Bez oporu też lokatorka mieszkania numer jedenaście, osoba w średnim wieku, wyjaśniła, że obok mieszka młoda dziewczyna, pracująca w jakichś zakładach krawieckich, szyją chyba stroje dla teatrów i ona miewa dyżury w rozmaitych godzinach, bo czasem w ostatniej chwili trzeba coś dopasowywać, możliwe, że właśnie jest w pracy. Z nią razem mieszka narzeczony, ale nie jest to narzeczony ustabilizowany, tylko raczej zmienny. Ona osobiście tych narzeczonych nie zna, ale rozpoznaje ich z twarzy i ten jest czwarty kolejny, z tym że częstotliwość zmian nie jest oszołamiająca, przeciętnie wypada raz do roku. Nie wie, kiedy dziewczyna wróci, a nazywa się Krystyna Woźniak i tyle. Przyjaźni ścisłej nie utrzymują.

Poczekawszy jeszcze z godzinkę na Krystynę Woźniak, wywiadowca chwilowo zrezygnował. Postanowił spróbować później, ewentualnie nazajutrz od rana.

– Wnioskując ze wszystkiego, co o nim słyszymy – zaopiniował Janusz – sprzedał cholernik mieszkanie i teraz pęta się po dziewczynach. Diabli wiedzą gdzie się go w końcu znajdzie. Ale dowodem zgoła bezcennym jest komórka Stępniaka, numer na papierosach został zapisany rączką Antosia, to już sprawdzono grafologicznie.

– No i co z tego, Antoś bliskiej znajomości nie zaprzecza – powiedziałam z niechęcią. – Mógł sobie pisać nawet i po ścianach.

– Ale dzięki temu już wiemy, że tajemniczy Kuba to Ksawery Przecinak, siostrzeniec tego twojego Józefa Pietrzaka. Pan Pietrzak od rozmowy się nie wyłga.

– Nawet nie jestem pewna, czy będzie chciał się wyłgiwać. Chociaż, czy ja wiem… Siostrzeniec… Co rodzina, to rodzina, może siostra na łożu śmierci kazała mu coś tam przysięgać…

Nie wymyśliłam, co siostra kazała panu Pietrzakowi przysięgać, ponieważ zadzwoniła Anita. Z dużym zapałem przekazałam jej wieści o wesołym Kubusiu, unikając tylko wzmianki o zbrodni. Wielkim zaskoczeniem to dla niej nie było.

– No i popatrz, nic na takie przekręty nie wskazywało, a ja wcale nie czuję się strasznie zdziwiona – pochwaliła sama siebie. – Coś mi tam chyba gdzieś, na dnie duszy, popiskiwało. Ale nikt Kubusia o duże hopy nie posądzał, najwyżej o drobne podskoki na krawędziach prawa, niepoważny, ale w granicach. No, taki miło skowronkowaty.

– Co on właściwie robi? – zainteresowałam się. – Bo jakoś o tym nie było mowy?

– Nie wiem dokładnie. Pośrednictwo handlowe. Mieszkanie, parcela budowlana, dzieło sztuki, samochód, co popadnie, do Kubusia jak w dym. Ostatnio przehandlował całą kolekcję kamieni półszlachetnych, facet odziedziczył po przodku i chciał się pozbyć, przez Kubusia poszło w mgnieniu oka. Jesteś pewna, że wujowi podwędził?

– Wszystko na to wskazuje.

– Może to wypadek sporadyczny? Taki żarcik rodzinny?

– W odniesieniu do brakteatu Jaksy z Kopanicy tracę poczucie humoru – wyjaśniłam jej grzecznie. – Czekaj, bo Janusz wysuwa supozycję, że on teraz mieszka po dziewczynach. Wiesz coś o jakiejś aktualnej?

– Właśnie nie, już ze dwa miesiące trwa u niego bezkrólewie. Dlatego pomyślałam o Grażynce.

– To gdzie on mieszka, do licha?

– Może coś wynajmuje? Jeśli ci zależy, popytam po ludziach. Zaraz, telefon… Chociaż nie, dzwoni się do niego na komórkę.

– Na jaki numer?

– Zaraz, sprawdzę. Nie umiem na pamięć. O, mam, 603 630 210. No to może mieszkać wszędzie, nawet w Pcimiu…

– Zależy mi, więc popytaj. Niemożliwe, żeby nikt ze znajomych nie wiedział! Ciekawe, kto będzie szybszy, ty czy gliny…

Szybko nabazgrawszy numer, odłożyłam słuchawkę i z triumfem odwróciłam się do Janusza.

– Mamy drugą komórkę i namiar na Ksawusia. Podobno przez to można się z nim dogadać, kto spróbuje? Ty, ja, gliny, ktoś znajomy, Anita na przykład?

– Gliny – zadecydował Janusz i wziął ode mnie zapisane pół kartki. – Czy to ci nie jest potrzebne? Jeżów, kropka, osiemset czterdzieści siedem, nowa pralnia…

– O, cholera…!

Czym prędzej wydarłam mu te pół kartki z rąk.

– Tym sposobem gubię rozmaite dokumenty – powiedziałam z rozgoryczeniem. – Niejaki Jeżowski ma podobno „Dzieje Anglii” Maurois i może mi odsprzeda, a nowa pralnia jest bezcenna! Czekaj, zapiszę ci na czymś innym.

Zapisałam, oddałam mu drugą kartkę, po czym ruszyło mnie sumienie. Zdecydowałam się przyrządzić jakąś kolację, na wyszukane potrawy nie było czasu, dochodziło wpół do dziewiątej, ale coś szybkiego zawsze mogłam zrobić. Omlet z parmezanem na przykład albo o…! Pierogi. Miałam je w zamrażalniku, tyle że trochę mało, skromna porcja w opakowaniu, zatem jedno i drugie, omlet robi się błyskawicznie, pierogom pół godziny wystarczy, wliczając w to zagotowanie wody, okrasić je można czymkolwiek.

Postawiłam garnek z wodą na dużym gazie, posoliłam, wyjęłam zlodowaciałe pierogi, uwolniłam je z folii i opuściłam kuchnię, bo nie było potrzeby w ten garnek się wpatrywać.

W tym momencie zadzwonił telefon, w chwilę potem zaś moja komórka, telefon był do Janusza, a komórka do mnie. W ciągu następnych dwudziestu minut telekomunikacja w moim domu rozszalała się bez opamiętania, do towarzystwa dobiła komórka Janusza, rozmowa na trzy telefony zrobiła się nieco kłopotliwa. Za to jak niebotycznie interesująca!

– Patryk skontaktował się z policją – syknął do mnie Janusz, zasłaniając membranę.

– Niech pani sobie wyobrazi, wyszło na jaw coś okropnie nieprzyjemnego – powiadomił mnie w słuchawce Ten Pan… a, Lipski! – Okazuje się, że brakteat Jaksy został Pietrzakowi ukradziony, nie chciał tego ujawnić, a teraz odzyskał go, ale chyba jakimiś nielegalnymi sposobami. Nadal nie chce o tym mówić, dowiedziałem się od gosposi dosłownie przed chwilą, chyba tam jakieś rodzinne zamieszanie wybuchło, może pani coś wie?

– Spotkajmy się jutro w tym barku naprzeciwko Grandu – zaproponowałam czym prędzej, żywo poruszona, bo z pewnością na rozmowność pani Natalii miała wpływ moja wizyta. – O dwunastej. Możliwe, że coś wiem, ale to dużo gadania…

Pan Lipski chętnie wyraził zgodę. Ledwo się wyłączył, komórka zabrzęczała, prztyknęłam w zielony guzik. Równocześnie odezwała się komórka Janusza, przeniósł się na nią, porzucając mój telefon, który natychmiast zadzwonił.

– Odnalazł Kubę – zdążył powiedzieć między jednym przyrządem a drugim, Janusz, rzecz jasna, nie telefon.

– Już wiem, gdzie mieszka Kubuś Wichajster – powiedziała Anita w komórce. – Zdopingowałaś mnie, zamiast iść do domu, ruszyłam znajomych. Wyobraź sobie, mieszka u siebie, kupił kawalerkę na Ursynowie…

Słuchawkę telefonu przyłożyłam do drugiego ucha.

– Patryk dzwonił! – jęknęła rozpaczliwie Grażynka. – Słuchaj, nie wiem, co zrobić, on przysięga, że jest niewinny, nie wierzę mu, mówił, że idzie na policję…

– I gdzie mieszka? – spytał Janusz nie wiadomo kogo, rozmówcę czy mnie.

– Zaraz, poczekaj sekundę – powiedziałam do Grażynki. – Masz jego dokładny adres? – powiedziałam do Anity. – Mów natychmiast! Owszem, zgłosił się do nich – powiedziałam do Grażynki. – Zaczekaj jeszcze chwilę, właśnie się coś wyjaśnia…

– Z kim ty rozmawiasz? – zaniepokoiła się Anita.

– Ze wszystkimi równocześnie. Dawaj ten adres, jeśli masz!

– Czyj adres? – zdenerwowała się Grażynka.

– Złapali tę Woźniak, ciekawe rzeczy mówi – udzielił mi informacji Janusz.

– Koncertowa cztery, trzecie piętro, ale numeru mieszkania nie znam – powiedziała Anita. – Ale akurat go tam nie ma, bo jest u takiego jednego Grzesia na brydżu, na Saskiej Kępie, jego adresu nie pamiętam, idę do domu, chcesz, żebym dalej szukała po znajomych? Intryguje mnie to.

– Skoro cię intryguje, szukaj. Możesz z domu, to w ogóle sensacja!

Przerzuciłam się na Grażynkę, komórka zadzwoniła, do Janusza. Teraz on zaczął rozmawiać na oba uszy.

– Albo zwariował, albo jest niewinny – powiedziałam do Grażynki. – To drugie wydaje mi się mało prawdopodobne, więc możliwe, że robi jakieś podstępne sztuki. Ale docieramy do koronnego świadka, będziemy mieli zeznania z pierwszej ręki.

Grażynka jęknęła ponownie.

– Ale słuchaj, on mi kazał zaopiekować się legatem!

– Jakim legatem?

– Tym ukradzionym Weronice! Schował go! Ukrył!

– I tobie w spadku przeznaczył. Gdzie ukrył?

– Nie wiem! Nie słuchałam! Nie chciałam z nim rozmawiać! Mówił coś o tobie!

Zdumiałam się niezmiernie.

– O mnie? A cóż ja w tym robię?

– Nie wiem! To ja mówiłam, co o nim myślę, bo chyba się zdenerwowałam, i że nie jestem hieną cmentarną ani paserem, za to ty jesteś…

Matko jedyna moja… Tego nie było nawet w jej liście!

Janusz uwolnił się od mojej komórki, która brzęczała jak wściekła. Swoją nadal trzymał przy uchu. Odebrałam.

– Chwileczkę – powiedziałam i zorientowałam się, że trzymam ją do góry nogami. Czym prędzej odwróciłam jak trzeba. – Chwileczkę, zaraz. Słuchaj, to jest niemożliwa rzecz – zwróciłam się do Grażynki – nic nie rozumiem, może ty przyjedź po prostu…

– Halo – powiedziała komórka.

– Mówię, że za moment! – wrzasnęłam. -…jak nie dziś, to jutro, ale wcześnie rano, bo jestem umówiona na mieście.

– Przyjadę zaraz, bo spać bym nie mogła…

Wyłączyła się, telefon zaczął dzwonić natychmiast.

– Tak, słucham – powiedziałam do obu słuchawek równocześnie. – Do ciebie – powiedziałam do Janusza i oddałam mu jedną. – Tak, już słucham – powiedziałam do czekającej posłusznie komórki.

Obcy głos.

– Mam prośbę. Jeżeli znajdzie pani w swoim samochodzie coś, co nie należy do pani, proszę tego nie wyrzucać, nie oglądać i zachować dyskrecję. W interesie ogólnym. Wiem, że pani potrafi.

