Znaleźć się w ich laboratorium i poznać wyniki tego drobiazgowego przeszukania zapragnęłam niemal równie gorąco, jak bułgarskiego bloczka. Nie miałam szans, należało pohamować niecierpliwość i pójść drogą okrężną, dobrze jeszcze, że taka w ogóle istniała…
Bez dalszych protestów opuściłam ich teren działania.
– Chcesz jechać na noc? – zdziwiła się Grażynka. – Myślałam, że beztrosko się prześpimy i pojedziemy rano?
Beztrosko…!
– Rano, rano – uspokoiłam ją. – Nigdzie się teraz nie wybieram. Mam co innego do roboty.
Grażynka popatrzyła pytająco.
– Myśleć muszę. Bardzo ciężka praca. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem i szkoda, że jeszcze nie mogłaś iść ze mną i słuchać całego gadania. Teraz ci muszę powtarzać i oczywiście, będzie skażone moimi wnioskami, a wolałabym cudze, świeże. Nie mogę się zdecydować, co zjeść, kotlet mielony czy pierogi, jedno i drugie lubię, a w domu robić nie będę, to pewne.
– Pół kotleta i cztery pierogi – poradziła Grażynka. – Mogę zjeść drugą połowę tego wszystkiego.
Siedziałyśmy przy kolacji po całym dniu moich wysiłków i jej zdenerwowania na głodno, nadszedł czas na posiłek. Z aresztu hotelowego zwolnili ją oficjalnie zaledwie przed godziną, nie skorzystała z wolności wcale, czekała na mnie. Przyleciałam, mniej zziajana, a więcej otumaniona.
Zrealizowałam wszystkie pomysły. Telefon, ten wymysł szatana, działał wyjątkowo dobrze, miałam pełny zasięg i nic nie skrzypiało, bez wielkiego wysiłku zmaltretowałam na odległość parę osób. List Grażynki migotał mi w tle, potwierdziłam chyba jego trafność w stu procentach, ale doprawdy nie była to pora na uszlachetnianie charakteru. Musiałam uzyskać mnóstwo informacji, bo inaczej nie mogłabym żyć. No nie, przesada, mogłabym, ale byłoby mi bardzo nieprzyjemnie.
Zaczęłam wtajemniczać Grażynkę.
– O rezultatach przeszukania jeszcze wszystkiego nie wiem. Janusz jest na bieżąco, ale nie nadążyli z badaniami śladów…
– A Janusz w ogóle gdzie? – zainteresowała się Grażynka.
– Wrócił już do Warszawy. Skoro mnie nie ma, może odpoczywać we własnym domu, pomijając już to, że w oddaleniu ode mnie też nie ma spokoju. Jak widać na załączonym obrazku.
– Czy ty nie przesadzasz? Przecież on cię kocha!
– No to co? Zaraz, pewnie, że kocha, przecież bez tego by ze mną nie wytrzymał, ja się nad nim znęcam i nie zawsze bezwiednie…
– Trujesz! Jego to bawi.
– Ale ile można…?! Nadmiar rozrywek też człowieka zdoła wykończyć. Chcesz usłyszeć, co dalej?
– No pewnie!
Podjęłam relację.
– Znaleźli cztery odciski niezidentyfikowanych palców, to znaczy, znaleźli tych palców w ogóle dość dużo, w tym twoje, dwa nawet bardzo stare, sprzed roku, nieboszczyka Henia. Weronika sprzątała w gabinecie rzadko, ale porządnie, niemniej jednak uchowały się na wewnętrznej stronie okładki jednego klasera. Jeden odcisk wyraźny, też stary, Patryka, w miejscu newralgicznym, mianowicie na spodzie metalowego pudełka po herbacie, w kuchni.
– A cóż on robił w ich kuchni? – wyrwało się Grażynce podejrzliwie.
Podeszła kelnerka, złożyłam zamówienie, porcja kotletów i porcja pierogów, nasz prywatny zamierzony podział nie nastręczał trudności. Wróciłam do tematu.
– Patryk zeznaje, że bywał u wujostwa rzadko, a krótko przed śmiercią wuja przywiózł im puszkę herbaty Earl Grey. Uważał, że wypada. Kwiaty też dostarczył, salonowo, jak trzeba. Nie zaprzecza, iż ową puszkę trzymał w ręku, a co dalej, to nie wie. Więcej u wujostwa nie bywał, ponieważ istniały zadrażnienia rodzinne, oni źle potraktowali jego matkę, a swoją siostrzenicę, odmówił wdawania się w szczegóły dawnego konfliktu…
– Och…! – powiedziała Grażynka.
Trzeba przyznać, że nigdy chyba nie miałam równie wdzięcznej i chciwej słuchaczki, Grażynka całą sobą chłonęła moje słowa. Niech mi spróbuje wmawiać, że chłopak jej nie interesuje… Cha, cha! Pożałowałam, że nie mam o nim więcej, i nabrałam obaw, że dalszego ciągu przestanie słuchać całkowicie.
– Oczywiście były ślady palców Weroniki, a oprócz tego jakieś trzy inne, tajemnicze, nie wiadomo czyje. Mam na myśli gabinet Henryka, bo w całym domu było ich w ogóle dużo. Te tajemnicze znaleziono także na drzwiach od ogrodu i wywnioskowano, że wlazł tam ktoś obcy, kto nie był ani Patrykiem, ani tobą, ani sąsiadką z lewej strony…
– Z lewej? – zdziwiła się Grażynka.
– No, zależy jak patrzeć. Jeśli od ulicy, to z lewej. Bo co?
– Bo ani razu nie widziałam tam żadnej sąsiadki. Dzieci owszem, dwa razy, i raz faceta, a baby nigdy. Skąd się tam wzięła?
– Bo baba przerabia kiecki zarobkowo – wyjaśniłam łaskawie – i po całych dniach i wieczorach siedzi przy oknie w pokoju na górze. Ma jakieś kłopoty ze stawami, więc mało lata na dół. I mało patrzy, przeważnie zajęta maszyną do szycia. Potwierdziła twoją obecność w chwili zbrodni, dzięki czemu kalumnie sąsiada z prawej nabrały rumieńców. Chwili wychodzenia już nie widziała. Przesłuchali ją ponownie drugi raz i przy okazji załatwili te palce. Ponadto, czekaj, tajemniczy odcisk wykryli także i w łazience, jeden, na takim metalowym uchwycie do papieru toaletowego. Uchwyt był niewygodny…
– No był – przyświadczyła odruchowo Grażynka.
– I zabójca miał kłopot, mył ręce, wycierał papierem toaletowym, trudno mu było wyciągnąć dostateczną ilość, dotknął metalu, poza tym oczytany w kryminałach, nie użył ręcznika i więcej śladów nie zostawił. No, pomijając zbrodnicze…
– I kto to był?
– Na razie nie wiadomo. Nikt notowany, bo to też zdążyli sprawdzić. Ślady na tasaku, jak zapewne wiesz, uległy zniszczeniu, ale za to było tam mnóstwo butów. Wedle butów, do gabinetu wchodziły tego wieczoru co najmniej cztery osoby, licząc także i ciebie…
– I Weronikę…
– Nie. Weronika nie wchodziła, musiała ci czynić wstręty, stojąc w drzwiach. Nie zauważyłaś tego?
Grażynka zastanowiła się i napoczęła kotlet.
– A wiesz, że masz rację. Zaglądała, stawała w drzwiach i ani razu nie weszła. I była w rannych kapciach, dopiero potem włożyła sznurowane trzewiki.
– Oddaj mi od razu ten drugi kotlet, bo przez pomyłkę zjesz oba – zwróciłam jej uwagę. – I zabierz swoje pierogi. A bałam się, że stracisz apetyt…!
– Straciłam – wyznała smętnie Grażynka. – Jem, bo już sama nie wiem, co robię. Jednak Patryk… Jego buty tam były?
– W każdym razie nie te, które akurat miał na nogach, ale może posiadać więcej niż jedną parę. Czekaj, bo to nie koniec. Razem wziąwszy, jak mówię, oprócz ciebie pętały się tam trzy pary butów, latały po całym domu, jedne pierwsze, drugie drugie, a trzecie trzecie…
– To prawie jak wyliczenie wojen punickich – zauważyła Grażynka dość sarkastycznie.
– Możliwe. Rzecz w tym, że kolejność dała się ustalić, nakładały się na siebie wzajemnie. I wszystko wskazuje na to, że zamordowała ją pierwsza para, pozostałe przyszły na gotowe. Wcale by tego odkrycia nie dokonano, upływ czasu przeciwdziała, gdyby nie to, że ich technik robi dyplom magisterski, zaocznie, nie wiem, jak się odpowiedni wydział nazywa, ale tematem jest badanie mikrośladów. Mikroślady to potęga, oni tu nie mają odpowiedniego wyposażenia, widziałam te rzeczy w laboratorium kryminalistycznym, nie do uwierzenia, co te ustrojstwa pokazują! No i pokazały, dzięki jego osobistym staraniom. Na sto procent może nie, ale na dziewięćdziesiąt dziewięć i pół. Co mnie dziwi, to rozszalała ruchliwość jednostek przestępczych, bo po cholerę te buty przyszły? Po numizmaty, nie? Gdzie on je trzymał?
– Kto?
– Nieboszczyk Henio.
– Co trzymał? Numizmaty?
– Te pudła żelazne z monetami. Nie w gabinecie?
– Nie mam pojęcia – zmartwiła się Grażynka. – Widziałam tylko, że pokazywał, a pudła stały na podłodze i leżały na krzesłach. Mógł je przynieść skądkolwiek, z piwnicy, z sypialni…
– Owszem, buty były w sypialni.
– Poza tym, czekaj, ja z tego zdenerwowania już chyba nawet zaczynam myśleć. Henio Heniem, ale przecież po jego śmierci tam rządziła Weronika. Gdzie ona je trzymała?
– Też nie wiesz?
– Skąd? Interesowałam się znaczkami, monety mnie nie obchodziły.
– Bardzo źle – zaopiniowałam z naganą. – Powinnaś być bardziej wścibska. Weronika mogła trzymać je wszędzie, starannie ukryte, skoro w gabinecie ci w oczy nie wpadły, i biedny złoczyńca, chcąc nie chcąc, musiał tak latać po całym domu. Znalazł je, to pewne, jedna mu upadła, z czego wynika, że bardzo się śpieszył. Później całość znalazła się w tym opuszczonym domu, gdzie wpadłam w pajęczyny, trzy pary butów również tam były, z tym że kolejność uległa odmianie, pierwsze owszem, pozostały pierwszymi, natomiast drugie dwie pary przemieszały się ze sobą. I znów z tego wynika, że dwóch ludzi się spotkało, a jeden znikł z horyzontu, mogli go w ogóle na oczy nie widzieć.
– Ale tych dwóch ludzi… – zaczęła Grażynka niepewnie.
Wpadłam jej w słowa.
– …trzeba znaleźć. Zgadza się. Tyle że na razie nie wiadomo, kto to jest.
Bez zapału Grażynka zjadła ostatniego pieroga. Widać było, jak rozpaczliwie i w przygnębieniu usiłuje myśleć, spychając uczucia na samo dno duszy. Mogłabym głowę na pniu położyć, że ten cały Patryk, dotychczas wątpliwy, teraz nagle stał się najważniejszy na świecie i za wszelką cenę należało go ratować, a już w żadnym razie nie opuścić w nieszczęściu. Sama bym go chętnie uniewinniła, ale przez swoją idiotyczną klamerkę od paska wychodził na prowadzenie bezapelacyjnie. Gliny o klamerce jeszcze nie wiedziały, Grażynka zaś, najwyraźniej w świecie, w całym swoim jestestwie toczyła ciężką walkę, puścić zbrodnię bez kary czy rzucić jego i siebie pod gąsienice sprawiedliwości. Byłam pewna, że weźmie z nim ślub w więzieniu. Miałam temu zapobiec czy przeciwnie, dopomóc w wariactwie?
– Śladów z pustego domu jeszcze dokładnie nie zbadali – uzupełniłam. – Wiedzą o Wiesiu i jego dobrej mamusi, sama im o nich powiedziałam, ale Wiesio bruździ, bo gwałcił w tym czasie głupią Hanię. Może Hania lekceważąco potraktowała godziny i Wiesio zdążył później? Już go pewno przesłuchali albo właśnie przesłuchują, ale rezultatów nie poznam wcześniej niż jutro. I to, jak sądzę, dopiero w Warszawie. Wyjeżdżamy rano, spakuj się dzisiaj.
Grażynka zawahała się.
– Ja… Wiesz… Ja chyba…
– Nie, nie zostaniesz tutaj – przerwałam jej bezlitośnie, doskonale wiedząc, co zamierzała powiedzieć. – Patryk również pojedzie do Warszawy, a jeśli go przymkną, i tak nie będziesz miała do niego dostępu. I więcej się dowiesz tam, chociażby ode mnie, niż tu od miejscowego społeczeństwa. Jeśli się nie pokaże przed naszym wyjazdem, możesz mu zostawić wiadomość w recepcji. I tyle. Nic więcej.
Recepcja jakoś ją pocieszyła. Pomyślałam, że podsłuchaną pogawędkę dwóch panienek należałoby przekazać glinom, czego w ferworze dociekań prywatnych nie zdążyłam zrobić, ale moja aktywność nieco sklęsła i nie chciało mi się już dokonywać skomplikowanych zabiegów. Na tego tam jakiegoś brata narzeczonej powinni trafić sami, a jeśli nie, mogę im dosłać relację z Warszawy, nawet lepiej, bo dokładniejszą, przepisaną z notatek Grażynki. Moje osobiste chody działały w obie strony.
Patryk się już nie pojawił. Ciężko zgnębioną Grażynkę puściłam nazajutrz przodem, w obawie, że gdzieś się zbuntuje i zawróci do Bolesławca. Wolałam mieć ją na oku…
Na mojej sekretarce jakaś osoba niecierpliwie poszukiwała Grażynki. Przez ostatnie cztery dni nagrała się trzy razy, gwałtownie żądając informacji o niej, nie podając przy tym ani numeru telefonu, ani nazwiska, ani czasu nagrywania, i nie miałam pojęcia, jakiego terminu dotyczy groźba, że zadzwoni jeszcze dzisiaj wieczorem. Nie była ostatnia, po niej nagrali się inni, więc możliwe, że dzisiejszy wieczór minął wczoraj. Raz podała tylko imię, Seweryna, z czego nic mi nie przyszło, bo żadnej Seweryny, poza Szmaglewską, nie znałam, a z całą pewnością Szmaglewska nie znała Grażynki. Wspomnienie listu, którym czkałam w sobie nieregularnie, ale za to dotkliwie, kazało mi uszanować niecierpliwość osoby, zaczęłam dzwonić do Grażynki natychmiast, ale wszystkie jej telefony były zajęte. Mało brakowało, a wysłałabym do niej faks.
Nagrał się także facet ze sklepu, który również nie podał nazwiska, przedstawiając się rozsądnie jako ten, który szukał dla mnie bloczka bułgarskiego numer sto pięć, dzięki czemu przypomniałam go sobie doskonale. Podał natomiast numer telefonu, uprzedzając, że bywa w domu tylko późnym wieczorem albo wcześnie rano, nie próbowałam zatem porozumieć się z nim od razu. Resztę zlekceważyłam, była nieważna.
Pamiętna własnych postanowień, wetknęłam do garnka kurczaka nabytego w sklepie naprzeciwko mojego domu, wstawiłam do piecyka ryż i przygotowania do uroczystego przyjęcia uznałam za zakończone. Po namyśle zrobiłam jeszcze sałatkę z krewetek ze szparagami i cytryną, te produkty bowiem miałam w lodówce i nie musiałam nigdzie po nie latać, oraz postawiłam na gazie trzy jajka do ugotowania na twardo. Prawdę mówiąc, dokonałam tych wszystkich kuchennych czynów mniej w ramach ekspiacji, a bardziej dlatego, że zniecierpliwienie przeszkadzało mi w pracy umysłowej i przynajmniej ręce musiałam czymś zająć. Czekałam na informacje.
Informacje przybyły w chwili idealnie wybranej, kurczak i ryż były gotowe, jajka nie pękły, znalazłam nawet świece i w pewnym stopniu przygotowałam do posiłku stół w kuchni. W pokoju stołu nie miałam, ominęła mnie zatem rozterka, gdzie to uroczyste przyjęcie urządzać. Miały, te informacje, postać bardzo przystojnego faceta w odpowiednim dla mnie wieku, o wyjątkowo rozwiniętych zdolnościach przewidywania. Nie zjadł niczego na mieście, przeczuwał pożywienie z mojej ręki, co już było chyba rodzajem jasnowidzenia, wydarzenie bowiem stanowiło ewenement. Posiłki z mojej ręki przytrafiały się rzadko i nie należało na nie zbytnio liczyć.
– Cholera, mogłam tego kurczaka upiec! – pożałowałam z rozpędu. – Trafiłeś bezbłędnie! Ale ryż wymaga sosu, więc nie ma co się rozczulać, otwórz wino, a ja przeczekam…
Zamknął mi gębę ognistym powitaniem, widocznie w oddaleniu nabierałam zalet, po czym zainteresował się, co zamierzam przeczekiwać. Wyznałam, że jedzenie.
– Ale wiesz już coś więcej? – upewniłam się pośpiesznie.
– Wiem i wszystko ci powiem, bo jakoś mi ta sprawa niewyraźnie śmierdzi. Obawiam się, że nie będziesz zadowolona. Naprawdę chcesz poczekać, aż zjemy?
– Wcale nie chcę, ale może powinnam. Całkiem nieźle te potrawy mi wyszły, a gadając, mógłbyś nie docenić. Postanowiłam zmienić proporcje swojego charakteru, więcej zalet, mniej wad, a mój duszony kurczak zalicza się bezwzględnie do zalet.
Postawił na stole otwartą butelkę i przyjrzał mi się jakoś dziwnie.
– Ty rzeczywiście jesteś przekonana, że ja cię kocham przez duszonego kurczaka?
Zreflektowałam się. Gdyby miał mnie kochać przez kurczaki oraz inne elementy spożywcze, dawno by uciekł na drugi koniec świata. Nie trafiałam mu do serca drogą przewodu pokarmowego, to pewne, to, co robiłam, było dobre, owszem, tyle że przytrafiało się niezmiernie rzadko i fanaberyjnie. Nie kuchnia stanowiła sedno mojego życia.
– No nie… Musiałbyś być chyba derwiszem albo eremitą, spragnionym czasem odmiany po korzonkach… Ale jeśli już coś robię, niech to będzie zjedzone i docenione! Nie zatrute gadaniem!
– Wręcz dziwnie się czuję i lęgną się we mnie niepokojące podejrzenia – oznajmił, siadając nad sałatką. – Będziemy pili czerwone wino do krewetek?
– Nie wygłupiaj się. Do kurczaka! Wyszedł na pikantnie, więc pasuje. Ale z tego, co mówisz, wynika mi, że po dokładnej relacji mogę stracić apetyt, więc słusznie postanowiłam wstrzymać się z pytaniami. Po jedzeniu pokażę ci materiał śledczy na piśmie…
Pomiędzy tymi wszystkimi zabiegami kulinarnymi zdążyłam przenieść z laptopa na komputer rozszyfrowane notatki Grażynki i uporządkować podsłuchaną rozmowę mściwych panienek. Nie musiałam w końcu wpatrywać się bez przerwy w żaden garnek, a do zajęć prostych pchały mnie wzbierające emocje. Urządziłam nieszczęsną Grażynkę rewelacyjnie, martwiłam się o nią i czułam się zobowiązana całą kretyńską gmatwaninę jakoś rozwikłać.
Przeniosłam wreszcie konferencję do pokoju razem z herbatą i winem, nie tknąwszy, rzecz jasna, takich głupot, jak zmywanie czy sprzątanie. Stanowisko gospodyni domowej przez całe życie było mi raczej obce.
– Wiadomości z ostatniej chwili – powiedział Janusz, nie czekając na moje pytania, i popukał w wydruk komputerowy pogawędki. – Nie musisz już im tego pokazywać. Stwierdzili, że Wiesław Kopeć, ten od złomu, był w obu miejscach, zarówno w domu Fiałkowskich, jak i w tym nie zamieszkałym. Przyznał się zresztą do tego bez wielkiego oporu, ponieważ na czas zabójstwa ma niezłomne alibi.
– Gwałcił Hanię? – ucieszyłam się, nie wiadomo dlaczego.
– Co do gwałtu, z uporem twierdzi, że to Hania się pchała, a on z grzeczności nie protestował, ale owszem. Przebywał w owej willi razem z Hanią prawie do jedenastej, Weronika zaś straciła życie najpóźniej o dziewiątej trzydzieści. Wlazłaś im na ambicję i poszli twoim śladem, badanie treści żołądka było przeprowadzone, ale dopiero teraz zainteresowali się nim porządnie, dokładny wywiad w kuchni i tak dalej, ona tę kolację przed śmiercią zjadła…
Zdumiałam się, bo w pamięci wciąż miałam kopiasty półmisek.
– Całą? – spytałam z niedowierzaniem.
– Co?
– Całą zawartość półmiska opchnęła na poczekaniu?
– Kto tak powiedział? – zdziwił się Janusz. – Część przełożyła do dwóch garnków, stały na kuchni, a zjadła resztę. Mięso, kartofle, głównie surówkę z kapusty. A co…?
– To podlece! – powiedziałam, śmiertelnie oburzona. – Popatrz, ględziłam o półmisku jak oszalała, powiedzieli, że był pusty, słowem nie napomknęli o garnkach! Co za ludzie, skołowali mnie, do tej pory zastanawiałam się, kto tę kolację zeżarł, bo sama Weronika nie dałaby jej rady. Złoczyńcy!
– Zdaje się, że troszeczkę im przerywałaś? Bo nie wspominają cię tkliwie…
No owszem, fakt, ustawicznie wpadałam im w słowa, złośliwie ukryli, co mogli. Jednakże należało dyplomatyczniej…
Czym prędzej wróciłam do tematu.
– Z tego wynika, że złoczyńca wdarł się później? Nie złapała go na gorącym uczynku?
– Złapała. Wdarł się wcześniej i przeczekiwał. Nie natknęła się na niego od razu, tylko dopiero po jedzeniu, to są oczywiście dedukcje, ale tak ślady wskazują. I nie był to Wiesław Kopeć, czekaj, bo nie skończyłem, Kopcia z Hanią podglądały dwie osoby, nie razem, oddzielnie. Z ulicy masochistycznie śledziła ich porzucona Zawadzka, a do okienka piwnicznego zaglądał z drugiej strony gówniarz z sąsiedztwa. Gówniarz od razu rozpowiedział kumplom, bardzo mu pozazdrościli, bo zawsze co na żywo, to rajcowniej niż na filmie, a Zawadzka zeznała swoje zgoła radośnie, w przekonaniu, że pomaga oskarżeniu o gwałt. Kopeć odpada.
– Ale był!
– Był. I chyba odrobinę wrabia Patryka Grażyny.
Jęknęłam.
– To musisz mi powiedzieć bardzo porządnie, żeby nie było miejsca nawet na cień wątpliwości. Inaczej Grażynka się nie uspokoi.
– Myślisz, że pewność posiadania wielbiciela-mordercy tak doskonale wpłynie na jej samopoczucie? – zainteresował się Janusz.
– Niepewność jest najgorsza – powiadomiłam go stanowczo. – A przynajmniej przestanie się miotać uczuciowo. Cholera, ależ ona ma fart…!
– Ma. Szkoda jej. Chcesz dalszy ciąg?
– Pewnie, że chcę, Boże drogi, bo gdyby wątpliwości istniały, sam wiesz, jak to jest, uniewinniony, ale może jednak sprawca, człowiek się nie wyplącze do końca życia i co z takim fantem zrobić…
Zamiast słuchać dalszego ciągu, zaczęłam gorączkowo rozpatrywać sytuację, w której Grażynka, i tak już rozwichrzona wewnętrznie i pełna rozterek, zostaje przy boku faceta, nie wiadomo, cynicznego zbrodniarza czy ofiary, skrzywdzonej niesłusznym posądzeniem, z drżeniem serca czekając na jego kolejne czyny. Całą resztę życia miałaby zmarnowaną! Ja chyba też, to przeze mnie, po diabła ją wysyłałam do Weroniki…!
Odzyskałam odrobinę równowagi po napoczęciu drugiej butelki wina, pod wpływem perswazji Janusza. Wyjątkowo przyzwoity człowiek, uniewinnia mnie, zamiast dobijać i pogrążać do reszty, jakim cudem mógł mi się taki przytrafić…?
– No dobrze, mów dalej, skupiam się i słucham.
– Dalej – podjął szybko, żeby mi nie pozwolić na rozkwit ekspiacji – ta narzeczona, jak jej tam, Marlenka, niepotrzebnie przyleciała do komendy, mam na myśli: na własną szkodę. Zainteresowali się jej bratem, brat w opuszczonym domu bywał często, gdzie znajdował się w chwili zabójstwa, wciąż nie wiadomo, najprawdopodobniej właśnie u Weroniki. Z wódki z Wiesiem już zrezygnował, ale poza tym wykręca kota ogonem na wszystkie strony, zasłaniając się upojeniem alkoholowym i przerwą w życiorysie. Jednakże, ogólnie biorąc… a, właśnie…! Powinienem ci to powiedzieć na początku. Opinia w kwestii śladów uległa zmianie, wchodziły do tego domu cztery osoby, pomijając Grażynkę. Wchodził Kopeć i wchodził ten brat, z tym że brat wcześniej, ślady Kopcia pokrywają ślady brata…
– On też się chyba jakoś nazywa?
– Antoni Gabryś. I to on był w sypialni, najprawdopodobniej robiąc tam bałagan, ale na to dowodów brak…
– Na wchodzenie czy na bałagan?
– Na bałagan. Patryk był w czasie nieokreślonym, przeszedł tak, że nikogo nie przydeptał i przez nikogo nie został przydeptany, można mu zatem przyłożyć, wedle kolejności, wszystkie cztery miejsca. No, a przed dwoma wymienionymi był czwarty, jeszcze nie zidentyfikowany.
Zaczęło mi się to wszystko mylić, więc zażądałam uściślenia. Wyszło mi, że niezidentyfikowany był pierwszy, po nim brat narzeczonej, Antoni Gabryś, ostatni zaś Wiesio Kopeć. Patryk w chwili dowolnej. Następnie wszyscy, w tej samej kolejności, polecieli do opuszczonego domu, gdzie zgubili tackę do monet i klamerkę od paska. Wnioskując z ich poczynań, Weronika już nie żyła, zabił ją zatem pierwszy, ten jakiś nieznany, albo Patryk. Patryk miał motyw najprostszy, dziedziczy…
– Istna procesja tam szalała – powiedziałam z irytacją. – Palce i buty to są dowody rzeczowe, przycisnąć ich!
– Przyciskają – zapewnił mnie Janusz. – Zwracam ci uwagę, że od wczoraj wzięli tempo godne podziwu, razem, po ostatniej rozmowie z tobą, mieli wieczór, jedną noc i jeden dzień, dzisiejszy, też do wieczora, informacje dostawałem na bieżąco, ale nie wiem co dalej. Mają mi przysłać wyrys tych wszystkich śladów, faksem przyjdzie. Możliwe, że do rana któryś z nich już się do czegoś przyzna.
– A Patryk co mówi?
– Nic jeszcze. Zostawiają go sobie na koniec, jako najbardziej podejrzanego.
