gadaliśmy coś bez sensu, przekrzykując się na prawo i lewo. Pierwszy wywiad dla „Razem”, drugi dla „Magazynu Muzycznego”, dziennikarze szeptali, że już nieoficjalnie wiedzą, że na pewno będzie nagroda, może nawet główna. Była główna. Pisali o nas i mówili, także „Trybuna Ludu”. Doskonale pamiętam: Nareszcie szczera muzyka prosto z robotniczych dzielnic Bydgoszczy. Tylko dlaczego młodzi ludzie w 40-lecie Polski Ludowej funduj ą sobie niemiecką nazwę?

Dla jaj – dopisał Kotłowy różowym flamastrem na strzępie gazety.

Z Jarocina pojechaliśmy nie do domów, ale do Warszawy, na Myśliwiecką, robić pierwszą sesję radiową. Poznaliśmy mitycznych prezenterów Trzeciego Programu. Byliśmy jednak kompletnie zieloni. Wokół zjawiło się nagle mnóstwo facetów, których zaczęliśmy na dobre rozróżniać dopiero po dłuższym czasie. Ktoś organizował dla Klapperstorcha trasę koncertową, ktoś inny zbierał ekipę techniczną, niejaki Waldek Ciechan mianował się naszym menadżerem. Robiono nam zdjęcia, podtykano jakieś umowy do podpisu, wypłacano zaraz pieniądze, o których dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że mogły być o wiele większe. Dzień rozpoczynał się od natarczywego walenia do naszych pokoi w „Domu Chłopa”, dalej były rozjazdy z Ciechanem po Warszawie i okolicach, spotkania w jakichś biurach albo ekscentrycznych mieszkaniach w centrum czy willach gdzieś w Zalesiu, Starej Miłosnej, Klarysewie, należących, jak mówił Ciechan, do „najważniejszych od muzyki”. Znane twarze, nazwiska, tępe rozmowy. Wieczorem koncert, na nim nieustające szaleństwo, graliśmy w „Stodole”, w „Remoncie”, po koncercie balanga i tak w kółko.

Pod jednym względem nie przypominałem rockera z prawdziwego zdarzenia. Nie tolerowałem, a raczej mój organizm nie znosił ani drągów, ani alkoholu. Skóra podsunął mi tylko raz jakąś fajkę do przypalenia. Nie odmówiłem, ale zamiast odlotu był najpierw zimny kamień w brzuchu, później przerzygana noc i ból głowy, na który nie pomagały żadne tabletki. Natomiast gdy przesadziłem z gorzałą, pojawiała się wysypka, ataki gorączki, zaburzenia równowagi tak silne, że koledzy musieli wzywać lekarza i na kilka dni lądowałem w łóżku. Dolegliwości te potęgowały się z upływem lat. Dlatego najbardziej odjazdowe imprezy spędzałem najczęściej nad szklaneczką wina czy z jednym drinkiem, czego oczywiście nie mogę powiedzieć o reszcie Klapperstorcha.

Tymczasem Cyryl, zaprezentowany w radiu przez Niedźwiedzia, nie schodził z eteru, piął się coraz wyżej, aż dotarł do pierwszego miejsca Listy przebojów. To samo było później z Loczkami, z Nocą na molo. Kotłowy, świętując jeden z tych

sukcesów, zleciał ze schodów i złamał rękę, na szczęście prawą, bo był mańkutem. Nie pozwolił Ciechanowi znaleźć zastępcy, dzielnie koncertował z gipsem wystającym spod marynarki i pustym rękawem przypiętym agrafką, żeby się nie majtał podczas skoków i wygłupów. Grał tylko lewą dłonią, publiczność szalała.

Kiedyś zadzwonił do mnie z Giżycka ojciec. Powiedział, że nie odpowiada mu to, co śpiewamy i gramy. Chce jednak bardzo, abym wiedział, że wszystko rozumie, jest dumny i trzyma kciuki.

Jeździliśmy po kraju. Rzadko zaglądałem do swojego pokoju w bydgoskiej jednostce wojskowej, jeszcze rzadziej do Giżycka, na uczelnię wcale. Koncerty ściągały masy ludzi nie tylko dla muzyki. W latach osiemdziesiątych robili wrażenie tylko tacy rockerzy, po których było widać, że chcieliby powiedzieć więcej, niż mogą. Popatrzcie na Perfect, na Ciechowskiego, na Janerkę. Zresztą – w całej sztuce liczyło się wtedy przede wszystkim drugie dno, to, czego pozornie nie ma. Późną jesienią nagraliśmy dla Tonpressu pierwszą płytę. Dla podkreślenia ekspresyjnego widzenia rzeczywistości, o której przecież cały czas pisaliśmy piosenki, wymyśliliśmy z Kotłowym lapidarny tytuł: Syf.

„Syf nie może być – zadecydował cenzor. – Zarówno ze względów społecznych, jak i moralnych. Prowokacja i obscena. Może być Syfon”.

„Dobra jest – zgodziłem się. – Niech będzie Syfon”.

Później każdy widział okładkę: krwawy napis jarzący się nad brudnoszarym, zrobionym „kocim okiem” pejzażem miasta: Syf-On!!! Sprzedaż przeszła wszelkie oczekiwania. Potwierdziła na amen, że byliśmy jednymi z najlepszych. Duże trasy przeciągały się w nieskończoność. Nasze życie przypominało, jak kto woli, młynek, kierat, centryfugę bądź karuzelę, w każdym razie coś, co kręci się obłędnie i nie zostawia nawet sekundy na oddech. Codziennie to samo – wstawanie nad ranem, autobus, sala i rozstawianie sprzętu, próba, koncert albo dwa, tak zwane lepsze hotele i restauracje, gdzie wszędzie wisiał jednakowy smród wołowego tłuszczu od grilla i podawali drogie czeskie piwo Budvar, ohydnie zmrożone, smakujące jak lodowy sopel. Często naprawdę traciłem orientację i musiałem pytać kelnerów, czy to Sieradz, czy Piła, Stargard Szczeciński czy Starogard Gdański. Przy najkrótszych nawet przerwach w trasie zbierałem manatki i tłukłem się nocnymi pociągami do Giżycka. W domu brałem kąpiel, wysypiałem się we własnym łóżku, po południu ojciec wywoził mnie nad Kisajno, bo nie mogłem już zwyczajnie wyjść na ulicę, zaraz zaczepiały mnie hordy małolatów i puszczały różne krzywe teksty. Czasem już tego samego wieczoru trzeba było iść na pociąg i wracać.

Ta mitręga zaczynała powoli przynosić pieniądze. Na początku spływały wąskim strumyczkiem, potem coraz szerszą strugą. Nie przywiązywałem wagi do tego, że dostaję ich więcej niż koledzy, nie interesowałem się nawet, ile oni naprawdę zarabiają. Mówiłem: „Ja komponuję i piszę teksty. Proszę bardzo, róbcie to samo”. Dobra passa wciąż mnie nie opuszczała, umieszczałem swoje piosenki jedną po drugiej na listach przebojów, projektowałem następną płytę.

Szukałem dobrego instrumentu. Dowiedziałem się o Fenderze Stratocaster, rocznik 1966. Sprzedawał go gitarzysta od dawna nieistniejącej świetnej kapeli Odyseja, której jeszcze w liceum słuchałem z jedynej wydanej, mocno już zdartej płyty. Pojechałem do niego do Puszczykowa pod Poznaniem, gdzie produkował ceratowe obrusy. Otworzył zblazowany, zaspany facet z siwiejącą bródką. Skojarzył sobie moją twarz, pokazał instrument, a ja zapłaciłem mu, ile chciał, nawet się nie targowałem. „Fenomenalne, cudne wiosło!” – omal nie płakałem z zachwytu. „Uważaj tylko, żebyś się nie utopił!” – rzucił za mną, gdy wsiadałem do samochodu.

Kupiłem też prawie nowego, rocznego malucha, wyniosłem się wreszcie z bursy podoficerskiej i wynająłem w Bydgoszczy kawalerkę na Kapie, czyli Kapuściskach. Studia ostatecznie sobie odpuściłem, były nie do pogodzenia z nowym zajęciem.

Dziewczynom w całej Polsce jakoś nagle przestał przeszkadzać mój niewielki wzrost, odstająca dupa i facjata, której, mówiąc w skrócie, raczej było daleko na przykład do przystojnego Grześka Stróżniaka z Lombardu. Początkowo korzystałem z tego, ile wlazło – w przenośni i dosłownie. Oczywiście, to wcale nie było takie proste, a opowieści z biografii Rolling Stonesów czy Doorsów o groupies czatujących na idoli w windach, wdzierających się do sypialni, obrabiających rozporki muzyków w studiu podczas nakładania wokalu, urządzających orgie w samolotach – u nas można włożyć pomiędzy bajki. Panienki wdzięczące się po koncertach i skłonne do małego barabara w hotelowym pokoju wymagały przedtem chociażby pozorów szczególnego zainteresowania, spektaklu czułych słówek, wyznań, obietnic. Gdy wreszcie następował finał, robiły to z nami spięte i zdrętwiałe, częściej pochlipując w poduchę niż udając wielkie namiętności. Rano, kiedy trzeba było takie stworzenie jak najprędzej spławić, ono zwykle wchodziło w rolę oficjalnej narzeczonej, oświadczało, że w poniedziałek nie pójdzie już do budy, szykowało się do wspólnego wyjazdu i leciało pakować ciuchy. Zwykle ten moment wykorzystywaliśmy na planowy odwrót. Stawało się to męczące, żałosne i nudne, niektórzy mieli też kłopoty. Przykładowo pod nieobecność Kotłowego do domu w Osowej Górze wprowadziła się raptem jakaś kobieta z dzieciakiem, tak że ojciec, docent od łąkarstwa i myszoznawstwa, musiał uciekać do hotelu asystenckiego i tam ponoć przez dwa tygodnie wygrywał z balkonu przy księżycu smutne ballady na swoim saksofonie.