Rozłączyło się. Na chwilę zapanował spokój, Janusz pozbył się wcześniejszego rozmówcy i trzymał przy uchu już tylko mój telefon. Oglądałam rozłączoną komórkę, zastanawiając się, co właściwie usłyszałam. W trakcie tej kontemplacji komórka zabrzęczała.

– Wariactwo – zaopiniowałam i prztyknęłam włącznikiem.

Jakaś pani z jakiejś redakcji przedstawiła się i powiedziała:

– Malutki wywiadzik, kilka zdań. Można teraz?

Nazwisko tej pani zabrzmiało mi znajomo, ale za skarby świata nie mogłam go dopasować do konkretnej osoby. Nie byłam pewna, czy wybrała najlepszą chwilę na wywiadziki, na wszelki wypadek jednakże postanowiłam jej nie odpędzać.

– A co…? – spytałam ostrożnie.

– Pani zajmuje się filatelistyką. Jak pani ocenia różnicę w zdobywaniu znaczków obecnie i w tych czasach poprzednich? Łatwiej jest teraz czy trudniej?

– Zależy, co pani chce zdobyć. Ogólnie biorąc, o wszystko jest teraz łatwiej, o biurko, szynkę, garnki kuchenne…

Przez garnki kuchenne doznałam gwałtownego skojarzenia, zerwałam się z miejsca i ze słuchawką przy uchu popędziłam do kuchni. Woda kotłowała się, parując na sufit. Przycisnęłam słuchawkę ramieniem, wrzuciłam do garnka pierogi, przykryłam, zmniejszyłam nieco gaz i wróciłam do pokoju.

– Ale znaczki – mówiła ta pani. – Czy są takie rzeczy, których nie można dostać teraz tak samo, jak wtedy?

– Są – powiedziałam z przekonaniem. – Chociażby bułgarski bloczek numer sto pięć. Sama go szukam po trupach…

Ugryzłam się w język.

– Po jakich trupach? – zainteresowała się pani.

– Różnych. Świeżych i takich już mocno przechodzonych.

Pani zachichotała.

– Jak się z panią rozmawia, zawsze jakiś trup wychodzi. To miło. Dziękuję bardzo. Bułgarski bloczek, mówi pani, no, no… W Bułgarii też nie ma?

– Ostatni kraj na świecie, w jakim mógłby się znaleźć, to Bułgaria…

Rozłączyła się wreszcie. Nie zdążyłam złapać oddechu, obie komórki zadzwoniły równocześnie.

– Już wiem – powiedziała Anita. – Uparłam się, mam adres Grzesia, tam, gdzie Kubuś gra w brydża. Chcesz?

– Natychmiast! Jest adres! – syknęłam do Janusza.

Słuchanie na dwie strony musiało już mu wejść w nałóg, bo kiwnął głową.

– Chwileczkę, zaraz będziemy wiedzieli – powiedział do słuchawki.

– Obrońców pięć, mieszkania cztery – powiedziała Anita, co powtórzyłam od razu. – Zdenerwowałam się przez Grażynkę, to istny cud, że nie zetknęłyśmy jej z Kubusiem. Rozumiem, że masz tam w tej chwili jakieś zamieszanie, ale jutro musisz mi dokładnie powiedzieć, co się dzieje.

Obiecałam wszelkie informacje, należały się jej. Janusz przekonywał rozmówcę, że żadna akcja pościgowa nie jest potrzebna, ale człowieka na straży należy postawić, inaczej ci tutaj skompromitują się w oczach tych z Bolesławca. Zadzwonił telefon, co mnie zdziwiło, bo nawet nie zauważyłam, kiedy się rozłączył. Komendant z Bolesławca powiadomił mnie, że właśnie przeglądali depozyt i tych bułgarskich bloczków znaleźli tam dwa. Ja ostatnia grzebałam w klaserach, więc chciałby mnie spytać, co to znaczy i o który bloczek właściwie mi chodzi.

– O ten z ptakami – odparłam, od razu rozzłoszczona.

– Oba są z ptakami.

– Ale na jednym jest jeden, a na drugim sześć. Ja chcę te sześć.

– I oba są w osłonkach, a nie były…

– Widocznie odruchowo zrobiłam co trzeba… – zaczęłam i nagle zrezygnowałam z łgarstwa. – A, nie. Ten drugi jest mój. Przywiozłam, żeby panom pokazać, jak to powinno być przechowywane, i pan prokurator był uprzejmy wyrwać mi z ręki moją własność. Czy mam przyjechać ponownie, żeby ją odzyskać?

– Jak pani sobie życzy. Można przy okazji. Sporządzimy tu notatkę.

Zgodziłam się na okazję i notatkę. Telefony wreszcie zamilkły. Popatrzyliśmy z Januszem na siebie i wtedy do drzwi zadzwoniła Grażynka. Zrobiła chyba rekord trasy od swojego domu do mnie.

– No i dobrze – powiedziałam, otwierając jej. – Nie będzie trzeba dwa razy powtarzać. Nie wiem, co mówili do Janusza, więc niech on zacznie.

Grażynka nie protestowała, spragniona była pociechy duchowej, a nie spowiedzi własnej, padła na fotel z cichym jękiem, bez słów. Janusz zapomniał o tajemnicach stanu.

– Patryk dzwonił do policji z komórki, więc nie dało się ustalić, gdzie jest – zaczął od razu z troską. – Powiedział, że szukał Kuby, bo zorientował się, że wszystkie podejrzenia padają na niego, a zna życie i wie doskonale, jak władze śledcze potraktują sprawę. Ucieszą się ze złapania sprawcy i zrezygnują z dalszych wysiłków. Postarał się zatem odwalić za nich całą robotę i proszę bardzo, ten gnój, Kuba, źle się o nim wyrażał, nazywa się Ksawery Przecinak i mieszka na Koncertowej, w kawalerce Jerzego Stępniaka, którego komórką się posługuje. Jeśli policja go dopadnie, on sam też się zgłosi osobiście.

– A jeśli nie dopadnie? – spytałam ostrożnie.

– Nie powiedział, co wtedy będzie. Powiedział za to, że z dwojga złego wolał być złapany w Warszawie niż w Bolesławcu, bo w Bolesławcu nie miał szans.

– Jest w tym chyba trochę racji. A co ta Krystyna Woźniak? Mówiłeś, że mówi?

– Mówi…

– O Patryku? – przerwała Grażynka cichym, ale okropnym głosem.

– Nie, o Kubusiu Przecinaku. Psy na nim wiesza. Miły chłopiec, dobre wrażenie robi i niełatwo się na nim poznać, ona sama dopiero po roku się zorientowała, że ma do czynienia z naciągaczem, oszustem, złodziejem i nieczułym pniem, który bez wyrzutów sumienia głodnemu dziecku z ust by wydarł ostatni kawałek chleba. To jej określenie. Ale jak jest przy forsie, szasta się z takim gestem, że oko bieleje. To też jej. Interesy z nim robić może tylko głupek ostatni, ale, jak wiadomo, głupków nie sieją. Do tego tchórz…

– Jakąś z jedną zaletę posiada? – zainteresowałam się.

– Mnóstwo. Problemy przy nim znikają, życie robi się weselsze, wszystko umie załatwić i tak dalej. Stąd trudności w rozpoznaniu cech negatywnych. Podała kilka nazwisk i adresów jego bliskich znajomych, co okazuje się bardzo cenne, bo u tego Grzesia na Saskiej Kępie wcale go nie ma.

– To gdzie jest, do licha?

– Nadal go szukają, dziko spragnieni jego odcisków palców i butów.

– U Stępniaka na Koncertowej mogą chyba to wszystko znaleźć?

– Jeszcze prokurator nakazu nie wydał. Prokurator też człowiek i o tej porze nie pracuje. Ponadto Patryk wywołał w Bolesławcu niezły popłoch i to całe towarzystwo zaczęło zmieniać zeznania, okazuje się, że więcej wiedzieli o Kubie niż chcieli się przyznać. Ciągle jeszcze im gęby muruje i albo czegoś się boją, albo mają w planach przyjemny szantażyk.

– Zawracanie głowy – powiedziałam gniewnie. – Cackają się z nimi jak ze śmierdzącym jajkiem, praworządni się znaleźli, gliny mam na myśli. Pierwszego lepszego włamywacza mogą wziąć, weszliby na Koncertową po te buty i palce…

– I chałę mieliby, a nie dowód, bo nie mogliby się przyznać, że weszli. A świadków listami gończymi jeszcze się nie szuka.

– Zaraz, szantażyk… Czekaj, zgaduję, dlaczego Kubę tak trudno znaleźć! On się nie da złapać, dopóki nie spróbuje poszantażować Patryka, chyba do tego zmierza, a Patryk się ukrywa, więc go nie może znaleźć…

– Bardzo możliwe – przyznał Janusz. – On się da szantażować?

Obydwoje spojrzeliśmy na milczącą i nieruchomą Grażynkę. Przyszło mi na myśl, że wielkiej pociechy chyba jej na razie nie dostarczamy, i poczułam się trochę nieswojo.

– Nie – powiedziała cichutko po dłuższej chwili. – Raczej zabije szantażystę.

– To Kubuś sobie miękko ściele… – mruknął Janusz.

– Ale…! – przypomniało mi się nagle. – Jakiś facet dzwonił, czy to przypadkiem nie Patryk…? Mówiłaś, że coś mówił o mnie, wynikła z tego hiena cmentarna, legatu miałaś pilnować, a ja mam teraz może bombę w samochodzie…?

Grażynka drgnęła silnie, a Janusz się ożywił.

– Nic nie mówiłaś…?

– Nie zdążyłam. Wyleciało mi z głowy. Zaraz po telefonie Grażynki, obcy głos, mam w samochodzie coś cudzego i nie wolno tego ruszać. Cholera. Wezwać saperów? Sama nie wsiądę!

Janusz zerwał się z kanapy.

– Bombę raczej nie, ale trzeba to zobaczyć! Gdzie masz kluczyki? Idziemy natychmiast!

Zawahałam się. Nie miałam najmniejszej ochoty latać teraz po znienawidzonych schodach, a jeśli cokolwiek znajduje się w moim samochodzie, nie ucieknie przecież, pozostanie tam nadal i równie dobrze możemy to oglądać jutro. Nigdy nie byłam pod tym względem przesadnie nerwowa, uzyskałam już kiedyś informację, że mój zaparkowany bezpiecznie samochód został rozbity przez jakiegoś faceta, który z grzeczności, oraz zapewne pod wpływem świadka-milicjanta, zostawił swoje nazwisko, adres i numer telefonu. Działo się to w niedzielę, nie ruszyłam się zatem z miejsca, wychodząc z założenia, że skoro rozbity, od mojego patrzenia się nie naprawi, a i tak w niedzielę niczego nie załatwię. W czasach współczesnych zadzwoniłabym po prostu do serwisu, na alarmowy numer, każąc zrobić co trzeba, wtedy jednak nie istniały nie tylko alarmowe numery, ale nawet serwisy. Wyłącznie warsztaty, i jeśli ktoś miał zaprzyjaźniony warsztat, mógł się uważać za szczęśliwca. Miałam zaprzyjaźniony warsztat, w niedzielę jednakże nie działał, na plaster zatem było komu moje latanie po piętrach…?

Teraz oceniłam sytuację podobnie, nie wykazując żadnej chęci do ruchu.

– I co nam z tego przyjdzie? – skrzywiłam się. – Powiedział, żeby nie oglądać, nie rozwijać, nie ruszać…

– Masz źle w głowie?

– A co, naprawdę uważasz, że jak poleży dłużej, to wybuchnie? Albo się zaśmiardnie?

– Opamiętaj się! Jeśli to Patryk…

– Nie wiem, czy Patryk! Może ktoś sobie zrobił głupi dowcip. Dla jakiegoś kretyna mam latać po schodach?