– A cóż za wstrząsająca pociecha! Przeszukań w ich domach jeszcze nie zrobili? Gdzieś przecież ten cały nabój numizmatyczny musi się znajdować, chociażby tacki, bo monety można ukryć byle gdzie.
– Robią. Jeszcze nie skończyli. Nic nie znajdą, po tak długim czasie każdy mógł się pozbyć wszystkiego, to przecież półtora tygodnia. Ale coś tam śmierdzi w tym całym towarzystwie, nikt nie mówi prawdy, każdy łże koncertowo, każdy się czegoś boi. Możliwe, że siebie nawzajem…
– Z tego wszystkiego bułgarski bloczek mi przepadnie – wygłosiłam ponure proroctwo i w tym momencie przypomniałam sobie o telefonie człowieka ze sklepu.
Spojrzałam na zegarek, jeszcze nie było tak późno, dochodziła dziesiąta, doskonały czas na kontakty towarzysko-służbowe. Dałam spokój zbrodni i chwyciłam słuchawkę.
– O, jak to dobrze, że pani dzwoni! – ucieszył się Ten Pan. – Ja pamiętam, że pani szuka bułgarskiego bloczka, otóż niech pani sobie wyobrazi, umarł ten filatelista, o którym wiedziałem, że on to ma. Tam jakieś komplikacje zaszły, ale on będzie do kupienia. Chce pani, żebym go dla pani załatwił? To poza Warszawą.
– Nie w Bolesławcu przypadkiem? – zgadłam w przypływie jasnowidzenia.
– W Bolesławcu. Skąd pani wie?
– Przypadek. Dziś właśnie stamtąd wróciłam. Komplikacje owszem, zachodzą, bloczek jest w areszcie policyjnym.
– Co pani powie? – zmartwił się Ten Pan. – Ale on przecież nie był kradziony, to wiem na pewno. Co się stało?
– Siostra nieboszczyka została zamordowana i wszystko zrobiło się podejrzane. Nie będę pana wplątywać, trzymam rękę na pulsie, ale niech pan też trzyma. Sprawa jest ciągle aktualna.
Ten Pan, wyraźnie zatroskany, zaczął mnie wypytywać, ale Janusz kręcił głową ostrzegawczo, więc ograniczyłam się do przekazania wiedzy znanej całemu społeczeństwu, bez szczegółów. Potwierdziłam chęć zakupu i nawet zapłacenia, i rozłączyłam się.
Do Grażynki zadzwoniłam również. Wyłączone miała wszystko, nagrałam się na sekretarkę, niech się odezwie bodaj jutro, bo niespokojna jestem o jej stan ducha. Dla zachęty napomknęłam, że mam nowe informacje, nie najlepsze, ale zawsze jakieś, a to więcej niż nic.
Na tym zakończył mi się dzień pracy.
Grażynka przyleciała do mnie koło południa, dziko zdenerwowana, bez zapowiedzi. Ściśle biorąc, zadzwoniła z klatki schodowej z informacją, że właśnie idzie i wie, że jestem w domu, bo na parkingu widziała samochód.
Byłam w domu i usiłowałam pracować zawodowo, całkowicie zaniedbując przepierkę, rozpakowanie do końca walizki, sprzątanie i wszelkie inne zajęcia gospodarskie. Źle mi szło, wizytą Grażynki ucieszyłam się zatem podwójnie.
– Słuchaj, ja cię okropnie przepraszam – zaczęła już od progu, prawie ze łzami w oczach. – Naprawdę, nie spodziewałam się, że ona zrobi coś podobnego, wybacz mi, ja się postaram, żeby nigdy więcej, przepraszam cię z całej siły!
– Za co, na litość boską? – zdumiałam się i już zaczęło mi gdzieś tam migać, że o Patryku wszystko łgarstwo i ona go wcale nie kocha.
– Za moją ciotkę!
– Za jaką ciotkę i co ona, ta ciotka, zrobiła?!
– Jak to co, dzwoniła do ciebie tysiąc razy! O wszelkich porach, nawet rano! Ja wiem, że ona jest porąbana, ale myślałam, że jakiś umiar zachowa! Okazuje się, że nie, nie ma na nią sposobu, szukałaby mnie nawet u papieża! Wcale jej nie dawałam twojego telefonu, ale tyle ludzi go zna…
– Czekaj, spokojnie – powiedziałam, wpychając ją do pokoju. – Usiądź na tyłku i nie urządzaj dramatów. Nic nie wiem o twojej ciotce i o tysiącu telefonów, szczególnie rano, poza tym mnie przecież nie było. Nic się nie stało i nie ma zmartwienia.
– Owszem, jest – uparła się Grażynka. – Ona mi ciągle takie numery wywija, znikłam jej z oczu, no to co, że jej znikłam z oczu, czy ja nie mogę komuś zniknąć z oczu? Nawet jeśli jest to ostatnia osoba z rodziny?
Zapewniłam ją czym prędzej, że może. Każdy może zniknąć z oczu każdemu i nie jest to karalne. Delikatnie spytałam o stan zdrowia ciotki, bo może to paralityczka, zdana wyłącznie na łaskę siostrzenicy…
– Zdrowa jest, chwalić Boga, jak byk – odparła Grażynka, powoli odzyskująca równowagę. – Pracuje, aż jej się w rękach iskrzy. Robi kilimy ozdobne na zamówienie i powodzenie ma szaleńcze, ale nienawidzi załatwiania spraw formalnych, więc ja muszę za nią. Ona nawet nie wie, jak się płaci podatki!
Też, prawdę mówiąc, nie wiedziałam, więc nie uznałam tego za wadę, musiałabym sama siebie potępić, a dość miałam innych powodów do potępiania. Ciotka Grażynki nie uczyniła na mnie wielkiego wrażenia, zlekceważyłam ją, za to przypomniałam sobie rozmowy, odsłuchane z sekretarki.
– A, właśnie! Ktoś cię szukał w nerwach, jakaś baba, nagrała mi się…
– To właśnie ona! – jęknęła Grażynka. – Mówię przecież! Miałam wrócić z Drezna, nie było mnie, więc zaczęła nagonkę, bo akurat dostała ataku energii. A ja jej się wcale nie przyznałam do tych wszystkich komplikacji, od razu zaczęłaby mi pomagać, a tego bym już nie wytrzymała.
Pomyślałam, że cudownych informacji ode mnie również może nie wytrzymać, i zaproponowałam jakiś napój. Grażynka zdecydowała się na kawę. Najdelikatniej jak mogłam przekazałam jej wieści z Bolesławca.
– Do tej chwili zapewne ujawniło się coś więcej – dodałam – ale Janusz musi zachować jakiś takt i powie dopiero po powrocie do domu. Pocieszająca jest myśl, że Patryk ma konkurencję, ten tam jakiś pierwszy…
– Nie wierzę w pierwszego – przerwała mi Grażynka z dziką determinacją. – Wolę się z góry nastawić, że to Patryk, ja już mam takie szczęście. Może w ogóle jest złodziejem, włamywaczem i mordercą, pomijając wszystko inne, on tak strasznie o sobie milczy!
Zainteresowało mnie na moment, jak też, wobec tego, wyglądają ich rozmowy, bo i Grażynka nie była wylewna. Zwierzała mi się teraz, bo i tak Patryk wyszedł na jaw, a tyle czasu nie miałam o nim najmniejszego pojęcia! Poza tym stanowiłam źródło wiedzy o śledztwie i nie dało się mnie pomijać.
– Milczy, milczy… – mruknęłam. – Po pijanemu też milczy?
– Jeszcze go nie widziałam porządnie pijanego. Na rauszu to owszem, też milczy, ale za to robi się ruchliwy, chce tańczyć i demolować przystanki tramwajowe.
Zaniepokoiłam się.
– Zdemolował już jakiś?
– Jak dotąd nie, ale przejawia takie skłonności. Kiedyś zaprosił mnie na weekend w leśniczówce na skraju lasu i wieczorem, po winie, rozebrał ogrodzenie dla dzików, to znaczy przeciwko dzikom. Powiedział, że biedne zwierzątka powinny zażyć trochę swobody, a biedne zwierzątka doszczętnie spyskały leśniczemu marchew pastewną. Nie przyznaliśmy się, że to on…
Zaczynał mi się ten Patryk coraz bardziej podobać. Tak okropnie nie chciałam widzieć w nim zbrodniarza, że zaczęłam myśleć intensywniej. Błysnęło mi wspomnienie, wczoraj jakoś zaniedbane.
– Czekaj, mamy jeszcze kogoś – przypomniałam żywo. – Nie do pojęcia, że nie poruszyłam tematu z Januszem…
Stanął mi w pamięci wczorajszy wieczór i czym prędzej porzuciłam przyczyny zaniedbania. Przy drugiej butelce wina atmosfera przestała sprzyjać rozważaniom śledczym i przeszła na tory osobiste.
– …a mam to przecież na piśmie, w twoich notatkach – ciągnęłam. – Do brata narzeczonej należy tajemniczy, piegowaty Kuba. Ani jedno słowo o nim nie zostało powiedziane, a może jest ważny?
– Wierzysz w piegowatego Kubę? – rozgoryczyła się Grażynka. – Bo ja już nie. Patryk i to jego milczenie… O rodzicach mówił, pokazywał zdjęcie, ponieważ już nie żyją, ale nawet nie wiem, kiedy umarli, gdzie i na co. Gdzie mieszkał w dzieciństwie, co robił później, skąd pochodzi, nic, zero. Nie znam jego przyjaciół i nawet znajomych, czasem się komuś kłania w lokalu, w dyskotece, w teatrze zasnął…
– Na czym?
– Na Gombrowiczu. A co…?
– Nic. Ja zasnęłam na filmie o życiu Gorkiego, a moja matka na „Dwunastu gniewnych ludziach”. Drobiazg. Wróć do tematu.
Wrócić, Grażynka wróciła, ale trochę boczną drogą.
– I teraz nie wiem, co zrobić. Nie porzuca się człowieka w nieszczęściu…
No proszę! Dobrze zgadłam, weźmie z nim ślub w więzieniu…
– …a jeśli to zbrodniarz? Zabić starą kobietę dla pieniędzy, własną ciotkę…
– Własną…?
– No dobrze, cioteczną babkę…
– Zaraz. Ale to jednak coś o nim wiesz? Cioteczny wnuk Fiałkowskich, syn ich siostrzenicy…
– Ty wiesz akurat tyle samo. Tej siostrzenicy nikt na oczy nie widział, nawet babcia Madzi nie ma o niej pojęcia, noga jej nie postała w Bolesławcu!
– A gdzie postała?
– Otóż to! – wytknęła Grażynka z bezrozumnym triumfem. – Nikt nie wie, a on milczy!
Zatroskałam się rzetelnie. Na przełamanie jego milczenia pod wpływem władz śledczych trzeba było, niestety, dość długo poczekać, skoro postanowili przesłuchiwać go na końcu. Idiotyczny pomysł. Tym bardziej uczepiłam się piegowatego Kuby.
Złapawszy Janusza przez komórkę, zaleciłam wzmożenie starań w Bolesławcu w kwestii kumpla brata narzeczonej. Miałam nadzieję, że przekaże sugestię subtelniej, drogą okrężną, nie narażając się im tak jak ja. Odpowiedział mi na to, że sprawa jest w toku, co nieszczególnie zwiększyło moją wiedzę.
Natychmiast potem zadzwonił Ten Pan. Grażynka przyrządziła sobie drugą kawę i zaczęła zbierać na moim biurku materiały dla grafika i do korekty, a ja zajęłam się rozmową, można powiedzieć, bez reszty.
– Wie pani, mnie to okropne wydarzenie bardzo interesuje – powiedział smutnym głosem Ten Pan. – Zbieracz w Bolesławcu miał, wbrew pozorom, ciekawe rzeczy i zdaje się, że była jakaś afera. Chciałbym się z panią spotkać, nie będzie pani może w jakimś sklepie albo co?
Afera zaintrygowała mnie natychmiast.
– Chwilowo nie miałam w planach, ale… Jaka afera?
– Nie filatelistyczna, jego znaczki pani chyba już zna? Skoro pani tam była…?
– W każdym razie bułgarski bloczek widziałam. I ogólnie znam, oczywiście.
– Więc raczej numizmatyczna. Wie pani, on się więcej zajmował monetami niż znaczkami, tak cicho siedział, nie lubił sprzedawać. Jakieś tam się przytrafiły nieprzyjemności, w zeszłym roku. Rozumiem, że mu to teraz ukradli?
– Ukradli.
– No więc właśnie. Ja bym chciał się z panią spotkać.
Poczułam wyraźnie, że również jestem spragniona spotkania. Czym prędzej wymyśliłam sklep na Hożej, bo stamtąd było blisko do barku na Kruczej, gdzie dawało się usiąść. Nigdy w życiu nie umiałam rozmawiać na stojąco, a wszelkie rozmowy w trakcie spacerów zawsze wydawały mi się nie do pojęcia, wszystko człowiek wkłada w nogi i na umysł już mu niewiele zostaje. Umówiłam się z nim za godzinę.
Rzecz jasna, w sklepie od razu rozpoznałam go z twarzy, już na mnie czekał. Ledwo spojrzałam na gabloty na ścianach, nie dostrzegłam w nich niczego szczególnego i od razu zaproponowałam przeniesienie się na miejsca siedzące. Najwyraźniej w świecie jedyną przyczyną jego przybycia do sklepu było spotkanie ze mną, bo chętnie przystał.
– Pan Fiałkowski umarł już przeszło rok temu – powiedziałam przy kawie. – Ta jakaś nieprzyjemność nastąpiła jeszcze przed jego śmiercią?
– Krótko przed, umarł w jakiś miesiąc czy dwa później – westchnął Ten Pan. – Wie pani, aż mi trochę głupio o tym mówić, bo zamieszane w to były osoby nadal żyjące, a wszystko razem takie mgliste i niepewne, że właściwie nic nie wiadomo.
– Nic nie szkodzi. Niech pan powie o tym mglistym i niepewnym. Może się skojarzy z obecnymi wydarzeniami?
– No może. A co się tam właściwie stało obecnie?
– Wszystko panu opowiem – obiecałam – ale trzymajmy się chronologii. Najpierw afera.
Ugodowy charakter musiał mieć, bo poszedł na ustępstwo.
– No właśnie, podobno jakaś kradzież się przydarzyła, ale nawet nie jest pewne czy kradzież, bo może tylko zguba. Ktoś zgubił monetę, ale taką, że wstyd się przyznać. Chodziło o brakteat Jaksy z Kopanicy…
O, masz ci los! Wraca do mnie ten brakteat niczym wyrzut sumienia!
– Pan Fiałkowski go miał. To znaczy nie miał, a potem nagle miał, komuś pokazywał, a potem nagle przestał mieć i nie miał. Mówił, że nie ma, ale podobno to nieprawda. A za to drugi zbieracz, który miał, też przestał mieć i twierdził, że w ogóle nie miał nigdy, a to też nieprawda. Krążyły plotki, że ktoś go ukradł i pan Fiałkowski kupił kradzione, więc nic dziwnego, że nie chciał się przyznać, ale dlaczego wypierał się poszkodowany, jest nie do pojęcia. Potem pan Fiałkowski umarł, została jego jakaś krewna, a z tą krewną nikt nie mógł się dogadać.
– Siostra… – wyrwało mi się.
– To siostra była? No więc właśnie. Chociaż dziwne. Myślałem, że żona.
– Dlaczego żona?
– Bo to żony na ogół całkiem nie mają zrozumienia dla kolekcji mężów. Siostry bywają takie więcej tolerancyjne. A ta podobno jak pień.
Postanowiłam nie wdawać się teraz w ocenę charakteru Weroniki. Przypomniał mi się nagle pan Józef Pietrzak, który też się wypierał posiadania brakteatu Jaksy z Kopanicy, a coraz bardziej byłam pewna, że go u niego oglądałam.
– Czy to nie panu Pietrzakowi przypadkiem ten brakteat zginął? – spytałam, zanim zdążyłam się zastanowić, że znów jestem chyba wścibska i nietaktowna.
– A, to słyszała pani o tym? – ucieszył się Ten Pan. – Tak, jemu. Ale właśnie możliwe, że sam go zgubił, więc to tak między nami, w cztery oczy. Ja tego nie powiedziałem.
– Nie, to ja. Często mówię różne głupstwa.
– No właśnie, to co tam było, w tym Bolesławcu?
Skojarzenie miał prawidłowe, skoro gadam głupstwa bez opamiętania, to i o bolesławieckich zbrodniach opowiem. Westchnęłam ciężko i zdecydowałam się uchylić rąbka tajemnic służbowych. Należało mu się.
– Weronika, ta siostra, została zamordowana, a cała kolekcja numizmatyczna zniknęła. Ściśle biorąc, jedna moneta się odnalazła pod biurkiem nieboszczyka, złodziej prawdopodobnie zgubił. Podejrzanych jest parę sztuk, co najmniej dwóch, a może się przyplącze i trzeci. Badają rozmaite ślady i przesłuchują świadków, rezultatów na razie nie znam. Czy pan może wie, co tam było w tej kolekcji? Co pan Fiałkowski naprawdę miał? Bo, rozumie pan, gdyby złodziej chciał sprzedawać, byłoby to już coś! Szczególnie rzadkie okazy. Może miał?
– A specyfikacji tam nie znaleźli?
– Z tego co wiem, to nie.
– A powinna być – skarcił Ten Pan nie wiadomo kogo, zapewne sytuację. – Pewnie ten jakiś ukradł razem z monetami. A znaczki?
– Znaczki ocalały. Leżały na półce w starych klaserach jak jakieś byle co i dzięki temu chyba nie połaszczył się na nie. I chwałaż Bogu, bo inaczej ja też byłabym podejrzana.
– Niedobrze. Co on naprawdę miał, to tego nikt dokładnie nie wie. Podobno, takie plotki krążyły, tetradrachmę Lizymacha, złotego solida, denar Krzywoustego, złoty dukat Łokietka, podobno denary z okresu pierwszych Piastów, podobno jeszcze jakieś rzymskie rzeczy, ale to może być wyolbrzymione, jak to zwykle z plotkami bywa. Monet z okresu międzywojennego podobno miał komplet, a to już łakoma rzecz. Ale nie wiadomo z pewnością, więc nawet przy sprzedaży to żaden dowód.
Zmartwiłam się, bo już zaczynałam nabierać nadziei, że Ten Pan wszystko wie i będzie można zaczaić się na aukcjach. Chociaż z drugiej strony, nawet gdyby kolekcja była powszechnie znana, tylko idiota sprzedawałby całość za jednym zamachem.
– Że komplet międzywojenny, to właściwie wiem – dołożył w zadumie Ten Pan – bo sam dla niego załatwiałem dwa grosze z dwudziestego czwartego roku i mówiło się, że to ostatnia sztuka do kompletu. Jakieś cztery lata temu.
– Czy to znaczy, że znał go pan osobiście? – zdziwiłam się.
– A, nie, skąd. Łańcuszkiem to było, przez posły, ktoś tam miał mu zawieźć, czyjś kuzyn czy siostrzeniec, młody człowiek…
– Zaraz – przerwałam mu nagle. – Ale przeszło rok temu, krótko przed jego śmiercią, on swoją kolekcję komuś pokazywał. Porządnie i z detalami, w komplecie…
– Skąd pani wie? – zaciekawił się gwałtownie Ten Pan.
– Przypadek. Osoba postronna widziała pokazywanie. Z pewnej odległości.
– Co pani powie…? Coś takiego! Z odległości, więc poszczególnych numizmatów chyba nie dostrzegła?
– Pewnie, że nie. I oglądającego widziała tylko z tyłu. Ale tak sobie myślę… Może pan odgadnie, kto to mógł być? Nie młodzieniec i nie staruszek, facet w średnim wieku, nie łysy, nie siwy, nie rudy, nie bardzo gruby, ale i nie szkielet…
– Przeciętny – streścił Ten Pan. – Z przeciętnymi najgorzej.
Źle pomyślałam o Grażynce, która nie obejrzała baczniej owego oglądacza i nie zauważyła u niego żadnych znaków szczególnych. Także o samym oglądaczu, że nie miał długiej, czarnej brody, ewentualnie jednej nogi krótszej.
– Ale może drogą eliminacji? – zaproponowałam niepewnie. – Zbieracz, przejęty pokazem, tak wychodziło z atmosfery. Odrzucić wszystkich grubych, łysych, brodatych, z warkoczami…
– I myśli pani, że to on byłby sprawcą tej zbrodni i kradzieży teraz…?
– Nie, raczej nie, chociaż diabli go wiedzą. Ale widział wszystko i z pewnością pamięta, bodaj najcenniejsze okazy. Jedyny człowiek, który wie, co Fiałkowski miał, i mógłby udzielić informacji.
– Jeżeli jest jedyny, gwarantowane, że się nie przyzna – zaopiniował stanowczo Ten Pan. – Szczególnie teraz, po kradzieży. Ale zaraz, pani mądrze mówi. Ja sobie muszę przypomnieć, co i od kogo słyszałem, bo te plotki skądś się wzięły, może właśnie od niego, może komuś coś bąknął, a ten ktoś dalej zrobił widły z igły…
– Pan mówi jeszcze mądrzej – pochwaliłam z ogniem. – Pan ma ciągłe kontakty w środowisku, niech pan pogada z ludźmi dyplomatycznie. Mnie akurat wyjątkowo zależy na rozwikłaniu tej sprawy.
Zarazem zmieniłam zdanie o Grażynce i zalęgła się we mnie wdzięczność za jej list. Przecież wyłącznie w celu uszlachetniania charakteru powstrzymałam się w komendzie przed wmieszaniem w całą aferę Tego Pana, dzięki czemu teraz miał swobodę działania i nikt go o nic nie podejrzewał. No i nie wystrzeliła w nim duża niechęć do mnie. Proszę, tak oto dążenie do poprawy zostaje od razu nagrodzone!
Stanęło na tym, że Ten Pan się popyta, ja zaś będę mu udzielać pożytecznych informacji na bieżąco.
Zadzwoniła do mnie Anita.
– Słuchaj, co się dzieje? – spytała z niepokojem. – Grażynka jest tak przygnębiona, jakby co najmniej wiedziała o pomyłce z listami. Węszę jakieś komplikacje z jej najnowszym chłopakiem. Znów coś nie gra?
– A ty go znasz? – zaciekawiłam się.
– O tyle, o ile. Obił mi się o uszy. Zdawało mi się, że można go aprobować.
– Mnie się też tak wydawało w pierwszej chwili, ale okazuje się, że nasze wrażenia były złudne. Mam poważne obawy, że trzeba ją będzie wyciągać z depresji. Nadzieja, że może nie, wynika wyłącznie z mojego zakamieniałego optymizmu, w tym wypadku bezrozumnego kompletnie.
– Bo co z nim jest?
– Wszystko. Będę ostatnią osobą, której wyjdą z ust konkretne zarzuty.
– To znaczy, że nie chory, tylko porąbany. O rany, ależ ona ma fart! Może warto byłoby podetknąć jej kogoś innego?
– A masz takiego? Bo u mnie chwilowo posucha.
– Chyba znalazłby się. Trzydzieści parę, świeżo rozwiedziony, bezdzietny, rozgoryczony i w depresji…
– No wiesz! – zgorszyłam się. – I akurat teraz ona ma takiego wyciągać z dołka? To ją trzeba będzie wyciągnąć! Ma on w ogóle jakieś zalety?
– Nieziemsko przystojny, w typie Gregory Pecka, wściekle kulturalny, intelektualista, pracuje w telewizji…
– To już raczej nie zaleta.
– Jako kierownik produkcji przy rozmaitych filmach. Za żonę miał szczytową idiotkę, gęś z pretensjami, awanturniczą i bezmyślną, koniecznie chciała zostać aktorką z awansu i robiła mu piekło, żeby jej załatwił, a sama próbowała po łóżkach. Dokładne przeciwieństwo Grażynki. Poleciałby na nią jak pustynny wędrowiec na czystą krynicę.
– Tylko nie wiem, czy krynica na niego…
– O, bez przesady. Niech ona przestanie tak grymasić, chłopak jak brzytwa! Ale na upartego jest jeszcze i drugi, dla odmiany pod Mela Gibsona podchodzi, tyle że młodszy, więc czy ja wiem, może dla Grażynki za młody? Za to wesoły i z wigorem, trochę lekkomyślny, ale Grażynce odrobina lekkomyślności by nie zaszkodziła. Co ty na to?
– Pokażmy jej obu – zaproponowałam beznadziejnie, bo z góry wiedziałam, że Grażynkę nieszczęście z Patrykiem będzie długo gryzło.
– Zorganizuję spotkanie – zaofiarowała się Anita. – A ty ją dyplomatycznie doprowadzisz. O, cholera! Miałam wolną chwilę, ale już się skończyła. Zadzwonię jeszcze, cześć!
Odłożyłam słuchawkę, głęboko zamyślona. W głowie, oprócz Grażynki, miałam bułgarski bloczek. Kto będzie nim dysponował i kiedy, skoro jedyny spadkobierca, jako sprawca zbrodni, odpada? Kretyn ten Patryk, żeby tak się wygłupić…!
Niecierpliwie czekałam na powrót Janusza, bo do szaleństwa intrygowały mnie zeznania uwodzicielskiego Wiesia. Co wiedział, co widział? Skąd się wziął na miejscu przestępstwa, a był tam przecież i zagarnął sobie żelazne pudła po monetach, narobił śladów, znał brata narzeczonej, może znał także piegowatego Kubę? Ruszyli już tego Kubę czy nie?
Z tego czekania zachowałam się prawie jak normalna kobieta, dałam spokój uczciwej robocie i przyrządziłam coś w rodzaju posiłku. W końcu miałam do czynienia z mężczyzną, od którego żądałam uciążliwych przysług, powinien chyba dostać coś na ząb…?
Zasługiwał nawet na frykasy. Przyniósł ksero pięknego obrazka ze śladami palców i butów oraz tekstów pisanych na maszynie, protokóły zeznań pięciu osób, z których na pierwszy ogień chwyciłam Wiesia.
Do kontaktów uczuciowych z głupią Hanią przyznawał się bez najmniejszego oporu, protestując tylko z energią przeciwko określaniu ich mianem gwałtu. Jaki znowu gwałt, dziewucha się sama pchała, on wcale nie leciał na nią tak bardzo, ale skoro właziła w ręce… Z grzeczności uległ, bo jak tu odmówić damie? Wygadywała potem różne brednie, owszem, ale nie słuchał, czym innym był zajęty.
No właśnie, czym?
Po nieopisanie długim i mętnym kręceniu ulało się wreszcie Wiesiowi, że wzywały go obowiązki zawodowe. Coś tam słyszał, obiło mu się o uszy, że podobno ta Fiałkowska porządki w domu będzie robić i jakieś żelastwa wyrzucać, jej brat podobno miał żelastwa, a dla Wiesia każde żelastwo to żywy pieniądz. No to poszedł popatrzeć. Tak z zewnątrz, dookoła, do środka nie wchodził i zaraz poszedł do pustego domu tego Baranka, czy jak mu tam, co już dwa lata po sanatoriach się poniewiera, a dom niszczeje, bo córka tego Baranka w Ameryce siedzi i ojca ma w nosie już od dziesięciu lat, zdzira jedna.