Któregoś dnia w Warszawie nieoczekiwanie zjawił się Marek Kunc. Ściskał poobklejany pacyfami futerał z Gibsonem, jakby ktoś go zaprosił na próbę. Tłumaczył mętnie, że tylko krowa nie zmienia decyzji, że przemyślał sobie niektóre rzeczy, przedtem obrał błędną drogę, a ostatnio ma mnóstwo inwencji i planów. Odpowiedziałem mu krótko: „Spadaj!”, i zawołałem ryżego Bińka, naszego ochroniarza, żeby go wyrzucił z hotelu. Nie widziałem Kunca więcej. Podobno wyjechał do Kanady, robił w tartaku. Pewnie już umarł.

Podjąłem wysiłek stabilizacji życia, ożeniłem się z Paulą, studentką muzealnictwa na uniwersytecie w Toruniu. Ślub wzięliśmy oczywiście w kościele, wtedy był to akt artystycznej niezależności, zamiast wesela Klapperstorch dał koncert bez prądu w kościelnych podziemiach, o wiele wcześniej, zanim taką formułę wylansowała MTV. Przyrzekliśmy z Paulą, że będziemy wobec siebie szczerzy i tolerancyjni oraz że będziemy respektować nasze poczucie wolności. Paulą chciała mieć galerię sztuki. Udało się to załatwić nie tyle dzięki moim zabiegom, ile przez znajomości starego w dowództwie okręgu wojskowego. Od tej pory wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze szły w ten przegięty interes. Moja żona prowadziła życie artystki, otwarte i pozbawione konwenansów. Dzięki temu w naszym nowym, większym mieszkaniu nieustannie przesiadywał ktoś obcy, jacyś ludzie przyjeżdżali i wyjeżdżali, nocowali, chlali gorzałę, wyżerali jedzenie, niekiedy zabierali sobie na pamiątkę, co im się akurat spodobało. Czasem, wracając z trasy, nie mogłem znaleźć sobie miejsca do spania albo musiałem wysłuchiwać mądrzenia się jakiegoś napitego idioty o konceptualizmie czy instalacjach przestrzennych. Mowy nie było o jakiejkolwiek intymności, zaciszu, odrobinie dobrego seksu. Zupełnie nie wiem, jak w takich warunkach mógł przyjść na świat mój pierwszy syn, Dawid. Galeria pochłaniała coraz więcej forsy, wyrzucanej, prawdę mówiąc, w błoto. Paulą urządzała sceny, żądała, żebyśmy przenieśli się na stałe do Warszawy, bo tylko tam, a nie na prowincji, może spełnić swoje wielkie marzenia. Miałem w końcu dość, kiedyś wyszedłem, jak stałem. Zamieszkałem wtedy u Kotłowego i po miesiącu rzeczywiście wyniosłem się do Warszawy, ale sam. U Kotłowego był raj. Mieliśmy akurat przerwę w koncertach, pracowaliśmy, zrobiliśmy razem z dziesięć nowych numerów, nieco innych niż te wczesne, i krytycy mogli potem powiedzieć, że Klapperstorch się rozwija. A nocami, jak za dawnych czasów – dżemy. Moja gitarka pobrzękuje w tle, brat Kotłowego, wtedy już obiecujący perkusista jazzowy, szura miotełkami, fuli bydgoski chłodzi się w wiadrze, a ojciec – docent wyciąga na swoim saksie A Shadow of Your Smile tak, że gołym okiem widać małe strzępki duszy – wyrywają się z rury, rozwijają w powietrzu jak dmuchawce i szybują wysoko, przez otwarte okno piwnicy ku granatowemu niebu.

Pierwszy rozwód kosztował drogo. Wysoki Sąd, ma się rozumieć w osobie płci niewieściej, wyczyścił mnie na rzecz Pauli, z czego tylko mógł, łącznie z samochodem, kontem złotówkowym i dewizowym, tak że w Warszawie znalazłem się praktycznie zupełnie goły. Sprawy Klapperstorcha miały się jednak nadal nieźle, więc moja nędza nie potrwała długo.

W czasie kręcenia „suchego” koncertu dla telewizji, czyli tylko z udawaniem grania i ruszaniem gębami, poznałem na Woronicza Jagienkę Maślanko, wicedyrektor programową, wtedy jedną z najbardziej prominentnych postaci w tej instytucji. Przybiegła ze swojego biura, gdy jej powiedziano, że jesteśmy. Była starsza ode mnie o czternaście lat, lecz na zewnątrz nieustająco młoda – żywy dowód talentów osobistej kosmetyczki, dietetyka, masażysty i innych speców od walki z upływem czasu. Zachowywała się władczo, mówiła samymi zdaniami rozkazującymi. Nie wiem, jakim prawem wcięła się do naszego występu, sprowadziła fachowców od emploi, krawców, rekwizytorów. Wzięła nas w obroty, a my nie umieliśmy zaprotestować. Powtarzała mi, że nie mogę być tylko cyniczny i ponury, muszę być sofisticated. Zmieniła nam fryzury, zmusiła Kotłowego, żeby nie pajacował, aranżowała sceniczną dramaturgię każdego utworu. Nie wiem też, jak doszło do tego, że coraz częściej budziłem się w jej łóżku, w starej willi otoczonej zdziczałym ogrodem, położonej pomiędzy Stasinkiem a Leśną Podkową. Willa należała przedtem do poprzedniego męża, starszego od Jagi o ćwierć wieku wysokiego funkcjonariusza Wydziału Kultury KC, który często przyjacielsko nas odwiedzał, nazywał mnie „młodą siłą narodowej sztuki” i obligował do zabawiania swojej nowej żony, tępej, wiecznie niezadowolonej małolaty, podczas kiedy oni z Jagą w kącie werandy konferowali półgłosem o jakichś wielce tajemniczych sprawach. Jaga szczególnie dbała o kontakty i dojścia. Przedstawiała mnie

nie artystom i oryginałom, jak kiedyś Ciechan, ale reżyserom, wpływowym dziennikarzom, swoim znajomym z partii, ministerstwa, dysponentom pieniędzy, możliwości, kontaktów zagranicznych. Wpadała ze mną do zionących trupiarnią gabinetów i radośnie szczebiotała od progu: „Cześć, poznajcie się, to mój nowy chłopak!” Czuła się w tych kręgach jak ryba w wodzie. Wspominała studia, zetempowskie obozy, teatrzyk satyryków. Przy obowiązkowej kawie i koniaku, bynajmniej nie radzieckim, opowiadała świńskie kawały. Dlatego z oporami pokazałem jej materiał do płyty robionej już po czerwcowych wyborach w roku osiemdziesiątym dziewiątym, mającej być prześmiewczym i zjadliwym podsumowaniem czasów komunizmu. „Tak jest, właśnie takich rzeczy teraz nam potrzeba!” – wykrzyknęła ku mojemu zaskoczeniu i zaraz wymyśliła bijący po uszach tytuł: Przewlekle zaparcie. Płyta została, może pamiętacie, albumem dziesięciolecia, a o tytule prawicowa prasa pisała, że już samo jego brzmienie wyraża determinację młodego pokolenia wobec rzeczywistości PRL. Jaga miała zastrzeżenia do organizacji pracy Klapperstorcha, twierdziła, że zbyt wyczerpuj e i przynosi za mało dochodów. Natychmiast więc wyrzuciłem Ciechana. Skończył się koszmar długich koncertowych tras, występowaliśmy tylko w dużych miastach, w wielkich halach. Nasze utwory bez przerwy grały wszystkie programy radiowe, zrobiono o nas pełnometrażowy film, kręciliśmy także videoclipy, na które z Radiokomitetu płynęła nieprzerwana rzeka szmalu. Gdybym znał Jagę wcześniej, z pewnością i ten nasz osławiony angielski kontrakt wyglądałby inaczej.

Kiedy urodził się Mateusz, postanowiliśmy wziąć ślub. Był to mój drugi syn i trzecie dziecko Jagi. Najstarsza córka, którą miała z pierwszym mężem, aktorem z Łodzi,

studiowała w Stanach, skąd już nie wróciła, młodsza, od męża poprzedniego, chodziła do liceum Sióstr Niepokalanek. Ceremonia miała miejsce latem w Urzędzie Gminy w Nidzie, szliśmy tam piechotą przez las, z polnymi kwiatami, cała Warszawa zjechała na weselne pieczenie prosiaka przy domku Jagi w Krzyżach, Kotłowy rżnął obertasy na akordeonie.

