Joanna Chmielewska
Bułgarski bloczek

Cześć, stara, nie mam czasu ani siły na te różne wersalskie fidrygały. Rwie się ze mnie jak para z kotła! Słuchaj, ja ją nawet lubię i cenię, no dobrze, może i kocham jakoś tam, ale dłużej z nią nie wytrzymam!!!

Tak brzmiały początkowe słowa korespondencji, którą otworzyłam na pierwszym piętrze mojej klatki schodowej. Z reguły otwierałam wszelkie listy na schodach, żeby móc iść wolniej, a nawet niekiedy przystawać dla odpoczynku. Trzy wysokie piętra to było dla mnie stanowczo za dużo.

Teraz też się zatrzymałam, chociaż nie czułam się jeszcze schetana, ale list mnie zdziwił. Kogo, do licha, mógł dotyczyć? Spojrzałam na adres, zgadzał się, spojrzałam na nadawcę, nie było. Rzuciłam okiem na podpis, niewyraźny gzygzoł, który chyba już kiedyś widziałam. Nie usiłując go sobie przypomnieć, zdecydowałam się czytać dalej.

Ona chyba nie myśli, wiesz? Rozumiem, że trudno w to uwierzyć, ale jednak! Nie odczeka sekundy, bormaszyna ci warczy w pysku, a ona dzwoni, żeby natychmiast, wszystko jedno co! Gryziesz dentystę w palec, zrywasz się z fotela, lecisz załatwiać, a potem się okazuje, że obarczyła zadaniem jeszcze ze trzy osoby, jedna już to odwaliła, ale ona nie zdążyła cię zawiadomić. A dentysta obraził się na ciebie na zawsze. I ten jej sposób mówienia, spójrzmy prawdzie w oczy, napastliwy, agresywny, despotyczny, awanturniczy, ja wiem, że nie do mnie ma pretensję, ale aż mi się wszystko w środku wzdryga i protest się lęgnie. Skoki lenistwa i energii, na zmianę, nie do przewidzenia, raz ci wetknie do gęby pieczonego kurczaka, a drugi raz musisz sama gmerać u niej w lodówce, robić herbatę i zmywać. Nie, ona nie każe, bez przesady, w powietrzu jest coś takiego, o, nie wiem co, ale jest! Wpadnie w ciąg, nie popuści, zdechnij, ale zrób swoje! Wepchnie ci ofiarę, której trzeba pomóc, wal łbem w ścianę, uduś rozmówców, ofiara ci wisi na karku, życia za mało, żeby dać jej radę, a ona swoje! Przejdzie jej, koniec pieśni, umówiłaś sprawę, uzgodniłaś termin, a ona nie i nie, no i świeć oczami. Albo się zgodzi i proszę bardzo, zrobi co trzeba, ale co przeżyjesz, to twoje! I te pieniądze cholerne, dziesięć złotych to dla niej śmieć, a dla mnie może nie, co? Tylko mi nie mów, że da, pożyczy, zapłaci, sama wiem, mówię przecież, ona fajna. Ale nie do zniesienia!

No, ulżyło mi. Chyba to jest ten jej sposób mówienia i postępowania. Treść też. Powie wszystko, co jej akurat do łba wpadnie, a człowiek aż zgorzeje. Nietakt za nietaktem, nieprzyjemność za nieprzyjemnością, i żeby chociaż specjalnie, na złość, a właśnie nie! No, czasem, złośliwie. Na ogół jednak, ty sama zobacz, ona sobie z tego nie zdaje sprawy, ona nie myśli!!! I przecież znasz ją, to wszystko leci, iskrzy, cholera wie, co i kiedy nastąpi! Nie wytrzymam!!!

Wytrzymam, wytrzymam. Wypisałam uczucia i już mną nie miota. Ale gdyby jej tak ktoś powiedział, że czasem trzeba posłuchać innej osoby? Dzwonisz do niej, masz zgryzotę, słowem się nie zdążysz odezwać, bo ona ci rąbie swoje od pierwszego kopa! Osobiście też. Jakby ją gówno obchodziło, co ktoś inny myśli, czuje, chce, nic, jak głuszec, ona dla siebie najważniejsza i wiesz, mam takie wrażenie, ona zakłada, że dla innych też. Nic nie zakłada, ma to w sobie. Nie umie słuchać. To egocentryzm chyba, nie?

O jej wadach piszę, nie o zaletach, więc zaletami nie zawracaj mi głowy. Gdyby nie miała żadnych, nikt by jej nie zniósł, więc ma. Zbiorę siły, bo przede mną parę dni spokoju, i zniosę. Nie przejmuj się. Ucałowania!

Gzygzoł.

Skończyłam lekturę przed drzwiami własnego mieszkania, wygrzebałam z kieszeni klucze, weszłam do środka, zrobiłam sobie herbatę i wciąż zastanawiałam się, co, na litość boską, właściwie przeczytałam.

Było w tym coś znajomego. Nie siliłam się na razie odgadywać co, bo zaintrygowały mnie osoby. Kto to pisał i, do pioruna, o kim?! Baba o babie i do baby, same baby wchodzą w grę, jakieś ciekawe charaktery, no, adresatka mniej ważna, adresat za treść korespondencji do siebie nie odpowiada, ale te dwie pozostałe…? Jedna od drugiej w jakimś stopniu zależna, pracują chyba razem i wygląda na to, że zrywami. Ta nieznośna jest ważniejsza.

Poczułam ulgę, że to nie ja mam z nią do czynienia, też bym pewnie nie wytrzymała. Ciekawe, swoją drogą, jakie przy tylu wadach może mieć zalety? Znów mi tu zabrzęczało znajomo, ale uparcie odsuwałam tę kwestię na margines, próbując dociec nie wiadomo czego. Rozgryźć ich umysłowość, osobowość? A co ja jestem, psychiatra?

Pewne było w każdym razie, że listu żadnej z nich nie oddam, bo nie mam pojęcia, kim są. Mała strata, autorka się wypisała i zrzuciła ciężar z duszy, adresatka zaś niewątpliwie zna omawianą postać doskonale i niczego nowego by się nie dowiedziała. Mogę mieć spokojne sumienie, nic nie robiąc.

Ogólnie list mnie trochę korcił, ale zajęłam się własnymi sprawami i akurat szukałam katalogu numizmatycznego, żeby sprawdzić brakteat Jaksy z Kopanicy, kiedy zadzwonił telefon.

– Cześć, witaj – powiedziała z tamtej strony Anita, zaprzyjaźniona ze mną naczelna jednego z kolorowców. – Jak myślisz, jeśli dostałam list, zaczynający się od słowa „Joanno”, to on chyba nie do mnie? Może do ciebie?

– Od kogo? – zaciekawiłam się.

– Od Grażynki.

– I co w nim jest?

– Mało treści literackiej, a za to cała dwustronnie zapisana kartka, pełna jakichś dziwnych znaczków i cyfr. I nazw geograficznych, o, Nowa Zelandia tu widzę, Australia, Francja, Jugosławia… Nazw znacznie mniej niż tej reszty.

– A! – ucieszyłam się. – To jest spis jednej takiej kolekcji filatelistycznej, chcę go dostać bardzo strasznie! Grażynka miała mi dostarczyć, żebym się zastanowiła, rwać się do tego czy nie. Skoro Nowa Zelandia, to chyba rwać. Oddasz mi?

– Bardzo chętnie, mnie potrzebne jak dziura w moście. Wpadniesz czy ci odesłać pocztą?

– A nie możesz gońcem? Tak czym prędzej?

Anita zawahała się.

– Właściwie mogę. Musiałby trochę zboczyć, więc jeśli dasz mu pięć złotych napiwku…

– Dam mu z przyjemnością nawet dziesięć złotych! Czekam na to w silnych emocjach, więc niech już leci!

– No dobrze, zaraz go wypchnę.

Porzuciłam brakteat Jaksy z Kopanicy na korzyść katalogów filatelistycznych i opróżniłam kawałek stołu, żeby mieć je gdzie położyć. Więcej płaszczyzn poziomych nie posiadałam, a jeśli nawet posiadałam, nie były mi dostępne. Spis owych znaczków tak mnie ucieszył, że ani jednej myśli nie poświęciłam okolicznościom towarzyszącym.

Dopiero kiedy młodzieniec, bardzo zadowolony z dziesięciu złotych, dostarczył mi kopertę z nazwiskiem i adresem Anity i kiedy przeczytałam krótki komunikat Grażynki, że jedzie dalej i pocztą spis przyjdzie wcześniej niż ona wróci, coś mnie jakby delikatnie tknęło. Marnie i nędznie, bo wciąż upragniony i niecierpliwie oczekiwany spis był ważniejszy, ale gdzieś tam owo tknięcie zostawiło ślad.

Spis dotyczył kolekcji znaczków filatelisty, który umarł ze starości i cały spadek po sobie zostawił siostrze, niemal równie wiekowej, a z pewnością głupszej. Usiadła na tych znaczkach niczym kwoka na jajkach i za skarby świata nie chciała nie tylko ich sprzedać, ale nawet o nich rozmawiać, aczkolwiek w dobra doczesne nie opływała w najmniejszym stopniu. Przeciwnie, żebrała kawałka chleba w opiece społecznej. Na walorach filatelistycznych znała się jak krowa na malarstwie, cielę też patrzyło na malowane wrota, nie wiedząc co widzi, były to dla niej papierki, ukochane przez brata nieboszczyka z przyczyn niepojętych. Gdybyż jeszcze czciła pamiątki po nim, ale skąd! Powyrzucała, co jej pod rękę wpadło, nawet nowe szelki oddała księdzu, zniweczyła niemal wszelki ślad braterskiego istnienia, a znaczków tknąć nie pozwoliła.

Z szelkami zresztą wyszło jej nie najlepiej, bo podwędził je księdzu jego nieletni siostrzeniec i wykorzystał jako procę, w pierwszej kolejności wybijając szybę w zakrystii. Później dokonał jeszcze kilku innych zniszczeń, aż wreszcie złapano go razem z narzędziem zbrodni w ogrodzie zoologicznym w Warszawie, gdzie strzelał w małpy niedojrzałymi śliwkami. Właśnie w małpy, a nie DO małp, bo żadnej małpie nie zamierzał zrobić nic złego, przeciwnie, wszystkie chciał uszczęśliwić smakołykiem. Czynił to z dość dużej odległości, żeby, w razie wpadki, nie było na niego, ale miał niefart i działalność mu ukrócono.

Cała niezła polka z tego wynikła, a wieści o niej uzyskałam, bo filatelista-nieboszczyk, jego siostra i ksiądz mieszkali w Bolesławcu, gdzie Grażynka posiadała jakąś niezmiernie daleką rodzinę, wizytowaną przy okazji przekraczania granicy. Siostrzeniec księdza pochodził z Warszawy i stąd miejsce zatrzymania przestępcy. Dzięki jednakże owej rodzinie i różnym innym tajemniczym układom miała doskok do spadkobierczyni i nawet była przez nią dobrze widziana, co pozwoliło wreszcie po długich pertraktacjach zajrzeć do skarbu.

Zważywszy, iż Grażynka jechała właśnie do Drezna na ślub ukochanej przyjaciółki, a spis wykonała po drodze tam, a nie z powrotem, rzeczywiście poczta mogła być od niej szybsza. Bardzo rozumnie uczyniła, wysyłając mi go w liście.

No i tak dotarłam do listu…

Zdążyłam przedtem chciwie rzucić okiem na spis i doznać wstrząsu, bo zawierał w sobie jedną pozycję, dla mnie godną salwy armatniej. Potem już mogłam przeczytać go w upojeniu, potem wnikliwie ocenić numery katalogowe, potem otworzyć katalogi, rozpocząć sprawdzanie metodyczne i upewnić się, że mnie oczy i pamięć nie mylą, potem znów nalać sobie herbaty, a potem wreszcie, w drodze z kuchni do pokoju, oderwana na moment od cudownej lektury, pochwalić w głębi duszy Grażynkę. I wtedy właśnie pomyślałam o liście.

Usiadłam z tą herbatą przy stole, na razie omijając wzrokiem katalogi. Zaraz. Dlaczego, do licha, mój list dostała Anita? A ja dostałam jakiś inny list, skierowany nie wiadomo do kogo, wnioskując logicznie, do Anity. Grażynka pomyliła koperty. Powinnam zapewne zwrócić Anicie jej list, na wieść o spisie zapomniałam o nim kompletnie, ale teraz nic nie stoi na przeszkodzie.

Ciekawa rzecz, o kim ta Grażynka pisała…?

Kochałam Grażynkę niezmiernie, istne złoto, nie dziewczyna. Obowiązkowa, pracowita, miła, sympatyczna, uczynna, świetna w zawodzie, życzliwa, zgodna i bardzo ładna. Do tego jeszcze przyjemnie mi było pomyśleć, że przy mnie Grażynka więcej zarabia niż gdzie indziej, sama, dzięki temu, czułam się lepiej. Niewątpliwie miała jakieś tam wady, ale ja ich prawie nie odczuwałam.

O kim był jej list…?

Porzuciłam namiętność kolekcjonerską, udałam się do kuchni, znalazłam pomyloną korespondencję i przeczytałam ją ponownie. A następnie jeszcze raz.

Ślad tknięcia przeistoczył się w oparzenie trzeciego stopnia.

Znałam opisywaną przez nią osobę. Znałam ją doskonale i cierpiałam przez nią prawie przez całe życie. Była cudowna, zachwycająca i absolutnie nie do zniesienia. Nie tylko dla mnie, dla nikogo. No, z wyjątkiem ojca, który już za życia powinien był mieć aureolę i skrzydła. Była to, co tu ukrywać, moja matka.

No tak, ale Grażynka mojej matki wcale nie znała…

Niedobrze mi się zrobiło. Łyso okropnie i w ogóle głupio.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni, tak mi się jakoś samo pomyślało. Przed myślą, że mój mąż miał rację, usiłowałam się obronić, ale atak był zbyt silny, myśl pozostała nietknięta, triumfująca i wstrętna. Jako normalny mężczyzna nie był skłonny do wnikliwej analizy psychicznej, mówił tylko zwyczajnie, że ze mną nie można wytrzymać. Awanturował się, kiedy go poganiałam. Wśród ludzi błagał niekiedy, żebym nie otwierała gęby, czyniąc to szeptem, z rumieńcem zażenowania na twarzy. Boże jedyny, możliwe, że czasem wyrywało mi się coś niewłaściwego, ale czy naprawdę było to aż tak rażące…?

A ten agresywny i napastliwy sposób mówienia…? To nie moja matka, to ciotka! Rany boskie, czy po całej rodzinie odziedziczyłam wszystkie wady?!

Podła i złośliwa pamięć podsunęła mi nagle rozmaite drobnostki. Grzecznie byłam proszona przez telefon, żebym na chwilę zamilkła, bo osoba dzwoniąca chce mi powiedzieć coś ważnego, w tym celu dzwoni, a czasu jej brakuje. Zmusiłam, też przez telefon, ciężko chorego kumpla do poszukiwania adresu, na którym mi akurat zależało, i czepiałam się go, aż zostałam odgryziona od słuchawki, tym razem niegrzecznie, przez jego oburzoną siostrę. Wtrąciłam się do jakiejś rozmowy, pojęcia nie mam jakiej, bo nic mnie to nie obchodziło, przerywając ludziom niezmiernie dla nich istotną dyskusję. Poleciałam z wizytą do przyjaciół, przejęta własnymi przeżyciami, i siedziałam do drugiej, a im się oczy zamykały, z najwyższym wysiłkiem trzymali je otwarte. Miałam nienormowany czas pracy, oni, niestety, zaczynali rano. Urocza postać…!

Dlaczego nie ukręcili mi łba? Powinni chyba…?

I ten wieczór, kiedy moja przyjaciółka tak straszliwie milczała, a mnie zirytowało, że jest jakaś niezadowolona z życia, podczas gdy ja się świetnie bawię. Należało może zapytać, co jej jest, a w dodatku wysłuchać odpowiedzi…? Jednakże naprawdę nie przyszło mi do głowy, że jej chłopak tak gorliwie współpracuje ze mną, bo bezwiednie wymienia ją na mnie, wcale go nie chciałam, mogłam współpracować z innym grafikiem i odurzenie by mu przeszło. Ale tak mi się podobała jego wściekła usłużność…! No i rozeszli się.

Nie dziwię się właściwie mojemu mężowi, że zdecydował się w końcu na rozwód, dziwię się raczej, że tyle lat ze mną wytrzymał. Czułam się ciężko urażona, kiedy mnie potępiał i krytykował, w końcu on też nie miał anielskiego charakteru, ale za to okazuje się, że miał rację. Fakt. Atmosferę musiałam chyba wytwarzać okropną!

List Grażynki wstrząsnął mną do głębi. Więc ona tak mnie widzi…

Teraz dopiero przyszło mi na myśl, że spaskudziłam jej podróż do Drezna. Wyjechała o dwa dni wcześniej, żeby mieć czas na przyduszanie baby, potem robiła spis, była solidna i obowiązkowa, z pewnością sprawdzała wszystko i konfrontowała notatki nieboszczyka-filatelisty ze stanem faktycznym. A tak chciała jechać świeżutka, wypoczęta, prosto od fryzjera i kosmetyczki! Dwa dni to przykrość nawet dla manikiuru, nie mówiąc o uczesaniu, u rodziny w Bolesławcu musiała spędzić dwie noce, a luksusów sanitarnych u nich nie było, to wiedziałam, jedna łazienka na sześć osób, z Grażynką licząc siedem, w tym dwoje małych dzieci, trzecie nieco starsze, oraz jakaś babcia. Świetny początek wystrzałowego występu!

Chyba nie oddam Anicie tego listu. Powiem jej o nim, oczywiście, ale pouczającą treść zachowam dla siebie.


* * *

Grażynkę, w drodze powrotnej z Drezna, zatrzymano w Bolesławcu jako podejrzaną o zamordowanie baby od znaczków.

Czekali na nią na granicy. Opinia ludzka typowała ją na pierwsze miejsce z przyczyn następujących:

Zwłoki odkryła pracownica jednej z restauracyjnych kuchni, która to kuchnia, w porozumieniu z opieką społeczną, cicho i bez szumu, dożywiała najuboższych mieszkańców miasta i okolic. Jakieś tam resztki zawsze zostawały, całkowicie jadalne, to zupka, to kartofelki, to jarzynki, i te resztki chętnie brali biedni ludzie. Przychodziła po nie także i denatka, która zresztą miała imię i nazwisko, mianowicie nazywała się Weronika Fiałkowska. Otóż Weronika przyszła wieczorem, zabrała cały elegancki półmisek z zestawem dań, po czym nie pojawiła się o poranku, aczkolwiek poprzysięgała, że bladym świtem półmisek odniesie. Zazwyczaj była słowna i wszystko odnosiła w terminie.

Odpowiedzialna za półmisek pomocnica kuchenna zdenerwowała się i w niewielkiej przerwie pomiędzy ruchem porannym a południowym poleciała do Weroniki. Drzwi parterowego domku zastała otwarte, weszła i ujrzała zwłoki, które były zwłokami tak bardzo, że nie pozostawiały miejsca na żadne wątpliwości. Pomocnicę najpierw zatchnęło, potem wydała z siebie krzyk straszny, następnie zaś, wciąż z tym krzykiem, wypadła na zewnątrz. Scenę oglądał sąsiad, pracujący tuż obok, w swoim ogródku, aczkolwiek emeryt, to jednak w pełni sprawny umysłowo, a do tego jeszcze aplikant z prokuratury, który szedł służbowo, więc nie musiał swojej obecności na miejscu zdarzenia ukrywać. Pomocnica minęła go, lecąc biegiem, a w chwilę później pojawiła się przed nim znowu, dziko wrzeszcząc. Czas, jaki spędziła w domku, absolutnie wykluczał jakiekolwiek działanie, dzięki czemu alibi miała doskonałe.

Aplikant prokuratury stanął na wysokości zadania, wezwał posiłki i nie dopuścił do wnętrza domku ani jednej żywej istoty. Władze śledcze dochodzenie miały ułatwione.

Liczni sąsiedzi Weroniki złożyli zeznania z wielkim zapałem i z tych zeznań wynikło, że przez ostatnie dwa dni składała wizyty Weronice jedna taka przyjezdna, podobno jakaś krewniaczka nauczycielki ze szkoły podstawowej. Wczoraj w ogóle siedziała u niej, u nieboszczki znaczy, cały dzień, do późnego wieczora, a potem nikt już Weroniki żywej nie widział. Zatem niewątpliwie musiała ją zamordować krewniaczka nauczycielki.

Ponadto dom Weroniki został splądrowany i wyglądał jak po przejściu ordy tatarskiej, ewentualnie trąby powietrznej. Krewniaczka nauczycielki miała na plądrowanie mnóstwo czasu.

Na pytanie, czego też mogła szukać u jednostki tak ubogiej, ludność okoliczna udzieliła odpowiedzi zgodnie i bez wahania. Taka ona uboga, jak każdy z nich nosorożec, udawała biedotę, bo skąpa była i chciwa do obłąkaństwa. Po bracie dużo różności jej zostało, złoto nawet, dolary, pieniądze rozmaite, podobno takie zabytkowe, no i jakaś kolekcja znaczków, której nieboszczyk strzegł niczym skarbu, też pewno nie byle co. I kto ją tam wie co jeszcze.

Zapytana o krewniaczkę nauczycielka, nieco zdziwiona, bez najmniejszego oporu wyznała, że owszem, była tu jej kuzynka, odwiedzała Weronikę Fiałkowską, a interesował ją zbiór filatelistyczny, pozostały po Fiałkowskim Henryku. Coś na ten temat mówiła, niewiele, a w dodatku nikt nie miał czasu słuchać, więc szczegółów nie zna. Kuzynka wyjechała do Drezna, ale za kilka dni wróci, a w ogóle o co chodzi?

Informacji oficjalnych nie uzyskała, wieść gminna jednakże dotarła do niej szybko, zdenerwowała się i zadzwoniła do Grażynki. Grażynka w tym akurat momencie uczestniczyła we wstępnych uroczystościach przedślubnych, wyłączyła zatem komórkę, po czym zapomniała ją włączyć. Komunikat, iż popełniła morderstwo i policja już na nią czeka, dotarł do niej z dużym opóźnieniem i nie został potraktowany poważnie.

Zbiór filatelistyczny byłby doskonałym motywem zbrodni i zrozumiałym celem plądrowania, gdyby nie to, że nie został zrabowany. I nawet nie był zbyt głęboko ukryty, leżał sobie spokojnie na dolnych półkach biblioteki, która poza tym zawierała w sobie ogromną ilość nadtłuczonej i popękanej porcelany. Złoczyńca, najwyraźniej w świecie, nie interesował się nim wcale, co trochę stropiło władze śledcze, pewne już bliskiego sukcesu.

Niemniej jednak Grażynka od granicy do Bolesławca dojechała w asyście i od razu zaczęła być przesłuchiwana ze względów czysto ludzkich, mianowicie z ciekawości. Zarówno przydzielony do sprawy nadkomisarz, jak i prokurator, zasugerowani cholernymi znaczkami, które powinny były stanowić przedmiot kradzieży i nie spełniły obowiązku, nie wytrzymali, żeby nie dowiedzieć się czym prędzej, o co właściwie jej chodziło i dlaczego tak nieestetycznie rąbnęła obcą babę. Znając życie, nadziei na zaskoczenie podejrzanej nie mieli, ale liczyli trochę na jej brak wiedzy o postępach w dochodzeniu.

Zaczęli nader subtelnie.

– Pani znała Weronikę Fiałkowską?

– Znałam – przyznała się od razu Grażynka. – Czy mogłabym dostać kawy? Chętnie zapłacę, niby z bliska jadę i taka znowu strasznie zmęczona nie jestem, ale przy kawie przyjemniej się rozmawia. Chyba że panowie preferują piwo, na tym drezdeńskim weselu do piwa przywykłam.

Panowie woleli kawę i poczęstowali przesłuchiwaną za darmo.

– Kiedy pani widziała Weronikę Fiałkowską ostatni raz?

– W przeddzień wyjazdu. Zaraz, niech policzę… Osiem dni temu.

– Była pani u niej z wizytą?

– Byłam.

– Po co?

Grażynka westchnęła ciężko.

– O, proszę panów, długo by mówić. Chcą panowie od początku czy tylko efekt końcowy?

Panowie przez chwilę byli niezdecydowani, co wywołało małą przerwę w konwersacji, aż zdanie prokuratora przeważyło. Z natury był ciekawszy niż nadkomisarz, zdążył się już przywiązać do pierwszej koncepcji śledczej i bardzo pragnął jej potwierdzenia.

– Wszystko nas interesuje, a ta ostatnia wizyta szczególnie.

– Byłam z nią umówiona – wyznała smętnie Grażynka. – Robiłam spis znaczków jej nieżyjącego brata. Właściwie przepisywałam jego spis i trochę sprawdzałam, czy się wszystko zgadza. Dosyć długo to trwało. Skończyłam i wyszłam.

– I w jakim stanie ją pani zostawiła?

– Zniecierpliwienia. Prawie w drzwiach już stała. Też chciała wyjść, wybierała się do restauracji, tak w każdym razie mówiła.

– I wyszła?

– Nie wiem. Nie widziałam.

– Jakoś nikt nie widział – skomentował prokurator z przekąsem. – Ciekawe…

Atmosfera potępienia zapanowała w pomieszczeniu, bo najwyraźniej w świecie podejrzana szła w zaparte. Nie zatrzymano jednakże Grażynki w areszcie, nadkomisarzowi coś się bowiem nie zgadzało, ponadto areszt był akurat mocno zatłoczony i nie dało się jej tam upchnąć. Wzbroniono tylko wyjazdu z miasta pod groźbą poszukiwania listem gończym.


* * *

– No, rozumiesz, nie mogłam na to pozwolić, bo akurat nie mam żadnej przyzwoitej fotografii, a ta w paszporcie to istna mazepa – tłumaczyła mi się Grażynka nazajutrz. – Rozplakatują po mieście moją gębę w charakterze zmazy, jeszcze czego! Madzi na głowie siedzieć nie chcę, ale pozwolili mi zamieszkać w hotelu. No i mieszkam, sama widzisz.

Widziałam. Zamieszkałam w tym samym hotelu, w pokoju obok.

Zanim dotarła do mnie wieść o zbrodni Grażynki, zdążyłam przeczytać jej list czternaście razy, popadając kolejno w rozmaite stany. Co któryś tam raz usiłowałam wątpić, czy rzeczywiście o mnie mowa, ale powątpiewanie miało nader nikłą siłę przebicia i uparcie wracałam do pierwszej osoby. Od czasu do czasu ogarniała mnie wściekłość, nie na Grażynkę, broń Boże, i nawet nie na siebie, a na mojego byłego męża, który przez tyle lat nie umiał mi wyjaśnić, co właściwie tak we mnie gani i krytykuje. No proszę, a Grażynka jednym listem umiała…!

Zarazem przeleciała po mnie ponura ulga, że nareszcie zrozumiałam, dlaczego Janusz, mój aktualny konkubent, tak często musi ode mnie odpoczywać. Nie na żadne dziwki lata, tylko zbiera siły do dalszych kontaktów z potworem. A ja… O, mój Boże! A ja czyham na niego z rozcapierzonymi pazurami, żeby natychmiast czegoś od niego chcieć, do czegoś go zagonić, zapędzić, czegoś wymagać, obojętne, czy mają to być ciężkie zakupy w sklepie, namiętna miłość czy mycie samochodu. Może bodaj raz należałoby powitać go upieczoną kaczką, czerwonym winem i świecami na stole…? Nie, upieczoną kaczką nie, dobra tylko na świeżo, prosto z pieca, lepiej potrawką z kurczaka w sosie koperkowym.