Z córki Baranka, czy jak mu tam, zepchnięto go bardzo stanowczo, bo najwyraźniej w świecie zamierzał uczynić z niej główny temat zeznań. Niechętnie wrócił do żelastwa w pustym domu, gdzie owszem, takie pudła leżały, a w ogóle zrobił tam sobie taki, można powiedzieć, magazynek podręczny, żeby wszystko razem do skupu wozić, a nie z każdą starą podkową lecieć albo z łańcuchem od krowy. Potem nie tak zaraz zabrał, bo o zbrodni się rozeszło, to co się miał pchać na oczy w podejrzanym miejscu.
Tu poinformowano go, że ślady materialne mówią co innego. Podeszwy butów mianowicie i odciski palców odwiedzały wnętrze budynku i plątały się na miejscu zbrodni, to jak to tak, same tam wlazły, bez właściciela?
– Niemożliwe – rzekł Wiesio na to z wielką stanowczością. – Specjalnie uważałem…
I tu ugryzł się w język, ale już było za późno. Dodał zaraz, że go tam wcale nie było, nikt jednakże tego nie potraktował poważnie, zaczął sobie zatem usilnie przypominać jakąś dawną wizytę u Weroniki, która ciągle porządki robiła i żelastwa rozmaite wyrzucała, ale prokurator, energicznie uczestniczący w przesłuchaniach, stracił do niego cierpliwość. Poprosił, żeby się przestał wygłupiać, bo buty i palce mówią swoje, a sprawa jest poważna, o zabójstwo idzie. Wiesio nie był taki głupi, jak by się zdawało, bo odparł na to zuchwale, że żadnego zabójstwa nikt w niego nie wmówi, ponieważ w chwili zbrodni akurat chędożył Hanię w dostatecznym oddaleniu, żeby nie mógł sięgnąć ręką, choćby nawet przedłużoną tasakiem. Tu już wszyscy wszystko wiedzą i on się nie da zastraszyć.
No i nie dał, charakter miał widocznie buntowniczy. Komunikat, że, oprócz zbrodni, popełniono kradzież, nie wstrząsnął nim do głębi. Niczego nie kradł, żelazne pudła znalazł w pustym domu, wyrzucone, i cześć. Owszem, przyznaje, że w pierwszej chwili wszedł, od tyłu, drzwi były otwarte. Przy obawach o zdrowie i życie starszej pani nie upierał się przesadnie, poprzestał na ciekawości, sama ciekawość, jako taka, nie jest karalna, zobaczył, co się dzieje, i zmyło go w trybie przyśpieszonym. Do owego domku poszedł, żeby się chwilę spokojnie pozastanawiać. I tyle.
No dobrze, to co widział, wszedłszy?
Nic przyjemnego. Pani Weronika leżała tak jakoś niewygodnie, w progu gabinetu nieboszczyka brata, to znaczy, nogi miała w gabinecie, a głowę w przedpokoju. I widać było, że już jej nic nie pomoże.
I przez trupa przełaził, żeby zaspokajać swoją ciekawość…?
Wcale nie przez trupa, tylko obok. Dosyć miejsca było. Profanacji zwłok też sobie nie da przyłożyć, nawet ich nie dotknął.
A co jeszcze widział? Nie wpatrywał się przecież w ofiarę zahipnotyzowanym wzrokiem, skoro ciekawość go wiodła, rozejrzał się zapewne dookoła?
Głowę bym dała sobie uciąć, że w tym miejscu Wiesio pożałował i ciekawości. Należało trwać przy niepokoju i miłosierdziu, o żadnym rozglądaniu się nawet nie napomykać. Nic nie widział, zamknął oczy i uciekł. Jako młodzieniec doświadczony, niewątpliwie wiedział, co go czeka, jeśli zeznania zostaną uznane za krętactwo.
Z wyraźną niechęcią wyznał, że owszem, popatrzył, o te pudła mu chodziło. Nie leżały na wierzchu, a domu nie przeszukiwał…
A skąd w ogóle wiedział o istnieniu tych pudeł?
Protokół z przesłuchania przepisywała z taśmy osoba inteligentna i bystra, dopisywała, niejako na marginesie, uwagi własne. Tu Wiesio zmieszał się trochę i z wielkim wysiłkiem szukał w umyśle odpowiedzi.
Rzekł wreszcie, że nie pamięta. Ktoś tam coś mówił… A, właśnie, jak Weronika przed rokiem robiła porządki i sprzedawała różne rzeczy, a także wyrzucała, jakieś osoby jej pomagały, sama przecież komody nie wyniosła, on też zresztą raz się tam wplątał, przeszukiwał wyrzucone z nadzieją na złom, łypnął okiem do wnętrza i zobaczył dużo żelaza. I ktoś powiedział, że na co ona takie ciężary w domu trzyma…
Wybrnął, znaczy, z tych pudeł, wersja była prawdopodobna, ale prokurator nie popuścił. Spytał z naciskiem, co też więcej, albo kogo, tam widział?
Co do kogo, to Wiesio nikogo nie widział, a co do czegoś, to odniósł wrażenie, że panował tam ogólny nieporządek. Nie wnikał w szczegóły.
I nikogo nie spotkał w pobliżu? Na nikogo się nie natknął w opuszczonym domu? Żywego ducha nie było?
Wiesio się zaparł, że nie było. Uwaga na marginesie stwierdzała, że ewidentnie łgał.
No dobrze, to teraz z innej beczki. Posiada narzeczoną, Marlenę Gabryś?
Owszem, chwilowo posiada.
Brata panny Gabryś zna? Antoniego Gabrysia?
Zna, dlaczego nie ma znać…
Panna Marlena zeznaje, że w chwili zbrodni nie zajmował się żadną Hanią, tylko pił wódkę z jej bratem. U niej w domu. To jak to należy rozumieć?
Z odpowiedzi Wiesia wynikło, że dwojako. Z jednej strony Marlenka zazdrosna i żadnej myśli o Hani znieść nie może, a z drugiej pomyliło jej się. Wódkę z jej bratem pił poprzedniego dnia. Pomieszała daty.
To gdzie w wieczór zbrodni przebywał Antoni Gabryś?
A skąd on ma to wiedzieć, nie pilnował Antosia, Hania się go uczepiła i wytchnąć nie dała. Nie wie, gdzie przebywał Antoni Gabryś.
A znajomych i kumpli Antoniego Gabrysia zna?
No, niektórych owszem. On, Wiesio, nie odludek, bywa w towarzystwie. Ale wątpi czy wszystkich, bo Antoś towarzyski jeszcze bardziej i ma tych kumpli zatrzęsienie.
I nie spytał w tym miejscu, o którego chodzi, co powinien był uczynić. Margines protokółu informował, że w jego głosie pojawiło się wahanie i zwiększona ostrożność. Prokurator i nadkomisarz już swoje wiedzieli. Ja prawie też.
Prokurator skonkretyzował. Czy zna może takiego Kubę, piegowatego na twarzy, on podobno nie miejscowy, przyjezdny.
A nie, skoro przyjezdny, to Wiesio nie wie. Mógł się tam jakiś przyplątać, ale to zapewne chwilowo i Wiesio go sobie nie przypomina. I żaden piegowaty mu jakoś w oko nie wpadł.
A Kamińskiego Patryka zna?
Rzecz dziwna, ale na to pytanie Wiesio nie był przygotowany. Pomilczał bardzo długą chwilę. Możliwe zresztą, że wcześniej swoje zeznania starannie obmyślił, ale odciski palców i butów zbiły go z pantałyku. Jak oni się wszyscy tam, na miejscu zbrodni, nie spotkali, to ja jestem cesarz chiński!
Prokurator najwidoczniej był podobnego zdania. Łagodnym i słodkim głosem powiadomił Wiesia, że obecność Patryka Kamińskiego zarówno w domu Weroniki, jak i w tym opuszczonym, została niezbicie stwierdzona, i to we właściwym czasie. Co miał na myśli, używając określenia „właściwy czas”, nie wyjaśnił i Wiesio mógł sobie wyobrażać, co mu się podobało.
Zdaje się, że nie spodobało mu się nic.
Oznajmił, że owszem, z tym Kamińskim się zetknął, ale tak jakoś przelotnie i nawet nazwiska nie znał, tylko imię. Miał on chyba coś wspólnego z Fiałkowskimi, ale co dokładnie, to on nie wie. Jego różne tam ślady nic go nie obchodzą, nie widział go, w ogóle nie wie, czy go widział więcej niż dwa razy w życiu, imię zapamiętał, bo nietypowe. Tyle wie, że on też nie stąd, a skąd, również go nie obchodzi, może z Warszawy, może z Wrocławia, a może z Gwadelupy. Od razu się zastrzegł, że nie wie, gdzie leży Gwadelupa, tak mu jakoś na myśl przyszła. Tam, w opuszczonym domu, możliwe, że ktoś mu mignął, głowy za to nie da, ale tak mu się wydaje, i możliwe całkiem, że to właśnie ten Patryk. Ciemno było dosyć, źle widać, a jego pudła interesowały, nie zaś ludzkie osoby. Gdzie dokładnie go widział? We drzwiach, tak jakby wychodził, można powiedzieć, że się minęli. Nikogo poza tym nie spotkał, nikogo nie widział, tak postąpił, jak mówił, a jeśli tam ktoś coś w ogóle ukradł, to nie on i proszę bardzo, kto chce, niech szuka. Słowa nie powie na rewizję, nawet bez nakazu.
Więcej się z niego nie udało wydłubać. Na groźbę, że, skoro łże, pójdzie siedzieć, bezczelnie odparł, że żadnego przestępstwa nie popełnił, zatem robi tu za świadka, a świadków jeszcze się nie pudłuje. Czterdzieści osiem godzin mają na niego i ani grosza więcej, a tyle wytrzyma.
Dali zatem na razie spokój Wiesiowi i puścili go luzem.
Chwyciłam obrazek, na który w trakcie czytania łypałam jednym okiem. Owe palce i zelówki były na nim zaznaczone tak, że nawet najtępszy jełop zrozumiałby ich wymowę. Goście nieboszczki Weroniki zróżnicowani zostali graficznie i łatwo było wydedukować kolejność ich występów.
W sypialni widniały właściwie tylko jedne ślady, Antoniego Gabrysia, braciszka narzeczonej. Niewiele ich było ogólnie, więcej butów niż palców, a i butów, zważywszy suchą pogodę i kompletny brak błota, nikt by nie wykrył, gdyby nie ambicje naukowe technika.
– Latać latał, ale o daktyloskopię zadbał – powiedziałam do Janusza. – Miał rękawiczki? Trudno uwierzyć!
– I słusznie. Nie miał. O odciskach papilarnych musiał słyszeć, bo kto nie słyszał, i łapał wszystko przez rozmaite szmaty. Co mu się pod rękę nawinęło.
– Nikt inny tam nie wchodził, Patryk zrobił jeden krok, Wiesio zatrzymał się w progu, ten niezidentyfikowany nawet się nie zbliżył. Na rozum rzecz biorąc, Antoś zrobił ten burdel i Antoś był złodziejem. Logika na to wskazuje, dla prokuratora jeszcze mało?
– A to od kiedy nie wiesz, jak sąd traktuje logikę i rozum? – zdziwił się Janusz. – Jako dowód, zgoła się te dedukcje nie liczą.
Nadal studiowałam wyrys śladów i nagle zainteresowały mnie szczegóły techniczne.
– Czekaj, a jak oni właściwie to sprawdzili? Zdzierali im te buty z nóg?
– Niekoniecznie. Kazali im stanąć na właściwym podłożu, a pozostałe odcisnęli. Jak się okazało, nikomu z nich nie przyszło do głowy, żeby któreś buty wyrzucić i w ten sposób znalazł się komplet. Ponadto, teraz dopiero, po wnikliwszym badaniu, wyszło na jaw jeszcze coś. Ciekawe, czy to dostrzeżesz, bo rzeczywiście słabo widoczne.
– Czy dostrzegę, czy dostrzegę! – zdenerwowałam się. – Cud boski, że w ogóle widzę cokolwiek w tej zamazanej pajęczynie! I jeszcze słabo widoczne…! Co to ma być?
Pokazał mi jednym ząbkiem widelca.
– Tu. Jedno jedyne miejsce, w korytarzyku przy drzwiach. Kawałek buta tego pierwszego nakrywa kawałek buta Patryka. Malutko, ale wystarczy. Wynika z tego, że pierwszy był nie ów pierwszy, tylko właśnie Patryk, co nie wygląda dla niego najlepiej. Chyba że był u cioci z wizytą w ogóle wcześniej, na przykład poprzedniego dnia.
Zdenerwowałam się bardziej.
– Cholera. Dawaj tego Antosia!
Antoś od pierwszej chwili poszedł w zaparte. Mieli z nim lepszą sytuację, bo jako sprawca zbrodni nie został wykluczony i przesłuchiwano go jako podejrzanego, a nie jako świadka. Alibi nie posiadał, o spędzaniu owego wieczoru bredził rozmaicie, to spał, to był pijany, to na samotny spacer chodził, pomysłowość go opuściła i nic sensownego nie umiał wymyślić, skoro odpadło mu picie wódki z Wiesiem. Wreszcie pokazano mu ślady i wtedy się złamał.
A skoro się złamał, to gruntownie, wystraszyła go zbrodnia, której wypierał się konsekwentnie. No tak, owszem, był tam. Tak jakoś sobie poszedł, nie wiadomo dlaczego, chociaż właściwie dlatego, że Wiesiek mu nagadał o jakimś szmelcu, miała go nieboszczka Fiałkowska wyrzucać czy co, a on miał Wieśkowi pomóc w targaniu tych ciężarów. Ale po pijanemu słuchał, więc możliwe, że coś pomylił i poszedł niepotrzebnie. Nieszczęśliwy przypadek i nic innego.
No wchodził, no niech będzie, wchodził. Postał tam trochę i tak mu się wydało, że drzwi są otwarte, takie uchylone, no to sprawdził i były, więc wszedł. Ze zdziwienia właściwie, bo to już wieczór, a nieboszczka była ostrożna i zawsze pilnowała zamykania. Więc sobie myślał, że może coś tego…
Chciał coś ukraść? Liczył na ślepy fart?
Insynuacja prokuratora oburzyła go śmiertelnie. Ale skąd, jakie ukraść, co ukraść, żywej osobie za nic by nie kradł! Nieżywej to co innego…
Zatem najpierw należało ją trzasnąć?
Przenigdy! Antoś jest delikatny i mokra robota nie dla niego. Jak wszedł, to już ona leżała…
Na pytania natury humanitarnej odpowiedział bez wahania, że owszem, przyjrzał się, pomacał nawet, za rękę, jak doktor robi, żadnego pulsu nie było, zdziwiłby się, gdyby był, bo tak na oko biorąc, żyć nie miała prawa. Żadne pogotowie nie było jej potrzebne, to na co miał dzwonić? A policja…? Jeszcze czego, przecież by mu nie uwierzyli, że to nie on, tak samo, jak i teraz nie wierzą.
O której godzinie tam przyszedł?
Tego nie wie, na zegarek nie patrzył, ale musiało już być po dziewiątej, z telewizji tak mu wychodzi.
I co zrobił? Czego tam szukał, w sypialni?
Margines maszynopisu wyjaśniał, że Antosiowi zrobiło się strasznie niewygodnie na krześle. Coś go zapewne uwierało w tyłek, bo zaczął się kręcić, jakby co najmniej odezwały się w nim owsiki.
No jak to, czego szukał, czego szukał… Gadanie było, że nieboszczka tylko udaje nędzę, ze skąpstwa, a naprawdę różne rzeczy zostały jej po bracie. Dolary i złoto i nie wiadomo, co tam jeszcze, to niby co, miały się zmarnować? Dla niej już na nic, a żywemu się przyda. A gdzie baby chowają swoje bogactwa? W sypialniach, po różnych szafach, w prześcieradłach albo co. No to poszukał trochę, sypialnia od tyłu, światło mógł zapalić…
I co znalazł?
A nic. Żadnego szmalu ani złota nie było, więc nawet nic nie ukradł i za niewinność teraz cierpi.
Prokurator obiecał mu, że za niewinność to dopiero zacznie cierpieć, po czym kontynuował pytania, najwyraźniej dla Antosia bardzo obrzydliwe.
Tylko w sypialni tak szukał? Nie w gabinecie i nie w kuchni?
Tylko.
A dlaczegóż nie w kuchni? Baby i w mące trzymają takie różne rzeczy, w tartej bułce, w suchym chlebie…
Jakoś mu kuchnia do głowy nie przyszła…
A gabinet? Ślady wskazują, że był i w gabinecie. Tam jakoś mniejszy bałagan zrobił.
A bo w tym gabinecie to już zbrodniarz sprawdzał. Widać było. I pudła zabrał, te co Wiesiek mówił, żelazne, ten szmelc.
Skąd wiedział, że ów szmelc to są żelazne pudła, a nie coś innego?
Wiesiek mówił.
Zwalał na Wieśka, ile mógł, nie bacząc, że naraża się siostrze. Obciążony zostałby całkowicie, gdyby nie tamte tajemnicze ślady, które plątały się po gabinecie przed nim, i gdyby nie łazienkowy odcisk palca na uchwycie do papieru toaletowego. Co nie przeszkadzało możliwości, że ktoś pierwszy wdarł się, kiedy Weronika była w restauracji, ukrył się przed nią, zapewne w gabinecie, po czym uciekł, zostawiając ją żywą. Antoś przylazł w celu dokonania kradzieży i rąbnął kłopotliwą babę, która może już otwierała usta do krzyku. Na podejrzanego nadawał się prawie równie dobrze, jak Patryk, bo i motyw dawało się mu przypisać.
Wszystko to zostało mu uprzejmie wyjaśnione, po czym padło następne pytanie:
Kogo też tam spotkał albo widział?
A kogo miał spotykać, nikogo! Jakby kogo spotkał, już by dawno go wydał, bo niby z jakiej racji ma za jakiegoś palanta odpowiadać! Tego zbójcy nie widział, nikogo nie widział!
A do opuszczonego domu Baranka, czy jak mu tam, po co poszedł?
Antoś już zaczął, że wcale nie, ale się zreflektował, bo cholerne ślady, nie wiadomo jak przez gliny odnalezione, bardzo go niepokoiły. Próbował niepewnie pytać, skąd się wzięły, bo przecież pamiętał, żeby niczego nie dotykać i chustkami do nosa Weroniki ręce sobie owijał, ale odpowiedzi nie uzyskał. Zawrócono go do domu Baranka, czy jak mu tam.
No, poszedł do tego domu, bo się zdenerwował. Bywał tam w ogóle, spokojne miejsce i piwo miał zamelinowane, więc chciał się trochę nad tym wszystkim pozastanawiać. A tam…
Tu ugryzł się w język i między wierszami można było wyczytać, że miał na ustach dalsze słowa. Spotkał któregoś z pozostałych. Pohamował niestosowną szczerość i rzekł, że tam zobaczył przeklęte pudła. Ktoś je przeniósł, pewnie zbrodniarz albo Wiesiek.
Powiadomiono go grzecznie, że Wiesiek odpada, bo przyszedł później.
No to Antoś nie wie kto. Zbrodniarz, nikt inny. Albo może ten…
Jaki ten?
A ten. Patryk mu podobno. Jakiś krewny czy coś takiego…
Patryk tam był?
Antoś nie wie, czy był, bo nikogo nie widział, tylko tak sobie dedukuje. Same przecież te pudła nie poszły.
Dotykał ich? Oglądał?
Pytanie było podstępne, bo na pudłach znajdowały się odciski palców wszystkich gości Weroniki, przemieszane ze sobą tak, że kolejności nijak nie dawało się odgadnąć. Gdyby teraz Antoś zaprzeczył, złapanie go w tej fazie zeznań na ewidentnym łgarstwie stanowiłoby samą przyjemność.
Antoś jednakże, acz wystraszony, nie zgłupiał doszczętnie i czym prędzej wyznał, że tak. Oglądał, z ciekawości, tyle było o nich gadania, Wiesiek tak się na nie czaił, że teraz spróbował nawet, czy ciężkie. No ciężkie dosyć, ale nic takiego, da się udźwignąć. I do środka zajrzał, puste były.
A co potem?
A co miało być potem, nic nie było, do domu poszedł i w siostrę wmówił, że tę wódkę z Wieśkiem tego wieczoru pili, bo się bał głupich posądzeń, które teraz właśnie oto niewinnemu życie kaleczą. Skąd miał wiedzieć, że Wiesiek akurat tę idiotkę obracał…
Wiesiek się nie pochwalił?
Czym się miał chwalić, głupią dziopą? I komu, bratu narzeczonej?!
No dobrze, a kto to jest taki kumpel Antosia imieniem Kuba, piegowaty na twarzy?
Mógł Antoś w tym miejscu obojętność okazać, wzruszyć ramionami, spokojnie wyznać, że jeden z licznych, przyjezdny, chwilowa znajomość, czasem bywa w Bolesławcu, ale rzadko i nic o nim nie wie. Nawet nazwiska nie zna. I nie byłoby siły, żeby mu cokolwiek udowodnić. Antosia jednakże moce duchowe zawiodły i margines protokółu z satysfakcją odnotował nagłe zmieszanie podejrzanego.
Prokurator zatem nacisnął.
Antoś próbował trochę wykręcać kota ogonem, ale źle mu szło. Obojętność wobec kumpla bez znaczenia przyszła mu do głowy nieco za późno, wyznał zatem, że owszem, zna takiego, przejazdem tu bywa, a w ogóle jest z Warszawy. Tak razem wziąwszy, ze trzy razy go na oczy widział, a znajomość zawarli już dawno, z półtora roku temu, ale jego nazwiska naprawdę nie zna. W jego sferach imieniem się operuje, ewentualnie ksywą, więc Kuba to w ogóle może być ksywa.
Padło pytanie, czy przypadkiem nie wizytował denatki razem z owym Kubą.
Antoś zaprzeczył tak gwałtownie, że łgarstwo wręcz zaświszczało w powietrzu. W życiu! Przenigdy! Żadnych wizyt razem z Kubą! Nawet się nie zbliżył!
A jeśli ktoś go widział…?
Nie mógł widzieć! Nie był z nim! Nic wspólnego nie ma z Kubą i nie chce mieć! Jak mu nawet pokazywał, to z daleka…!
Na pytanie, co mu pokazywał, Antoś odpowiedział grobowym milczeniem, prokurator pociągnął zatem rzecz dalej.
Pokazywał mu dom Fiałkowskich, tak? A dlaczego i w jakim to celu? Obaj przymierzyli się, żeby obrabować Weronikę, wszystko jedno w jakiej kolejności tam poszli, ale uknuli kradzież wspólnie, nieprawdaż? I który z nich chwycił tasak? Prędzej Antoś niż Kuba, bo Kuby Weronika nie znała, mógł uciec i wyjechać, nierozpoznany, a Antoś miejscowy i łatwy do złapania…
Antoś wił się na krześle i milczał, ale tu nie wytrzymał.
Nie, żadne takie, niczego nie chwytał, jak tam przyszedł, to Weronika już leżała, a żadnego Kuby na oczy nie widział, nikogo nie było. Nikogo nie mordował i nawet niczego nie ukradł, bo żadnych bogactw nie było.
Na co usłyszał, że tak to każdy może powiedzieć, a wyroki przed sądem sami niewinni dostają. On też dostanie, nie ma obawy, dowodów starczy. Idzie w zaparte, proszę bardzo, jego rzecz, okoliczność obciążająca, dłużej sobie posiedzi, zabójstwo dla rabunku dwadzieścia pięć lat kosztuje i mogą skończyć tę głupią rozmowę.
Skończyli na uporczywym zaprzeczaniu roztrzęsionego Antosia, który wolności nie odzyskał. Na razie poszedł siedzieć.
– Od zabójstwa wybroni go każdy adwokat – powiedziałam z niesmakiem. – Skoro jego odciski palców były drugie, a nie pierwsze, powstaje uzasadniona wątpliwość i już ma z głowy. Kto tam następny?
Następna była Marlenka, siostrzyczka Antosia.
Ze wspólnej wódki narzeczonego z bratem zrezygnowała od razu, mogła pomylić daty, każdemu się zdarza. A Kuba? Jaki Kuba? A, taki piegowaty, no Kuba mu, owszem. Kumpel brata. Zna go, o tyle o ile, tak średnio, bywa u nich dosyć rzadko. On z Warszawy, czasem przyjeżdża, no owszem, był niedawno, tak ze dwa tygodnie temu. Interesy? Jakie tam oni między sobą mają interesy, tego ona nie wie, co za interesy w ogóle, przy piwie posiedzą, przy wódce, mecz obejrzą, znowu mi wielki interes! Takich kumpli jej brat ma zatrzęsienie, i lepszych, bo na miejscu i na co dzień. No owszem, sympatyczny ten Kuba, grzeczny, wychowany, wesoły nawet, tyle że ostatnio miał jakieś zmartwienie…
Na marginesie protokółu widniała uwaga, że w tym miejscu Marlenka ugryzła się w język.
I słusznie się ugryzła, bo prokurator od razu uczepił się jak rzep psiego ogona. Jakie też ten Kuba mógł mieć zmartwienie?
Po namyśle Marlenka uczyniła supozycję, że może dziewczyna go wystawiła rufą do wiatru. Bo pieniądze to nie, miał pieniądze, nie szastał się przesadnie, ale i nie pożyczał od nikogo, nie naciągał, nie szukał jelenia. A zmartwienie, zawracanie głowy, mało to ludzie mają zmartwień? Kłopot jakiś miał i tyle, nie jej sprawa, jaki.
A ona sama gdzie była owego wieczoru, kiedy mordowano Weronikę?
Ona to w nerwach była. Bo Wiesiek jej gdzieś zginął, po mieście latała, żeby go znaleźć, bez skutku, no więc w domu siedziała z taką Alką, co po sąsiedzku mieszka, Alka też zmarnowana trochę, więc się wzajemnie pocieszały. A na drugi dzień już tego Kuby nie widziała, pewno wyjechał, co ją w ogóle Kuba obchodzi, Wiesiek dla niej ważny!
O, właśnie, na drugi dzień o zbrodni się rozeszło i cała sensacja była, to gdzie ona miała głowę do kumpli brata! Nie, nic nie wie, nic nie słyszała, tyle co z ludzkich plotek. Skąd wie, że Kuba miał zmartwienie? O rany, jak ktoś mówi smutnym głosem „mam przechlapane”, to co, z uciechy tak mówi? W ucho jej wpadło i z tego wywnioskowała, ale więcej jej nie wpadło, więc nic więcej nie potrafi powiedzieć.
– I co? – zirytowałam się od razu. – Nie spytali Antosia o zmartwienie Kuby?
– Właśnie dziś go pytają. Przedtem zamierzali napocząć Patryka, ale nie znam rezultatów, jego zeznań jeszcze nie mam, musisz się zdobyć na cierpliwość.
Akurat było to ostatnie, na co się mogłam łatwo zdobyć. Łgali ci wszyscy przesłuchiwani na potęgę, do pobytu w domu ofiary przyznali się, bo musieli, ślady mówiły swoje, całą resztę jednakże wykręcili na siedemnastą stronę. Nawet niegłupio, stworzyli tyle wątpliwości, że żaden sąd takich akt nie chciałby rozpatrywać.
Tajemniczy piegowaty Kuba wydawał się niezbędny. Bez jego butów i palców nawet obecność tego palanta u Weroniki nie była pewna, Antoś mógł fantazjować, ile mu się żywnie podobało, dla ratowania własnej skóry, a Weronikę zwizytował ktoś kompletnie inny. I zaraz, skąd właściwie Antoś znał Patryka?