Zaczynały się lata dziewięćdziesiąte. Poprzedni mąż Jagi po rozwiązaniu partii został niezależnym producentem filmowym, a ona sama, wyrzucona z telewizji, jego asystentką i wspólniczką. Jednak przełom najciężej przeżył mój ojciec. Chodził po Giżycku, pomstował, że w każdym sklepie są inne ceny, pytał się ludzi, komu potrzebna taka kolorowa pstrokacizna, niespotykaną nigdy po wojnie obfitość mięsa i kiełbasy tłumaczył tym, że rolnicy z nędzy wybili cały inwentarz, a za trzy miesiące trzeba będzie przepraszać Rosję, która nie wiadomo, czy nam teraz wybaczy i zechce nas dalej karmić. Wysłano go na emeryturę, bo podobno odmawiał wykonywania służbowych poleceń. Przełożonym mówił wprost: „Niech Wałęsa rozładuje panu te kartofle!” albo „Niech Mazowiecki z Onyszkiewiczem ułożą wam te worki w magazynie!” Gdy zlikwidowano Układ Warszawski, dostał zawału serca. Przygarbił się, wychudł, spędzał dni w całkowitym milczeniu, czasem jeździł przerdzewiałym na wylot, rzężącym ze starości fiatem bahama yellow nad Kisajno i tam godzinami patrzył w wodę. Po wyprowadzeniu z Polski ostatniego oddziału Armii Radzieckiej stracił ostatnią nadzieję. Umarł dwa lata później.

My też, jako Klapperstorch, dostrzegaliśmy z przerażeniem, że powoli zaczynamy nie pasować do odmienionego świata. Ludzie jeszcze przychodzili na nasze koncerty, jeszcze bili brawo, ale nie było w tym już duszy ani krzty

szczerości. Czuliśmy wszyscy dziwne gęstnienie powietrza pomiędzy nami a publicznością. „Czegoś chcą, to przecież widać. Tylko czego?” – zastanawiał się głośno Bakon. Niestety, nie wiedzieliśmy, czego. Następna płyta, Mantra, wydana w półtora roku po sukcesie Zaparcia, to już była kompletna klapa. Nie pomogło nachalne lansowanie i sztuczne windowanie przez znajomych didżejów. Nikt nie chciał jej kupować, mało tego, musieliśmy odwołać trasę promocyjną – spotkała się z tak niewielkim zainteresowaniem. Jaga twierdziła, że to wina kapeli, żądała zmiany nazwy na Cmon amp; Klapperstorch. „Ty jesteś gwiazdą- przekonywała – a to są w gruncie rzeczy jołopy, ludzie nieinteligentni, bez zmysłu twórczego, nie na dzisiejsze czasy! Dziś nie wystarczy trzy razy szarpnąć druty, żeby rzucać na kolana. Posłuchaj tych nowych grup”.

Słuchałem. Przeżywałem piekło zazdrości. Muniek Staszczyk walił swoją prawdę o świecie wprost, bez ogródek, ja umiałem śpiewać tylko metaforami, które publiczność przestawała rozumieć.

W zespole też wyszły na jaw kwasy i animozje. Przede wszystkim chłopcy żądali równych działek szmalu i w końcu doszło do decydującej rozmowy. Mówiłem jak zawsze: „Pisaliśmy numery ja i Kotłowy, wy też mogliście…” „Przepraszam – przerwał Bakon. – Ja na wszystkich płytach skomponowałem bas”. „A ja perkusję!” „Ja drugą gitarę!” – wykrzykiwali Bródek i Skóra. „Pocałujcie mnie w dupę!” – skwitowałem grzecznie i wyszedłem. Były to słowa kończące pierwszy etap działalności Klapperstorcha.

Jaga zaczęła przygotowywać mnie do kariery solowej. Wymyśliła sobie jednak, żebym najpierw zaistniał jako głosiciel wyrazistych poglądów, artysta – filozof, który intryguje nie tylko dziełem, ale i własną osobą. Kazała swojej fryzjerce zgolić mi łeb na pałę, a kosmetyczce przekłuć lewe ucho, w którym osadziła srebrny wisiorek. Mimo tego, że oficjalnie została z publicznej telewizji usunięta, to jednak jej możliwości w firmie były nadal olbrzymie. Zapraszano mnie zatem do różnych programów: dyskusji o społeczeństwie, komentowania zjawisk kulturalnych, debat z udziałem młodzieży. Żując gumę, co też było pomysłem Jagi, bo według niej żucie gumy to gest łączący prostolinijność charakteru z intelektualną lekkością, gloryfikowałem przed kamerami tolerancję, wolność, prawo do buntu przeciw najmocniej choćby uświęconym przez tradycję schematom. Założyłem Ruch na Rzecz Obrony Wolności, atakując przede wszystkim oba fundamentalizmy – czerwony i czarny, angażowałem się w kampanie walki o konstytucję zwierząt, o legalizację miękkich narkotyków, powszechną antykoncepcję, prawną regulację zakresu władzy rodziców nad dziećmi. Prowadziłem manifestacje, zbierałem podpisy, inicjowałem akcje charytatywne, l jednocześnie gorączkowo pisałem nowe utwory. Poznałem także Iwetę, modelkę ze Studia U przy Senatorskiej. Praca w niczym nie przypominała pierwszych lat Klapperstorcha. Konstrukcje dźwięków rozpadały się, jakby zbudowane ze źle dopasowanych części, nie miałem pomysłów i całe godziny spędzałem nad pustą kartką albo jałowo grzebiąc między strunami. To, co wreszcie udawało mi się skleić i wymęczyć, nie budziło żadnych uczuć, było jak rozmoknięte, ugniecione mydło. Nikt jednak nie wiedział, że tak myślałem.

Iweta miała dwadzieścia dwa lata, czarne włosy i skórę gładką jak młoda oliwka. Spędzałem noce w jej wynajętym mieszkaniu na Stegnach i rzadziej zaglądałem do Podkowy, co przy naszym trybie życia długo nie wzbudzało u Jagi żadnych podejrzeń. Energicznie przygotowywała nagranie mojej kolejnej płyty, Cienia, pierwszego kompaktu, zamawiała muzyków, uzgadniała terminy, ale działo się z nią coś niedobrego. Mówiła, że jest zmęczona, nie mogła już niczym ujarzmić zmarszczek i worków pod oczami, przeżywała ataki melancholii. Nie wyjeżdżała wtedy rano do pracy, tylko w nocnej koszuli siadała przy oknie i spędzała cały dzień, patrząc na swój zdziczały ogród. Pisywała też listy do córki w Ameryce, co przedtem uznawała za stratę czasu.

Płytę nagrałem, towarzyszyły mi znakomitości rocka i jazzu. Któż tam nie grał? Cały przegląd gwiazd mniejszych i dużych. Efekt był do przewidzenia – zbyt okrągło, za bardzo profesjonalnie, zbyt schludnie i nijako. Promocję przeprowadzono z rozmachem: oczywiście radio do znudzenia, sam już nie mogłem słuchać; recital w Sopocie, videoclipy, billboardy, spotkania z fanami. Niestety, nic to nie dało. Zainteresowanie Cieniem było żadne. Jaga szarzała na twarzy, kiedy wspomniało się o zainwestowanych pieniądzach. W końcu przyszedł czas, że spod maski kobiety nowoczesnej, wolnej od uprzedzeń, wylazła bohaterka telenoweli.

„Oszukujesz mnie, jesteś z tą dziewuchą!” – krzyczała. Było to wieczorem, stała przede mną w nieświeżym, rozchełstanym szlafroku, oparta o fotel odwrócony do okna wychodzącego na ogród. Śmiać mi się zachciało, bo ze swoimi szerokimi wargami wydętymi od płaczu i poczochraną fryzurą wyglądała jak babka Kaczora Donalda.

„W takim razie do widzenia” – powiedziałem. Nieswoim głosem błagała, żeby tego nie robić, że Mateuszek jeszcze mały, że jeszcze wiele przed nami. Nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem i zapytałem, czy aby nie przesadza.

Zaraz też wrzuciłem do samochodu najpotrzebniejsze rzeczy. Mijając bramę, odwróciłem się na chwilę – żegnał mnie głuchy fronton domu na tle ciemnego lasu i jedno okno, w którym paliła się mała lampka. Później omijałem to miejsce z daleka, starałem się nie bywać w Podkowie ani okolicach. Dopiero po piętnastu czy dwudziestu latach przypadkiem tamtędy przejeżdżałem i miałem wrażenie, że w ogrodzie, jeszcze bardziej zapuszczonym i dzikim, mignęła mi przed oczami skulona postać na wózku.

