Bardziej się zdenerwowałem, niż ucieszyłem.
Co zrobić z taką forsą o wpół do dziewiątej wieczorem w środku Warszawy, kiedy wiadomo, że biją, rabują, potrafią poderżnąć gardło dla marnych dwustu tysięcy na gorzałę, jak wczoraj czytałem w „Wyborczej”! Przecież tylu ludzi przed chwilą widziało, że dostałem pieniądze!
Przed oczami miałem już sceny napadów. Łapska jak bochny chwytały za klapy i przyciskały do muru, ostrze noża błyskało w świetle latarni i dotykało mojej szyi. Albo też inaczej: bito mnie w oszalałym amoku, ciosy pięści spadały na szczęki i skronie, ledwo zdołałem zasłonić twarz, a w brzuch wbijało się kolano twarde jak taran. Potem półprzytomnego, pokrwawionego wyrzucano z samochodu przy śmietniku, na zapleczu jakiejś spelunki, gdzie w kałużach błota migały odbicia na wpół zepsutych neonów.
Miętosiłem bezradnie plik banknotów. Co robić? Co robić u czorta – diabła?! Nie mogę włóczyć się po nocy z taką forsą, ciarki mnie przechodziły na samą myśl o tej ohydnej miejskiej ciemności, w której czają się pięści i twarde glany gotowe do ciosów. Znaleźć jakąś czynną pocztę, wpłacić! Ba, książeczki nie wziąłem, numeru konta nie pamiętam. Wysłać przekazem do domu, niech sobie kosztuje, ile chce, pal pies! Ale gdzie ta poczta? Kogo zapytać? Jak dojechać?
Tymczasem przed kiblem, przy popielniczkach czekali na mnie faceci z jury. „Pan pozwoli, kolego, ważne osoby się niecierpliwią, bankiet się zacznie bez pana!”
Chcąc nie chcąc, musiałem przejść do sali bankietowej. Długi stół, szynki, polędwice i ryby na liściach sałaty, baryłka piwa wareckiego, sophia czerwona i biała, szampan, naokoło kółeczka pań i panów z kieliszkami w rękach. Ktoś ciągle czegoś chciał. Poznałem osobiście ministra i przez kwadrans musiałem z nim ględzić o niczym, następnie jakiś dyrektor departamentu przekonywał co do własnych prognoz giełdowych, później, pijąc wino, rozmawiałem jeszcze z dyrektorami banków i delegatem Ministerstwa Finansów, wreszcie dziennikarz „Gazety Ekonomicznej” zaciągnął mnie do kąta i godzinę indagował o najdrobniejsze szczegóły moich projektów. Z rosnącym przerażeniem patrzyłem ukradkiem na zegarek. Godzina odjazdu ostatniego pociągu nadchodziła nieubłaganie, wreszcie minęła. Było około jedenastej, kiedy towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Jakiś wyższy urzędnik o twarzy znanej z telewizji podwiózł mnie na dworzec.
Tu musiałem czekać do trzeciej nad ranem. Centralny dworzec w sercu stolicy sporego europejskiego kraju ział pustką jak splądrowany sarkofag. Naprzeciw, Alejami, ciągnęły jeszcze rzędy samochodów, świeciły się reklamy i wystawy sklepowe, ale tuż obok, z ciemnych zakamarków pomiędzy zamkniętymi na noc straganami, rozlegały się pijackie nawoływania, przesuwały się punkciki zapalonych papierosów, słychać było brzęk tłuczonych butelek.
Szybko przebiegłem przez opustoszałe podziemne korytarze, bojąc się własnej sylwetki powtórzonej w szybach pozamykanych barków, sklepików, fastfoodów. Zajrzałem do podziemnej hali na bezludne perony, minąłem zalegającą pokotem kolonię bezdomnych i schroniłem się w kącie jedynej otwartej restauracji na górze. Kupiłem gazę
tę, ale nie mogłem czytać, zwitek banknotów w wewnętrznej kieszeni marynarki stawał się coraz cięższy, jakbym miał cegłę za pazuchą. Trwałem tak z duszą na ramieniu nad nietkniętym soczkiem „Aronia” aż do zbawczej zapowiedzi pociągu. Bałem się podnieść wzrok, w każdej chwili spodziewałem się, że ktoś mnie zaczepi.
Osobowy w kierunku Olsztyna wjechał wreszcie na peron. Brudny skład był prawie pusty, bez światła, za to ogrzewanie działało jak oszalałe. Wsiadłem do drugiego wagonu, szukałem miejsc, gdzie siedziałoby więcej ludzi, ale znajdowałem tylko pojedyncze, śpiące osoby. Przycupnąłem zatem w pustym, ciemnym przedziale. Nerwy miałem tak napięte, że nie czułem zmęczenia ani głodu, żołądek i pęcherz przestały pracować, nie mogłem też zmrużyć oka. Co parę minut dotykałem zawartości kieszeni. Naprawdę, strach wyzwala w człowieku zupełnie niezwykłe siły.
Przyszli, gdy pociąg ruszył z Nasielska. Pamiętam oświetloną tablicę z tą nazwą. Stanęli przy oknie naprzeciw mojego przedziału i przywarli rzędem trzech tyłków do oszklonych drzwi. Zapalili papierosy, nic sobie nie robiąc z zakazu. Zmartwiałem. Usiłowałem zrozumieć, o czym rozmawiają.
Szczekali. Rozumiałem tylko powtarzane w najprzeróżniejszych konfiguracjach słowo „kurwa”.
Pociąg nabrał pędu i stukał na spojeniach szyn. Zbliżały się czyjeś kroki, ktoś przystanął i powiedział: „Przepraszam”.
„Zwijaj, pierdzielu” – ryknęli w odpowiedzi, rozległ się głuchy odgłos, jakby mocne szturchnięcie, gruchnęła salwa śmiechu z trzech gardeł, kroki zadudniły w odwrotnym kierunku, aż ucichły gdzieś na końcu wagonu.
Jeden z facetów szarpnął gwałtownie drzwiami, wsadził łeb do mojego przedziału, ponieważ nie mógł niczego dostrzec, przyświecił sobie zapalniczką, popatrzył na mnie, nic nie mówiąc, i zasunął drzwi z powrotem.
Wcisnąłem się w kąt. Ręce drżały, dostawałem już chyba gorączki. Nie miałem pojęcia, co w tej sytuacji lepsze, wciskać się coraz głębiej pomiędzy drgające ścianki wagonu czy wstać i wyjść?
Nieoczekiwanie dla siebie wstałem, otworzyłem drzwi, wyszedłem na korytarz. Odwrócili się, zaskoczeni. Jeden z nich, chyba w skórzanej kurtce, zagrodził mi drogę ręką. Schyliłem się pod przeszkodą, poszedłem do ubikacji. Usłyszałem za sobą najpierw pojedynczy rechot, a potem znów zbiorowy wybuch śmiechu.
Kiwając się na nogach w ciemności i odorze moczu, oddychałem ciężko. Czułem, że jeśli przedtem serce nie wyskoczy mi gardłem, to zaraz stanie się coś straszliwego. Szli za mną, byli coraz bliżej. Stanęli po drugiej stronie cienkiego przepierzenia, naradzali się półgłosem.
Za chwilę któryś szarpnął klamką.
„Wyłaź stamtąd!” – wrzasnął.
„Nie wyjdę” – upierałem się w myślach, będę tu siedział, dopóki nie przyjdzie konduktor albo ktokolwiek. Przed oczami stanęły mi wszystkie zapamiętane thrillery i sensacyjne filmy, zobaczyłem Hackmana i Burta Reynoldsa w akcji, z pistoletami w dłoniach, Norrisa walącego jednego z tych łobuzów pięścią między ślepia, drugiego kopiącego w krocze, trzeciego silnym chwytem wyrzucającego przez wybite okno. Silni, zdecydowani ludzie chwytają bandziorów za łby, łamią im nosy na maskach samochodów i pokazują właściwe dla nich miejsce w gnoju. Tylko co mi z tego?
Pociąg tymczasem kołysał się, przystawał na licznych stacyjkach, a faceci wcale nie mieli zamiaru odchodzić. Zaczęli pchać drzwi. Zaparłem się z całych sił. „Wyciągną mnie – pomyślałem – zażądają forsy, będę musiał dać. Całe życie sobie tego nie daruję, zdechnę ze wstrętu do siebie. Jeśli nie dam, będą bić, sami znajdą, z wściekłości zabiją, wyrzucą w biegu, będę umierał w męczarniach na torowisku gdzieś pod Działdowem”.
Decyzję podjąłem natychmiast, policzki płonęły, krew pulsowała w głowie. Kucnąłem, sięgnąłem do kieszeni. Wszystkie banknoty, jeden po drugim, szybko i metodycznie podarłem nad muszlą, namacałem nogą pedał, dokładnie, kilka razy spuszczałem wodę, której dziwnym trafem nie zabrakło w rezerwuarze.
Chyba jeszcze nigdy nie odczułem takiej ulgi. Jakbym pozbył się strasznego życiowego nieszczęścia, jakby ktoś uwolnił mnie od kamienia, który musiałem toczyć. W jednym momencie minęła gorączka, ustało drżenie rąk, strach nagle przeszedł w spokojną pewność siebie.
Otworzyłem drzwi.
„O co chodzi?”
„Co za ćwok jeden! – krępy złapał mnie za rękę i pchnął z wściekłością, torując drogę do ubikacji starszemu, pijanemu tak samo jak on, z boleśnie wykręconą gębą – wujeczek chory, kiszek mu mało nie rozerwie, a ten siedzi godzinę. Drugi sracz rozwalony, z jednej strony pocztowy, z drugiej kuszetka, to co, przez okno ma robić?”
I tak lęk przed tragedią upokorzenia zamienił mi się w życiową farsę.
Nikomu oczywiście nie powiedziałem o tych pieniądzach, nigdy też ta sprawa nie wyszła na jaw. Wypłacili mi
premię specjalną, kupiliśmy za nią magnetowid SVHS, szef nie odszedł jednak do Elbląga, jak zapowiadał, nie zwolnił stanowiska. W moim dalszym życiu nic więcej właściwie się już nie zdarzyło. Kiedy myślę o przeszłości, trudno mi odróżnić rok od roku. Nie będę też mówił o Grażce, zbyt boli. Gdyby żyła, nie byłoby mnie tutaj. Nie byłoby też, gdybym po wydarzeniu w pociągu umiał żyć bez pogardy dla siebie, bo nie potrafiłem zapomnieć. Chcę teraz mieć ostatnią szansę poczucia się jak Hackman, Norris i Mel Gibson. Trzeba mi aktu odwagi. Uważasz to za głupstwo?
– Tak, uważam – odpowiedział Irek bez namysłu.
– Może masz rację.
Kiedy obudził się rano, jak zwykle od stóp do głów pokryty płynną czerwienią wschodzącego słońca, spostrzegł, że na łóżku bliżej okna nie ma znajomego, zwiniętego w kłębek kształtu. Odrzucona kołdra smętnie zwisała do ziemi, z wieszaka zniknął szlafrok, choć na nocnym stoliku wszystko pozostało nieruszone – oprawny w skórę cyfrowy notes, tubka maści firmy Yamanouchi, kubek i pojemnik z mlekiem. Zostały też ustawione na baczność kapcie.
Zdziwił się. Konieczny miał mocny sen, nigdy nie wstawał wcześniej niż on, całe dnie mógł spędzać, leżąc, podrzemując, budząc się tylko na krótko, żeby zamienić parę słów i pochłeptać mleka albo jogurtu.
Wytężył słuch, ale nie usłyszał szumu wody w łazience. Podniósł się więc, wyszedł na korytarz. Panowała tam wszechwładna poranna czerwień i cisza, musiało być bardzo
wcześnie, bo jeszcze nawet Starościak nie zaczął swoich łamańców.
Sprawdził w ogródku i w czytelni, przeszedł do hallu i zajrzał nawet za oparcia skórzanych foteli – Koniecznego nigdzie nie było. Wrócił zatem zrezygnowany, nie mógł już zasnąć, postanowił pójść pod prysznic.
Wychodząc z łazienki, wpadł prosto na masywne ciało Barszczuchy. Krzątała się po sypialni, zawinęła pościel Koniecznego w płachtę grubej folii i dokładnie spryskiwała goły materac aerozolem, wydzielającym ostrą, ziołową woń. Następnie, zupełnie nie zwracając uwagi na Irka, wrzuciła do białej torby rzeczy ze stolika, drobiazgi z szafki, jakieś chustki, skarpety, płyn do ust i wodę kolońską. Nie znalazłszy już niczego więcej, zakleiła torbę, ściągnęła długie po łokieć rękawice i odetchnęła, wyraźnie zmęczona.
Patrzył na nią, nic nie mówiąc.
– No co? Przyszedł nad ranem. A ja mam obligo od razu spełniać życzenie, zwłaszcza jeżeli zakwalifikowany i rozliczony – wypaliła tonem usprawiedliwienia. – Większość decyduje się właśnie nad ranem, po źle przespanej nocy. Dwukrotnie potwierdził, więc… nie było przeszkód.
Irek zatoczył się lekko, a potem oparł o poręcz krzesła. Barszczucha tymczasem wciągnęła niewielki wózek, do znajdującego się na nim pudła wrzuciła pozostałości po Koniecznym łącznie z pościelą i zamknęła wieko na jednorazowy zacisk.