Bo w te różne seksowne utensylia mogę się ubrać w każdej chwili. No dobrze, ubiorę się, niech mu będzie…

Doznałam wrażenia, że nie te akurat kwestie Grażynka miała na myśli, i przestawiłam się z lekkim wysiłkiem na właściwe tory. Pokwikiwał we mnie bunt, okropna jestem, przyduszam, wymagam, ale przecież nie bez powodu! Trzeba to trzeba, i nie ma co się wyłgiwać! No dobrze, ale może te parę godzin wielkiej różnicy nie zrobi…? O, różnie, czasem zrobi, czasem nie, zdaje się jednak, że moja nieznośność nie na tym polega, pracę każdy szanuje, zaraz, co ta Grażynka tam napisała…?

No a co ja na to poradzę, że muszę pracować fanaberyjnie…?

Z dużym oporem przyznałam się samej sobie, że chyba gorsza jestem na gruncie prywatnym. Ohydna pamięć miała rację, podsuwając wstrętne wspomnienia, powinnam troszeczkę liczyć się z tymi nieszczęsnymi ludźmi, mającymi ze mną do czynienia, zastanowić się czasem, w co im włażę zabłoconymi gumiakami, pohamować swoją wściekłą spontaniczność. Na własnej skórze wszak odczuwałam, jak to wygląda, nie raz, nie dwa, nie trzy…

Gwałtownie zapragnęłam poprawy.

Pierwszym objawem pozytywnym była myśl, że Grażynka trupem padnie, jeśli się dowie, że jej list trafił do mnie. Zatem nie może się dowiedzieć, za nic w świecie i nigdy w życiu.

Zadzwoniłam do Anity.

– Muszę ci coś powiedzieć w cztery oczy i ma to być straszna tajemnica na zawsze – oznajmiłam.

– Tajemnica, którą zna więcej niż jedna osoba… – zaczęła ostrzegawczo Anita.

– Wiem, ale musisz ją znać, bo inaczej coś ci się wyrwie…

– Zaraz – przerwała mi Anita. – Chyba jakoś dziwnie mówisz. Wyrwie mi się, jeśli nie będę jej znała? Jakim cudem?

– Znasz połowę. I nie wiesz, że jest to tajemnica.

– Zaciekawiłaś mnie teraz do nieprzytomności. Trudno, spóźnię się na kolegium. Mów, byle szybko!

– Dostałaś od Grażynki list do mnie. I niech cię ręka boska broni powiedzieć jej o tym!

Anita milczała przez chwilę.

– Spóźnię się gwarantowanie – zapewniła mnie. – Ale to pewnie znaczy, że ty dostałaś list do mnie?

– Owszem. I Grażynka umrze, jeśli wykryje pomyłkę. Albo ucieknie na pustynię, też niedobrze. A listu ci nie dam.

– Dlaczego? – zdumiała się. – Skoro jest do mnie…?

– Bo jest o mnie. Nic tam więcej nie ma, tylko komplementy pod moim adresem, których nie mam chęci rozpowszechniać. Dla ciebie, jak sądzę, żadna nowość, znasz mnie od dawna, i to z najgorszej strony.

– Co ty powiesz? – zainteresowała się Anita. – Niech szlag trafi kolegium. Aż tak…?

– No proszę! – ucieszyłam się. – Wiedziałam, że mnie znasz! Więc nie musisz mnie poznawać korespondencyjnie, a ja przynajmniej odniosłam korzyść naukową. Poznaj samego siebie, czy jak to tam brzmi. Uświadomienie sobie własnych błędów jest pierwszym krokiem do poprawy, bardzo wychowawcze.

– Ty, słuchaj, ale chyba nie masz pretensji do Grażynki?

– Broń Boże, przeciwnie! Samą prawdę tam napisała i bardzo wnikliwie, chociaż w nerwach, ale z pewnością nie zamierzała mi tego powiedzieć w takich prostych, żołnierskich słowach. Więc sama rozumiesz. Poza tym ogólnie ona mnie lubi, co stanowi dużą pociechę, kiedyś ci to może pokażę, jak już zdezaktualizuję chociaż ćwiartkę. Ale niech ona się o tym nie dowie!

– Tu masz rację – zgodziła się Anita z troską. – I musi w tym tkwić przeznaczenie, bo ja zaraz potem, jak ci ten list odesłałam, dzwoniłam do niej na komórkę, żeby sobie pochichotać, ale szczęśliwie miała wyłączoną. A potem mówili do mnie coś po niemiecku, więc się nawet nie nagrałam. Zwyczajna łaska boska. No, dobra, będę milczeć przeraźliwie, a teraz lecę na to kolegium. Cześć!

Doznałam ulgi potężnej, na Anitę można było liczyć bez pudła. Zaczęłam nabierać rozpędu i zastanawiałam się gorączkowo, co by tu jeszcze zrobić, co odkręcić, komu zaoszczędzić jakiejś nieprzyjemności. Przypomniałam sobie faceta, któremu nie tak dawno zatrułam życie, numizmatyk, to u niego właśnie oglądałam brakteat Jaksy z Kopanicy, miał katar, numizmatyk, nie Jaksa, ponadto zdaje się, że oderwałam go od jakiegoś zajęcia, do którego bardzo chciał wrócić, a ja mu spętałam ręce i umysł. Mój ekspiacyjny rozpęd był nie do zahamowania, postanowiłam załatwić sprawę natychmiast.

Znalazłam numer, zadzwoniłam, przypomniałam mu się.

– Chciałam pana bardzo przeprosić – rzekłam ze skruchą.

– Mnie? – zdziwił się facet. – Za co?

– Za natręctwo. Pokazywał mi pan brakteat Jaksy z Kopanicy, bo czepiałam się pana jak rzep… – w ostatniej chwili powstrzymałam rwące mi się z ust słowa: psiego ogona. To by chyba też było trochę nietaktowne…? – A pan, o ile pamiętam, był zaziębiony i zajęty…

– Chwileczkę, proszę pani. To chyba jakaś pomyłka? Nigdy w życiu nie miałem brakteatu Jaksy z Kopanicy!

– Pan Józef Pietrzak? – upewniłam się po sekundzie zaskoczenia.

– Tak, to ja, ale…

– No więc tak. To u pana widziałam tę idiotyczną blaszkę…

– Jak pani może nazywać idiotyczną blaszką brakteat Jaksy z Kopanicy!

– Miałam na myśli rozmiar – usprawiedliwiłam się czym prędzej. – Z całym szacunkiem dla numizmatu. U pana…

– Niemożliwe, proszę pani. Nie miałem i nadal nie mam tego brakteatu, chociaż przyznaję, że poluję na niego od dawna.

– To może miał pan od kogoś pożyczony.

– Kto pożycza takie rzeczy?!

– Nie wiem. Ja, w każdym razie, oglądałam…

– To nie u mnie – zdenerwował się Józef Pietrzak. – Nie mam pojęcia u kogo, ale jeśli pani to sobie przypomni, bardzo proszę o informację. Też bym chętnie jeszcze raz w życiu obejrzał.

List Grażynki spowodował, że przestałam się upierać. Uświadomiłam sobie, że znów popełniam jakąś niewłaściwość, może facet ma swoje powody, żeby wyprzeć się tego Jaksy, może ktoś go słucha, może boi się rabunku, ostatecznie brakteat Jaksy z Kopanicy to raczej droga rzecz. A ja się znów czepiam.

No i proszę, pięknie mi wyszło odkręcanie nietaktu!

Diabli wiedzą jakie jeszcze głupoty zdołałabym popełnić, gdyby nie to, że zadzwoniła kuzynka Grażynki z Bolesławca z informacją o zbrodni. Grażynka właśnie wjechała do kraju, a gliny trzymają się jej pazurami. Niech coś zrobię, bo to przecież ja osobiście wypchnęłam ją do ofiary!

Tego mi już mówić nie potrzebowała, szarpnęło mną, wyjechałam o bladym świcie i wczesnym popołudniem znalazłam się w Bolesławcu. Z drogi zawiadomiłam o dramacie kogo tylko mogłam i, przy okazji, odbyłam kilka nad wyraz użytecznych rozmów, pilnie bacząc ze słuchawką przy uchu, czy drogówka gdzieś przede mną nie stoi. A nawet gdyby stała, za uzyskaną wiedzę gotowa byłam zapłacić dowolnie wysoki mandat.

Grażynkę znalazłam w ogródku hotelowej restauracji, melancholijnie siedzącą przy piwie. Wbrew sytuacji, kwitła urodą.

– Powiedz porządnie wszystko, jak było – zażądałam. – Nie zabiłaś jej przecież, bo na cholerę nam taki kwiatek. Chcę kupić te znaczki, a teraz nawet nie wiadomo, kto jest spadkobiercą.

– Podobno syn siostrzeńca, znaczy syna ich najstarszej siostry – odparła Grażynka z westchnieniem. – Można uczynić założenie, że prędzej sprzeda on niż nieboszczka albo jej brat. Więc owszem, motyw da się znaleźć.

– Co to za motyw, masz źle w głowie? Przecież, zabiwszy babę dla kolekcji, podwędziłabyś kolekcję! Gdzie w tym sens, gdzie logika?

– No właśnie, kolekcja została, żeby zaciemnić motyw. Inaczej byłoby za proste.

– Makiawelizm – zaopiniowałam z niesmakiem. – Przesadny.

– Gorzej, że natychmiast po zbrodni wyjechałam do Drezna. Mogłam wywieźć różne inne ukradzione przedmioty i szukaj wiatru w polu.

– Jakie przedmioty?

– Rozmaicie o tej babie mówili. Czekaj, rozumiesz, ja ją przecież znam od wieków, to znaczy osobiście od niedawna, ale z widzenia owszem. U jej sąsiada Madzia kupowała witaminy, bo nigdy nie pryskał, byłam tam parę razy, raz pomogłam tej Weronice zdejmować pranie ze sznurków przed deszczem, tak jakoś trafiłam przypadkiem, więc nawet mnie lubiła. Już się pchałam do jej brata, bo mi kazałaś, ale wtedy był chory i nie dopchałam się. A do niej owszem.

– A co o niej mówili? Przecież była biedna! Co, do licha, chcieli u niej kraść? I co za przedmioty mogłaś wywozić?

– Otóż to! – ożywiła się Grażynka. – Podobno była tylko skąpa, a wedle tego, co zrozumiałam, miała dużo. W złoto i dolary nie wierzę, ale jakieś srebra zabytkowe, jakaś pamiątkowa biżuteria, to wcale nie jest wykluczone. Sama widziałam u niej dwa świeczniki, co najmniej Księstwo Warszawskie, a może i starsze, i teraz myślę, że mogły być srebrne. Nie wiem, ile kosztuje srebrne Księstwo Warszawskie, ale darmo go nie rozdają, to pewne. No i numizmaty. Lepiej ode mnie wiesz, że prawie każdy filatelista numizmatami też się interesuje, ten jej brat mógł mieć monety, starannie ukrywane. I tych monet ktoś szukał.

Zastanowiłam się.

– Kolekcja filatelistyczna, wedle mojej pobieżnej oceny, warta jest około ośmiu tysięcy złotych. Byłam i jestem gotowa ją kupić, chociaż trochę tam jest śmiecia, ale przy pierwszych szwajcarskich Pro Juventute człowiek weźmie wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, pomijając już nawet moją prywatną fanaberię, bułgarski bloczek numer 105. Po cenach katalogowych, no, zależy od stanu, bo jeśli trzymał to w metalowym pudełku po mleku w proszku…

– W klaserach. Widziałam.

– Jeśli zatem złoczyńca zlekceważył ten zbiór, to czego się spodziewał?

Grażynka też się zastanowiła.

– Czekaj, bo ja dopiero teraz zaczynam myśleć, przedtem byłam trochę ogłuszona. Ona, ta kolekcja, wiesz, że tego nie było dużo, leżała w czterech klaserach tak zwyczajnie, na dolnej półce koło biurka. Nigdzie nie ukryta…

– Złodziej mógł myśleć, że to gówno warte – podsunęłam żywiutko. – Bo cenne dobra powinny być rzetelnie pochowane.

– No właśnie. A gadania, że ona coś ma, było dużo.

– Samo gadanie na zbrodnię by nie wystarczyło – stwierdziłam po namyśle. – Ona przecież wychodziła z domu, nie? Mógł się zakradać etapami i szukać. Sprawdzać. Skoro poszedł i zabił, musiał mieć informacje konkretne. Ja już coś tam słyszałam, tu się wszystko szeroko rozchodzi, latała po knajpach…

– Po jednej knajpie – sprostowała Grażynka. – Miała swoją, umówioną.

– Dobrze, po jednej, dostawała pożywienie. Poszła w końcu tego wieczoru czy nie?

– Osobiście sądzę, że poszła, nie sznurowałaby butów tylko dla kamuflażu. Miała takie wysokie, staroświeckie, sznurowane buciki, mogła przecież udawać, że chce iść w czymkolwiek, bodaj w kapciach. Ale tego wyjścia nie widziałam, a co gorsza, słyszałam, jak zamykała za mną drzwi. Przekręcała klucz. Nie przyznałam się do tego policji.

– A nie ma w tym domu tylnego wyjścia? – spytałam podejrzliwie.

Grażynka zaczęła sobie usilnie przypominać.

– A wiesz… Może i jest. Ja tam bywałam od frontu, ale mi się jakoś majaczy… Jak to pranie z nią zbierałam… Część wisiała z tyłu, w ogródku, i ona jakoś z tym naręczem znikła… Wcale nie widziałam, żeby leciała dookoła domu, do frontowych drzwi!

– Zatem tylne wyjście jest i ona tamtędy wyszła – rzekłam stanowczo. – I tamtędy wróciła. Dlatego jej nikt nie widział. Gdzie leżała jako zwłoki?

– Nie mam pojęcia, nie powiedzieli mi. Z pytań wywnioskowałam, że gdzieś w środku domu, ale nie wiem dokładnie gdzie. Nie wierzą mi. Myślisz, że mnie oskarżą?

– Puknij się. Przecież brała żarcie w knajpie, skoro nazajutrz facetka przyleciała po półmisek. A ty wróciłaś do tej twojej Madzi. Tu chyba też, jak wszędzie, ludzie mają zegarki.

– Nie muszą na nie bez przerwy patrzeć – zauważyła Grażynka ponuro. – Skąd ty właściwie to wszystko wiesz? Przecież dopiero co przyjechałaś!

No owszem, przyjechałam dopiero co, ale droga z Warszawy do Bolesławca trwa parę godzin, a przez parę godzin można przez telefon załatwić mnóstwo spraw. Drogą kolejnych kumoterskich przybliżeń uzyskałam owe wstępne informacje od młodej żony protokólanta, która to żona była bratanicą dawnego współpracownika Janusza, mojego osobistego konkubenta. Złapawszy go telefonicznie późnym wieczorem, bo akurat ode mnie odpoczywał w pewnym oddaleniu, wbrew pierwotnym zamierzeniom występowania w charakterze anioła zmusiłam go do energicznych działań, które zaraz nazajutrz dały rezultat. Być może, uroczysta przysięga, że więcej nie będę, bo właśnie zmieniam sobie charakter na lepsze, wywarła swój wpływ, stwarzając mu potężne nadzieje.

Nie musiałam tych zakulisowych chodów rozgłaszać.

– Chcę to zobaczyć – oznajmiłam z wielką energią, podnosząc się od stolika. – Jadę tam. Jaki to adres, bo nie zapamiętałam?

– Co chcesz zobaczyć? – zaniepokoiła się Grażynka.

– Ten dom. I tylne wyjście.

– Gliny to chyba już sprawdziły?

– Na pewno. Ale nie szkodzi, ja też chcę.

– Czy ja muszę iść z tobą? Wolałabym nie, bo podobno morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni…

– Owszem, jeśli zostawił, na przykład, sztuczną szczękę, która mu w nerwach wypadła…

– …i tym bardziej by mnie posądzili. Więc tego…

– Tego, tego – uspokoiłam ją. – Siedź na tyłku, pójdę sama, tylko powiedz, gdzie to jest.

Zaopatrzona w planik, narysowany przez Grażynkę na serwetce śniadaniowej, udałam się na peryferie Bolesławca. Ciekawa rzecz, tyle razy po tym Bolesławcu błądziłam, a w okolicy domu nieboszczyka-filatelisty znalazłam się pierwszy raz. Z ciekawością przyjrzałam się okolicy.

Domek jak domek, nieduży, parterowy, z poddaszem, nawet ładny, otoczony malutkim ogródkiem. Wedle moich wyliczeń powinien mieć cztery izby, trzy pokoje z kuchnią i niewątpliwie z łazienką, bo cały Bolesławiec był przyzwoicie skanalizowany. Zabudowa dookoła prezentowała się raczej luźno, ogródki od frontu prawie się stykały, a to „prawie” pozwalało bez trudu przejść na tyły.

Przeszłam zatem na tyły.

No pewnie, że istniało drugie wyjście! Ogródek na owych tyłach był w ogóle nieco większy, odgadłam miejsce, gdzie denatka wieszała bieliznę i stwierdziłam, że dom posiada przybudówkę, jakby skrzyżowanie oranżerii z ganeczkiem, silnie ukwiecone, z pewnością można było tamtędy wejść i wyjść. Postanowiłam sprawdzić, ale nie zdążyłam.

Jakaś starszawa facetka szarpała się na drodze z potężnym ciężarem. Stękała i pojękiwała, usiłując go wlec za sobą, najwidoczniej unieść się nie pozwalał, składał się z dwóch grubych worów foliowych, grubszych niż śmieciowe, wypchanych czymś kanciastym, i robił odpychające wrażenie. Pociągała go kawałkami, to jeden wór, to drugi, wzniecając kurz i szurając żwirkiem, bo była to droga gruntowa między ogrodami, utwardzona dość przyzwoicie. Prowadziła wprost do normalnej ulicy miejskiej, znajdującej się zaledwie o pięćdziesiąt metrów dalej.

Na mój widok szarpiąca się baba powstrzymała wysiłki i otarła pot z czoła.

– Pani! – zawołała żałośnie. – Pani mi pomoże, co? Pomóż pani, o mój Jezu, bo nie dam rady!

Wcale nie chciałam jej pomagać, co innego miałam na głowie, poza tym całe życie byłam przeciwna temu, żeby ciężary dźwigały kobiety, od ciężarów są mężczyźni. Tymczasem one dźwigały, sama dźwigałam, co nie przeszkadzało namiętnym protestom mojej duszy, moralne obciążenia to jeszcze, nie można zbyt wiele od mężczyzn wymagać, ale sił fizycznych zawsze mieli więcej. Czegóż ta baba sama się tu męczy?

Podeszłam do niej z wielką niechęcią.

– Co pani z tym chce zrobić…?

Spróbowałam podnieść jeden wór i urwałam. Wedle mojego rozeznania ważył tysiąc ton, to znaczy prawdopodobnie ze dwadzieścia kilogramów, o, na pewno dygować tego nie będę! Facetka też nie powinna, na Horpynę mi nie wyglądała, a młodość miała raczej daleko za sobą.

– Chce się pani podźwignąć? – spytałam krytycznie. – Co pani tu ma takiego, na litość boską? I gdzie pani z tym idzie?

– A, nie wiem – odparła z zakłopotaniem. – To syna. Chciał, żeby do domu przenieść, a nie miał czasu, to kto ma pomóc, jak nie matka?

Miotnęło mną.

– Ja też nie mam czasu – warknęłam i pełną gębę już miałam dalszego ciągu, że chyba zgłupiała bezdennie, i to już dawno, że jak tego syna wychowała, niech teraz pokutuje za własne błędy, niech tu wrośnie w ziemię razem ze swoimi worami, ja nie tragarz, a ten syn…? Co za zwyrodnialec jakiś, żeby na matkę zwalać takie rzeczy, zbrodniarz młodociany, podlec, który źle skończy…!

I ugryzłam się w język, bo w oczach stanął mi list Grażynki. Rany boskie, zdaje się, że znów chciałam zachować się agresywnie i nietaktownie, obsobaczyć babę, zostawić ją własnemu losowi i zająć się sobą. Owszem, bardzo chciałam. A tymczasem miałam zmieniać swój zły charakter…

– Niech pani przestanie się szarpać, szkoda pani zdrowia – powiedziałam ponuro. – Niech pani tu zaczeka, podjadę samochodem i wepchniemy to do bagażnika. Podrzucę panią tam, gdzie pani się z tym wlecze, bo przenieść nijak nie da rady. Mało, że ciężkie jak piorun, to jeszcze twarde i kanciaste. Z drugiej strony domów stoję, ale zaraz tu będę.

Baba się rozpromieniła, z wyrazem wdzięczności na twarzy otworzyła usta i nagle je zamknęła. Otworzyła ponownie, wdzięczność na obliczu zmieniła jej się w zakłopotanie, zaczęła coś bąkać, ale nie słuchałam. Śpieszyło mi się, żeby odwalić samarytański uczynek i wrócić do denatki i tylnego wyjścia. Popędziłam do samochodu.

Kiedy podjechałam do baby z worami, przelazła już kawałek dalej, zazipana i zziajana. Biło od niej jakieś rozpaczliwe skrępowanie i rozterka. Najwyraźniej w świecie coś ciągnęło ją w dwie przeciwne strony, z jednej dziko spragniona była pomocy, z drugiej za nic nie chciała jechać samochodem. Uważała, że jest zbyt elegancki dla jej tobołów, czy jak…? Duży był, owszem, ale zarazem nieziemsko brudny, więc elegancją nie lśnił, poza tym zawartości bagażnika nie widać, więc co to miało znaczyć?

Nie bacząc na stan jej ducha, rozwinęłam ożywioną działalność. Baba poddała się bezradnie, wspólnymi siłami, stękając jednakowo, wepchnęłyśmy wory do bagażnika, usadziłam ją na miejscu pasażera, zjechała w dół tak, że prawie nie było jej widać, rozglądała się przy tym niespokojnie dookoła. Dziwaczna reakcja na tak skuteczną pomoc, jakiej tej ofierze dostarczyłam.

– Dokąd jedziemy? – spytałam, starając się, żeby wypadło niezbyt wrogo.

– Ja pokażę…

Było dość blisko, z drugiej strony ulicy, też na peryferiach, w podobnym otoczeniu jak tamto poprzednie. Podjechałam, ustawiając się tyłem do wąskiej furtki.

No i nie było siły, musiałam jej pomóc jeszcze i przy wyciąganiu worów. Dookoła panowała pustka kompletna, żywy duch się nie plątał, a wypatrywałam pilnie, czy nie dojrzę jakiego chłopa. Nic, ani na lekarstwo. Metodą szarpania, wściekła jak diabli, dowlokłam razem z nią nieporęczne toboły aż do samych drzwi domku. Pozostał do pokonania już tylko próg.

– Teraz może pani to rozpakować i wnosić po kawałku – zaproponowałam, tłumiąc furię. – Będzie lżej.

– A, nie, to już syn – odparła żywo zadyszana baba.

Pozbyła się jakoś niezrozumiałej rozterki i na nowo rozpromieniła wdzięcznością. Zaprosiła mnie na herbatę, uparła się, byłabym odmówiła z wielką energią, ale znów mi wszedł w paradę list Grażynki. Śpieszę się, odmówię, no dobrze, a może zrobię jej przykrość? I tak zaczynała mnie już traktować jak, co najmniej, królową Elżbietę albo świętą Teresę, jeszcze dojdzie do wniosku, że nią wzgardziłam i popadnie w kompleksy. Cholera.

Wypiłam tę herbatę, na szczęście ekspresową, więc żadne słomkowate pomyje nie wchodziły w rachubę, zabawiana rozmową, której prawie nie słuchałam. W planach już miałam nie tylko to tylne wyjście, ale także restaurację i pomocnicę kuchenną, która obdzielała denatkę pożywieniem. Ponadto intrygował mnie półmisek, jak też wyglądał o poranku, kiedy zwłoki zostały odnalezione? Czysty był czy brudny, pełen czy pusty? Jeśli pusty i czysty, kiedyś nieboszczka musiała zjeść jego zawartość, Grażynka nie stwierdziła, żeby pani domu jadła przy niej kolację, zatem później, po jej wyjściu, bo sama się ta wieczerza nie zjadła. A jeśli jeszcze był porządnie umyty? W życiu nie uwierzę, żeby morderca po dokonaniu czynu starannie mył naczynia, chyba że sam ich używał. Zaraz, ale mycie naczyń do Grażynki by pasowało…

– …i taki był nerwowy, proszę pani, że już się zlitowałam – wpadło mi w ucho. – Zabrać do domu i zabrać do domu, a sam gdzieś lecieć musi, a jeszcze mu kto ukradnie, to co było robić, łaska boska, że pani mi pomogła. A ja widzę, że pani nietutejsza, to z kim tu pani może gadać?

Matko jedyna, o czym ta baba mówi…?

– No, z nikim chyba – zgodziłam się dosyć słabo.

– Toteż właśnie. I nie było tu pani, więc się nie przyczepią. A kogo obchodzi, że Wiesio złom zbiera i sprzedaje, jak już uzbiera, to łakome, po co ma kto wiedzieć, że ma. To tak chciałam sama i po cichu…

Zrozumiałam, że słyszę historię tobołów. Złom, znaczy, targałam Wiesiowi, żeby to piorun strzelił, rzeczywiście, już nic lepszego nie mam do roboty! I czy rzeczywiście tak ten złom kradną? Złoty on czy srebrny…?

– A jeszcze że tam zbrodnia była, to już całkiem lepiej się nie pokazywać – dodała baba z rozpędu i zamilkła.

Należało może zastanowić się nad tą osobliwą informacją, ale zła byłam taka na babę, na Wiesia, na siebie i na Grażynkę, że przestałam myśleć. Pożegnałam się wśród nerwowych podziękowań i wyszłam.

Wróciłam na drugą stronę ulicy, podjeżdżając od razu od tyłu, od strony ogródka i przybudówki. Ogrodzenie nie zasługiwało na tak szumną nazwę, istniało w zasadzie tylko teoretycznie, zamierzałam zatem zwyczajnie podejść do domu, popatrzeć z bliska i spróbować drzwi. Nic z tego nie zdołałam zrobić.

Radiowóz policji podjechał tuż za mną, zostałam grzecznie zawrócona z owej drogi gruntowej i zaproszona do komendy. Owszem, miałam nawet w planach tę wizytę, tyle że nieco później, jak już odpracuję topografię, skoro jednak chcieli od razu, niech im będzie, zgodziłam się.

W wersalskiej atmosferze usadzono mnie naprzeciwko dwóch panów, prokuratora i nadkomisarza. Prokuratura w Bolesławcu najwidoczniej nie była zawalona pracą, skoro jej przedstawiciel mógł sobie pozwalać na osobisty udział w dochodzeniu. Istniał kiedyś w prokuraturze wydział dochodzeniowy, prokuratorzy z dochodzeniówki nadzorowali śledztwa, ale nie miałam pojęcia, czy ów podział istnieje nadal i czy prokurator nie siedzi tu dla własnej, prywatnej przyjemności. Nawet jeśli, właściwie nie miałam nic przeciwko temu.

Odwaliłam personalia i usłyszałam pierwsze pytanie:

– Czy zna pani może Weronikę Fiałkowska?