– Przeoczyłaś – powiedział Janusz i odwrócił kartki protokółu. – O, tu. Padło takie pytanie, bez emocji odpowiedział, że nie pamięta, osobiście wcale go nie zna, ktoś mu go pokazał i wyjawił imię. Dawno temu, przeszło rok.
Możliwe, Patryk bywał tam przecież przed śmiercią wuja, sam się przyznał do tej herbaty i kwiatów. Idiotycznie z nim rozmawiali za pierwszym razem…
– Nie podoba mi się to wszystko okropnie – oznajmiłam z niezadowoleniem. – Nic nie wyklucza Patryka, każdy z trzech kandydatów nadaje się na zabójcę doskonale. Może tylko ten jeden, hipotetyczny Kuba, mógłby się wybronić, bo rzeczywiście Weronika go nie znała…
– Skąd wiesz? – przerwał mi Janusz. – Antoś nie Duch Święty, wszystkiego wiedzieć nie musi. A może właśnie znała? I mogła rozpoznać i oskarżyć?
– Ale jeśli nie, nie miał powodu jej zabijać. Owszem, był tam pierwszy, chociaż i to już nie jest pewne, może w ogóle czatował na jej wyjście, może był krótko… Monety! Może czaił się tylko na zbiór numizmatyczny, zgarnął kolekcję… Patryk nie miał powodu kraść numizmatów, skoro i tak je dziedziczył! A ten pierwszy, choćby go Weronika złapała na kradzieży, jeśli obcy, mógł prysnąć i cześć. I moment, chwileczkę, widzę tu potworne niedopatrzenie, żadnego z nich nie spytali o monety! Kto je wyniósł i co z nimi zrobił? Co to za jakaś dziura w przesłuchaniach?
– Żadna dziura, specjalnie zostały ominięte i pozornie zlekceważone. Jeśli sprawca je ukrył, teraz wyjmie…
– No, nie Antoś przecież, skoro siedzi!
– Wspólnik. Siostrzyczka. Wiesio-metalowiec…
Coś mi nagle zaświtało.
– Czekaj, czekaj, metalowiec… Mam skojarzenie. Wiesio w żelastwie siedzi, a Patryk, wedle informacji od Grażynki, ukończył metaloznawstwo, szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jaka to uczelnia i jaki wydział. Politechnika? Chemia? Fizyka? Może historia sztuki? Specjalista od opakowań drewnianych kończył SGGW, tyle wiem, znam takiego, a to całe metaloznawstwo może się w ogóle inaczej nazywa, ale jeden z drugim ma dużo wspólnego. Mam na myśli, Patryk z Wiesiem. Może poznali się przy jakiejś żelaznej okazji?
– Interesujące – ocenił Janusz w zadumie. – Prosta sprawa, niepotrzebnie komplikowana. Trzeba sprawdzić… – Nagle jakby się przecknął. – Słuchaj, ty mnie do grobu wpędzisz, ja jestem starszy pan na rencie inwalidzkiej, a chwilami zupełnie zapominam, że to nie ja prowadzę dochodzenie. Muszę się męczyć?
List Grażynki odezwał się we mnie niczym bęben grzmiący. Spróbowałam wzbudzić w sobie skruchę i odczułam szalone trudności.
– No nie… Nie, to nie. Ale nie zostawię tego przecież!
– Z tego wynika, że muszę. No dobrze, podrzucę im supozycję, a na razie powiem ci jeszcze, że trwają przeszukania w kilku domach naraz. Wlazłaś prokuratorowi na ambicję i wydał nakazy.
– Gdzie…?
– U Wiesia, u Antosia, u zaprzyjaźnionych panienek i u Patryka.
– To już doszli, u jakich znajomych on mieszkał w Bolesławcu?
– Nie, nie tam. W warszawskim mieszkaniu.
Zdążyłam się ucieszyć, że Grażynka usłyszy coś więcej o milczącym amancie, i okazało się, że nic z tego. Jakąś kompromitującą metę tam miał czy co…? Dziewczyna…?
O mój Boże, zakłębiła się we mnie troska o Grażynkę i jej zdewastowane uczucia. Nie dość, że zbrodniarz, to jeszcze ją zdradza, nie wiadomo co gorsze. W dodatku postępowanie władz śledczych wydało mi się dziwnie głupie. W warszawskim mieszkaniu? Gdzie w tym sens, gdzie logika?
– A po cholerę w jego warszawskim mieszkaniu? – zirytowałam się. – Tam kradł i zabijał, a nie tu, a do tego nie wiadomo, czy rzeczywiście kradł. Co oni zamierzają znaleźć w jego warszawskim mieszkaniu?
– To już dwa tygodnie – przypomniał mi Janusz. – Miał dość czasu, żeby przewieźć całe umeblowanie Fiałkowskich, a nie tylko monety.
– Przecież był w Dreźnie! Grażynka świadkiem!
– Nie oglądała go bez przerwy. Mógł skoczyć do Warszawy i wrócić do Bolesławca w jeden dzień, a zaraz potem jechać do Drezna. Skoro już zdobył cenny łup, postarał się chyba jakoś go zabezpieczyć?
Zastanowiłam się, jak postąpiłabym na jego miejscu. Nie, no oczywiście! Zawiozłabym zdobycz do domu i ukryłabym porządnie, może nawet wcale nie w domu, licząc się z tym, że padną na mnie podejrzenia, tylko całkiem gdzie indziej. Ciekawe, gdzie…
Nie miałam teraz czasu ani głowy do wynajdywania kryjówki, zdenerwowałam się Grażynką i umysł zaczął mi źle działać. Może Patryk z podejrzeniami się nie liczył i żadnych podstępów nie zastosował, no i dobrze, niech znajdą, niech się to wreszcie przewali i niech ona zacznie remontować ruinę życia. Inaczej wykończy ją miotanie się w niepewności.
Zadzwoniłam do niej. Przeprosiła mnie, że nie może teraz rozmawiać, bo jest u ciotki. Zadzwoniłam do Anity, żeby się z nią naradzić. Miała wyłączone telefony. Byłabym zadzwoniła jeszcze do dwudziestu osób, do przyjaciółki-prawniczki i do notariusza, żeby się dowiedzieć, jak to jest z tymi spadkami bez spadkobiercy, bo dodatkowo dręczył mnie bułgarski bloczek, leżący w policyjnym depozycie, do pana Pietrzaka, nie wiadomo po co, może po wyrazy współczucia, do komendy w Bolesławcu dla upewnienia się, że ten bloczek ciągle tam leży, i Bóg wie gdzie jeszcze, ale powstrzymał mnie list Grażynki. Znów nazawracam ludziom głowy, zatruję spokojny wieczór, znów okażę się nieznośna i natrętna…
Nie zadzwoniłam nigdzie, pełna głębokiego rozgoryczenia. Do diabła z uszlachetnianiem charakteru…!
Tego Pana spotkałam koło południa w sklepie filatelistycznym przy Nowym Świecie. Pojechałam tam, żeby zająć się czymś bardziej atrakcyjnym niż praca zawodowa, a ponadto za wszelką cenę chciałam uniknąć wizyty Grażynki, która już się na mnie czaiła z korektą. Wczorajsze wieczorne rozmyślania doprowadziły mnie do wniosku, że nie należy jej dostarczać trucizny duchowej kawałkami, tylko raczej jednym ciosem. Zawsze to bardziej humanitarnie, ciach i już! I można złapać oddech i zacząć się zbierać, wygrzebując spod gruzów. Niech już tego Patryka złapią, niech mu udowodnią i won z nadzieją.
Na mój widok Ten Pan nadzwyczajnie się ucieszył.
– No i niech pani popatrzy, jak to plotki mogą całą piramidę zbudować – powiedział żywo. – Tetradrachma, rzeczywiście, denary Łokietka, no nie, Łokietek prawdziwy, ale Krzywoustego! Sam w taki majątek nie wierzyłem, ale kto to może wiedzieć, różne przypadki chodzą po ludziach, kto wie? A tu proszę, już się prawie wyjaśniło!
Tetradrachma, zaraz, czyjaż ona była na Boga…? a, Lizymacha… pozwoliła mi od razu zgadnąć, o czym on mówi. Oczywiście, o rąbniętej kolekcji Henryka. Zaraz. To już wiadomo, co w niej było? Znalazła się…?!
Przerwałam mu w pół słowa.
– Chodźmy gdzieś usiąść, tu barek jest blisko… a, nie, on stojący. Ale kawiarnia pod nosem. Bardzo ważne rzeczy pan mówi i ja nie mogę tego słuchać w pionie. Chodźmy, chodźmy, już!
– Dwudziestolecie międzywojenne tak, tego byłem pewien – kontynuował jeszcze po drodze, na szczęście przed dalszym ciągiem zdążyłam go dowlec do krzesła. – Natomiast co mnie dziwi, to ten brakteat Jaksy z Kopanicy, jakaś dziwna moneta, to jest, to jej nie ma. A co do reszty owszem, miał całkiem ładne rzeczy, tyle że tak trochę od Sasa, od lasa. Widocznie kupował, co mu w rękę wpadło, większość w nie najlepszym stanie, ale i tak łakome. Niezły majątek w tym tkwi.
– No dobrze, a skąd pan to wszystko wie? – spytałam niecierpliwie, usiadłszy przy stoliku. – Ktoś widział tę kolekcję?
– Owszem, pan Gulemski. O, właśnie, pani mnie pytała, znaczy, mówiła pani o kimś, kto ją oglądał u pana Fiałkowskiego, otóż to był pan Gulemski. Mieliśmy wątpliwości, czy się przyzna, a otóż właśnie wcale tego nie kryje, oglądał!
Nie wiadomo dlaczego w głosie Tego Pana brzmiał triumf, tak jakbym to tylko ja twierdziła, że oglądający się nie przyzna, tymczasem on twierdził to samo. Ogłuszył mnie nieco.
– Obydwoje mieliśmy wątpliwości – przypomniałam mu grzecznie. – Mógłby się obawiać jakichś podejrzeń… Teraz się przyznał? Ostatnio?
– Teraz, teraz, jak się rozeszło, kiedy ta siostra zginęła. Sam mu to powiedziałem, bo przecież wiedziałem od pani. I okazuje się, że akurat w tym czasie pan Gulemski leżał w szpitalu, wyrostek robaczkowy mu wycinali, ślepą kiszkę, mówiąc wprost. Tego samego dnia, kiedy tam była zbrodnia, o dziesiątej rano miał operację, no więc o żadnych podejrzeniach nie ma mowy.
– A wcześniej milczał na ten temat. Dlaczego?
– A bo wie pani… Też to powiedział. Zobowiązał się nie mówić, nie rozgłaszać, pan Fiałkowski go prosił, obawiał się kradzieży. Numizmaty wyglądają niepozornie, nikt się na to nie łaszczy, mam na myśli przeciętnych złodziei, oni o wartości takich monet nie mają pojęcia. No i pan Gulemski tak milczał aż do teraz, a i teraz powiedział w zaufaniu, niektórym osobom tylko. I brakteat Jaksy w tym zbiorze był, na własne oczy widział!
Przestałam rozumieć, co on do mnie mówi.
– Zaraz. Skoro był, to i jest, a powiedział pan, że nie ma?
– A bo nie ma.
Jeszcze bardziej przestałam rozumieć.
– Jak nie ma, skoro był?
– Bo był. Ale nie ma.
Przeszkodziła nam kelnerka, z rozpędu omal nie zamówiłam piwa, ale byłam samochodem, więc poprzestałam na małej kawie. Ten Pan na piwo mógł sobie pozwolić.
– Niech pan to powie jakoś bardzo porządnie – poprosiłam. – Był, ale nie ma. Skąd wiadomo, że nie ma?
– Ze specyfikacji. Specyfikacja się znalazła, pan Gulemski miał kopię, no i ma ją nadal, ale brakteatu na niej nie ma. I teraz jest oryginał specyfikacji i też na niej brakteatu nie ma.
– Skąd oryginał? Kto go ma?
– A, nie, tego to nie wiem. Zdaje się, że pan Gulemski widział, ja z nim wczoraj rozmawiałem, ale głowy za to nie dam. Takie miałem tylko wrażenie.
Wrażeń miałam kilka, wśród nich zaś jedno, że skądś znam to nazwisko, Gulemski. Obiło mi się o uszy? Ktoś je wymienił…?
I nagle przypomniałam sobie. Owszem, gliny w Bolesławcu, pytali mnie, czy nie znam takiego… Zaraz, jak mu było…? Piotr! Czy nie znam Piotra Gulemskiego. Nie słyszałam o nim do owej chwili, czy ma to znaczyć, że od początku był podejrzany…?
– Chwileczkę, ja się muszę zastanowić. Pan Gulemski oglądał kolekcję nieboszczyka Fiałkowskiego… I widział w niej brakteat Jaksy z Kopanicy. Ale w spisie brakteatu nie było… Może Fiałkowski zdobył go krótko przedtem i jeszcze nie zdążył dopisać?
– Takie rzeczy to się dopisuje od razu, człowiek ma dodatkową przyjemność. Ale fakt, tak coś wyszło z rozmowy, że miał go od niedawna. Jakoś to się zbiegło w czasie, Pietrzak najpierw miał, potem nie miał, a Fiałkowski odwrotnie. Teraz mi przychodzi do głowy, że może oni transakcję między sobą załatwili…
– To dlaczego nie chcieli się do tego przyznać? Każdemu wolno.
– Toteż właśnie – przytaknął Ten Pan. – Chociaż, z drugiej strony, te rzeczy się niechętnie rozgłasza, bo to tu numizmat, a tu pieniądze… Po co kusić złodzieja? Na razie nie wiem dokładnie, jak tam było i czy w ogóle było, a samego zbioru w ogóle nie widziałem.
Przypomniałam mu, że zbiór został ukradziony. Ten Pan machnął ręką.
– To ja pamiętam, że ukradziony, ale nawet i ukradziony prędzej czy później na rynku się pokaże. Gdyby wszystko było złote, taki głupi wandal mógłby przetopić, ale to przeważnie srebro, miedź, nikiel… Złotych ledwo parę sztuk. Nie ukradł tego przecież kolekcjoner, a zwykły złodziej kradnie dla zysku, będzie chciał sprzedać, żeby coś zarobić, nie?
Zaczęłam myśleć niejako kryminalistycznie.
– Złodziej mógł ukraść na zlecenie kolekcjonera. O, właśnie! Pan Gulemski…
– Co też pani mówi, pan Gulemski to przyzwoity człowiek!
– Ale zbieracz. Zbieracze dostają czasem amoku.
– No owszem, ale nie przy takich rzeczach! Bolesław Chrobry, Mieszko I, czy ja wiem, Fenicjanie, Karol Wielki… Rarytasy, takie nie do zdobycia. Nie wymawiając, pani też by tego bułgarskiego bloczka nie kradła…
Mignęło mi w głowie, że wcale nie jestem pewna. Ale nie, chyba nie. A w każdym razie nie po trupach.
– Pan Gulemski kilka monet chętnie by kupił, napomykał o tym, ale całości nawet by nie chciał, ja przecież na ogół wiem, kto czego szuka, pani się orientuje, że w dużym stopniu to przeze mnie idzie. Nie znam takiego, kto by aż złodzieja wynajmował, żeby ukraść całość, to nie były unikaty.
– A było tam w ogóle coś takiego, co, w razie sprzedaży, od razu wskazałoby na pochodzenie?
– Właśnie brakteat Jaksy z Kopanicy – odparł Ten Pan bez wahania. – Inne rzeczy przytrafiają się częściej. Mogą pochodzić od każdego.
– Ale brakteatu nie ma?
Ten Pan westchnął ciężko.
– No więc widzi pani, w spisie nie ma, a przecież ten Fiałkowski nie umarł w pięć minut po wyjściu pana Gulemskiego, miał czas dopisać, ze wszystkimi cechami. Nie dopisał, jak widać. I tak naprawdę nie wiadomo, papier papierem, ale czy to wszystko tam jest? W naturze? No, w rękach złodzieja, ale jednak…
Przypomniałam sobie nagle, że jedną monetę znaleziono pod biurkiem nieboszczyka. A ile ich jeszcze mogło ugrzęznąć w szparach od podłogi pustego domu Baranka, czy jak mu tam? Nie zrywałam przecież tych desek!
– Wszystkiego nie ma, wiem na pewno – rzekłam stanowczo. – To kretyn kradł, prymityw, obchodził się z tym barbarzyńsko i trochę pogubił. Jedno zgubione zabezpieczyli w moich oczach, ale co do reszty, wszystko jest możliwe.
Ten Pan zmartwił się bardzo. Pewnie, każdy by się zmartwił. Obiecał solennie trzymać rękę na pulsie i polować na informacje, a w pierwszej kolejności dopaść jakoś dyplomatycznie Józefa Pietrzaka, który wypierał się swojego stanu posiadania. Wyrzutów sumienia, że napuszczam go na niewinnego człowieka, pozbyłam się z wielką łatwością.
Dziko, zachłannie i wściekle interesowały mnie teraz rezultaty owych wszystkich przeszukań, zarządzonych przez prokuratora. Mniej już może nawet ze względu na Grażynkę, a bardziej z szacunku i miłości do kolekcjonerstwa. No i, rzecz jasna, przez ten bułgarski bloczek, niedostępny mi, dopóki sprawa spadku nie zostanie rozwikłana…
Grażynka dopadła mnie bez zapowiedzi, przed wieczorem. Pojawiła się z całym służbowym nabojem w objęciach, ale namiętnej chęci do pracy nie wykazywała. Dwóch słów nie zdążyłam z nią zamienić, kiedy wrócił Janusz.
Ujrzał ją od razu i zawahał się. Zrozumiałam, że ma złe wieści, i też się zawahałam. Będzie to już ten jeden humanitarny cios czy jeszcze nie…?
Grażynka rozstrzygnęła sprawę.
– W innych okolicznościach taktownie bym wyszła i zostawiła was samych – oznajmiła suchym głosem. – Ale teraz nie. Nie wyjdę. Możesz mówić przy mnie, jestem nastawiona i spokojnie zniosę wszystko. I oczywiście, nikomu nie powtórzę, to nie jest temat na przyjemne plotki. Patryk siedzi? Przyznał się?
Janusz za posiłkiem się nie rozglądał, wiedział doskonale, że dwa dni z rzędu to już była górna granica moich starań, nie wątpiłam, że przezornie zjadł coś u siebie, na tym samym piętrze, o dwa mieszkania dalej. U mnie mógł być pewien wyłącznie herbaty.
Co do herbaty, już chwilę wcześniej pstryknęłam czajnikiem.
– Nic nie mów – ostrzegłam – bo nie przyniosę napoju.
Grażynka trwała w oczekiwaniu na odpowiedź niczym słup kamienny, przymocowany do fotela. Załatwiłam te trzy szklanki płynu w dwie minuty.
– Nie – odpowiedział Janusz na jej pytanie.
– Co nie? – zniecierpliwiłam się, zanim zdążyła się odezwać. Pewnie ją trochę dławiło. – Nie siedzi czy się nie przyznał?
– Jedno i drugie. To znaczy, dla ścisłości, ani jedno, ani drugie.
– Dlaczego?
– Jedno wynika z drugiego. Prysnął im, nie złapali go jeszcze, więc nie było żadnej rozmowy. Informacji na piśmie nie zostawił.
Z Grażynka zrobiło się coś takiego, jakby sklęsła w sobie, a potem nagle miotnęło nią i stężała. Nadal siedziała w bezruchu, wyprostowana, z martwą twarzą. Miało to znaczyć, że jest idealnie spokojna i przygotowana na wszystko, akurat, ucho od dorsza. Zastanowiłam się szybko, co wyciągnąć, wino, koniak, lód, krople walerianowe…?
Nawiasem mówiąc, przez całe lata byłam święcie przekonana, że krople walerianowe, czyli krople Waleriana, są to krople jakiegoś faceta imieniem Walerian i powinny być pisane dużą literą. Dopiero złapawszy trochę wiedzy o ziołach, zorientowałam się, iż stanowią produkt, pochodzący z korzenia rośliny o nazwie Waleriana. Waleriana offidnalis, czyli kozłek lekarski. I właściwie powinno się o nich pisać: krople waleriany…
Bez względu na korzeń i faceta, zdecydowałam się teraz powyciągać wszystko, z tym że mimochodem i nieznacznie, bez stwarzania przeszkód w rozmowie.
– Bardzo dobrze – powiedziałam zimno. – Szczegóły za chwilę, a teraz streść resztę. Co wynikło z przeszukań?
– Nic.
– Nic kompletnie?
– Nic. Bo trudno uważać za cokolwiek resztki połamanego szmelcu u Wiesia albo wystrzępione plejboje u Antosia. Nawet narkotyków nikt nie miał, nawet bimbru. Nic.
– Ale Antosia przesłuchali?
– Antosia owszem.
– I co?
– Mam streszczać nadal czy już mogę ze szczegółami?
Znalazłam się już na etapie bezszmerowego wyciągania rozmaitych kieliszków, głęboko rozczarowana fiaskiem przeszukiwań, zarazem pełna nadziei, że, wobec tego, kolekcję ma Patryk, który ją przynajmniej uszanuje. Jeśli jest w niej ten cholerny brakteat, znajdzie się prędzej czy później.
– Nie, teraz już ze szczegółami. Przede wszystkim Antosia. Spytali go w końcu o zmartwienie Kuby?
Grażynka przemogła jakoś swoje stężenie, poruszyła się i sięgnęła po szklankę z herbatą.
– Czy to ma jakiś związek ze sprawą Patryka? – spytała lekko zdławionym głosem.
– Ścisły – zapewniłam ją, zarazem przypominając sobie, że ze względów humanitarnych nie przekazałam jej ostatnich wiadomości i ona nie zna treści przesłuchań. Szybko postanowiłam uzupełnić jej wiedzę w nieco późniejszym terminie.
– Mówić? – spytał Janusz ostrożnie.
– Mówić, mówić. Ja jej potem wyjaśnię. Otwórz tę butelkę.
– Zatem Antoś kruszeje w szybkim tempie. Uwierzył wreszcie, że da się go wrobić w zabójstwo i rozpaczliwie szuka ratunku. Okazuje się, że przyjaźń z Kubą była ściślejsza niż chciał się przyznać, Kuba u nich w ogóle ostatnio nocował…
– A nie ostatnio?
– On rzeczywiście bywa tam rzadko, dawno temu, przed rokiem, może więcej, za pierwszym pobytem mieszkał w hotelu. Szkopuł w tym, że nie wiadomo, w którym hotelu i kiedy dokładnie…
– Ale na pewno w hotelu, a nie gdzieś tam, w tych licznych noclegach? Wszędzie się reklamują, sama tak kiedyś nocowałam.
– Antoś twierdzi, że w hotelu. Ma takie skojarzenie, oficjalny hotel, a nie u ludzi. Zlekceważył informację, bo co go to obchodziło, i teraz nie umie sobie przypomnieć, niepewny nawet, czy kiedykolwiek słyszał nazwę. Hotele mają spisy gości, dałoby się może wydłubać nazwisko Kuby, gdyby przynajmniej znana była data, ale i to nie. Później zaś już, po tym pierwszym pobycie, Kuba mieszkał u Antosia, z tym że krótko, jedna, dwie noce, i właściwie raz. Dopiero w ostatnim czasie zaczął bywać częściej. Przez trzy miesiące co najmniej cztery razy. Podobno załatwiał jakieś interesy.
– Jakie? I co z tym zmartwieniem?
– Z wielkim wysiłkiem Antoś wydusił z siebie, że interesy dotyczyły Fiałkowskich. Zmartwienie również. Kuba za skarby świata nie chciał wyjawić nic więcej, ale Antoś wydedukował, że w grę wchodził jakiś przedmiot. U Fiałkowskich znajdowało się coś, co Kuba koniecznie musiał zdobyć, ale co to było, Antoś nie wie. I chyba rzeczywiście nie wie, bo już by powiedział, wrabia tego Kubę wszelkimi siłami, chociaż może trochę bezwiednie.
Słuchając, równocześnie usiłowałam myśleć.
– Czekaj. Po kolei. Kuba w tym hotelu mieszkał, jak rozumiem, jeszcze przed śmiercią Henryka?
– Owszem, co najmniej dwa miesiące…
– Czekaj. Cofając się od daty jego śmierci, można chyba sprawdzić pojedynczych facetów w odpowiednim wieku, mieszkających jedną, a najwyżej dwie noce, nie powinno ich być dużo, ludzie na ogół podróżują grupami, dwie osoby albo więcej. I odpadają Niemcy, bo on nasz. I z Warszawy…
– Warszawa nie jest pewna. Mógł Antosiowi zełgać.
– No więc zewsząd. Wydłubać ich wszystkich, hotele mają to w komputerze, mnie odnajdują w mgnieniu oka. I posprawdzać. Nie mogą bywać w Bolesławcu wyłącznie piegowaci! Ile tam jest tych hoteli, osobiście wiem o trzech, ale niechby było i pięć, to się da zrobić! Żadna, robota, jeszcze nie sezon, dadzą radę…
Janusz zatrzymał mnie w rozpędzie.
– Policji też to przyszło do głowy, od jutra recepcje będą szukać samotnych gości płci męskiej. Chcesz usłyszeć, co dalej?
– Pewnie, że chcę, głupie pytanie.
– No więc wystraszony Antoś uzupełnił zeznania w kwestii pobytu u Weroniki. Nie, Kuba nie prosił go o pomoc. Musiał tam wejść i znaleźć upragniony przedmiot, źródło zgryzoty, Weronika, jak twierdził, nie chciała z nim rozmawiać, ale o włamywaniu się słowem nie pisnął. Antoś to odgadł sam z siebie. Kuba tylko pytał o zwyczaje Weroniki, siedzi w domu czy gdzieś bywa i tak dalej. O jej wieczornych wizytach w restauracji wiedzieli wszyscy, Antoś też, fakt, że się specjalnie o to dowiadywał, usiłował ukryć, ale to bez znaczenia. Powiedział o tym Kubie. Umówieni byli w domu, u Antosia, Kuba się bardzo spóźniał, Antosia tknęło i poszedł pod dom Fiałkowskich. Widział światło wewnątrz, wydawało mu się, że Weronika tam jest, pora była taka, że powinna już dawno wrócić z restauracji…
– Kuby nie widział?
– Nie, ale patrzył z daleka, bo nie chciał, żeby go ktoś dostrzegł.
– Od której strony?
– Od frontu.
– Od tyłu nie zaglądał? Kuba mógł się włamywać od tyłu.
– Antoś wcale nie jest pewien, czy on się włamał, może miał wytrych, a może podrobione klucze. A może go tam w ogóle nie było. Z całego tego gadania wynika, że Kuba zamierzał wejść, zabrać swoje i wyjść, nie zostawiając śladów, Antoś natomiast miał wielką ochotę poszukać tych bogactw, o które Weronikę posądzano. Konflikt interesów. Stracił w końcu cierpliwość, podkradł się od tyłu i wydało mu się, że drzwi są uchylone…
– Nic mu się nie wydało, bo tych drzwi nie widać. Są z boku. Musiał podejść do nich. I spróbować, czy otwarte.