– Co z tym? – zapytał nieswoim głosem.
– Do plazmy. Nie zostaje nic spoza protokołu.
– Niech pani zaczeka moment… – złapał ją za rękę, kiedy już wychodziła. – Może mówił coś, może coś chciał przekazać?
– A coś ty taki ciekawy? Nic nie chciał.
– Niech pani jeszcze zaczeka… A samo przejście, jak z przejściem, niech pani powie, co czuł, co robił, jak trzymał głowę. Interesuje mnie, znałem go przecież, rozmawialiśmy tyle po nocach…
Od pielęgniarki powiało oficjalnym chłodem.
– Wszystko przebiegło bez zakłóceń, nie zaszło nic szczególnego.
Wszechwłoga, który wpadł na poranną wizytę, zachowywał się tak, jakby Konieczny nigdy nie istniał. Irek zresztą ledwo go poznał, włosy zmieniły barwę na czarną, oczy błyszczały, twarz nabrała śniadego odcienia. Chodził szybkim krokiem z kąta w kąt, odbijał piłeczkę.
– Tym, przed którymi jeszcze kawał życia, nie ma co, panie Ireneuszu, tak bardzo zazdrościć – przemówił wreszcie. – Ogląda pan newsy? Nie? Może i szkoda. Alarmują, że postępuje stałe ocieplanie Ziemi, że topią się śniegi na Antarktydzie, grozi nam podwyższenie poziomu mórz i zalanie ogromnych połaci kontynentów. Gołym okiem to widać, u nas też. Nie pamiętam już, ile lat temu była normalna zima. Owszem, jeszcze jako dzieciak bawiłem się w śniegu zwyczajnie, na podwórku, a nie w Winter Centrach, po których gówniarze od razu dostają anginy i mają zagwarantowany reumatyzm. Kiedy to mogło być? W dwa tysiące ósmym? Dziesiątym? Jeśli o porę letnią chodzi, to prowadzę na swój użytek prywatną statystykę, pan wie, panie Ireneuszu, że interesuje mnie mnóstwo różnych spraw i zjawisk pozornie niemających wiele wspólnego z medycyną, ale tylko pozornie, bo naprawdę nie ma niczego na tym świecie, co by z medycyną nie było związane. Otóż przez ostatnich szesnaście lat bez żadnego wyjątku fala upałów rozpoczynała się na początku kwietnia i kończyła się około połowy października. Przeciętna temperatura od czerwca do września oscylowała między dwudziestu dziewięciu a trzydziestu siedmiu stopniami. Spada bilans wód, przerzedzają się lasy, o glebie w ogóle nie ma co gadać. A więc wszyscy biją na alarm, wróżą jak najgorszą przyszłość, snują prognozy spod znaku sznura i szubienicy. Ja też się boję, ale widzę w tych anomaliach także dobrą stronę. Może całkowicie zmienimy się pod wpływem tego słonecznego żaru, może on wypali nasze prostactwo i gruboskórność, rozbudzi w nas błyskotliwość i otwartość ludzi Południa, tak że już zupełnie w niczym nie będziemy przypominać barbarzyńców dwudziestego wieku? Jak by to było cudownie: nasza Polska kochana, czyli słońce, winnice, ciepłe morze, noce pachnące różami i jaśminem, nowi, piękni ludzie i piękne pieśni, śpiewane do rana…
Wszechwłoga wzruszył się i jak zwykle w takich sytuacjach żarliwie, głęboko westchnął:
– Moją ojczyzną jest jutro, postanowiłem więc, panie Ireneuszu, ulec marzeniom i spróbować zostać południowcem. Myślę też, bardzo poważnie myślę o zmianie nazwiska, panu pierwszemu to wyznaję. Niech pan na mnie popatrzy.
Odwrócił się do Irka przodem, jednym bokiem, potem drugim, nie przerywając odbijania piłeczki, przeszedł dwa razy długość sypialni krokiem modelki na wybiegu.
Irek jednak nie patrzył. Nie patrzył i nie słuchał. Demonstracyjnie odwrócił głowę i utkwił wzrok w pustym łóżku Koniecznego. Wszechwłoga dopiero teraz to zauważył. Zły, że pacjent go ignoruje, przerwał swój wywód i skwitował przez zęby:
– Nie ma czemu się dziwić ani czego aż tak bardzo przeżywać. Normalne. To, na co i pan oczekuje, jest jak powołanie kapłańskie albo lekarskie. Trzeba dojrzeć.
Po obiedzie zajrzał do dwójki. Cmon wiedział już o przejściu Koniecznego. Nie wyglądał najlepiej. Twarz mu się wyostrzyła, zmalała jeszcze bardziej, była podobna do szarej skorupki. Także czubki palców sprawiały wrażenie siności.
Poprosił Irka, żeby usiadł przy nim blisko, na brzegu łóżka.
– Więc poszedł prosto w łapy? – pytał szeptem. – Ja nie pójdę.
– Miało to być prywatne zwycięstwo nad strachem, nad słabością, nad wstydem i upokorzeniem. Całą noc opowiadał mi o swoim życiu. Zrobił kiedyś coś głupiego, teraz chciał sam siebie przekonać, że nie jest tchórzem.
– Gówno tam zwycięstwo. Jakie zwycięstwo? Prawdziwy bohater walczy z losem, a nie z samym sobą. Dlatego ja nie pójdę. Leżąc tutaj, myślałem długo i do takiego wniosku doszedłem. Chcę ci jeszcze coś powiedzieć…
Irek mocniej pochylił się nad Cmonem, tak że czuł na policzku jego płytki oddech.
– No?
– Pryskaj stąd.
– Co powiedziałeś?
– Żebyś spieprzał stąd, powinieneś spieprzać, poważnie mówię.
– Co ty gadasz? – Irek zaśmiał się cicho i stuknął w czoło. – W tym stanie? Po co? Gdzie? Jestem rozliczony i zakwalifikowany, mój dom idzie do rozbiórki, nawet modem mi zabrali, jestem nikim. Poza tym – ostatnie stadium, padłbym gdzieś pod płotem. Tu chociaż leki trochę mnie trzymają.
– Właśnie nie takie ostatnie. Majami coś tam bąkała o twoich wynikach. Nie masz wcale życia policzonego na godziny… Chodzisz, sprawny jesteś, lekarstwa zawsze można kupić. Powinieneś prysnąć, a kiedy poczujesz, że t o już blisko, powinieneś jechać do leśniczówki Ustrych. Nic nie pytaj. Pogadamy jeszcze.
Cmon wyciągnął rękę do regulatora żaluzji. Zapanował półmrok. Powiedział, że jest mu zimno, że spróbuje zasnąć, i otulił się kołdrą. Nie mógł jednak spać, po paru minutach niespokojnie odwrócił się do Irka, który obiecał, że posiedzi przy nim do czasu, gdy przyjdzie Majami.
– Mam do ciebie wielką prośbę… Żebyś jutro w nocy, o jedenastej trzydzieści, wyszedł do hallu, tam gdzie fotele. Ostatnie okno po lewej jest rozhermetyzowane, można je otworzyć. Otworzysz i jeśli wyczujesz, że zwisa z niego sznurek albo linka, wciągniesz ją, odczepisz, co tam będzie przywiązane, i tu przyniesiesz. OK?
Wysłuchał wszystkiego bez słowa. „Chyba bredzi. Może niedotlenienie mózgu?” – pomyślał. Rocker wyraźnie odpływał w ciemność, a Irek uświadomił sobie, że po niespodziewanej śmierci Koniecznego traci ostatniego z dwóch najbliższych sobie ludzi.
Odejście Koniecznego skomentował także spotkany na korytarzu Starościak, wycierający akurat twarz, spoconą po kolejnej turze ćwiczeń, ręcznikiem w białe grochy:
– Też nam numer wyciął! Ja rozumiem, prosta sprawa, przecież wszyscy po to tu jesteśmy, ale żeby nie przyjść,
nie pożegnać się kulturalnie, po ludzku kumplom „cześć!” nie powiedzieć? Przecież to nic nie kosztuje! Oj, niegrzeczny, niegrzeczny… A nie wyglądał, co nie?
W sali restauracyjnej zaduch gotowanego mięsa mieszał się z papierosowym dymem. Światło kościanej barwy sączyło się z mlecznych kuł pod sufitem i spływało po ścianach, pokrytych do połowy zieloną lamperią.
Ojciec jadł przy stoliku schabowego z kapustą, wypluwał dyskretnie chrząstki i odkładał je do pustego talerza po zupie.
– Siadaj, Iruś, siadaj. Przetrącisz coś pewnie? Właściwie jest tylko pomidorowa i schabowy, można jeszcze bigos zamówić, ale strach, bo to, cholera, nigdy nie wiadomo, co tam napakują.
Cień kelnera zjawił się przy stoliku, przed Irkiem wyrosły talerze z nieokreśloną, szarą zawartością. Nie interesował się nimi, nie czuł głodu, patrzył przed siebie. Za półokrągłym, zaparowanym oknem leżała niczym nierozświetlona ciemność, w rogu kilku rozmemłanych facetów piło wódkę. Krawaty kładły im się już na brzuchach, odłożyli papierosy i całowali się zaślinionymi ustami, jeden zaczynał chrypiącym basem śpiewać partyzancką piosenkę Rozszumiały się wierzby płaczące.
– Znowu nic nie mówisz, Iruś? Wiesz co? Weźmiemy, cholera, po pięćdziesiątce winiaku, przecież dorosły jesteś. Pada, zimno. Napijesz się, nie?
Alkohol smakował jak ślina. Ojciec po wypitym kieliszku rozluźnił się i umościł na krześle.
– Ale miałem wczoraj przygodę, niech to cholera jasna… Z Barczewa przyjechałem pekaesem do Jezioran, po kontroli w Jezioranach szedłem na pociąg do Lidzbarka. Wieczór, zimno, wiatr wieje, dworzec daleko za miastem, jeszcze trzeba, cholera, koło cmentarza przechodzić. Idę i coś mi nie pasuje. Przy dworcu ciemno, nie świeci się w oknach ani na peronie, plac przed stacją pusty, kiedyś krążyli zawsze jacyś ludzie, był kiosk, stała taksówka. Podchodzę bliżej i, cholera, pod jedną jedyną zapaloną latarnią widzę, że dworzec pozabijany deskami, wybite szyby, w peronie dziury, szyny zardzewiałe i zarośnięte zielskiem. Z tego wszystkiego chciałem już, cholera, wejść do poczekalni i przesiedzieć do rana, ale drzwi nie dałem rady otworzyć. Wyszedłem na szosę i całe szczęście, cholera, jechał samochód z POMu po zaopatrzenie, inaczej musiałbym przełazić całą noc.
Zogromniał nagle, a jego lufka z dymiącym sportem stała się podobna do dymiącej lufy armatniej.
– Tak zabiliście, cholera, deskami cały nasz świat. Dwie dechy na krzyż, cztery gwoździe, żeby nic nie zostało, żeby zapomnieć, na śmietnik wyrzucić. Przecież byliśmy porządni i poczciwi, ciężko pracowaliśmy, wymagaliśmy niewiele od życia i niewiele nam było trzeba do prawdziwej radości. A wy i tak w swoich mrzonkach, pretensjonalnych marzeniach, filozofii życiowej nie wiadomo skąd rozpuściliście się jak nieboszczyk w kwasie solnym.
– l znowu pretensje, tatuś – niecierpliwił się Irek. – Co ja jestem temu wszystkimu winien, tylko żyłem sobie. Powtarzam to i będę powtarzał.
Wcale nie chciało mu się rozmawiać, nawet kłócić, toczyć pokoleniowego sporu. Nie było już o co.
Ojciec skurczył się, zmalał. Na miejscu widelców i talerzy znalazł się segregator, bloczki druków, pieczątki i ołówki kopiowe.
– Kiedy ja wreszcie porządny obiad zjem? – zajęczał. – Już mam dość hoteli, kolejowego smrodu. Żyję, cholera, w wagonach, wrastam w wagony, jestem już podobny do ścian i ławek. Tak bardzo chciałbym wrócić do domu, poleżeć, wyspać się, nie chodzić, cholera, do żadnej pracy, kupić rower i jeździć na działkę, bez pośpiechu, w słoneczne poranki, kiedy się zachce, a nie kiedy trzeba. A tu jutro znowu do Bartoszyc, potem do Górowa, Sępopola, Ornety, Pieniężna… To się, cholera jasna, chyba nigdy nie skończy…
Wstał, z krzesła obok zabrał teczkę, ubrał się i wszedł na schody prowadzące do hotelu. Ze stopni machnął po swojemu ręką w geście pożegnania.
– Jak chcesz, Iruś, to chodź ze mną na górę. Będzie fajno, mieszankę wedlowską w Jezioranach dostałem. Jak nie chcesz, to zostań.
Ortalionowy płaszcz z paskiem zwisającym swobodnym półkolem poniżej pleców zniknął w prześwicie wąskiego hotelowego korytarza.
Nie miał pojęcia, jak potraktować prośbę Cmona. Mogły to być majaki ciężko chorego człowieka albo też głupia podpucha, żart; a rola staruszka do żartów zupełnie mu nie odpowiadała. Nie mógł jeszcze raz pogadać z nim na osobności, bo przez całą noc siedziała w dwójce Majami, za dnia natomiast słyszał stamtąd perorującego Wszechwłogę, ciągle też wchodziły i wychodziły różne osoby z obsługi.