Póki co jednak, poprzedni mąż nie zostawił byłej połowicy samej sobie. Załatwił adwokatów, zebrał świadków; wszystkie przyjaciółki i przyjaciele Jagi, stare megiery i brzuchaci faceci, z którymi na Mazurach piłem long drinki pod węgorza – teraz zeznawali przeciwko mnie. I znowu byłem oskubany do suchej nitki, tym razem już bez żadnych perspektyw na przyszłość. Klapperstorch nie istniał, niczego nowego nie napisałem, ale choćbym nawet napisał, to nie wiem, czy ktokolwiek zechciałby wchodzić w promocję. Najwyraźniej wypadłem z gry, straciłem protektorów. Konkurencja rosła, przybywało młodych grających wszelkie odmiany muzyki, od rapu poprzez mdławy pop aż do wyrębistego heavy metalu, rynek zalewała powódź nagrań. Po rozwodzie moje życie skomplikowało się jeszcze bardziej. Planowałem małżeństwo z Iwetą, ale w ciąży była Alka, studentka, którą kiedyś poznałem na festiwalu w Brodnicy. Nie miałem mieszkania, zalegałem z alimentami i z ratami za pięcioletniego jaguara, zapisanego na brata. Topiłem się, jak wykrakał ten stary rockman spod Poznania.

Chciałem znaleźć jakąkolwiek robotę, załapać się do kogoś w charakterze sidemana na poważniejsze nagranie, podpiąć pod czyjąś trasę.

„Wiesz, nic z tego – sprowadzał na ziemię menago tej czy innej kapeli.- Masz za duże nazwisko – dodawał zaraz, żując gumę. – Psułbyś atmosferę, trzeba by się do ciebie, wiesz, dostosowywać, może nawet grać twoje kawałki. Kto na to pójdzie? Każdy ma swoje numery i swój cash do zrobienia”.

Łażąc tak po Warszawie i nie wiedząc, co dalej, spotkałem Waldka Ciechana. Myślałem, że napluje mi w gębę. On tymczasem tylko westchnął pobłażliwie i zaprowadził mnie do jakiegoś biura. Okazało się, że pełnił funkcję asystenta od public relations w pewnej niebiednej i dość znaczącej opozycyjnej partii politycznej, deklarującej wielką społeczną wrażliwość, konieczność ponownego upaństwowienia przemysłu, odbudowy PGRów i równych zarobków dla każdego.

„Ty? Z twoimi poglądami?” – dziwiłem się.

„A gówno tam poglądy, ja profesjonalista jestem – odpowiadał zadowolony. – Jak chcę, to wszystko mogę. Ukradniesz kurę, to zrobię tak, że cała Polska powie, że to tobie ukradli. Trzaśniesz staruszkę wozem, czary – mary i już wszyscy będą powtarzać wiadomość o cholerze, co to specjalnie wlazła ci pod koła, żeby narazić na szwank twoje życie, i będą się modlili w podzięce za cudowne ocalenie”.

Był rok 1993, w polityce wrzało, Ciechan potrzebował człowieka do kształtowania poparcia dla partii w sposób niejawny, poprzez prywatne kontakty z dziennikarzami, rozpowszechnianie pewnych opinii, nawet różne posunięcia niekonwencjonalne. Zgodziłem się, było mi wszystko jedno. Aby się tylko zaczepić tam, gdzie można dostać trochę więcej szmalu. Przyjęto mnie na okres próbny, dano stanowisko p/o referenta prasowego, jako taką pensję i ryczałt reprezentacyjny. Nie miałem pojęcia, od czego zacząć. Ciechan wybył, siedziałem w przydzielonym gabineciku na półpiętrze, piłem herbatę i kombinowałem. Jak w Polsce prowadzić walkę z wrogiem politycznym, odbierać mu zwolenników i zjednywać sobie elektorat? Poziomem wiedzy ekonomicznej i prawnej, kulturą słowa, finezyjną retoryką, miażdżeniem celnymi argumentami? Guzik tam. Takiego ględzenia, przynudzania nikt by nie słuchał. Zresztą, u nas w polityce nie istnieją błyskotliwe argumenty; czy coś jest prawdą, czy oszczerstwem, zależy wyłącznie od osoby i sytuacji. A więc jak walczyć? Tylko głupawymi żarcikami, złośliwością, prostackim zwischenrufem, który dotrze do zwyczajnego zjadacza jajecznicy z kiełbasą przed telewizorem, tylko upokorzeniem, śmiesznością. A jak w Polsce ośmieszyć polityka? Bardzo prosto – pokazać Polakom, że jest taki sam jak oni.

Swoją ofensywę propagandową skierowałem na radio. Ciechan przekazał mi namiary kilkorga emerytów, wiernych i zdyscyplinowanych ludzi partii. Z ich pomocą stworzyłem rodzaj sieci telefonicznej, zbiegającej się w moim komputerze i obejmującej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Wśród nich były lamentujące gospodynie domowe, subtelny naukowiec rozmiłowany w ironicznych sentencjach, robociarz miotający przekleństwa ochrypłym barytonem, młoda matka, zaniepokojona losem swoich córek bliźniaczek, gdy wejdziemy do NATO, filutek – przekornik układający koślawe wierszyki i całe mnóstwo innych typów charakterystycznych. Dzień rozpoczynałem od słuchania porannych wiadomości i lektury biuletynów. Przede wszystkim szukałem wywiadów z ówczesnym prezydentem. Jeśli akurat nie strzelił nowego powiedzonka, to zadowalałem się bykami językowymi, ze słynnymi „mniałem” i „poszedłem” na czele. Czatowałem na rodzynki – informacje o premiach wypłacanych ministrom, o markach samochodów używanych przez księży, o nieruchomościach nabywanych przez posłów rządzącego obozu. Potem koncentrowałem się na aktualnych pracach rządu, niezależnie, czy było to podpisanie międzynarodowej umowy, skierowanie do sejmu jakiejś ustawy czy tylko przepis o konieczności jeżdżenia zimą na światłach mijania. Wreszcie formułowałem i rozdzielałem tematy komentarzy, na wypowiedzi czekałem do dwunastej. Musiały być utrzymane w różnych tonach: skrajnej determinacji, wisielczego humoru, ponadczasowej refleksji, cynizmu, rozżalenia i oburzenia. Wybierałem około dwudziestu, a gdy w kraju działo się coś szczególnie doniosłego, nawet podwójną liczbę, montowałem i przesyłałem taką pigułę zaprzyjaźnionym prezenterom pewnej nowoczesnej, szybkiej i coraz popularniejszej stacji radiowej. Wykorzystywali ją podczas wieczornych audycji z udziałem słuchaczy jako spontaniczne głosy prezentowane na żywo. Mogłem skutecznie złachmanić każdy autorytet albo też z każdej bzdury zrobić wielką, świętą ideę. Autorom wybranych głosów naliczałem niewielkie honoraria, wypłacane raz w miesiącu, po dwudziestym. Robiłem też inne rzeczy, redagowałem poufne broszury – instrukcje, jak prowadzić spory, jak odpowiadać wyborcom na zebraniach, organizowałem poprzez różne poważne instytucje sondaże opinii publicznej i nagłaśniałem korzystne dla nas wyniki.

Znowu powodziło mi się nie najgorzej, odpocząłem od grania i zaczynałem do niego tęsknić. Ożeniłem się z Iwetą, Alka urodziła Tereskę, moją pierwszą córkę, wkrótce potem Iweta urodziła również dziewczynkę – Gabrielę.