– Niewątpliwie spróbował. Wszedł i ujrzał zwłoki, natomiast Kuby już nie było. Tak twierdzi. Oczywiście skorzystał z okazji, przesadnie nerwowy nie jest, niczego nie znalazł, natomiast na poszukiwaniach złapał go Wiesio. To już, rzecz jasna, nasza dedukcja, bo wyraźnie tego nie powiedział, w niektórych miejscach język mu kołkiem stawał. Musiał go ten Wiesio tam złapać, bo inaczej po diabła nosiłby żelazne pudła do pustego domu? Dla własnej przyjemności z pewnością nie.
– No dobrze, a Patryk? Patryk z jego gadania nie wychodzi?
– Owszem, dość gorliwie Antoś wyznaje, że widział go w okolicy, ściśle biorąc, widział kogoś, kto się czaił, ale mówi o tym tak mętnie, że może to być tylko jego pobożne życzenie. W pustym domu już go nie spotkał, kiedy z Wiesiem przytargali te pudła, nikogo tam nie było. Razem wziąwszy, ta relacja jest niesłychanie chaotyczna, pełna sprzeczności i niepewności i wciąż niepełna, bo Antoś boi się nie tylko przyłożenia mu zbrodni, ale także posądzenia o wspólnictwo, ukrywanie osoby zabójcy, udzielanie mu pomocy i tak dalej, a zarazem boi się kumpli, Wiesia, Kuby, Patryka i diabli wiedzą kogo jeszcze. Sypie, szczękając zębami.
Pożałowałam, że tym razem nie dostałam jego zeznania na piśmie, z inteligentnymi komentarzami na marginesie. Nie powiedziałam na ten temat ani słowa, bo niewątpliwie udostępnianie mi tych dokumentów stanowiło potężne wykroczenie służbowe.
– To teraz powiedz, co z Patrykiem – poprosiłam ponuro.
Janusz napił się herbaty, potem nalał wina do kieliszków i też się napił.
– Zasycha mi w gardle – oznajmił. – Patryk zwyczajnie zwiał. Miał areszt hotelowy, nie uwzględnił tego i znikł. Nie wiadomo dokładnie kiedy, ale chyba od razu.
– Jak to? – zdziwiłam się. – Nie pilnowali go?
– Pilnowali. Samochodu. Jego samochód do tej pory stoi na hotelowym parkingu.
Siedzącą wciąż w charakterze dekoracyjnej rzeźby Grażynkę nagle ruszyło.
– Jak to…? To czym on uciekł…?!
Wyraziłam wątpliwość, czy na piechotę.
– Zabrał się jakąś okazją, z kimkolwiek – powiedział spokojnie Janusz. – Chociażby do Wrocławia, tam mógł pożyczyć samochód, jechać pociągiem, samolotem… Osobiście powątpiewam, żeby udał się za granicę, nawet z tym całym zbiorem numizmatycznym…
Potwierdziłam jego pogląd. Ów zbiór miał większą wartość u nas niż tam, głównie monety polskie, każdy kraj ceni swoje.
Janusz kiwnął głową.
– Najprawdopodobniej przyjechał do Warszawy. Teraz rozumiesz sens przeszukania w jego warszawskim mieszkaniu.
– Musiałby chyba upaść na głowę, żeby po ucieczce ukrywać się we własnym mieszkaniu – zauważyłam trzeźwo. – Co on w ogóle zamierza, taka ucieczka ma krótkie nogi! Do końca życia będzie tak zwiewał?
– Przesądził sprawę – powiedziała Grażynka jakimś dziwnie łamiącym się głosem. – Nie uciekałby, gdyby był niewinny. No dobrze, przyznam się. Do tej pory miałam głupią nadzieję…
Na dłuższy tekst siły ducha jej nie starczyło. Gwałtownie zajęła się winem, popijając je herbatą, co prawdopodobnie wytworzyło w jej przewodzie pokarmowym dość osobliwą mieszaninę. Nie próbowałam pociechy, ten cały Patryk i tak był trudny, a jeszcze teraz? Gdyby chociaż w afekcie rąbnął obcą osobę, a nie własną ciotkę, dla numizmatów po wuju…!
Niepokoiła mnie jeszcze myśl, że Grażynka uprze się przy nawracaniu zbrodniarza i poświęci mu resztę życia, ale nie bardzo wiedziałam, jak ją do tego zniechęcać. Może jednak nie wpadła poważnie na ten pomysł i sama go jej podsunę? Osobiście byłam wściekła na przygłupka nie tylko przez nią, ale także przez bułgarski bloczek, który w tej sytuacji wymknął mi się z pazurów.
Bułgarski bloczek sprawił, że nie pogodziłam się z rzeczywistością. Wszelki humanitaryzm odbiegł ode mnie świńskim truchtem i nabrałam wielkiej chęci obciążenia zbrodnią jakiejkolwiek innej, Bogu ducha winnej, osoby. Niechby chociaż na trochę, na krótko, no, krótko jak krótko, na dostatecznie długo, żeby odczepili się od Patryka, żeby zdążył przejąć spadek, żeby mi sprzedał ten cholerny bloczek! Nie oddam go później, to pewne, powiem, że się zniszczył i przekażę pieniądze do masy spadkowej, a bloczek ukryję, aż nastąpi przedawnienie bezprawnego zakupu. Po iluś tam latach… Zaraz sprawdzę w kodeksie!
Omal się nie zerwałam z miejsca w celu natychmiastowego sprawdzenia, ale przyhamował mnie nadmiar świadków. Wściekle prawdomówna Grażynka i Janusz, wciąż powiązany z władzą wykonawczą, nie dopuściliby do mojego wykroczenia, a diabli wiedzą, może to nawet przestępstwo, skoro popełnione świadomie…
Odczepiłam się od siebie i zaczęłam rozpaczliwie szukać wyjścia, nie bacząc na wyraz twarzy Grażynki, dobitnie świadczący o jej stanie ducha.
– Bez Kuby nic nie zrobią – powiedziałam gniewnie. – Sam Antoś zeznaje, że Weronika była żywa, a potem ujrzał ją martwą, Kuba zaś był w środku. A i to nie wiadomo, czy w tym miejscu Antoś nie łże, bo może też był w środku i ręka mu skoczyła. Mogą wzajemnie na siebie zwalać i już sam diabeł za nimi nie trafi, dochodzenie jest w lesie, w dodatku w paradę wchodzi brakteat Jaksy z Kopanicy. Gdyby ginął w zwykłych okolicznościach, to czort go bierz, nic takiego, ale ginie w obliczu zbrodni! Nie będę szlachetna, taktowna i delikatna, niech szlag trafi poprawę charakteru, niech ktoś przyciśnie pana Pietrzaka, ma go w końcu czy nie?!
– Kogo ma…? – wyrwało się zaskoczonej Grażynce.
– Ten brakteat!
– A co to ma… O Boże! Co to ma do Patryka…?
– Możesz wyjaśnić, o czym mówisz? – zainteresował się grzecznie Janusz.
Pobulgotałam w sobie jeszcze przez chwilę z przykrą świadomością na dnie duszy, że jednak doskonale mnie Grażynka w swoim liście opisała. Wstrętna postać. No to będę wstrętna postać i niech to piorun strzeli!
– O numizmatyce – mruknęłam.
– A trochę ściślej…?
Westchnęłam ciężko i powiedziałam im wszystko, wrabiając wreszcie przy okazji także i Tego Pana, tyle że bez nazwiska. W połowie mojej relacji Grażynka ocknęła się jakby z martwoty i zaczęła słuchać, najwidoczniej nadzieja nie zdechła w niej doszczętnie i jeszcze cokolwiek zipała.
– Ciekawe – powiedział Janusz i nie skomentował obszerniej mojej opowieści.
Nadal myślałam intensywnie.
– Do bani te przesłuchania, brakuje mi tu jeszcze mnóstwa rzeczy. Latali dookoła domu, włamywali się od tyłu, to kto w końcu otworzył drzwi frontowe? Ta facetka z restauracji twierdziła, że były otwarte. Co, dokładnie, robili w pustym domu Baranka, czy jak mu tam? Co właściwie przenosili Antoś z Wiesiem, same pudła czy pudła razem z tackami na monety? Jedną tackę znalazłam tam osobiście! Na opakowaniu papierosów był numer komórki, czyjej? Nie sprawdzili, nie pytali o nią żadnego z nich…?
– Przesłuchiwali tylko dwóch – przypomniał mi Janusz.
– A tych dwóch co na to?!
– Nic. Przeoczenie. Będą uzupełniać zeznania, bo i tak wydarcie z nich tego, co czytałaś i co słyszysz, kosztowało trzy dni. Galernicza robota.
– A nie sprawdzili, do kogo ta komórka należy?
– Owszem, sprawdzili. Numer zapisany na jakiegoś Jerzego Stępniaka.
– I kto to jest, ten Jerzy Stępniak?
– Jeszcze go nie znaleźli, ale jutro będzie wiadomo.
– A nie prościej byłoby zadzwonić…
– I spytać, kto mówi? Wiesz, co ci taki odpowie?
– Mniej więcej wiem, chociaż możliwości jest dużo. Ale zacząć rozmowę, jakąkolwiek, zawsze coś z niej wyniknie. Zaraz. Właściwie dlaczego ja sama tego nie zrobię? Zramolałam już chyba doszczętnie, albo to ty mnie tak ogłupiłeś, uwiesiłam się na tobie i siedzę jak taki tępy pień, żeby ci nie wchodzić w paradę! A czy ja muszę się od razu przedstawiać? Z pralni dywanów jestem!
Chwyciłam torebkę. Zanim oddałam glinom zgniecione opakowanie po papierosach, na wszelki wypadek przepisałam sobie ów numer. Znalazłam go, wypukałam na własnej komórce. Grażynka i Janusz przyglądali mi się w milczeniu.
– Tu numer 509 207 386 – powiedziała maszyneria. – Po sygnale zostaw wiadomość.
Poczułam się bezradna. Nie wygłaszam żadnego komunikatu o praniu dywanów. Popatrzyłam na nich.
– Zawsze tak? – spytałam niepewnie.
– Za każdym razem.
– No, ale przecież ten Jerzy Stępniak ma jakiś adres, miejsce pracy…
– Toteż jutro będzie wiadomo.
– Zaraz, czekaj. Kuba nocował u Antosia. Nie znaleźli tam jego odcisków palców?
– Znaleźli. Mieszkanie Antosia to nie jest sala operacyjna, nie panuje tam kliniczna czystość. Ale drogą eliminacji doszli. Znaleźli odciski palców, które pasują do tych z domu denatki, i można uczynić założenie, że są to palce Kuby. Pewność zyska się dopiero po odciśnięciu Kuby osobiście.
– Nieziemsko ślamazarnie to śledztwo się wlecze!
– Patryk posunął je nieco do przodu…
Grażynka nie wytrzymała, zerwała się z fotela.
– Ja nie… – powiedziała mężnie. – Jeżeli on się ze mną spróbuje skontaktować, nie będę tego ukrywać! Nie! A już o mało co… Nie dokończyła i wybiegła.
– Nie dość, że mi przepada bułgarski bloczek, nie dość, że mną szarpią wyrzuty sumienia za Grażynkę, to jeszcze diabli mi biorą pracę zawodową – powiedziałam z rozgoryczeniem. – Miałyśmy odwalać korektę…
Anita była operatywna, jeśli miała coś zrobić, robiła to od razu. Wymyśliła małą imprezkę dla uczczenia ostatniego numeru czasopisma, twierdząc, iż jest to któraś rocznica jej pierwszego sukcesu w pracy. Żadna tam wielka uroczystość, skromne spotkanko paru osób w domu jej rozwiedzionego męża i jego aktualnej żony.
Układy z tym mężem miała może nieco osobliwe, ale bardzo wygodne. Przy podziale mienia bez słowa zrzekła się połowy domu na Kępie Zawadowskiej, miejsce z doskonałym dojazdem, tuż przy pętli autobusowej, pełne zieleni i zachwycające, za co zyskała dozgonną wdzięczność nowego stadła. Pozostali w przyjaźni, traktując się nawzajem jak rodzeństwo, nowa żona okazała się czarującą kurką domową, macierzyńską i opiekuńczą, wcale nie głupią, aczkolwiek ambicji zawodowych nie posiadała żadnych, w przeciwieństwie do Anity. Uwielbiała ogród i miała rękę do roślin, również w przeciwieństwie do Anity, która nie odróżniała ostu od kapusty. Dzieci przebywały to u matki, to u ojca, zależnie od warunków atmosferycznych i czasu wolnego od szkoły, i bardzo sobie taki tryb życia chwaliły.
Wszelkie imprezy Anita urządzała u byłego męża, ku wielkiemu zadowoleniu nowej żony, odwdzięczając się informacjami natury życiowo-kosmetycznej, bo w końcu co prasa, to prasa, już same reklamy stanowią potężny żer. We właściwej chwili dzwoniła do owej Idalki.
– Niech cię Bóg broni, nie kupuj tego proszku – ostrzegała. – My to reklamujemy, ale nie zwracaj uwagi. On śmierdzi.
Albo odwrotnie. Zalecała szybkie nabycie produktu, który w tej chwili jest rewelacyjny, a za parę miesięcy z pewnością się zepsuje. Wszedłszy na rynek, rozbestwią się i pójdą na łatwizny.
Koegzystencja kwitła i teraz też Anita uczciła swoją dość mętną rocznicę, zapraszając te parę osób do eksmęża na grilla. Osoby podobno niegdyś przyczyniły się do jej sukcesu, mieli zatem czcić razem.
W skład gości weszła Grażynka, usiłująca wprawdzie w pierwszej chwili wyłgać się od uczestnictwa, ale Anita była twarda i wiedziała, co robi. Wiedziała także, co robi Grażynka i nie dała w siebie wmówić, że siedzi ze mną przy korekcie, szczególnie że ja też miałam tam wpaść na krótko.
O Patryku, przesłuchaniach, tym tam jakimś Stępniaku i tajemniczym Kubie wciąż jeszcze nic nie wiedziałam, bo Janusz z reguły przynosił informacje dość późnym wieczorem, dręczył mnie niedosyt wiedzy i zła byłam jak diabli, ale na Kępę Zawadowską pojechałam. Nie dla siebie, rzecz jasna, i nie dla Anity, tylko dla Grażynki, w celu obejrzenia ewentualnych kandydatów na odtrutkę po Patryku.
Obejrzałam jednego.
Gdybym była młodsza i miała za sobą mniej okropnych doświadczeń, zaaprobowałabym go bez chwili wahania. Gregory Peck jak w pysk dał, tyle że w bardziej melancholijnym wydaniu. Maniery nieskazitelne, umysłowo elita, wysokie loty, żadnej wulgarności, polski język niczym świętość, błyskotliwość, poczucie humoru nieco zgryźliwe, ale bezbłędne, dwie lewe ręce do zajęć technicznych w rodzaju zdjęcia rusztu z grilla, ale za to jak tańczył…! Stare, prawdziwe tańce, Anita wiedziała co robi, nowoczesność kończyła się na twiście.
Grażynka mu się spodobała, co zostało okazane w sposób wręcz wiktoriańsko powściągliwy. Trzeba było mieć dobre oko, żeby dostrzec tę grawitację ku niej. No, oko miałyśmy obie, i Anita, i ja.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że z chwili na chwilę Grażynka zaczynała coraz bardziej przypominać stragizowaną Goplanę, bliską przemiany w mgłę nad jeziorem. Kto tam tę Goplanę, do licha, porzucił…? Przecież nie Kirkor! Goplana zaczęła mi się kojarzyć z syrenką Andersena, królewicza diabli wzięli, zostały jej nogi bez głosu i na cholerę jej te nogi?
We wzroku Anity też dostrzegłam troskę. Obie usiłowałyśmy podsłuchać chociaż fragmencik ich rozmowy, później udało nam się skonfrontować strzępy. Rany boskie, sam bezsens życia, nic trwałego, za wszystko trzeba płacić, nie warto, po co te wszystkie cierpienia, człowiek to pył na wietrze, same złudzenia szkodliwe i głupie, nawet słońce jest niebezpieczne, najlepiej od razu się powiesić albo otruć. Narkotykami przejść w krainę mirażu, a i tak nic się nigdy nikomu nie uda.
O, niech to piorun strzeli! Miałam nadzieję, że chłopak okaże odrobinę męskości, dorosły facet w końcu, rycerska opiekuńczość się w nim odezwie, a skąd! Trzcina, cholera, może i myśląca, ale nie w tę stronę co trzeba.
– Chyba on w tej depresji grzęźnie cokolwiek za głęboko – powiedziałam do Anity na stronie. – Grażynka w normalnym stanie już by go zaczęła wyciągać, ale przecież nie teraz! Gdzie ten drugi, weselszy?
– Nie złapałam go, gdzieś mi się zmył z horyzontu, ale zostawiłam mu wiadomość i powinien być – odparła zmartwiona Anita. – I też nie wiem, czyby się nadał. Słuchaj, zabierz ją stąd, bo on ją przydepcze ostatecznie. Ona mu się podoba i znalazł pokrewną duszę, gdyby Zygmunt miał w domu narkotyki, już by je polecieli zażywać.
– Nie ma?
– Chwalić Boga, nie.
– A szkoda faceta, bo atrakcyjny.
– To tak właśnie wygląda samo życie. Pokraka ci będzie tryskać wigorem, a taki bluszcz cholerny za zwiędłą różę robi. I powiem ci, podejrzewam, że gdyby trafił na twardą dziewczynę, która to wszystko zniesie, wcale by jej nie chciał.
– Kobiety są bardziej elastyczne. I w gruncie rzeczy mają w sobie więcej racjonalizmu. Taka jakaś w jego stanie uczepiłaby się prostackiego brutala niczym deski ratunku, wylazłaby z dołka i dopiero potem zaczęła stroić grymasy. Z mężczyznami gorzej.
– Niepotrzebnie zaczynają myśleć – zgodziła się ze mną Anita. – O prostych rzeczach to jeszcze, ale subtelności nie dla nich. Zabierz ją, bo już widzę, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
Udało mi się skłonić Grażynkę do odjazdu po dość długich wysiłkach, na szczęście byłam samochodem, ona przyjechała taksówką i taksówki zostały przewidziane na odjazd gości, bo impreza nie odbywała się na sucho. Jedno piwo wypiłam na początku pod kiełbaski i skrzydełka, i dawno już to piwo we mnie znikło, mogłam wracać normalnie. Jej się, najwyraźniej w świecie, spodobały te dywagacje katastroficzne, a możliwe, że i facet, bo jeszcze w czasie drogi snuła dalszy ciąg. Starałam się nie reagować, zajęta czymś innym.
W chwili kiedy odjeżdżałam, zwabiwszy ją do samochodu, przyjechał jeszcze jeden spóźniony gość. Żywiutko wyskoczył z taksówki i zdążyłam na niego spojrzeć.
Jeśli był to ten drugi, oczekiwany, rzeczywiście stanowił przeciwieństwo. Gębę miał uśmiechniętą dookoła głowy, zębami błyskał, ucieleśniona radość życia. Chyba nawet za dużo tej radości, takiej porcji Grażynka mogłaby nie wytrzymać. Wydawał się mocno opalony, na ile dało się to stwierdzić w świetle latarni nad bramą, zdrowiem promieniał, obiema rękami machał, z daleka witając towarzystwo, prawie nas nie zauważył i poleciał zwiększyć rozbawione grono. Zawahałam się na moment, zetknąć ją z nim czy nie, ale coś mi mówiło, że lepiej nie w tej chwili. Odjechałam.
Kiedy nazajutrz omawiałyśmy z Anitą całą sprawę, wiadomości miałam niewiele więcej, bo, wedle opinii Janusza, dochodzenie odrobinę okulało. Ów Stępniak wyjechał z Polski już prawie rok temu, nie wrócił do tej pory, ale komórka cały czas była opłacana jak trzeba, więc kogo to obchodziło. Mógł sobie do końca życia siedzieć w Australii albo na którymś biegunie, jego rzecz. Kto posługiwał się przyrządem, rzetelnie zań płacąc, nie dawało się odgadnąć.
Patryka wciąż jeszcze nie odnaleziono. W jego mieszkaniu nie było niczego podejrzanego ani nielegalnego, normalny ludzki chłam, nawet niezbyt obfity, i dużo literatury na najrozmaitsze tematy. Przesłuchania dostępnych podejrzanych trwały i szły jak po grudzie.
– Nie wyszło nam trochę – rzekła Anita z troską. – Z Januszem Krzepińskim nie zetknę jej na razie za skarby świata, bo się wzajemnie wpędzą do grobu, a Kubuś Wichajster zraziłby ją do siebie…
– Jak proszę? – przerwałam jej, zaskoczona.
– …od pierwszego kopa – dokończyła Anita.
– Czekajże. Jak powiedziałaś? Wichajster? On się tak nazywa?
– Oj, nie nazywa się Wichajster, ale ma takie jakieś techniczne nazwisko. Zaraz, przypomnę sobie… Szlagbor… nie, Śrubsztak… nie. O, Przecinak! Przecinak to szlagbor, nie?
– Nie – poprawiłam sucho. – Przecinak to mesel. Możliwe, że prawidłowo nawet przez dwa s.
– Mesel, niech będzie. Wszystkim się ciągle myliło, śrubokręt, korkociąg, kombinerek…
– Kombinerki.
– Ale mówili kombinerek. Ktoś wreszcie wymyślił Wichajster i ten wichajster się przyjął, Kubuś się za to nie obraża.
– Dobrze, zostawmy na razie te narzędzia pomocnicze. I co? Dlaczego by ją zraził? Wydawał mi się wesoły.
– Otóż to. Wesolutki wściekle, jak stado pierwiosnków na nieboskłonie, dosłownie strzelało z niego, istny fajerwerk, prawie nie można było wytrzymać. Przyznał się, że spotkało go powodzenie nadzwyczajne, ciężki kłopot zleciał mu z głowy i z tego tak się cieszy bez opamiętania. Rozumiem uciechę, ale nie dla Grażynki chwilowo takie roześmiane słoneczka. Szok termiczny.
Poparłam jej zdanie
– Jakiś umiar należało zachować, stopniować pogodę ducha…
– A Kubuś był do tego niezdolny – wpadła mi w słowo Anita. – Lepiej się stało, że przyjechał za późno, tyle że teraz nie wiem, co zrobić.
– Też nie wiem. Jedyne, co mogę, to zająć ją pracą. Nie jest przygnębiająca.
– To zajmij. A potem zobaczymy.
– Urządzisz następną imprezę?
Anita zawahała się.
– Nie wiem, może raczej zaproszę ją na coś ogólnego, więcej ludzi, więcej możliwości… A co do Kubusia Wi… zaraz… Przecinaka… teraz tak to widzę, mam wrażenie, że ta jego skowronkowatość była trochę histeryczna. Szał go opętał. Wiesz, takie skojarzenie, jego najgorszy wróg wpadł pod pociąg i rozmazało go po torach…
– O Jezu…
– I jeszcze przez przypadek sam go wepchnął. Okropne, ale za to jakie radosne! Bo aż taki wystrzałowy nigdy dotychczas nie był, raczej normalny.
– Czekaj, a jak on ma właściwie na imię? Nie ochrzcili go przecież mianem Kubusia, nie ma takiego świętego. Jakub?
– Nie. Przypadkiem wiem, że Ksawery. Ksawery Przecinak. Zrobili z niego Kubusia, dziwactwo, ale niby jak inaczej ten Ksawery się zdrabnia?
– Ksawuś…?
– Głupio. No nic… Czekaj, miałaś na myśli, że wasza robota nie jest przygnębiająca?
– Dokładnie. Nie jest.
– Też mi się tak wydawało. No dobrze, niech będzie, zajmij ją…
Zajęłam zatem uczciwą pracą tak Grażynkę, jak i siebie, i nawet nieźle nam szło aż do chwili, kiedy wieczorem zadzwonił Ten Pan.
– No i niech pani popatrzy, ten brakteat się znalazł – oznajmił bez wstępów, taki zadowolony, że samo rwało mu się z ust. – Jednak ma go pan Pietrzak i teraz twierdzi, że miał go cały czas, od wieków. Chwała Bogu, że nie zginął!
Uczciwa praca od razu wyleciała mi z głowy. Ucieszyć się, owszem, ucieszyłam, ale potraktowałam jego słowa trochę nieufnie.
– Jest pan pewien? Widział go pan?
– Ja osobiście nie, ale policja widziała. Bardzo grzecznie poprosili o pokazanie zbioru, a brakteatu Jaksy w szczególności, i pan Pietrzak chętnie pokazał.
– Skąd pan to wie? – zdumiałam się. – Od policji?!
– A, nie, skąd! Od gosposi pana Pietrzaka. Była akurat i wszystko słyszała, bardzo przejęta, a brakteat, to jej się wydało takie dziwne słowo, że zapamiętała. A ja ją zaraz potem spotkałem, znamy się trochę, sam ją Pietrzakowi naraiłem. Podobno, tak wyjaśnili, kontaktują się z każdym, kogo tam w notesie Fiałkowskiego znaleźli, i proszą o pomoc, bo na numizmatyce mało kto się zna. Jakieś plotki tu musiały zamieszania narobić.
– No dobrze, a dlaczego, wobec tego, pan Pietrzak twierdził, że go nie ma?
– Może akurat miał jakieś swoje powody…
Wszystko w środku nagle mi podskoczyło, bo, rzecz jasna, przypomniał mi się list Grażynki, w obliczu wydarzeń tłamszony z całej siły. To we mnie właśnie pan Pietrzak wpierał, że brakteatu Jaksy nie posiada, prawdopodobnie obawiał się, że przylecę oglądać go ponownie, a na wizytę nie miał najmniejszej ochoty. Zełgał ze strachu. Jednak powinnam te ludzkie uczucia jakoś uwzględniać…
Zajęta sobą, przeoczyłam fakt, że i z panem Gulemskim były jakieś komplikacje, coś tam jednak pan Pietrzak ze znikającym brakteatem wywijał. Pełna skruchy, dałam spokój dociekaniom.
– Mnie się wydaje, proszę pani – mówił dalej Ten Pan – że pan Pietrzak miał jakieś kłopoty i chronił swoją kolekcję. Ktoś natrętnie chciał od niego coś kupić, a on wcale nie chce sprzedawać, więc przez jakiś czas na zimne dmuchał. Mówił, że nie ma tego czy tamtego i już. A co do Fiałkowskiego to ja nie wiem, Gulemski mówi, że widział, może i rzeczywiście widział inny egzemplarz, tylko to mnie dziwi, że Fiałkowski specyfikacji nie uzupełnił. Ale może miał krótko, czyjeś, do sprzedaży, to przecież w Bolesławcu, ktoś do Niemiec kupił, Niemcy tego brakteatu okropnie nie lubią…
Supozycja brzmiała rozsądnie. Przewieźć takie małe barachło, żadna sztuka, i na pewno nikt się tym chwalił nie będzie. Tylko co Fiałkowski zrobił z forsą…? A, prawda, nie jego, zarobił na prowizji i tyle, majątek raczej niewielki. I w ogóle nad czym ja się zastanawiam, nawet gdyby sprzedał własne, włożyłby pieniądze w coś następnego, namiętność to namiętność, nie przewidywał przecież, że umrze za miesiąc czy dwa…!
– A pana policja jeszcze o te rzeczy nie pytała? – zainteresowałam się.
– Jak dotąd nie. Zresztą, cóż ja bym im mógł powiedzieć? Same przypuszczenia i plotki, a nawet jeśli komuś coś dostarczam, to wcale nie znaczy, że ten ktoś to ma, mógł chcieć dla kogoś albo odsprzedać dalej. Nie warto im na mnie tracić czasu.