Zdecydował już, że nigdzie nie pójdzie i nie odezwie się do Cmona na ten temat, ale jednak kiedy stolikowy zegar wskazał wpół do dwunastej, wstał cicho, ostrożnie zamknął za sobą drzwi i na palcach, boso, zaczął się skradać w kierunku hallu. Na miejscu było ciemno, solidne oparcia foteli srebrzyły słabe księżycowe smugi. Stanął przy ostatnim oknie po lewej i zaczął je sprawdzać, uderzając lekko otwartą dłonią. Rzeczywiście, dolna część, kiedy nacisnął mocno, dała się uchylić. Uderzyło go gorące powietrze; mimo nocnej pory, na dworze musiał jeszcze panować upał. Poczuł aromat tej gorącej fali, niosła powiewy i zapachy budzące tęsknotę, naturalne, rzeczywiste, nie takie jak na Oddziale O-L i w całym Szpitalu Nieustającej Pomocy, gdzie pozornie przyjemny chłód ma w sobie posmak wnętrza otwartej lodówki.
Przesunął palcami po parapecie, ostrożnie, po omacku, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. To nie były żadne jaja! Pod palcami wyczuł jak najbardziej autentyczny, śliski i naprężony sznurek. Delikatnie zaczął wciągać go do środka. Ciężar twardo obijał się o ścianę, tak że co chwila musiał przestawać, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Wreszcie ładunek zachrobotał o okno. Wyciągnął rękę i poczuł chłód szkła.
Była to… butelka wina z przyklejonym taśmą scyzorykiem. Prędko wsunął ją pod szlafrok, sznurek wsadził do kieszeni.
– Masz? – zapytał z niepokojem Cmon, gdy stanął w drzwiach.
Kiwnął głową, podniósł butelkę do światła, obejrzał etykietę i pokazał Cmonowi. Czerwone bordeaux, Chateau du Bousquet z Cótes de Bourg.
– Może być. Właśnie takie lubiłem. Nie należy do najdroższych, ale jest w miarę lekkie i w miarę wytrawne, bez przesady z garbnikami. No i, rzecz jasna, merlot, dziki, krwisty bukiet osiemnastego wieku, nie żaden tam ugrzeczniony cabernet – Cmon starał się podciągnąć bezwładne nogi, żeby usiąść wyżej i wygodniej.
– Ty chcesz to pić? Tutaj? Teraz? Nie boisz się… o siebie?
Rocker zachichotał:
– Jak nie tu i teraz, to gdzie i kiedy? A bać się? Czy będąc w tym miejscu, można się jeszcze czegoś bać? Nie gadaj tyle, otwieraj! Ja przecież nie dam rady.
– A Majami?
– Spoko, nie przyjdzie. Wyjechała z chłopakiem na weekend, dzisiaj piątek.
Irek czuł, że wplątuje się w coś niedobrego, miał nawet zamiar wyjść i zawiadomić Środę Popielcową, którą widział w dyżurce. Na razie jednak bez słowa wkręcał korkociąg. Poszło mu to nadspodziewanie sprawnie, soczyste cmoknięcie korka rozległo się na cały oddział i pewnie zostałoby zauważone, gdyby ktokolwiek spodziewał się tu takiego odgłosu.
– Widzisz, jaką masz parę? – komentował Cmon. – Co tu porównywać ciebie do mnie albo do innych półdenatów, nawet do Starościaka.
Pili ukradkiem, nalewając pod kołdrą do płaskich szklanek od mycia zębów. Wino spływało do spustoszonych organizmów rzeką świeżości, przypominającą, że jeszcze żyją, są ludźmi. „Wino uczłowiecza” – taka sentencja przyszła Irkowi do głowy, bo smakowało mu jak mało kiedy przedtem, przynosiło lekkość, ciepło i spokój. Obydwaj wkrótce zapomnieli, że grzeszą przeciw najradykalniej przestrzeganym szpitalnym przepisom.
– Przecież mówiłeś, że twój organizm nie toleruje alkoholu – zauważył Irek, rozlewając następną kolejkę.
– Kiedyś nie tolerował, teraz to co innego.
Oczy im zapłonęły, języki się rozwiązały, ale Cmon, opowiadający już o bliźniaczkach, z których jedna sypiała z Kotłowym, a druga z ojcem Kotłowego, docentem – saksofonistą, nagle spoważniał, odstawił niedopitą szklankę i cicho poprosił, aby wyciągnąć mu poduszki spod pleców, ułożyć płasko, bo poczuł się trochę gorzej.
– Teraz słuchaj, co mówię, i nie przerywaj – zachrypiał nieswoim głosem. – Wszystko zrozumiałem. Pryskaj stąd, spieprzaj jak najprędzej. Może umrzesz za miesiąc, może za dwa, może za pół roku, ale będziesz sobą, a nie bezwolnym śmieciem, który niszczy się sam, żeby oczyścić świat z siebie i takich jak on dla nowych, pięknych ludzi. Kretyństwo, nie ma żadnych „nowych ludzi”, ludzie są zawsze tacy sami, niezależnie od fryzur, strojów, jakie noszą, i maszyn, jakich używają. Ja już stąd nigdy nie wyjdę…
– Bzdury opowiadasz, nie jest przecież najgorzej – Irek odruchowo usiłował zaprzeczyć, tak jak się za dawnych czasów pocieszało osoby śmiertelnie chore, choć przecież tu, na Oddziale O-L, nie miało to żadnego znaczenia i śmieszyło.
– Nie zawracaj głowy, nie przerywaj mi, bo mogę nie zdążyć… Wiem, co mówię. A więc ja już stąd… – jeszcze bardziej ściszył głos i trzeba się było pochylić. – W dużej łazience, tam gdzie siostry kąpią niechodzących, w wywietrzniku nad bidetem jest schowany mój modem i wszystkie osobiste chipy. Musisz wsadzić głęboko łapę, leży na obudowie
pochłaniacza. Taki sposób ze starych kryminałów, nic lepszego nie wymyśliłem. Jak już dasz stąd nogę, pójdziesz na Warmińską 18, do mojego mieszkania. To stara kamienica, przebudowana na apartamenty. Wchodzi się przez podwórko, potem niebieskim wejściem na piętro, stamtąd małymi drzwiczkami jeszcze piętro wyżej. Do zamków jest chip B, można też wejść na hasło: „Paula, pierwsza żona”. Tam możesz siedzieć, jak długo Pan Bóg ci pozwoli. Nikt mnie nigdy nie rozpoznał, modem jest na nazwisko Cyncynat Oblatter, takie kupiłem, żeby się nie rzucało w oczy. Ty też nie będziesz się rzucał w oczy, jesteśmy podobni, obaj wyglądamy jak zdychające pawiany. Moja rodzina nie wie, gdzie mieszkam, nie szukają mnie zresztą, dziesięć lat temu, kiedy likwidowałem dom w Sandomierzu, powiedziałem im, że wyjeżdżam do Nepalu umrzeć, a całe pieniądze przekazuję na fundusz ratowania dorzecza Amazonki. W mieszkaniu znajdziesz, co trzeba, terminal poda ci dwa konta, z których możesz sobie korzystać. Nie są olbrzymie, ale wystarczą, na pewno… Rachunki regulują się same piątego każdego miesiąca. Zakupy zamawiaj przez City Shopping Express, na modem. Znają mnie, będą myśleli, że to ja. Rób tam, co chcesz, wszystko twoje, nie zależy mi już na niczym. Ale musisz spieprzyć, musisz dać nogę! Spać mi się chce… Będę chyba spał…
Irek wylał resztę wina z butelki do zlewu i wychodząc, przypomniał sobie o czymś:
– A…skąd to wino?
– Mam jeszcze fanów- usłyszał senną odpowiedź.
Zaraz po wschodzie słońca obudził go podchodzący pod gardło niepokój. Spał tej nocy, ale był nieprzytomny ze zmęczenia. Ramiona i klatka piersiowa drżały, zagłuszając ledwo wyczuwalne bicie serca, powieki piekły aż do bólu. Zerwał się i boso, brodząc w czerwieni, furkocąc połami szlafroka w głuchej ciszy, pobiegł do dwójki.
Wpadł tam z impetem i od razu cofnął się, przerażony. Uderzył go w nozdrza ostry fetor wymiocin i wpółprzetrawionego wina.
Cmon leżał przewieszony przez krawędź łóżka, z poduszki, prześcieradła i siennika ściekała na dywan fioletowa, cuchnąca maź, rozlewając się w wielką, miejscami zaskorupiałą plamę. Miał otwarte oczy, usta posiniałe zapewne od niewydolności krążenia, ale też i zabrudzone winem, ruszał palcami.
– Gdzie pielęgniarka?! Czemu nikt nie przyszedł? Gdzie ten pieprzony monitoring?! – krzyczał Irek i chciał już wybiec do dyżurki, jednak powstrzymał go niski, przejmujący jęk.
Wrócił do Cmona, nachylił się, a potem usiadł. Mała twarz rockera była wyostrzona, wargi z trudem artykułowały niewyraźne zdania, trzeba było przybliżyć ucho:
– Pamiętasz, co ci powiedziałem o życiu, o dopisywaniu puent? To wszystko nieprawda. Najlepiej by było w ogóle nie umierać, żyć na/u//, pieprzyć świat, ludzi, obowiązki, skrupuły i nie oglądać się za siebie… Pryskaj stąd… Jak już będziesz czuł, że niedługo przyjdzie, jedź do leśniczówki Ustrych. Pamiętaj – Ustrych…
Irek delikatnie położył rękę na dłoni przyjaciela. Miała kruchość wyschniętego liścia, który można złamać zwykłym dotknięciem. Cmon ścisnął go, dając do zrozumienia, że nie chce, by gdziekolwiek odchodził. Przymknął powieki i leżał w milczeniu, spokojnie oddychając. W pewnym momencie spojrzał na Irka, zmarszczył czoło, wytrzeszczył oczy pełen niedowierzania, jak gdyby nagle rozpoznał w nim kogoś od dawna niewidzianego, i z takim wyrazem, z tak spiętymi rysami – pozostał.
Tymczasem poranna czerwień ustępowała i na oddziale zaczynał się normalny ruch. Ktoś wchodził do pokoju pielęgniarek, czuć było zapach kawy, rozwożono tacki ze śniadaniem. Nawiew klimatyzacji zmieniał się na chłodniejszy, tego dnia przesycony zapachem ogrodu warzywnego po deszczu.
Irek długo nie wiedział, co ma teraz zrobić. Odłożył wreszcie bezwładną rękę Cmona, drobną, rachityczną i wiotką jak rybie ości, rękę gitarzysty o zrogowaciałych opuszkach palców, i poszedł zawiadomić Środę Popielcową.
Ta wpakowała się natychmiast, prowadząc wielkie urządzenie do czyszczenia, które samoczynnie jechało za nią na kółkach, buchało parą i chemikaliami. Miała maskę i rękawice, nie odezwała się do Irka, rzuciła tylko kilka miażdżących spojrzeń, jednak widać było, jak bardzo jest zdenerwowana. Stanęła z boku, nie zwracając uwagi na ciało Cmona, wydała kilka komend zniekształconym głosem. Maszyna zaczęła posłusznie prać dywan, długimi ssawkami zbierać zanieczyszczenia z pościeli zmarłego, wreszcie opryskiwać zwłoki jakąś bezwonną substancją.
Dopiero po tych dezynfekcyjnych zabiegach przyszedł Wszechwłoga. Potraktował Irka jak powietrze, zakręcił się nad Cmonem, błysnął intrygującym wzrokiem południowca i przyłożył zmarłemu do skroni swój czytnik. Wynik
musiał być oczywisty, bo spojrzał w górę, teatralnie rozłożył ręce i dramatycznym głosem zawołał:
– Ot i katabasis!
Potem błyskawicznie odbił piłeczkę o osłonę prysznica, sufit, boazerię tuż nad głową zmarłego i z nienawistną miną zbliżył się do Irka.
– Nigdy nie kryłem, co jesteście warci! Imprezka, tak? Tak to nazywaliście? Nie po to tutaj przyszedł. Takie postępowanie podważa społeczną funkcję tego oddziału. Jeżeli sprawa się rozniesie, ludzie zatracą wiarę we własną siłę i możliwości. Pryśnie spokój i poczucie stabilizacji. To pan, panie Ireneuszu, jest wszystkiemu winien. Pomyliłem się co do pana i co do niego też – wskazał na trupa – może dlatego, że bardziej jestem filozofem niż lekarzem. Powinienem was obu od razu umieścić w Psychiatrycznym Zakładzie Opieki Socjalnej, rzucić precz sentymenty. Proszę natychmiast stąd wyjść i wracać do sypialni!
To powiedziawszy, wybiegł, a Irek zobaczył jeszcze, że wyciąga chusteczkę i nerwowo przykłada do oczu.