Moja sytuacja, nazwijmy to, zawodowa skomplikowała się po przyśpieszonych wyborach. Jak wiadomo, wygrał je ktoś inny, choć bliski, a nasza partia w ogóle nie weszła do sejmu. Czekałem, aż Ciechan pokaże mi drzwi, tak jak kiedyś ja jemu, ale nie zrobił tego. Partia nadal miała forsę, nadal widywałem na korytarzu znanych biznesmenów i inne wpływowe osoby, często publicznie występujące jako przedstawiciele innych opcji politycznych. Musiałem tylko zgodzić się na niższe wynagrodzenie i zrezygnować ze swojej opiniotwórczej siatki. Mój pomysł, choć skrzętnie ukrywany, szeroko podchwycono gdzie indziej. Na węch wyczuwałem, że wiele audycji z udziałem słuchaczy emitowanych przez różne rozgłośnie jest preparowanych w identyczny sposób. Jakieś dwa lata później zjawił się u mnie dyrektor oddziału międzynarodowej korporacji fonograficznej Super Star Sound i zaproponował come back. Wielkim firmom bardziej się opłacało inwestować w znane kiedyś nazwiska niż lansować nowe, co kosztowało dwukrotnie drożej. Nie istniałem już zupełnie na rynku, moje utwory można było usłyszeć tylko w różnych radiowych kącikach staroci. Z duszą na ramieniu pojechałem zatem do Bydgoszczy. Skóra był nauczycielem w ognisku muzycznym, Bakon wydawcą pisemka erotycznego, Bródek ogrodnikiem. Kotłowy przygasł bardzo, ale wciąż utrzymywał się w branży, jeździł jako człowiek do wszystkiego z jazzową kapelą swojego brata. Nie powiem, żeby witali mnie ze szczególną radością, ale przekonałem ich warunkami kontraktu. Podpisaliśmy z SSS umowę na trzy płyty – nowy materiał, składankę i koncert unplugged. Rzuciłem robotę u Ciechana i zamknęliśmy się w naszym magicznym miejscu, czyli w piwnicy w Osowej Górze. Praca szła opornie, firma stawiała wymagania, nakazywała na przykład dorzucenie kilku standardów, między innymi Strange Little Girl Dusicieli. Wkrótce media doniosły o reaktywowaniu się Klapperstorcha, nowej płycie, trasach po kraju. Zaprzyjaźnieni dziennikarze zakasali rękawy, były wywiady, pierwsze miejsca na listach. Do hal i klubów przychodziły tłumy trzydziestolatków, trudno jednak mówić o entuzjazmie. Znowu stałem na rampie, w migających światłach i dymach, ale wiedziałem, że gram i śpiewam tylko dla poruszenia czyichś sentymentów, że w nikim już niczego nie zapalę i nikt nie spojrzy na mnie z podziwem i uwielbieniem. Nowa płyta sprzedawała się dobrze, przynosiła dochody, któryś raz w życiu ponownie miałem sporo pieniędzy. Przetrwaliśmy tak trzy lata jako stary zespół, który powrócił w aurze sukcesu. Potem zainteresowanie wyraźnie spadało, a my nie potrafiliśmy temu przeciwdziałać. Kolejny kompakt, mimo niezwykle już natrętnego lansowania, opłacanego przez wytwórnię, był po prostu kompletnym gniotem, sprzedawanym w supermarketach z wielkich koszy, do których wrzucano wszelkie muzyczne barachło. Wreszcie rozwścieczona publiczność w Jarocinie, gdzie występowaliśmy jako gwiazdy, bardzo dobitnie wykrzyczała nam chórem, co mamy ze sobą zrobić. Zeszliśmy, podaliśmy sobie ręce i każdy wsiadł do swojego samochodu. Kotłowy płakał. Pewnie był pijany albo znowu wyczyniał jakieś jajca.

Skończyła się pierwsza połowa mojego życia, zaczęła druga, dłuższa, spokojniejsza, ale o niej nie mam prawie nic do powiedzenia. Iweta związała się z pewnym Hiszpanem, przedstawicielem firmy winiarskiej, ja udawałem, że o niczym nie wiem, bo byłem już z Kaśką. Tym razem nie pozwoliłem zrobić z siebie durnia, przy pomocy Ciechana zaangażowałem partyjnych prawników, tak że po rozwodzie moja ostatnia żona została bez grosza i w jednej kiecce, a alimenty mogłem sobie ustalać sam. Kaśka miała dziewiętnaście lat, ja czterdzieści dwa, była raczej głupawą panienką z buzią zawsze zaklejoną gumą, powtarzającą co drugie słowo „super”, „fun”, „dokładnie” i ożywiającą się wyłącznie na widok sklepu z ubraniami. Nauczony doświadczeniem, nie chciałem brać ślubu. Kupiłem okazyjnie dom w Wiązownie i tam długo ze sobą mieszkaliśmy. Ja starzałem się coraz bardziej, a ona dojrzewała. Żyłem, z czego mogłem, byłem producentem nagrań Dasi Szczerbickiej. The Skunks, Saturatora, komponowałem muzykę do filmów gorszej klasy, czasem pisałem piosenki i sprzedawałem je różnym wykonawcom. Rzadko bo rzadko, ale nagrywaliśmy też własne płyty, jeszcze występowaliśmy z Klapperstorchem, ostatni raz na Old Rock Meeting Festival w Międzyzdrojach, gdy miałem siedemdziesiąt lat, we czwórkę, bo Kotłowy spoglądał już na nas z nieba. Kaśka spotykała się z różnymi facetami i wcale tego przede mną nie kryła. Udawałem, że niczego nie widzę, zamykałem się w pokoju, puszczałem muzykę albo sam głośno grałem, a rano rozmawiałem z nią normalnie, niby nie zauważając podpuchniętych oczu i kociej lubieżności ukrytej w każdym ruchu. Zawsze starałem się być tolerancyjny i pozbawiony przesądów, ale teraz wzbierała we mnie patologiczna zazdrość, tym boleśniejsza, im byłem starszy. Wreszcie jakiś szpanowaty gościu zakotwiczył u niej na stałe i tak siedzieliśmy – ja na górze, oni na dole, jak młode małżeństwo z samotnym tatusiem. Urodziła im się dwójka dzieci, które podrosły i wołały na mnie: „Dziadek, chodź tu!”, „Dziadek, poczytaj nam!”, „Dziadek, on mi miśka zabrał!”, Dziadek to, dziadek sio.

Wyniosłem się stamtąd. Krytycznie patrzyłem do lustra, ale czułem, że zostało mi jeszcze sporo siły i zdrowia. Założyłem sprawę o dom i choć przeciętny człowiek by jej nie wygrał, to ja przy pomocy adwokatów Ciechana wygrałem. Poszli na bruk, dom sprzedałem ambasadzie Sri Lanki.

Mieszkałem potem w różnych miastach, w Gdańsku, w Krakowie, dłużej w Sandomierzu. Potrzebowałem czyjejś bliskości, szukałem kontaktu z dziećmi. Jedne traktowały mnie jak obcą, oficjalną figurę, inne z miejsca straszyły procesami. Pojawiło się na horyzoncie jeszcze parę kobiet, ale byłem już podejrzliwy i przekonany, że myślą wyłącznie o moich kontach. Na koniec wróciłem tutaj, niestety, nie do Giżycka, bałem się, że rodzina wywęszy. Wybudowałem sobie odgrodzoną od świata oazę na Warmińskiej, w której dopadło mnie to, co kiedyś uważałem za przypadłość nieudaczników, ludzi bez głębokiej duszy i bogatego wnętrza – choroba samotności.

Wiecie co? Cały czas zastanawiałem się, czemu w ogóle opowiadam wam o tym wszystkim, tak długo, ze szczegółami. I teraz wiem. Po to, żeby pokazać, jak wygląda życie bez puenty. I jeszcze jedno wiem – że z własnej woli przyszedłem tu, na Oddział O-L, żeby tę puentę dopisać.

Cmon napił się wody i patrzył gdzieś wysoko, oblizując spierzchnięte usta. Majami, która również słuchała całej opowieści, otrząsnęła się i zaczęła zapędzać wszystkich do łóżek. Powtarzała, że Wszechwłoga wpadłby w szał, gdyby zobaczył, o jakiej porze idą spać.

– Coś taki osowiały! – Starościak szturchnął Irka na korytarzu. – Przejąłeś się? Czym? Wierzysz w to? Książkę opowiedział, a nie prawdziwe życie, swoją własną biografię, co mu ze dwadzieścia lat temu napisał jeden dziennikarz, nie pamiętam nazwiska… Okładka była z koniem trojańskim ze skrzydłami. Wtedy przeczytałem, bo wszędzie reklamowali, i słyszę zdanie w zdanie to samo, tylko tam było jeszcze więcej akcji.


Przez następne dni nikt się nawet nie zbliżał do drzwi pięknego pokoju. Wyglądały jak nieużywane i zapomniane. Mimo że Irek budził się, nasłuchiwał, chciał widzieć wszystko, to jednak nie powtórzyły się wydarzenia z nocy, w której przeprowadzano Krakowskiego.

Oddział żył senną atmosferą i wciąż tym samym, codziennym rytuałem. Rano wpadał Wszechwłoga, odbijał niebieską piłeczkę od najbardziej nieoczekiwanych miejsc i wypowiadał filozoficzne sentencje bądź rozwijał długie tyrady na temat kultury, historii i społeczeństwa, z których Konieczny nabijał się pod prześcieradłem, a Irek tylko mądrze udawał, że słucha. Po śniadaniu przychodziła doktor Gudrun ze świecącymi warkoczykami, żeby aplikować DFR – B. Lek na dobre przyjął się w organizmie, nie powodował już żadnych przykrych ubocznych skutków, uspokajał i przynajmniej dawał wrażenie dobrego samopoczucia. Czarna doktor kręciła jednak nosem, po swojemu bez emocji wyrażając sceptycyzm:

– To nie jest najlepszy sygnał. Być może powoli traci efektywność. Pozostanie nam w takim wypadku zwiększyć dawkę, ale to nie jest rozwiązanie.

Irek jednak zupełnie się tym nie przejmował. Spędzał czas na rozmowach z Koniecznym, chociaż ten popadał w coraz dłuższe okresy apatii i niechęci do kontaktów z kimkolwiek, zaczepiał Starościaka, który z kolei zawsze był w formie, kipiał złośliwością i rozpaczliwie ćwiczył, jakby był uczestnikiem obozu kondycyjnego.