Byłam całkowicie odmiennego zdania, Ten Pan był kopalnią wiedzy o zbieraczach, ale właśnie przypomniałam sobie, że w moim wybuchu szczerości ujawniłam go niewyraźnie. Do tej pory nie znałam jego nazwiska, nie mogłam go zatem przekazać, i bardzo możliwe, że rzadko kto je znał. Doznałam ulgi i podziękowałam za informacje.
– Co to było? – spytała podejrzliwie Grażynka.
– Dalszy ciąg zbrodniczej afery numizmatycznej – odparłam beztrosko, zanim uświadomiłam sobie co i do kogo mówię. – Znalazł się brakteat Jaksy z Kopanicy, ten, co to tak się pojawia i znika, a powinien go mieć nieboszczyk…
Grażynka wylała kawę na siebie i na wydruk komputerowy. Kawa nie była już zbyt gorąca, nie zwróciła na to zatem żadnej uwagi i zamarła, mokra i pełna rozpaczliwego napięcia.
– Teraz…! – wykrztusiła z trudem.
– Teraz właśnie. A co…?
– Teraz…! Kiedy Patryk…!
O, cholera. Dotarło do mnie, ona myśli, że Patryk to przywiózł, sprzedał komuś albo co, udowodnił swoją zbrodnię z pobudek niskich, sam wykluczył okoliczności łagodzące. No owszem, postarał się nieźle, ale przecież nie brakteatem pana Pietrzaka! Diabli nadali, jeśli chciał wzbudzić w opornej Grażynce wierne i trwałe uczucia, wybrał chyba najlepszą drogę, ona z tego nie wybrnie, lada chwila zacznie obwiniać siebie, wodziła go na manowce, niedobra była, stwarzała same wątpliwości, chciała go, nie chciała, odpędzała i przyciągała, na zmianę, aż wreszcie nie wytrzymał i w nerwach musiał popełnić zbrodnię. Skłoniła go do tego obrzydliwym postępowaniem, wszystko przez nią, i teraz powinna za to odpokutować. Niech to piorun strzeli!
– To ja – powiedziała Grażynka zdławionym głosem, wciąż z tą filiżanką z resztkami kawy na dnie. – To przeze mnie…
No i proszę, jak zgadłam. Mimo współczucia, rozzłościłam się od razu.
– Ty nie bądź taka megalomanka, nie wszystko przez ciebie, a może jeszcze terrorystów arabskich sobie przypiszesz! Sama podejrzewałaś go o złe skłonności, z tobą czy bez ciebie, też by ciocię załatwił. Mówił, że wujostwo mamusię mu skrzywdzili, może chciał się zemścić, rosło w nim i rosło, nerwicę wyhodował, wujka nie zdążył, więc chociaż ciocię…
– Gdyby nie kradł…
– Tobyś mu darowała, tak? Czekaj, wytrzyjmy tę kawę, bo się kartki zlepią.
Grażynkę uruchomiło, zerwała się, odstawiła filiżankę.
– Nie, ona była gorzka. Ja to zrobię, masz ściereczki, widziałam, przyniosę z kuchni…
– Przy okazji zetrzyj z siebie, bo kapiesz. Chociaż tej podłodze i tak już nic nie zaszkodzi.
Z szalonym wysiłkiem Grażynka wróciła do równowagi, w czym dopomogły jej proste czynności porządkowe. Zrobiłam jej nową kawę. Mokre kartki rozłożyłyśmy dookoła. Mogłam je wydrukować ponownie, ale na razie nie było takiej potrzeby.
Ten Pan jednakże wybił mnie z tematu. Jaksa Jaksą, ale w depozycie policyjnym spoczywał bułgarski bloczek numer sto pięć, niedostępny mi tak, jakby go w ogóle nie było. Patryk, jako spadkobierca, odpadł definitywnie, całe mienie Fiałkowskich przechodziło na skarb państwa, bo inni krewni nie istnieli. Co, u diabła, skarb państwa robi z takimi znaczkami? Gdyby to była wielka, poważna kolekcja, odkupiłoby ją zapewne jakieś muzeum albo zrobiliby aukcję, ale ta przypadkowa zbieranina…? Musi chyba w Ministerstwie Finansów istnieć odpowiednia komórka, zajmująca się spadkami, bo jeśli dziedziczą, na przykład, stare łyżki, noże, widelce, to co? Wyrzucają je na śmietnik? Składają w jakichś magazynach? Gdzież by się to pomieściło, przez tyle lat cały kraj stałby się jednym wielkim magazynem, obłęd! Nie, sprzedają chyba, tylko komu, kiedy i jak?
Zaczęłam delikatnie przemyśliwać nad wykroczeniem, chociaż może to już naprawdę byłoby przestępstwo…? A, czort bierz, niech będzie i zbrodnia! Gdyby tak dyplomatycznie wymienić bloczek numer 105 na bloczek, na przykład, numer 106…?
Nie zwracając uwagi na Grażynkę, która usiłowała właśnie wmówić we mnie jakiś przecinek, zerwałam się z miejsca i wygrzebałam katalog. Bloczek numer 106, proszę bardzo, na bloczku numer 105 były ptaki, na numerze 106 gołąbek pokoju, stylizowany, ale nie szkodzi, jedno i drugie ornitologia, nawet pasuje, a cena identyczna. Miałam ten numer 106, czysty, w doskonałym stanie, a gdyby go zabrać, jechać do Bolesławca, ubłagać ich, żeby mi jeszcze raz pokazali bloczek numer 105 i szybciutko dokonać zamiany? Podstępnie… a niechby i jawnie, co im za różnica, co prawda, bloczek numer 106 wydany z okazji konferencji na temat bezpieczeństwa i współpracy w Europie, ale nieboszczyk Henio nie zbierał specjalnie ani fauny, ani ochrony środowiska, cena taka sama, policji i skarbowi państwa powinno być wszystko jedno, filatelisty u nich nie spotkałam ani jednego…
– Chyba tak zrobię – powiedziałam trochę niepewnie. – Odwalę tę koszmarną wrocławską autostradę, samochód mi się w końcu rozleci, ale trudno. Łatwiej o samochód niż o ten cholerny bloczek.
– O czym ty mówisz? – zaniepokoiła się Grażynka. – Wiedziałam, że będziesz protestować, ale już myślałam, że się zgadzasz.
– Na co?
– Na ten przecinek, tutaj.
– Gdzieś mam przecinek. Nie, nie zgadzam się, rozbija zdanie. Chyba pojadę do Bolesławca od razu, jutro rano. Czekaj, spojrzę na mapę, może jakąś okrężną drogą, żeby uniknąć autostrady…
– Po co?!
– Jak to po co, mięso na niej od żeber odpada…
– Nie, ja pytam, po co chcesz jechać do Bolesławca? Autostradę rozumiem doskonale. Robią ją przecież.
– Robią…! Od piętnastu lat tak robią! Tym województwem rządzi albo wyjątkowy złodziej, albo złośliwy kretyn, nigdzie w całym kraju nie ma takich potwornych dróg, jak tam! Koleiny na pół metra, jakim cudem człowiek przejeżdża to żywy, jest nie do pojęcia, tam same trupy powinny leżeć! I to ma być trasa europejska, czyste kpiny, kompromitacja śmiertelna, żelazna kurtyna w poziomie! Skazałabym łobuza na przejeżdżanie tamtędy dwa razy dziennie do końca życia, własnym samochodem! Osobiście!
– Po co chcesz tam jechać?! – wrzasnęła Grażynka rozpaczliwie.
Opanowałam się, chociaż zęby mi same zgrzytnęły. Myśl podmiany bloczków zakorzeniła się we mnie i zaczynała się rozkrzewiać. Powiedziałam o niej Grażynce.
– Chyba nie wiedzieliby, co z tobą zrobić – zaopiniowała z lekkim wahaniem. – Mam na myśli, gdyby cię na tym złapali. Kradzież to przecież nie jest, skoro podrzucasz drugie takie samo i za takie same pieniądze… Dowodu rzeczowego on nie stanowi. To właściwie co?
– Nie wiem. Sama jestem ciekawa. Może podciągnęliby pod matactwo?
– Jakie matactwo, skoro nie dowód…?!
– Odciski palców… Odcisków palców na tym nie ma prawa być wcale, nieboszczyk Henio szanował znaczki, to się bierze pęsetką. Czysty bloczek z odciskami od razu traci na wartości. A jeśli obsypią tym swoim proszkiem i potem trzeba go będzie ścierać… Nie, ja się na to nie zgadzam! Jadę!
– Ja nie chcę, żebyś jechała – wyznała Grażynka żałośnie. – Myślałam, że… jak już usiądziemy do pracy… Zacznę zapominać… No nie, to za wiele. Ale przestanę o tym myśleć bez przerwy… Wojna z tobą o przecinki to jest sama przyjemność w porównaniu z tym koszmarem…
To już o czymś świadczyło. Wojna ze mną o przecinki stanowiła dla Grażynki zmorę życia, ona musiała dbać o prawidłowość ortograficzną, a ja je traktowałam po swojemu. Mogła, co prawda, wprowadzić własne poglądy już w składzie, ale przenigdy nie uczyniłaby tego bez porozumienia ze mną, pod tym względem zasługiwała na zaufanie bezgraniczne.
Zmartwiłam się, ale z tym zmartwieniem nic nie zdążyłam zrobić, bo usłyszałam brzęki przy drzwiach, co oznaczało powrót Janusza. Prawie poczułam się nieswojo, że go mam i że po wszystkich burzach i sztormach dobiłam niejako do spokojnego portu, a tymczasem Grażynka miota się po szkwałach życiowych. Nietaktowny kontrast. Natychmiast jednak przypomniałam sobie, co przeżywałam, będąc w jej wieku, i dałam sobie spokój z przykrościami, bo było ze mną jeszcze gorzej, a skoro ja wyszłam z tych trzęsień ziemi i rozmaitych ruin, to i ona wyjdzie.
– A, tu jesteś – powiedział Janusz na jej widok. – Tak przypuszczałem, ale wolałem nic nie mówić. Mogą cię złapać jutro, nie muszą dzisiaj.
– A co się stało? – spytałam z niepokojem, bo Grażynka milczała.
– Nic takiego. Szukają Patryka po wszystkich miejscach pracy, wspólnikach, kontrahentach i znajomych, i właśnie doszli do wniosku, że Grażynka powinna najwięcej wiedzieć.
– Nie – powiedziała martwo Grażynka.
– Wiem, że nie, ale oni mają nadzieję. Dość naturalne, nic na to nie poradzę.
Grażynka spojrzała na mnie wzrokiem bez wyrazu.
– Mówiłam ci. To właśnie tak wygląda. Tajemnica na tajemnicy jedzie. Nikt tego nie rozumie i co ja mam robić? Przecież nikt mi nie uwierzy, i co?
– Nic – pocieszyłam ją. – Tym bardziej Patryk musi być podejrzany. I ty też.
– To już nawet więcej niż podejrzenia, to prawie pewność – sprostował Janusz bezlitośnie. – Tego piegowatego Kuby szukają właściwie po to, żeby swoją pewność potwierdzić, no i dla uniknięcia wątpliwości. Bez niego dochodzenia nie da się zakończyć. Hotel grzebie w gościach sprzed półtora roku, jak dotąd, samotnych facetów znaleźli czterystu osiemdziesięciu siedmiu, teraz ich eliminują. Na bieżąco, bo to jeszcze nie koniec, tam takie dwa motele są obok. Co do drzwi frontowych, wciąż nie wiadomo, kto je otworzył. Co do brakteatu Jaksy z Kopanicy, to nie jest moneta spotykana na każdym kroku, ma go Józef Pietrzak od dawna, twierdzi, że był w rodzinie od przedwojennych czasów… nie, mylę się, od wojennych, kupił go jakiś stryj czy inny krewny, a on sam dostał jeszcze w dzieciństwie, razem z innymi monetami, w prezencie, dzięki czemu zainteresował się numizmatyką. Nigdy nie twierdził, że go nie ma…
– Łże – przerwałam sucho.
– …mógł natomiast mówić, że nie ma go chwilowo. Przyznaje ze wstydem, że kilka monet włożył do takiego portfelika, który sam, w roztargnieniu, gdzieś utknął i nie mógł znaleźć, bardzo był tym zdenerwowany, aż okazało się, że portfelik wleciał za podszewkę marynarki, bo kieszeń w tej marynarce była nadpruta. Wyszło to na jaw przy okazji oddawania marynarki do pralni. Koniec zeznania, nie było sprawy i nie ma. Inni zbieracze potwierdzili fakt posiadania brakteatu przez pana Pietrzaka od niepamiętnych wieków.
– A pan Gulemski? – spytałam gniewnie.
– Pan Gulemski nie kryje faktu spotkania z nieboszczykiem Fiałkowskim i oglądania jego zbiorów, nie ma w tym bowiem żadnego przestępstwa. Niczego Fiałkowskiemu nie ukradł i niczego od niego nie kupił, chociaż miał chęć. Upiera się granitowo, że brakteat Jaksy z Kopanicy widział u niego na własne oczy, nie ma sklerozy, nie był pijany i pod karą śmierci nie zmieni zeznań.
Mimo woli spojrzałam na Grażynkę. Sens spojrzenia zrozumiała bezbłędnie.
– Nie – powiedziała stanowczo. – Był przejęty, ale nie pijany. Nie wiem, jak ten jakiś pan Gulemski wygląda, ale możliwe, że to był on.
Spojrzałam na Janusza wzrokiem prawdopodobnie roziskrzonym.
– Niech oni jej pokażą pana Gulemskiego od tyłu!
– Nic nie stoi na przeszkodzie, zapewne pokażą. Przejechałaś im się po ambicji tak, że teraz chcą zapiąć dochodzenie na ostatni guzik. Istnieje możliwość, że te zbiory oglądał także ktoś inny, nie tylko Gulemski, i ten ktoś okaże się ważny. Grażynka, między innymi, jest im potrzebna do tej konfrontacji.
– Dobrze – powiedziała Grażynka z mężną determinacją. – Niech mnie złapią. Czy mam się gdzieś zgłosić?
– Jeśli wrócisz do domu, z pewnością ktoś tam będzie na ciebie czekał…
– Nie skończyłyśmy korekty!
Sprawdziłam w komputerze numer strony.
– Jesteśmy w dwóch trzecich. Jeśli chcesz mieć z głowy te śledcze zabiegi, możemy skończyć jutro. Chyba że cię zamkną, to może lepiej skończyć dziś? Potem cię wezmą na długą, nocną Polaków rozmowę…
– Nikt się nie będzie wygłupiał z nocnymi rozmowami – zaprotestował energicznie Janusz. – Najwyżej każą jej się zgłosić jutro rano. Nie ucieknie im, bo od dziś będzie miała obstawę.
– Co takiego…? – oburzyła się Grażynka.
– Po co? – spytałam ze zdumieniem.
Stojący cały czas w drzwiach Janusz wszedł wreszcie do pokoju, opadł na fotel i westchnął.
– Patryk może próbować skontaktowania się z nią. Wszyscy zgodnie zaświadczają, że już od dłuższego czasu nie ma innej dziewczyny, wyłącznie Grażynkę. Uchodzi za najbliższą mu osobę, ukrywa się, Patryk, nie Grażynka, może być spragniony azylu albo chociaż spotkania…
– Nie chcę – powiedziała Grażynka, znów takim głosem, jakby już umarła i odzywała się z trumny.
– Możesz nie chcieć, ale on o tym nie wie.
– Wie. Musi wiedzieć.
– Ale oni nie wiedzą, że on wie, i liczą na najczęstszy elementarny błąd. Nie byłby pierwszy i zapewne nie ostatni.
– To doskonały sprawdzian – ożywiłam się i odwróciłam na kręconym krześle. – Jeśli ma cień inteligencji, nie spróbuje, a jeśli spróbuje, okaże się ćwokiem.
– I co mi z tego? – mruknęła posępnie Grażynka.
– Przynajmniej będzie wiadomo, że nie ma czego żałować.
– I tak nie ma…
Zawahałam się. Osobiście żałowałam, że całkiem niezły, aczkolwiek skomplikowany chłopak, pasujący mi do Grażynki, okazał się mordercą, ale w Grażynce żalu raczej utrwalać nie należało. Zarazem jednoznaczne i brutalne potępienie wydało mi się nietaktowne, bo co, mam jej wymawiać, że co sobie przygrucha, to albo zwyrodnialec, albo niedojda? Nie jest to właściwa chwila na pouczania i nagany…
– Ja zaraz pójdę, bo, jak by tu powiedzieć… trochę głodny jestem – powiadomił nas Janusz z lekkim zakłopotaniem. – Tyle że, w tej sytuacji, spadek w lesie. Ten twój bloczek też. Istnieje jeszcze jedna, nikła szansa na odnalezienie Kuby, ostatniego świadka…
– Koronnego – mruknęłam.
– Da się tak nazwać – zgodził się Janusz. – Może tam któraś z dziewczyn coś powie, największe nadzieje stwarza Marlenka, jutro ją pomaglują. Wieczorem będę wiedział.
– Dlaczego mu nie dasz czegoś do zjedzenia? – spytała Grażynka, usiłująca wygrzebać się z otchłani i przystosować do życia z wyraźnie widocznym wysiłkiem. Udowodnić, że słyszy, co się mówi, wszystko rozumie i reaguje normalnie. Akurat się źle wybrała.
– Bo nic nie mam – wyjaśniłam grzecznie. – Do dyspozycji są jajka, reszta produktów surowa albo zamrożona. A jajecznicę on sam sobie potrafi usmażyć i przynajmniej zje ją bez przeszkód w postaci głupich pytań. Herbatę może dostać zawsze.
– Jeśli sobie życzycie, zjem szybko i wrócę na herbatę.
– Życzymy sobie – powiedziałam z wielką stanowczością, bo zaświtał mi w głowie jeszcze jeden, zupełnie koszmarny, pomysł. Wylągł się znienacka, nie wiadomo z czego, może z niecierpliwości, z gwałtownej chęci rozwikłania wreszcie do końca tej całej okropnej sprawy.
A jeśli Patryk rąbnął Kubę…? Jeśli był pierwszy, a Kuba przylazł zaraz za nim i stał się świadkiem kontrowersji z ciocią…? Jeśli go stamtąd podstępnie wyciągnął, zwabił w pierwsze lepsze puste miejsce i uciszył radykalnie, a zwłoki ukrył albo usunął bez śladu w jakikolwiek sposób? No, nie nosił chyba ze sobą kanisterka kwasu siarkowego, czy co to tam rozpuszcza każdą substancję… Ale saperkę mógł posiadać, pokopać trochę, ładnie zagrzebać, a nikomu przecież nie przyszło dotychczas do głowy szukać Kuby po okolicznych ugorach, łąkach i lasach…
Odwrotność nie wchodziła w rachubę, bo sama widziałam żywego Patryka parę dni temu. Grażynka też. Gliny również. To Kuba zniknął natychmiast po zbrodni i do tej pory nie można go znaleźć.
Myśl była tak okropna, że ukradkiem zaczęłam wpatrywać się w Grażynkę z niepokojem i współczuciem. Mój wzrok musiał chyba dość jasno wyrażać uczucia, bo Grażynka, twardo usiłująca kontynuować uczciwą pracę, nagle zamilkła.
– Co się stało? – spytała niepewnie. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? Jestem gdzieś brudna czy coś mi się na twarzy rozmazało?
Najpierw błyskawicznie postanowiłam zełgać, a potem zawahałam się.
– Nie, nic… Ja myślę, co mi niewątpliwie szkodzi. Poczekajmy na Janusza, bo coś tam się po mnie mota, i nie podobają mi się zeznania podejrzanych… Czy oni kogoś o to w ogóle spytali? Trzeba docisnąć Marlenkę, niech im Janusz podpowie!
– Prawdę mówiąc, wolałabym wrócić do korekty. Wiesz, przecinki i literówki, to mi się wydaje takie proste, łagodne i kojące…
– W obliczu zbrodni kojące mogłyby być nawet średniki.
– Ale ty nie lubisz średników.
– Nie lubię. Wolę zbrodnię. To znaczy, może akurat nie tę, jakaś ona wyjątkowo kłopotliwa i łatwiej bym ją zniosła, gdyby nie bułgarski bloczek. Gryzie mnie straszliwie i już nawet wymyśliłam sposób zamiany i pretekst do oglądania, przy czym pretekst jest nawet samą prawdą, więc może mi się uda…
Bułgarskim bloczkiem zamąciłam sytuację. Grażynka, od której ostatnie szczątki równowagi odbiegały żwawym kroczkiem, z rozpaczy zażądała prezentacji walorów filatelistycznych. Ponownie wyciągnęłam katalog, z dna półki z wysiłkiem wywlokłam klaser z bloczkiem numer 106, bo ten produkt zastępczy mogłam jej pokazać w naturze. Janusz zastał nas nad całym śmietnikiem filatelistycznym, byłam bowiem zdania, że taka, na przykład, Papua i Nowa Gwinea powinna się Grażynce spodobać i ułagodzić jej uczucia. Aczkolwiek moje wzmogła, coraz bardziej utwierdzałam się w zamiarze dokonania wymiany.
Zaabsorbowana ulubionym tematem, nie zapanowałam nad tym, co mówię.
– Słuchaj, a kto i kiedy widział Kubę ostatni raz? – spytałam gwałtownie i zamknęłam klaser. – I gdzie? Czy ktoś tam zeznał cokolwiek w tej kwestii?
Głupia to ta Grażynka nie była z całą pewnością, poderwała głowę znad klasera i okropnym wzrokiem wpatrzyła się w Janusza. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że w tym momencie przyszło jej do głowy to samo, co i mnie, i cały organizm przewrócił jej się do góry nogami. Druga zbrodnia Patryka…!
Janusz się nie przejął, bo wiedzą na ten temat dysponował, nie dostrzegając w niej niczego atrakcyjnego.
– Razem go oglądali, Marlenka i Antoś, kiedy rano opuszczał ich dom. Następnego dnia po zabójstwie Weroniki, tak wcześnie, że jeszcze sensacja nie zdążyła przelecieć się po mieście. Wydawał się zadowolony z życia, to opinia Marlenki, bo Antoś wolał się szczegółowo nie wypowiadać.
– Zaraz – powiedziałam po chwili milczenia, bo przypomniały mi się czytane zeznania. – Coś tu nie gra. Marlenka twierdziła, że po tym wieczorze Kuby na oczy nie widziała.
– Dociśnięta, zmieniła zdanie. Niechętnie przyznała, że widziała. Jeszcze była zaspana, więc w pierwszej chwili mogła zapomnieć, ale kawę sobie robiła, jak on już swoją dopijał.
– I odjechał?
– Obydwoje twierdzą, że tak.
Trup zamordowanego Kuby zaczął mi trochę blednąc.
– Czym?
– Samochodem. Takim trochę przechodzonym Fiatem Punto. Ciemnozielonym, jeśli cię to interesuje. Numeru nikt nie zauważył.
– A Patryk?
– Co Patryk?
– Kiedy stamtąd odjechał? Bo przecież był!
– Nikt go o to nie zdążył zapytać, przy pierwszej rozmowie jeszcze nie był podejrzany, a drugiej rozmowy nie było. Ale… – skierował wzrok na Grażynkę. – Wiadomo chyba, kiedy pojawił się w Dreźnie?
– Nie – powiedziała Grażynka, robiąc przy tym wrażenie, jakby trup Kuby rysował jej się znacznie wyraźniej niż mnie.
– To kiedy go tam zobaczyłaś? – spytałam niecierpliwie.
– Dopiero nazajutrz rano. Chociaż twierdził, że był już wczoraj wieczorem i widział mnie w oknie Lidii. Możliwe, podchodziłam do okna.
– I mógł zobaczyć?
– Mógł, to pierwsze piętro. Podlałam jej kwiatki, bo miały strasznie sucho.
– No to wieczorem był, zeznanie się zgadza. Z Bolesławca do Drezna dwie godziny wolnym krokiem, o której podlewałaś te kwiatki?
– Nie wiem. Jeszcze było widno.
– O tej porze roku długo jest widno. Nie musiał wyruszać rano…
Urwałam i zamknęłam wreszcie gębę, przypomniawszy sobie, że Grażynka cierpi. Nie, tego trupa Kuby stanowczo powinnam omówić z Januszem oddzielnie, bez niej. W myśli zaczęłam liczyć.
Jeśli Patryk zmył się z Bolesławca zaraz po zbrodni, mógł dojechać wszędzie, jeśli jednak poczekał na odjazd Kuby i mordował go gdzieś tam po drodze, nie zdążyłby dotrzeć do Warszawy, załatwić ukrywania łupów i wrócić tak, żeby wieczorem znaleźć się w Dreźnie, wykończyłaby go wrocławska autostrada. Ale mógł nakichać na Warszawę, nie chować niczego, rąbnąć Kubę, od razu ruszyć do Drezna i zdążyć śpiewająco. Wobec tego z czegoś należy go uniewinnić.
Słowa z tego wszystkiego nie powiedziałam. Spytałam za to, czym Patryk jeździ.
– Terenową toyotą – odparła ponuro Grażynka.
– Nie jeździ, ona ciągle stoi w Bolesławcu – przypomniał Janusz. – Teraz już na policyjnym parkingu.
Grażynka zbuntowała się nagle, najwyraźniej w świecie granice jej wytrzymałości pękły. Energicznie zażądała natychmiastowego powrotu do pracy zawodowej, bo skoro jutro mają się do niej przyczepić, dziś musimy zakończyć wszystko. Zależało mi na tym tak samo jak jej, zostawiłam zatem trupy i śledztwa, Janusza przełożyłam na później i usiadłam do roboty.
Zmarnowawszy dwa dni, wróciłam z Bolesławca wściekła, nieszczęśliwa i pełna niechęci do samej siebie. Zasadniczy cel osiągnęłam, można powiedzieć, dokładnie na odwrót, uzyskałam za to informację, przydatną mi jak dziura w moście.
Policja mnie przyjęła, czemu nie? Dumni byli z dotychczasowych osiągnięć technicznych, o wtrącaniu się Janusza, a pośrednio i moim, nie mieli najmniejszego pojęcia, chcieli się zatem pochwalić. Niech sobie wstrętna baba nie myśli, więcej potrafią niż jej przyjdzie do głowy, proszę bardzo, nie znajdzie już błędów i niedopatrzeń do wytykania.
Baba, rzecz jasna, znalazła. Bo jak to, schowali w swoim sejfie skarb stulecia, walor zgoła nieosiągalny, delikatny niczym pajęczynka na wietrze, narażony na wszelkie najgorsze kataklizmy! Nie zabezpieczyli go! I co…?!!!
W pierwszej chwili na mój wybuch oburzenia, zresztą najszczerszy w świecie, trochę zgłupieli. Widać było, jak przez moment zastanawiają się, o co mi, u diabła, chodzi, ale nie zostawiłam im nadmiaru czasu.
– Takie rzeczy trzyma się w havidach! – bulgotałam dziko. – Byle pyłek wystarczy, żeby zniszczyć! A pan już chciał macać palcami!
Palcem, owszem, jednym tylko, wskazałam prokuratora, bo akurat obaj byli obecni w gabinecie komendanta, starając się przy tym usilnie, żeby gest wypadł możliwie oskarżycielsko. Prokurator lekko poczerwieniał i otworzył usta, z czego nic mu nie przyszło.