Zniecierpliwiłam się od razu.

– Proszę panów, szkoda czasu na te podstępy, nawet gdybym ją znała kiedykolwiek, czas teraźniejszy nie wchodzi w rachubę. Całe miasto wie, że padła ofiarą morderstwa. Ale nie znałam jej, wiedziałam tylko, że istnieje. I nic poza tym.

– Skąd pani wiedziała?

– Od Grażyny Birczyckiej, waszej, o ile się orientuję, pierwszej podejrzanej.

– I co pani wiedziała od pani Birczyckiej?

– Że Weronika Fiałkowska mieszka w Bolesławcu i że jest spadkobierczynią brata. Dowiedziałam się o tym, kiedy ten brat umarł, a interesował mnie, ponieważ miał kolekcję znaczków. Spadkobiercy często sprzedają zbiory po nieboszczykach.

Nie spodobały im się moje odpowiedzi, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, bo były przecież jasne i obszerne. Możliwe, że mieli przygotowany jakiś inny zestaw pytań i weszłam im w paradę.

– I pani chciała kupić?

– Sądzę, że tak. Najpierw chciałam się dowiedzieć, co tam jest.

– I po to pani kręciła się dziś koło domu denatki? – spytał kąśliwie prokurator.

Z kąśliwymi prokuratorami miałam do czynienia, żadne dziwo dla mnie.

– Nie. Po to wysłałam do nieboszczki nieszczęsną Grażynkę. Teraz zaś miałam zamiar sprawdzić, jak tam wygląda, i upewnić się, że panowie prowadzą dochodzenie rzetelnie i wnikliwie.

I znów ukąsiłam się w język, doznałam bowiem wrażenia, że zabrzmiało to nie bardzo taktownie, a za to napastliwie. Sądząc z wyrazu ich twarzy, wrażenie było trafne. Spróbowałam złagodzić wypowiedź.

– Rzecz w tym, proszę panów, że od panów nie dowiem się niczego, dla dobra śledztwa będziecie milczeć jak zmurszałe głazy, a ja swoje wiedzieć muszę, bo czuję się odpowiedzialna za Grażynkę. Znaczy, za panią Birczycką. Ja ją tam wypchnęłam prawie siłą, dla mojej przyjemności wplątała się w ten cały interes, a niewinna jest jak dziecko. Znam ją dziesięć lat, na zbrodniarkę nadaje się mniej niż ja na primadonnę, poza tym wcale nieprawda, że ofiara po jej wyjściu nie ruszyła się z domu, poszła przecież do knajpy po żarcie, nie? A jeśli poszła tyłem? I jak ten półmisek nazajutrz rano wyglądał?

Zabrzmiało to jeszcze gorzej, ale wywarło pozytywny skutek. Panowie się zdenerwowali.

– A uważa pani, że dlaczego pani Birczycką jeszcze nie siedzi? – warknął nadkomisarz.

– Z braku miejsca – odparłam bez namysłu. – Areszty i więzienia są przepełnione.

– Na jedną osobę jeszcze by się znalazło – zauważył jadowicie prokurator. – Ale nie jest wykluczone, że my też od czasu do czasu coś myślimy. I, wbrew pani obawom, sprawdzamy różne drobiazgi.

– No i co? – wyrwało mi się chciwie.

– No i chcielibyśmy usłyszeć od pani, co pani wie o stanie posiadania denatki. Bo skoro już jesteśmy przy pani zainteresowaniach, skoro wysłała tam pani Birczycką po znaczki, musiała pani mieć jakieś pojęcie nie tylko o niej, ale także o jej bracie, zmarłym mniej więcej przed rokiem. Musiała pani utrzymywać z nim jakiś kontakt, nie wiodło pani chyba wyłącznie przeczucie?

– Nie. Przeczucie nie. Raczej nadzieja. Zaraz, chwileczkę…

Z wysiłkiem zaczęłam sobie przypominać, skąd mi się ten Fiałkowski w ogóle wziął. W Bolesławcu zatrzymywałam się milion razy, no, może odrobinę mniej niż milion, przy każdej podróży w kierunku Stuttgartu, podobnie jak Grażynka. Jakoś tamtędy prowadziła dla mnie najkrótsza droga do Francji, można niby przez Wiedeń, ale od wielu lat już nie lubiłam gór i wolałam tereny nieco bardziej płaskie. I za którymś razem spadło na mnie skojarzenie. Czytywałam niekiedy „Filatelistę”, w ogłoszeniach wystąpił Fiałkowski w Bolesławcu, szukał czegoś, chciał się wymieniać czy coś podobnego, zapewne spytałam o niego w hotelu, umiejscowił mi się wreszcie i tkwił w pamięci. Potem usłyszałam o nim od kogoś, nic znaczącego, bo nie był to żaden wielki zbieracz, ale ciekawostki mógł posiadać i korcił mnie coraz silniej.

– Co i od kogo? – spytał prokurator bez żadnej kąśliwości, ale za to z naciskiem, kiedy w głośnym myśleniu doszłam do tego miejsca.

– A bo ja wiem? Zaraz, niech się zastanowię…

Ścisłych kontaktów filatelistycznych nie utrzymywałam właściwie z nikim, czasem tam parę słów w klubie albo w sklepie, małe spotkanko czy wizyta, w najmniejszym stopniu nie zaliczałam się do poważnych kolekcjonerów, zdarzało mi się najwyżej szukać usilnie jakiejś drobnostki… no, jeśli drobnostką można nazwać bułgarski bloczek numer 105… A, zaraz! Czy to nie przy tym bloczku…?

Znów zaczęłam myśleć na głos.

Był taki facet, zapewne nie jeden, ale ja się natknęłam akurat na jednego, który więcej sprzedawał niż zbierał. Handlował tym w ogóle, uczciwie, bez żadnego oszustwa, zarabiał na pośrednictwie skromnie i bez przesady, szukał dla mnie tego cholernego bloczka, nie do zdobycia nigdzie w Europie, a pytałam w Niemczech, w Danii, we Francji, w Anglii, nawet Gibbons nie miał…! Nie, zaraz, niech tu nie popadam w emocje. I chyba właśnie ten facet napomknął w którymś sklepie coś o drobnych zbieraczach, zdolnych do ukrywania rarytasów, jak na przykład, jakiś tam w Mławie albo w Bolesławcu…

– Jak się ten gość nazywał i który to był sklep? – spytał urzędowo nadkomisarz.

– Co do nazwiska, w życiu go nie słyszałam, więc nawet nie mam co sobie przypominać. W sklepie pytałam o niego per „ten pan”. A sklep…? Diabli wiedzą…

Zawahałam się. W oczach mi nagle stanęło, że był to sklep przy Bagateli, w dodatku mówiło się nie tylko o znaczkach, także o numizmatach, w dodatku jeszcze gorzej, dostałam tam spod lady rzadkie 100 złotych z ochroną środowiska. Do licha, a w liście Grażynki przeczytałam, że gadam, co mi ślina na język przyniesie i bez żadnego zastanowienia robię ludziom nieprzyjemności…

Gdyby nie ten cholerny list, rąbnęłabym Bagatelą, teraz mnie zatrzymało. Trochę taktu, do licha, nie walić donosami na prawo i na lewo, co ci ludzie są winni, że jakiś łobuz trzasnął Weronikę! Niechże się opanuję!

– Nie wiem – powiedziałam z troską, szczerze zmartwiona, bo ogólnie powodów mi nie brakowało. – Nie pamiętam. Bywałam w różnych, na Wiejskiej, na Hożej, na Bagateli, na Starym Mieście, gdzie popadło. Mogłam go spotykać wszędzie. Ale chodzi mi po umyśle coś innego, niewyraźnie, bo niewyraźnie, ale chodzi. Numizmaty. Pod szubienicą nie zdołam tego porządnie powtórzyć, niemniej jednak gotowa jestem przysięgać, że o monetach była mowa, jakaś sensacyjka w powietrzu drżała, ktoś coś posiadał, czy był to złoty Oktawian August, czy 20 groszy z 1926 roku, albo może 5 groszy z pięćdziesiątego drugiego, pojęcia nie mam, tyle że Bolesławiec przy tym się plątał. Więc jedyne, co mogłabym przypuszczać w kwestii tego stanu posiadania, to to, że nieboszczka siedziała na monetach po bracie. Nic więcej. Bo w plotki nie wierzę.

– Jakie plotki?

– A co, nie słuchają panowie głosów społeczeństwa? Już te precjoza u niej, złoto, brylanty i dolary, przerosły kopiec Kościuszki. Nie wierzę. Wiem na pewno tylko o znaczkach, które, o ile się orientuję, nie zostały ukradzione, więc właściwie nawet moja niewiara jest trochę chwiejna.

– A tak dla formalności – wtrącił się nagle prokurator. – Gdzie pani była jedenastego maja i co pani robiła?

– Siedziałam w domu, w Warszawie, i miałam całe zbiegowisko – odparłam niecierpliwie. – Akurat przypadkiem pamiętam datę, degustacja win, na którą zaprosiłam parę osób, wszyscy wyszli prawie trzeźwi, a nawet gdyby nie, firma ma to na piśmie. Łatwo sprawdzić. Było to u mnie, więc nie mogło mnie nie być. Jako sprawczyni, odpadam w przedbiegach, ale moralnie czuję się obciążona Grażynką, poproszę zatem uprzejmie o odpowiedź na moje malutkie pytanko: co z półmiskiem?

Zawahali się, popatrzyli na siebie i chyba przemogli służbowe opory.

– No dobrze, powiemy pani – zdecydował się prokurator. – Ale, oczywiście, to wyłącznie do pani wiadomości, jeśli pani komuś coś powie…

Wpadłam mu w słowa, bo, jak zwykle, nie miałam cierpliwości czekać.

– Będą panowie wiedzieli, że kłapię gębą na cztery strony świata. Nic podobnego, nie ja jedna będę taka wtajemniczona, policzcie ludzi u siebie. Każdy ma żonę, męża, narzeczoną, przyjaciółkę i tak dalej. Sprzątaczki też posiadają uszy. Mnie na rozgłaszaniu wcale nie zależy, chcę uniewinnić Grażynkę i cześć. Potrzebna jest w Warszawie, a nie tu, w areszcie hotelowym!

– W porządku, nie musi nas pani agitować. Owszem, zostało sprawdzone. Półmisek był, pusty, nie umyty.

– Laboratorium kryminalistyczne… – zaczęłam z irytacją i urwałam. Spokojnie, bez przesady, laboratorium kryminalistyczne znajduje się w Warszawie, już widzę, jak wysyłają tam naczynie w trybie przyśpieszonym dla sprawdzenia, ile minut zasychały resztki pożywienia. Cha, cha.

– Co do tylnego wyjścia, istotnie, denatka mogła tamtędy opuścić dom – kontynuował sucho prokurator, pomijając mój nietaktowny wtręt. – Pewnie spyta pani o czas, powinna pani wiedzieć, jak niedokładne są zeznania świadków…

Owszem, wiedziałam.

– Otóż wszystko rozgrywało się około godziny dwudziestej. Pół godziny pomyłki w jedną i w drugą stronę daje nam razem całą godzinę, a dom Fiałkowskiej to nie zamek królewski, przez godzinę można w nim zrobić dowolny bałagan.

– Można też nie znaleźć tego, czego się szuka – dołożył uprzejmie nadkomisarz.

– Z tego wynika, że będę musiała ponawiązywać potworną ilość prywatnych znajomości – mruknęłam. – Czas, ścisłe wyliczenie czasu uniewinnia Grażynkę. No i ten półmisek… W śmieciach jedzenia nie było?

– Nie było – odparli razem i patrzyli na mnie tak jakoś dziwnie, że coś niepokojącego przyszło mi do głowy.

– A nie było tam przypadkiem kota albo małego pieska?

– Owszem, był kot – powiedział nadkomisarz jeszcze bardziej uprzejmie.

– Dlaczego małego? – zainteresował się równocześnie prokurator.

– Duże psy nie włażą na stół, małe bywają głupie i bezczelne. Ale już i kot mi wystarczy, rozumiem panów. Co ona jej dała na tym półmisku, muszę sprawdzić, zaraz, czego kot nie tknie…? Cebula? Kiszona kapusta? Widziałam, jak kot rąbał gotowaną marchew i w ogóle włoszczyznę z rosołu, ale takich, na przykład, korniszonów już nie. Więc, jeśli tam była surówka na ostro, kot odpada.

– Nie bierze pani pod uwagę jeszcze jednej ewentualności, z którą my musimy się liczyć – zauważył prokurator. – Mianowicie wspólnictwo. Pani Birczycka wyszła, zadbała o pozostawienie drzwi otworem, denatka również wyszła, przez ten czas wkradł się wspólnik, pouczony, czego ma szukać…

– To albo wspólnik debil, albo Grażynka po polsku nie umie. Pouczony i nie ukradł…? A, cudzoziemiec może…? Bo Grażynka miała na oku znaczki i nic więcej, czego zatem miał szukać? Nie zrozumiał, co się do niego mówi? Pouczony porządnie, nie zrobiłby bałaganu, wziąłby swoje i w krzaki. Nie, przykro mi, brak w tym logiki, pomijając już oczywiście charakter Grażynki.

– Skąd ta pewność pani, że podejrzana zajmowała się wyłącznie znaczkami?

– Ze spisu, który dostałam. To była duża robota, musiała porównywać specyfikację nieboszczyka ze stanem faktycznym i z katalogiem, i zrobiła to, bo wiedziała, że ja sprawdzę. Zajęcie na dwa dni, nie tylko na jeden. Na nic więcej nie mogła mieć czasu, a nie zrobiła tego wcześniej, bo już wiem, że zaraz pan mnie o to spyta, ponieważ nie mogła przewidzieć zaproszenia na ślub przyjaciółki i spaskudzenia sobie wyjazdu. To znaczy, ściśle biorąc, nie mogła przewidzieć, że ja jej ten wyjazd spaskudzę.

– To znaczy, dla jeszcze większej ścisłości – upewnił się nadkomisarz – że ta wizyta u denatki i pobyt u niej nastąpiły z pani inicjatywy?

– Nawet na moje bardzo usilne życzenie. Grażynka jest ustępliwa.

– A co pani właściwie tak na tym zależało? I dlaczego nie mogła pani sama się tym zająć?

Z ciężkim westchnieniem opisałam im wszystkie trudności, jakie były moim udziałem od chwili uzyskania wieści o kolekcji nieboszczyka Fiałkowskiego, który, jak na moje potrzeby, umarł zbyt wcześnie. Z siostrą nikt, z wyjątkiem Grażynki, nie potrafił się dogadać, mnie zaś korciły nadzieje. Może ma coś, czego szukam i co mi jest potrzebne? No i proszę, wnioskując ze spisu, ma rzecz dla mnie bezcenną, chętnie to odkupię od spadkobiercy.

– A propos – dodałam żywo. – Czy spadkobierca już się znalazł? Podobno to jakiś siostrzeniec?

– Owszem – przyznał prokurator po chwili milczenia i trochę niechętnie. – W korespondencji znaleźliśmy życzenia, od niego, ale zanim będzie mógł dysponować spadkiem, upłynie dużo czasu…

– Wiem – przerwałam. – Postępowanie spadkowe i tak dalej. Testamentu zapewne nie było?

I nagle uświadomiłam sobie, że moje ustawiczne wpadanie im w słowa wywołuje w panach śledczych rosnącą irytację i opór. Pisała coś Grażynka w swoim liście o moich, pożal się Boże, talentach dyplomatycznych…? Wykazuję tu właśnie uzdolnienia zgoła epokowe, należało robić z siebie idiotkę i patrzeć na nich z czcią i podziwem, za chwilę przestaną ze mną rozmawiać i poszczują mnie psami. Nie zdziwię się zbytnio.

Jednakże nie przestali.

– Był – powiedział prokurator. – Dosyć dziwny, ale prawomocny. Dziedziczy, istotnie, siostrzeniec. Moment. Czy zna pani może niejakiego Tadeusza Tajdala?

– Jak proszę…?

– Tadeusza Tajdala.

Zaskoczyli mnie.

– Z całą pewnością nie. Nie jest to nazwisko, które łatwo można zapomnieć. W życiu o takim nie słyszałam. Kto to jest?

– A Piotra Gulemskiego?

– Też nie.

– A Józefa Pietrzaka?

– Też… Nie, no, co ja mówię! Jednego Józefa Pietrzaka znam, ale nie wiem czy właściwego, bo nazwisko popularne.

– Kim jest ten znany pani Józef Pietrzak?

– Starszym panem w średnim wieku. Kim jest ogólnie, pojęcia nie mam, ja go znam jako filatelistę i numizmatyka, nawet to drugie bardziej. Poznałam go dawno, ktoś mi go przedstawił na wyścigach, kiedy jeszcze tam często bywałam, pogadaliśmy trochę i raz złożyłam mu wizytę. I rozmawiałam z nim przez telefon. I tyle. A co…?

– Gdzie mieszka?

– Na Belgijskiej, drugi dom od Puławskiej. Pierwsze piętro.

– Złożyła mu pani wizytę… Po co?

– Żeby obejrzeć jego zbiory. Miał jeden błędnodruk, naszych bokserów na odwrót, chciałam to zobaczyć, bo nigdy przedtem nie widziałam. I monety, też chciałam obejrzeć z bliska i przez lupę, szczególnie srebrne, które czernieją. Interesowałam się, tak sobie, bez racjonalnego powodu, dla przyjemności.

No i teraz gotowa byłabym przysiąc, że oglądałam również ten cholerny brakteat Jaksy z Kopanicy, chociaż ostatnia rozmowa z panem Pietrzakiem zbiła mnie z pantałyku. Wyparł się, a ja tę blaszkę miałam w oczach. Brakteat Jaksy z Kopanicy ciągnął mnie z przyczyn patriotycznych, do licha, Kpenick czyli Kopanica, księstwo słowiańskie, to był przecież Berlin! A należało wspomóc Jaksę, nie dać się wypchnąć, ocalić słowiańszczyznę nad Łabą, cholerny Hitler nie zawracałby nam głowy! Brakteat pozostał jedynym dowodem materialnym, nędznym, bo nędznym, ale jednak, chciałam chociaż na niego popatrzeć. Upierałam się przy patrzeniu!

Byłabym, rzecz jasna, opowiedziała im to wszystko z wielkim zapałem i detalami, gdyby mnie znów Grażynka nie cofnęła. Dosyć tego trucia Pietrzakowi, w końcu to on mnie otruje, nie mogąc się inaczej pozbyć wstrętnej megiery. Stanęłam na monetach ogólnie, bez brakteatu.

Spytali mnie jeszcze o jakąś Melanię Grys, też baby nie znałam, aczkolwiek nazwisko nie brzmiało mi obco. Musiałam je słyszeć bodaj z raz, kto to mógł być? Jakaś pracownica którejkolwiek biblioteki? Dziennikarka? Kasjerka na wyścigach? Sekretarka w Klubie Filatelistycznym? Postać polityczna? Pielęgniarka w poradni dermatologicznej? Wszystko było możliwe, z którąś narzeczoną mojego syna włącznie. W kwestii Melanii Grys nie mieli ze mnie pociechy.

Drzwi za moimi plecami szczęknęły, obejrzałam się, wszedł sierżant. Możliwe zresztą, że był to kapral albo plutonowy, z biegiem różnych zmian straciłam rozeznanie w szarżach, które niegdyś znałam doskonale, poczynając od belek i gwiazdek, a kończąc na nomenklaturze. Uczyniłam po prostu założenie, że jest to sierżant.

Zaczął coś mówić. Brzmiało mniej więcej jak:

– Kopećsięzer… zdaradziewzapar…

Wysoce interesująca wypowiedź. Wbiłam w niego zachłanny wzrok, ale, niestety, dalszego ciągu tekstu zostałam pozbawiona. Hipotetycznemu sierżantowi nadkomisarz zamknął gębę jednym spojrzeniem, prokurator zaś żywo zwrócił się do mnie:

– Dziękujemy pani, bardzo nam pani pomogła…

Obłuda z niego aż tryskała.

– …bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała pani zostać w Bolesławcu do jutra. Żaden nakaz, broń Boże, zwykła prośba. Pani deklaracje stwarzają nadzieje…

Nie wyszłabym, gdyby nie list Grażynki. Zaparłabym się zadnimi łapami, że wysłucham meldunku sierżanta, że pozwolą mi go zrozumieć, wyciągnąć własne wnioski, wziąć udział w dochodzeniu i Bóg wie co jeszcze. Rozpętałaby się tam awantura, deklaracje owszem, uporczywie kocham policję, jestem po jej stronie, ale nie kocham prokuratury, diabli wiedzą co mi taki namąci, na żadną mafię mi to nie wyglądało, ale trudno przewidzieć, kto, kiedy i za co przystawi prokuratorowi brzytwę do gardła, w drugiej rączce trzymając waluty własne i obce, nie puściłabym tego luzem. I znów… Cholera.

Podobno jestem agresywna, gwałtowna i nieznośna…

Wyszłam z godnością i wcale nie wróciłam do Grażynki. Miałam co robić.


* * *

– Iiii tam, proszę pani, jaki kot by to zeżarł! – rzekła ze wzgardą pomocnica kuchenna, niejaka Lolka. – Ja bardzo dobrze pamiętam, bo goście narzekali, że za kwaśne, możliwe, to kapusta. Surówka, znaczy się. Pieczeń wieprzowa, to tak, była, ryż został i ziemniaki, ale pieczeń mocno z cebulką. No i tej surówki najwięcej.

Z tego co wiem o kotach, kiszoną kapustę i cebulkę zostawiłyby odłogiem. Zastanowiłam się, kto mógłby mi coś powiedzieć o upodobaniach spożywczych nieboszczki, lubiła kapustę czy nie? Chyba tylko ta dziewczyna, miewająca z nią stałe kontakty.

– Pani Weronika takie surówki lubiła? – spytałam ostrożnie.

– A jak! Na ostro było, kiszona kapusta, ogórki, korniszony, marynowana cebulka, pieprzu dużo, ocet, papryka, do wieprzowiny to idzie. A ona aż się trzęsła do takich rzeczy, mówiła, że kwaśne jej dobrze robi, sam ocet mogła pić, a ta kapusta rzeczywiście chyba jakoś nie najlepiej wyszła, bo to różne bywają. I możliwe, że za dużo do sałatki poszło, bo tak normalnie to się uważa, żeby nie tego. No, nie zakwasić za bardzo. A tu wszyscy… No to niech ma. W ogólności, to jak raz bardzo dużo dostała.

– Tej kapusty…?

– Wszystkiego. Przez to na tym wielkim półmisku wzięła, kopiasto było, we trzy garnki by weszło.

Tknęło mnie. Wprawdzie, z racji kapusty, nie kot zeżarł, tylko świętej pamięci Weronika, ale czy dałaby radę na jeden raz? Podzieliła się z mordercą…?

– I o której tu była u pani?

– A bo ja wiem? Już mnie policja maglowała i maglowała, skąd ja takie rzeczy mogę pamiętać, czy ja mam czas na zegar patrzeć, na odczepnego powiedziałam, że przed ósmą. A tak naprawdę to nie wiem.

– Ale nie tylko pani Weronika te…

Zawahałam się, bo na końcu języka już miałam resztki. Odpadki…? Jeszcze gorzej. Jak by tu elegancko…

– …dotacje. Dostawała. Tę pomoc żywieniową…

– Pewnie, że nie. Taki pan Arturek przychodzi, biedny człowiek, tyle zje, co od nas, i taka Paulina, czworo dzieci ma, a sama ledwo zipie, nam opieka społeczna całą listę dała, to już się ich pamięta. I taka dziewczynka, Krysia, bierze, ona u babci i dziadka pod opieką, sierota, babka z dziadkiem opiekę nad nią wzięli, bo inaczej do domu dziecka by poszła, ale jaka to opieka, dwa stare próchna, a dziewczynka się nimi opiekuje. Do szkoły chodzi, dobre dziecko. I jedna taka, Królakowa, mąż chory leży, troje dzieci, jedno niewydarzone, małe wszystko, gdzie jej do pracy jakiej, tu pomoże, tam pomoże, i co ona z tego ma? I Rybczakowa, stara bardzo, tyle się wyżywi, co z tych naszych resztek, a dużo jej nie trzeba…

– I wszyscy byli wtedy wieczorem?

– Zawsze są. Każdego dnia. Co oni by jedli inaczej…?

Z tego całego towarzystwa wybrałam sobie Krysię. Lolka w rozpędzie podała mi jej adres, pojechałam natychmiast, wyliczywszy sobie, że dziewczynka powinna była właśnie wrócić ze szkoły.

Wyliczyłam doskonale, spotkałam dziewczynkę w wejściu do domu, niekoniecznie eleganckiego. Oceniłam ją na jakieś trzynaście lat, okazało się, że dobrze. Spytałam, czy ma chwilę czasu, i zaprosiłam na cokolwiek, lody, frytki, ciastka, co tam jej pasuje. Przyjęła zaproszenie bardzo chętnie.

– O tym zabójstwie Weroniki Fiałkowskiej wiesz oczywiście, bo całe miasto wie – zaczęłam wprost. – Widziałaś ją tam wtedy, tego ostatniego wieczoru?

– A pewnie – odparła natychmiast Krysia, żywa, inteligentna dziewczynka, wybrawszy sobie osobliwy zestaw dań: frytki, drożdżówkę, kiełbaskę z rożna i lody. – Jak raz byłam, jak przyszła, taka zadyszana.

Zdziwiłam się odrobinę.

– Dlaczego zadyszana?

– Bo leciała. Zawsze wcześniej przychodziła, a wtedy jej później wypadło i bała się, że czegoś tam nie dostanie. Na cytryny czatowała, kwaśne lubiła, a takie cytryny, co to ktoś napoczął i nie wycisnął całkiem, to ona strasznie chciała. Wyciskała sobie do reszty.

– I kiedy to było? O której?

– A, to ja wiem na pewno, ale nikt mnie nie pytał. Za dziesięć ósma.

– Skąd wiesz tak na pewno?

– A bo ja tak pilnowałam godziny, bo po ósmej zaraz szedł ten serial „Na Wspólnej” na TVN, a ja to oglądam i nawet miałam o tym w wypracowaniu napisać, taką recenzję, a my nie mamy telewizora i ja to oglądam u mojej przyjaciółki, i chciałam donieść dla babci i dziadka kolację i jeszcze zdążyć na początek.

– I zdążyłaś?

– Zdążyłam. Akurat reklamy skończyli.

– A ta twoja przyjaciółka to pamięta?

– A dlaczego nie ma pamiętać? – zdziwiła się Krysia. – We drzwiach stała i na mnie czekała, bo wiedziała, że w wypracowaniu mam napisać, i jeszcze tupała nogami. I „gdzie jesteś, prędzej, prędzej” na mnie krzyczała. A zaraz na drugi dzień o pani Weronice się rozeszło.