Nie wyszedł jednak z dwójki, nikt go też nie wyrzucił. Dalej stał i patrzył na skute lodowatym bezruchem ciało Cmona, zmalałe jeszcze bardziej, jakby zawieruszone w białych połaciach pościeli. Na twarzy malował się grymas lekkiej, pełnej wyrozumiałości drwiny. Z tężejących rysów czytał także metaforę życia, które może się toczyć jak szalona kaskada przez wielkie sale, uwielbienie i podziw tłumów, przepływać przez ramiona pięknych kobiet, triumfy, poczucie siły i spełnienia, a i tak na końcu zawsze jest jakieś szpitalne łóżko oraz prosta potrzeba bliskości drugiego człowieka.
Nie wiadomo, skąd i jakim sposobem znalazł się obok ksiądz Edwin. Ukląkł przy łóżku, modlił się długo. Potem wstał z wysiłkiem, podszedł do Irka. Od ostatniego spotkania zgarbił się, sczerniał, mówił tylko połową ust, seplenił jeszcze bardziej.
– Żnałem go, szłuchałem. Był wielkim artystą, zniewalał tłumy, czasem mocno bluźnił. Cóż: Bycz Bogiem to znaczy ciszkacz gromy! Tak ktosz kiedysz napisał. Nie będzie miał źle, w niebie takich lubią.
– Bóg wiedział, kiedy po niego przyjść, sam go zabrał, wyprzedził Wszechwłogę.
Ksiądz Edwin odetchnął głęboko.
– Bóg zapłacz za to. Bóg zapłacz… – wzruszony mamrotał pod nosem do nie wiadomo kogo. – Boże mój, żwyczężyłesz. Boże mój, żwyczężyłesz… chwilowo.
Mały światek Oddziału O-L w niczym nie zmienił się po odejściu Cmona. Tylko dwójkę kilka razy porządnie zdezynfekowano i umieszczono w niej jakieś kobiety. Dni płynęły Irkowi powoli, podobne jeden do drugiego – takie same czerwone wschody słońca, poranne iniekcje doktor Gudrun, pory posiłków i martwa cisza wypełniająca długie godziny między nimi. Wkrótce zatracił ich rachubę. Nie czuł się źle, ale tak naprawdę nie czuł się wcale. DFR – B jakby przygniótł ogniska bólu kleistą masą, której ciężar odczuwał w każdym zakątku organizmu i która objawiała się bezsiłą zniechęcającą do wstawania z łóżka albo otępieniem niepozwalającym myśleć.
Nikogo też nie położono na miejsce Koniecznego, nie miał więc z kim rozmawiać i choć czasem tęsknił do za
mienienia paru słów, to jednak uciekał na widok Starościaka, ostatnio bardzo napastliwego, wyłuszczającego każdej napotkanej ofierze do znudzenia te same teorie na temat porządku życia i porządku śmierci.
Wszechwłoga z kolei ignorował go całkowicie. Wkraczał do sypialni z nosem w chmurach, obnosząc coraz to nowe makijaże, odbijał niebieską piłeczkę, machinalnie używał swojego czytnika i zupełnie nic nie mówił. Gdy Irek próbował zagadywać go nieśmiało, odpowiadał niechętnymi monosylabami.
Spędzając tak całe tygodnie na łóżku, w fotelu obok bądź beznadziejnie drepcząc w tę i z powrotem po korytarzu, przyłapał się na tym, że nie marzy, nie wspomina, nie pragnie. Żył, bo żył, często całe popołudnia i wieczory spędzał z wyłączonym poczuciem własnego „ja”, które do niczego nie było mu już potrzebne. Przypominał coraz bardziej wypalony pień.
Nawet ojciec nie chciał z nim gadać. Objawiał się jak zwykle na peronach nieznanych stacji i ulicach zapyziałych miasteczek albo w obskurnych restauracjach i wilgotnych jak nory hotelowych pokojach. Machał tylko niecierpliwie ręką i natychmiast odchodził z aktówką pod pachą, ukazując zwisający półkoliście pasek ortalionowego płaszcza.
Niebawem zresztą i te ojcowskie wizyty ustały, bo zaczęły się kłopoty ze snem. U schyłku każdego dnia zwalało go z nóg niewyobrażalne zmęczenie. Oczy kłuły, pod powiekami wirowały kolorowe parasole, mrowienie w łydkach i stopach nie pozwalało siedzieć, chodzić ani stać. Kładł się więc do łóżka i natychmiast narastało wewnątrz napięcie elektryzujące wszystkie członki, budzące chorobliwą czujność i niezdolność do jakiegokolwiek odprężenia. Leżał
tak całymi nocami, długimi nocami bez końca, wpatrzony w przezierającą przez mrok bladość sufitu, pogrążony w całkowitym zobojętnieniu, bez wczoraj i bez jutra, nie przywołując żadnych obrazów, niczego nie żałując. Wydawało mu się na przykład, że Cmon i Konieczny nigdy nie istnieli, że byli postaciami z pogranicza wyobraźni i zapomnianych lektur, że nie ma żadnych różnic między mięsistym kawałem czyjegoś życia a zmyśloną opowieścią. Czekał na wschód słońca, wypatrywał symptomów nowego dnia – pierwszych czerwonych igiełek przy górnym klimatyzatorze – jak udręczony rozbitek wypatruje na horyzoncie skrawka suchego lądu. Czekał właściwie tylko po to, żeby później zasłaniać oczy przed nadmiarem światła, zataczać się z wyczerpania, obracać w ustach suchym językiem, samotnie trwać aż do kolejnej nocy, która, jeśli nie gorsza, to będzie taka sama, jak i taka sama będzie nieskończona liczba jej sióstr w nadchodzącej przyszłości.
Dlatego nie doczekawszy kresu jednej z nich, zerwał się nagle, jakby na dzwonek budzika. Niczego wcześniej nie planował, na nic nie był duchowo przygotowany.
Zielone cyfry zegara wyświetlały drugą siedemnaście.
Wsunął stopy do chłodnych bamboszy, narzucił szlafrok. Szybko przemierzył korytarz, stanął w progu pomieszczenia pielęgniarek. Dyżur miała Barszczucha. Drzemała akurat, jej zwinięta w kłębek tłusta kompleksja ledwo mieściła się na kozetce. Natychmiast jednak podniosła głowę.
– Słucham?
Irek patrzył, nic nie mówiąc. Trwało to dłuższą chwilę.
– Tak? – sama zapytała w końcu.
Znowu nie odpowiedział.
– Musisz potwierdzić. – Potwierdzam.
– Musisz jeszcze raz potwierdzić.
– Jeszcze raz potwierdzam.
Wywołała na ekranie formularz z jego nazwiskiem, zdjęciem i paskami administracyjnych kodów, wskazała okienko w dole i poleciła dotknąć kciukiem. Przeciągnęła się, ziewnęła dyskretnie, łyknęła odrobinę soku pomidorowego i spytała, czy może Irek też chce, uderzyła się przy tym dłońmi po obfitych biodrach, jakby czegoś szukając. Chodziło o kasetę z kartami chipowymi, którą zresztą zaraz znalazła na półce.
– No to idziemy! – zakomenderowała, wyciągając z szuflady zwinięte czyste prześcieradło.
Nagle stanęła jednak w pół kroku i ruchem, którego nikt by się nie spodziewał, położyła Irkowi rękę na ramieniu.
– Dlaczego akurat teraz? – jej głos zabrzmiał miękko, trudno było przypuszczać, że w ogóle umie tak mówić.
– Szczerze? – Jak chcesz…
– Znudziło mi się. Już mi się nie chce dłużej. Cholera mnie bierze, nie mogę spać, myśleć, czuć. To i tak tylko formalność, właściwie już mnie nie ma – argumentował w pośpiechu.
Posłusznie podążył za Barszczuchą. Po drodze kazała mu jeszcze oddać mocz, potem otworzyła drzwi oznaczone numerem 21 i wpuściła go do środka. Nieduży westybul zalało jasne, twarde światło bezcieniowych lamp. Było tu zupełnie pusto, żadnych ławek, oszklonych szaf czy innego medycznego sprzętu, podłogę, sufit i wszystkie ściany pokrywały jednakowe białe kafelki, błyszczące, jakby polanę wodą. Zasłonił oczy, bo rozbolały go od tej bieli.
Naprzeciw wejścia znajdowały się drugie drzwi, szerokie, dwuskrzydłowe, oszklone, prowadzące zapewne do głównego pomieszczenia. Siostra zniknęła za matowymi szybami, zostawiając Irka samego. Nie bał się, serce nie biło przyśpieszonym rytmem, stał i słuchał cichego szumu klimatyzacji, wdychał zapach tłoczony razem z powietrzem – teraz akurat morskiej bryzy.
Po kilku długich minutach Barszczuchą wychyliła się wreszcie i zawołała:
– Już, już! Posłane!
Wszedł nieśmiało, jak do gabinetu ważnego urzędnika, delikatnie zdjął rękę z klamki.
Ujrzał przed sobą wnętrze pięknego pokoju. Rozczarowało go swoją skromnością.
Środek zajmowało łóżko, podobne do zwykłych, znajdujących się w szpitalu, ale na nogach wysokich jak stół operacyjny i z obejmami do unieruchamiania dolnych i górnych kończyn. W ścianach umieszczono kilka wnęk, zakrytych podnoszonymi srebrnymi żaluzjami. Całości wyposażenia dopełniały dwie niewielkie szafki, elastyczne rury zwinięte za półprzejrzystą osłoną, panel sterowania, z którego świeciły szafirowe diody, oraz tak zwana sucha umywalka. Również i tu królowała jako tło połyskliwa, drażniąca wzrok biel.
Barszczuchą wytrenowanymi ruchami ramion pomogła mu wgramolić się na posłanie, a kiedy już leżał płasko, z głową podpartą twardym skórzanym wałkiem, zaczęła mu przywiązywać ręce i nogi.
– To ma zapobiec gwałtowniejszym ruchom – tłumaczyła – żeby lek nie dostał się do którejś jamy ciała, tylko tam, gdzie powinien, bo będzie okropny kłopot.
– Siostro… Tyle mi naopowiadali o pięknym pokoju… Co z tymi wirtualnymi projekcjami? Plaże, góry, wymarzone miejsca… Wie siostra, mówili, że to jest, żeby było łatwiej, przyjemnie…
Barszczucha, kończąca dopinać ostatni rzemień, roześmiała się na cały głos:
I jeszcze co? Ty, mądry starszy człowiek, wierzysz w takie pierdoły? Może gdzie w Ameryce to tak, może za pięćdziesiąt lat i u nas! Ja słyszałam, że też o gołych babkach opowiadają. Chciałoby się, nie? Chyba że sama ci się podkasam – zarżała rubasznie.- Chłopy, chłopy…To jedno to chyba nawet w grobie ze łbów wam nie wylezie.
Gderając, podniosła żaluzję we wnęce po lewej stronie i wyciągnęła stamtąd urządzenie zabiegowe. Był to ażurowy stelaż na kółkach, do którego przymocowano płaski ekran, połączony z małym, prostokątnym pudełkiem. Aparat sprawiał wrażenie mocno sfatygowanego. Kółka piszczały, rurki stelaża obłaziły z niebieskiej farby, ujawniając, że przedtem nosiły barwę brązową, a jeszcze wcześniej żółtą. Kształt ekranu i stan jego obudowy przypominał Irkowi wiek dwudziesty.
Barszczucha rozwinęła kabel i włączyła do kontaktu. Następnie rozłożyła wysoki statyw, zawiesiła na nim pudełko, przeprowadziła od niego przezroczysty przewód do igły, którą wcześniej automatyczny iniektor umieścił w żyle na przedramieniu Irka. Z lodówki wyjęła niewielki dozownik wypełniony rubinową cieczą i bardzo ostrożnie wcisnęła go do otworu w pudełku.
– Co to jest?
– Syntetyczna kurara. Paraliżuje układ oddechowy. Nawet nie poczujesz. Zaraz otworzę program, ma trzy etapy.
Będziesz podejmował decyzje i przechodził od jednego do drugiego. Ostatni to już jest over – leading, włącza się pompka i podaje lek. Jakby coś nie tak, wciśniesz alarm. Będę zresztą monitorować.
Podała mu sterownik podobny do dawnej komputerowej myszy, tyle że bez kabelka i z dwoma przyciskami na TAK i NIE oraz czerwonym guzikiem alarmowym, spojrzała jeszcze raz z troską, czy wszystko w porządku, i wyszła.
Zgasły górne światła, na łóżko padał blask punktowej lampki. Ekran zamigotał, pojawiła się poważna kobieca twarz. Materiał musiał być nagrywany dawno, przynajmniej dwadzieścia lat temu, bo kobieta miała niemodny makijaż à la gejsza i fryzurę fringe rick, jakiej nikt w tych czasach już nie nosił. Mówiła wyraźnie i spokojnie:
Za chwilę może nastąpić w twoim życiu to, co zostało wpisane w jego porządek już w momencie twojego przyjścia na świat i co dotyczy nie tylko ciebie, ale każdego bez wyjątku człowieka. Jeżeli jesteś wierzący, twoja dusza opuści odmawiające spełniania funkcji życiowych ciało i rozpocznie życie wieczne w sferze transcendentalnej, jeśli niewierzący – po ustaniu czynności organizmu pamięć o tobie zamieszka w świadomości członków rodziny, przyjaciół i znajomych. Czy decydujesz się zatem kontynuować program, w wyniku którego na własne życzenie otrzymasz śmiertelną dawkę preparatu i umrzesz? Wciśnij odpowiedni przycisk.