– Wiedziałam, że tak będzie! – awanturowałam się dalej. – A mówiłam, że mogę to załatwić! To nie, zabrać, wszystko sobie, jak takie harpagony…!
– A proszę bardzo, niech pani załatwi – wdarł się w moje przemówienie komendant. – Czy ktoś mówi, że nie? Niech pani zabezpieczy, skoro pani potrafi, ale masa spadkowa zostanie na miejscu i mowy nie ma o narażaniu na jakiekolwiek rozkradanie!
– Tak znowu strasznie dużo panom nie nakradłam…
– Ale ma pani wielką ochotę, nieprawdaż? – wtrącił się złośliwie prokurator. – Może nawet większą niż ktokolwiek inny. My tu nie dysponujemy materiałami pomocniczymi, to nie jest centrala filatelistyczna, tylko policja. Kajdankami możemy służyć.
Miałam wielką ochotę zaproponować, żeby sam się w nie zakuł, ale opamiętałam się. Zaprą się i nie dadzą mi tego do ręki…
– To trzeba było nie zamykać luzem – warknęłam. – Owszem, mam havidy, specjalnie przywiozłam. Nie mogę kupić, niech się przynajmniej nie niszczy, ja przeczekam tę całą biurokrację spadkową, czekałam tyle czasu, że jeszcze trochę mi nie zaszkodzi. Ale niech mam na co!
Popatrzyli na siebie, pozastanawiali się przez chwilę, wreszcie ulegli. Komendant osobiście otworzył sejf, do którego zapewne bez trudu włamałby się każdy złoczyńca, ale, niestety, nie ja, bo nawet nie wiedziałam, że to coś pomiędzy szafami jest sejfem. Rozwinęłam ożywioną działalność, wyciągnęłam z torby sztywną podkładkę, potrzebną akurat jak psu piąta noga, ale zabraną dla zamydlenia im oczu, plik havidów w dwóch rozmiarach, chociaż doskonale wiedziałam, jaki kawałek będzie mi niezbędny, taśmę klejącą, też do niczego, okładki po znaczkach australijskich, kryjące w sobie zamienny bloczek numer 106, dwie pęsetki i nożyczki. Żeby znaleźć pęsetki i nożyczki, które miałam na samym dnie torby, usłałam im biurko całym stosem śmieci, zdolnych ukryć w sobie chyba nawet kałasznikowa, uroczyście wybrałam z tego elementy maskujące i przeniosłam się na stolik obok. Komendant położył tam cztery klasery nieboszczyka Fiałkowskiego, elegancko opakowane w karton, obwiązane sznurkiem i opieczętowane w ośmiu miejscach. Rozwinął to wszystko.
– Będą panowie musieli opieczętować na nowo – powiedziałam ostrzegawczo.
– Liczymy się z tym – odparł sucho komendant i poza tym ani drgnął. Wcale nie zaczął szukać laku i pieczęci, a byłam zdania, że powinien.
Niech to piorun strzeli, patrzyli mi na ręce. Gorzko pożałowałam, że nie miałam w rodzinie kieszonkowca albo iluzjonisty, magika, który nauczyłby mnie w dzieciństwie podstawowych trików, polegających na zamianie jednych przedmiotów w inne. Bukiet kwiatów w miejsce królika albo coś w tym rodzaju. Symulując brak rozeznania, zaczęłam szukać bloczka numer 105, gmerałam się z tym ślamazarnie z nadzieją, że im się znudzi ta przeraźliwa obserwacja, niestety, klaserów było tylko cztery. Gdybyż chociaż z piętnaście…! Znalazłam drania w ostatnim, co było błędem, bo prokurator doskonale pamiętał, że poprzednio znalazłam go w mgnieniu oka, i nawet nic nie musiał mówić, wystarczyło, że prychnął drwiąco. Postanowiłam do końca życia nie lubić prokuratorów.
Przymierzyłam oba formaty havidów, ucięłam właściwy, włożyłam bloczek między czarny spód i przezroczystą osłonkę, mimo katorżniczych wysiłków poszło mi to zbyt zręcznie. Strasznie trudno ukryć wprawę… Zaczęłam rozchylać australijskie okładki.
– O! – powiedziałam pouczająco. – Tak to powinno…
W tym momencie do pomieszczenia wdarł się znany mi sierżant, o ile pamiętałam, Grzelecki.
– Ten z Warszawy przekracza granicę! – krzyknął. – Stoi na szlabanie!
Powinnam była w mgnieniu oka skorzystać z okazji, bloczek 105 wetknąć pomiędzy resztę havidów, otworzyć australijskie okładki i pokazać im bloczek 106, a otóż nic z tego. Komendant owszem, zareagował na sierżanta, ale prokurator węszył swoje. Szybciej niż we mnie błysnęło, wydarł mi z rąk wszystko, bloczek 105 w osłonce, bloczek 106 w okładkach, trzasnął otwartym klaserem i zgarnął całość na półkę sejfu.
– …wyglądać – dokończył za mnie. – Rozumiemy. Opieczętowane zostanie za chwilę. Dziękujemy pani.
O, rzeczywiście, już się rozpędziłam wstać i wyjść, zostawiając im na biurku cały mój stan posiadania. Mogłam jeszcze zaprotestować z wielkim krzykiem, że zaraz zaraz, spokojnie, tam jest mój bloczek numer 106, przywieziony dla demonstracji, żądam zwrotu, ale atmosfera eksplodowała, coś mi mówiło, że to nie będzie dobrze, poza tym do bloczka numer 106 nie miałam serca. Ściśle biorąc, nie zależało mi na nim wcale i nie umiałam na poczekaniu wzbudzić w sobie odpowiedniego wybuchu namiętności. Zemściła się na mnie wrodzona prawdomówność.
Jak chora krowa, zamarłam tam doszczętnie, tępo wpatrzona w prokuratora, zamykającego sejf kluczami komendanta, w tym sejfie zaś oba bloczki, mój prywatny i ten upragniony. W ten sposób wzbogaciłam masę spadkową po nieboszczyku Fiałkowskim, co w najmniejszym stopniu nie leżało w moich zamiarach.
Nie, nie wyrzucili mnie od razu, nie mogli, śmietnik z mojej torby zawalał im biurko, pieniądze się w nim plątały, nikt nie miał ochoty tego uprzątać, narażając się na idiotyczne podejrzenia, woleli, żebym to zrobiła sama. Też wolałam. Na szczęście wszelkie sprzątanie zawsze mi szło jak z kamienia, niczego nie musiałam symulować, zgarnianie tych dóbr potrwało dostatecznie długo, żebym mogła wysłuchać meldunku i rozkazów.
Wyglądało zresztą na to, że przestali na mnie zwracać uwagę i nakichali na tajemnicę służbową. W roztargnieniu odpowiedzieli nawet na niektóre moje pytania.
Okazało się, że w tych czterystu kilkudziesięciu facetach, wydłubanych z hoteli, znalazło się trzech Jakubów. Jeden pochodził z Katowic, jeden z Poznania, a jeden z Warszawy. Ponadto wiekiem pasował tylko jeden z nich, ten z Warszawy, pozostali zdecydowanie przekraczali czterdziestkę, a wedle zeznań wszystkich przesłuchiwanych Kuba Antosia trzydziestki nie sięgał. Płci męskiej można było nie wierzyć, ale dla panienek w rodzaju Marlenki i Hani facet powyżej czterdziestego piątego roku życia to już był stary piernik, a nie chłopak do wzięcia. Podejście wysoce racjonalne, osobnicy w wieku zbliżonym do średniego na ogół są już żonaci i ustabilizowani, nie warto na nich sieci zarzucać, nadzieje stwarzają tylko ci młodzi.
Warszawski Jakub, odnaleziony dopiero poprzedniego dnia, chwilowo okazał się nieuchwytny. Nazywał się Zagrajczak, mieszkał zgodnie z meldunkiem w dowodzie, miał dwadzieścia dziewięć lat, żonę i małe dziecko, jego mieszkanie ziało pustką, bo podobno żona z dzieckiem udała się gdzieś na świeże powietrze, on sam zaś w ogóle dużo jeździł. Podobno pośrednik samochodowy, miejsce pracy nieustabilizowane. Tyle udało się wydębić od sąsiadów, a jakim cudem do policji przybiegła wieść o jego przekraczaniu granicy, nie zdołałam się dowiedzieć.
Na owej przeraźliwie długiej liście, którą, korzystając z okazji, przeczytałam jednym tchem, znajdowały się jeszcze dwa nazwiska, które zabrzmiały mi znajomo. Piotr Gulemski, dwie noce, i Ksawery Przecinak, jedna. Nie poświęciłam im zbytniej uwagi.
Cofnęli z granicy tego Zagrajczaka, zdążyli. Trzymałam się komendy pazurami i zębami, prezentując wszystkie najgorsze cechy własnego charakteru. Przyjechał wściekły jak wszyscy diabli, wyparł się jakichkolwiek znajomości na terenie Bolesławca, ze zgrzytem zębów poczekał na konfrontację, co trochę potrwało, bo tylko siedzący Antoś był do dyspozycji natychmiast, po czym okazał się obcy i nikomu nie znany. W dodatku nie piegowaty, sama to stwierdziłam, a niemożliwe było, żeby w ciągu dwóch tygodni tak sobie zdołał poprawić cerę. Wszystkie damy i wszyscy młodzieńcy zgodnie zaświadczyli, że to nie on. Nie Kuba. Konfrontowanego widzą na oczy po raz pierwszy w życiu.
Odjechał zatem bez przeszkód, jeszcze bardziej wściekły niż przyjechał, mamrocząc pod nosem nieżyczliwe słowa pod adresem Antosia, Marlenki, Weroniki, Henryka i policji. Mnie jakoś pominął.
Odjechałam również następnego dnia w bardzo podobnym stanie ducha.
Zamiast zabrać z policyjnego sejfu pożądany bloczek, zostawiłam im jeszcze i drugi, w ten sposób, gdyby mi dano wystarczającą ilość czasu, mogłabym się pozbyć całych moich zbiorów. Duża rzecz! Za to dowiedziałam się, że w Bolesławcu nocowało dwóch znajomych, jeden numizmatyk i Kubuś Wichajster, wielki mi sukces, większość tych, którzy robią przerwę w podróży do Niemiec, przekraczając granicę w Zgorzelcu, nocuje w Bolesławcu, bo to najwygodniejsze miejsce. I dla takich zdobyczy odwaliłam tę całą upiorną drogę wrocławską autostradą!
Ze złości prawdopodobnie, a także z niedosytu osiągnięć, wybuchła we mnie gwałtowna potrzeba zrobienia czegokolwiek. Jakiegoś aktywnego działania. Pan Pietrzak wybił mi się na pierwszy plan, namącił coś z brakteatem Jaksy, nałgał do mnie, po cholerę mu to było? Ukradł ten brakteat Fiałkowskiemu czy co? I nie chciał się przyznać, czekając na przedawnienie? A teraz jak, przyznaje się, chociaż do przedawnienia kradzieży jeszcze bardzo daleko? A otóż dosyć tego, nie popuszczę, mam być wstrętna i nachalna, niech będę konsekwentnie!
Wczesnym wieczorem dotarłam do domu z mocnym postanowieniem wyszarpania z siebie najgorszych cech charakteru. Bułgarski bloczek numer 105 doprowadzał mnie do szału, za wszelką cenę chciałam wyrzucić go z myśli, a najlepszym sposobem na to było ostre zajęcie się czymś innym. Bardzo dobrze, zajmę się brakteatem! Nie moja parafia, ale też ważne.
Janusz czekał już na mnie z nowymi informacjami.
– Dobrze, że nie ma Grażynki – powiedział z troską. – Ten jej Patryk podkłada się jak może, wyszedł na prowadzenie, można powiedzieć, bez rywala. W dodatku skompromitował policję, więc raczej go nie lubią.
– Z tego wynika, że jestem w interesującym towarzystwie? – ucieszyłam się idiotycznie, grzebiąc w lodówce. – Mnie też nie lubią. O, mortadela! To ta stara czy kupiłeś nową?
– Kupiłem nową, a starą oddałem kotom na podwórzu. Byłem pewien, że inaczej ją zjesz.
– Coś przecież muszę jeść, nie? I wcale nie była taka stara, ale nie szkodzi, może być nowa. O, chrzan wychodzi, muszę pamiętać, żeby kupić. Bo co ten Patryk zrobił? Chcesz grzaneczkę?
– Owszem, nawet dwie. Okazuje się, że wszystkie władze wystawił rufą do wiatru.
Przyrządziłam sobie ulubiony posiłek, gruby plaster mortadeli z chrzanem, majonezem i ogórkiem, bez pieczywa. Janusz zgodził się na to samo, tyle że z chlebem. Siadając przy kuchennym stole, prztyknął czajnikiem.
– Prawie do tej pory siedział w Bolesławcu, o czym nikt nie wiedział – kontynuował relację, nie czekając na moje pytania. – A oni szukali go po całym kraju, rzecz jasna, bezskutecznie. Po pierwszej rozmowie z nimi zameldował się grzecznie w hotelu, wynajął pokój, samochód postawił na parkingu i znikł, więcej się w tym hotelu nie pokazał.
– Gdzie, wobec tego, mieszkał? Może to wreszcie wyszło na jaw?
– Wyszło. U niejakiej Kamilli Woś, przy ulicy Drzymały.
Kawałek mortadeli utkwił mi w gardle.
– O, masz ci los – wycharczałam z pewnym wysiłkiem. – To się rzeczywiście Grażynka ucieszy!
– Nie, nie ma powodu do obaw – uspokoił mnie szybko Janusz. – Kamilla Woś, botanik, garbi się mocno i kuleje na lewą nogę. Ponadto trochę nie pasuje wiekiem, pięćdziesiąt cztery lata, wygląda na więcej, a Patryk stanowi dla niej podporę przeszłości.
– Przy…?
– Prze. Nie przy. Uważa go za coś w rodzaju zięcia. Osiem lat temu chodził, o ile tak to można nazwać, z jej córką, która miała bardzo niedobrego męża i umarła przy porodzie, rodząc nieżywe dziecko…
– Czekaj. Kołomyja. Miała męża, a Patryk z nią chodził? Czy to może on był tym mężem?
– Nie. Nie on. Mąż, ślubny i prawdziwy, to był jakiś łajdak, którego Kamilla Woś niechętnie wspomina. Córka poślubiła go nazajutrz po ukończeniu osiemnastu lat, musiała czekać do urodzin, bo matka nie wyrażała zgody na zawarcie związku małżeńskiego. Słusznie tej zgody nie wyrażała, oblubieniec rychło okazał się sadystycznym zboczeńcem i młoda małżonka odcierpiała trzy lata piekła. Rozmaite dramaty tam się rozgrywały…
– Czekaj. A czyje było to dziecko? Patryka?
– Nie. Męża. Rezultat gwałtu.
– O Jezu. Jakieś to wszystko poplątane. Gdzie miejsce dla Patryka?
Janusz westchnął, obejrzał się na czajnik, sięgnął na suszarkę po szklanki, podniósł się i nalał herbaty. Na marginesie umysłu błysnęło mi, że widocznie zaparzył tuż przed moim powrotem, bo była bardzo porządna. Pochwaliłam go w duchu, na głos nie miałam czasu.
– Po drodze – powiedział, siadając. – Z tym mężem dziewczyna prowadziła dość burzliwe życie, mieszkali różnie, we Wrocławiu, w Warszawie, w Gdańsku, Kamilla Woś nie wie, gdzie jeszcze, uciekała od niego do matki, przyjeżdżał za nią i część spektakli odbywała się w Bolesławcu. Wreszcie uciekła definitywnie, wówczas już plątał się przy niej Patryk, też niespecjalnie anielski, ale przynajmniej nie podbijał jej oczu, co, samo w sobie, stanowiło miłą odmianę. Przyjeżdżał do niej, do Bolesławca, zakochała się w nim na śmierć i życie, wszczęła kroki rozwodowe, które szły jej po grudzie, matka Patryka aprobowała, aż raz w końcu przyjechał mąż i zgwałcił ją, dokładając obrażenia cielesne…
– A Patryk co na to?
– Akurat go wtedy nie było. Dowiedział się o wydarzeniu później.
– I wynikiem była ciąża, ulokowana w czasie tak, że wykluczono wątpliwości? – zgadłam.
– Otóż to. Ukrywała ją zresztą. Patologiczna, jak się okazało. Ani razu nie była u lekarza, a kwalifikowało się to do usunięcia, ale, skoro ukrywała…
– Przed matką też?
– Też. Gdzieś w okolicy siódmego miesiąca jakoś to wyszło na jaw, Patryk ją zawlókł do doktora, komplikacje trochę ich tam przerosły, za długo się zastanawiali, co z tym fantem zrobić, w rezultacie zaczął się samoistny przedwczesny poród, no i cześć. Źle się skończyło.
– Na litość boską! – oburzyłam się. – Patologia patologią, ale dziewczynę chyba można było uratować?
– W szpitalu zapewne tak. Rzecz w tym, że ona uciekła z domu, błąkała się po ugorach, tam nastąpiła katastrofa, kiedy wreszcie Patryk ją znalazł, na wszelką pomoc było za późno. Wykrwawiła się.
Straciłam apetyt, możliwe, że nie z samej subtelności, a także i dlatego, że już byłam najedzona.
– Świeć Panie nad jej duszą, ale skłonności do ucieczek miała chyba trochę nadmierne – stwierdziłam z niesmakiem. – Coś mi się widzi, że taka całkiem normalna nie była.
– Nie była – zgodził się Janusz. – Z tym że nie zawsze, w nerwicę wpadła dopiero po ślubie, czemu trudno się dziwić. Matka czyni sobie wyrzuty, że traktowała ją nieco za ostro i zbyt wiele od niej wymagała, aczkolwiek sama cierpiała głęboko. Miała nadzieję, że przy Patryku dziewczyna znormalnieje i bardzo na niego liczyła, tymczasem chała. Uczepiła się go uczuciowo, traktowała nawet nie jak zięcia, ale jak syna, kontakty rodzinne pozostały, odwiedzał ją przez te wszystkie lata i u niej mieszkał. Krótko i rzadko, ale za każdym razem stanowił coś w rodzaju lekarstwa na depresję.
– A ten mąż?
– Znikł z horyzontu radykalnie. Kamilla Woś posądza Patryka, że go zabił, i jest mu serdecznie wdzięczna. Nie mówi tego oczywiście, to nie jest żadna kretynka, tylko inteligentna kobieta z wyższym wykształceniem, ale różne treści można wyczytać pomiędzy wierszami. Z tej przyczyny prawdopodobnie słowa nie pisnęła o jego wizytach i znajomości z nim, kiedy go tam szukali.
– To jak ją znaleźli?
– Sąsiedzi i plotki. Ludzie o sobie wzajemnie dużo wiedzą.
– No dobrze, a dlaczego on sam to ukrywał, chociażby przed Grażynką?
Janusz temat miał już zapewne przemyślany, bo nie zastanawiał się ani chwili.
– Osobiście przypuszczam, że z dwóch powodów. Nie miał ochoty rozmawiać o całej sprawie, to, o ile wiem, introwertyk, głupio mu było grzebać we własnych i cudzych uczuciach. To jedno, a po drugie, istnieje drobna komplikacja. Jest tam młodsza siostra, druga córka Kamilli Woś, i mam wrażenie, że Kamilla Woś nie straciła nadziei na ustabilizowanie sobie zięcia. Mieszka ta córka we Wrocławiu, kończy studia, u matki często bywa i bardzo się stara trafiać na Patryka.
– Patryk te nadzieje podsyca?
– Wręcz przeciwnie, unika dziewczyny. Zdaje się, że jedno doświadczenie całkowicie mu wystarczy.
Rozzłościłam się nagle.
– Że też, cholera, nie powiedziałeś mi o tym wcześniej…!
– Wiem dopiero od wczoraj – zauważył delikatnie Janusz.
– Gmerają się jak mucha w gęstym łajnie! Dopiero co tam byłam! Mogłam wydoić z baby wszystkie okoliczności towarzyszące, wreszcie Grażynka zyskałaby jakąś wiedzę o chłopaku! Nie jadę drugi raz!
– Przecież nikt cię nie zmusza. Poza tym, lepiej późno niż wcale.
Pomamrotałam gniewnie pod nosem, napiłam się herbaty i zażądałam jakiegoś napoju pocieszającego. Piwa najlepiej. Wino nie pasowało mi do nastroju.
– Zaraz, to przecież nie wszystko – przypomniałam sobie, ochłonąwszy. – Mieszkanie, bardzo dobrze, ale co on tam robił tyle czasu po zbrodni? Ta Kamilla chyba wie? Mówi ona w ogóle czy się zaparła w milczeniu?
– A skąd, teraz, kiedy już ją znaleźli, mówi samą prawdę, odpowiada na wszystkie pytania. Pilnuje tylko, żeby niczego nie wyjawić z własnej inicjatywy. Bardzo sympatyczna kobieta na poziomie, tyle że trochę nerwowa.
– I co mówi?
– Nie wie, co robił. Mało przebywał w domu, wracał późno, nie zwierzał się ze swoich poczynań. Domyślać się, owszem, domyśla, nie udaje idiotki. Szukał zabójcy Weroniki.
– I co? – spytałam zgryźliwie. – Znalazł?
– Kamilla nie wie. Wyjechał, nie udzielając informacji.
– Wyjechał, bo znalazł? Czy zrezygnował z tych wygłupów?
– Osobiście przypuszczam, że wyjechał, bo przyjechała młodsza siostra. Kamilla tego nie powiedziała, uparcie nie przyjmuje do wiadomości fiaska, wciąż liczy na jego związek z drugą córką. Ponadto nie wierzy w jego winę, wyklucza jakikolwiek udział w zbrodni, nie zabił Weroniki, palcem jej nie tknął i koniec. O głupich poszlakach nawet nie chce słyszeć.
– Przynajmniej konsekwentna – mruknęłam. – Ciekawe, o czym rozmawiali, kiedy przebywał w domu, musieli przecież rozmawiać, skoro występował jako medykament kojący. Nie rozdrapywali chyba starych ran?
– Raczej nie. Rozmawiali na tematy ogólne. O kulturze, polityce, roślinach, opiece zdrowotnej, szkolnictwie, o różnych lekturach i ogólnym zdziczeniu. Doskonale się rozumieli, aczkolwiek niektóre poglądy mieli rozbieżne. Tu się wyraźnie zaczęła rozpędzać, więc powstrzymali się od pytań o szczegóły tych rozbieżnych poglądów. Zachodziła obawa, że przesłuchanie potrwa tydzień.
– No świetnie, a co dalej? Nie kontaktował się przez cały ten czas wyłącznie z Kamillą, nie wierzę, że z nikim innym słowa nie zamienił! Nie krył się w czarnej masce po zakamarkach! Musiał być w ogóle ktoś, kto pierwszy o nim powiedział, czy może polecieli do wróżki…?
– Jako pierwsza, puściła farbę wścibska sąsiadka, a potem już poszło z górki. Znalazło się tych rozmówców ładne parę sztuk. Podobno nie był zbyt sympatyczny, stwarzał wrażenie, że należy się go bać, co, w połączeniu ze zbrodnią, dało doskonałe skutki. Stąd niechęć do zeznań. Pytaniami dusił głównie dziewczyny, wszystkie nasze znajome, ich przyjaciółki, ponadto kumpli Antosia. Także Wiesia. Połapani i dociśnięci, najpierw próbowali się wypierać, a potem, bardzo przestraszeni, wydukali z siebie trochę informacji, wszystkie zgodne. Okazuje się, że Patryk metodycznie poszukiwał Kuby.
Ten komunikat nieco mnie zaskoczył, chociaż właściwie należało się go spodziewać. Pomysł, że Patryk trzasnął Kubę, był moim prywatnym osiągnięciem i niekoniecznie musiał być trafny. Jeśli go zatem nie zabił…
– I co? – spytałam bardzo ogólnie, acz z wielkim naciskiem.
– I nic. Nie wiadomo, czy go znalazł.
Pomilczałam długą chwilę.
– Ciekawe… Na cholerę mu ten Kuba?
Janusz, na szczęście, ze swojej wiedzy nie czynił tajemnicy, rzetelnie dostarczał mi wszystkiego, co udało mu się zdobyć i wywnioskować. Wyjął z lodówki drugą puszkę piwa i zaproponował przejście do pokoju, gdzie meble były odrobinę wygodniejsze.
– Sam się nad tym zastanawiałem – powiedział po drodze. – Niestety, najprostsza myśl, jaka się nasuwa, to chęć uciszenia świadka. I tak nie ma szans wyłgać się z tego całego interesu, ale Kuba może go przygwoździć ostatecznie. Brak Kuby wciąż pozostawia cień wątpliwości.
– Działających na korzyść oskarżonego. Nie rąbnął go jeszcze, ale rąbnie przy najbliższej okazji, organizując nieszczęśliwy wypadek albo cokolwiek innego. Trzeba coś zrobić z Grażynką, bo ją to wszystko wykończy.
– Toteż właśnie. Gdzie on się, do pioruna, może podziewać?
– Który? Kuba czy Patryk?
– Patryk. Właściwie obaj, ale Patryk przynajmniej jest znany. Z nazwiska i adresu.
Przypomniałam sobie wizytę w komendzie.
– Z trzech hotelowych Jakubów, wszyscy trzej odpadli, w tym jeden w moich oczach. Ale mają daty urodzenia… Do licha, nie policzyłam, ilu tam było w odpowiednim wieku…
– Policzyli za ciebie. Stu osiemnastu. Uparli się i sprawdzają wszystkich.
Ucieszyłam się, że nie muszę sama odwalać całej roboty i przeniosłam zainteresowania z powrotem na Patryka. Znów pożałowałam, że straciłam okazję zetknięcia się z tą Kamillą osobiście. Im więcej wiedzy o Patryku, tym łatwiej przyjdzie Grażynkę do niego ostatecznie zniechęcić. Do licha, czy jej niefart do facetów to też moja wina…?
Klęski nagle pobiegły ku sobie jak przyciągane magnesem i zgromadziły mi się na kupie. List Grażynki, brakteat Jaksy z Kopanicy, bułgarski bloczek… gorzej, już teraz dwa bułgarskie bloczki! Same straty, moralne i materialne, niech to piorun spali…!
Wobec tego rozwikłam przynajmniej cholerny brakteat!
O trybie życia pana Pietrzaka nie miałam najmniejszego pojęcia, pojechałam do niego zatem byle kiedy. Ściśle biorąc, w godzinach popołudniowych, wymyśliłam bowiem, że, być może, w normalnych godzinach pracy on się błąka po sklepach, różnych centralach, aukcjach, spotkaniach i tym podobnych, a po południu siedzi w domu i grzebie w zbiorach. Tak mi jakoś wyszło. Nie dzwoniłam uprzednio, święcie przekonana, że odstawi mnie od piersi pod jakimkolwiek pozorem, żywiąc do mnie głęboką i uzasadnioną niechęć. Zdecydowałam się działać przez zaskoczenie.