Za dziesięć ósma… Jak oni to śledztwo prowadzą, skoro bystrej, przytomnej dziewczynki w ogóle nie spytali? Za dziesięć ósma Weronika była żywa, dłużej nawet, musiała przecież wrócić do domu, zatem, powiedzmy, do ósmej. Grażynka zdążyła do kuzynki na prognozę pogody po dzienniku, ósma dziesięć, samochodem jechała, niechby tylko pięć minut, jeśli nie wyszła wcześniej niż Weronika, zaczekała na nią, zostawało pięć minut… Niechby osiem. Czy rzeczywiście w ciągu ośmiu minut można zamordować człowieka i zrobić mu w domu taki dziki chaos? Nie, zaraz, mogła zacząć wcześniej…

Wyobraziłam to sobie. Weronika leci do restauracji, Grażynka u niej zostaje, zaczyna demolować mieszkanie, osiąga duży sukces, Weronika wraca, Grażynka chwyta ów tasak, który został użyty, wali… Nie, chwileczkę, nic z tego, przecież Weronika zjadła kolację! Musiała zjeść, skoro półmisek był pusty. To jak niby, Grażynka demolowała, a Weronika jadła? Puknijmy się w czółko, już widzę tę sielską scenę. Zaraz, a może jeszcze inaczej, Grażynka zjadła dla zmącenia sprawy… Nad trupem tak jadła…? No dobrze, oddała kotu, ale co z kapustą? Zabrała ze sobą i wyrzuciła do śmietnika gdzieś po drodze? Nonsens, nie zdążyłaby na prognozę pogody, kot je powoli, gdyby konsekwentnie chciała realizować podstępny plan, musiałaby zaczekać, aż zeżre wszystko, chyba że zabrała ze sobą całość…? Jednak to laboratorium kryminalistyczne okazuje się niezbędne, stwierdziliby bez trudu, czy kot wylizywał półmisek…

Uniewinniłam Grażynkę, zarazem jednak pojawiło mi się następne pytanie. Skoro Weronika była w knajpie za dziesięć ósma, z domu musiała wyjść wcześniej, co najmniej za piętnaście ósma. Grażynka wyszła przed nią, Weronika zamykała drzwi, dołóżmy im chociaż ze trzy minuty, zatem Grażynka wyszła za osiemnaście ósma, a do kuzynki dojechała pięć po. Co, na litość boską, robiła przez dwadzieścia trzy minuty… co najmniej dwadzieścia trzy!…skoro samochodem przemierza się tę trasę w ciągu czterech minut, i to bez żadnego pośpiechu? Sprawdziłam, sama tak przejechałam. Ciekawe, czy już musiała tę kwestię wyjaśniać…

Wszystko to zdążyło przelecieć mi przez głowę, zanim zadałam Krysi następne pytanie. Prawie nie było przerwy w rozmowie.

– Czy pani Weronika mówiła coś w tej restauracji? Wiesz chyba, o co chodzi, wszyscy wiedzą, pani Weronika miała gościa…

– No! – przyświadczyła Krysia skwapliwie. – Taką jedną panią z Warszawy. Podobno to ona ją zabiła, tak ludzie gadali, ale ja nie wierzę.

– Dlaczego nie wierzysz?

– Bo ona już wyszła. Poszła sobie. Pani Weronika powiedziała, że wreszcie poszła, a siedziała i siedziała, i ona nie mogła przyjść. A jak poszła, to nie mogła jej zabić, nie?

Bardzo logiczny wniosek. Wynika z niego, że przyczepili się do tej Grażynki bez powodu i bez sensu, co im do łba wpadło? To chyba sąsiedzi. Pierwsze zeznania, obca facetka, cały dzień tam tkwiła, a potem nikt Weroniki nie widział, bzdura. Może zasugerowali się myślą, że, ukradłszy coś, od razu wywiozła, dopiero po jej powrocie ruszyli dochodzenie porządniej, bo jednak Grażynka ani przez chwilę nie siedziała, a to musi oznaczać, że rozum im wrócił:

Właściwie swój cel osiągnęłam, tylko o to mi przecież chodziło, żeby ostatecznie uniewinnić Grażynkę, mogłabym teraz lecieć do nich, pokłócić się i wypchnąć ją z powrotem do Warszawy, miała tam co robić. Zreflektowałam się na błysk: jeśli się uprę, oni też się uprą, natura ludzka jest ułomna, będą ją trzymać w Bolesławcu mnie na złość i na własną szkodę, nie pokochali mnie chyba po tej pierwszej rozmowie. Trzeba dyplomatycznie, więcej danych, więcej faktów!

A poleciałabym tam, do nich, do komendy i prokuratury, bez jednej sekundy namysłu, gdyby nie cholerny list Grażynki…

Po większą ilość faktów udałam się do Madzi, kuzynki, zapomniawszy kompletnie, że Madzia pracuje i zapewne nie ma jej w domu. Przypomniałam sobie o tym pod samymi drzwiami, ale równocześnie przypomniałam sobie, że jest nauczycielką i, skoro Krysia wróciła już ze szkoły, nauczycielka mogła wrócić również. W każdym razie powinny były wrócić dzieci, ponadto była tam jakaś babcia.

A owszem, była babcia. Dzieci również. Babcia gotowała obiad, przeszkodziłam jej w tym, z czego, dziwna rzecz, wydawała się bardzo zadowolona.

– A to już nas tu wszystkich pytali, kiedy Grażynka do domu wróciła, każdego oddzielnie, każdy widział to samo, jak raz na pogodę dojechała, bo samochodem była, jeszcze się kłopotała, bo deszcz, mówili, od zachodu idzie, a ona na zachód się wybiera. Aby na sam ślub nie doszedł, tak się troskała, bo to zła wróżba. Na poręczy od fotela przysiadła i w ten ekran patrzyła, a zięć się z córką sprzeczał o te czekoladki, co na reklamie były dopiero co. Gdzie jej tam było Weronikę mordować, sama ją zaprowadziłam i dom pokazałam, bo Fiałkowskich od młodości znałam, a Henio nawet dosyć długo za mną latał i przez to Weronika mnie nie lubiła, chociaż ja na niego nie reflektowałam. Ale udawała, że nic takiego, więc grzeczna była, a kawy to już się pani na pewno napije!

Wszystko to usłyszałam, zanim w ogóle zdążyłam cokolwiek wyjaśnić, nawet pytania o powrót Grażynki nie było mi dane skończyć. Babcia postawiła przede mną kawę, zgasiła w kuchni gaz, na którym coś bulgotało, zdarła, z siebie fartuch kuchenny i zasiadła przy stole, również nad kawą. Z dzieci widoczne było jedno, trzyletnie, chłopczyk. Siedział w kącie i pracowicie rozkręcał na drobne kawałki duży aparat fotograficzny, raczej wiekowy, więc miałam nadzieję, że nie jest to najnowszy zakup rodziców.

– Tak długo…? – zaczęłam.

Babcia była szybsza.

– Pewnie, że długo, czterdzieści pięć lat tu mieszkam, krótko po ślubie przyjechaliśmy, mój mąż w hucie szkła pracował, a Fiałkowski ekonomistą tam był. I zaopatrzeniowcem. Dwie córki urodziłam, syna chcieliśmy mieć, a tu nic, chłopiec się jakoś nie przytrafił, ale gdzie mnie było do romansów, też pracowałam, ledwo dziewczynki do szkoły poszły, Henio żonę miał, ale mu umarła i drugi raz już się nie ożenił, a zaraz potem Weronika do niego przyjechała i tak już zostało. Jak owdowiałam, akurat Madzia za mąż poszła i Jola na świat przyszła, a potem Ania, tośmy te dwa mieszkania zamienili na jedno większe, a tu proszę, Grzesia mamy! U Jadzi też pobyłam trochę, ale oni nad samym morzem, drugi zięć w rybach robi, a mnie tam jakoś tak zimno było i morza się boję, więc wolę tu. I jedna córka, znów dziewczyna, już myślałam, że wnuka nie doczekam, a oto jest! To już do samej śmierci się nie ruszę, a młoda to ja, proszę pani, nie jestem, siedemdziesiąt cztery lata skończyłam, byle Grzesia wychować. I sama pani widzi, jakie rozumne dziecko, nie w telewizję się gapi jak te różne głupie, tylko mechanizmy go tak ciągną, aż się trzęsie, a zmyślny taki, że wszystko sam zgadnie!

Wyraźnie poczułam, że muszę zwekslować pogawędkę na inne tory, bo inaczej grozi mi cała epopeja o następcy tronu, który z wielkim zapałem niweczył resztki przyrządu. Udało mi się zrozumieć, że babcia miała dwie córki, starsza, Jola, mieszka nad morzem i ma jedną córkę, młodsza zaś, Madzia, posiada dwie, Jolę i Anię, a od trzech lat także i Grzesia. Pojęłam też przyczyny, dla których panowie śledczy nie wydusili z babci całej wiedzy, jaką niewątpliwie posiada, a może się okazać, iż jest to wiedza wysoce użyteczna. Czułam się lepsza od nich i postanowiłam przetrzymać wszystko.

– Bardzo mądrze! – pochwaliłam z przekonaniem i możliwie głośno. – Telewizja dzieci ogłupia. To co ona miała takiego, ta Weronika, że ktoś spróbował ją okraść?

Babcia, która już zaczęła o pierwszych ząbkach Grzesia, ucięła nagle.

– Co?

– Znała ich pani tyle lat, pan Fiałkowski pracował, kochał panią, jak to się mogło stać, że jego siostra nagle znalazła się w nędzy? Plotki krążą, że coś po nim zostało, a ona tylko symulowała biedę, ja akurat wiem, że zostały znaczki, pani też pewnie wie, ale te znaczki to żaden majątek. Znam się na tym trochę. A musiał chyba coś mieć, skoro całe mieszkanie jej rozbebeszyli, a kto ma o tym wiedzieć lepiej niż pani?

Babcia zachybotała się jakoś i zeszła z Grzesia.

– Pod koniec życia, to już on nie tak bardzo – wyznała z lekkim oporem i zrozumiałam, że zanik płomiennych uczuć nieboszczyka jest dla niej w pewnym stopniu kamieniem obrazy. – Ale w ogóle, to możliwe, że owszem. O, nic nie powiem o Weronice, świeć, Panie, nad jej duszą, ale skąpiradło z niej było, że gorszego świat nie widział!

– Nie wstyd jej było tak udawać? – zgorszyłam się.

– Wstyd…! Wstydu to ona wcale nie miała! Wszystko po nim posprzedawała, wszystko, a jeszcze gadała, ale tak półgębkiem, że na rupiecie pieniądze potracił, a ona teraz żyć nie ma z czego! Może to i były rupiecie, ale jak kto ma swoje kiełbie we łbie i rupiecie sobie zbiera, to i zapłaci za to, nie? A Henio zbierał, pokazywał mi nawet kiedyś, a taki zadowolony, że aż świecił, aż się w końcu wydało, że woli te rupiecie ode mnie. No to niech ma!

Oj, dramat to musiał być wystrzałowy, sądząc z dźwięczącego w głosie babci zapiekłego żalu i urazy. Ciekawe, co też Henio pokazywał, na pytanie wprost babcia nie odpowie, obrazi się ponownie, bo dla mnie też te rupiecie okażą się ważniejsze niż romansowe układy międzyludzkie, zawiedzione nadzieje i zranione serca. A niechby nawet tylko ambicje! Jakoś dyplomatycznie trzeba…

– Bo oni tacy są, proszę pani, ci mężczyźni – powiedziałam w natchnieniu, starając się, żeby wypadło z rozgoryczeniem i ponuro. – Od wieków byli. Zawsze jakieś tam strupie albo prace naukowe były ważniejsze od nas, tysiąc lat temu kobiety przez nich płakały, o jednym słyszałam, który, nie uwierzy pani… – zawahałam się, kogo wybrać, bo doprawdy o różnych słyszałam – guziki zbierał! Guziki! Rozmaite, a co starsze, to na targowiskach kupował, cały wór tego po nim został.

Zaciekawiłam babcię.

– I co?

– I żona wszystko wyrzuciła. Zwyczajnie, na śmietnik.

– A pewnie…

– Zaraz. A potem się okazało, że niektóre z nich były srebrne, złote, zabytkowe, jeden nawet z brylantem w środku. Majątek!

Babcia się niemal zachłysnęła.

– Coś takiego…! I jakże to wyszło na jaw?

– Śmieciarz znalazł, przegrzebał i zaczął sprzedawać, bo co mu szkodziło. Nie znał się, więc go oszukali, ale zaraz potem ruszyli się zbieracze, no i cena poszła w górę. Ktoś tam się zainteresował, skąd ten skarb…

– No wie pani…! To i Henio może…?

– A może. Ale guzików chyba nie zbierał?

– Nie. Pieniądze. Znaczy, mówił, że pieniądze, chociaż gdzie to tam było do pieniędzy podobne. Poczerniałe, obgryzione, całkiem byle co, człowiek by się po to nawet nie schylił. Całe pudła miał tego, przegródki porobił, takie jakby tacki, a patrzył na te śmieci, jak w życiu na mnie nie spojrzał! No to już swoje wiedziałam…

Opanowałam emocje i zapaliłam papierosa, żeby w pełni odzyskać głos. Popielniczka stała na stole, nie było obaw, że popełniam niewybaczalne faux-pas.

– Tak jakby ich pani nie znała, tych mężczyzn – rzekłam z wyrzutem. – Mówiła pani o tym komuś?

– A skąd! Raz jeden to było, a Henio kazał mi przysięgać, że nikomu nie powiem, jak mi pokaże swój skarb. Myślałam, że naprawdę skarb i taka się poczułam… no… ważna. A tu śmieci…

– A Weronika?

– Co Weronika?

– Wiedziała o tym?

– Jak by taka nosacizna mogła o czym nie wiedzieć…! – wyrwało się babci z goryczą. – Znaczy, chciałam powiedzieć, świeć, Panie, nad jej duszą, niech jej ziemia lekką będzie… Kto ją tam wie, pewno wiedziała, jak nie od zawsze, to później. Dość miała rozumu, żeby nie wyrzucać.

– Nie bardzo jej ten rozum na zdrowie wyszedł – westchnęłam. – Ale teraz przynajmniej wiadomo, po co ją jakiś tam zamordował i czego u niej szukał. Duże to było?

Babcia wydawała się lekko skołowana i przepełniona zgrozą.

– Co czy duże?

– Ten zbiór. No, te pudła. Mówi pani, że było w pudłach?

– W pudłach. Żelaznych. Albo może blaszanych, ale chyba żelaznych, bo ciężkie, Henio sapał, jak przenosił na stół. Nawet sobie pomyślałam, że co on taki słaby, no, niby młody nie był, sześćdziesiątki dochodził, ale zdrowy mi się wydawał, chłop jak rydz. A mój mąż już chorował…

Cały ten układ kolekcjonersko-damsko-męski mogłam sobie doskonale wyobrazić. Babcia musiała mieć wtedy czterdzieści parę, pod pięćdziesiątkę, kobieta, można powiedzieć, w zaawansowanym kwiecie wieku. A mąż chory… Stały wielbiciel pod ręką bardzo by się przydał, bez względu na grymasy ewentualnej przyszłej szwagierki. Ale nie jest to już wiek ślepych ogni, rzucających się sobie w objęcia wbrew całemu światu…

Byłabym spytała babcię brutalnie i wprost, czy udzieliła glinom wieści o zbiorach nieboszczyka, ale znów mnie cofnęło. Dysonans. Nietakt. A cóż to za potwornie uciążliwe życie z tą subtelnością i szacunkiem dla cudzych uczuć, jak w tych warunkach prowadzić dochodzenie…?!

Co do żelaznych pudeł, byłam pewna, że ich nie znaleźli, a jeśli nawet, to bez zawartości, bo inaczej spytaliby o nie Grażynkę. W każdym razie ruszyliby temat. Znaczki, na które czatowała i które powinna była ukraść, pozostały nietknięte, co ich zapewne zbiło z tropu w pierwszej kolejności, niemożliwe, żeby nie próbowali wydusić z niej wiedzy o innych walorach. O ścisłej więzi babci z Henrykiem Fiałkowskim zapewne nie mieli najmniejszego pojęcia…

Babcia sama wskoczyła mi w temat.

– A tak naprawdę, to ja o tym w ogóle nikomu nie mówiłam – rzekła z westchnieniem lekkiego zakłopotania. – Henio też się nie chwalił, bo i nie było czym, a w dodatku bał się trochę Weroniki. Mnie też było dosyć nie bardzo, bo tu mąż chory, a tu już drugi się wciska, ludzie by zaraz gadać zaczęli, to na co mi to? Teraz, na starość, to już wszystko jedno, ale wtedy młoda jeszcze byłam i całkiem do rzeczy, dziś pewno nikt by nawet nie uwierzył.

Oko mi samo poleciało do portretowych zdjęć ślubnych, wiszących na ścianie. Widać było na nich różnicę czasów, w środku babcia z dziadkiem, a po bokach obie córki. Owszem, owszem, pół wieku temu babcia była piękną kobietą, urodę miała z gatunku długotrwałych i w okolicach pięćdziesiątki wciąż chyba jeszcze mogła się podobać. Nie powiększyłam grona niedowiarków.

– Ja wierzę… – zaczęłam.

– A, co tam, pani nietutejsza, a jeszcze do Grażynki się przyczepili, może pani wiedzieć, bo dlaczego nie? I tak nikogo to nie obchodzi, a ja pociechę mam największą, wnuka! Widzi pani? Jakie to zmyślne dziecko!

Zmyślne dziecko zdążyło doprowadzić aparat fotograficzny do stanu absolutnej drobnicy, a teraz właśnie przystępowało do odkręcania od ściany gniazdka elektrycznego. Na szczęście miało z tym kłopot, nie mogło dosięgnąć.

Ostrzegłam babcię przed możliwością porażenia prądem, co, drogą niewiadomych skojarzeń, poderwało ją z krzesła.

– O mój Boże, tam mi makaron rozmiękł całkiem, a Madzia ze Stasiem zaraz pewno przyjdą! Chyba już muszę dokończyć ten obiad. Ale jeszcze pani powiem, że ta Weronika to milkliwa była, już tam ona, żeby złote góry miała, słowem by się nie zdradziła, tylko o tej swojej nędzy gadała, to tak, a więcej nic. Prędzej Henio, ale on też taki mruk, a na starość zeskąpiał prawie jak siostra. Już tam wcale ostatnimi czasy do nich nie chodziłam i nawet nie wiem, jak żyli, tyle co od ludzi, znaczy, póki jeszcze on był żywy, to nawet gość jakiś czasem się pokazał, a potem to już prawie nic. Tyle co Grażynka i tak prawdę mówiąc, ona najwięcej wie.

Nagle zrozumiałam, dlaczego trzymają Grażynkę w Bolesławcu i postanowiłam pogadać z nią od serca.


* * *

Grażynka siedziała w kącie hotelowej restauracji, podobnie jak przedtem w ogródku, tyle że tym razem towarzyszył jej jakiś facet. Ruszyłam ku niej niecierpliwie, dziko spragniona dalszych wyjaśnień, i nagle mnie zastopowało. Znów to samo, coś okropnego, przez ten piekielny list na każdym kroku zaczynam dostrzegać samą siebie, przecież za chwilę wdarłabym się im w środek spotkania, możliwe, że romansowego, niczym rozpędzony słoń do sklepu z porcelaną. Jak zwykle, na nic nie bacząc, ślepo i bezmyślnie realizuję swoje, kicham na cudze potrzeby i uczucia, i tak dalej, i tak dalej. Rzeczywiście, charakter mam cudowny…

Cofnęłam się gwałtownie, walnęłam plecami w klatkę piersiową jakiegoś człowieka i obcasem wlazłam mu na stopę.

– O, mać…! – wysyczał głucho, podskoczył na jednej nodze i chwycił się za drugą.

Zdążyłam ucieszyć się, że to nie kelner, bo mogłabym mieć na sobie cały posiłek, na przykład, dla dwóch osób, po czym zaczęłam go najgoręcej przepraszać. Zdziwił się bardzo wyraźnie.

– Pani mnie przeprasza, zamiast sobaczyć? Inna baba już by awanturę robiła, że czego jej się tu pcham na plecy i nogi podstawiam, a pani tego…? Ale ja się nie pchałem, jak Boga kocham, myślałem, że pani idzie dalej!

– Ja też tak myślałam. Zmieniłam zamiar, jak pan widzi, mam nadzieję, że nic złego panu nie zrobiłam?

– Nic, pestka, tylko po cholerę ja tak buty czyściłem? Teraz mi się różne zrobiły.

– Może panu chusteczkę pożyczyć…?

– Nie, ja mam, drobiazg, nie ma błota, to się wyrówna…

Wzajemne rewerencje trwały dostatecznie długo, żeby mnie Grażynka dostrzegła. Chyba słusznie nie runęłam na nią z rozpędem, bo jakoś bardzo szybko zakończyła pogawędkę z facetem, który zostawił ją przy stoliku i znikł z horyzontu. Nawet nie zdążyłam go obejrzeć, chociaż wydało mi się, że jest całkiem przystojny, taką nieco demoniczną urodą.

Grażynka pomachała do mnie ręką, nie było już zatem po co zwłóczyć.

– No i co? – spytała z niezwykłą u niej gwałtownością, zaledwie zdążyłam usiąść.

– Mnóstwo – odparłam natychmiast. – Słuchaj, ze wszystkiego wynika, że jesteś najważniejszą osobą. Główny świadek i bez ciebie nic. Czy ty wiedziałaś, że przed laty babcia od tej twojej Madzi romansowała z nieboszczykiem?

Grażynka popadła w zadumę.

– Ja wiem, że skróciłaś myśl, ale najlepiej z tego rozumiem, że babcia cię dorwała? I wreszcie miała nowego słuchacza? I mogła sobie dać upust?

– A co? Starzy słuchacze już dla niej do niczego?

– Kompletnie. O komplikacjach z Heniem i Weroniką wszyscy słyszeli około miliona razy i nikt już nie ma cierpliwości słuchać po raz milion pierwszy. Chociaż… – zawahała się. – Mam delikatne wrażenie, że tak naprawdę nikt nigdy nie wysłuchał babci porządnie. Cały ten, pożal się Boże, romans, taki był jakiś niemrawy, jakby wcale nie istniał. To znaczy, ja to znam też ze słyszenia tylko, bo mnie przy tym nie było, zdaje się, że miałam wtedy dwanaście lat i wcale tu nie przyjeżdżałam. Dopiero później…

– Czekaj, a numizmaty?

– Co numizmaty?

– O kolekcji numizmatycznej Henia też babcia gadała na prawo i na lewo?

Grażynka spojrzała na mnie jakoś dziwnie, zawahała się i zastanowiła.

– Czy ja wiem… Otóż, zdaje mi się, że nie. Nie… nie przypominam sobie, żeby u Madzi jakieś słowa na ten temat padły, a w końcu i po śmierci Henryka, i teraz, było dużo gadania. Więc raczej nie…

– Ale ty o niej wiesz?

Kelnerka nam przeszkodziła, uświadomiłam sobie, że od rana nic nie jadłam i obiad mi zbytnio nie zaszkodzi. Zamówiłam sobie pierogi, bo wiedziałam, że mają bardzo dobre, a Grażynka zdecydowała się na jeszcze jedną kawę i piwo. Piwo do pierogów pasowało, poparłam ją, pomyślawszy, że nikt mnie nie goni i nigdzie tak zaraz jechać nie muszę. Ponadto Bolesławiec nie Londyn, można iść piechotą.

Wróciłam do tematu z lekkim jakby przeskokiem.

– Ona cię tam pilnowała bez chwili przerwy? Nie pozwoliła ci się ruszyć? Patrzyła ci na ręce? On też?

– Kto? – zdumiała się Grażynka, lekko zaskoczona.

– Świętej pamięci Henio. I Weronika.

– A…! Henio i Weronika to były dwa różne światy. Z Heniem w ogóle ty sama rozmawiałaś przez telefon, a ja go widziałam na oczy wszystkiego raptem dwa razy…

– Ja ani razu.

– Oporny był, to też wiesz, ale za drugim razem trochę się rozkrochmalił…

Zamilkła nagle i znów się zawahała. Zaintrygowało mnie to wreszcie.

– Słuchaj, co ty tak dziwnie ze mną rozmawiasz? Nie zabiłaś przecież Weroniki, a Henio, o ile wiem, umarł sam z siebie, legalnie. Co się dzieje? Odblokuj te zamki pancerne!

Grażynka wsparła się łokciami na stole, brodę wsparła na zwiniętych pięściach i zadumany wzrok utkwiła w oknie. Westchnęła.

– No właśnie nie wiem. Coś mi tu nie gra w tym całym interesie. Właściwie nic mi nie gra. I jak się tak zastanawiam, wychodzi mi, że, cokolwiek bym powiedziała, zrobię się przez to jeszcze bardziej podejrzana. Nie chcę. I nie chcę, żeby… Nie chcę nikomu innemu zaszkodzić, jakiejś, rozumiesz, niewinnej osobie. Bo w końcu inaczej na różne rzeczy patrzy normalny człowiek, ty albo ja, a inaczej policja i nie ma na to siły.

– Oni muszą – zwróciłam jej uwagę.

– Toteż właśnie. I dlatego tak strasznie myślę, że aż mi to szkodzi.

– To widać. Nie myśl zbyt kameralnie, lepiej powiedz, co myślisz. A jeszcze lepiej, powiedz, co było i co widziałaś. I co wiesz. Napomykał Henio o numizmatach czy nie?

– Ja to nawet widziałam – wyznała Grażynka po długiej chwili z szalonym oporem.

Ożywiłam się gwałtownie.

– Pokazywał ci?

– Wręcz przeciwnie. Ukrywał.

– To jakim sposobem widziałaś?

Znów przeszkodziła nam kelnerka, przynosząc zamówienie. Pierogi nie zawiodły moich oczekiwań, piwo było zimne, sama radość, wysoce użyteczna w sytuacji skomplikowanej i stresującej. Ciało głowy nie zawraca, wszystkie siły dla ducha!

Tym razem trzymałam się tematu ściśle, bez odskoków.

– Cokolwiek to było, mów. Jakim sposobem widziałaś?

– Podejrzałam – wydusiła z siebie z trudem Grażynka. – Przez przypadek. I nawet nie wiedziałam, co podglądam. I to było rok temu, jeszcze przed jego śmiercią.

Zażądałam szczegółów. Grażynka zamyśliła się, zastanowiła, znów westchnęła.

– Kazałaś mi iść do niego koniecznie – przypomniała z subtelnym wyrzutem. – To była ta druga wizyta… Nie, czekaj, przy pierwszej był zły, taki naburmuszony, może dlatego, że przyszłam wcześniej, coś robił, ale nie zorientowałam się co, bo wypchnął mnie z pokoju. Ledwo zdążyłam drzwi otworzyć, zapukałam przedtem, oczywiście, i zdawało mi się, że powiedział „proszę”. Więc weszłam i od progu zaczęłam przepraszać, że za wcześnie przychodzę, ale wiesz, jechałam wtedy w tamtą stronę, i nie przez Drezno, tylko wprost, nie miałam zamówionego hotelu, pogoda była dosyć parszywa, chciałam dojechać jak najdalej. No więc wyjechać jak najwcześniej. Dwóch słów nie zdołałam powiedzieć, bo zerwał się z miejsca… jakby coś, co miał przed sobą, zasłonił czy zamknął… taki ruch mi w oczach został… zerwał się, popędził do mnie i tak elegancko, pod łokietek, wypchnął mnie za drzwi. Rozmawialiśmy na tym ganeczku od frontu, nawet usiąść nie było gdzie, na stojąco, a tyle było tej rozmowy co kot napłakał. Potwierdził telefony od ciebie, powiedział, że może znajdzie swoją specyfikację znaczków, pokaże mi ten zbiór, ale nie teraz. Teraz nie ma czasu. Za wcześnie w ogóle przyszłam, on się leszcze nie namyślił, następnym razem. Umówimy się na później. No więc uzgodniłam z nim, że wstąpię w drodze powrotnej, za trzy tygodnie. I cześć.