I Grażynka, i Janusz mój stosunek do schodów znali doskonale. Popadli w lekkie zakłopotanie, Grażynka poruszyła się niespokojnie.

– Ale może… – wyszeptała żałośnie – jakieś jedno coś… się wyjaśni…

Chciałam sarknąć gniewnie, że co tu jest do wyjaśniania, ale znienacka zaszeleściło mi w duszy papierowym odgłosem. O, niech to piorun spali, było chyba w tym cholernym liście, że jestem dobra tylko wtedy, kiedy mi wygodnie. Ale i tak przeze mnie Grażynka wplątała się w zbrodnię osobiście, może i Patryk mniej by ją dręczył, gdybym jej nie pchała do Bolesławca…

– Żebyście pękli razem z tym telefonicznym idiotą – powiedziałam z całego serca i podniosłam się z fotela.

– Może ja sam pójdę – zaproponował troskliwie Janusz.

– Akurat. Jak mamy ginąć w wybuchu, to razem. Romantyczniej.

Oczywistą jest rzeczą, że nie dla romantyzmu poszłam na dół, a ze zwyczajnej ciekawości. Ponadto właściwie tylko ja jedna mogłam stwierdzić, co w moim samochodzie nie należy do mnie, a woziłam w nim najprzedziwniejsze rzeczy i wcale mi się nie uśmiechało wygarnięcie z niego, na przykład, foliowych toreb na mrożonki, saperki, katalogu paryskich restauracji, gumiaków, siatki na bursztyn, zaległej korespondencji albo psiego żarcia. Albo czegokolwiek, co życzyłam sobie tam mieć. Mamrocząc gniewnie pod nosem, zeszłam ze schodów z nieprzyjemną świadomością, że potem będę musiała na nie wejść.

To coś nie moje rzuciło się w oczy natychmiast po otwarciu bagażnika.

Paka rozmiarów dużej walizki, porządnie owinięta grubym papierem i oklejona taśmą we wszystkie strony. Nie, czegoś takiego nie miałam z pewnością, jakiś nowy element.

– Jako bomba, wydaje się to dość przerażające – zauważyłam krytycznie. – Zmiotłaby z powierzchni ziemi całe miasto. I chyba nie cyka?

Zasugerowałam ich i przez chwilę nadsłuchiwaliśmy wszyscy troje. Nie, nie cykało, pakunek milczał kamiennie. Janusz spróbował go unieść.

– Dosyć ciężkie – powiedział. – Ale jakoś dam temu radę.

Powstrzymałam go.

– Ten hipotetyczny Patryk z naciskiem prosił, żeby nie ruszać – przypomniałam. – Nie rozpakowywać i tak dalej. Na moje oko, to jest zbrodniczy łup.

Grażynka się jakoś dziwnie zachłysnęła, Janusz przestał się przymierzać do ciężaru.

– Myślisz…?

– Myślę. Czasem mi się przytrafia. Była mowa o przechowaniu legatu czy nie? I przy tym legacie podobno jakoś tam o mnie. Pomysł niezły, Patryk podwędził kolekcję wuja, musiał się jej pozbyć, nikomu nie wpadłoby do głowy szukać jej w moim samochodzie. Mógł ją tu wepchnąć jeszcze w Bolesławcu, bagażnika w ogóle nie otwierałam, jeździłam z małą walizeczką i z laptopem i wrzucałam je na tylne siedzenie. I nie alarmowałam samochodu, żeby mi nie wył, każdy przeciętnie uzdolniony facet mógł się tam dostać. Osobiście przypuszczam, że są to zbiory nieboszczyka Fiałkowskiego, objętością pasuje, zakładając pieczołowite przechowywanie.

– Sądzisz, że na tych tackach…?

– Alternatywą byłoby wrzucenie do worka i narażenie starych monet na ostateczną utratę wartości. Mnie by rękę sparaliżowało, nie wiem jak Patrykowi. Ale ja też jestem kolekcjonerka.

Janusz trwał nad bagażnikiem w zamyśleniu.

– Bez względu na szacunek dla numizmatów, musiałby całkiem zwariować – zawyrokował wreszcie. – Przecież to jest dowód. I zarazem motyw. Posądzony jest o kradzież połączoną ściśle z zabójstwem. Gdyby nikt nie znalazł przedmiotu kradzieży, a on by się wypierał, pozostałaby uzasadniona wątpliwość, w końcu mogliby go nawet uniewinnić. I co, sam pokazuje, że ukradł? Oddaje to w wasze ręce?

– Och…! – jęknęła Grażynka. – On jest chyba zdolny do wszystkiego…!

– Nie wiem – powiedziałam równocześnie z namysłem. – Może postanowił ocalić kolekcję, chociaż co to za kolekcja, podobno jedno od Sasa, drugie od lasa, ale z drugiej strony jest tam, o ile pamiętam, dwudziestolecie międzywojenne… A wie, że pójdzie na skarb państwa… Więc liczy na to, że zrobimy coś sensownego, dopilnujemy, żeby się nie zmarnowało albo co…

– A na razie w ogóle nie wiemy, co to jest. Snujesz przypuszczenia. Trzeba sprawdzić, zabieram to na górę!

Zaniechałam protestów, bo znajomość życia kazała mi zaniepokoić się, że ktoś ten samochód ukradnie. Razem z pakunkiem, zawsze tak bywa, długo spokój, a w najbardziej nieodpowiedniej chwili wyskakuje pech. Nie, czort bierz saperkę i restauracje francuskie, ale gdyby jakiś pacan rąbnął mi pojazd z tajemniczą zawartością, trafiłby mnie szlag na miejscu.

Weszliśmy do mieszkania i Janusz ulokował bagaż na stole. Nie przyszło mu to łatwo, ze stołu należało przedtem zgarnąć cały balast, jakim był zajęty. Przy pomocy Grażynki, której przedmioty trochę leciały z rąk, wepchnęłam wszystkie papiery pod kanapę, żeby mi z nich nic nie zginęło. Z irytacją, milionowy raz, stwierdziłam, że potwornie brakuje mi w domu płaszczyzn poziomych.

Nie pytając już nas o zdanie, z wielką energią Janusz rozwinął pakę.

Przypuszczenia okazały się trafne. Z tacek na monety nieboszczyka Fiałkowskiego widziałam tylko jedną, ale pozostałe rozpoznałam z łatwością. Ściśle poskładane ze sobą zachowały idealny porządek, nic się tam nie telepało i nie przesuwało, chociaż od razu wpadło mi w oko, że obok przedwojennego bilonu w przegródkach tkwią gdzieniegdzie średniowieczne grosze. Czyli jakieś zamieszanie tu nastąpiło. Ponadto na wierzchu leżał mały klaserek numizmatyczny, wypełniony eksponatami, z czego bystro wywnioskowałam, że kłania się tacka, zgubiona w pustym domu Baranka, czy jak mu tam.

– No tak – powiedział Janusz bardzo odkrywczo.

– Zgadza się – przyświadczyłam smętnie. – I co teraz?

Grażynka milczała, wpatrzona w rozkopany tobół.

– Zdecydowałam się – oznajmiła nagle tonem zarazem rozpaczliwym i zaciętym. – Wpadnę w alkoholizm. Czy masz coś odpowiedniego? Do domu wrócę taksówką.

Chwilowo uznałam, że jest to postanowienie najrozsądniejsze ze wszystkich możliwych, reagować racjonalnie zacznę później. Popędziłam do kuchni po koniak.

W kuchni zastałam zamierzoną kolację. Zawartość garnka po większej części wykipiała, reszta bulgotała blisko dna, przeistoczona w gęstą maź ciastowato-mięsną. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wylać tego na durszlak i nie potraktować jako mus, nie wiadomo czy smaczny, ale za to pożywny, uznałam, że przez durszlak przeleci, mignęła mi myśl o sitku, potem oceniłam ilość, z pewnością dla trzech osób zbyt nikłą. Zgasiłam gaz, z obrzydzeniem przyjrzałam się zakipionej kuchence, szybko zrezygnowałam z pomysłu zgarnięcia tego na talerz, przypomniałam sobie o omlecie, machnęłam ręką i wyciągnęłam koniak. I kieliszki. Pomyślałam, że jakieś lekarstwo każdemu z nas się przyda.

Janusz zdołał wydusić z Grażynki stwierdzenia dość skąpe, ale mniej naganne.

– Nie, bezmyślny nie jest – mówiła z pozornym spokojem. – Sądzę, że wykombinował jakiś numer, który uważa za drogę ratunku. Możliwe, że chce wprowadzić zamieszanie, a możliwe, że… Nie, nie wiem co. Może ma to być krzyk rozpaczy, a może dowód wyrzutów sumienia. Może w ogóle on ją zabił w afekcie…

Czym prędzej nalałam jej koniaku, już widząc, jak spędza długie lata u bram więzienia, uginając się pod ciężarem paczek, z całym asortymentem nauk moralnych i żarliwych przysiąg, czekając na jego wcześniejsze zwolnienie za dobre sprawowanie. Czy ten cały Patryk zdolny jest do dobrego sprawowania? Nie wyglądał na to…

– Coś miał na myśli z pewnością – rozważał Janusz. – Świadczy o tym chociażby to uparte poszukiwanie Kuby, ze skutkiem zresztą, a teraz ten zwrot zagrabionego mienia. Nie chcę przesądzać, ale chyba on chce zwalić winę na Przecinaka…

– Och, nie…! – jęknęła znów Grażynka i gwałtownie chwyciła kieliszek.

Też byłam zdania, że wolałabym złoczyńcę szlachetnego niż takie podstępne ścierwo. Kubuś Wichajster podkładał się nieźle, sama opinia o nim już by wystarczyła, a że zetknęli się obaj w domu zbrodni, nie miałam wątpliwości. Co się tam działo, do pioruna…?!

– Jutro dostaniemy faksy z dodatkowymi zeznaniami – ciągnął Janusz. – Podejrzenia zaczęła budzić ta zgwałcona Hania, albo wymyśla nowe łgarstwa, albo jej się prawda wyrywa. W każdym razie wie więcej niż chciała się przyznać, i może się z niej to wydusi.

– Co usiłuje, wiem z pewnością – oświadczyłam stanowczo. – Czy nie jesteście głodni? Mogę usmażyć omlet z serem, bo pierogi rozgotowały się doszczętnie i w dodatku wykipiały, ale omlet pójdzie szybko.

Nie byli głodni, nie chcieli jeść, zażądali za to, żebym powiedziała, co wiem. Chętnie poszłam na tę zamianę.

– Strasznie ta Hania myśli, jak by tu obciążyć Wiesia. Przez zemstę. Odżałować nie może, że stworzyła mu alibi, a wycofać tego nie daje rady. Ale nie jest wykluczone, że latając za Wiesiem, natknęła się na coś interesującego i teraz dziko się stara powiązać to ze zbrodnią. Wierzyć jej nie należy, ale przydusić trzeba.

– Skąd to wiesz?

– Głupie pytanie. Widziałam ją, przy mnie składała donos, znam takie twarde, zacięte dziewuchy. Rękę sobie odetną, żeby faceta wrobić! Albo zaszantażować.

– Milczy z nadzieją, że on się ugnie?

– Coś w tym rodzaju. A on się trzyma. Więc zostaje jej tylko zemsta, której się nie wyrzeknie. Nie popuści.

– Może masz rację…

Staliśmy nad tobołem, możliwe, że coś myśląc, ale z pewnością nie wiedząc, co zrobić. Myśli Janusza mniej więcej odgadywałam.

– No i proszę – powiedziałam gniewnie. – I po cholerę to było wyciągać i rozkopywać? Moglibyśmy się nie przyznać, że w ogóle cokolwiek o tym wiemy, a teraz co? Pakujemy z powrotem i pchamy do samochodu? Ciągle się boję, że ktoś go ukradnie.

– Och…! – powiedziała Grażynka, wyraźnie popadająca w monotonię.