Pod domem pana Pietrzaka, gdzie ze zdumiewającą łatwością znalazłam miejsce na zaparkowanie, przyszła mi do głowy straszna myśl. List Grażynki wywołał skutki dokładnie odwrotne od pożądanych. Miałam bezlitośnie ocenić swoje wady i przystąpić do uszlachetniania charakteru, tymczasem wręcz przeciwnie, robię się coraz gorsza. Dotychczas, wprawdzie nieznośna, byłam jednak jako tako wychowana, starałam się nie zwalać ludziom na głowy znienacka, bez telefonu, bez umówienia się, bez uwzględnienia cudzych potrzeb, chyba że zmuszały mnie do tego wyjątkowe okoliczności, a i to miałam wyrzuty sumienia. A teraz cóż robię? Świadomie prezentuję obrzydliwe natręctwo, wyrzuty sumienia zaś nawet mi nie świtają na horyzoncie. Zyskawszy wiedzę o sobie, pogłębiam wady!
Ogarnięta lekką zgrozą, nie wchodziłam jeszcze do budynku, stałam przy samochodzie, wsparta łokciami o dach, i patrzyłam w przestrzeń. W polu widzenia miałam drzwi wejściowe, które nagle otwarły się z impetem i wybiegł z nich młody facet z przyjemną, pogodną twarzą, ogromnie piegowaty. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, może dlatego, że odgrodzona byłam od niego samochodem, ruszył ku Puławskiej i dwa metry dalej spotkał się z dwiema babami, idącymi w stronę przeciwną. Zajęta sobą, w ogóle ich przedtem nie dostrzegłam. Zatrzymali się wszyscy i bez żadnego trudu usłyszałam rozmowę.
– Dzień dobry, pani Natalio! – zawołał młodzieniec. – Wuja nie ma?
– A nie ma – odparła cierpko jedna z bab, niewątpliwie owa Natalia.
– Dobrze, że panią spotykam, tak tu na panią czekałem, pani mnie wpuści, książkę chciałem zabrać…
– Nic z tego – przerwała mu baba głosem jak brzytwa. – Pan Józef zabronił. Jak go nie ma, nie wpuszczać nikogo.
– Ale mnie…?
– Ksawusia też. Jak nikogo, to nikogo.
– No co też pani…? Książka na półce koło biurka leży, może mi ją pani sama dać…
Natalia była uparta.
– Ja tam nie wiem. Jak nikogo, to nikogo. W książkach pana Józefa grzebać nie będę. Ksawuś później przyjdzie, jak pan już będzie.
– A kiedy wuj będzie?
– A skąd ja mam wiedzieć? Na kolacji to już na pewno, a możliwe, że i wcześniej. Ksawuś zadzwoni.
Ksawuś, w przeciwieństwie do Natalii, uparty nie był.
– No dobrze, to przylecę później. Ale kłopotu mi to narobi. Nie mogłaby pani… tak, jedna chwila i już?
– Nie. Jak nikogo, to nikogo.
Druga baba stała obok niczym słup kamienny, z uszami na kilometr, niepotrzebnie, bo tamci dwoje nie szeptali. Facet machnął ręką i szybkim krokiem podążył do Puławskiej. Obie popatrzyły za nim i ruszyły w kierunku drzwi. Wciąż stanowiłam niedostrzegalny element ulicy.
– No, no, no – powiedziała półgębkiem ta druga baba. – Ja tam nic nie mówię…
– To i dobrze, że pani nic nie mówi – pochwaliła ją sucho pani Natalia, grzebiąc w torbie, zapewne w poszukiwaniu klucza. – Im mniej gadania, tym lepiej.
Znalazła klucze po pięciu sekundach. W ciągu tych pięciu sekund zaiskrzyły się we mnie procesy myślowe, słusznie jakaś bajka twierdzi, że nic szybszego niż myśl ludzka na świecie nie istnieje. To coś we mnie udowodniło niezbicie trafność stwierdzenia.
Ksawuś, sama to zdrobnienie wymyśliłam, Ksawery. Ksawery Przecinak był w Bolesławcu. Piegowaty! Widziałam go u Anity, myślałam, że taki opalony! Drzwi mają domofon, pana Józefa nie ma, baba mnie nie wpuści, słowa jednego z nią nie zdołam zamienić. Ten Pan ją zna, a ja znam Tego Pana, szlag jasny żeby to trafił, jak Ten Pan się nazywa…?!!! Przepadło, ale wejść muszę!
Oderwałam się od samochodu, w biegu prztyknęłam pilotem, znalazłam się w wejściu równocześnie z babami. Potraktowały to zwyczajnie, jako rzecz naturalną, jak wchodzenie do windy. Podziękowałam grzecznie i puściłam je przed sobą na schody, pan Pietrzak mieszkał na pierwszym piętrze, bez windy, ostatecznie, można się było obejść. Na wszelki wypadek postarałam się o dystans między sobą a nimi, żeby nie wyszło, że im siedzę na karku, zachowajmyż jakąś granicę natręctwa!
Pani Natalia jęła grzebać w licznych zamkach pana Pietrzaka, druga baba zajęła się zamkami naprzeciwko. Najbliższe sąsiadki, może warto się nad tym zastanowić…
Natchnienie spłynęło na mnie, kiedy już weszła, ale jeszcze nie zdążyła zamknąć za sobą drzwi.
– Bardzo panią przepraszam – powiedziałam wdzięcznie, stając w progu. – Pani Natalia, prawda? Ja do pani. Można?
Niewpuszczanie nikogo do pana Józefa musiało być w niej zakodowane tak potężnie, że te proste słowa spowodowały kompletne zaskoczenie. Do pana Józefa, ale do niej…? Ponadto nie miałam zbójeckiej brody, wzroku dzikiego i sukni plugawej, nie trzymałam w ręku broni palnej, ani nawet noża, i wiekiem nie pasowałam do hordy młodych złoczyńców. Odruchowo uchyliła drzwi szerzej.
– Do mnie? – zdziwiła się. – Ale, zaraz! Zaraz, zaraz, ja panią znam. Pani u nas już była?
Zdziwiłam się znacznie bardziej, bo, o ile mogłam sobie przypomnieć, w czasie jedynej wizyty u pana Pietrzaka zachowywałam się normalnie, nie wywinęłam żadnego niezwykłego numeru, niczego nie stłukłam, nie siedziałam do rana, jakim cudem zatem mogła mnie zapamiętać? Nie siliłam się tego odgadywać, czym prędzej skorzystałam z okazji.
– Byłam, oczywiście. Pana Pietrzaka też znam, i Tego Pana… do licha, niech pani popatrzy, znam człowieka od dziesięciu lat i ciągle mi ucieka jego nazwisko… Tego Pana, który panią panu Pietrzakowi naraił…
– A, pan Lipski! – ucieszyła się pani Natalia. – Proszę, proszę dalej. Ale pana Józefa nie ma…
– Nic nie szkodzi, to nawet lepiej – zapewniłam ją, wchodząc w głąb mieszkania. – Pan Lipski, jasne, a po mnie wciąż chodzi wszystko inne, Lipiński, Lipowski, Lipka, no mówię pani, aż wstyd. Skóra na mnie cierpnie, jak o niego w różnych sklepach pytam!
Pani Natalia okazała mi pełne zrozumienie. Weszłyśmy do kuchni, bo gdzież mogą wejść dwie kobiety, szczególnie jeśli kuchnia jest duża, z oknem i miejscem jadalnym? Nawet jeśli zaczną od salonu, prędzej czy później wylądują w kuchni. Pasowało mi to nadzwyczajnie!
– Ja to panią pamiętam bardzo dobrze – mówiła pani Natalia, chowając w lodówce świeżo nabyte produkty i zarazem rozwiązując zagadkę – bo jeszcze potem, jak pani wyszła, gadanie o pani było, że pani się przejmuje tymi kolekcjami jak rzadko która kobieta, a w dodatku pani książki pisze, nawet któreś czytałam, i w telewizji pani była. Pan Józef bardzo panią chwalił…
Chwalił…! Może i chwalił wtedy, ale później zapewne mu przeszło…
– …szkoda, że go pani nie zastała, ale on pewno niedługo wróci. Ale, zaraz! Pani mówi, że pani przyszła do mnie?
– Do pani – potwierdziłam stanowczo. – Wolę z panią pogadać niż z panem Pietrzakiem, bo wplątałam się w taką głupią sprawę, że z panem Józefem byłoby mi chyba niezręcznie. Sama nie wiem, co zrobić.
– A to kawy się może napijemy, ja zaraz zrobię. Pani pewno ma na myśli tę nieprzyjemność całą, co to pan Józef nie lubi wspominać. Mnie to się nie podoba, ale co swoje wiem, to wiem.
Znów odezwało się natchnienie, widocznie miało swój dzień. Pierwotnie zamierzałam popytać o brakteat, o Ksawusia, który mógł wszak okazać się tajemniczym Kubą, o związki z Fiałkowskimi i pobyty w Bolesławcu, teraz nagle zmieniłam zdanie. Wątek romansowy wydał mi się znacznie trafniejszy.
– Nieprzyjemność swoją drogą, ale mnie chodzi o coś innego – rzekłam, nie kryjąc zakłopotania. – Wie pani, mam taką przyjaciółkę, bardzo młodą, znacznie młodszą ode mnie, no i martwię się trochę jej sercowymi kłopotami. Źle trafiła. A teraz klaruje się coś nowego i też nie jestem pewna… Ten młody człowiek, którego pani spotkała na ulicy, to kto? On się nazywa Ksawery Przecinak?
– Tak – odparła pani Natalia bez zastanowienia, za to z wyraźnym zainteresowaniem, i zapaliła gaz pod czajnikiem. – Ksawery Przecinak. Siostrzeniec pana Józefa. A co?
– Ano właśnie. O niego idzie. Poznali się troszeczkę i sama nie wiem, czy to dobrze. Ona smutna, on wesoły, jako pociecha niby pasuje, ale czy on nie jest przypadkiem odrobinę lekkomyślny? Z tych, co to, wie pani, bez zastanowienia głupstwo mogą zrobić, a jej różnych głupot już całkiem wystarczy. No i przyszłam się pani poradzić, bo tylko pani go dobrze zna.
Pani Natalia przyrządzała kawę, prawdziwą, nie rozpuszczalną, starymi, sprawdzonymi metodami naszych przodków. Sądząc z zapachu, świeżo zmieloną. Zaparzała ją bez fusów, w specjalnym termosie, nie żałując surowca. Sama miałam taki termos i wiedziałam, co z niego potrafi wyjść, żaden ekspres się nie umywał.
– A skąd pani wiedziała, że to właśnie ja go znam? – spytała po chwili nieco podejrzliwie.
Zadzwoniło mi alarmowo i postanowiłam zachować dużą ostrożność.
– Wcale wcześniej nie wiedziałam, natknęłam się na niego w towarzystwie, imię, nazwisko i tyle. Dopiero ostatnio się zgadało z Tym Panem… Li… Lipskim…?
– Lipskim.
– Że pan Pietrzak ma siostrzeńca, no i o pani między innymi, pan Lipski bardzo panią ceni. I zaraz potem przyszło mi na myśl, że powinnam porozmawiać z panią. Cały czas się martwię tą przyjaciółką, z głowy mi nie wychodzi…
Kawa okazała się taka, jak oczekiwałam, a pani Natalia pozwoliła sobie na większe zainteresowanie. Zarazem pojawiła się w niej troska.
– I mówi pani, że ona różne tam głupoty już odcierpiała? – upewniła się, siadając przy stole. – Teraz niby przydałby się jej ktoś taki… no… solidny?
– I porządny, i opiekuńczy, i pogodny, i na poziomie… Pogodny to ten Ksawery jest, ale czy nie za bardzo…?
Pani Natalia przez dobre dziesięć sekund milczała, najwyraźniej przełamując w sobie jakieś tajemnicze wahanie. Mieszała w kawie cukier, który dawno się już rozpuścił.
– A, co tam – rzekła wreszcie z determinacją. – Już ja na swoje sumienie takich rzeczy nie wezmę. Ksawcia to ja znam od dzieciństwa, jeszcze rodzice żyli, i tak prawdę mówiąc, to ja do opieki, do dziecka, u nich byłam. Jak do gimnazjum poszedł, to się urwało, a potem do pana Józefa nastałam, bo przecież też go znałam, tyle że słabiej. Osiem lat już tu jestem i pan Józef dla mnie jak rodzina, bo własnej nie mam, on dla mnie na pierwszym miejscu stoi. Nic nie powiem, ale dziewczyny mi szkoda, więc tyle powiem, że pani się słusznie martwi.
Informację podchwyciłam z zapałem.
– No i widzi pani, tak mi się właśnie wydawało, ale miałam nadzieję, że się mylę. Teraz się zaczynam martwić jeszcze bardziej…
– A pan Lipski o Ksawusiu nic nie mówił? – przerwała mi pani Natalia z nagłym niepokojem.
– Nic kompletnie. Tyle że pan Pietrzak ma siostrzeńca, ale nawet nie wiem, z czego się to wzięło… A, wiem! To pan Gulemski. O panu Gulemskim była mowa, o jakiejś przesyłce, młody krewniak przewoził i z tego wyszedł siostrzeniec. Chodziło, oczywiście, o zbiory, ja też, proszę pani, siedzę w numizmatyce. W filatelistyce więcej, w numizmatyce mniej, ale to tak jedno przy drugim, prawie trudno rozdzielić. Nazwisko padło i mnie się od razu skojarzyło z tą nieszczęsną przyjaciółką.
Pani Natalii moje słowa nie podobały się straszliwie. Jakaś trudność w niej rosła i prawie zgrzytała. Przemogła się z wielkim wysiłkiem, coś w sobie zdławiła, odcięła się od drugiego tematu i poprzestała na pierwszym.
– No to ja pani radzę… Pani normalna, dorosła kobieta, do młodej dziewczyny to nawet nie warto sobie języka strzępić, ale pani zrozumie. Niech ona Ksawusiowi da spokój, lekkiego życia by przy nim nie miała, on się nie nadaje. Wesoły, wesoły… on taki wesoły trochę na pokaz, niby dobry chłopiec, a w środku jak kamień. Nieczuły na nic. Choćby sobie na jego oczach gardło podrzynała, tylko by żarty stroił, a głupstwo każde zrobi i jeszcze na drugiego zwali. Żadna dziewczyna przy nim szczęścia nie zazna, chyba że taka sama jak on, co to też jej na niczym nie zależy. Skoro tam się jeszcze wielkie romanse nie zaczęły, to niech się i dalej nie zaczynają, pani dopilnuje, tak pani radzę.
Jak dotąd, Grażynka Ksawusia nawet nie zauważyła, więc do rady pani Natalii nietrudno mi było się zastosować. Ostrzegę Anitę, nie pokażemy jej go po prostu ponownie i z głowy. Gorzej wyglądała druga strona medalu.
– Bardzo pani dziękuję – powiedziałam fałszywie, ale ze szczerą wdzięcznością. – Rzadko kto postawi sprawę tak uczciwie, na ogół każdy usiłuje swojego wychowanka wybielić i w rezultacie nic się z tego nie wie. On, ten Ksawery, na oko dobre wrażenie robi…
– A robi – wyrwało się pani Natalii. – I stąd wszystko…
– Rozumiem, że już paru dziewczynom przykrości przyczynił?
– Dziewczynom…!
Rwało się z niej ciągle i tłamsiła to rwące, ile tylko zdołała. Pancerz lojalności pękał, nie nadążała cementować szpar, błysnęło mi zrozumienie.
– Oj, musiał siostrzeniec i panu Józefowi kłopotów narobić…
Przez jedną szparę chlusnęły okoliczności towarzyszące, sedno rzeczy zostało gdzieś na dnie, opadło widocznie własnym ciężarem.
– Kłopotów…! – wybuchnęła. – Mało pan Józef ciężko nie odchorował! Nic świętego dla tego chłopaka nie ma, a ja go dzieckiem hołubiłam, na porządnego człowieka chowałam! Warto było…?! Strachem go tylko wziąć można, a w panu Józefie miękkie serce, jakby nożem w to serce dziabał! Sam sobie pan Józef nie chce wierzyć, a ja wiem swoje, to jak ten rak, co zżera, a pozbyć się go nijak! Co pani myśli, to przez niego pan Józef zarządzenie wydał, nikogo nie wpuszczać, nie nikogo, tylko Ksawusia! I Ksawuś o tym dobrze wie, a sama pani widzi, jaki bezczelny! A ja nie wpuszczę, chociaż i mnie samej aż coś się w środku przewraca!
– Jezus Mario – powiedziałam z przejęciem. – I cóż on takiego zrobił?!
Pani Natalia wyrzuciła z siebie najgorsze, a resztę zdołała opanować. Napiła się kawy i zacisnęła wargi.
– Co zrobił, to zrobił, już nie ode mnie świat się dowie. Dla tej paninej przyjaciółki już i tyle wystarczy.
Dla przyjaciółki niewątpliwie wystarczało całkowicie, dla mnie osobiście wręcz przeciwnie. Jak, u diabła, wyrwać z niej konkrety? Nie da rady, beznadziejna sprawa.
Wolniej już tej kawy pić nie mogłam. Pan Pietrzak ciągle nie wracał, w kwestii brakteatu Jaksy wiedziałam tyleż, co i przedtem, ale wnioski nasuwały się same. Może nawet za daleko mi te wnioski leciały, jakoś powinnam je uporządkować. Jedno pytanie wydało mi się jeszcze bezpieczne.
– Ksawery to rzadkie imię, trudne do zdrobnienia. Zawsze go wszyscy nazywali Ksawusiem? Ja bym raczej mówiła Kubuś albo coś podobnego.
– To i mówili – przyznała pani Natalia niechętnie. – Sam się nawet tak nazwał, Kubuś. W szkole różnie wołali, jak to dzieci, Ksywek mu nawet wymyślili, a jak teraz, to nie wiem. Dla mnie Ksawuś został.
– A dla pana Józefa?
– Pan Józef zgodny. Kubuś na niego mówi. Albo Kuba.
War mnie oblał. Znalazłam Kubę…?
Widać było, że więcej z niej nie wydoję, zmroczniała i zamknęła się w sobie. Dokończyłam kawę, pochwaliłam napój entuzjastycznie, podniosłam się.
– Nie będę pani dłużej głowy zawracać, utwierdziła mnie pani w poglądach i jestem pani bardzo wdzięczna. Do pana Pietrzaka też mam interes, ale to przyjdę kiedy indziej, umówię się z nim telefonicznie. Dziękuję pani.
Pani Natalia pożegnała mnie miło i życzliwie, chociaż w nastroju raczej minorowym. Wyszłam na ulicę.
Do samochodu miałam tyle, co przez chodnik, ale nie dotarłam do drzwiczek. Skądś pojawiła się ta druga, sąsiadka z przeciwka, tak jakby właśnie wybierała się, na przykład, do sklepu, i zatrzymała się na mój widok.
– U Natalii pani była, co? – powiedziała konfidencjonalnie. – A widziała pani przedtem tego Ksawusia, nie? Zna go pani? I w ogóle ich wszystkich?
Pokochałam facetkę od tego drugiego wejrzenia.
– Nie wiem czy wszystkich – odparłam żywiutko. – Pana Pietrzaka owszem, teraz panią Natalię, pana Przecinaka słabo, ale znam. Jest ktoś jeszcze?
– Mało pani…? Od Natalii nic się pani nie dowie, zamurowało ją. Ksawuś pani jakie świństwo zrobił albo co?
Spróbowałam ukryć uczucia.
– Ksawuś mnie…? Skąd! Ja mam interesy, tak się składa, do pana Pietrzaka i do pani Natalii, każdy na inny temat, ale pan Ksawery…? Dotychczas nic mi złego nie zrobił, a co? Powinien? Znam go z całkiem innej strony, dopiero od wczoraj wiem, że to siostrzeniec pana Pietrzaka. Dlaczego panią Natalię zamurowało? Rozmawiała ze mną normalnie.
– Iiiii tam, nie uwierzę. Tam cała afera była, mówiła co o tym?
– Jaka afera? O aferze nie, ani słowa. A co się stało?
Baba podjechała wózeczkiem na zakupy pod koło mojego samochodu.
– Dużo się stało, ale wiedzieć, to ja nic nie wiem, tylko wszystkiego się domyślam. Jakie pani ma te interesy z nimi?
W mgnieniu oka zdecydowałam się zaspokoić jej ciekawość.
– Jeden to numizmatyczny, z panem Pietrzakiem, ja też się tym trochę zajmuję, różne monety chcę zobaczyć, a drugi całkiem prywatny, o dziewczynę idzie, żeby się nie wplątała w Ksawerego…
– A ta cała kradzież pani nie obchodzi?
– Jaka kradzież?
– A monety. Że Ksawuś okradł wuja, to pewno Natalia słowem jednym nie pisnęła?
– Nie pisnęła, istotnie, i w ogóle pierwsze słyszę. Bardzo mnie to interesuje.
– No i nie panią jedną. Wszystko ugnietli, cicho sza, ale Pietrzak o mało wariactwa nie dostał. Pogotowie przyjeżdżało. Do policji nie zgłosili, żeby zostało w rodzinie, Natalia wody w gębę nabrała, ale ja przecież nie ślepa i nie głucha. Złote pieniądze Ksawuś wujowi podgrandził, na bazarze sprzedał albo gdzieś tam, odkupić mu kazali, jak z pieprzem latał. I odkupił chyba albo może komu innemu ukradł, bo teraz całkiem zadowolony chodzi, ale tak mi się widzi, że mu wujaszek nie przebaczył. Doigra się w końcu ten łobuz.
Zaintrygowała mnie zaciętość, brzmiąca w jej głosie. Najwyraźniej w świecie nie lubiła Ksawusia z całej siły, też jej zrobił coś złego czy jak…?
– Musiał chyba ten Ksawery i pani się jakoś narazić? – zaryzykowałam.
– A pewnie, że się naraził – sapnęła gniewnie i wyszarpnęła wózeczek spod samochodu. – Moją wnuczkę otumanił, głupia gówniara, bo głupia, ale nie będzie przez takiego złodzieja życia sobie marnowała! A już prawie truć się chciała! Rozumu to nie ma za grosz, wykołował ją jak chciał, dobrze chociaż, że prędko na jaw wyszło i jakoś tam się tego oleju do głowy jej nalało. Co się napłakała, to napłakała, już ja mu tego płaczu tak zaraz nie daruję.
– A zdawałoby się, że całkiem sympatyczny chłopiec…
– Dla siebie może i sympatyczny, ale to taki lisek chytrusek, dla siebie każdemu z gardła wydrze i nawet się nie obróci…
Brzmiało to wszystko tak interesująco, że sama nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Naradzić się z Januszem? Czy może przedtem z Tym Panem…? Materiału do rozmowy z panem Pietrzakiem miałam już ilość przytłaczającą, złote pieniądze złotymi pieniędzmi, ale czy to przypadkiem nie siostrzeniec podwędził wujowi brakteat Jaksy z Kopanicy…?
I jest to w końcu piegowaty Kuba czy nie…?!
– Prędzej bym ukradła podobiznę Ksawusia panu Józefowi niż pani Natalii – powiedziałam gniewnie, kiedy Janusz zdziwił się, że nie dokonałam tak prostego czynu. – Nawet nie mogłam jej namawiać, żeby mnie wpuściła na salony. Nie wypadało. Poza tym z pewnością kochany siostrzeniec nie stoi na środku biurka, oprawiony w ramki, to niby co? Miałam grzebać po szufladach?
– Nic się nie stało – pocieszył mnie kochający mężczyzna. – Najwyżej sprawdzenie trochę się opóźni, jeden dzień nikogo nie zbawi. Zgadzałoby się o tyle, że ten cały Przecinak był w Bolesławcu.
– A, to już go w hotelowym spisie wyłapali?
– Jest na liście do sprawdzenia. Zostało im wszystkiego czterdziestu siedmiu, większość w Warszawie. Czekaj, zaraz zadzwonię, to może przyśpieszyć… Jego adresu nie znasz?
Skrucha mnie ogarnęła wielka, co za idiotka, że też nie spytałam, gdzie ten anielski chłopiec mieszka! A okazję miałam, jak rzadko! Ale, zaraz, może Anita wie…?
Gwałtownie sięgnęłam po słuchawkę.
Anita dała się złapać od razu, z miejsca tylko wykrzykując, że siedzi w redakcji i nie ma ani chwili czasu, na żadne okrężne drogi nie mogłam sobie zatem pozwalać.
– Kubuś Wichajster jest łajdus ostatni i łaska boska, że Grażynki nie dopadł – oznajmiłam bez wstępów. – Wiesz może, gdzie on mieszka?
– Co ty powiesz – zmartwiła się Anita. – Wiem, oczywiście, w mieszkaniu po rodzicach. Jego matka do ostatniej chwili dla nas pracowała i mamy tu jej adres.
– I gdzie to jest?
– Aleja Niepodległości… zaraz, niech spojrzę, moment… dwieście siedemnaście, mieszkania dwadzieścia. Skąd wiesz?
– Co skąd wiem?
– Że jest łajdus ostatni?
– Długo by gadać…
– To nie teraz. Zadzwonię do ciebie, jak tu skończymy…
Przekazałam informację Januszowi, który patrzył na mnie jakoś dziwnie.
– Można wiedzieć, kto to jest Kubuś Wichajster?
– Ksawery Przecinak – odparłam niecierpliwie i wyjaśniłam mu kwestię tych nazwiskowych narzędzi pracy.
Zarazem zaciekawiło mnie, jak to załatwią technicznie. Polecą robić zdjęcie Ksawusiowi? Zawloką go do Bolesławca? Czy przywiozą do Warszawy całe tamtejsze towarzystwo…?
– Nikogo nie będą nigdzie wozić, obejdą się zdjęciami – odparł Janusz, wypukując numer tajemniczej osoby, która łamała dla niego wszelkie przepisy. Pośrednio dla mnie. Rany boskie, ten list Grażynki…!
Zanim Anita zdążyła wyplątać się z roboty i zadzwonić do mnie, okazało się, że nic podobnego. Przy alei Niepodległości dwieście siedemnaście mieszkają w trzech pokojach z kuchnią jacyś obcy ludzie, cała rodzina, o nazwisku Drążek. Pan Drążek, pani Drążkowa i dwa małe Drążki, ich dzieci. Wywiadowca, który się na nich nadział, nie przyznał się, rzecz jasna, do siebie samego, pana Drążka obejrzał z uwagą, stwierdził, iż jest to wysoki brunet, brodaty, w wieku około czterdziestki, po czym okazał wielką rozpacz, bo mu zginął przyjaciel, Ksawery Przecinak, który tu mieszkał całe życie. Stracił go z oczu, trzy lata podróżował po niespokojnych krajach, a teraz właśnie wrócił i przyjaciela koniecznie chce odnaleźć. Może ktoś tu wie, gdzie on się podziewa?
Państwo Drążkowie odnieśli się do sprawy z pełnym zrozumieniem i wyjaśnili, że już przed dwoma laty nabyli to mieszkanie od pana Przecinaka, notarialny akt kupna oczywiście posiadają i na tym akcie jakiś adres widnieje. Puszczyka trzy, mieszkania dziesięć. Mają także telefon do niego, komórka, zaraz znajdą, o, proszę! 0 509 207 386.
Wywiadowcą numer komórki nie wstrząsnął, bo nic nie wiedział o Jerzym Stępniaku, zapisał sobie i pojechał na Puszczyka, informując po drodze o wszystkim macierzystą instytucję. Przy okazji Janusza i mnie, byliśmy zatem na bieżąco.
W mieszkaniu numer dziesięć przy Puszczyka trzy nie było nikogo. Wywiadowca nie popuścił, zadzwonił do sąsiadów, całkowicie już wcielając się w postać zmartwionego przyjaciela. Wrażenie robił dostatecznie dobre, żeby każdy z nim rozmawiał bez oporu.