Na ekranie ukazały się dwa pola, oznaczone TAK i NIE.
„Czy mają mi teraz stanąć przed oczami obrazy z całego życia? – zastanawiał się. – Powinienem je przeglądać jak bohater literacki, wygłaszać głębokie refleksje. Nie mam przecież żadnych refleksji. Powinienem też może poroztkliwiać się trochę nad sobą, ale gdy próbuję, śmiać mi się chce…”
Próbował również wspominać. Obrazy uciekały jednak, wymykały się logice, nie układały w żadną całość. Widział strzępy: podwórko, Oluchę, jakąś jazdę samochodem po krętej leśnej szosie, Mirkę przy obiedzie, Leszka Dolińczyka, kolegę z podstawówki. Nie było w tym sensu. „Nawet litować się nad sobą nie potrafię. Po co zwlekać?”
I nagle ogarnęła go szalona ciekawość. Uzmysłowił sobie, że oto trzyma w ręku klucz do rozwiązania na własny użytek największej zagadki ludzkości, siły napędowej kultury wszystkich epok, źródła inspirującego szeregi artystów, wizjonerów, szalonych naukowców. Pomyśleć, jeszcze tylko kilka nieznacznych ruchów palcem wskazującym, a wszystko będzie wiedział!
Nacisnął pole TAK.
Ekran zmienił kolor, napisało się na nim następne pytanie:
Czy z pewnością rozumiesz, że jeżeli naciśniesz przycisk TAK, to umrzesz? Czy rzeczywiście rozważyłeś wszystkie ZA i PRZECIW i jesteś na to zdecydowany?
Co byłoby przeciw? To, że jedyną realną życiową perspektywą jest perspektywa korytarza Oddziału O-L i dreptanie w kółko od końca do końca? Nie ma niczego przeciw, po tej stronie jest tylko cierpienie, bezradność, konieczność unikania luster, strach przed własnym odrażającym obrazem. A może należałoby żałować świata? Owszem, żałuje słońca, młodości, ale nigdy zgiełku, którego już od dawna nie rozumie, walących się domów i rejonów socjalnych, religii zmienionej w cyrkowe widowisko, migotliwego stylu życia, za którym nie nadąży.
Przypomniał mu się refren starego przeboju Cmona, który na życzenie Koniecznego rocker zaśpiewał w dwójce, wystukując rytm łyżeczką o talerz:
Nie chcesz iść na całość? To idź na połowę!
Światem rządzi szmalec i narządy płciowe!
Drugi raz nacisnął TAK.
Na ekranie wyświetliła się teraz czarna tapeta i pulsujący złotymi gotyckimi literami napis:
Jeśli naciśniesz przycisk z napisem EXIT, preparat zostanie ci podany w ciągu W sekund.
Nie zwlekał. Nacisnął bez namysłu, wyciągnął się wygodnie, na ile pozwalały wiązania rąk i nóg, przymknął oczy. Czekał. Pomyślał o Mirce, o lesie nad Jeziorem Plusznym, o lekkim czerwcowym wietrze znad wody, zapachu rozgrzanych liści, miękkości trawy, o ludziach przyjemnych i dobrych, których spotkać może najwyżej TAM, co już za chwilę się stanie.
Czekał coraz dłużej i nie stawało się.
Minęło z pewnością więcej niż dziesięć sekund i nic się nie działo, niczego nie odczuwał. Z zamkniętymi wciąż oczami policzył dla pewności do piętnastu, potem jeszcze raz – i w dalszym ciągu nic.
Spojrzał na ekran. Napis przestał pulsować, trwał nieruchomo. Próbował ponownie wciskać EXIT. Bez rezultatu. Potrząsnął przewodem prowadzącym do dozownika. Kurara najwyraźniej nie miała zamiaru wypływać.
Barszczucha wbiegła zdenerwowana, zanim zdążył włączyć alarm. Walnęła parę razy pięścią po ekranie, że stelaż o mało się nie przewrócił, nerwowo poprawiała kable, sprawdzała wtyczki, potem kazała mu jeszcze raz klikać przyciskami. Program w ogóle nie działał, funkcjonował tylko do ostatnich słów lektorki, potem wszystko nieruchomiało.
– Zawiesił się. Stary przecież jak diabli! Albo może pompka trzasnęła. Tyle ludzi tędy przeszło, nie ma co się dziwić. Nie konserwuje się, nie wymienia, żałuje pieniędzy, no to prędzej czy później najlepszą rzecz szlag trafia.
Próbowała coś jeszcze zrobić z mechanizmem pompki, gmerała w jej obudowie śrubokrętem, na nic to się jednak nie zdało.
W taki sposób z powrotem znalazł się w swojej sypialni numer 9. Znowu był świt broczący czerwonym słońcem, rutynowe odwiedziny doktor Gudrun, która albo o niczym nie wiedziała, albo nie zdradziła się ani słowem. Nikt inny również nie dawał do zrozumienia, że cokolwiek słyszał o jego nocnej przygodzie.
Dopiero Wszechwłoga wpadł na poranny obchód jakby nie taki jak zawsze. Nie wyglądał już na obrażonego. Zmienił też chyba zamiar zostania południowcem, bo miał tym razem złociste fale włosów nad czołem i niebieskie oczy. Kręcił się niepewnie, odbijał piłeczkę, przypatrywał Irkowi z bliska i z daleka.
– Nie znajduję słów przeprosin – przemówił wreszcie. – Czuję się, owszem, zaskoczony, ale to nie znaczy, żebym do tego rodzaju sytuacji nie był przygotowany duchowo. Natomiast pan, panie Ireneuszu, został dzięki temu wydarzeniu człowiekiem paradoksalnym. Istnieje pan fizycznie i jednocześnie nie istnieje. Naciskając EXIT, wymazał pan swój znak identyfikacyjny ze wszystkich, jakie są, rejestrów żywych osób. Od paru godzin nie ma pana na liście ewidencji ludności, w wykazach urzędu skarbowego, policji, funduszu emerytalnego, kasy chorych, banków, sklepów, gdzie robił pan zakupy. Figuruje pan, co prawda, w księdze zgonów, ale przecież pan żyje i obydwaj niewątpliwie możemy to potwierdzić. A więc oper – leading zawsze przynosi wolność, nawet w wypadku awarii aparatury! Zachowując pełną fizyczność, stał się pan wolny absolutnie, doskonale wyzwolony z wszelkich ziemskich więzów! Proszę mi darować tę dygresję, może to właśnie ją umieszczę kiedyś nad bramą mojego muzeum ludzkich charakterów. Mówiłem panu kiedyś, że chcę takie założyć, i wcale to nie był żart ani metafora. Powstanie. Mam bardzo konkretne plany, będę je realizował na emeryturze…
W zamyśleniu odbijał piłeczkę, a Irek jak zwykle nie wiedział, co powiedzieć. Skulił się w łóżku i zaczął narzekać, że boli go podstawa kręgosłupa. Wszechwłoga wcale nie słuchał, oprzytomniał dopiero po długiej chwili:
– Takie awarie nigdy się nie zdarzały. Co prawda, ta pani nie umiała sobie poradzić… Jedne umieją, drugie nie umieją. Urządzenie jest już naprawione, ale nie mogę, niestety, ponownie poddać pana zabiegowi. Musimy odnowić procedury. Przepisy wyraźnie mówią, że nie wolno nikogo przeprowadzać dwa razy.
– Co to znaczy: odnowić procedury? – zaniepokoił się Irek.
– Zgłoszę najpierw odpowiednią informację, a potem trzeba jeszcze raz przejść przez wszystko, co do tej pory. Badania, rozmowy kwalifikacyjne, protokoły, pańskie rozporządzenia na przyszłość. Niestety, potrwa to jakiś czas. Dwa tygodnie, trzy. Ale przecież czuje się pan tu, w swoim nowym domu, świetnie. Wygodne łóżeczko, cisza, chłodek; można sobie poczekać!
Przez cały dzień Irek nie mógł dojść do siebie. Ręce i klatka piersiowa znowu drżały, porowata suchość wypełniała gardło i oblepiała język. Nie tknął jedzenia. Był po raz pierwszy od długiego czasu niespokojny, pobudzony, pęczniał w nim niebezpieczny bąbel emocji. Krążył po sypialni i wściekał się. Irytowała go nie tyle konieczność powtarzania tych samych testów, badań, wywiadów, co perspektywa spotkań z Wszechwłogą, z którym ponownie trzeba będzie odbywać długie rozmowy i do którego przeżywał teraz gwałtowny atak odrazy. Mełł w ustach ordynarne przekleństwa pod adresem doktora, na pewno wykrzykiwałby je z całych sił, gdyby ten stanął akurat w drzwiach.
Nie mogąc dłużej wytrzymać w pokoju, wyszedł i drobnym, szybkim krokiem spacerował w kółko z rękami założonymi do tyłu. Oddział wydał mu się nagle bardzo mały, stanowczo za mały, ściany korytarza krępowały ruchy, oplatały nogi, spowijały całe ciało. Wrażenie było tak silne, że w pewnym momencie zatoczył się i o mało jak długi nie runął na podłogę.
Przechodząc obok jednej z otwartych sal, odruchowo zajrzał do środka. Poszedł dalej, ale tknięty nieoczekiwanym skojarzeniem wrócił i zajrzał jeszcze raz.
Prawie biegiem podskoczył do łóżka, w którym zawinięty po szyję spoczywał ktoś o znajomych rysach.
– Babilon?! Ty? – twarz wydłużyła mu się ze zdziwienia. – Ty tutaj?
Towarzysz ze Szpitala Nieustającej Pomocy leżał, podłączony rurami i przewodami do ustawionej w nogach białej skrzyni, migocącej kontrolną lampką. Poznał go natychmiast.
– Sajgon, kurczę mać! Załatwili mnie – jęknął odmienionym, wysokim głosem. – Jak już poszedłeś, robili mi nowe kompleksowe badania. Wszystko, nie tylko odczyty; sondy, wycinki skóry, kod genetyczny. Znowu nic nie pasowało,
kurczę mać. Wszechwłogą za łeb się łapał. Każdy wynik – jak od innego człowieka, i to jeszcze na co innego chorego. Trzydzieści lat temu miałem wyleczonego AIDSa, myślałem, że może to coś z tym, ale mówili, że na pewno nie. Wreszcie Wszechwłogą stwierdził rozstrój całego organizmu, powiedział, że mam glejaka, przeprowadził symulację tego, co będzie ze mną przez trzy następne miesiące. Jak mi pokazał, to od razu się zgodziłem. Kurczę mać, żebyś ty zobaczył… – zamilkł, westchnął przez nos. – Wiesz, gdzie ten piękny pokój? Ty tu przecież już dłużej jesteś… Powiedz mi, bo takie bzdury gadają.
Irek chciał wykrzyknąć, że nie tylko wie, że nawet tam był. Ugryzł się jednak w język.
– Tu, niedaleko. Drzwi z numerem 21, zaraz po prawej.
– A jak oni to… No, żeby gościa, kurczę mać, tego… Na pewno wiesz.
– Możesz się zgłosić, kiedy chcesz. Aleja niczego nie wiem, bo od czasu, jak tu jestem, nikt się nie zgłosił. Do tego chyba bardzo rzadko dochodzi. Naprawdę nic się nie dzieje, cisza, spokój, nawet przyjemnie, tak uzdrowiskowe. Leż sobie, odpoczywaj.
W środku nocy dźwignął się zdeterminowany, z mocnym postanowieniem, którego już nic nie było w stanie zmienić. Na palcach, z kapciami w ręku ruszył przed siebie ciemnym korytarzem. Bezszelestnie zbliżył się do łazienki dla obłożnie chorych. Odetchnął z ulgą, była otwarta. Ostrożnie wszedł, unikając trzasków i stuków. Zapalił światło, minął pierwsze pomieszczenie z szafami na bieliznę, potem następne ze stołami natryskowymi. Nad bidetem umieszczone byty w ścianie dwa wywietrzniki, zamknięte niklowanymi kratkami, ściśle przylegającymi do białej glazury. Cmon mówił o jednym. Który to ten właściwy? Jak je otworzyć?
Próbował podważyć paznokciem. Bez rezultatu, szczelina była za wąska. Rozejrzał się naokoło, łazienka lśniła czystością, nigdzie nie spostrzegł żadnego przedmiotu, który mógłby posłużyć mu za narzędzie. Rozważał, czy nie wrócić do sypialni po łyżkę. Obszukał jednak jeszcze raz wszystkie kąty i szczęśliwym zrządzeniem losu za koszem na śmieci znalazł stary grzebień. Policzki piekły z wrażenia. Włożył grzebień pomiędzy kratki i opierając jego koniec o mur wewnątrz wywietrznika, zaczął wypychać pokrywę do przodu. Drgnęła, ale dalej siedziała mocno, grzebień natomiast giął się i nie można już było wywierać nim żadnej siły.
Odszedł dwa kroki, kombinował, co dalej. Wyciągnął czerwony pasek ze szlafroka, przeplótł go przez kratki, chwycił mocno i zapierając się nogą o ścianę, szarpnął z całej siły.
Pokrywa puściła, złapał ją w ostatniej chwili i ciężko dyszał ze zmęczenia. Pełen emocji wsadził rękę do otworu.
Niestety; obmacał środek gruntownie, dotarł do obudowy znajdującego się tam pochłaniacza pary, ale niczego nie znalazł.