Janusz pokręcił głową, łypnął okiem na mnie, na znękaną Grażynkę, i wrócił wzrokiem do bilonu.

– Trzeba o tym powiedzieć – mruknął.

– Którym? Tym tutaj czy tamtym tam?

Zastanawiał się jeszcze przez chwilę.

– Załatwię to po kumotersku. I tak oficjalnie nas w tej sprawie nie ma. Ani ciebie, ani mnie, ani nawet Grażynki, oczyszczonej z podejrzeń. W każdym razie zwrot mienia będzie świadczył na korzyść sprawcy.

– Wielka mi pociecha…

Usiadłam wreszcie, bo ile czasu można myśleć na stojąco. Nogi drętwieją i umysł wysiada. Z produkcji pożywienia zrezygnowałam całkowicie, przypomniawszy sobie, że niedobrze jest najadać się na noc.

Po naradzie, zgłupiawszy z tego wszystkiego doszczętnie, zdecydowaliśmy się odłożyć całą sprawę do jutra. Grażynka, wzmocniona nieco na duchu, odjechała taksówką.


* * *

– Okropnie nieprzyjemna sprawa – powiedział w barku na Kruczej wielce przejęty Ten Pan Lipski. – Pani Natalia, gosposia Pietrzaka, zwierzyła mi się, bo nie miała komu, a znamy się już tyle lat… Nie wiem, co zrobić, i nie jestem pewien, czy powinienem zatrzymać to przy sobie, a pani, o ile się orientuję, ma z tą sprawą coś wspólnego. Rozmawiamy prywatnie i nie zrobi mi pani przecież jakiegoś pryszcza?

– Bóg raczy wiedzieć – odparłam uczciwie.

Pan Lipski westchnął.

– No, w każdym razie nie bez potrzeby – pocieszył sam siebie. – Otóż okazuje się, że ten nieboszczyk, Fiałkowski, pertraktował z Pietrzakiem o brakteat Jaksy z Kopanicy. Chciał kupić, ale Pietrzak wcale nie chciał sprzedać. Pani rozumie, że ja to wnioskuję z opowieści pani Natalii, bo ona tyle wie, co jej w ucho wpadło. No, wpadało jej dosyć dużo… Pietrzak się denerwował, a ona o niego dba i denerwowała się jego denerwowaniem, więc przynajmniej starała się być au courant, a o temacie ogólnie ma pojęcie. Fiałkowski proponował coraz to wyższą cenę… W rezultacie brakteat zginął.

Uszy urosły mi natychmiast do nadnaturalnych rozmiarów i zaczęłam mieć kłopot z wyrazem twarzy. Nie wpatrywać się w rozmówcę wzrokiem przesadnie dzikim! Bo mogę go spłoszyć…

– Ukradziony – ciągnął z niesmakiem pan Lipski. – Pani Natalia dość łatwo wydedukowała… moim zdaniem podsłuchała, ale to nie ma znaczenia… że ukradł go siostrzeniec Pietrzaka, jedyny krewny, zdaje się, ona go określa imieniem Ksawuś. Dziwne imię…

– Zdrobnienie od Ksawerego – podsunęłam uczynnię.

– A, to pani wie…? Mówiłem, że pani jest wplątana! No i ten Ksawuś sprzedał go Fiałkowskiemu, rzecz jasna, kiedy Fiałkowski jeszcze żył. Ale jakoś krótko potem umarł. Tymczasem tutaj wszystko się wykryło, Pietrzak szału dostał, chciał na policję zgłaszać, ale pani Natalia go ubłagała, żeby nie. Ona tego Ksawusia chyba jakoś tam kocha od urodzenia czy coś w tym rodzaju, no i Pietrzak uległ, ostatecznie syn jedynej siostry, rodzina… Jednakże pod warunkiem, że brakteat do niego wróci. Niech sobie Ksawuś robi, co chce, niech odkupi, przepłaci, ukradnie ponownie, obojętne, ma go odzyskać i koniec! Przeszło rok to trwało, awantury były okropne, wreszcie Ksawuś brakteat przywiózł.

Wyrwało mi się syczące pufnięcie prosto w popielniczkę. Na szczęście jej zawartość poszła obok, a nie na pana Lipskiego.

Pan Lipski okazał mi pełne zrozumienie i strzepnął ze stolika trochę popiołu.

– No właśnie – kontynuował, coraz bardziej zatroskany, co mnie nieco dziwiło, bo z całą aferą nie miał wszak osobiście nic wspólnego. – I teraz pani Natalia ma dwa ciężkie zmartwienia. Jedno, to to, że Pietrzak się uparł i zakazał siostrzeńcowi wstępu do domu, szczególnie, jeśli go nie ma. Nie wpuścić i mowy nie ma inaczej! A drugie, bardziej delikatne, mianowicie ona się zastanawia, jak on ten brakteat odzyskał. Nie dał wyższej ceny, bo ciągle nie ma pieniędzy, więc czy on przypadkiem Fiałkowskiej, siostry nieboszczyka, nie oszukał. To jest jej największa zgryzota, bo przecież przez ten ostatni rok z siostrą pertraktował, a może ona się nie znała? I Ksawuś ją nieprzyzwoicie wykołował. A może nawet rzeczywiście ukradł monetę…?

Coś mi w środku zaczęło nagle strasznie zgrzytać. Przez moment zastanawiałam się, czy pan Lipski w ogóle pamięta o zbrodni, czy pani Natalia o niej słyszała i dlaczego, na litość boską, ten, bądź co bądź, niepokojący fakt nie wchodzi w skład jej zgryzoty? Co, u diabła, Ksawuś jej powiedział?

– A pani Natalia rozmawiała na ten temat z Ksawusiem? – spytałam możliwie subtelnie.

– Rozmawiała. Tak ogródkami. Ale Ksawuś tylko się śmiał i żartował. Ją to jednak ciągle gryzie i postanowiła mnie się poradzić, no, a ja pani. Czy pani coś o tym wie?

Sama przestałam wiedzieć, czy cokolwiek o tym wiem. Dopiero po chwili, w błysku jasnowidzenia, ugruntowało się we mnie przekonanie, że Ksawuś podwędził brakteat, korzystając ze sprzyjającej okazji. Trup nie interesował go w najmniejszym stopniu, sto trupów mogło leżeć, on się rwał do brakteatu, do rehabilitacji w oczach wuja, którego spadkobiercą był z całą pewnością. Dziw brał tylko, że nie podwędził całej kolekcji, a, prawda, Patryk mógł mu przeszkodzić… Ale, jeśli przeszkodził, to co z brakteatem? Uzgodnili pomiędzy sobą podział łupów…? Czy może pobili się i brakteat został przy Ksawusiu…?

– Wie pan, wydaje mi się to dość skomplikowane – wyznałam z zakłopotaniem. – Też się nad tym zastanawiam. Zaraz, jedno pytanie. Nie orientuje się pan przypadkiem, czy Ksawuś jest spadkobiercą wuja?

Pan Lipski musiał już wcześniej kwestię przemyśleć albo omówił ją z panią Natalią, bo nie zastanawiał się ani chwili.

– Tak, i to podwójnie. Jako siostrzeniec jest spadkobiercą naturalnym, a oprócz tego istnieje testament na jego korzyść. Z tym, że nie jest potomkiem w pierwszym stopniu pokrewieństwa, więc może zostać wydziedziczony i żaden zachowek mu się nie należy. Szczególnie, gdyby został wydziedziczony z uzasadnieniem, więc łatwo zgadnąć, że woli pozostawać z wujem w dobrych stosunkach. A w ogóle, aż do tej afery z brakteatem, Pietrzak wspomagał go finansowo, potem przestał, bardzo twardo się postawił, co panią Natalię też gnębi.

– Mogłaby ta pani Natalia się zdecydować, o którego z nich więcej dba – mruknęłam. – Ja się panu Pietrzakowi nie dziwię.

– Niech pani nie wymaga za wiele od skołowanej, dobrej kobiety. Jej marzeniem jest wilk syty i koza w całości. To myśli pani, że jak ten Ksawuś odzyskał brakteat? Uczciwie czy wręcz przeciwnie?

– Wręcz przeciwnie, ale wątpię, czy ktoś go oskarży.

– To znaczy, że co? – docisnął pan Lipski.

Zawahałam się, wciąż niepewna, ile mogę powiedzieć.

– Wedle mojego rozeznania skorzystał z okazji. Tam wybuchło duże zamieszanie i Ksawuś przy nim swoją pieczeń upiekł. Podwędził numizmat zwyczajnie i cześć. Ale pani Natalia może być spokojna, bo sprawiedliwości stało się zadość, brakteat wrócił do prawnego właściciela, a jeśli nawet nieboszczyk Fiałkowski za niego zapłacił…

Przypomniałam sobie nagle babcię Madzi, krytykującą skąpstwo Henia.

– …a Ksawuś tę forsę przepuścił, to pewnie i tak poszło poniżej wartości, jak zwykle kradzione. I trudno ocenić, na ile skrzywdził spadkobiercę…

Cokolwiek mnie zadławiło.

– …bo sam pan wie, że wszystko zależy od ewentualnej aukcji. Ceny są wahliwe…

To akurat pan Lipski rozumiał doskonale. Odetchnęłam z odrobiną ulgi, uznawszy, że wspięłam się na szczyty dyplomacji.

Pan Lipski jednakże przytłamsił mnie znowu.

– A kto właściwie jest tam spadkobiercą? – spytał z nagłym zainteresowaniem.

Zatchnęło mnie doszczętnie, Patryk za skarby świata nie chciał mi przejść przez gardło. Skarb państwa tym bardziej.

– No właśnie… Nie wiem…

– Niemożliwe, żeby pani nie wiedziała. Przecież ja wiem, że tam w masie spadkowej jest ten bułgarski bloczek numer sto pięć. Już co, jak co, ale jestem pewien, że to pani trzyma z ręką na pulsie.

Doprawdy nie przypuszczałam, że upragniony bułgarski bloczek przyczyni mi dodatkowej zgryzoty!

– No, owszem. W pewnym stopniu… Jest tam jakiś siostrzeniec…

– Taki urodzaj na siostrzeńców? – zdziwił się pan Lipski. – I co? Można by się jakoś z nim zetknąć?

Tego pytania mogłam oczekiwać bez pudła.

– Na razie nie, nie ma go. Ale ma pan rację, o bułgarski bloczek zadbałam, jest w policyjnym depozycie. I tyle im tam na ten temat natrułam, że nie ma prawa zginąć, leży im na honorze. Reszta chwilowo w lesie, ale mam wrażenie, że ten cały Ksawuś powinien wiedzieć więcej, był tam przecież w czasie najgorszego zamieszania i możliwe, że zna spadkobiercę. Nic pani Natalii nie mówił? Albo może panu Pietrzakowi?

– Nie. Ani słowa. Z tego co pani Natalia wie, przyszedł z brakteatem rozpromieniony, położył go wujowi na biurku i na tym koniec. Pietrzak nie pytał, a Ksawuś dalej udawał skowronka. No nic, pomyślę nad tym, co pani mówi, i może zdołam ją jakoś uspokoić…

Więcej się dowiedzieć nie zdołałam.


* * *

Wczesny wieczór zaczął się sensacyjnie.

Pamiętna wczorajszego błędu spożywczego i doceniając zasługi Janusza, zdecydowałam się potraktować sprawę posiłku poważnie i wróciłam z miasta z zakupami. Już na pierwszym piętrze przeklęłam własną decyzję w żywe kamienie, bo idiotyczne zakupy nie chciały same wejść po schodach, kazały się wnieść. Trwał ten transport do uśmiechniętej śmierci, wnosiłam je po kawałku, po ćwierć piętra, odpoczywając co pięć do sześciu stopni, pełna obrzydzenia do wszystkiego ze sobą na czele. Kiedy wreszcie dotarłam do mieszkania, uświadomiłam sobie, że w samochodzie została jeszcze jedna torba, zawierająca chrzan, tartą bułkę i kwaśną śmietanę. Zatem nie mogłam przyrządzić ani nadzienia do kurczaka, ani potrawki w koperkowym sosie, ani białej kiełbasy z chrzanem, do każdej z tych potraw czegoś mi brakowało.