– No dobrze, i co dalej? – spytałam niecierpliwie, bo Grażynka na chwilę zamilkła.

– No i za tym drugim razem nie mogłam się do niego dodzwonić z drogi, żeby ustalić godzinę, ciągle zasięgu nie było. Tylko dzień miałam umówiony. Do Madzi dojechałam dosyć późno, wszyscy mówili, że o tej porze już się po ludziach nie dzwoni, bałam się mu narazić, gdyby już spał, a czy ja wiem, może on chodził spać z kurami, więc zaczęłam rano. Odbierała Weronika i mówiła, że brat zajęty, więc poprosiłam o przekazanie informacji, że przyjdę koło dziesiątej i diabli ją wiedzą, przekazała czy nie, ale o dziesiątej poszłam. Dom zamknięty, dzwonek nie działa, popukałam, nic, wydawało mi się nietaktownie walić pięściami i kopać, okna tam nisko, obeszłam dookoła i pozaglądałam wszędzie. No i w jego pokoju, w tym, z którego mnie wypchnął, porozkładane były na biurku… i chyba nawet obok, na krzesłach, na stoliczku… takie płaskie, czarne tace, a na nich coś. On to oglądał z jakimś facetem.

– Z jakim facetem? – spytałam surowo.

– Nie wiem. Widziałam go od tyłu, schylonego. Nie znam człowieka.

– Wyglądał staro czy młodo?

– Garbu, w każdym razie, nie miał – skrzywiła się Grażynka. – Nie miał też warkocza ani długich, siwych splotów. Nie był łysy, w okolicy ciemienia mu nie błyskało. Nie masował się po kręgosłupie. Nie był potwornie gruby ani szkieletowato chudy…

– Szkoda.

– Ja tez żałuję. Znaków szczególnych brak. Patrzyłam tak, bo nie wiedziałam co zrobić, zapukać w okno czy jednak kopać w drzwi, z tego patrzenia zauważyłam jeszcze takie wielkie pudła koło biurka, na podłodze, jedno na drugim, niezła kupa tego była i wydawały mi się żelazne. Że nie znaczki, byłam pewna, więc co mnie to obchodziło, chciałam być tylko jako tako dobrze wychowana. Cofnęłam się, odeszłam stamtąd i zaczęłam myśleć na zewnątrz, za furtką, i na to nadeszła z miasta Weronika. Z zakupami. Jakaś taka zakłopotana się wydawała, zgadłam, że pewnie zapomniała bratu powiedzieć o moim telefonie, głupio mi było naciskać, no, wiesz jak to jest…

Wiedziałam. Równie dobrze wiedziałam, że ja bym nacisnęła rzetelnie i zażądała jeszcze później ekspiacji. Nie ja nawaliłam, tylko Weronika i niech się przyzna! No tak, w ten właśnie sposób objawia się pewnie ta moja agresywność…

Kochałaby mnie potem przyciśnięta Weronika bez opamiętania…!

Wyraźnie z tego wynikało, że Grażynka miała więcej rozumu i postąpiła słusznie, nie naraziła się przyszłej spadkobierczyni. Zaświtało mi to gdzieś tam, na samej górze, a tuż obok błysnęło coś więcej. Dziwnie Grażynka składała tę relację, o sobie, o podglądaniu, o widokach w pokoju rzeczowo i normalnie, nad facetem natomiast prześlizgnęła się wężowym ruchem. Był, drobiazg, mało ważne, a otóż nic podobnego, bardzo ważne! Skoro oglądał tacki z żelaznych pudeł, znał kolekcję numizmatyczną nieboszczyka Henia, kolekcji nie ma, jeśli podwędził ją zabójca Weroniki, musimy szukać kogoś, kto o niej wiedział. Żelazne pudło, samo w sobie, nie jest skarbem, chyba tylko dla zbieracza złomu…

– Poprosiła mnie, żebym jej pomogła – kontynuowała Grażynka, już jakby swobodniej. – Pomogłam, oczywiście, wniosłyśmy to do kuchni, nawet nie zwróciłam uwagi, że Weronika zamknęła drzwi, teraz to sobie przypominam, podawała mi te rzeczy, a ja układałam w lodówce…

– Dziwne – przerwałam cierpko. – Każda normalna pani domu lubi sobie poukładać w lodówce wedle własnego gustu…

– Może ona nie była normalna. Ale mówiła, co z przodu, co z tyłu, co wyżej, co niżej… Zmieniała zdanie i trochę to trwało, chociaż ogólnie produktów przyniosła niewiele. W każdym razie, jak wyszłam, Henryk był sam i już na mnie czekał. W bardzo dobrym nastroju, rozmawiał jak człowiek, owszem, zgodził się udostępnić spis tych swoich znaczków, nawet je pokazać, z tym że ciągle trochę kręcił, nie teraz, nie tak zaraz, ma w tym bałagan i tak dalej. Pomijam już to, że dużo by mi przyszło z oglądania, nie znam się… Porozumie się z tobą, na tym stanęło, ale to wiesz już dawno. W każdym razie numizmaty miał i ja je widziałam, bo dało się podpatrzeć, co na tych tackach leży. I nie przyznałam się, nie powiedziałam o nich ani słowa, zresztą, prawdę mówiąc, nikt mnie nie pytał. Poza tobą.

No proszę, wciąż byłam szkodliwa dla otoczenia…

– Nic ci nie poradzę, ale tego człowieka trzeba odnaleźć – oznajmiłam stanowczo. – On, ten świętej pamięci Henryk, rzeczywiście swoją kolekcję ukrywał, bo nawet ci, a niewielu ich, którzy o znaczkach wiedzieli, o monetach nie mieli pojęcia. I te znaczki to też nie taki znowu wielki szał, chyba że dla mnie. A ten jeden wiedział, oglądał, nie twierdzę, że osobiście kradł i mordował, ale mógł komuś powiedzieć albo coś w tym rodzaju. Od tyłu go poznasz?

W Grażynce wykiełkował nagle jakiś tajemniczy opór.

– Wątpię. Chyba nie.

– Może drogą eliminacji? – zaproponowałam, nie rezygnując, mimo to, z szansy. – Płomiennie rudy nie był?

– Nie. Raczej nie.

– Miał może potwornie krzywe nogi?

– Nóg nie widziałam dokładnie. Stolik i krzesła zasłaniały.

– Ale poruszał się? Wstawał, siadał, przechodził z miejsca na miejsce?

– Ogólnie siedział. Owszem, podnosił się i pochylał.

– Wypinał tyłek w twoim kierunku?

– Nie. Nie w moim.

– To jak? Skoro był tyłem…?

– Jakoś tak skośnie. I nie wpatrywałam się specjalnie w jego tyłek.

– O, mój Boże… To w co się wpatrywałaś?

– Tak ogólnie się wpatrywałam. Teraz sobie uświadamiam, że właśnie w tacki. Dlatego dostrzegłam, że na nich są krążki. Bo przecież mogło być cokolwiek, nici na przykład, nie?

– Jakie nici?

– O Jezu, nie wiem. Kolorowe. Do haftu. O, mogły być hafty. Zabytkowe. Kamienie, jakieś okazy geologiczne… Zasuszone roślinki!

– No owszem, mogły być – zgodziłam się, gwałtownie myśląc. – Czekaj. Ale przecież on był ubrany?

– Gdyby był goły, zwróciłabym uwagę – zapewniła mnie sucho Grażynka.

– W co był ubrany?

– W coś normalnego i przeciętnego. Nie miał plażowej koszuli w kwiatki, jak ten półgłówek w telewizji, chociaż było przecież lato, nie miał żadnych pstrokatych farfocli… Jakąś marynarkę albo wdzianko.

– Jasne? Ciemne?

– Pośrednie, między jasnym a ciemnym. No mówię ci przecież, nie rzucało się w oczy nijak. Nie do zapamiętania. Gdyby wyszło na jaw, że miał zamsz albo skórę glacé, też bym się nie zdziwiła. I czego ty się go czepiasz, to mógł być najniewinniejszy człowiek świata, anioł z nieba!

– Miał może duże, białe skrzydła?

– Oszalałaś…!

Z szalonym wysiłkiem spróbowałam odczepić się od faceta. Stanowił mój jedyny punkt wyjścia, jeśli cokolwiek mogło wzbudzić chciwość sprawcy, to tylko ta kolekcja, uparcie i starannie ukrywana. Chyba, że było jeszcze coś, o czym nikt nie wie… Nie ma siły, Grażynkę należy wydoić do imentu, a więcej powie mnie niż glinom, oni jej nie znają, dadzą się wpuścić w gęste maliny.

– Należałoby spytać Weronikę, co wie o gościach brata – powiedziałam z rozpędu. – Już się nie da, szkoda. Zaraz, czekaj. Myśl teraz!

– Cały czas myślę – mruknęła Grażynka i obejrzała się za kelnerką, bo siedziałyśmy w tej restauracji zgoła nieprzyzwoicie, nie mając już nic do picia. Kelnerka dostrzegła jej ruch.

– Bywałaś u Weroniki – podjęłam. – Pomagałaś jej w czymś tam…

– Gabinet Henryka zamknęła na cztery spusty – zwróciła mi uwagę Grażynka.

– Ale ja teraz nie chcę gabinetu Henryka. Gdzieś tam stało Księstwo Warszawskie, widziałaś je. Przypomnij sobie porządnie, może jakaś porcelana, nie, to głupie, skąd u nich epoka Ming, a nawet o wczesną Miśnię nikt nikogo nie morduje, ale może srebra stołowe…? Oryginał El Greco na ścianie? Chełmoński…?

Podeszła kelnerka, złożyłyśmy zamówienie, piwo wydało nam się najłagodniejsze. I zwykły serek, niech będzie.

– Oryginału od kopii nie odróżnię – powiadomiła mnie zimno Grażynka. – Wiem, co masz na myśli. Złoto, dolary, biżuteria, nie, raczej nie. Wypatroszyła ten dom, widziałam, jak rzeczy znikają, tapczan, fotele, szafa, dywanik, makata ze ściany… Posprzedawała. Komódka tam stoi, serwantka, antyki chyba, owszem, ale tak zniszczone, że nikt na to nie poleci, chyba że znawca, a i to za grosze kupi. A do jedzenia, słowo ci daję, miała głównie te resztki z restauracji, rozdzielała sobie na cały dzień i kotu dawała…

Pamięć podsunęła mi pusty półmisek. No proszę, na cały dzień, a tu jeszcze dużo dostała! Kto w końcu, do cholery, to całe żarcie wrąbał…?!

– …w ogrodzie hodowała pietruszkę i buraki, ale marnie jej rosło. A, i miętę. Mięta owszem, na cały rok jej mogła starczyć.

– Albo rzeczywiście żadnego skarbu nie posiadała, albo nie wiedziała, że posiada – zaopiniowałam, z wysiłkiem trzymając się tematu. – Ale do gabinetu Henryka w końcu weszłaś…

– Na samym końcu – uściśliła Grażynka.

– Nie szkodzi. Pokazała ci klasery, udostępniła ten cały interes. Pudła… Zaraz. Jakie te pudła były? W sensie rozmiaru, wszystkie razem, ile…?

– A o – powiedziała Grażynka i pokazała rękami obok stolika. – Taka kupa mniej więcej. Nie widziałam ich wszystkich razem, tylko porozkładane, ale potrafię sobie wyobrazić.

Też potrafiłam. Mniej więcej duża i gruba waliza. Albo zgoła kufer. Wynoszenie czegoś takiego zostałoby zauważone przez sąsiadów, nawet gdyby ktoś wynosił od tyłu. Żelazne, ciężkie jak piorun, niby można po jednym, ale długo by trwało. No dobrze, i co mi z tego…?

W tym momencie przypomniała mi się baba z worami i z synem, zbieraczem złomu. Wspaniale, to co ten syn? Znalazł pudła wyrzucone na śmietnik? A zawartość? Żaden numizmatyk świata nie wsypie cennych monet do worka byle jak, to jak szmaragdy, a może i lepiej, dostatecznie zniszczone przez czas, żeby nie niszczyć ich bardziej, te rzeczy traktuje się delikatnie, każda dodatkowa skaza obniża wartość! Zatem co? Sprawca zbrodni, a zarazem złodziej kolekcji, zabrał tylko tacki z monetami, a ciężkie pudła wyrzucił? A ten syn je znalazł? Gdzie? Kiedy?!

Zanim zdążyłam opowiedzieć Grażynce o wydarzeniu, zastanowiłam się, po co mi w ogóle ten cały galimatias potrzebny, nie ja przecież, do licha, prowadzę śledztwo! A, prawda, mam uwolnić Grażynkę od ciężaru podejrzeń i wiedzy, żeby przestała być tu potrzebna i mogła wrócić do Warszawy. Czy ona wie coś więcej? Jeśli wie, niech powie natychmiast!

– Ale ty z nią rozmawiałaś od czasu do czasu? – spytałam z troską.

– Przy pierwszych trzech wizytach wyłącznie. Dopiero przy czwartej wpuściła mnie do gabinetu Henryka i pokazała mi klasery, a przy piątej usiadłam do roboty. No, a potem już… sama rozumiesz.

– No to ona przecież coś mówiła, nie?

– Mówiła. Z początku tylko o bracie i z przeraźliwą dokładnością dowiedziałam się, jak umarł. Na zawał padł. Miał kłopoty z sercem, jakieś ataki, leczył się… Naprawdę chcesz usłyszeć ze szczegółami? Bo ja usłyszałam, opowiadała sugestywnie, sama zaczęłam zipać, dusić się, słabnąć, łapać się za klatkę piersiową i odczuwać bóle, a w środku mi się telepało. Też tak chcesz?

– Nie, wolę ogólnie.

– Ogólnie, to on tak ze zdenerwowania. Jak wiatr popchnął okno i kwiatek zleciał, Henio o mało trupem nie padł od razu. A w dniu śmierci narzekał, pogoda była dla niego niedobra, poszedł do gabinetu, coś tam robił, ciężary przenosił, a też mu to szkodziło, na obiad nie wyszedł, chociaż go wołała, więc zajrzała i on już leżał nieżywy. Pogotowie przyjechało bezskutecznie. Lekarz stwierdził zwyczajny zawał.

– Jakie ciężary? – zainteresowałam się podejrzliwie.

– Co, jakie ciężary?

– Jakie ciężary nosił w tym swoim gabinecie i skąd ona to wie?

– Ano właśnie, tu ją zastopowało – ożywiła się Grażynka. – Też mnie zdziwiło, meble przestawiał czy jak? Żeby w ogródku, to jeszcze, zrozumiałabym, można rąbać drzewo, ziemię przerzucać, cokolwiek, ale w gabinecie? Spytałam całkiem delikatnie, a ona się prawie obraziła, niby co mnie obchodzi, jakie ciężary Henio przenosił, dopiero o wiele później jej się wyrwało, i też niewyraźnie, że porządki sobie robił. Może i rzeczywiście coś przestawiał albo przepychał z jednego miejsca w drugie…

– Może te żelazne pudła? Porządkował kolekcję…

– Też możliwe. Dźwignął któreś albo nawet dwa naraz, albo mu upadło, albo co… Nie, gdyby upadło, Weronika by usłyszała, a o hałasach nie mówiła.

– Ale i tak, skoro ją, jak mówisz, zastopowało, można wnioskować, że w grę wchodziły pudła. Babcia twierdzi, że o numizmatach Weronika musiała wiedzieć, nie miała ochoty o nich gadać. Może świtało jej, że to cenne i uda się sprzedać? Szukała kupca… O, właśnie, jak skończyła z Henrykiem, co mówiła? Może coś o tym tam jakimś siostrzeńcu, który obecnie ma być spadkobiercą? Mnie ten siostrzeniec interesuje, nadal chcę kupić znaczki, rwę się do nich!

Grażynka zawahała się.

– Czy ja wiem…? Narzekała na samotność, niby to człowiek ma jakąś rodzinę, a nikogo nie obchodzi, jak do spadku, to jak te kruki przylecą, a za życia to ich nie ma. Myślę, że to było właśnie o siostrzeńcu. Testament Henia tak ganiła, chociaż zostawiał jej przecież pełne dożywocie i wszystkie możliwe prawa, mogła nawet… Nie, zdaje się, że właśnie nie mogła. Nie mogła sprzedać domu i ogródka. Ale mogła wynająć, tylko wynajmować nikt nie chciał. Tak zrozumiałam.

– Nazwisko siostrzeńca nie padło?

– Ani razu. Nawet imię. Określała go mianem „rodzina”.

– No nic. W testamencie figuruje, jakoś go dopadnę. Czekaj, a ogólnie o gościach brata? O jego znajomych? O tej ostatniej wizycie, na którą sama trafiłaś?

Grażynka wypiła trochę piwa i zamyśliła się w głębokim skupieniu.

– Nie wiem. Ona w ogóle nie była gadatliwa, gdzie jej do naszej babci! Ale, czekaj! Ja już przyjechałam po wszystkim, do tamtego domu mnie nie wpuścili, nic nie wiem, czy nie zrobili żadnego przeszukania? Mogli przecież znaleźć jakieś notatki po Heniu, nie wiem, notes, kalendarze, korespondencję? Wydłubać z tego jego znajomych i całą resztę?

Co znaleźli u Henia, też nie wiedziałam dokładnie, nie zaskarbiłam sobie życzliwości władz śledczych i nie miałam szans na swobodne pogawędki. Głównie interesowały mnie klasery i spadkobierca, zlekceważyłam resztę. Błąd.

– No trudno, głupia jestem – powiedziałam z irytacją. – O tym jakimś, którego widziałaś, trzeba im powiedzieć. Na pewno coś znaleźli… A propos jakiś, co to za jakiś siedział tu z tobą, jak przyszłam? Znajomość lokalna?

Grażynka nie tylko zakłopotała się, ale nawet poróżowiała na twarzy. Opór wokół niej wręcz zawirował.

– Cholera. Chciałam ci nie mówić. Myślałam, że może nie zauważyłaś, bo się tam kotłowałaś z kimś…

– Nie tkaj prywatnych tajemnic do oficjalnego śledztwa – zganiłam ją surowo. – Tylko głupi melanż z tego wyniknie i nic więcej. Mogę milczeć jak głaz. Kto to był?

– Jeden taki – powiedziała Grażynka żałośnie. – Ja się tak waham co do niego, a on był w Dreźnie… I tu też przyjechał…

Przypomniało mi się pytanie, które miałam jej zadać na samym początku i pomyślałam, że chyba już nie muszę go zadawać.

– Rozumiem. To z nim się widziałaś pomiędzy wyjściem od Weroniki a powrotem do Madzi, wtedy, w dzień zbrodni…

– Właśnie nie! – zdenerwowała się nagle Grażynka. – Zaraz, skąd wiesz…? Właśnie się nie widziałam, chociaż byłam umówiona! Skąd wiesz?!

– Z zeznań świadków. Sprawdziłam godziny. Jechałaś ten mały kawałek co najmniej dwadzieścia trzy minuty, a wystarczą cztery. Zastanawiałam się, co robiłaś i gdzie byłaś, ale już odgaduję. Dlaczego się nie widziałaś, skoro byłaś umówiona?

– Bo nie przyszedł. O wpół do ósmej mieliśmy się spotkać w takiej kawiarni na końcu ulicy… Spóźniłam się, od Weroniki wyszłam pięć po wpół, sama rozumiesz, że patrzyłam na zegarek, trzy minuty, no dobrze, spóźniłam się osiem minut. I jego nie było. Pomyślałam, że on też się spóźnia, czekałam, zła byłam, potem przyszło mi na myśl, że był i odjechał po pięciu minutach, bo mnie nie było, żeby mnie ukarać za spóźnienie, więc natychmiast też odjechałam. Spotkaliśmy się dopiero w Dreźnie.

– Też był na tym weselu?

Grażynka wydawała się coraz bardziej zmieszana, co mnie dziwiło, bo w końcu była dorosłą, samodzielną kobietą i mogła spotykać się, z kim jej się żywnie podobało, w dowolnym zakątku Europy. Po chwili dopiero przyszło mi na myśl, że z chłopakiem coś nie gra i ona się tym dręczy. Żonaty, do licha, czy co…?

– Wcale nie był na weselu, nikt go nie zapraszał, pojechał tam za mną. Dla mnie. Trochę… no… trochę może byliśmy pokłóceni i on to chciał wyjaśnić. Możliwe, że ja też… Wyjaśniło się i odjechał wcześniej.

– I tu przyjechał…? Zaraz. Gdzie on mieszka?

– W Warszawie.

– I znów tu przyjechał?

– Znów… O Boże, w ogóle ci go nie chciałam pokazywać!

Teraz już mnie zaniepokoiła poważnie. Do związków z facetami jakoś nie miała fartu, lgnęli do niej nieodpowiedni i wciąż przeżywała jakieś katusze. Kolejny nieudacznik jej się przyplątał? Wrażenie robił całkiem niezłe…

– Powiedz od razu, o co chodzi – zażądałam stanowczo. – Może być w skrócie. Nie jest wstrętny, wiekiem pasuje, wydawał się trzeźwy, więc co? Żonaty?

Grażynka z szalonym trudem usiłowała zachować opanowanie.

– Nie, żonaty nie. Jest… no… Może trochę… Nie wszystko… Tak w jednym zdaniu nie da się powiedzieć…

– Zależy ci na nim?

– Zależy.

– Jemu, jak widać, też. Gdzie zgryzota?

– Och… Wszędzie… On nie jest… On jest…

Nagle dreszcze mi po plecach przeleciały, bo uprzytomniłam sobie, co robię. Dokładnie to, co było w liście. Agresywna, natrętna, nietaktowna, znęcam się nad nią, czepiam się, a niby z jakiej racji, jak ta Grażynka ma ze mną wytrzymać?! Jej życie, nie moje, a któraż z nas ma ochotę przyznawać się do wszystkich głupot…?!

– Dobrze już, dobrze – powiedziałam pośpiesznie. – Dajmy sobie z tym spokój, przesadziłam, mam nadzieję, że z tą tutejszą zbrodnią on nie ma nic wspólnego, niech sobie będzie, jaki chce. Powiedz tylko jeszcze, jak mu na imię, żeby w razie czego było wiadomo, o kogo chodzi.

– Patryk. W razie czego?

– Chociażby rozmowy. Łatwiej używać imienia niż licznych omówień. Odjechał do Warszawy?

– Nie wiem…

– Czort go bierz, niech siedzi na rynku… nie wiem, gdzie Bolesławiec właściwie ma rynek… albo niech jedzie do Argentyny, wszystko jedno…

– Nie dla mnie…

– Przecież mówię, że przestałam się czepiać! – wrzasnęłam rozpaczliwie. – Mamy tu co innego do roboty niż wdawać się w uciążliwe romanse! O Wiesiu ci miałam powiedzieć i o złomie, a nie patroszyć chłopaka!

Wytrącona nieco z równowagi, Grażynka wróciła do spraw bieżących z szybkością godną podziwu.

– O jakim Wiesiu i o jakim złomie?

Opisałam jej własne przeżycia na tyłach domu zbrodni. Ożywiła się i równocześnie zatroskała.

– Glinom o tym mówiłaś?

– Nie, wyleciało mi z głowy. I, prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy należy…

Żeby piorun strzelił te korekty charakteru! Przyszło mi do głowy, że znów zrobię świństwo jakiejś ludzkiej osobie. Baba z worami była zmieszana, zakłopotana, a może ten Wiesio zbiera złom nielegalnie, nie słyszałam, co prawda, o zakazie zbierania złomu, ale diabli wiedzą jakie kretyńskie zarządzenia, skierowane przeciwko przyzwoitym ludziom, mogą u nas istnieć, w tej dziedzinie kwitniemy bujnie. Facetka niewinna jak dziecko, Wiesio pracowity i operatywny, ciężkim wysiłkiem zarabia na utrzymanie swoje i mamusi, a ja na nich gliny napuszczę. Kolejny duży sukces!

– Sama nie wiem, co robić – wyznałam, zmartwiona. – Ostatecznie, od zbrodni upłynęło już prawie półtora tygodnia, gdyby targała żelazne ciężary zaraz nazajutrz, miałoby to jakiś sens, ale teraz…?

– Jednakże ten jej Wiesio skądś to wziął – przypomniała Grażynka. – Może złodziej zabrał tacki, a wyrzucił opakowanie? Wiesio znalazł, powie gdzie, a może ktoś tam coś widział? Powinno się to sprawdzić, nie? Inaczej resztę życia spędzę w Bolesławcu!

Było w tym dużo racji. Pójdę do glin… Zaraz, spokojnie, nie pokochali mnie nad życie. Wiem!

– Pójdę do tej baby osobiście – zadecydowałam. – Od razu, póki jeszcze pamiętam, gdzie mieszka. I niech jej będzie, napiję się herbaty…

Grażynka, nagle ożywiona, zerwała się z krzesła.

– Czekaj, dam ci pretekst! Przywiozłam taką herbatę, namówili mnie, kupiłam, ekspresowa, pakowana w małe paczuszki po dziesięć sztuk. Powiesz jej, że to tak w ramach rewanżu, do spróbowania. Nazywa się Marco Polo.

Też się podniosłam i skrzywiłam.

– Do licha, nie lubię tej Marco Polo. Moje dzieci za nią latają, ale ja w niej nic szczególnego nie widzę…

– To i lepiej, nie będzie ci żal zostawić babie. Zaczekaj, zaraz ci przyniosę, już wracam!

Popędziła w głąb hotelu. Usiadłam z powrotem. Coś budziło we mnie jakby niepokój, nie, to za dużo powiedziane, cień niepokoju. Na peryferiach umysłu plątało mi się nikłe wrażenie, że nie wszystko jest w idealnym porządku, wrażenie było tak mgliste i niepewne, że nawet nie mogłam się go uczepić. Rzuciłam okiem na szklankę, okazało się, że nie wypiłam piwa, może ten fakt wydał mi się nienaturalny…?

Wróciła Grażynka z herbatą, znów się podniosłam, zostawiłam ją przy stoliku i pojechałam do baby.

Kanciaste toboły z wejścia już znikły, baba w progu obierała kartofle, dzięki czemu nie musiałam pukać i przedstawiać się wielkim krzykiem. Ucieszyła się na mój widok, chociaż ponownie do tej uciechy dołączyło się lekkie zmieszanie i zakłopotanie. Herbata zadziałała uspokajająco, przyjęła ją chętnie i od razu zaproponowała degustację, co mi było bardzo na rękę.

Przesłuchanie zaczęłam nieco okrężnie, od drezdeńskiego wesela Grażynki, bo nic innego neutralnego do głowy mi nie przyszło, ale rychło przeszłam na agitację buntowniczą, kto to widział, żeby kobiety nosiły ciężary i tak dalej. Zanim zbliżyłam się do tematu zasadniczego, uświadomiłam sobie, na co patrzę i co widzę.

Siedziałam przy kuchennym stole, kuchnia tam była staroświecka, duża, służąca zarazem za jadalnię, i naprzeciwko siebie miałam otwarte drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Trudno było ocenić, co to za pomieszczenie, bo obok siebie znajdowały się: początek drabiniastych schodków na strych, fragment półek zawalonych jakimiś puszkami i narzędziami, mała umywalka i kawałek sedesu z rezerwuarem na górze. Jakoś mi się te elementy ze sobą wzajemnie nie zgadzały, ale nie to było istotne. Pod umywalką, obok półek, leżał stos żelaznych pudeł.

Pudła walizkowego kształtu, dość porządnie opisane przez Grażynkę. Pudła po numizmatach nieboszczyka Fiałkowskiego. Czy może nadal wypełnione numizmatami…?