Obmył twarz zimną wodą, postał trochę, oparty o umywalkę, i zabrał się do drugiego wywietrznika. Tu sprawa była trudniejsza. Pokrywę wciśnięto mocniej, grzebień pękł, metalowa krata w trakcie wyciągania wymknęła się z rąk i z brzękiem spadła na posadzkę.
Odczekał chwilę, przerażony, a potem zaczął penetrować biegnący w dół ścienny tunel. Tu również niczego nie było. Cmon musiał kłamać.
Usiadł, kompletnie zrezygnowany, na krawędzi bidetu. Pochylił głowę, ukrył twarz w dłoniach i łajał siebie za to, że tak bardzo jest naiwny i głupi. Siedział długo, bo nie potrafił zebrać sił do powrotu.
W pewnej chwili usłyszał trzask zamka, szelest i kroki. Wzdrygnął się ze strachu, wyprostował kark.
Zajaśniały nad nim włosy Majami.
– Idziesz… – powiedziała cicho.
Bał się, jak siostra zechce teraz postąpić, że znowu raban, Wszechwłoga w całej okazałości: tyrady, wytknięcia, upomnienia, a może nawet gorsze konsekwencje, jakie mógłby dla niego mieć w zanadrzu. Przypomniał sobie, co doktor opowiadał o domu wariatów na Zielonej Górce, i dreszcze przeszły mu po plecach.
– Idziesz… – powtórzyła Majami i wyciągnęła z kieszeni torebkę pokrytą migocącym nadrukiem jakiegoś sklepu spożywczego. – Wiedziałam, że będziesz tu tego szukał. Zabrałam, żeby się nie zniszczyło.
W torebce znajdował się osobisty modem Cmona i dwie karty chipowe. Nie wierzył własnym oczom.
– Dlaczego pani to robi?
Lekko umalowane usta zadrżały dziwnie.
– Dla niego. Chcesz wiedzieć? Kochałam go. Jego, nie ten wiórek, który zwieźliśmy na dół do utylizacji. Prawdziwa kobieta nigdy nie kocha ciała dla ciała. Kochałam Cmona; wszystko, co napisał, co zagrał. Od małego dziecka nie rusza mnie żadna inna muzyka. Sześćdziesiąt dziewięć lat nas dzieliło, los, ten cholerny, złośliwy karzeł, nie pozwolił nam żyć w jednym czasie. Mało nie zemdlałam, kiedy go tu przywieźli. On się nawet nie domyślał.
Wzięła Irka za rękę i ostrożnie, żeby nikt nie widział, przeprowadziła do oddziałowego ogródka. Górne światła były tam pogaszone, świeciły tylko małe żarówki, ukryte w zieleni. Przez chwilę zatęsknił za długimi, spokojnymi godzinami, spędzanymi w takiej scenerii, za ciszą i świeżym oddechem letniej nocy.
Otworzyli magazyn sprzątaczek, do którego wejście zasłaniał żywopłot ze sztucznego bukszpanu. Minęli rząd odkurzaczy, półki z pojemnikami płynów do dezynfekcji i środków czystości, szafy na przybory i stanęli przed umieszczonymi w samym kącie małymi drzwiczkami z wytartym napisem „Service”.
Majami pogładziła go po policzku.
– Idź. Jesteś silny i dzielny, podziwiam cię. Tędy wyjdziesz, choć to daleko. Trzymaj się tylko brązowej linii na ścianie, dasz sobie radę.
Zamek w drzwiczkach odskoczył po wydaniu komendy głosem, buchnął zaduch zatęchłych, nieklimatyzowanych pomieszczeń. Wychodząc, Irek musiał się schylić, żeby nie zaczepić o futrynę, znalazł się też od razu na bardzo wąskich, skąpo oświetlonych stopniach, prowadzących w dół. Schodził powoli, człapiąc kapciami, z braku poręczy macając prawą ręką chropowaty, byle jak otynkowany mur. Pokonał w ten sposób trzy piętra, na których z trudem minęłoby się dwóch ludzi, aż nieoczekiwanie schody doprowadziły go do szerszego korytarza. Było tam chłodniej, czuło się ruch powietrza, było jaśniej, umieszczone co kilkanaście metrów lampy rzucały nieruchomą, srebrną poświatę. Bez trudu dostrzegł też brązowy pas, znak szpitalnego ciągu komunikacyjnego; kłopot z tym, że korytarz biegł w obydwie strony, a on nie wiedział, czy skręcić w lewo, czy w prawo. Przypomniał sobie konfigurację budynków, położenie pawilonu Oddziału O-L wobec centralnego gmachu Szpitala Nieustającej Pomocy, i zdecydował się na ten ostatni kierunek. Długo szedł przed siebie. Czubkiem głowy nieomal ocierał się o rury różnego przekroju, wiązki przewodów, węzły instalacji, rozchodzących się do mijanych co jakiś czas bocznych korytarzy, z których wiało gorącem i suchością.
Nie bał się niczego, chociaż pomyślał, że mógłby stanąć oko w oko, brzuch w brzuch z patrolem ochrony albo stróżem obchodzącym na służbie takie miejsca. Przypomniał mu się nawet jakiś stary film, na którym strażnicy z latarkami ganiali bandytów po identycznych wnętrzach.
Nad sobą czuł ciężar dwudziestu szpitalnych kondygnacji, wyobraził sobie pnące się w górę podłogi i sufity, setki, tysiące łóżek, setki, tysiące osobnych lęków, życiowych labiryntów, tęsknot, ataków bólu. Wszechwłoga pewnie i tu stworzyłby jakąś metaforę, Irek tego nie potrafił, wiedział jednak, że chce być daleko, najdalej, nawet za cenę najwyższą, a słowo „najwyższa” znaczyło teraz naprawdę to, co znaczyło.
Doszedł do miejsca, w którym prowadzono kiedyś niedokończone prace albo musiała wydarzyć się jakaś awaria. Na posadzce stały kałuże, niektóre nie do ominięcia, tynk był zdarty, tak że światło, padające tu z jeszcze rzadziej umieszczonych lamp, odsłaniało surowe bloki betonu. Najgorsze, że wraz z tynkiem znikła też przewodnia brązowa linia.
Korytarz rozszerzył się wkrótce w obszerne pomieszczenie. Stały tam archaiczne, dawno wycofane z użycia
drewniane biurka, kulawe, zakurzone krzesła, resztki parawanów, białych ram, zużyte fragmenty szpitalnych urządzeń niewiadomego przeznaczenia. Cały sufit zapełniały rury, w których coś dudniło, syczało, przelewało się, sprawiając upiorne wrażenie niewidzialnego ruchu i harmideru. Irek z niepokojem dostrzegł wyloty dwóch innych korytarzy, a także schody prowadzące na jakiś wyższy poziom. Ściany były obdarte i pokryte zaciekami, wszelkie oznaczenia niewidoczne. Teraz stracił już resztki orientacji i w ogóle nie wiedział, którędy iść. Usiadł na rozeschniętym krześle, odpoczywał, uspokajał się, że ma modem i w ostateczności zawsze może wejść na terminal w portierni, chociaż byłby to tragiczny, ostateczny finał jego wyprawy.
Wybrał korytarz, który wydał mu się lepiej oświetlony. Szedł pod ścianą, jego człapanie podwajało echo, którego przedtem nie słyszał i które tworzyło pozory jeszcze czyjejś obecności. Przejście zakręcało kilka razy pod kątem prostym, dopóki nie wyszedł na szerszą przestrzeń. Okazało się jednak, że stoi na tym samym składowisku złomu i połamanych mebli, które opuścił przed kwadransem. Zaklął szpetnie. Poczuł lepkie, obezwładniające zmęczenie, otulił głowę szlafrokiem i zasnął na zakurzonym blacie starego biurka.
Otworzył oczy po półgodzinie. Nie chciał próbować szczęścia w następnym korytarzu, postanowił iść po schodach. Wspiął się na górę, tam było już przestronniej i jaśniej. Dotarł do salki wyłożonej drobną żółtą terakotą, która miejscami poodpadała, tworząc na ścianach i suficie ciemne wyrwy. Wszędzie leżały szpitalne graty, pordzewiałe kaczki, stojaki ortopedyczne, puste opakowania. Wąskie przejście z kilkoma stopniami prowadziło do innej sali, rodzaju przed
pokoju, zakończonego jedynymi drzwiami. Tu zauważył już świeże oznakowanie – cyfry i kolory, choć wśród nich nie było brązowego. Obok drzwi przymocowano rysunek znajomego ludzika w piżamie, tym razem kładącego wskazujący palec na wygiętych w podkówkę ustach. „Nie musisz, nie wchodź”- głosił podpis.
Irek oczywiście wszedł. Wszedł i natychmiast odruchowo cofnął się w pół kroku. Drzwi wychodziły na mały taras z błyszczącą metalicznie poręczą. Było to boczne wejście, żelazne schodki prowadziły z tarasu do obszernej, sterylnej hali, połyskującej nową glazurą i, mimo nieobecności ludzi, rzęsiście oświetlonej. Sporą część hali po lewej stronie zajmowało masywne urządzenie w kształcie walca kilkumetrowych rozmiarów, wyposażone w rozsuwane ogniotrwałe wrota o lustrzanym połysku. Panel kontrolny jarzył się pomarańczowymi diodami. Z drugiej strony, ustawione na wysokich i wąskich wózkach, oczekiwały w regularnym szeregu cztery tekturowe trumny.
Chcąc nie chcąc, musiał zejść na dół. Przemknął szybko koło pieca, instynktownie czując już bliskość wyjścia, przeszedł przez małe pomieszczenie, gdzie na półce stały otwarte kasety z imitacji szlachetnego drewna, każda opatrzona na wieczku tabliczką z nazwiskiem. Ułożono w nich standardowe prasowane cegiełki żółtego koloru, o wymiarach dziesięć na sześć centymetrów, o jakich Wszechwłoga wspominał podczas kwalifikacji i rozliczenia.
„Tutaj widać, czym my naprawdę jesteśmy dla nowych pokoleń i nowej epoki”- pomyślał.
Dalsza droga nieoczekiwanie okazała się dziecinnie prosta. Od krematorium przechodziło się do śluzy, przez którą wywożono ze szpitala odpadki. Akurat gdy Irek nad
szedł i chował się za filarem, umundurowany strażnik zamknął swoją budkę, a potem, drapiąc się po tyłku, wsiadł do windy.
Jeszcze tylko parę kroków i uderzył go gorący podmuch. Modem Cmona wskazywał godzinę trzecią zero siedem nad ranem. Mimo nocnej pory powietrze było rozgrzane, poraziło odwykłe nozdrza zmieszaną wonią kurzu i sosnowego lasu. Bokiem, w cieniu, równolegle do szpaleru drzew, ruszył w kierunku ulicy. Z tego wszystkiego zapomniał nawet, że paraduje w cytrynowożółtej piżamie i czerwonym szlafroku, a na nogach ma rozłażące się łączki, przemoczone w piwnicznych kałużach. Nawet nie obejrzał się za siebie, nie chcąc oglądać rozjarzonego światłami masywu budynków szpitala, przysłaniających ciemne niebo.
Na Warmińską 18 przyjechał około czwartej, równo ze wschodem słońca. Taksówce, którą wezwał z krzaków przy alejce prowadzącej do szpitala, kazał zatrzymać się kawałek dalej, akurat pod ruchomą tablicą, przedstawiającą Kozaka w rudych szarawarach, skaczącego przez szablę, i reklamującą klub dla gejów „Jurny Jur”. Kierowca, który początkowo ukradkiem przypatrywał się jego piżamie i czerwonemu szlafrokowi na monitorze podglądu, teraz pokiwał głową ze zrozumieniem.
Ulica była jeszcze pusta, przejechał tylko dostawczy samochód. Irek zapłacił z modemu i dyskretnie, pod ścianami, przemknął do bramy. Nie spotkał nikogo poza zajętą sobą parą w średnim wieku, głośno kłócącą się po francusku. Niezauważony, wyszedł na podwórko zamknięte z jednej strony tyłami jakiegoś wielkiego budynku, a z drugiej frontonem oficyny. Niebieskiego wejścia trzeba było poszukać, musiał obejść dom, zajrzeć za załom muru. Otworzył je, używając Cmonowej karty B. Na pierwszym piętrze łatwo odnalazł małe drzwi, jakby od jakiegoś pomieszczenia gospodarczego, na przylepionym pasku folii widniało nazwisko – Oblatter. Gdy ustąpiły, zobaczył niewysokie schody, a u ich szczytu kolejne drzwi, za którymi otwierało się już właściwe królestwo Cmona.
Była to wąska kuchnia, taras obudowany odblaskowym szkłem, łazienka przystosowana dla osoby korzystającej zwózka i dwa obszerne, jasne pokoje. Jeden z nich służył do spania, znajdował się tam też terminal z wiszącym ekranem, drugi pełnił funkcję pracowni muzyka. Irek obejrzał sześć gitar stojących na podstawkach, skomplikowany keyboard o poczwórnej klawiaturze, górę integralnych urządzeń wzmacniających i odtwarzających. Przyrzekł sobie, że przez szacunek nigdy nie dotknie instrumentów. „Niech zachowają święty ślad ręki” – powiedział cicho i zaraz parsknął śmiechem, myśląc o reakcji rockera na takie słowa.