Ponowne pokonywanie pięter nie wchodziło w rachubę, zdenerwowałam się i postanowiłam upiec kurczaka z jabłkami, bez nadzienia, a kiełbasę ugotować i zostawić własnemu losowi. Można ją jeść z musztardą albo z majonezem, ewentualnie poczekać do jutra, kiedy chrzan jakimkolwiek sposobem przyjdzie na górę.

Nie te drobiazgi oczywiście stanowiły sensację, przytrafiały mi się tak często, że właściwie nie zasługiwały na żadną uwagę. Wstawiłam kurczaka do piecyka, kiełbasę postawiłam na małym gazie i wtedy przyleciał Janusz.

– Dopadli Przecinaka – oznajmił już w progu.

Pochwaliłam się w głębi duszy za te zabiegi spożywcze. Nie on wprawdzie własnymi rękami łapał Ksawusia, ale o informacje starał się rzetelnie i dostarczał ich na bieżąco, ponadto umiał pielęgnować źródła, które ich dostarczały, a to już była duża sztuka. Żadna policja świata nie rozgłasza swoich poczynań, a tu proszę, prowadzili dochodzenie bez mała w moim domu! Posiłek mu się naprawdę należał.

– I co? – spytałam zachłannie. – Mogę ci dać grzaneczkę z serkiem, reszta dojdzie później. I co?

– Grzaneczkę z serkiem? To nie jest zła myśl. Jaka reszta?

– Pożywienie. Kiełbasa, kurczak pieczony… I co?!

– Kurczak pieczony to jeszcze lepsza myśl…

– I CO…?!!! – ryknęłam potężnie.

– I zjemy go, jak sądzę… Dobrze, już mówię! Wrobił Patryka do reszty. Nie mam nagrania, ale słuchałem. Przyznał się do brakteatu, do pobytu w Bolesławcu i do imienia…

Do imienia Ksawery Przecinak przyznał się zupełnie beztrosko, informując, że nie jest drobiazgowy i używa najrozmaitszych odmian, jak komu wygodnie, tak go nazywa. Pobyty w Bolesławcu rozpoczął od przyznania się do jednego, po czym rozmnożyły mu się i doszły do sześciu albo siedmiu. Owszem, mieszkał u Antoniego Gabrysia, zaprzyjaźnił się z nim, więc dlaczego nie? Przy brakteacie wykazał głęboką skruchę, przypominając zarazem delikatnie, że szkodę w łonie rodziny ściga się tylko na skargę tejże rodziny, jeśli rodzina nie składa doniesienia, nie ma sprawy. O ile wie, wuj nie złożył, zatem jest to drobna kontrowersja prywatna.

No owszem, przeprowadził transakcję tak trochę może natrętnie. Wuj pertraktował z tym Fiałkowskim, nie mógł się zdecydować, prezentował wahanie zgoła nieznośne, widać było, że trzeba mu pomóc, zatem pomógł. Wziął monetę od wuja i zawiózł Fiałkowskiemu, właściwie dla pokazania, Fiałkowski koniecznie chciał obejrzeć, obejrzał i takiej chcicy dostał, że nie było na niego siły. Jakby zwariował, a Ksawuś wariatów się boi. Uparł się, że nie odda, kupuje, pieniądze pchał mu do ręki przemocą, no to co miał zrobić? Wziął te trzy tysiące…

– Ile? – spytałam z niedowierzaniem i zatrzymałam się z patelnią w ręku.

– Powiedział, że trzy tysiące.

– Zwariował? To powinno kosztować trzydzieści! Widziałam ten brakteat, jest w bardzo dobrym stanie! Trzydzieści tysięcy, jak w pysk dał! Ksawuś łże jak dzika świnia!

– Jak oswojona – poprawił Janusz. – Co do tego, że łże, nikt nie ma wątpliwości. Mam wrażenie, że to się przypala.

Wyrzuciłam grzanki na talerz i wetknęłam patelnię pod kran.

– No dobrze, mów dalej.

W tym momencie brzęknął dzwonek u drzwi i pojawiła się Grażynka. Stanęła w progu kuchni.

– Przyjechałam po samochód i pomyślałam, że wpadnę na chwilę. Nie przeszkadzam?

Przyjrzałam się jej podejrzliwie, Janusz zatrzymał widelec nad talerzem z grzaneczkami i też popatrzył. Coś tu nie grało, rozpaczliwe wysiłki, żeby symulować pogodę ducha i radosny nastrój, wyłaziły z niej przez skórę, chwilami przywoływała na twarz wyraz kamiennej obojętności, usta zaczynały się jej lekko krzywić, próbowała zatem miło się uśmiechać i chociaż trochę promienieć. Ponadto makijaż na jednym oku miała odrobinę rozmazany, co było niezwykłością absolutną, zgrozę budzącą.

Owe zmiany oblicza i nastroju następowały w takim tempie, że pomiędzy drzwiami wejściowymi a kuchnią przeleciały po niej ze trzy razy. Mój przedpokój był wprawdzie dosyć długi, ale drzwi do kuchni znajdowały się w połowie drogi do pokoju. Przestraszyłam się i przez chwilę nie wiedziałam, co robić.

– Napij się kawy – zaproponowałam niepewnie. – Wcale nie przeszkadzasz, przeciwnie. Janusz ma nowe wiadomości, przesłuchali Kubę.

Pogoda ducha Grażynki przeistaczała się właśnie w kamienną obojętność i tak już jej zostało.

– Tak…? – rzekła grzecznie i bez emocji. – Chętnie posłucham.

W spłoszonym pośpiechu przenieśliśmy się do pokoju, Janusz z talerzem grzanek, ja z kawą dla Grażynki, Grażynka z naszą herbatą, po którą uczynnie sięgnęła. Nadal czułam się mocno zaniepokojona.

– Mów, mów – zachęciłam Janusza. – Stanęliśmy na zełganych trzech tysiącach. Jedna dziesiąta wartości.

– Jesteś pewna, że to powinno kosztować trzydzieści?

– Tyle dali na aukcji za podobny egzemplarz ładne parę lat temu, więc możliwe, że teraz nawet trochę więcej. Co tam dalej to bydlę nałgało?

Dalej Ksawuś ze smutkiem wyznał, że trzy tysiące jakoś mu się szybko rozeszły. Zamierzał oddać je wujowi, ale wuj od razu zrobił taką piekielną awanturę, że już nie ośmielił się nawet odezwać. Pieniądze go nie obchodziły, żądał zwrotu monety, groził sprawą sądową przeciwko Fiałkowskiemu, okropne rzeczy wyczyniał, zapowiadał, że zaraz trupem padnie i będzie straszył po śmierci, siostrzeńca w ogóle wyklnie i za próg domu nie wpuści, i nie wiadomo co tam jeszcze. Ksawuś wuja bardzo kocha, więc się zdenerwował i podjął starania, żeby ten parszywy brakteat odzyskać.

Niestety, była to tylko relacja z przesłuchania, nie mogłam zatem uzyskiwać dodatkowej wiedzy ani o wyrazie twarzy koronnego świadka, ani o krześle, które miało prawo niekiedy uwierać go w odwłok, ani o chrząkaniu, jąkaniu i ewentualnym dławieniu. Brakowało mi tych okoliczności towarzyszących, wyraziłam żal.

– Sądząc z efektów akustycznych na taśmie, dławić go zaczęło wszystko, zaraz po tym gorliwym wstępie – powiedział w zadumie Janusz. – Zdaje się, że jeszcze nie wymyślił, jak się wyłgać z ukrywania zbrodni. Bo to mu można zarzucić…

– Dlaczego, do licha, nie przyniosłeś taśmy?

– Nie miałem szans na zrobienie kopii. Chcesz dalej?

Chciałam, oczywiście. Janusz usilnie starał się możliwie mało streszczać i możliwie dużo powtarzać dosłownie, ale w pełni roli Ksawusia odegrać nie zdołał. Skrucha z tej taśmy podobno ciekła tak obficie, że się kałuże na podłodze robiły, a u mnie pod stołem jednak było sucho.

Biedny Ksawuś dopiero teraz zdał sobie sprawę, że się chyba wygłupił, zlekceważył powagę sytuacji i niezmiernie mu przykro, powinien zostać ukarany, sam to rozumie, ale tylko tego wuja z jego numizmatem miał w głowie i całą resztę zaniedbał.

Poproszono go o tę resztę. Szczegółowo i po kolei.

No właśnie. Jeździł tam, do tego Fiałkowskiego, i jeździł, strasznie długo…

Na podchwytliwe pytanie zmieszał się nieco i przypomniał sobie, że właściwie nie, nie tak bardzo długo, raczej krótko, ściśle biorąc, był u niego dwa razy, bo Fiałkowski złośliwie umarł. Została siostra, Weronika, więc strasznie długo jeździł do Weroniki, która była nieużyta i o spadku po bracie nie chciała rozmawiać. Myślał i myślał, co by tu zrobić, bo wuj naciskał…

Poproszono go, żeby powiedział, co zrobił, a nie, co myślał.

No właśnie, pomyślał w końcu, że nie ma wyjścia, ten brakteat jej po prostu ukradnie i zostawi w zamian właściwą sumę, te trzy tysiące, które za niego dostał. Nie upiera się, że to było właściwe prawnie rozwiązanie, ale jako kradzież chyba nietypowe…? Nie zamierzał jej skrzywdzić, chciał tylko odzyskać swoje bez szkody dla nikogo. Antoniemu Gabrysiowi nic o tym nie mówił, to znaczy owszem, mówił, że ma taki dziwny i trudny interes do Weroniki, ale w detale się nie wdawał, tyle że go poprosił o drobną pomoc. Antoni Gabryś miejscowy, łatwo mu było przeprowadzić rozpoznanie, a chodziło o zwyczaje Weroniki, o sprawdzenie, kiedy jej nie ma w domu i tak dalej. Plotki…? A tak, krążyły jakieś głupie plotki o jej bogactwie, ale nie brał ich poważnie, był tam przecież, widział ten dom, gdzie mu było do bogactwa, ludzie zawsze takie różne brednie wygadują. Nic o tym nie wie, żeby Antoni Gabryś chciał ją okradać, jakie okradać, z czego? Pierzynę miał jej podwędzić czy wazonik na kwiaty…?

Numizmaty…? A skąd, kogo tam te numizmaty Fiałkowskiego obchodziły, każdy na złoto leci, a nie na takie strupie. No, poza spadkobiercą oczywiście…

Zdaniem Janusza, w tym miejscu głos Ksawusia przybrał tony wysoce dyplomatyczne, kąśliwość skryła się pod życzliwą i współczującą niewinnością, istne arcydzieło. Przesłuchujący jednakże nie dał się wziąć na lep wygodnych skrótów, dążył do celu wedle własnego planu, krok po kroku.

Jak to tam zatem było owego dramatycznego wieczoru?

No, nieprzyjemnie było, to Ksawuś musi przyznać. Wiedział już, że Weronika wieczorami do restauracji chodzi, posiłek sobie przynosi, o właściwej porze… Tak, już wyjaśnia, koło ósmej wieczorem Antoniego Gabrysia się pozbył, po prostu wyszedł od niego i udał się do domu Fiałkowskich. Od tyłu poszedł, bo skoro zdecydował się kraść, co uczciwie wyznaje, od tyłu wydawało mu się bezpieczniej. I akurat zobaczył, że Weronika wychodzi, też od tyłu, przez ogródek, i dokądś tam idzie, z pewnością do tej knajpy. Nie włamywał się na chama, cóż znowu, miał wytrychy, bardzo liczne i rozmaite, nie wiedział, co mu się przyda, mało ma doświadczenia w dziedzinie włamań, więc wziął, co mu w rękę wpadło. Wśród rupieci szukał, po straganach na bazarze kupował, na Bagnie, gdzie się dało. Tam dwa zamknięcia były, jedno na zwyczajny klucz, a drugie kłódka, pomęczył się trochę, aż otworzył. I wszedł.