Najchętniej jednak zaglądał do Cmona. Musiał mieć chyba specjalne względy u rockera, bo Majami, ciągle przesiadująca w jego pojedynczej sypialni, pozwalała na długie rozmowy, a sam Cmon wyraźnie wtedy zapominał, gdzie

i w jakim charakterze się znajduje. Opowiedziawszy własną biografię, plotkował teraz bez żadnych zahamowań o starych, przebrzmiałych gwiazdach. Płynęły zatem historie, będące intymnymi wersjami oficjalnych biografii znanych kiedyś i mniej znanych: Riedla, Edyty Bartosiewicz, „Kobry” Kraińskiego, Skiby, ale tego Skiby – bluesmana od Kasy Chorych, Ciechowskiego, Ostrowskiej, Borysewicza i jeszcze starszych – Niemena, Nalepy, Cugowskiego.

Korytarz Oddziału O-L nie świecił takimi pustkami, jak się Irkowi z początku wydawało. Zaczął zauważać miękko przemykające się sylwetki innych współtowarzyszy, odkrył także dwa ustronne miejsca – małą czytelnię z dwoma ekranami i niewielki, klimatyzowany ogródek ze sztucznym światłem, do którego prowadziły boczne drzwiczki z hallu. W tym ogródku bezceremonialnie zaczepiła go kiedyś duża, pękata kobieta, z resztkami siwych włosów; jej skóra była pokryta zmarszczkami przypominającymi strużki wosku zastygłego na świecy:

– Ty, powiedz mi, jak wyglądałeś?

– Zwyczajnie, nie mam zdjęcia przy sobie, w domu zostawiłem – fuknął niecierpliwie.

– Dom masz? Ja z kontenera, II Rejon, z tego wieżowca Dworcowa róg Pstrowskiego, co wtedy cały pierdyknął od razu, jakby bomba walnęła. Nam wszystkim nic, stary i ja w robocie, syn w wojsku był. Ale żadnego swojego zdjęcia z młodości odtąd nie mam, niestety… Niezły musiałeś być, przystojny. A żebyś mnie zobaczył, jaka byłam laska, jak się odstrzeliłam, wbiłam w miniówkę, to nawet ruch na ulicy stawał, a wszystkim chłopom ślina ciekła po gębach. Ja tylko szłam, stukałam obcasami i udawałam, że nie zauważam… Głupi człowiek był – westchnęła. – Żebym wtedy wiedziała

tyle, co teraz. Starość tak rozjaśnia w głowie, tak wszystko upraszcza, tak pokazuje, co ważne, a co nieważne, że człowiek dopiero teraz widzi, jak durne skrupuły go straszyły, idiotyczne opory, jak gryzł się i cierpiał, żeby tylko sobie dobrze nie zrobić. Bardzo, bardzo lubiłam te sprawy, wiesz… ale nawet mój stary o tym nie wiedział. Udawałam, że nie, że się przymuszam, że to tylko dla niego, żeby se ulżył… – mlasnęła głośno i strzyknęła przez zęby, a Irek spojrzał na nią z niesmakiem. – Gdybym żyła jeszcze raz, dawałabym każdemu chłopu, który by mi się choć trochę spodobał. Stary, młody, wsio ryba. Czemu ja taka głupia byłam? W imię czego? Na ile to świat naprawiło, co? No, powiedz!

Którejś nocy ocknął się, czując, że ktoś leży obok niego. Mirka? – nagłe nieprzytomne skojarzenie, zrodzone w pięknej chwili powrotu na jawę, gdy nie bardzo wiadomo, kiedy, gdzie się jest i kim się jest. Ciepły łuk biodra, delikatna, długa miękkość nóg, tkliwość tak odległa, stracona, zapomniana, powracająca z tak głębokiej otchłani… Nagle, jak nigdy przedtem, zachciało mu się płakać.

Uniósł głowę. To Konieczny wygrzebał się z posłania i przyszedł do niego do łóżka. Przycupnął na kołdrze, czekał, aż otworzy oczy.

– Chcę opowiadać – wyszeptał.

Nie widać było jego ust. Łososiowe światło antyseptycznej lampki upiornie osiadało na czole i policzkach, resztę zostawiając w mroku.

– O czym?

– Właściwie nie mam o czym. Opowiem życiorys. – Opowiadaj.


Opowieść Koniecznego


– W moim życiu zawsze było mało ludzi. Nawet na co dzień widywałem ich niewielu. Mieszkaliśmy w miasteczku, którego ulice zaludniały się tylko wczesnym rankiem, gdy tłum mężczyzn i kobiet pośpiesznie zmierzał na stację do olsztyńskiego pociągu, i po południu, kiedy wszyscy równie szybkim krokiem wracali z pracy. Wśród nich paradował mój ojciec, nauczyciel zawodu w Technikum Mechanicznym, milczący i zmęczony dojeżdżaniem, natomiast matka należała do nielicznych zatrudnionych na miejscu, pracowała w Wydziale Ewidencji Ludności Miejskiej Rady Narodowej.

Zajmowaliśmy niewielkie mieszkanie na piętrze poniemieckiego domu. Rodzice spali w dużym pokoju, w którym stał telewizor i piec z wiśniowych kafli, ja w pokoiku przylegającym do obszernej kuchni. Miałem tam „kołchoźnik” grający cały dzień, białą szafkę na zabawki i przysunięty do okna okrągły stół, gdzie odrabiałem lekcje. Wtedy jeszcze przynajmniej pogoda stwarzała jakieś pozory naturalnego porządku, wiosny były słoneczne i jasne, lata upalne, choć nie tak jak teraz, zimy mroźne, że w piecu aż dudniło i huczało.

Do szkoły chodziłem najczęściej na drugą zmianę. Idąc zawsze pustą ulicą Pionierów, mijałem ciągnący się po prawej stronie niemiecki cmentarz. Ozdobne kiedyś i wypielęgnowane żywopłoty zdziczały i rozpleniły się w nieprzebyty gąszcz, w liściastO-Liglastą magmę, wypełniającą szczelnie cały teren i napierającą na parkan, podobny do szeregu żelaznych włóczni. Tylko zimą lub późnym listopadem można było wśród plątaniny nagich gałązek zobaczyć na wpół zapadnięte nagrobki z polerowanego, czarnego kamienia. Stare cmentarne drzewa szumiały ponuro, a ja ściągałem obydwiema rękami szelki tornistra i zaczynałem biec, widząc już, jak przez ogrodzenie wysuwają się trupie piszczele, chcą mnie pochwycić i wciągnąć do środka. Nigdy z chłopakami nie odważyliśmy się tam wejść. Nasz polski, zwykły cmentarz na końcu miasta, przy warszawskiej szosie, to co innego, a tu czuło się siłę odpychania, wewnętrzne dławienie i ataki słabości połączone ze strachem. Pokazywaliśmy sobie tylko z daleka szczyt neogotyckiej kaplicy, prześwitujący czerwonymi cegłami w przerwie drzew, gdzie kiedyś musiała być aleja, i opowiadaliśmy przerażające historie o ubranych na ciemno, nikomu nieznanych kobietach, które ponoć wieczorami chyłkiem rozplątywały zardzewiałe łańcuchy na bramie i których potem nikt nie widział wychodzących z cmentarza.

W latach siedemdziesiątych zarośla wykarczowano, nagrobki wywieziono i sprzedano kamieniarzom, kaplica poszła do rozbiórki. Z boku, przy ulicy powstało kilka bloków, dalej park, gdzie między starymi drzewami bawiły się dzieciaki, a dorośli mieszkańcy wyprowadzali pieski na spacer.

Po szkole przesiadywałem zwykle u kolegów mieszkających obok, Jędrka, Staśka, Karola. Ich babki, ciotki, sąsiadki żyły przeszłością zupełnie inną od tego świata, który mnie otaczał. Powtarzały w kółko obce nazwy: Wilno, Kuczkoryszki, Porubanek, Nowa Wilejka, dla nas zupełnie bez znaczenia. Wyciągały sfatygowane pocztówki, zdjęcia dawno nieżyjących ludzi, obcych domów, placów, budowli, potrafiły godzinami mówić o najbłahszych rozgrywających się tam sprawach, o pieleniu ogródka i szyciu płaszczy, o kinach, obiadach, gazetach i suszeniu grzybów. Miały własne

określenia czasu: „za Polski”, „przy Niemcach”, „przy Ruskich”. Nikt natomiast nie znał ani jednego mieszkańca naszego miasta sprzed lat zaledwie dwudziestu, nikt, choćby najstarszy, nie umiał nam powiedzieć, jak wyglądało kiedyś nasze podwórko, kim byli ci, którzy jedli, spali, kłócili się i kochali w naszych pokojach, patrzyli przez nasze okna i mieli w oczach ten sam widok, pociągali za tę samą spłuczkę w klozecie. Przeszłość przemawiała do nas w obcym języku z wyłażących tu i ówdzie spod kiepskiej farby szyldów i napisów, ze znalezionego w piwnicy pudełka po ciastkach i butelek ze znakiem nieistniejącego browaru, z mebli, na których niewątpliwie zaschły odciski palców tych, którzy je kupowali. Czasem też płatała figle. Nasze klucze nie pasowały na ich nakrętki, nasze gwinty do ich rur, nasze wtyczki do ich gniazdek. Trzeba było bebeszyć mury, wymieniać całe instalacje wodociągowe, kanalizacyjne, elektryczne. A więc nawet formy, rzeczy materialne i zewnętrzne wykluczały się wzajemnie. Mówię o tym, bo niepewność, stała konieczność odgadywania, kim się naprawdę jest, mocno na mnie wpłynęła, wiąże się też, niestety, z moimi rodzicami.