Zrezygnowałam z dyplomacji, w mgnieniu oka postanowiłam robić za idiotkę, przez całe życie wychodziło mi to znacznie lepiej niż wszelkie kunsztowne zabiegi. Mogłam niby udawać, że chcę skorzystać z toalety i wyjaśnić kwestię niejako własnoręcznie, ale to, niestety, przyszło mi na myśl w drugiej kolejności.

– O! – ucieszyłam się, wskazując stos łyżeczką i przerywając sobie w pół zdania. – To był ten złom, który pani dygowała? Dziwię się trochę, te rzeczy sprzedają na arabskich bazarach jako walizki i wcale nie są takie ciężkie! Wypakowanych porządnie nikt by nie uniósł. Gdzie pani syn to znalazł?

Baba zgorzała, zaczerwieniła się, a potem zbladła. Zerwała się od stołu i popędziła zamknąć drzwi do pomieszczenia. Drzwi, niestety, były potężnie wypaczone, nie pozwalały się zamknąć, otwarcie następowało samoczynnie, uparcie prezentując widok na wnętrze. Przelotnie zastanowiło mnie, jak też udaje się komukolwiek osiągnąć pożądaną intymność w toalecie, ale wpadła mi w oko zasuwka od wewnętrznej strony, zrozumiałam, dociąga się siłą i zabezpiecza zasuwką. Od zewnątrz zasuwka jest niedostępna i drzwi muszą się otwierać, chyba że zastawi się je, na przykład, ciężkim krzesłem.

Ciężkiego krzesła w pobliżu nie było, baba zrezygnowała z wysiłków, usiadła znów przy stole.

– Ja tam nie wiem – powiedziała słabo i niepewnie. – Wiesio tak różnie znosi… Nie ciężkie one wcale, nie, to inne rupiecie tak ważyły, szyna była. Kawałek. I jakieś takie połamane… Rozmaite, nie patrzyłam, sam rozpakował, ale jeszcze do skupu nie zawiózł, po więcej pojechał, żeby już razem…

– A gdzie zostawił? – spytałam z wścibskim uporem. – Te wory, cośmy je wiozły, to skąd pani targała? Z daleka?

– Gdzieżbym tam z daleka dała radę! Tam, zaraz blisko, taka szopa… A na co to pani wiedzieć?

W okropnym pośpiechu spróbowałam wyobrazić sobie siebie na jej miejscu. Załóżmy, mój syn kradnie… a diabli go wiedzą, może i morduje… obca osoba dociska mnie o szczegóły, po cholerę jej…? Wszystko jedno, syna muszę chronić… Ależ zełgałabym cokolwiek! Możliwie przekonywająco, z zapałem nawet, wmówiłabym w nią byle jakie miejsce, wymyśliłabym, że kumpel przywiózł mu wózeczkiem z drugiego końca miasta, kumpla nie znam, na oczy go nie widziałam! Albo lepiej, pudeł wcale nie woził, dostał je miesiąc temu od nieboszczki, Wówczas jeszcze żywej, leżą tu już od dawna, puste. A jeśli osoba zechce zajrzeć…?

W roli matki złoczyńcy poczułam się nad wyraz niewygodnie, z dwojga złego wolałabym już chyba sama być złoczyńcą. Baba zapewne też, nie zaczęła od łgarstwa, to było widać. Miejsce pobytu pudeł musiało tu grać istotną rolę, równie dobrze było widać, że rozpaczliwie usiłuje znaleźć temat, który by zawiódł moją ciekawość na jakiekolwiek manowce i odczepił mnie od złomu.

– A, bo widzi pani – odpowiedziałam na jej pytanie – ja znam takie pudła. W tym się czasami przechowuje kolekcje… – zawahałam się, jakie kolekcje, do licha, bez przesady z tą prawdą…! – między innymi filatelistyczne… A ja, szczerze mówiąc, pertraktowałam jeszcze z panem Fiałkowskim, a potem z tą zamordowaną nieboszczką, on miał albumy, chciałam odkupić. I możliwe, że je trzymał w tych pudłach, a tam, o ile wiem, coś mało tego zostało, więc kto wie czy nie zostały wyniesione… A może coś z nich wypadło? To tak byle jak wygląda, może złodziej nie zwrócił uwagi? Zależy mi, wie pani jak to jest, człowiek do końca ma nadzieję, chciałam popatrzeć, poszukać. Złodziej wyrzucił, pani syn znalazł… Dlatego pytam, gdzie to było?

Zbiłam facetkę z pantałyku doszczętnie. Wprowadziłam w jej umysł straszliwe zamieszanie, kim jestem w końcu, wrogiem, sprzymierzeńcem czy wspólnikiem? Niewinność Wiesia wciąż jeszcze wydawała się możliwa, z całym przestępstwem nie miał nic wspólnego, ale boi się wplątać, bo reszta jego biografii słabo przypomina kryształ. A mój głupkowaty upór i jakieś tam poszukiwania mogą nabruździć. Na jej miejscu sama bym się zastanawiała, co ze mną zrobić.

Przeważyła nieufność.

– Tak naprawdę, to na drodze leżało – wyznała. – Wiesio już worki ciągnął, upakował na chybcika, a śpieszył się… No to poszłam, bo gdzieś tam, powiadał, żelastwa wyrzucili, z dawnego POM-u czy jak… Łakome, więc poleciał.

Nawet jeśli nie było w tym cienia prawdy, miejsce chciałam obejrzeć. Straciłam jednakże złudzenia, baba da się namówić, pojedzie ze mną i zrobi to, co wymyśliłam na początku dla siebie. Pokaże mi byle jakie miejsce, które w życiu żadnego pudła na oczy nie widziało.

– No to nie ma co szukać – westchnęłam. – Szkoda. Nie będę pani głowy zawracać… Mogę spojrzeć, czy w tych pudłach nic nie zostało?

Gorliwość, z jaką zerwała się dla dokonania prezentacji, wystarczała najzupełniej, mogłam nie patrzeć, pudła bez wątpienia były puste. No i były, spojrzałam dla zachowania pozorów, zdziwiłabym się, gdyby cokolwiek się w nich telepało. Przeprosiłam nieszczęsną babę, podziękowałam i wyszłam.

Wsiadłam do samochodu i zastanowiłam się nad sobą. Co ja w ogóle robię, do licha, o co mi chodzi? Klasery ze znaczkami leżą w zaplombowanym domu zbrodni nietknięte, zaginione numizmaty nic mnie nie obchodzą, cała zbrodnia nie dotyczy mnie w najmniejszym stopniu, nie ja prowadzę dochodzenie, czego się czepiam? Jedyne, co mi leży na sumieniu i nie tylko na sumieniu, co tkwi, można powiedzieć, w mojej egzystencji, to Grażynka. Z głupoty zaliczona do grona podejrzanych. Nie, niezupełnie z głupoty, raczej z posuchy, kompletny brak innych kandydatów, ewentualnie taki nadmiar, że nie sposób w nich wybierać. Każdy bandzior, każdy półgłówek, zapatrzony w rzekome mienie Weroniki, nawet jakieś przypadkowe bydlę na gościnnych występach, każdy chciwiec tchórzliwy, z fartem, bo go nikt nie widział, a zarazem z niefartem, bo go Weronika złapała na gorącym uczynku… Do wyboru, do koloru, śledztwo prowadzone beznadziejnie, gdzie oni podzieli mikroślady…?! Oportunistycznie uczepili się Grażynki, zaniedbując resztę, a teraz co, ja mam za nich nadrabiać te zaniedbania? Czy ja nie mam co robić…?!

Nie zapalając silnika, rozważałam sprawę. Z chwilą zwolnienia Grażynki z aresztu hotelowego, mogę temu wszystkiemu dać spokój, nie poświęcę przecież życia rozwikływaniu zbrodni w Bolesławcu! Pytanie, kiedy władze odzyskają rozum i zwolnią Grażynkę. Jak w ogóle z nimi rozmawiać, żeby nie pogorszyć sprawy po tym moim pierwszym występie? Jak się dowiedzieć…?

We wstecznym lusterku ujrzałam nagle babę, która wybiegła z domu. Stałam z boku, za jakimś gęstym krzewem, nie zauważyła mnie, chociaż się rozejrzała, albo może zwyczajnie nie skojarzyła. Pobiegła w przeciwną stronę.

Zawróciłam, ruszyłam za nią. Znikła mi z oczu. Bez żadnych podstępnych zamysłów pojechałam tam, gdzie mnie ciągnęło od początku, na tyły domu Weroniki. Po drodze w moim umyśle zaszły jakieś procesy, które kazały mi zaparkować od frontu i dalej udać się piechotą, w dodatku niejako od odwrotnej strony.

Jeśli nawet myślałam cokolwiek, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ogólnie biorąc, byłam zła na siebie, cała sytuacja nie podobała mi się w najwyższym stopniu, ja sama sobie jeszcze bardziej, beznadziejność poczynań waliła obuchem, brak sensu wręcz skwierczał niczym słonina na patelni. Wyszłam na gruntową drogę parę posesji dalej i całość doznań odwróciła mi się do góry nogami.

Musiała istnieć jakaś krótsza droga od domu baby do domu Weroniki, bo baba pojawiła się tam równocześnie ze mną. No owszem, z tej całej niepewności jechałam powoli i ślamazarnie, możliwe, że jakoś okrężnie, po zaparkowaniu nie wysiadłam od razu, trwało to w nieskończoność, ona zaś leciała jak z pieprzem. Zdyszana była i zziajana. Wniknęła w roślinność, zarastającą zrujnowane parkany, dwa domy od Weroniki, zaledwie kilkanaście metrów od miejsca, skąd ją zabrałam razem z jej worami.

Poszłam tam i zajrzałam przez zielska.

Fakt, iż oparzyła mnie wyjątkowo wyrośnięta pokrzywa, nie miał wielkiego znaczenia, aczkolwiek dobitnie świadczył o moim ogłupieniu. Nie zauważyłam dorodnej pokrzywy…?!

No dobrze już, dobrze, miałam co innego do zauważania. Zadyszana facetka weszła do domku, który robił wrażenie opuszczonego. Niezamieszkanego. Zwyczajny, stary domek, drewniany, z tych, które można przerobić na cacko, ale najwidoczniej nikt jeszcze przerabiać go nie zaczął. Szyby w oknach istniały, także okiennice, z których jedna zwisała naderwana, drzwi niewątpliwie udawało się zamknąć, bo facetka otworzyła je kluczem, dach był w całości, tyle że porośnięty mchem i głowę bym dała, że rynny miał zapchane. Ale nie na inwentaryzację tu przyjechałam… Całość wielkim głosem krzyczała o opustoszeniu, jeśli nawet ktokolwiek w tym lokalu mieszkał, aktualnie go nie było i musiało go nie być już co najmniej rok. Najkrótszy okres, możliwe, że i trzy lata. Reszta posiadłości pasowała do stanu budynku, skrzywiona nieco szopa stała przy samym ogrodzeniu, ziejąc otworem bez żadnego zabezpieczenia.

Powinna była wejść do tej szopy. A otóż nie, weszła do domu. Tkwiłam za zwałem roślinności, w ogródkach zazwyczaj niepożądanej, sama zdumiona, że zdobywam się na taką cierpliwość, pełna współczucia dla nieszczęsnej kretynki. Biedna ofiara, usiłująca chronić syna-łajdaka.

Wyszła w końcu. Ściśle biorąc, wybiegła. Wpadła do szopy. Na krótko, wyszła z niej nieco spokojniej, na ile mogłam dostrzec z daleka, na pobladłej twarzy miała wypieki. Nie rozglądając się, ruszyła w drogę powrotną.

No dobrze, dowiedziałam się, skąd Wiesio targał pudła. Ciekawe, co mi z tego przyjdzie…

Po raz pierwszy w życiu włamałam się do cudzego domu.


* * *

– Na litość boską – powiedziała z przerażeniem Grażynka na mój widok. – Coś ty robiła? Miałaś wypadek?! Gdzie byłaś w ogóle?!

Czym prędzej z lekkim niepokojem obejrzałam się w lustrze, co aż do tej chwili jakoś do głowy mi nie przyszło. Może dlatego, że na żadne nie trafiłam, pierwsze napotkane zwierciadło znajdowało się w wejściu do hotelowej restauracji.

– No owszem, nieźle – pochwaliłam własny wygląd zewnętrzny, złapawszy dech, bo też istotnie widok stanowiłam dość osobliwy. – To co, chyba nie mogę tak wejść między ludzi…?

– No pewnie, że nie! Co się stało?!

– Zaraz ci wszystko opowiem… nie, nie miałam żadnej katastrofy… tylko się trochę ogarnę. Skoczę do pokoju i wrócę.

W łazience przyjrzałam się sobie ponownie, prawie z podziwem. Bluzkę pod szyją miałam rozerwaną, rękaw od kurteczki nieco naddarty, jedną kieszeń częściowo odprutą, ale było to nic w porównaniu z szaloną malowniczością twarzy, obficie udekorowanej czarnymi plackami i smugami. Szczytem arcydzieła był wspaniały turban z pajęczyn, zdumiewająco solidny, omotujący mi całą głowę i spływający w dół, aż na odzież. Zdaje się, że plątały się w nim dwa nieduże pajączki, może trzy, nie liczyłam uważnie. Drzazgi, trociny i coś długiego, nadgniłego, co wydało mi się bardzo starą, kiszoną kapustą, rozrzucone było po mnie nieregularnie, głównie jednak we włosach. Mogłam od razu iść na wystawę malarstwa, względnie rzeźby, jako abstrakcja katastroficzna.

Kiedy wróciłam do Grażynki, wyglądałam już jak zwyczajna, trochę zaniedbana kobieta, rzecz jasna, w odzieży całej i jako tako czystej. Grażynka patrzyła na mnie wzrokiem prawie wyzutym z przerażenia i zawierającym w sobie tylko troskę, przemieszaną z ciekawością.

– Już mówię – uspokoiłam ją. – Zdaje się, że nie wypiłam piwa, mogę teraz ten błąd naprawić. Znów moje prywatne złe we mnie wstąpiło, ostatni podryg młodości zapewne albo co. Spenetrowałam jaskinię zbójców.

Grażynka wydała z siebie jęk i zamówiła piwo. Zaczęłam myśleć na głos.

– I po cholerę ja się wtrącam? Bułgarski bloczek bułgarskim bloczkiem, ale przecież i bez wykrycia zbrodniarza mogę go od spadkobiercy odkupić, to na jaki plaster mi te chabry, maki i kąkole? Co mnie obchodzi, kto zabił Weronikę? A, prawda, to ty… Ale co mi z tych wszystkich odkryć, skoro ważne jest to, co masz w głowie, jesteś najważniejszym świadkiem, dopóki nie powiesz tego, co ukrywasz, dopóty się od ciebie nie odczepią, te gliny też mają węch. Wątki uboczne to za mało, ktoś był źródłem, inspiratorem, nie musiał sam odwalać czarnej roboty, wątpię, czy taki Wiesio waliłby tasakiem za bezdurno, niemożliwe, żeby z Weroniki ani jedno słowo nie wyszło, sąsiedzi też nie ślepe… Zaraz, sąsiedzi… Czego ja się pcham w pajęczyny, z ludźmi rozmawiać, śladów niech pies szuka, dlaczego ja, musiałam zgłupieć do reszty. No dobrze, ale z ludzi ty jesteś pierwsza…? Może to ciebie trzeba przyciskać?

Grażynka patrzyła na mnie, a twarz jej stopniowo ciemniała. Opalona była, oznaczało to rumieniec. Ocknęłam się ze swojego głośnego myślenia, zamilkłam i popatrzyłam na nią pytająco. Uświadomiłam sobie, że niczego jej nie wyjaśniłam, a możliwe, że któreś z moich odkryć okazałoby się przydatne…

– No dobrze, powiem ci, co znalazłam – zgodziłam się z własnej woli. – Mówiłam ci o Wiesiu i jego mamusi, przez dwie godziny zapomnieć nie mogłaś, bez względu na to, jakie emocje po tobie szalały. Chyba wystraszyłam babę, doprowadziła mnie do takiej opuszczonej chałupy i wlazłam tam. Stąd pajęczyny i reszta. Otóż wyobraź sobie, znalazłam ślady, bardzo wyraźne…

Ślepy jełop zauważyłby, że pusty dom był częściowo użytkowany. Jakiekolwiek surowce wtórne Wiesio by zbierał, gdzieś je musiał lokować, jako magazyn służył mu ów samotny budynek. O zacieranie śladów nie starał się zbytnio, magazyn znalazłam z łatwością, kurz wskazywał drogę, w dodatku wory pakowane były zapewne w pośpiechu, bo co pomniejsze żelazne szczątki poniewierały się jeszcze gdzieniegdzie. Poszukując nie wiadomo czego, znalazłam zupełnie nową sprzączkę od paska, wnioskując z nikłej ozdobności raczej męskiego niż damskiego, poczerniałą srebrną łyżeczkę i dziurę. Budynek był zdewastowany, nie tknięty remontem chyba od chwili urodzenia, podłoga przegniła i załamała się obok pieca, widniała w niej dziura, niewątpliwie użytkowana. Niektóre deski i drzazgi robiły wrażenie świeżo odłamanych, wyglądało to tak, jakby ktoś gwałtownie starał się ów otwór powiększyć, kurz dookoła był malowniczo rozmazany. Oczywiście zajrzałam tam, bo wydawało mi się, że z dziury coś wystaje, i moja ciekawość została solidnie ukarana. Zarwały się pode mną dodatkowe deski, coś przewróciło się obok, chcąc uniknąć złamania nogi, wsparłam się o piec, który zaprezentował całkowity brak stabilności. Jego zawartość legła mi na twarzy, ponadto wpadłam głową do kąta za nim, gdzie zniweczyłam doszczętnie robotę niezliczonych pokoleń pająków, wyplątując się z pułapki, wpadłam do dziury i wydostałam się z niej z lekką szkodą dla odzieży. Zdumiewająca ilość drzazg czyhała tam na wroga.

Jednakże wystawanie czegoś z dziury nie okazało się złudą.

Skoro już się tam znalazłam… Dziura nie była głęboka, stanowiła po prostu przestrzeń pomiędzy podłożem a deskami niegdysiejszej podłogi, wspartymi na legarach. Robili ten dom porządnie, podwójna izolacja od gruntu, przestrzeń wypełniona trocinami, trociny upodobały sobie mnie i moją odzież, ale, razem wziąwszy, zapadłam się zaledwie do kolan. Skorzystałam z ofiarowanej mi okazji, pomacałam dookoła, poświeciłam zapalniczką i wydobyłam spod nóg wystającą rzecz.

Do licha… Jedna z tacek, wyłożonych pluszem, z wgłębieniami na monety. Pusta oczywiście, bez monet. A cóż za barbarzyńca kradł te numizmaty…!

Narażając budowlę na podpalenie, przeszukałam dziurę dokładnie i znalazłam zgniecione opakowanie po papierosach popularnych z filtrem. Świeże, w stanie wskazującym na bardzo krótki pobyt w podziemiach. Nic więcej.

Zabrałam zdobyte przedmioty i wylazłam, nadrywając sobie kieszeń od wdzianka. Stwierdziłam, że coś, przewrócone obok, było beczką, od której odpadło denko i która mocno śmierdziała. Marginesowo zidentyfikowałam woń jako pozostałość wiekowej kiszonej kapusty, ale nie byłam głodna i pożywienie mnie chwilowo nie interesowało. Rozejrzałam się po owej komnacie z dziurą i piecem, gniewnie pomyślałam, że nie ja powinnam się tu plątać, tylko gliny, że zacieram im właśnie stare ślady i tworzę nowe, bez wątpienia mylące, i że dobrze im tak. Było od razu rozejrzeć się porządnie, a nie siedzieć na Grażynce!

Obejrzałam resztę domku, znalazłam jeszcze jeden pokój zakurzony równomiernie i z pajęczyną w wejściu, zatem od dawna leżący odłogiem, i wreszcie kuchnię, a w niej ślady ludzkich pobytów. Dwie butelki po piwie i liczne pety. Barłogu sypialnego nie było, z czego wywnioskowałam, że nikt tu nie mieszkał, jacyś się najwyżej spotykali.

Pety zgarnęłam w jednorazową chusteczkę, niezbyt starannie, bo nie przyszłam tu sprzątać, butelki natomiast potraktowałam nader pieczołowicie, z wielką troską o odciski palców, widoczne na nich nawet gołym okiem. Zabrałam je w przekonaniu, że inaczej przepadną, a w bagażniku plątały mi się torby foliowe, jako opakowanie całkiem niezłe. Skoro gliny zaniedbały sprawę, sama przeprowadzę śledztwo, chociaż potrzebne mi to jak dziura w moście. Może na złość prokuratorowi…?

O tych wszystkich zdobyczach z detalami poinformowałam Grażynkę. Słuchała w wypiekach, po czym zażądała demonstracji. A owszem, drobne przedmioty mogłam jej pokazać, miałam je w torebce.

Pety nie wydały jej się zbyt interesujące, chwyciła natomiast sprzączkę od paska. Byłabym od razu spytała kąśliwie, czy widzi w niej coś znajomego, ale równocześnie na zgniecionym opakowaniu po papierosach dostrzegłam jakiś napis. Rozprostowałam i wygładziłam śmieć. Istotnie, widniał na nim napis, same cyfry, dziewięć sztuk, wyglądało na numer komórki.

– Nie zapisał tego w ostatniej chwili – zaopiniowałam. – Tych z ostatniej chwili tak lekko się nie wyrzuca. Zapisał wcześniej, może sobie potem przepisał na czymś innym albo komuś podał, albo w ogóle jakoś zużytkował. Potem zapomniał o zapisie i wyrzucił pustą paczkę. I działo się to ostatnio, nie dawniej niż dwa tygodnie temu, na dłuższe leżenie ona jest za mało zakurzona. Ciekawe, jak można dotrzeć do właściciela komórki, mając numer, zdaje się, że robią z tego tajemnicę stanu, na stacjonarne miałam różne sposoby, na komórki na razie żadnego…

Zorientowałam się nagle, że Grażynka nie słucha, wpatrując się w sprzączkę od paska, jakby ją ten przedmiot zahipnotyzował. Nie zgłupiałam do tego stopnia, żeby nie wiedzieć co to znaczy, ale zaraz, chwileczkę. Nawet jeśli kochamy faceta bez opamiętania i nad życie, nie jego paski od spodni, nie szelki, nie sznurowadła i nie guziki stanowią dla nas element zasadniczy, który wyoruje w naszej pamięci wieczyste bruzdy. Chyba że…

– Ty mu sama ten pasek kupiłaś, co? – powiedziałam z westchnieniem. – I starannie wybierałaś klamerkę?

– Z jego znakiem zodiaku – wyrwało się bezwiednie Grażynce. – Koziorożec…

Ocknęła się nagle i spojrzała na mnie z tak śmiertelnym przerażeniem, że prawie poczułam się urażona. Co ja jestem, potwór, zionący ogniem z pyska? Zawodowa donosicielka i złośliwy gnom? No, może nie gnom, powiedzmy wiedźma, to już lepiej pasuje.

– Ty głupia! – rozzłościłam się. – Przecież od początku widać, że tkwisz w tym interesie po uszy. Przestań wreszcie wszystko ukrywać, i tak ci to źle wychodzi, razem możemy się zastanowić, jak z tego wybrnąć. Naprawdę uważasz, że to ten twój, jak mu tam, Patryk, zadziabał Weronikę tasakiem? No dobrze, nawet jeśli, tasak wyklucza premedytację, więc może uda się znaleźć okoliczności łagodzące. Puść farbę i przestań się dręczyć!

Grażynka miała już twarz w kolorze indyjskiego różu z lekką domieszką sepii.

– Nie… to nie… tak, ale nie… To niemożliwe… Nie to… Nie tak…

– Sprecyzuj może troszeczkę, chociaż właściwie rozumiem. Wmieszany, ale bez tasaka, tak? Albo ją trzasnął przypadkiem, bo jakoś mu ręka drgnęła?

– No wiesz…! Nie, to niemożliwe! Nie! Ja się nie zgadzam…!

– Mogę też się nie zgadzać, tobie do towarzystwa. Co nie przeszkadza omówić sprawę porządnie. W czym on siedzi? W numizmatyce, w znaczkach, w antykach? Księstwo Warszawskie rzeczywiście poniewierało się tam po kątach?

Grażynka patrzyła na mnie wzrokiem zranionej łani, łzy miała w oczach.

– Tylko nie zacznij teraz płakać – ostrzegłam – bo wszyscy na nas zwrócą uwagę, a Bolesławiec to nie Paryż, plotki tu szybko biegają. W czym leży zgryzota? Zmobilizuj się jakoś, weź pod uwagę, że to ja znalazłam klamerkę, a nie gliny, zawsze to jakaś pociecha, nie?

– Ale ty… – wydusiła z siebie Grażynka ochryple i łzawo. – Ty im to powiesz… Musisz powiedzieć… I co on tam… O Boże…!

– Nie muszę – skorygowałam zimno. – Ale muszę wiedzieć, o co tu chodzi i co się dzieje. Pytania zadajesz nieco mętnie, jednakże nadal coś tam rozumiem. Nie wiem, co on tam robił, myślałam że ty wiesz. Tacka po monetach jest faktem, mam ją w samochodzie, może on śledził złoczyńców, to nie przestępstwo, chce ich teraz szantażować czy jak…? Słuchaj, ja tu nie mogę snuć przypuszczeń w nieskończoność, odezwij się wreszcie ludzkim słowem i spróbuj powiedzieć jakieś jedno całe zdanie. Z podmiotem i orzeczeniem.

– Chyba muszę koniaku… – wydukała Grażynka żałośnie.

Pochwaliłam tę naganną chęć i obejrzałam się na kelnerkę. Nie było tłoku, więc koniak pojawił się szybko i równie szybko Grażynka z niego skorzystała. Odetchnęła głęboko.

– Już ci mówiłam, że chciałam ci o nim wcale nie mówić – przypomniała, zgnębiona. – On budzi we mnie same zastrzeżenia…

– Nie same – mruknęłam. – Coś tam im jeszcze towarzyszy.

– Ja wiem, że nie powinnam… Ale co ci poradzę, no dobrze, no niech będzie, zakochałam się. Zależy mi na nim, aż głupio, chcę go, nie chcę go, jest w nim coś, bez czego nie ma dla mnie życia, i coś, co mnie odpycha…

– Ale odpycha marniutko i słabiutko, i tylko wtedy, kiedy go nie widzisz, a jak zobaczysz, wraca to pierwsze z siłą trąby morskiej…

– Tak! – wybuchnęła Grażynka i zainteresowała się nagle: – Skąd wiesz?

Westchnęłam smętnie.

– Nie ty pierwsza i nie ty ostatnia. Mam za sobą podobne doznania. A kiedy myślisz o nim w oddaleniu i na spokojnie, to co? Analizujesz? Porównujesz za i przeciw? Czy tylko miota ci się w środku, poniżej ciemienia?

– Różnie. Przeważnie się miota, chociaż nie, nie przeważnie, właściwie tak pół na pół. I sama nie wiem, to jest życie na huśtawce, ja tak nie mogę, nie umiem, albo szczyty, albo dno. Wolałabym zwyczajną nizinę, no, niech będzie płaskowyż…

– Akurat! – przerwałam z gniewnym prychnięciem, bo w końcu znałam ją już ładne parę lat. – Facet bez tych wyskoków wydaje ci się nudny, nie zamierzam wypominać, ale był taki. I co? Za dobrze ci było.