Na pytanie, co dalej, Ksawuś napił się wody, poprosił o pozwolenie na papierosa, zapalił, pokręcił się na krześle i westchnął ciężko kilka razy.

No wszedł. Kot siedział i patrzył na niego, ale słowem się nie odezwał. Ksawuś znał dom, od razu udał się do gabinetu Fiałkowskiego, bo wiedział, że tam on trzyma swoją kolekcję…

W tym miejscu padło znienacka pytanie dodatkowe, łagodne i niewinne. Mianowicie: po co otwierał drzwi frontowe?

Zaskoczenie zadziałało bez pudła. Ksawuś był tak nastawiony na ukrywanie swoich poczynań nagannych i szukanie dla siebie usprawiedliwień, że czynność, bądź co bądź, zwykła i zazwyczaj nie uważana za karalną, umknęła jego uwadze. Odpowiedział odruchowo.

A bo chciał wyjrzeć, czy nikogo… czy jest spokój… Zaraz…

Zreflektował się, zmieszał, zakłopotał, gwałtownie zebrał myśli i przypomniał sobie, że chwileczkę, o co chodzi, on żadnych drzwi frontowych nie otwierał, na co mu były drzwi frontowe, wszedł przecież od tyłu!

Może chciał sprawdzić, czy zamknięte, czy mu nikt nie przeszkodzi, Weronika mogła przecież zapomnieć o zamykaniu, każdemu się zdarza…?

A rzeczywiście, możliwe, nie będzie się upierał, że nie, ale było to tak mało ważne, że nie pamięta…

– Niech pęknę i pleśnią porosnę, jeśli nie otworzył Antosiowi – zaopiniowałam z energią. – Dla Ksawusia numizmaty, dla Antosia reszta, wspólnie postanowili obrabować Weronikę. I w te wytrychy nie wierzę, Ksawuś tam bywał, skąd wiesz, czy nie podwędził drugiego kompletu kluczy, we dwoje tam mieszkali, Henio i Weronika, po śmierci Henia drugi komplet został, Weronika nie nosiła przecież na sobie pęku żelastwa! Gdzieś to wisiało albo leżało, Babcia Madzi może wiedzieć… Nie, babcia Madzi nie, Grażynka…!

Patrzyli na mnie obydwoje, Janusz z wielkim zainteresowaniem, Grażynka niczym rzeźba kamienna. Opamiętałam się, zostawiłam ją na później.

– No! – pogoniłam niecierpliwie.

Janusz też zostawił kwestię kluczy na później.

Ksawuś pochrząkał, pokasłał i wyjawił, że teraz mu przykro wprost niemożliwie, ale wszedł do gabinetu. Od razu stwierdził, że jakieś zmiany nastąpiły, coś tam inaczej leży, te pudła Fiałkowskiego, w których swoją kolekcję trzymał, upchnięte są tak trochę za biurkiem, bardziej w kącie, i trudniej się do nich dostać. Przedtem miał nadzieję, że po prostu otworzy każde, popatrzy, znajdzie znajomy brakteat wśród innych monet średniowiecznych, oczywiście polskich, Fiałkowski miał to zestawione krajami, zabierze monetę, zostawi na jej miejscu trzy tysiące i cześć. Krótko to potrwa, zdąży załatwić sprawę przed powrotem Weroniki. Tymczasem okazało się, że nic z tego, zasapał się, wyciągając to żelastwo, może też zbyt długo grzebał się z wytrychami, dość, że niczego nie zdążył znaleźć, jak usłyszał, że ktoś wchodzi. Od tyłu, więc myślał, że Weronika wraca i zdrętwiał całkiem, bo był pewien, że baba natychmiast rabanu narobi na całe miasto. To znaczy… bardzo przeprasza… świętej pamięci pani nieboszczka…

Napił się wody, przełykanie na taśmie, zdaniem Janusza, było słyszalne, policja dostała widocznie nieco lepszy sprzęt. Kontynuował z wyraźnym wysiłkiem.

Zgasił latarkę, schował się i siedział jak mysz pod miotłą, a ten ktoś, hipotetyczna Weronika, chodził po całym domu, jakieś brzęki było słychać, nawet drzwi do gabinetu otworzył i możliwe, że zajrzał, ale nie wszedł. A potem wszedł ktoś drugi. Też od tyłu. Ktoś pierwszy przycichł, po domu chodził ktoś drugi, czasu Ksawuś ocenić nie potrafi, wydawało mu się, że trwa to już z tydzień albo i rok, potem znów się rozległy podwójne hałasy i nawet ludzki głos usłyszał. Wydawało mu się, że pani Weronika krzyknęła: „A to co…?”, znów brzęki i hurgoty, i charkot, coś runęło, coś szurało, a on siedział i potem opływał. Drzwi się otwierały z impetem i trzaskiem, wreszcie w gabinecie zapłonęło światło…

Światło… A, tak. W domu w jakimś momencie też się zapalało światło, przez szparę było widać. Wydaje mu się, że w kuchni, może i w przedpokoju, tam słabe żarówki, więc pewien nie jest. W każdym razie w gabinecie się zapaliło i wtedy ujrzał straszną rzecz. Pani Weronika leżała w progu z rozbitą głową, a za nią ujrzał Patryka, tego siostrzeńca… no tak, oczywiście, światło w przedpokoju musiało się palić, inaczej by go nie rozpoznał. Ów Patryk nie wszedł, cofnął się, coś tam gdzieś w domu robił i wówczas Ksawuś postąpił rzeczywiście nagannie, zachował się skandalicznie, jak świnia, ale to ze zdenerwowania. Szoku doznał. Ten brakteat miał w głowie i nic innego, zamiast panią Weronikę ratować… chociaż widać było, że tu już z ratunkami nie ma co się wygłupiać… na kolekcję się rzucił. Łapać brakteat i w nogi. I przyznaje, że bał się śmiertelnie, jakże, był świadkiem zbrodni, ten zabójca jeszcze i jego trzaśnie, ale coś mu się stało takiego, że bez brakteatu nie śmiał uciekać. Zaćmienie umysłowe. Do przeglądania miał już niedużo, tak cichutko się starał, chociaż ręce mu się trzęsły, znalazł monetę, sama mu wpadła w oczy, chwycił i w tym momencie pojawił się Patryk. I zobaczył go.

Zeznanie brzmiało tak dramatycznie, że właściwie Ksawuś powinien był składać je zza grobu. Złoczyńca miał wręcz obowiązek pozbawić go życia na poczekaniu i zdumiewające było, że tego nie uczynił. Sam Ksawuś nie umiał wyjaśnić jego powściągliwości, bąkał coś na temat rozładowania stresu, działania w afekcie i obrony koniecznej, ale wychodziło mu to jakoś niemrawo i nie bardzo naukowo. Patryk okazał się po prostu osobnikiem niepoczytalnym i nieprzewidywalnym, nowa energia zaś wybuchła w nim dopiero po chwili.

Rzucił się na Ksawusia niczym szaleniec, wydzierając mu z rąk żelazne pudła oraz ich zawartość, pobiliby się, gdyby nie uległość Ksawusia, który dla ratowania życia godził się na wszystko. Patryk zmusił go do zabrania tego całego naboju, samych tacek z monetami, rzecz jasna, nie pudeł, pogonił go i zawlókł do takiego pustego domu niedaleko, a tak, owszem, Ksawuś znał ten dom, był tam raz, Antoni Gabryś miał dostęp do nieruchomości i coś w rodzaju przyjemnej meliny w kuchni sobie zrobił. W tym domu jeszcze Patryk go szarpał, monety się trochę rozsypały, kazał mu zbierać, zabrał wszystko i uciekł. Brakteat został, Ksawuś zdążył to małe świństwo schować. Po czym też uciekł, bo niby co miał zrobić innego?

Czy Patryk coś mówił… No pewnie, że mówił. Głównie groźby wygłaszał, że jeśli Ksawuś słowo piśnie, marny jego los. Kazał mu wynosić się z Bolesławca i więcej się tam nie pokazywać, a o nim samym zapomnieć na wieki. Co jeszcze…? Pytał, z kim Ksawuś był, Ksawuś, w obawie o Antosia, poprzysiągł, że z nikim, sam działał. I znów mu groził. Mamrotał pod nosem niewyraźnie, więc spłoszony Ksawuś nie zrozumiał, wściekał się i bluzgał, no i tyle. Uciekł. Ksawuś też.

Dlaczego nie poszedł na policję, też pytanie! Bo się bał tego Patryka śmiertelnie. Ogłuszony był w ogóle doszczętnie, zgłupiał z tego wszystkiego i tylko chciał życie ocalić. A nazajutrz i później…? Nazajutrz wyjechał czym prędzej i wcale nie przestał się bać, a jak wreszcie oprzytomniał i trochę przyszedł do siebie, zaczął dla odmiany bać się policji. I wuja. Policja mogłaby mieć pretensje, że nie zgłosił się od razu, a co do wuja, to oddał mu brakteat i bał się, że smród pójdzie, całe piekło wybuchnie, kompromitacja rodzinna i w ogóle. Wuj by mu tego nie darował. I teraz też bardzo prosi, żeby aby przypadkiem wuja w tę balangę nie włączać…

Ukrywał się…? Kto powiedział, że się ukrywał? Wcale nie, żadne takie!

A, nie. To znaczy, tak. To znaczy, nie wie, czy Gabrysiowie znają jego personalia, zdawało mu się, że tak, przecież nie ukrywał nazwiska, podawał je w hotelu! I normalny tryb życia prowadził, a co do tych meldunków, to możliwe, że nie nadążył, dziewczyny mu się tak jakoś szybko zmieniały, on zaś jest uczuciowy i, jeśli się zakocha, zabiegi administracyjne wylatują mu z głowy. Ale już teraz wszystko uporządkuje, najmocniej przeprasza…

– Rany boskie…! – powiedziałam ze zgrozą, bo Januszowi zaschło w gardle i przerwał relację.

Trzeba przyznać, że przekazywał ją bardzo porządnie, starając się wiernie oddać charakter wypowiedzi Ksawusia. Miał je świeżutko w pamięci, a na sklerozę nie cierpiał, prawie jakbym taśmę słyszała. Zasługiwał na nową herbatę, piwa ani wina nie chciał, wybierał się jeszcze po kolejne wieści.

Grażynka odkaszlnęła dyskretnie.

– To wszystko? – spytała drewnianym głosem.

– A skąd! Teraz dopiero ruszyli nieścisłości.

– Nieścisłości to ja tam widzę cztery miliony – zauważyłam krytycznie. – Mam nadzieję, że dostrzegali je na bieżąco? Mieli przy sobie wyniki badań?

– Mieli, mieli, pozbądź się obaw. Cierpliwie wysłuchali wszystkiego, po czym przypomnieli Ksawusiowi, że przed sądem zeznaje się pod przysięgą, a za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu. Co prawda, nie było jeszcze u nas sprawy o fałszywe zeznania, ale zawsze jakieś wrażenie to robi. Wówczas z wielkim wysiłkiem zaczął korygować szczegóły.

– No…?

– To nie teraz. Korekta wypadła obficie, a ja powinienem już jechać, jeśli mam dostać faksy z Bolesławca. Zwracam ci uwagę, że wszystko dają nam nielegalnie, ciekawe, kogo w końcu za to przymkną…

Wypił herbatę i wybiegł. Grażynka nadal występowała w charakterze pnia.

– To ja chyba też już pójdę – rzekła wytwornie. – Nie będę wam dłużej przeszkadzać.

– Zgłupiałaś? – zgorszyłam się, zanim zdążyłam na nią spojrzeć. – Teraz, w kulminacyjnym momencie…?!