Już od pierwszych klas podstawówki uświadamiałem sobie, że są dla mnie zagadką. Urodziłem się, gdy oboje mieli dobrze pod czterdziestkę. W domach wszystkich znajomych chłopaków panował rejwach i rozgardiasz, do którego tęskniłem z całego serca. Bracia, siostry, kuzyni, dorośli wpadający na chwilę albo przesiadujący całymi dniami; ktoś coś opowiadał, żartował, gonił do roboty w ogrodzie czy poniemieckim garażu, gdzie urządzano składy węgla albo trzymano świnie. My żyliśmy tylko we trójkę, bez babć, dziadków, żadnych bliskich. Nikt do nas nie przychodził, nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Pamiętam jedynie dwie, może trzy wizyty starego

wuja z Łęczycy, który zresztą prędko umarł, a żadne z rodziców nie pojechało na jego pogrzeb. Moje wakacje były zawsze samotne. Koledzy spędzali je na koloniach nad morzem czy w górach, a resztę u rodziny na wsi, ja jeździłem rowerem po nieżywych od upału ulicach albo siadałem rano pod dziką jabłonką na równie bezludnym tak zwanym małym boisku, kotlince między dwoma rozchodzącymi się nasypami kolejowymi, wdychałem woń smoły z podkładów i patrzyłem w dal, gdzie znikała para wyślizganych szyn.

Rodzice byli całkowicie, z pełnym przekonaniem niewierzący, choć żadne nie zapisało się do partii i nie musiało tego ateizmu nikomu okazywać. Matka nie należała do tych, którzy mają do Boga pretensje, winią Go za brak powodzenia, powodowanie ludzkich cierpień, nieudane życie. Uważała po prostu, że nie istnieje. Kiedyś powiedziała mi, że zginął na wojnie pod gruzami i nie ma go, jak każdego umarłego.

Rozmawiali zawsze poważnie, prawie że oficjalnie. Nigdy nie widziałem ich kłótni, nigdy nie słyszałem od obojga ani jednego mocniejszego słowa. Lubili przebywać tylko ze sobą, nie mieli przyjaciół ani bliższych znajomych. Wieczorem pili herbatę z porzeczkami, rozwlekle opowiadali, co zdarzyło się w pracy i o czym dziś pisze gazeta. Widzę ich też, jak skupieni siedzą przed wodnistym ekranem telewizora marki „Szmaragd”, swojej dumy, symbolu materialnego dostatku, i oglądają Kabaret Starszych Panów, odcinek o niespodziewanym końcu lata, a potem bardzo na serio dyskutują, czy taki koniec byłby w ogóle możliwy.

Wściekała mnie wtedy ich inercja, dupowatość, sztywniactwo i brak jakiejkolwiek chęci do życia.

Dopiero później domyśliłem się, że wybrali ciszę, że to był odpoczynek po przedwczesnej dorosłości, w której

mroki wcale nie zamierzali mnie wprowadzać. Zauważyłeś? Wbrew temu, co pisały książki i pokazywały różne seriale, ludzie najczęściej woleli milczeć o przeżyciach z okresu wojny. Zależy pewnie jeszcze, co kto przeżył… W każdym razie nigdy nie dowiedziałem się niczego o tym czasie w ich życiu, poza tym, że poznali się w Warszawie i że nie ma już domów, gdzie mieszkali. Ja również musiałem być częścią ich wielkiego wytchnienia. Pamiętam matkę rozradowaną moimi czwórkami w szkole, jak patrzyła na mnie wzrokiem niemającym w sobie tak naprawdę niczego matczynego, żadnej troskliwości lub chociażby lęku, lecz ciągłe upewnianie się, czy daję gwarancję spokoju, czy nie zajdzie nic niespodziewanego, co mogłoby zburzyć porządek tego monotonnego egzystowania.

Matka umarła, kiedy byłem na studiach, akurat w środku zimy stulecia, w siedemdziesiątym dziewiątym. Głupio, na zlekceważone zapalenie płuc. Pamiętam, że nocny pociąg utknął za Gryźlinami i musiałem brnąć do domu piechotą, sześć kilometrów po zawianej szosie.

Ojciec po śmierci matki zdziwaczał. Mieszkał jeszcze z nami jakiś czas po moim ślubie z Grażką. Milczał, zamykał się całymi dniami i wieczorami w składziku na podwórku, gdzie miał warsztat: imadło, wiertarkę, młotki i pilniki. Nie było słychać jednak odgłosów jakiejkolwiek pracy. Raz podejrzałem go przez dziurę w desce – spał po prostu, oparty głową o stół z narzędziami. Którejś soboty w takiej samej pozycji znalazłem go tam martwego.

Wiele lat później, bodajże już w nowym tysiącleciu, oddawałem do renowacji stary kredens z pokoju rodziców. Fornirowe okładziny odłaziły i puchły ze starości, nie domykały się lewe drzwiczki, z nóg odpadały kawałki próchna.

Szkoda mi było tego pięknego mebla, miał szyby rżnięte w roślinne wzory, wysuwany marmurowy blat do trunków, rzeźbione kiście winogron i orchidee zdobiące bufet. Jeden z robotników ładujących go na półciężarówkę schylił się nagle i podał mi szorstkie od kurzu, złożone wpół i zagięte kartki papieru:

„Pan trzyma, wyleciało gdzieś spod desek albo ze schowka. W niektórych takich antykach robili schowki”.

Między kartkami była legitymacja szkolna z pieczątką VI Państwowego Gimnazjum imienia Stanisława Staszica we Lwowie, dokładnie pamiętam. Ze zdjęcia patrzyła chłopięca twarz mojego ojca, mającego dwanaście, może czternaście lat. Pod spodem figurowało zupełnie inne nazwisko.

Studia, mimo śmierci matki, przeszedłem bez zakłóceń i życiowych burz. Mieszkałem na stancjach we Wrzeszczu i na Przymorzu, uczyłem się akurat tyle, ile było trzeba, nigdy więcej, piłem wódkę raz w semestrze, po sesji. Przez całe cztery lata nie zdarzyło misie zdawać egzaminu w „kampanii wrześniowej”, magisterkę też napisałem i obroniłem terminowo. Polityka mnie nie rajcowała, wyznawałem zasadę: Jest, jak jest. Miałem plecak i dobre buty, jeździłem na rajdy w Bieszczady i w Karkonosze, słuchałem Jesiennej zadumy Eli Adamiak, Wolnej Grupy Bukowina i Starego Dobrego Małżeństwa, jeszcze od liceum interesowałem się filmem. W kinach spędzałem każdą wolną godzinę, należałem też do różnych klubów dyskusyjnych, gdzie urządzano zamknięte pokazy. Siadałem zawsze w pierwszych rzędach, z zadartą głową, żeby być jak najbliżej, widzieć szczegółowo przedmioty z pierwszego planu i dokładnie plan dalszy, widzieć każdy fałd skóry, każdy grymas twarzy aktora. Pójście do kina nie było dla mnie tylko okazją do pogapienia się na perypetie

wymyślonych ludzi, na piękne kobiece ciała, coraz doskonalsze tricki techniczne. Było rodzajem podróży odbywanej naraz w przestrzeni i czasie. Jednym słowem, kupowałem kinowy bilet, żeby oddychać powietrzem pustyni, włóczyć się uliczkami Chinatown, wciągać zapach ulewy na Sumatrze i razem z Kolumbem odkrywać Amerykę. Dotknęło mnie przekleństwo tamtych czasów – miłość do sztuki za to, że stwarza fikcyjną rzeczywistość, w której na dwie godziny można się schować przed tak zwanym zwyczajnym życiem. Potem zauważyłem, że przecież chowają się wszyscy – słuchacze rocka, napaleni dyskotekowcy, czytacze Stachury, prozy skandynawskiej lub, zależnie od mody, iberoamerykańskiej. To właśnie los naszej młodości – uciekać z jednej fikcji w drugą fikcję. Uciekałem również na dwie kinowe godziny od siebie – do postaci, którymi nigdy nie mógłbym być, do twardych i bezwzględnych facetów, dla których nie tylko kogoś zabić, ale także samemu umrzeć bez mrugnięcia okiem nie było żadnym problemem. Bywałem więc nadludzko mocny i zdecydowany jak Gene Hackman we Francuskim łączniku albo Rozmowie, oglądanej na jakimś DKFie, odważny i zaciekły jak Chuck Norris czy Charles Bronson w Życzeniu śmierci.