Całe wnętrze nie nosiło żadnego indywidualnego piętna, żadnego śladu osobowości artysty, składało się z rzeczy nowych, niezużytych, powstało pewnie w ciągu jednego dnia wskutek realizacji zamówień w kilku magazynach różnych branż. Było za to doskonale wytłumione i zaciszne – z zewnątrz nie docierał absolutnie żaden dźwięk. Kiedy tylko wszedł, włączyła się klimatyzacja, terminal zaczął pokazywać kolumny danych, których zupełnie nie rozumiał.
Nie czuł się źle, chociaż wiedział, że całą energię życia zastępują mu teraz podniecenie i napięcie. Nie ściągając zatem szpitalnych ciuchów, przystąpił do załatwiania spraw o elementarnym znaczeniu. Przede wszystkim zbadał stan
kont. Cmon mówił, że nie są one olbrzymie. Jednak nigdy w życiu nie miał nawet jednej trzeciej szmalu zgromadzonego na każdym z nich. Wszedł więc do hurtowni akcesoriów medycznych i wybrał najdroższy, bezigłowy szwajcarski aparat iniekcyjny renomowanej firmy. Gorzej natomiast przedstawiała się możliwość nabycia DFR – B. Cztery kolejne apteki w ogóle nie dysponowały tym specyfikiem, w piątej, większej, oznajmiono, że jest on do zastosowania wyłącznie pod ścisłą kontrolą lekarską w warunkach klinicznych. Uganiał się tak po różnych serwerach, dopiero w jakimś zagranicznym magazynie aptecznym zaoferowano mu ten lek pod inną nazwą, za horrendalną sumę i z wymogiem podpisania oświadczenia o wzięciu na siebie odpowiedzialności za skutki jego stosowania. Podpisał to oświadczenie kodem Cmona.
Po południu, kiedy spał w czystej pościeli, znalezionej w jednej ze ściennych szaf, zamówione sprawunki dostarczono do specjalnego pojemnika w drzwiach.
Żył w mieszkaniu Cmona jak na spokojnej, bezludnej wyspie. Z czasem spokój ten coraz silniej osadzał się w nim samym. Kolejne dni upływały cicho, według jednakowego rytuału. Największych problemów nastręczał poranny zastrzyk. Z niepokojem wkładał przedramię w otwór aparatu, bojąc się, co będzie, jeśli tłoczona pod potężnym ciśnieniem dawka leku, który teraz nazywał się Proxeol, nie trafi do żyły. Proxeol był gorszej jakości niż szpitalne DFR – B, bo przez godzinę po iniekcji miewał bóle głowy i skoki ciśnienia, bolały kości, chciało mu się też wymiotować.
Później, kiedy dolegliwości mijały, najczęściej wychodził z klimatyzowanych pomieszczeń i nie myśląc o ni
czym, kładł się na tarasie, dopóki panował tam cień. Czasem przeglądał zbiory Cmona. Miał setki, tysiące płyt CD i chipów z muzyką oraz filmami. Wszystko skatalogowane, oznaczone numerami. Jako człowiek starej daty musiał mieć kolekcjonowane skarby w zasięgu ręki, móc na nie popatrzeć, zdjąć z półki, rozpakować i samodzielnie uruchomić, nie wystarczało zwyczajne ściąganie na terminal z jakiegoś serwera. Dziwne, ale w całym mieszkaniu nie było żadnych dokumentów bardziej intymnych – listów, zdjęć, papierów z dawnych lat, jakie zwykła gromadzić większość ludzi. Może trzymał je gdzieś głęboko ukryte w elektronicznej pamięci? Tam jednak Irek postanowił nie zaglądać.
Któregoś dnia przeżył atak tęsknoty do rzeczywistości. Tak jak kiedyś w domu zasiadł przed ekranem i buszował po indeksach ofert. W popularnym serwerze Swojaki trafił na blok reklamowy, którego obejrzenie było warunkiem bezpłatnego oglądania teleturnieju Magiczna pałeczka. Leciała akurat reklamówka mydła „Try more”:
Najazd kamerą, tablica: Wydział Opieki Społecznej. Za biurkiem młody urzędnik, przed drzwiami kolejka. W przyśpieszonym tempie wchodzą, siadają, trajlują jedno po drugim: kloszard z butelką sterczącą z kieszeni, stary żebrak, hoża dziewoja w ciąży, wysztafirowana matka z dzieckiem na ręku i drugim obok, ziemista staruszka. Tempo coraz szybsze, postaci zmieniających się na krześle coraz więcej, wskazówka zegara pędzi naprzód, urzędnik poci się, wierci, rozluźnia krawat. Wreszcie koniec pracy. Urzędnik wychodzi do łazienki, bierze kawałek mydła, zaczyna się myć, robi to coraz szybciej, chciwiej, jak w amoku ściąga marynarkę, koszulę, spodnie. Wreszcie odwraca się, otwiera drzwi i w obłoku piany wyfruwa prosto do basenu z lazurową wodą. „Mydło «Try more» zmyje każde gówno!” – obwieszcza na koniec przenikliwy bas spoza ekranu.
Przeszedł do serwera kulturalnego ART PLUS. – Koniec z przekazami multimedialnymi, moda na książki tradycyjne! – ogłasza lektor i prezentuje wykaz nowości wydawniczych.
Irek przejrzał go bez specjalnego zainteresowania, zwrócił uwagę na tytuł tomiku poetyckiego Opadłem oraz kolorową okładkę jakiejś powieści, którą otworzył i której pierwsze zdanie brzmiało: Na wzgórzu siedzi dusza szewca, między nogami trzyma garnek z rosołem.
Więc może filmy? Tysiące, dziesiątki tysięcy propozycji, kolumny tytułów na numerowanych stronach, kolorowe przebitki anonsujące nowości, powtórki, remiksy. Jeśli jest aż taki wybór, to znaczy, że nie ma żadnego. Cmon mówił o kultowym filmie Easy Rider, oczywiście, wystarczy tylko nacisnąć: Easy Rider, reż. Dennis Hopper, USA, 1969. Popatrzył na czołówkę: motocykle pędzące po gładkiej pustynnej szosie, ryk elektrycznych gitar, młody Peter Fonda dramatycznym gestem rozbija o ziemię zegarek i dodaje gazu swojemu harleyowi. „To nie był film o nas – pomyślał. – W sześćdziesiątym dziewiątym chodziłem do szkoły w śniegowcach i pikowanej kurtce, słuchałem No To Co, oglądałem Stawkę większą niż życie, marzyłem o czeskim rowerze wyścigówce. To może być tylko film o naszej bezgranicznej tęsknocie, uczuciu – pokoleniowym znaku, i o świecie, którego nigdy nie zaznaliśmy, bo byliśmy albo skrępowani politycznie, albo za biedni, albo za głupi”.
Pewnego popołudnia poczuł się na tyle rozluźniony i w formie, że wyszedł z domu. Zaraz tego pożałował. Upał stawał się coraz dotkliwszy, brakowało tchu, krzykliwość miasta atakowała oczy. Pojazdy szczelnie wypełniające ulice śródmieścia nieustannie zmieniały kolory, domy, gmachy publiczne też były raz żółte, raz malinowe, innym razem złociste albo niebieskie. Wszędzie, na każdym kroku królowała zmienność i nieokiełznana energia. Irek wlókł się wewnętrzną stroną chodnika, jakby w obawie, że zauważy go ze swojego bertone przejeżdżający akurat Wszechwłoga. Od dawna nie widział takiego tłumu, potrącali go śpieszący się gdzieś wymalowani mężczyźni, kobiety o zdecydowanych ruchach i władczych twarzach, krótko ubrane dziewczyny, wyglądające z daleka jak czarne grzyby.
Stanął, żeby odpocząć, przed sklepem z butami i w szybie wystawowej zauważył, że przygląda mu się jakaś kobieta.
– Ty?…podeszła bliżej, bezgranicznie zdziwiona.
Była zgarbiona, chuda, miała włosy pokryte odcieniem złotej miedzi, wąskie spodnie i przydługą koszulę.
Patrzył, niczego nie rozumiejąc, i nagle jakiś dobry promień rozjaśnił mu pamięć. Tak, tylko niewyraźne strzępy: liceum, maj i drzewa na ulicy Kopernika, skrzywienie ust, ironiczny błysk cienkich, okrągłych okularów.
– Łucja?
– Co tak na mnie patrzysz, chciałeś powiedzieć: „Ty żyjesz?”
– Bo to tak, jakbyśmy się spotkali po wielkiej wojnie.
– Myślałam, że nie ma już nikogo.
– Widzisz? Jeszcze jest!
Od tej pory zaczęła odwiedzać Irka w mieszkaniu Cmona. Była poruszona, kiedy powiedział jej, czyj to dom i dlaczego go zajmuje. Siadywali na kanapie, opierali się o siebie plecami, jedząc pokrojone jabłka słuchali Simona i Garfunkela.
– Kiedyś powiedziałaś starym, że jedziesz do Ewki na wieś, a prysnęłaś do Mikołajek z tym Jackiem z IV D. Myślałem, że się wtedy zabiję, z młodością nie ma żartów. Dobrze, że musiałem już wyjeżdżać na kurs przygotowawczy…
– Żadnego wspominania. Proszę, nie będziemy sobie opowiadali, co robiliśmy w życiu. Nic nas nie interesują rodziny, rozwody, stresy, praca, to są wszystko zakończone sprawy. Ale masz rację, z młodością nie ma żartów, młodość i teraz potrafi dręczyć, mnie dręczy.
My life seems unreal
My crime an illusion
A scene badly written
In which I must play…
– śpiewali właśnie Simon i Garfunkel.
– Ja czuję się już bardzo stary. Nawet jest mi z tym dobrze, ale czasem, zwłaszcza kiedy zobaczę siebie w lustrze, burzy się we mnie, wybucha jakiś bunt, tłukłbym pięściami, miotał się, wył… Oczywiście potrafię to opanować.
– Ba… Nikt nas nigdy nie przygotowywał do starości. Nasza kultura wręcz uznawała ją za coś wstydliwego, jeszcze gorszego od inwalidztwa. Epoka lata miłości, wszyscy musieli być młodzi… Pamiętam stare baby postrojone w krótkie sukienki, starych facetów z kolczykami i siwymi kudłami w ogonek. Teraz to się odbija na nas, wyłazi bokiem, jak każda doktryna. Mieliśmy się buntować, nonkonformizm to nasza najważniejsza cnota. No i się buntujemy, nawet przeciw prawom natury. Dobrze, że niedługo umrzemy, bo praw tego dzisiejszego świata też byśmy nie mogli zaakceptować i tłuklibyśmy głowami o wszystkie mury. On nas też nie toleruje, zostaliśmy już prawie sami…
– Jesteś moim ostatnim człowiekiem.
– Ty moim też – odpowiedziała.
Przychodziła wiele razy, ale nigdy nie powiedziała skąd, gdzie i z kim mieszka. Uszanował to, nie pytał, nie był natrętny. Przynosiła dobre, świeże warzywa, jakby ze swojego ogródka, niekiedy przyrządzała coś w kuchni i namawiała, żeby jadł, ale przede wszystkim słuchali muzyki i rozmawiali.
– Zastanawiałam się nad wzajemnym związkiem czasu i cielesności – mówiła na przykład. – Seks, z którego obyczajowe rewolucje robiły bożka i kulturowego demona, jest pojęciem względnym. Widziany oczami starego człowieka śmieszy i staje się nieludzki, wygląda jak dopełnianie jakiegoś idiotycznego rytuału. Wynika z tego, że czas zabija cielesność, a starość jest wstępnym etapem duchowej formy egzystencji. Śmierć nic nie znaczy, pamiętaj!
Dobre samopoczucie powoli go opuszczało. Wracały nagłe, choć krótkie i niezbyt dokuczliwe ataki bólu, okresy słabości, duszność i zawroty głowy. Czekając któregoś wieczoru na Łucję, pomyślał sobie, że póki co powinien jeszcze zobaczyć dom, a przynajmniej resztki, które z niego zostały. Od tej chwili nie dawało mu to spokoju.
Osiedle leżało niedaleko, zaledwie siedem kilometrów drogi przez miasto, ale dotarcie tam teraz nie było proste. Lokalne serwisy pokazywały ulice przegrodzone betonowymi zaporami, ostrzegały przed narażaniem życia w grożących zawaleniem blokach, mówiły o budynku przy ulicy Burskiego, który rozpadł się zaledwie w dwa tygodnie po opuszczeniu przez mieszkańców.
W dzień wyprawy obudził się bardzo wcześnie, zrobił sobie zastrzyk, a po odleżeniu obowiązkowej godziny zjadł bułkę i plaster sera oraz wziął podwójną porcję witamin. Zabrał też rzeźbioną laskę Cmona, która wisiała w przedpokoju.