Już w trakcie wypowiadania tych słów zorientowałam się nagle, że podniesienie się z fotela sprawia jej dziwną trudność. Jakby zesztywniała całkowicie i nie mogła teraz uruchomić stawów. Uczyniła próbę, która wypadła niepomyślnie, ponowiła ją, bez skutku.

Mogłabym zrozumieć zjawisko, gdyby była na bani, ale nie, przyjechała trzeźwa jak świnia i nie piła nic, poza herbatą. Można podobno upoić się szczęściem, o herbacie jednakże nic takiego nie słyszałam, ponadto opowieść Janusza powodów do szczęścia raczej nie dostarczała. Przyjrzałam się jej uważniej.

Lilia złamana, psiakrew. Wstrząsu doznała i w depresję anatomiczną wpadła, paraliż ją tknął… Należałoby zastosować jakąś terapię, bo wyjdzie i wpadnie pod samochód. Albo sama kogoś przejedzie, nie wiadomo co gorsze.

Zaczęłam, zdawało mi się, delikatnie.

– Rozumiem, że zbrodni potrzeba, żeby wzbudzić w tobie wyraźne uczucia? Może jednak powinnaś się poradzić psychologa albo nawet psychiatry, mam tu gdzieś telefon jednego…

– Gówno!!! – wrzasnęła Grażynka okropnie, zrywając się nagle z fotela z największą łatwością. – W dupie mam psychiatrę!!! Psychologa też!!! I psychoanalityka!!! Sama sobie dam radę!!!

Ruszyła w dziki marsz po moim mieszkaniu, które wprawdzie było ogólnie beznadziejne, ale za to długie, od frontowego okna do tylnego miało trzynaście i pół metra. W poprzek zaledwie trzy i pół, więc biegi można było uprawiać tylko wzdłuż, co było o tyle uciążliwe, że, kiedy znajdowała się przy balkonie, niedokładnie słyszałam, co wykrzykuje. Latać za nią nie miałam zamiaru.

– Sama spróbuj!!! – proponowała mi wielkim krzykiem. – Jak nie plazma, to zbrodniarz! A namawiała mnie ciotka, żeby iść do klasztoru! Do końca miałam nadzieję, do końca…!!!

– Nieprawda – zaprzeczyłam zimno. – Odsądzałaś go od czci i wiary. Nie chciałaś go, uciekałaś, samych udręk ci przysparzał, teraz wreszcie masz z głowy…

– Głupia jesteś!!! Ja go kochałam!!! Ja tylko chciałam, żeby był trochę inny…!!!

– No to okazał się inny całkiem…

– Ja już się prawie na niego zdecydowałam! Teraz widzę! A to jest wstrętne, wstrętne! Nie zniosę tego! I po co ja tak…! Po co mi ten Umberto Eco!!!

Odgadłam, że czknęło jej się wymaganiami w kwestii niedostatecznego wykształcenia Patryka.

– Nie wiem, sama ci się dziwię. Stroiłaś fochy, bo był, a teraz, jak go nie ma…

– I może to moja wina… – zajęczała Grażynka, popędziła na drugi koniec mieszkania i gwałtownie otworzyła drzwi balkonowe.

Zaniepokoiłam się.

– Nie skacz, proszę! Znów cieciowa powie, że coś z mojego okna leci i każe mi sprzątać!

W Grażynce pękło dokładnie. Dowiedziałam się, że ma dosyć panowania nad sobą i tej całej kultury. Dosyć wytykań, wypominań, krytyki i dobrych rad. Nie chce żadnych piguł trujących, chce zapomnieć o Patryku, chce cofnąć czas! Niech on nie zabija ciotki, a ona pofolguje w grymasach, podejmie męską decyzję, poślubi go! I co ja sobie wyobrażam, że jej tak łatwo to wszystko znieść, a od początku miała złe przeczucia, teraz widzi, że się miotała uczuciowo i na co jej to było, i co ona ma zrobić, bo sumienie ją szarpie i gryzie, ile tych gniotów z każdej strony…?!!!

Sama zaczęłam odczuwać gnioty, jeśli nie z każdej strony, to przynajmniej z niektórych. Odbiło mi się jej listem, a zaraz potem bułgarskim bloczkiem numer 105. Po cholerę ja ją wypychałam po ten bloczek, gdyby nie siedziała w Bolesławcu, może i Patryka też by tam nie było, ganiałby za nią po Dreźnie i nie ruszał ciotki. Diabli nadali, to nie ona jest winna zbrodni, tylko ja!

Zmęczyła się tym lataniem, padła na fotel i odwalała nadal ekspiację, przeplataną wieszaniem psów na Patryku. Dołączyła do niego Weronikę, która była niedobra, gdyby nie była niedobra i patologicznie skąpa, nikt by jej nie zabijał. Poszłam zamknąć balkon, bo z tej strony okno stało otworem i zrobił się przeciąg, bałam się, że wywieje mi na ulicę jakieś potrzebne papiery.

– Po co on tam poszedł? – spytała znienacka, kiedy wróciłam.

– Kto i dokąd? – spytałam wzajemnie, nieco zdezorientowana.

– Janusz. Gdzieś tam.

– Dokąd dokładnie, nie wiem. A po co… zaraz. A…! Po zeznania zgwałconej Hani.

– I do czego komu ta Hania? Sprawa jest jasna, gdzie sens tę dziewczynę przyduszać, co ona może powiedzieć nowego?!

– Nikt jej nie przydusza, ona sama chciała…

Grażynka nie tyle się uspokoiła, ile raczej oklapła. Bez wielkiego ognia, ale za to z rozgoryczeniem, rozpoczęła przemówienie na temat głupoty dziewczyn, po czym nagle przeskoczyła na głupotę starszych pań. Niepewna, kogo ma na myśli, mnie czy Weronikę, nie słuchałam dokładnie, o sobie wiedziałam, co sądzić i bez opinii Grażynki, a Weronika już mi nosem wychodziła, wolałam się zająć czymś innym. Mianowicie zeznaniami Ksawusia.

Przesłuchiwali tego koronnego świadka zupełnie idiotycznie. Siedział, słyszał, chował się, ofiara i zbrodniarz przyszli, bzdet i szkliwo. Co z kolacją Weroniki? Zjadła ją przecież, to ile czasu on się tam chował? Czy może kolację zeżarł Patryk? Do spółki z kotem? Gospodarstwem domowym się zajął, do garnków przekładał…?

Nie grało mi to wszystko w czasie, bo gdzież miejsce dla Antosia? Chyba że kotłowali się tam równocześnie, Antoś robił bałagan, a Ksawuś szukał brakteatu. I co, w tak licznej asyście Patryk walił ciocię tasakiem po głowie? I kiedyż to Ksawuś wizytował łazienkę i macał papier toaletowy, po zbrodni czy przed? Harmonogram ich poczynań należałoby sporządzić wedle tych wszystkich zeznań!

Grażynka uporczywie i wciąż niemrawo wyrzucała z siebie stres. Zorientowałam się nagle, że ciężar doznań przerzuciła z Patryka na swoją ciotkę i zaczęła się skarżyć na nią. Całą tę aferę musi przed nią ukrywać, bo dociekliwymi pytaniami i dobrymi radami zatrułaby jej życie do reszty, musi udawać doskonałe samopoczucie i szampański humor, żeby nie nasuwać jej żadnych podejrzeń, a dodatkowe nieszczęście w tym, że właśnie teraz Grażynka coś tam dla niej robi i widuje ją codziennie. Nie może się od niej odseparować i nawet nie chce, ostatnia osoba z rodziny, która jej została, więcej nie ma nikogo, ogólnie biorąc to jest świetna facetka, ale męcząca. I nie potrafi, albo może nie chce, zrozumieć, że uczucia baby do chłopa i chłopa do baby istnieją na całym świecie, ludzka rzecz, dla niej nie do pojęcia, na co komu facet, kto by się przejmował, takie zbakierowanie umysłowe. Grażynka histeryzuje, ciotka się z niej natrząsa, a Grażynka akurat jest mało odporna na rozmaite ironie i drwiny. Więc niech ja sobie nie myślę, pokazuje mi tu różne sztuki nie tylko przez Patryka, także przez ciotkę, która pozbawia ją każdej odrobiny równowagi, z takim wysiłkiem odzyskiwanej!

Zaczęłam słuchać nieco uważniej, bo bardzo mi ta ciotka przypominała jedną moją przyjaciółkę, równie impregnowaną sercowo, z tym że przyjaciółka człowiekowi nawet dobrze robiła, przywracała poczucie proporcji. Zdaje się, że ciotka niekoniecznie. Nic na to nie mogłam poradzić, wolałam zatem wrócić do tematów zbrodniczych.

Po jaką cholerę, tak naprawdę, oni polecieli do pustego domu Baranka, czy jak mu tam…?

Po jaką cholerę, tak naprawdę, Patryk wynosił numizmaty, które i tak miały do niego należeć?

Po jaką cholerę, tak naprawdę, z takim wściekłym uporem szukał Kuby, jedynego świadka jego zbrodni? Chciał go zabić? To dlaczego nie zabił, tylko podsunął glinom na lśniącej patelni…?

Grażynka wyrzuciła z siebie duszne turbulencje i zamilkła, doszczętnie wyczerpana. Nie wlewałam w nią żadnych wzmacniających napojów, bo przyjechała wszak po samochód, którym zamierzała odjechać, chociaż, szczerze mówiąc, mignęła mi myśl, że ten samochód jeszcze trochę poparkuje przed moim domem. Zaniepokoiłam się zbyt długą nieobecnością Janusza, bo, na węch sądząc, kurczak w piecyku już dochodził. Na stole ciągle leżał numizmatyczny chłam po Fiałkowskim i nadal nie wiedziałam, co z nim zrobić. Stan oczekiwania, w jakim się znalazłam, bardzo szybko stawał się nie do zniesienia.

Na szczęście Janusz wrócił, zanim zdążyłam cokolwiek głupiego wymyślić.

Powęszył od progu.

– O…! – powiedział z żywą nadzieją i od razu dodał: – Mam faksy.

Zerwałam się z fotela już na dźwięk klucza w drzwiach.

– Przynieś trzecie krzesło do kuchni – zarządziłam. – Stół zostanie, jak jest, nie będziemy jedli na zabytkowych walorach.

– Ja nie będę jadła – oznajmiła niemrawo Grażynka.

– Nie, to nie, nikt cię nie zmusza. Możesz posiedzieć i popatrzeć.

Wiedziałam, co mówię. Już po paru chwilach patrzenia, w smudze woni pieczonego drobiu, w Grażynce odezwał się zdrowy instynkt. Złamało ją.

– Może ten taki mały kawałeczek…

Niewiele zostało z kurczaka, pierwotnie całkiem okazałego, kiedy wreszcie przystąpiliśmy do deseru w postaci zeznań panienek z Bolesławca. Janusz z góry uprzedził, że zgwałcona Hania jest mało ważna, bo głupot naględziła straszliwych, ale przy okazji udało jej się wrobić rywalkę. Dotychczasowe łgarstwa Marlenki biły pod niebiosa, teraz z wielką niechęcią i pod silnym przymusem zaczęła je prostować.


No dobrze, możliwe, że z tą zmarnowaną Alką nie cały wieczór przesiedziały w domu, możliwe, że wyszły trochę na świeże powietrze. Czy ona musi tak wszystko pamiętać? Zdenerwowana była i coś tam mogło jej się pomieszać. Możliwe, że ją ta głupia strzyga, Zawadzka, widziała, a jęzor ma taki, że do księżyca sięgnie, może jej kto wreszcie kiedyś przydepnie. No dobrze, możliwe, że jej trochę w ucho wpadło, jak się Kuba z Antosiem umawiał, ale nie słuchała i nie zwracała uwagi, to jej mogło z głowy wylecieć, nie?