Grażkę znałem od dzieciństwa, mieszkała dwie ulice dalej. Latem chodziliśmy razem nad jezioro, pływaliśmy kajakiem i opowiadaliśmy sobie filmy. W czasie studiów spotykaliśmy się, kiedy przyjeżdżałem na ferie; ja przychodziłem do niej, ona do mnie. Dlatego pytanie, czy wyszłaby za mnie za mąż, zabrzmiało jak najbardziej naturalnie. Odpowiedź była równie naturalna: wyszłaby; bez rumieńców i napuszonych słów. Nigdy przedtem nawet jej nie pocałowałem. Pobraliśmy się. Całe dalsze życie spędziliśmy w tym samym mieszkaniu po moich rodzicach, przy ulicy prowadzącej do jeziora. Grażka pracowała w przedszkolu, ja w Banku Spółdzielczym. Po przełomie politycznym bałem się, że pójdę na bruk, jednak naszą firmę przejęło poważne polskO-Lniemieckie konsorcjum z Poznania i spokojnie dosiedziałem przy swoim biurku do emerytury. Nie mieliśmy dzieci, ale byliśmy szczęśliwi. Smak życia czuliśmy szczególnie w soboty i niedziele oraz każdego dnia po szesnastej, kiedy kończyła się praca i można było wrócić do domu. Od wiosny do jesieni spędzaliśmy wieczory w ogródku, wdychając zapach koniczyny rżniętej dla królików, woń świeżo podlanych grządek, słuchając rechotu żab i dalekich odgłosów pędzących gdzieś pociągów, jednym słowem, w klimacie i nastroju, jakich doświadczyć można było tylko na peryferiach małych miasteczek. Natomiast zimą oraz przy marnej pogodzie oglądaliśmy filmy. Nie jeździliśmy za granicę, kupowaliśmy tylko najtańsze, małe samochody, ale za to masę pieniędzy wydawaliśmy na elektronikę. W dawnych czasach musiały to być telewizory i magnetowidy najlepszych firm, później najwyższej jakości monitory cyfrowe i odtwarzacze DVD, wymyślne domowe kina, wreszcie największe, najbardziej pojemne ekrany, jakie się da umieścić w zwykłym pokoju, i najdokładniejsze czytniki chipów UD. Przez prawie sześćdziesiąt lat kolekcjonowaliśmy filmy z całego świata, choć od dawna nie miało to żadnego sensu, bo przecież wszystko w każdej chwili można ściągnąć do swojego terminalu. Była to jednak nasza wspólna pasja i obsesja zarazem. Nazbierało się tego około czterech tysięcy tytułów na różnych nośnikach. Trwaliśmy tak w niezmąconym życiowym spokoju, jakby zalani po głowy ciepłą galaretką, a filmowi bohaterowie żyli za nas, wyręczali w namiętnościach i emocjach, triumfowali, żebyś

my wiedzieli, co znaczy smak zwycięstwa, stawiali wszystko na jedną kartę, żebyśmy zaznali prawdziwego ryzyka, nie skąpili nam niebezpieczeństw i fizycznego bólu, wymagali siły, zręczności, kamiennych nerwów. Pozornie siedzieliśmy nieruchomo, najwyżej mieszając łyżeczkami w szklankach albo pogryzając serowe laysy, lecz tak naprawdę walczyliśmy, chwytaliśmy morderców, uciekaliśmy przez dżunglę, kochaliśmy i popełnialiśmy zdrady. W ten sposób wytworzyło się coś w rodzaju uruchamianej za naciśnięciem guzika wirtualnej psychiki nas obojga, gdzie żądze, marzenia, kompleksy zostają rozpisane na głosy i mają twarze Bogarta, Costnera, Catherine Denevue i Toma Cruise, Demi Moore i Harrisona Forda, którzy odgrywają nie wymyślone im przez scenarzystów role, ale autentyczne sytuacje z mojego i Grażki wnętrza.

W latach dziewięćdziesiątych, gdzieś na początku rządów Pawlaka, wezwał mnie kierownik i zaczął namawiać do wzięcia udziału w konkursie na program kredytowania mniejszych i średnich podmiotów produkcji rolnej. Konkurs ogłosiło Ministerstwo Rolnictwa, natomiast Izba Bankowości wszystko organizowała, rozsyłała prospekty. Stary mówił, że sprawa jest pilna, prestiżowa, że dzwonił sam wiceprezes Koszut z Poznania, któremu bardzo zależało, żeby z naszego konsorcjum napłynęło jak najwięcej prac. Wiadomo – może być udział w późniejszym ewentualnym wdrażaniu, mogą być rządowe gwarancje. Wykręcałem się, jak umiałem, nie byłem człowiekiem nowych czasów i nie lubiłem pracować ponad niezbędne minimum. Szef jednak nie dawał za wygraną, dręczył mnie ze trzy dni, nęcił premią specjalną, stawiał też argument moich studiów, ekonomiki przemysłu, które to rzekomo czyniły mnie jedynym w oddziale pracownikiem

zdolnym do realizacji tego zadania. Westchnąłem więc ciężko, przywiozłem z banku komputer, bo nie miałem jeszcze własnego, i wieczorami zacząłem się grzebać w temacie. Przez miesiąc coś tam wymyśliłem, nazwałem to programem ruchomych transz i amortyzowanych stóp procentowych, nie będę ci zawracał głowy szczegółami. Szef obejrzał projekty wraz z symulacjami, pokręcił głową, pocmokał, następnie kazał wysłać do Warszawy. Przesyłkę wyekspediowano, ja o całej sprawie zapomniałem.

Po paru miesiącach, tuż przed Bożym Narodzeniem, przyszedł faks, że mój program zajął drugie miejsce oraz że uroczyste wręczenie listów gratulacyjnych odbędzie się któregoś tam stycznia w warszawskiej siedzibie Izby Bankowości. Szef wręcz rozkazywał: „Jechać, jechać! Telewizja pana pokaże, a dla firmy to wydarzenie niezwykłe! Pan zobaczy, góra pana ozłoci, ja niedługo odchodzę do filii w Elblągu, pan zostaje, więc…”

Całe święta miałem spieprzone, o niczym innym nie mogłem myśleć. Nie cierpiałem oddalać się od domu, każdy samotny wyjazd dalej niż do Olsztyna był dla mnie niewyobrażalną męką. Wreszcie nadszedł termin i po ciemku, wczesnym rankiem, zaciskając zęby z wściekłości wyruszyłem na dworzec. Bałem się jechać samochodem, nie znałem Warszawy, przerażał mnie szaleńczy ruch w mieście i dwustukilometrowe telepanie się maluchem – bisem po zatłoczonej szosie. Z pociągu rzuciłem długie, tęskne spojrzenie za odpływającym w tył czerwonym dachem, pod którym Grażka kończyła pewnie malować oczy przed wyjściem do pracy.

W Warszawie wylądowałem koło dziesiątej rano i musiałem przełazić cały dzień, bo uroczystość zaczynała się dopiero o dziewiętnastej. Nie mogłem przyjechać inaczej, nie było innego sensownego połączenia. Pałętałem się więc po brudnym centrum, wdychając smrody od kiosków z zapiekankami i lawirując między wszechobecnymi straganami – szczękami oraz polowymi łóżkami z rozłożoną na sprzedaż pstrokatą tandetą. Błądziłem w przejściach podziemnych, piłem kawę bez smaku w jakiejś ponurej jadłodajni, odnalazłem także siedzibę Izby Bankowości i dobrze zapamiętałem drogę, żeby trafić wieczorem. Nie lubiłem tego przygnębiającego, amorficznego miasta, zupełnie jak z filmowej scenografii Roku 1984. Byłem tam tylko kilka razy w życiu, i to z najwyższej konieczności. Coś mnie zresztą zawsze stamtąd wypychało, zniechęcało, przyprawiało o ból głowy. Może to ojciec i matka zza grobu strzegli swojej nieprzeniknionej tajemnicy?

Na uroczystość dotarłem zmęczony, cuchnący potem, z koszulą przyklejoną do pleców i smętnie zwisającym krawatem. Przemawiał minister rolnictwa, po nim prezes Izby Bankowości, stojące półkolem wygalowane towarzystwo z całej Polski biło brawo, reporterzy robili zdjęcia, raziły oczy telewizyjne lampy. Wreszcie przedstawiono zwycięzców i rozpoczęto wręczanie dyplomów. Prezes zapowiedział także niespodziankę, o której nie wspominało zaproszenie, mianowicie gratyfikację pieniężną, jako że: „Za słusznym byznesem winna iść słuszna zapłata”. Najpierw wywołano zwyciężczynię, studentkę SGH, później jeszcze jakiegoś faceta, no i usłyszałem swoje nazwisko. Przeszedłem sztywno przez połać śliskiego, błyszczącego parkietu, mokrą ręką uścisnąłem kilka suchych dłoni i odebrałem, co mi podano. Do ozdobnej koperty z dyplomem dołączona była koperta mniejsza, całkiem zwyczajna. Korciło mnie, żeby otworzyć. Ponieważ nie wypadało tego robić na oczach innych, więc boczkiem przesunąłem się za plecami do ubikacji. Rozrywam niecierpliwie, a tam… Matko jedyna! Sześćdziesiąt milionów złotych! Starych, rzecz jasna. Nie żaden czek, nie żaden dowód wpłaty czy przelewu, ale sześćdziesiąt milionów w żywych, dwumilionowych banknotach!

Загрузка...