Autobusy dojeżdżały tylko do osiedla Nagórki, jak za dawnych czasów, kiedy kończyło się tu miasto, a dalej były już tylko pola. Wysiadł jako ostatni z kilku zaledwie pasażerów i skręcił w ulicę stromo wznoszącą się do góry. Nagórki zostały wysiedlone kilka lat temu, ale dopiero teraz, jako jedno z niewielu osiedli w regionie, objął je specjalny program Unii Europejskiej dla likwidowania zagrożeń budowlanych i przystosowywania terenów do nowej zabudowy. Teren na zachodniej stronie wzgórza, tam gdzie była kiedyś monstrualnej wielkości szkoła podstawowa i kilka wieżowców, już splantowano. Nie pozostał żaden ślad, wykopy po fundamentach wypełniono ziemią, na całym obszarze wytyczono nowe działki, które ciągnęły się aż do kościoła, nieczynnego, stojącego na pustym polu, ale już z wysokim słupem, na którym kolorowo mrugało Oko Wieczności – znak Uniwersalistów. Natomiast dalsza część osiedla przedstawiała się jako jeden wielki plac rozbiórki.
Irek szedł przed siebie i ledwo rozpoznawał znajome kiedyś miejsca. „Tu był sklep «Hermes», tu przychodnia, tam mieszkał Przemek Wesołowski, tu ten znany prezenter radiowy…”- przypominał sobie w myślach. Nikt nie zwracał na niego uwagi, mimo że formalnie obowiązywał surowy zakaz wstępu.
Rozbiórka prowadzona była planowo, metodycznie. Najpierw wypalano dach budynku, buchał płomień i walił w niebo słup czarnego dymu. Potem robotnicy od najwyższego piętra zaczynali rozmontowywanie betonowych płyt. Zewsząd dochodził łoskot mechanicznych młotów, za pomocą laserowych pił przecinano zbrojenia. Później dźwig, pomalowany na pomarańczowo i migający ostrzegawczymi światłami, zdejmował płytę i umieszczał ją na platformie specjalnej ciężarówki. Te wielkie, bezgłośnie poruszające się potwory, zabierające po dziesięć płyt jednocześnie, sunęły jeden za drugim prowizorycznie wybudowaną drogą, prowadzącą nad skarpą aż do wzniesionej przez Holendrów przetwórni za jeziorem Skanda. Tam z kolei potężne młyny mełły beton na proszek, służący potem jako materiał do budowy autostrady wschodniej. Odjeżdżały w dal ramy ludzkich losów, miejsca wzruszeń i lęków, strzępy tapet – opakowań codzienności, okienne otwory, przez które tyle oczu dziesiątki lat patrzyły na wiosenne niebo albo padający śnieg.
Gdzie indziej demontowano fundamenty, odpowiednimi maszynami wyrywano z ziemi rury kanalizacyjne, gazowe, kable telefoniczne, elektryczne i telewizyjne, przeprowadzano też natychmiastową dezynfekcję pustych już wykopów poprzez pompowanie do nich cuchnącego chemicznie płynu z czerwonych cystern.
O wiele trudniejsza była rozbiórka domów wyraźnie grożących zawaleniem. Taki wieżowiec Irek zobaczył przy dawnej pętli autobusowej, obok ciastkarni. Jeden z jego szczytów stał prosto, drugi jakby słaniał się na nogach, wykręcał i jednocześnie pochylał do przodu. Część betonowych płyt oderwała się i leżała bezładnie po obu stronach budynku, inne ledwo wisiały na stalowych drutach, dach był przełamany, od jego linii aż do siódmego piętra ział potworny rozstęp ścian, budynek wyglądał jak rozdarta do połowy
kartka papieru. Tu ludzie musieli pracować z platform na długich wysięgnikach, dokonując cudów zręczności, żeby poszczególne fragmenty odcinać, a potem podwieszać pod ramię dźwigu.
Słońce przypiekało coraz mocniej, niebo zmętniało od upału jak prześwietlona klisza. Szedł jednak dalej i z leżących wszędzie, w pryzmach i pojedynczo, betonowych złomów, gruzowiska dwudziestego wieku, odczytywał czasem ledwie już widoczne, namalowane wyblakłą farbą duchowe przesłania końca minionego stulecia: „Kto ma spray, ten ma władzę”; „Spray jak czay w to mi gray”; „Lubię grzebać w dupie – Tomcio Paluch”.
Czekała go jeszcze wędrówka do dawnego osiedla, na sąsiednie wzgórze, spadającą w dół, a potem pnącą się wysoko ulicą Krasickiego. Tu było już gorąco jak na patelni. Nie dał za wygraną, szedł, omijając ustawione w poprzek ulicy betonowe poręcze.
Kompleksy budynków opleciono policyjnymi taśmami, jak wszędzie ustawiono tablice ostrzegawcze. Jego dom nie miał już okien ani drzwi, stał ażurowy, jakby złożony z klocków. To śmieszne, wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy co tydzień przybiegali tu z Mirką i klęli z niecierpliwości, czekając końca ślimaczącej się budowy i kluczy do własnego kąta.
Obok Irka stanął facet z drugiej klatki, którego znał z widzenia ze trzydzieści lat.
– O, teraz to im szybko idzie – zauważył, zadzierając głowę. – Mają taką maszynę, tłoczą do mieszkania rozżarzone powietrze, wszystko popieleje w dziesięć minut i spokój. Podjeżdża wielki zbiornik, wsysa popiół jak odkurzacz i już, beton czysty, można rozbierać.
Ciężko przeżył wyprawę do domu, choć pozornie niczym się nie przejął. Po powrocie spał kilka godzin, bolała go później głowa, zaczęły się nudności i kłucia kręgosłupa. Na dodatek tego wieczoru nie przyszła Łucja.
Nie przyszła też i następnego, i jeszcze następnego. Niepokoił się, szukał jej przez kilka dni. Chodził po mieście, wystawał przed sklepem, gdzie się spotkali. Szukałby pewnie dalej, ale zupełnie stracił siły. Czuł, że Proxeol z trudem powstrzymuje ból, nie może jednak powstrzymać coraz większej słabości i fal wysokiej gorączki. Organizm odmawiał też przyjmowania pokarmów, tolerował tylko najlżejsze rzeczy, resztę zwracał. Przestraszył się nie na żarty dopiero wtedy, gdy po takim wymiotnym odruchu spostrzegł kilka ciemnych kropel krwi.
W pierwszej chwili rozpaczliwie chciał wracać do Wszechwłogi. Ze strachem, wiele razy biorąc do ręki modem i odkładając go z powrotem, wszedł na terminal Oddziału O-L. Na szczęście ukazała się Majami. Po ucieczce Wszechwłoga podobno wpadł w szał, Bogu ducha winnego Babilona, który nie był jeszcze zakwalifikowany, wysłał do zakładu psychiatrycznego i kazał zgłosić zaginięcie Irka na policję. Tam jednak powiedziano, że Ireneusz Słupecki na pewno nie żyje, i przedstawiono szpitalną dokumentację, wytykając przy tym bałagan na oddziale.
– Bądź dzielny- powiedziała. – Twoja córka ciągle tu wchodzi, co robić?
– Niech pani poinformuje, że… zgodnie z dokumentacją…
– Bądź sobą.
Przez tydzień nie wstawał z łóżka. Brał już podwójne zastrzyki, co utrzymywało go w stanie lekkiego oszołomienia i pobudzenia. Nie jadł, nie spał, zmuszał się tylko do picia mleka, które parę razy zwrócił, zabarwione na różowo.
Powoli dojrzewała w nim decyzja, postanowił nie zwlekać.
W sobotę rano ubrał się i wyszedł. Zostawił na stole modem Cmona, starannie zamknął drzwi, chipowe karty zniszczył i wyrzucił do kosza.
W spożywczym supermarkecie dla kobiet sieci FADRA kupił puszkę piwa „Napój cienisty” z podobizną Leśmiana, otoczoną wieńcem z chmielowych szyszek, wsadził ją do kieszeni i pojechał na dworzec autobusowy.
Czekał długo, ale w końcu złapał odpowiedni kurs. Autobus bezszelestnie sunął starą szosą warszawską, pustą w południe, nieuczęszczaną, służącą dziś tylko mieszkańcom okolicznych wsi. Za Stawigudą skręcił w piękną, leśną drogę do Plusk i tam Irek wysiadł na samotnym przystanku. Z chłodnego wnętrza prosto w słoneczny żar, przepojony żywicą, wonią rozgrzanego igliwia.
Ścieżką prowadzącą w dół zszedł ku jezioru. Jak za dawnych czasów było migotliwe i srebrne, broniło się przed upałem ledwie zauważalną mgiełką.
Usiadł pod drzewem i pił piwo. Izotermiczna puszka doskonale trzymała chłód, który drobnymi bąbelkami drapał w podniebienie, a potem rozchodził się po brzuchu, łagodząc na chwilę gorączkę i kiełkujący gdzieś głęboko ból. Nie rozmyślał, patrzył na grę słońca w koronach sosen.
– Leśniczówka Ustrych… – powtarzał.
Nagle zorientował się, że nie jest sam. Niedaleko, za większą kępą traw leżała przytulona para młodych ludzi. Kochali się przedtem albo spali w cieniu, teraz zaczęli rozmawiać.
– Nie chce mi się nawet myśleć o końcu urlopu – mówił chłopak. – Jak mogę wrócić do normalnego życia, kiedy nie umiem normalnie żyć? Mam dość serwerów, rzygam informacjami, ten cały natłok mnie ogłupia, robi ze mnie nakręconą maszynkę. Chciałbym tak cały czas leżeć z tobą albo być w lesie, albo móc nie wiedzieć, co będę robił za miesiąc o piętnastej trzydzieści. Pożyć z dnia na dzień, zjeść coś, czego nie ma w diecie, nie być dostępnym przez sieć o każdej porze…
– Jutro wyrzucimy modemy – rozległ się głos dziewczyny. – Decydujemy się, nie będziemy w kółko tylko o tym gadać. Od września nie idę do pracy, chcę naprawdę żyć i naprawdę się cieszyć! A teraz – do wody! Precz ze zgniłym światem!
Podnieśli się, chwycili za ręce. Byli całkowicie nadzy, zupełnie pozbawieni włosów. Wbiegli do jeziora jak do ożywczego źródła, skacząc i szalejąc tak, że w wodnych bryzgach na chwilę ukazała się tęcza.
Irek również powstał i ruszył dalej brzegiem. Szedł, chłonąc błotną wilgoć, przecinając fale woni rozgrzanego słońcem sitowia. W miejscu, gdzie otwierała się niewielka zatoczka, zobaczył rybaka z wędką, siwowłosego mężczyznę, siedzącego na pomoście zbitym z kilku desek. Zapytał o leśniczówkę Ustrych.
Rybak odwrócił głowę, wskazał na wylot leśnej przesieki, której koniec zamazywał się w dali.
– Dobrze, że pan pyta. Tędy! Trzeba tylko iść po słonecznej stronie, wtedy na pewno pan trafi.
Irek, rozkopując nogami nagrzany piasek, posłusznie podążył we wskazanym kierunku.
– Ja jestem las, widzialny brat czasu – usłyszał nagle w sobie wyraźny głos. – Nic się nie zmieniam, a ty zmieniłeś się tak bardzo. Rosnę z nieskończoności w nieskończoność. Moja ciemność, moja wilgoć, moje ciche, słoneczne przestrzenie trwają obok świata. Nikt mnie do końca nie pozna, nic mnie nie dotyczy. Przeżywam poranki chłodne jak muśnięcia ust, pomarańczowe popołudnia, srebrne, sierpniowe noce. Wiatr niesie z daleka echa wielkich eksplozji, gdzieś tam przetaczają się nawałnice wydarzeń, kwitną i gasną mody, zbiorowe histerie, ludzkie żywoty. Szosami wyrżniętymi na wylot w moim ciele pędzą mechaniczne pudła. Ich szum narasta z oddali, migają niewyraźne twarze, przykryte połyskliwym szkłem, potem ustaje, zamiera gdzieś w perspektywie, a wraz z nim polityka, namiętności, rachunki do zapłacenia – cały galimatias wypełniający te biedne, uwożone w dal głowiny. Cisza, która następuje później, jest świadectwem mojego triumfu. Nieważne, ile masz lat, gdy wchodzisz między drzewa, gdy czujesz pod butami suchy, zapadający się mech, gdy idąc, roztrącasz zaległe jedne na drugich, wytopione przez rozpalone powietrze pokłady zapachów lata. Ułóż się w zielonym świetle i patrz, bo jestem pryzmatem marzeń, przyłożonym do oka, by widzieć wszystko naraz.
Zatracił wszelką rachubę, nie wiedział, jak wiele przeszedł. Zapadał zmierzch, płynęły godziny, dalej nie mógł już iść.
Ze zdziwieniem przyjął ogromniejące niebo i dotknięcia sosnowych igieł.
Zaskoczony spojrzał pod stopy. Zobaczył, że stoi na kuli, która nieoczekiwanie zaczyna się zmniejszać. Za chwilę była to już piłeczka, ginąca w zimnym, granatowym oceanie.
Zatrzaśnięte bramy otworzyły się i poczuł słodką sytość oraz pewność Wszechwiedzy, pozwalającej ogarnąć początek i koniec, stanąć ponad czasem. Z czystej ciekawości zerknął zatem jeszcze raz pod nogi i ujrzał już tylko mały, bezludny glob, podobny do orzecha włoskiego, łudzący oczy obcych astronomów martwym światłem. Zrozumiał, że ta nikomu niepotrzebna kulka, taki śmieć właściwie, dla niego też nic już nie znaczy.
„No i, w gruncie rzeczy, co się stało?” – pomyślał.
Olsztyn, grudzień 1999