Grażynka opanowała się już w znacznym stopniu, ale wciąż jeszcze była trochę roztrzęsiona.

– I możliwe, że teraz żałuję, ale jednak… Nie. Nie zamieniłabym ich. Patryk ma w sobie to coś… A wiedziałam, byłam pewna, że to się źle skończy, że będą komplikacje, ty masz rację z tymi tajemnicami!

– Z jakimi tajemnicami?

– Jeśli ktoś robi z czegoś tajemnicę, wiadomo, że sprawa śmierdzi, tak mówiłaś…

– Zdumiewająco rozumnie mówiłam…

– A on mi właśnie wywijał te numery, same tajemnice, dokąd jedzie i po co, co tu robi, czym jest taki zajęty albo zdenerwowany, dlaczego tak się spóźnił, dlaczego wcale nie przyszedł… Bo nie mógł! Nie mógł, rozumiesz? Dlaczego, do diabła, nie mógł?!

– Zamknął się w wychodku i nie umiał otworzyć, głupio mu było się przyznać – podsunęłam zgryźliwie.

Grażynka nie słuchała.

– I tu też, podobno za mną przyjechał, nieprawda, no owszem, do Drezna za mną, ale tu…? Nie wiem, czy znał Weronikę, ale wiem, że o niej słyszał. Zna Bolesławiec. Skąd? Urodził się tu, bywa tak często…?

– A gdzie się w ogóle urodził?

– Nie wiem! Nie chce o tym mówić!

– Może w byłym Związku Radzieckim? A może jest podrzutkiem i sam nie wie, skąd pochodzi, wychował się w domu dziecka…

– Nic podobnego! Miał rodziców, widziałam ich ślubne zdjęcie, podobny do ojca jak dwie krople wody, skóra zdarta z tatusia! Ale pojęcia nie mam co robi, jakieś interesy, pośrednictwo, zlecenia, wszystko wydaje mi się podejrzane, bo też nie chce o tym mówić!

– A o czym chce?

– O mnie. O nas. O mnie wszystko, bo podobno mnie kocha!

– Ma zawód? Skończył jakąś szkołę?

– Owszem. Metaloznawstwo. Jakaś taka specjalizacja. I musi to być prawda, bo na wszelkim żelastwie zna się bezgranicznie, współcześnie i do tyłu…

– Prztyknie w starą podkowę i powie, z czego ona i ile ma lat, dwadzieścia czy dwieście?

– Coś w tym rodzaju. Zgadłaś, trochę rybką, ale jednak. A humanistyczne wykształcenie skaczące, gargulce na Notre Dame zna, można powiedzieć, osobiście, każdą sztukę, Szekspira potrafi cytować, a o Miltonie w życiu nie słyszał! Początki jazzu ma w małym palcu, za to Bacha od Wagnera nie odróżnia!

– Ja też nie – przypomniałam jej. – Jestem niemuzykalna, ryki podobne, organy czy trąby to mnie ganc pomada, a Wagnera w ogóle nie cierpię.

– Sartre kojarzy mu się wyłącznie z czarnymi swetrami…

– To i tak dużo.

– …a Whartona uważa za przyrodnika, który stwierdził, że gołąbka ma ciepły kuperek…

– Bardzo trafny pogląd – pochwaliłam.

– …w malarstwie od impresjonizmu po szczytową abstrakcję myli wszystko, Picasso to dla niego dziwkarz stulecia, a Salvatore Dali miał śmieszne wąsy, tylko nie jest pewien, na twarzy czy na obrazach. I wyżej ceni dobrą knajpę niż wszystkie muzea świata…

– Nie on jeden – mruknęłam cichutko.

– I humanitaryzm to dla niego hasło w encyklopedii albo w słowniku wyrazów obcych, ludzie to mierzwa, słaby ginie, silny wygrywa, rządzą prawa przyrody, inne prawa na przemiał, na świecie liczy się tylko ekwiwalent wymienny!

Interesujący facet. Czego ona od niego chce? Przecież ją kocha, prawa przyrody, fajnie, samiec zadba o swoją samicę i potomstwo, sama przyjemność, na jaki plaster jej ta kultura, jeśli w kratkę, to nawet ciekawsze. Uzupełni mu luki. Drzazga zapewne tkwi gdzie indziej.

– A z łóżkiem jak? – spytałam delikatnie. – Coś nie gra?

Grażynka wciąż nie słuchała. Szalała teraz nad literaturą, w której wielbiciel miał przedziwne braki, Prusa w ręku nie trzymał, „Lalkę” widział na ekranie, a i to tylko do połowy, Sienkiewicza znał ze szkolnych bryków, Zegadłowicza mylił z jakimś zegarmistrzem z Włocławka, dlaczego nie, i jeden na „zet”, i drugi na „zet”… Pomijając już to, że Wieniawa-Długoszowski istniał dla niego wyłącznie jako Wieniawa, klacz na wyścigach. Nawet niezła, ale zawsze byłam zdania, że generał Wieniawa-Długoszowski, stuprocentowy mężczyzna, na myśl o klaczy jego imienia przewraca się w grobie.

Wpadłam jej w słowa.

– Czekaj. Uspokój się z tym wykształceniem humanistycznym, wróćmy do życia. Chciałaś może jeszcze, żeby znał Przybyszewskiego? On pisał podobno tylko po pijanemu, zły przykład. Ja cię pytam o sprawy elementarne, co z łóżkiem?

Grażynka opamiętała się w połowie Prousta.

– Co?

– Łóżko. Taki mebel. W tym wypadku symboliczny. Z łóżkiem jak? Nie czarujmy się, w kontaktach dwóch osób różnej płci to dosyć ważny element.

– Och, Boże drogi! – westchnęła, zanim zdążyła się powstrzymać. – W łóżku on jest cudowny…!

I, oczywiście, zastopowało ją radykalnie. Erotomanką Grażynka nigdy w życiu nie była, kontakty męsko-damskie dopuszczała skąpo i nie bez uczuciowych powodów, a zwierzać się na ten temat nigdy nie lubiła. Wyrwało się jej. Widać było, jak usiłuje cofnąć te szczere słowa i opancerzyć się powściągliwością, ale już było za późno. Znów wypełzły jej na twarz intensywniejsze barwy.

– No i fajnie, jak dotąd dostrzegam w nim więcej zalet niż wad – powiedziałam uspokajająco. – Przejdźmy do sytuacji bieżącej, bo widzę przecież, że to cię gryzie. Co on ma wspólnego z Weroniką, zbrodnią i zaginionymi numizmatami? Bo że coś ma, to pewne, wiem, że nic nie wiesz, ale powiedz, co wiesz.

Grażynka pomilczała chwilę, odetchnęła kilka razy i przestawiła się na odmienne tory.

– No dobrze – powiedziała niemrawo, z oporem i zakłopotaniem. – Już dawno pytał mnie, czego ja chcę od tej Weroniki i po co u niej bywam, nie wiem, skąd wiedział, możliwe, że sama mu powiedziałam, chociaż nie pamiętam. Poprzednim razem, jak wracałam z Drezna, czekał tu na mnie, ale nie mieszkał w hotelu.

– A gdzie? – spytałam czujnie.

– Powiedział, że u znajomych. Nie wiem, jakich znajomych.

– A w Warszawie gdzie mieszka?

– W swoim mieszkaniu. Takie półtora pokoju z kuchnią, na Okęciu. Mówi, że jego, ale wizytówki na drzwiach nie ma.

– Wizytówka o niczym nie świadczy, mogę sobie przyczepić Gretę Garbo i nikogo to nie obejdzie…

– Mnie obejdzie – uparła się Grażynka buntowniczo. – Dla mnie wizytówka świadczy o jakiejś stabilizacji, o własnym miejscu na ziemi, jawnym, uczciwie zdobytym. Ukrywanie się jest podejrzane.

Zgodziłam się na jej pogląd z lekkim wahaniem, bo byłam zdania, że różnie bywa. Może jakiś natręt szuka mnie po drzwiach, a ja wcale nie chcę, żeby znalazł…

Natręt…!!!

Boże jedyny, zupełnie zapomniałam o tym cholernym liście! A cóż ja tu robię innego, jak nie natrętnie i nachalnie duszę Grażynkę?! Gdzie ten takt i ta subtelność, którą miałam w sobie zakorzeniać i rozwijać, gdzie względy dla innych, gdzie szacunek dla cudzych uczuć…?!

Coś we mnie jęknęło, ale cichutko, bo równocześnie zdążyłam sobie uświadomić, że bez duszenia niczego nie osiągnę. Grażynka dobrowolnie, sama z siebie, słowa nie powie, zagmatwana sprawa nijak się nie wyjaśni i co mam zrobić, nieszczęsna, z butelkami po piwie i pustą tacką po monetach? Wyrzucić do śmieci? Ależ rękę by mi sparaliżowało!

Niemniej jednak mój rozpęd nieco się załamał. Zakłopotałam się, postanowiłam spróbować łagodniej.

– Zamknij się – zażądałam rzeczywiście nader łagodnie. – Odczep się od jego osobowości, wróć do faktów. Kiedy po raz pierwszy padły między wami jakiekolwiek słowa o Weronice? Przed śmiercią Henryka czy po?

– Nie wiem – zamyśliła się Grażynka. – Czekaj, niech się zastanowię… Już wiem, po. Zaraz po mojej pierwszej wizycie u niej, ledwo wróciłam do Warszawy…

– Znaczy, w Warszawie cię pytał, a nie tu?

– W Warszawie. Wie, co robię i gdzie, nawet jeśli go przy mnie nie ma. Wie, że byłam u Weroniki, a po co? Jakoś tak pytał… na zasadzie, że nieprzyjemna baba, co ja mam do niej, niech się nie angażuję przez moje dobre serce i tak dalej, więc powiedziałam, że gdzie tu serce, załatwiam twoje interesy. Zaciekawił się zwyczajnie i na krótko… To chyba nie była tajemnica? – zaniepokoiła się nagle.

– Jeśli nie czatuje specjalnie na bułgarski bloczek sto pięć…

– Raczej nie, nic mu w oku nie błysnęło. A potem znów, razem wziąwszy, ze trzy razy. Za którymś coś… jakieś słowa… nie, nie potrafię powtórzyć, ale kojarzą mi się z tym momentem numizmaty. Tak jakby… że znaczki to jest nic w porównaniu z monetami, takie skojarzenie mi w umyśle zostało. I nic więcej. Nie, słuchaj, nie wiem, co on ma z tym wspólnego, owszem, obawiam się, że coś ma, ale nie wierzę, że ją zabił! W życiu w to nie uwierzę!

– Byłoby dobrze… – zaczęłam i urwałam.

Jasne, że byłoby dobrze sprawdzić, dlaczego nie przyszedł na spotkanie i co w tym czasie robił, ale cholerny list wstrzymał mi na ustach nietaktowne słowa. Pomyślałam, że bez władz śledczych się nie obejdzie. Zarazem przyszło mi do głowy, że nader pracowicie będę musiała spędzić następny dzień…


* * *

Dokładnie w momencie, kiedy w komendzie usiadłam na wskazanym mi krześle, do gabinetu komendanta wpadła jakaś dziewczyna.

Jej pojawienie się, na moje oko, było jednakowo zaskakujące zarówno dla mnie, jak i dla nadkomisarza. Nie pozostawiła nam dużo czasu na jakiekolwiek wątpliwości.

– A jak mówię, to mówię! – wrzeszczała. – Ja nie chciałam! Przymusił mnie! Uczepił się jak ten… Nic nie mogłam! Mówiłam, że skargę złożę, to się śmiał, łobuz taki! Ale żeby się ożenić, to już nie, a ja nie popuszczę, jak nie ślub, to do sądu! Do piwnicy mnie zaciągnął i tam tego, na siłę, to ja do protokółu podam, zgwałcił mnie, bandyta…!

Milczałam kamiennie i komendant również. Dziewczyna zamilkła na chwilę, obrzuciła nas bacznym spojrzeniem i już otwarła usta dla ciągnięcia donosu, ale nadkomisarza właśnie odblokowało. Grzmiący ryk zagłuszył jej słowa.

– Grzelecki…!!!

Sierżant zmaterializował się w drzwiach w mgnieniu oka.

– Weź panią Rudek do zatrzymań, tam pusto, i spisz zeznanie – rzekł do niego zwierzchnik normalnym już głosem.

Równocześnie jednak skorzystał z chwili, kiedy wzburzona donosicielka odwróciła się ku nowej postaci i mrugnął do podwładnego tak wyraźnie, że nawet ja zorientowałam się w powadze rozkazu. Wynikało z niego niezbicie, że ma jej dyplomatycznie zatkać gębę i nie uwiecznić na piśmie ani jednego słowa. Zaciekawiła mnie ta scena, ale nie do tego stopnia, żebym zapomniała, po co tam przyszłam.

– Nie zamierzam być obrzydliwa – zaczęłam ostrożnie – ale na Grażynie Birczyckiej zależy mi bardziej niż panom, chcę ją mieć w Warszawie, więc dołożyłam przesadnych wysiłków i znalazłam dowód rzeczowy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Proszę.

Wyjęłam z torby i położyłam mu na biurku tackę po monetach. Nadkomisarz patrzył na nią przez chwilę, a potem pytająco spojrzał na mnie. Postanowiłam być taktowna.

– Jak to nie jest podstawka do numizmatów Fiałkowskiego, to ja jestem szach perski – podjęłam. – Owszem, przechowywał je trochę nietypowo, w prywatnych domach rzadko się takie rzeczy spotyka, raczej w muzeach, ale z tego, co słyszałam… Starałam się nie zamazać odcisków palców.

– Skąd pani to ma? – spytał nadkomisarz i cofnął dłoń, którą już sięgał po przedmiot.

Nie powiedziałam, że z miejsca, które sami powinni byli porządnie obejrzeć, chociaż miałam na to wielką ochotę. Pewnie bym się nie powstrzymała przed miłą uwagą, gdyby prokurator był obecny, skoro go jednak nie było, nad policją nie zamierzałam się znęcać. Porządnie i rzeczowo opisałam swoje wczorajsze perypetie. Nadkomisarz zainteresował się, z jakiej przyczyny i w jakim celu polazłam do opuszczonego domu.

– Przez złom – mruknęłam niechętnie.

Poprosił o szczegóły. Z westchnieniem wyjaśniłam kwestię baby i Wiesia.

– I nie wiem, jak ona się nazywa, tyle że te żelastwa zbiera Wiesio, syn – dodałam. – Mam nadzieję, że nie jest zabójcą…

– Kopeć – wyrwało się nadkomisarzowi. – Wiesław Kopeć, postać dobrze nam znana. Gdyby nawet miał rąbnąć denatkę, to nie sam z siebie. Podpuszczony. Chociaż, diabli wiedzą, wszystko jest możliwe. Trzeba go będzie poszukać… Co pani tam jeszcze znalazła?

Oddałam mu wszystkie łupy, z wyjątkiem klamerki od paska, której zresztą w torbie nie miałam, zostawiłam ją Grażynce i chwilowo pozwoliłam sobie o niej zapomnieć. Wyraz twarzy mojego rozmówcy wyraźnie świadczył, że władza wykonawcza nie przepada za mną, ale coś wywołało rodzaj ekspiacji.

– To tak jest, jak człowiek pójdzie owczym pędem… Świadkowie, świadkowie… O kant… tego… odwłoku… potłuc takich świadków.

Zrozumiałam to jako usprawiedliwienie faktu uczepienia się Grażynki i nabrałam nadziei na osobisty sukces. Nadkomisarz brzęknięciem wezwał jakąś osobę, której, zwrócona tyłem do drzwi, nie widziałam.

– Grzeleckiego – mruknął.

Przed chwilą na własne uszy słyszałam, że kazał sierżantowi przesłuchiwać ofiarę gwałtu, a teraz znów się go czepia, orze w człowieka jak w perszerona. O mało tego nie powiedziałam, na szczęście sierżant pojawił się od razu.

– Zapiera się ta cała Hania, że ją gwałcił Kopeć Wiesław – oznajmił już od progu. – Akurat, wszystkie tak gwałci. Latają za nim, aż świszczy, ale Rudkówna wykombinowała sobie, że się z nią ożeni i przez to go skarży, bo jemu akurat żeniaczka w głowie…

– Głupia ona jak próchno – zaopiniował z niesmakiem nadkomisarz.

– Zgadza się. Namówiła ją ta Zawadzka, przez złość, bo ją Kopeć w trąbę puścił i chciała się zemścić, choćby i przez Rudkównę. Powiada, że straszne siniaki miała, ale obdukcji nie robiła, bo skąd miała wiedzieć, że ta świnia się na nią wypnie, a teraz już zeszły i nie widać.

– To kiedy to było?

– A już prawie półtora tygodnia temu, jedenastego.

– Kiedy?

– Jedenastego.

– Mówiła, o jakiej porze? Rano, wieczorem?

– Mówiła. Przed wieczorem poszli do tego ich nowego domu, gdzieś koło szóstej, a wyszli o jedenastej, może trochę przed.

– To dosyć długo ją gwałcił – wyrwało mi się nieco zgryźliwie.

– Ma chłopak zdrowie – przyświadczył nadkomisarz. – Ale z tego jedno wynika, że Fiałkowskiej mordować nie mógł. Nie łgała ta głupia Hania?

– A gdzie jej tam było do łgarstwa! – prychnął wzgardliwie sierżant. – Zła taka, że aż furczy. Ale…! Zła na niego, gdyby wiedziała, że mu alibi daje, w życiu…! Do żadnego gwałtu za Chiny by się nie przyznała!

– I tak chłopakowi złe na dobre wyszło – westchnął nadkomisarz filozoficznie i przypomniał sobie nagle, że siedzi tu osoba postronna. – No i widzi pani, jak się wszystko rozłazi. Co nie przeszkadza, że przesłuchać go trzeba, weź no, Tadziu, te śmieci i niech Mietek zaraz posprawdza odciski. Jak tam będzie i Kopeć, mamy punkt zaczepienia. Dodała nam pani roboty, ale niech! Bo w tę Birczycką to ja prywatnie nie wierzę, prokurator się jej uczepił, nie ja. Dobra, puścimy ją, tylko niech z kraju na razie nie wyjeżdża. Pani dopilnuje.

Zapewniłam go, że bardzo chętnie, bo Grażynka potrzebna mi jest w Warszawie, a nie na antypodach.

– Ale zaraz, panowie – dodałam niespokojnie. – Ja tu chciałam i własną pieczeń odpracować. Spadkobiercy jestem spragniona, czy mogłabym się dowiedzieć, kto jest tym spadkobiercą? Skoro istnieje prawomocny testament, postępowanie spadkowe będzie krótkie i może go dopadnę, zanim się wygłupi z tymi znaczkami, na które czatuję. Mogę dostać nazwisko?

Nadkomisarz zastanowił się i zapewne uznał, że wyjawienie tożsamości siostrzeńca śledztwu niczym nie zagraża, bo kiwnął głową. Zajrzał do akt.

– Niejaki Kamiński. Zamieszkały w Warszawie. Patryk Kamiński.

– Jak…?!

– Patryk Kamiński. Imię, na szczęście, nietypowe, bo ogólnie Kamińskich jak psów. Adres pani chce?

Chcieć chciałam, ale z ogłuszenia nie mogłam wydać z siebie głosu. Patryk…! Jezus, Mario…!

Nadkomisarz sam z siebie uznał, że chcę, bo dołożył:

– Dorotowska dwa, mieszkania osiemnaście. Telefon 822 48 16. Gdyby pani coś przyszło do głowy, proszę się z nami skontaktować, pani Birczycka też. Tu ma pani nasze numery…

Zabrałam kartkę z numerami i wyszłam, aczkolwiek do głowy od razu poprzychodziło mi mnóstwo. Nie było jednakże wskazane wyjawiać im na poczekaniu wszystkie moje pomysły.

To znaczy, ściśle biorąc, czynność wychodzenia tylko rozpoczęłam, siły zewnętrzne stanęły mi bowiem na przeszkodzie. Ofiara gwałtu nie zrezygnowała ze swoich roszczeń, pozostawiona samej sobie zaczęła widocznie się nudzić, bo znienacka z rozmachem otworzyła drzwi i pojawiła się na korytarzu z okrzykiem:

– A to co pan tak poszedł i tego…?!

I nagle zwróciła się do mnie.

– A pani też dobra, kobieta za kobietą ująć się powinna, sama pani słyszała, taki łobuz, filet złamany, dziewicy mu się zachciało, a co to ja, gorsza? Pani powie, albo się żeni, albo do pierdla!

Nie bardzo było wiadomo, co właściwie miałabym powiedzieć i komu, ale i tak wszelkie moje gadanie okazało się niemożliwe. Na krzyk dziewczyny wyskoczył z pokoju sierżant i wpadł mi na plecy. Ratując się przed upadkiem, chwyciłam za ramię przechodzącego osobnika w odzieniu cywilnym, zatem niewiadomej szarży, który na własną szkodę zwolnił, być może z ciekawości, i zachwiał się, zaskoczony chwytem. Sierżant zdążył nas obydwoje porwać w objęcia, inaczej cała grupa, nie wyłączając ofiary gwałtu, tarzałaby się malowniczo po podłodze. Za sierżantem wyskoczył nadkomisarz i też wpadł mu na plecy.

– Rany boskie – powiedział jakimś takim dziwnym głosem bez wyrazu.

– A mówiłam – skomentowała z satysfakcją dziewczyna.

Stanowczo stanęłam w głębi duszy po stronie gwałciciela, który się nie chciał ożenić. Z tak imponującą idiotką dawno się nie zetknęłam. Wolałabym odsiedzieć ten gwałt i nawet płacić alimenty, pomijając już, że jeśli to był gwałt, to ja byłam arcybiskup.

– Za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu – oznajmiłam odruchowo, dzięki czemu zwróciłam na siebie powszechną uwagę.

Dziewczyna zareagowała prawidłowo.

– Jakie fałszywe? – oburzyła się. – Jak mówię, to mówię!

– I głupio pani mówi – zirytował się nadkomisarz. – Do gwałtu potrzebna jest obrona konieczna, a pani się wcale nie broniła. Po cholerę lazła pani z nim do tego domu? Pchał się za panią na siłę czy jak?

Dziewczyna natychmiast zrezygnowała z argumentów rzeczowych i zaczęła płakać. Na co wdarła się w scenę nowa postać, osoba płci żeńskiej, o potężnie skołtunionym łbie. Pomyślałam, że jako sztuka sensacyjno-romansowa ma to nawet dość niezłe tempo, na dłużyzny nie było miejsca.

– Łże ta szantrapa, łże, aż się dupa marszczy! – wykrzykiwała postać już z pewnej odległości. – Akurat jej do Wieśka, jak ta pijawka za nim lata, a on gdzieś ją ma i kopie po oczach! To jest mój narzeczony, o, i faktycznie, gwałtu jej się zachciało, już to widzę, on jest za delikatny, wiem po sobie! Sama się pcha, a teraz oczy mydli! Po żadnych gwałtach nie latał, z bratem moim wódkę… tego, znaczy, piwo pili…!

– Marlenka, zamknij gębę – poprosił z naciskiem sierżant.

– Bo co? – rozzłościł się zuchwale skołtuniony łeb. – To już powiedzieć nie można? Jak taka kitu nawciska, to jej wolno, a mnie nie?

– Która to…? – spytał półgębkiem nadkomisarz sierżanta.

– Gabryś Marlena – odparł sierżant urzędowo i też cicho. – Odbiła Kopcia Zawadzkiej.

Układy międzyludzkie zrozumiałam od razu. Gabryś Marlena odbiła amanta Zawadzkiej, która ją, rzecz jasna, znienawidziła w mgnieniu oka, po czym oważ Zawadzka zacieśniła przyjaźń ze zgwałconą Hanią, odbijającą z kolei Wiesia Marlenie. Hania, jako narzędzie zemsty, stała się cudem ukochanym i w dziedzinie odbijania uczyniła, co mogła, wzbudzając naturalną, żywą niechęć rozczochranej narzeczonej. Do tego miejsca wszystko było proste, dalej zaczynały się jeśli nie schody, to co najmniej pochylnia. Która z nich łgała? Chwila gwałtu stanowiła dość istotny element dochodzenia w kwestii zbrodni, Wiesio targał złom, to pewne, co w końcu robił w momencie zasadniczym? Gwałcił Hanię czy walił tasakiem?

Zeznania wzburzonych dam, najwyraźniej w świecie, stanowiły jakąś nowość dla panów śledczych. Wymienili spojrzenia, zapewne błysnęła im podobna myśl, rzucili okiem na mnie. Ja właściwie byłam już z głowy, opuszczałam komendę, mogli podzielić między siebie obie donosicielki i zająć się pracą.

Wkroczył cywil.

– Pani pozwoli – rzekł do mnie z galanterią. – Mogę w czymś pomóc? Pani pozwoli, że się przedstawię…

Okazało się, że jest lekarzem policyjnym, a zarazem patologiem, leczył żywych i martwych, ciekawe, że mu się nie mylili… Razem wyszliśmy.

– Wyszłabym, proszę pana, dobrowolnie – zapewniłam go – nawet gdyby mnie pan nie wyprowadził tak dyplomatycznie. Chociaż przyznaję, że z żalem, bo sytuacja nabrała rumieńców. Co pan na to? Zna pan sprawę bez wątpienia.

– Znam, oczywiście. Istotnie, nowy element, może to wszystko ruszy z miejsca. Zdaje się, że pani nadrobiła pewne zaniedbania władz? Jakim cudem?

– Gdzie tam temu do cudu. Czysty przypadek i widzi pan, kobiety… Baba babę wywęszy, najpierw mamusia tego ognistego Wiesia-Casanovy, teraz te narzeczone… Mnie zaciekawiło tylko przez Grażynkę Birczycką… Zaraz, skąd pan tak szybko wie, że nadrobiłam?

– Byłem obok, tu wszystko słychać. Między nami mówiąc, dochodzenie spaskudzono, to przez zeznania świadków. Wyjawię pani tajemnicę, nie służbową, ale chyba istotną. Największy wpływ miał sąsiad Fiałkowskich… może nie powinienem… a, co tam, nie jest moim pacjentem, mogę sobie pozwalać. Zdaje się, że miał pretensję do pani Birczyckiej, która nie reflektowała na jego awanse, a jest to stary piernik, tak obleśny, że nawet ja to zauważyłem. Aczkolwiek mężczyźni na ogół odbierają te zjawiska inaczej. Bardzo rzeczowo świadczył przeciwko niej.

No i proszę, a Grażynka o obleśnym pierniku słowem nie napomknęła…!

– I przez to zaniedbali wszelkie inne objawy…

– Jasne, bo i po co – przyświadczył doktor. – Podejrzana, jak na patelni. Ja jestem plotkarz, proszę pani, a pani i tak stąd wyjeżdża, więc jeszcze mogę pani zdradzić, że pani Birczycka prokuratorowi wpadła w oko i miał wielką ochotę bliżej się z nią zapoznać. Bez tego zapewne rozejrzałby się dookoła nieco szerzej.

– I ogłupił nadkomisarza?

– Zawsze, proszę pani, i wszędzie, policja podlega prokuraturze. A komu się chce robić więcej niż trzeba?

Mogłabym mu odpowiedzieć, że niekiedy mnie, bo zapewne mam wypaczoną psychikę, ale zamiast tego moje zainteresowanie obudziła inna kwestia. Byliśmy już na ulicy, obok mojego samochodu.

– No, ale nowy element przed chwilą wystąpił. Pan zna te wszystkie dramatis personae?

– W pewnej mierze. To są akurat osoby o wybujałych temperamentach, bywam niekiedy wzywany do drobnych uszkodzeń, ów Kopeć ma skłonność do argumentowania rękoczynami, jego liczne narzeczone również. Stąd moja wiedza, bo, jak łatwo zgadnąć, sekcji nikomu z nich jeszcze nie robiłem. No, trzeba zająć się pracą, miło mi było panią poznać…

– Wzajemnie…

Popatrzyłam za oddalającym się doktorem, już rozmyślając, jak by tu złapać go ponownie i nakłonić do obszerniejszych zwierzeń, po czym przypomniałam sobie, że mam większe zmartwienie. Spadkobierca, Patryk Kamiński…! Jak na przypadkową zbieżność imion to chyba byłoby za wiele…

I jak, do diabła, mam być taktowna i subtelna w stosunku do Grażynki…?!


* * *

– We wszystkich amerykańskich kryminałach, szczególnie przedwojennych, ale powojennych też powiedziałam ponuro – chlają oni tę whisky na cysterny. Chandler, Cheyney, Chase… Jakim cudem nie chodzą bez przerwy pijani? Piłaś kiedyś burbona?

Grażynka zastanowiła się poważnie.

– Amerykańskiego?

– No…?

– Nie przypominam sobie. Chyba nie.

– Otóż to. Ja też nie. Może on ma mniej procent niż zwykłe piwo?

Grażynka pokręciła głową, wciąż poważnie i w skupieniu.

– To mało prawdopodobne. A po co ci właściwie amerykański burbon?

– Osobiście po nic. Ale pojawiła się taka zgryzota, że bez wódki nie razbieriosz. I co ja mam pić, skoro bez przerwy jeżdżę? Chociaż piwo by się przydało, a tu nic, nie wspominając nawet o winie.

– Jaka zgryzota? – zainteresowała się żywo Grażynka.

No i proszę, jednak dotarłam do zasadniczego tematu dyplomatycznie, drogą nieco okrężną, posługując się zwykłą zgubą ludzkości. Okazuje się, że alkohol jest przydatny do różnych celów. Chociaż i tak nie wiadomo, czy nie wstrząsnę nią negatywnie.

– Potężna – westchnęłam. – Podejrzani zaczynają się mnożyć, a do tego pojawił się spadkobierca. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że go znasz, i czy nie mogłaś zastrzec od razu dla mnie prawa pierwokupu? Znaczki mam na myśli. A może zastrzegłaś?

– Ja znam spadkobiercę? – zdumiała się Grażynka śmiertelnie. – Jakiego spadkobiercę? Weroniki? Kogo?! Tego jakiegoś siostrzeńca?

– Owszem. Patryka.

– Co tu ma do rzeczy Patryk?!

– Patryk Kamiński. Siostrzeniec-spadkobierca. Wszystko ma do rzeczy.

Grażynka oniemiała. Następnie zdenerwowała się okropnie. Przez chwilę wpatrywała się we mnie z ciemnym rumieńcem na twarzy, po czym rozejrzała dookoła. Rzecz jasna, siedziałyśmy znów w kawiarni, bo było to najwygodniejsze miejsce jej chwilowego aresztu.

– Ty masz rację z tą wódką, coś muszę wypić, chyba koniak…

– Ty się lepiej zastanów, bo lada chwila wypuszczą cię na wolność – ostrzegłam. – Przypominam ci, że jesteś samochodem.

– Gdzieś mam zastanawianie. Najwyżej przeczekam parę godzin i odjadę później. Nie mogę z tobą rozmawiać na sucho, mówisz koszmarne rzeczy! Koniak. I wodę mineralną. Może ją sobie wyleję na głowę.

– Wylej – zgodziłam się. – Przedtem jej trochę wypiję. Nie wiedziałaś, że to ten twój Patryk jest spadkobiercą Fiałkowskich?

– Nie miałam o tym najmniejszego pojęcia…! Słuchaj, czy to pewne? Nie pomyłka?

– A on się rzeczywiście nazywa Kamiński? I mieszka na Ochocie?

– Kamiński. I na Ochocie. O Boże drogi, nie, to potworne, ja protestuję! Dlaczego mi nie powiedział…?!!!

– To już lepiej napij się tego koniaku – poradziłam pośpiesznie. – Co mi tu masz takie sztuki pokazywać. I uspokój się, ludzie na nas zwrócą uwagę, bycie spadkobiercą to jeszcze nie jest przestępstwo, to nawet żaden czyn naganny, najwyżej czasami nieszczęście, ale chyba nie tym razem akurat? Sama jestem ciekawa, dlaczego ci nie powiedział, może, w tych nerwach przez ciebie, wyleciało mu to z głowy?

Grażynka jęknęła okropnie i zagłębiła dłonie we włosach, kryjąc twarz i wspierając łokcie na stole. Zamówiłam ten koniak i wodę mineralną i odczekałam, aż zamówienie zostało zrealizowane. Kelnerka przyglądała się nam z dużym zainteresowaniem.

– No – powiedziałam zachęcająco.

Chlapnąwszy sobie koniaczku, Grażynka przybrała pozycję nieco mniej rozpaczliwą. Odetchnęła głęboko i popatrzyła na mnie wzrokiem pełnym tak przeraźliwego wyrzutu, jakbym to ja osobiście zamordowała co najmniej obydwoje Fiałkowskich, specjalnie dla obciążenia Patryka.

– To ja nie wiem, co teraz – oznajmiła, zgnębiona.

Nie podobało mi się to wszystko. Patryk nie przyszedł na spotkanie z nią dokładnie w czasie dokonywania zbrodni. Spadkobierca… Jak też on wygląda finansowo? Może już nie miał cierpliwości czekać…? No dobrze, ale jest przecież spadkobiercą, po cholerę kradł numizmaty, które i tak miały do niego należeć? Dla niepoznaki, dla zmącenia przeciwnika? Może istnieje jakiś subtelny sposób sprawdzenia, czy je ma, chociaż pozbyć się tej kupki monet wcale nie było trudno, ale może, pewny siebie, zaniedbał…? Rany boskie, rąbnął ciotkę…?! A niechby nawet cioteczną babkę, znów Grażynka trafiła na świetlaną postać!

Główną moją troską w mgnieniu oka stały się uczucia Grażynki, ale kawałek umysłu wciąż jeszcze pracował trochę obok. Czy gliny w ogóle wiedzą, że spadkobierca był i jest nadal tutaj, na miejscu zbrodni? Z twarzy go chyba nie znają, mogą nie wiedzieć. Mam lecieć z donosem? A, cholera, jeszcze i ta klamerka, dowód rzeczowy jak w pysk strzelił…!

Nie, nie pójdę. Niech sami dochodzą.

– Słuchaj, koniak wypiłaś, zamówię ci drugi – powiedziałam, ciężko zmartwiona – ale nastaw się duchowo na wszelki wypadek. Nie znam chłopaka, diabli wiedzą, może i trzasnął ciocię, teraz zapadają łagodne wymiary wszelkich kar, trzasnął w pierwszym odruchu, bez premedytacji, ponosisz mu paczki do pierdla, ludzka rzecz. Tylko niech powie, jak było, niech ja wiem, bo jako zabójca nie dziedziczy i od kogo ja wtedy odkupię bułgarski bloczek? Rany boskie! Może ma jakie dziecko…? Nie, dziecko na nic, skoro on nie dziedziczy, to i dziecko też nie, nie zależy mi, niech nie ma. Niech powie dla zaspokojenia naszej prywatnej ciekawości, zawsze to jakiś zysk…

Moim zamiarem było dostarczenie Grażynce pociechy, ale wyglądało na to, że trochę źle mi idzie. Z wysiłkiem powstrzymywała łzy, zdenerwowana do szaleństwa.

– Nie! – krzyknęła szeptem. – Ja go znam! Nie! W odruchu, może, ale przecież nie dla spadku! I, o Boże wielki, nie tak głupio!

– Rozumiem. Gdyby ją mordował, to jakoś inteligentniej. Ale może liczył na to, że mu dostarczysz alibi?

Grażynka wykorzystała drugi koniaczek i jakby nieco oprzytomniała.

– Ja w ogóle nie lubię koniaku, wolę wino – stwierdziła gniewnie. – Mówię przecież, nie głupio, chyba nie jest kretynem! Nie mógł sobie wyobrazić, że zełgam w takiej sprawie!

– A w jakiej mógł? – mruknęłam pod nosem, bo Grażynka była prawdomówna do obrzydliwości. Prędzej zgodziłaby się skoczyć z mostu niż zełgać na jakikolwiek temat, jeśli nie chciała powiedzieć prawdy, nie mówiła nic. To znaczy, owszem, mówiła, że nie powie. Też byłam ogólnie prawdomówna, ale do pięt jej nie sięgałam.

Sytuacja jednakże nie wyglądała różowo. Poczułam się zmuszona zrezygnować chwilowo z poprawy charakteru.

– Widziałaś się z nim w ogóle od wczoraj? – spytałam surowo.

Grażynka zawahała się odrobinę. Koniaczek zapewne sprawił, że nie zacięła się w milczeniu.

– Tak. Dziś rano, jak poszłaś. Był tu.

– Unika mnie. Taka mu się wydaję obrzydliwa?

– Oszalałaś!

– Możliwe. I co?

– Co, co?

– Co było, jak tu był? Mówił coś?

– Mówił. Że mnie kocha.

– Nie chcę cię martwić, ale takie słowa zazwyczaj wypowiadają różni złoczyńcy na chwilę przed złapaniem. Ewentualnie przed ucieczką do Argentyny. Powiedział, że jedzie do Argentyny?

– Nie. Powiedział, że nigdzie nie jedzie i będzie tu siedział, aż mnie wypuszczą. Pojedzie do Warszawy równocześnie i w dupie ma resztę świata.

– Pokazałaś mu klamerkę? Pytałaś, skąd się wzięła wśród pajęczyn i zaśmiardłej kapusty?

– O kapuście nie pamiętałam, ale owszem, pokazałam i pytałam.

– I co?… Czy ja muszę wyrywać z ciebie każde słowo sępimi szponami?

– Nie. Tak. I nic. Zabrał mi ją. Ucieszył się, że jest i odmówił zeznań.

– No to krewa. Optymista, liczy na cud. Ma motyw i nie ma alibi. I w ogóle ja tak nie chcę, zabił ciocię, zabije i ciebie. I jak ja mam wam życzyć wszystkiego najlepszego? Ale ciebie już mu nie daruję, mowy nie ma!

– Ale czekaj, ja przecież jeszcze nie wiedziałam, że to on jest spadkobiercą!

– A gdybyś wiedziała, to co? Zrobiłby się przezroczysty?

– Inaczej bym pytała! Nie, już sama nie wiem…

– Jak cię znam, oddałabyś mu klamerkę gestem potępienia i nie odezwałabyś się ani jednym słowem. Patrzyłabyś tylko na niego tak, że dostałby skrętu kiszek. Przepukliny. Sraczki.

– No może… No dobrze, przyznam ci się, najbardziej mam ochotę tłuc głową o ścianę…

Wyglądała tak, że lada chwila można się było po niej spodziewać zaspokojenia chęci. Przestraszyłam się sceny, po której w życiu nie mogłabym się pokazać w Bolesławcu, i obejrzałam na kelnerkę. Lubi Grażynka koniaczek czy nie, nie wleję w nią teraz wina, mieszanina byłaby piorunująca, a trzeci kieliszeczek koniaku jej nie zaszkodzi. Lekarstwa rzadko bywają smaczne.

I w tym momencie, kiedy rozglądałam się za kelnerką, do kawiarni weszły dwie osoby. Zawahały się na moment, po czym wyszły na zewnątrz i usiadły w ogródku. Nie widziały mnie na szczęście.

Dwie dziewczyny. Jedną z nich oglądałam w komendzie, tożsamość drugiej mogłam od biedy odgadnąć, zgwałcona Hania Rudek i najprawdopodobniej jej przyjaciółka, Zawadzka. Pamiętałam teksty, Zawadzka ją nakłoniła do złożenia donosu na Wiesia, z zemsty. Zapewne czekała przed budynkiem na wynik oskarżenia, a teraz przyszły pogadać, obie zdumiewająco mało wzburzone.

Dziko i namiętnie zapragnęłam podsłuchać ich rozmowę.

– Grażynka, musisz tam iść – zażądałam dość gwałtownie. – Ja nie mogę, bo jedna z nich mnie widziała i z pewnością pamięta, trzeba je podsłuchać. Koniecznie! Bierz ten koniak ze sobą i leć, usiądź tak, żeby mieć ucho od ich strony, wyjmij notes, masz swoją prywatną stenografię, zapisz każde słowo!

– Po co? – przestraszyła się Grażynka.

Szybciutko rozstałam się z prawdomównością.

– Później ci powiem. To jest polecenie służbowe, pracujesz ze mną czy nie? Ich gadanie może być wściekle ważne, dotyczy tej całej afery, leć, ale już, bo początek nam umknie!

Prywatnie Grażynka zaprotestowałaby z pewnością, służbowo zdolna była do nieograniczonych poświęceń. Zdenerwowana i zaskoczona, posłusznie zabrała swój dostarczony właśnie trzeci koniak i udała się do ogródka.

Dziewczyny nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi. Zadysponowały sobie coca-colę i kawę i pogrążyły się w zwierzeniach.

Widziałam przez szybę ich wszystkie gesty, niczego, rzecz jasna, nie słysząc, ale pełna nadziei na późniejsze teksty, bo Grażynka pilnie zapisywała w notesie. Z zainteresowaniem przyjrzałam się hipotetycznej Zawadzkiej, owszem, pasowała do roli judzicielki, bardzo szczupła, mocno opalona blondynka, z włosami związanymi z tyłu w kok, miała w sobie coś jaszczurczego. Skrzywdzona Hania wydawała się przy niej dziewczyną dorodną niczym łania i silną jak młoda klacz, podatną na perswazje, ale zarazem upartą, możliwe, że głupio.

Dużo miały sobie do powiedzenia, dysponowałam zatem dostateczną ilością czasu, żeby pomyśleć także i o sobie. No i masz! Znów zrobiłam to, czego poprzysięgałam w głębi duszy najstaranniej unikać, takt, subtelność i szacunek dla cudzych uczuć okazałam właśnie Grażynce zgoła z trzaskiem, bez najmniejszego zważania na jej sercowe turbulencje wygoniłam swoją bezcenną współpracownicę do zajęcia całkowicie sprzecznego z jej charakterem i chęciami. A cóż za urocza postać, sama prawda zawarta była w tym cholernym liście!

No dobrze, ale jak inaczej mogłabym czegoś dociec…?

Myśl, że równie dobrze mogłabym niczego nie dociekać, była z kolei tak obca mojemu jestestwu, że wręcz nie miała prawa istnieć na świecie. Pomijając już bułgarski bloczek numer sto pięć, spraw międzyludzkich zawsze byłam chciwa.

Co, oczywiście, nie przeszkadzało, że wracającą po upiornie długim czasie Grażynkę powitałam wielką skruchą. Być może, nie wyraziłam skruchy dostatecznie silnie, ponieważ wściekle ciekawiła mnie treść jej notesu. Panienki, rzecz oczywista, wyszły wcześniej, obowiązkowa Grażynka nie ruszyłaby się od stolika, dopóki tam siedziały.

– No i co? – wysyczałam niecierpliwie.

Grażynka dopiero teraz wykończyła swój trzeci koniak.

– Nie mam pojęcia, o czym one mówiły, nie miałam czasu się zastanowić i zrozumieć, bo kazałaś zapisywać porządnie – oznajmiła rzeczowo, bez cienia wyrzutu. – Ale ten jakiś Wiesiek… Dobrze zapamiętałam? To ten syn, o którym mówiłaś, ten, co kazał mamusi targać ciężary. Zgadza się?

– No proszę, taką miałam nadzieję, że będzie o Wiesiu! Zgadza się, zgadza…

– Moim zdaniem chcą go wrobić w jakiś gwałt, ale czekaj, lepiej przeczytam ci notatki i sama uznaj, co ważne.

Następne trzy kwadranse spędziłyśmy nad zapiskami i, za przeproszeniem, tyłek mi zdrętwiał na tym kawiarnianym krześle, mimo iż było całkiem wygodne. Ale ile można…? Zawadzka, jak się okazało, miała na imię Lodzia i, wnioskując z treści rozmowy, była to rzeczywiście Zawadzka, zionąca nienawiścią do skołtunionej Marlenki. Hania pluła furią bardziej na amanta, Marlenkę lekceważąc. Najwidoczniej siebie ceniła bez porównania wyżej, no owszem, nogi miała ładniejsze.

Z kwestii istotnych wyjaśniła się jedna. Marlenka zełgała, Wiesio rzeczywiście w podanym przez Hanię czasie romansował z nią w wykańczanej willi, nie mógł zatem równocześnie pić wódki z jej bratem i walić tasakiem Weroniki. Jako sprawca zbrodni, odpadał definitywnie. Pojawiły się natomiast w sprawie nowe osoby, młode damy były wścibskie i znały środowisko, wyglądało na to, że Marlenka, szkalując Hanię, chciała dostarczyć alibi nie Wiesiowi, tylko bratu. W grę wchodził jakiś Kuba, postać świeża, nie rozgryziona jeszcze, rzadko widywana, bo podobno skądś. Podobno z Warszawy. Piegowaty.

Piegowatość była jedynym elementem wyróżniającym, widocznie w Bolesławcu piegowaci nie istnieli, czemu nie, skoro w Krośnie wszystkie dziewczyny są piękne, w Bolesławcu młodzieńcy mogą być odporni na piegi. Na bracie Marlenki panienki psy wieszały intensywnie, acz krótko, bo bardziej zajęte były swoimi przypadłościami uczuciowymi i talentami łóżkowymi Wiesia. Nie straciły nadziei, że Hania jeszcze go jakoś złapie.

Patryk Grażynki piegowaty nie był, więc nie wchodził w rachubę jako kumpel brata, aczkolwiek przez mgnienie sądziłam, że to może on. Imię nie świadczyło o niczym, każdy może sobie wybrać dowolną ksywę, a sam fakt, że Marlenka walczyła o alibi dla brata, nasuwał podejrzenia. Coś tam z piegowatym kumplem musieli zmalować i chcieli się zabezpieczyć, to już były nasze wnioski, Grażynki i moje, bo głupie dziewuchy ledwo nad tym przemknęły.

Cały ten tekst z notesu Grażynki postanowiłam przepisać na laptopie i dopiero potem zastanowić się nad nim porządnie. Niezła robota widniała przede mną, bo jej osobista stenografia była równie łatwa do odczytania, jak babilońskie pismo klinowe.

Żadna z nas nie miała wielkiego apetytu, zaniedbałyśmy zatem kwestię obiadu. Zostawiłam Grażynkę, trochę w nadziei, że w czasie mojej nieobecności pojawi się Patryk, coraz bardziej podejrzany, a sama z niecierpliwości ruszyłam na kolejny rekonesans.

Nie miałam najmniejszego pojęcia, dokąd powinnam się udać i z kim rozmawiać. Błyskała mi myśl o kuzynce Grażynki. Była tu nauczycielką już co najmniej od dziesięciu lat, wplątane w intrygi i afery młode osoby, dziś dwudziestoparoletnie, przed dziesięciu laty były jeszcze młodzieżą szkolną, może je znała, miała z nimi jakiś kontakt? Czegoś bym się od niej mogła dowiedzieć. Czego, do licha…?

Błąkając się niemrawo po mieście, znienacka dojechałam pod dom świętej pamięci Fiałkowskich, od frontu. Ku własnemu zdumieniu ujrzałam tam jakiś ruch, w środku byli ludzie, a samochód policyjny stał przed wejściem. Ejże…! Interesujące, zaczęli nadrabiać zaniedbania czy złapali spadkobiercę? Zatrzymałam się, niepewna co czynić, bardzo chciałam się wtrącić, ale miałam obawy, że tego już nie zniosą. Z drugiej jednakże strony moje nieznośne natręctwo mogło spowodować, że, chcąc się pozbyć mnie, puszczą wreszcie Grażynkę, którą wszak wyraźnie obiecali zwolnić z aresztu hotelowego. Bez Grażynki nie wyjadę, to było widać.

Za oknem mignął mi prokurator. Nie wytrzymałam, zatrzymałam samochód i wysiadłam.

– Pani chyba nie może wejść – powiedział niepewnie gliniarz w progu.

– A skąd pan wie, może mogę i nawet powinnam? – odparłam zuchwale i bezczelnie, bo, jak zwykle, niemożność spowodowała, że natychmiast zaczęłam się upierać. – Ostatecznie, to ja znalazłam dla was odciski palców, nie? Skąd pan wie, czy w tej zaśmiardniętej kapuście czegoś więcej nie było?

Kapustą ogłuszyłam go do tego stopnia, że mnie wpuścił. Komenda policji w Bolesławcu to nie Luwr, byłam tam dwa razy, z pewnością mnie widział. Weszłam delikatnie, bez ostentacji, i ujrzałam widok cudowny.

Bebeszyli dom centymetr po centymetrze. Nie robili bałaganu gorszego niż tam panował, za to grzebali w szufladach i schowkach, oprószali każdy przedmiocik i przeglądali książki. Także katalogi, cenniki i prasę. Należało tę robotę odwalić już w pierwszej chwili po zabójstwie, obleśny sąsiad, eksponując Grażynkę, nieźle im się przysłużył, bo teraz warstwa kurzu utrudniała pełne rozeznanie. Nawet idiota zgadnie, że świeży odcisk palca jest przyjemniejszy niż odcisk palca zakurzony.

Co mnie natomiast zaskoczyło, to obecność Patryka, przezornie trzymanego na terenie już przeszukanym. Wcisnęłam się w ścianę, żeby nie przeszkadzać, ale prokurator odwrócił się jakoś tak nieszczęśliwie, że mnie dostrzegł.

– Co pani tu robi? – spytał z oburzeniem.

– Gram na puzonie – wyrwało mi się zgryźliwie. – Widzę, że panowie znaleźli pana spadkobiercę?

Nadkomisarz też był obecny i też się odwrócił.

– No właśnie – rzekł z lekkim roztargnieniem. – Pan Kamiński…

Popatrzyłam na pana Kamińskiego, a pan Kamiński popatrzył na mnie. Dużo musiał wyczytać w moim wzroku, bo jakby lekko zmienił się na twarzy. Przystojny chłopak, cholera, pasowałby do Grażynki, ale nie będę przecież nakłaniać jej do związku z mordercą. Szkoda…

– Bardzo mi przyjemnie – powiedziałam kłamliwie. – Nie wiem, czy pan już wie…

I nagle strzeliła we mnie myśl, że może zdążę odkupić od niego ten bułgarski bloczek, zanim się zorientują w sytuacji i przyłożą mu zbrodnię. Czort bierz resztę, ale bloczek…! Myśl była głupia, bo wiadomo, że nie odblokują spadku przed zakończeniem śledztwa, a co najmniej przed wykluczeniem udziału spadkobiercy, ale mało to głupich myśli zostało zrealizowanych…? Wystarczy rozejrzeć się po kraju, głupota na głupocie jedzie i głupotą pogania, a co to ja, od macochy…?

– …że pański wuj ma wśród znaczków bułgarski bloczek numer sto pięć – kontynuowałam, przy czym udało mi się nie uczynić najmniejszej przerwy. – Chciałabym go od pana odkupić, targować się nie będę. Co pan na to?

Zaskoczenia nawet nie usiłował ukrywać.

– Jest pani pewna…?

– Jestem pewna. Grażynka widziała.

Grażynka nagle zamurowała nam gęby, ale jeszcze zdołał odpowiedzieć, że proszę bardzo, chętnie mi sprzeda, kiedy tylko stanie się to możliwe, i również nie będzie się targował. Nadkomisarz wkroczył w ten Wersal, przypominając uprzejmie, że nikt niczego w tej chwili sprzedawał nie będzie, a w ogóle taka niezbędna tu wcale nie jestem. Tyle sama wiedziałam, ale ciekawiło mnie straszliwie, czy też znajdą coś interesującego. Patryk wydawał się idealnie spokojny, pomyślałam, że nawet odciski palców nie zrobią mu nic złego, bo mógł wszak bywać u cioci, nikomu w oko nie wpadając. Chyba że znajdą je na samym wierzchu…

Znaleźli monetę. Dostrzegłam moment, kiedy technik trzymał ją w pesecie, wydłubaną ze szpary od podłogi, pod biurkiem. Prezentacji nie dokonali, ale nie wyglądało to na nasze dwa złote, już raczej dwadzieścia groszy, przez które przejechał tramwaj, zatem numizmat. Pieczołowicie schowali ją do koperty.

Nie miałam najmniejszej chęci stamtąd wychodzić, jeśli już tam byłam, uparłam się odnieść osobistą korzyść. Łzawym głosem poprosiłam, żeby pozwolili mi spojrzeć na ten cholerny bloczek, raz go zobaczyć na własne oczy i przekonać się, że naprawdę tam jest. Widziałam go mnóstwo razy na zdjęciach, na reprodukcjach, nigdy w naturze. Popatrzeć na upragniony przedmiot chociaż raz…!

Z przyczyn, na razie dla mnie nieodgadnionych, zgodzili się. Sama wskazałam miejsce pobytu klaserów, od Grażynki wiedziałam, gdzie powinny leżeć. Owszem, leżały. Znaczki w nich były uporządkowane przyzwoicie, wystarczyło spojrzeć, żeby nie szukać niepotrzebnie, byłe demoludy zgromadzone razem, przeważnie rarytasy, klasyki i błędnodruki. No i wśród nich bułgarski bloczek numer sto pięć. Czysty, nie kasowany.

Zanim zdążyli mnie powstrzymać, wyrwałam z torby pęsetkę, wyjęłam go i obejrzałam od tyłu. Klej w idealnym stanie, chociaż nie osłonięty havidem, barbarzyństwo! Chciałam go, o Boże, jak strasznie go chciałam!

– Co pani robi?! – wrzasnął prokurator i usiłował wydrzeć mi go z ręki.

– Won z paluchami! – odwrzasnęłam z oburzeniem. – Kota pan ma, czysty bloczek macać…? Nie dam!

Pełen zrozumienia technik sięgnął peseta.

– Ja delikatnie…

– Musi pani go oddać – rzekł z naciskiem nadkomisarz. – To należy do masy spadkowej.

Na operowanie peseta mogłam się zgodzić. Pilnie patrzyłam, czy mi go gdzie nie zagnie albo nie zgniecie. Dużo mnie w tej chwili obchodził Patryk, nawet Grażynka zbladła.

– Mogłabym go przechować do właściwej chwili, zostawiając pokwitowanie i zadatek – zaproponowałam beznadziejnie. – Jeszcze zginie…

– Nie zginie, nie ma obawy. Dla pewności zabierzemy do policyjnego depozytu, poleży sobie w sejfie.

W tym momencie Patryk powinien był się wtrącić, jako bezsporny spadkobierca miał do tego prawo. Nie wtrącił się. Cholera, więc jednak… Co ja mam zrobić, nieszczęsna, Grażynka przeżyje katastrofę… Chyba że, mimo wszystko, do niego nie dojdą, zbrodnia bez sprawcy pójdzie ad acta, a niechby, ale to co, mam spokojnie patrzeć, jak dziewczyna grzęźnie w uczuciach do mordercy…? Żeby to piorun strzelił!

Загрузка...