No jak to, dokąd poszła, a dokąd miała iść, jak nie tam, gdzie i Wiesiek miał się pokazać! O żelastwach nieboszczki Fiałkowskiej słyszała, no i co z tego? Niewyraźnie słyszała i niedokładnie, swoje interesy oni załatwiają między sobą, ona się nie wtrąca, ale co jej szkodziło, tak na wszelki wypadek, polecieć tam i popatrzeć?

O której…? A czy ona wie, o której, nie zegarek miała w głowie. No, po ósmej na pewno, możliwe, że blisko dziewiątej, możliwe, że i przed, i po. Jak długo tam siedziała? Wcale nie siedziała, pospacerowała sobie, tak różnie, trochę od frontu, trochę od tyłu…

Co widziała? A co mogła widzieć w tych ciemnościach! O, rzeczywiście, pół godziny po zachodzie, nie pół, tylko najmarniej godzinę albo i półtorej, a to już ciemno prawie całkiem. E tam, latarnie, tyle świecą co kot napłakał… To po co tam chodziła i patrzyła? No, bo miała nadzieję, że Wieśka zobaczy. Wcale nie kręci, mówi, jak było…

Z szalonym oporem i pod wpływem przypomnienia, że za fałszywe zeznania i tak dalej, Marlenka wydusiła wreszcie z siebie, że owszem, coś widziała. Od tyłu. Człowiek jakiś wyszedł z domu Fiałkowskich… Nie, wchodzącego nie widziała, to potem dopiero… Wracającej do domu Weroniki też nie widziała, wie, że podobno wróciła po ósmej, ale nie widziała i już. Możliwe, że przyszła tam później, a możliwe, że Weronika wróciła od tyłu, jak ona spacerowała od frontu. Widziała, jak człowiek wyszedł, niósł coś, śpieszył się, poleciał do domu tego Baranka, czy jak mu tam, a potem wrócił do Fiałkowskich, no i owszem, wtedy widziała, że wszedł. A tuż przedtem widziała, że przylazł drugi, też wszedł, zaraz potem wyleciał pierwszy i znów coś niósł, a drugi wyleciał za nim i obaj polecieli do Baranka, czy jak mu tam. Nawet poszła kawałek za nimi, ale bała się, że Wieśka przeoczy, więc wróciła, bo co ją ci inni obchodzili.

O nie, nie pchała się tam, wcale nie chciała nikomu włazić w oczy. Dlaczego? Bo nie i już! No dobrze, powie, bo Wiesiek nie lubi, jak się tak za nim łazi, to co się miała narażać, wolała, żeby jej nikt nie widział.

I co tam było w domu Baranka, czy jak mu tam, nie ma pojęcia. Słyszeć owszem, słyszała, jakieś huki, brzęki, hurgoty, trzaski… Zadyma. Ale krzyków nie było słychać, nie na gębę się przekomarzali, tylko chyba odręcznie. Nie, kto to był, ci dwaj, przysięgać nie będzie, w ciemnościach i tak trochę z daleka naprawdę źle widać, zgadywać może, proszę bardzo, nawet dosyć łatwo jej przyjdzie… Bo co? Bo ma oczy w głowie i co widzi, to widzi. Kuba po mordzie dostał.

Na drugi dzień rano go obejrzała, wieczorem był w porządku, a rano już taki udekorowany, to gdzie i kiedy miał po ryju zarobić, jak nie wtedy i tam? Później od niego do domu wróciła, on już był, nawet o tym nie wiedziała, bo siedział w drugim pokoju jak mysz pod miotłą, spać się położyła, ale słyszała, jak Antoś wrócił i obaj coś tam do siebie gadali. Nie, Wieśka się nie doczekała, Antoś ją spod domu Fiałkowskich wygonił, zagroził, że Wieśkowi doniesie, więc poszła sobie.

Co Antoś tam robił? No jak to co, na te żelastwa był umówiony. Przykazał jej trzymać gębę na kłódkę, więc trzymała, ciągle ze strachu przed Wieśkiem. Nie wie, kiedy tamci z domu Baranka, czy jak mu tam, wyszli i co robili, bo nie ich pilnowała, przed frontem była, jak ją Antoś dostrzegł i do widzenia. Od razu się wściekł. A skoro poszła, jasne jest, że nie widziała nic więcej, a że Wieśka tam nie było, to pewne, i niech ta zdzira nikomu kitu nie wciska.


Kitem okazała się wysoce kłamliwa zmiana pierwotnych zeznań zgwałconej Hani, która całkowicie wycofała się z gwałtu i jęła deklarować płomienną miłość do eksgwałciciela. Podobno spędzili ów wieczór w najdoskonalszej zgodzie uczuciowej, tyle że trwał on krócej, znacznie wcześniej wyszli, pożegnali się i Wiesiek poleciał do domu Fiałkowskich. Hania to wie, bo sekretnie poleciała za nim dla sprawdzenia, czy nie spotka się teraz z obrzydłą suką, Marlenką. Nie spotkał się, ale za to wszedł do domu i przez nie zasłonięte okna było widać, że coś się tam działo, jakieś machanie rękami, możliwe nawet, że błysnął tasak, więc sprawcą zbrodni jest Kopeć Wiesław i ona to może zaświadczyć przed sądem.

Sensu to nie miało za grosz, bo i godziny się Hani trochę myliły, i świadkowie uparcie zeznawali swoje, i w rezultacie jedynym pozytywnym skutkiem zmienionego zeznania, był gwałtowny wybuch szczerości Marlenki, zażarcie broniącej narzeczonego. Wybuch, można powiedzieć, rewelacyjny.

– Rany boskie! – jęknęłam ze zgrozą. – Wszyscy łżą, aż wióry lecą. Jak oni z tego wydłubią jakąś prawdę?

– Zważywszy, iż chłopiec sąsiadów, dziecko niewinne i bezstronne, podglądał ekscesy Wiesia i Hani prawie do dziesiątej, nie mogło żadne z nich znajdować się przed dziewiątą w domu zbrodni – odparł spokojnie Janusz. – Natomiast Zawadzka rzeczywiście widziała Marlenkę w pobliżu Fiałkowskich i następnego dnia rano powiadomiła o tym Hanię. Hania zmianę zeznań wymyśliła we własnym zakresie, nie zdążyła wtajemniczyć przyjaciółki w ten cudowny pomysł i ponownie przesłuchana Zawadzka podtrzymała pierwszą wersję. Widziała ich tam o wpół do dziewiątej i widziała po dziesiątej…

– Rozdwoiła się? Tu Marlenka, a tam Hania z Wiesiem…

– Odeszła na trochę, żeby się nasycić zemstą. Popatrzeć, jak Marlenka w nerwach lata i szuka Wiesia. Ponapawała się widokiem i wróciła na przedstawienie piwniczne. Zastana sytuacja w najmniejszym stopniu nie wskazywała na jakąkolwiek przerwę w igraszkach.

– No dobrze. W jakim zakresie to rozbija zeznania Ksawusia? Można przyjąć, że towarzyszył mu Patryk, ale który tam leciał pierwszy, a który drugi?

– Tego ona nie rozstrzygnie, bo tam rzeczywiście jest ciemno, a jej to było obojętne. Stwierdziła tylko, że nie Wiesio i nie jej brat, Antosia odróżnić byłoby dość łatwo, jest wyraźnie niższy, zaś pozostałych Marlenka miała w nosie.

– Najwięcej powinien wiedzieć Antoś – orzekłam stanowczo. – Bardzo długo sterczał tam na świecy i wszystko widział.

– Toteż Antoś właśnie jest przesłuchiwany. Mają go pod ręką, bardzo zadowoleni, że siedzi. Za to nasi tutaj wypuścili Przecinaka i teraz plują sobie w brodę, mieli do dyspozycji chociaż te czterdzieści osiem godzin, nie skorzystali i teraz znów go będą szukać do uśmiechniętej śmierci. A do Patryka aż im się ręce trzęsą.

– A, właśnie! – przypomniałam sobie nagle. – A co z tym…?

Janusz popatrzył na zbiór numizmatyczny, jakby go pierwszy raz w życiu widział na oczy. Zakłopotał się.

– Do licha! Zapomniałem im o tym powiedzieć.

Wyraźnie poczułam, że powinnam go nie tylko kochać, ale zdecydowanie lepiej karmić. Że też nie spotkałam go o ileś tam lat wcześniej!

– Czy to… – zakwiliła słabiutko Grażynka. – Czy to… Jakoś coś tam zmienia…? Nie, chyba oszalałam, nie będę nabierała nadziei!

Prawie zapomniałam, że ona tu siedzi i słucha, i teraz kolnęły mnie wyrzuty sumienia. Ksawuś w swoich zeznaniach nakręcił wprawdzie, ile tylko zdołał, ale wyraźnie było widać, że czynił to w obronie własnej. Prawda wyglądała gorzej dla niego bez względu na to, czy leciał za Patrykiem, czy przed, jakiś współudział w zbrodni dawało mu się przypisać śpiewająco. Zeznania Patryka stawały się już elementem, warunkującym istnienie wszechświata, zaś ich brak wszelką nadzieję mordował bezlitośnie. Jak on się będzie bronił? Czy może nie będzie się bronił wcale…?

Zważywszy, iż przy okazji Janusz zdobył i przyniósł kopię całego przesłuchania Ksawusia, dużą część nocy mieliśmy z głowy.


* * *

Patryk zgłosił się do glin nazajutrz rano całkowicie dobrowolnie.

Zostaliśmy o tym powiadomieni od razu, ściśle biorąc powiadomiony został Janusz, ale to już nie miało znaczenia. Co jakiś czas uzyskiwał kolejne informacje z placu boju, dzięki czemu rychło dowiedziałam się, że w pierwszym rzucie Patryk wystawił Ksawusia. Gwałtownie, od wczorajszego wieczoru, poszukiwany Ksawuś, rzecz jasna, nie nocował w domu, tylko u jakiejś panienki, Patryk wykrył panienkę i Ksawusia zgarnięto o dziewiątej trzydzieści rano, kiedy właśnie opuszczał bezpieczne lokum.

Zdecydowałam się na kaczkę z jabłkami, bo jednak pieczony drób zawsze mi najlepiej wychodził.

Cudem chyba tej kaczki nie spaliłam na węgiel, komplet wieści dotarł do nas bowiem dopiero późnym wieczorem. Zeznania Antosia, skorygowane zeznania Ksawusia i obszerne zeznanie Patryka, przy czym Janusz wspiął się na szczyty i przyniósł nawet kopię taśmy z Patrykiem. Osobiście wolałam teksty pisane, bo nigdy nie miałam słuchu, za to pamięć wzrokową owszem.

Grażynka przyjechała o szóstej po południu i trochę mi przeszkadzała w zabiegach kulinarnych, ponieważ upierała się przy pracy zawodowej. Miało to oznaczać, że jest zupełnie spokojna i żadne zadrażnienia sercowe, nawet związek uczuciowy z mordercą, nie mają wpływu na jej samopoczucie i egzystencję. Nad umysłem i obowiązkami panuje w pełni. Dopiero kiedy wyszło na jaw, że w środku mojego tekstu tkwi u niej strona ze środka umowy o wywóz śmieci, ona zaś próbuje uporządkować w tych śmieciach znaki przestankowe, załamała się i zaniechała symulacji. Pozwoliła mi zająć się bez reszty gospodarstwem domowym.

Spodziewając się dużej ilości papieru, usunęłam wreszcie ze stołu zbiór numizmatyczny i po powrocie Janusza było gdzie te papiery położyć, a nawet udało się wśród nich postawić talerze. Dziko i zachłannie rzuciłam się na świeże informacje, sama nie wiedząc, od kogo zaczynać.

Konkurencję wygrał Patryk.


Nie, nie przyznaje się do zabójstwa Weroniki Fiałkowskiej. Nie, Weronika Fiałkowska nie była jego rodzoną ciotką, była cioteczną babką, ciotką jego matki. Zaś Henryk Fiałkowski był wujem w identycznym stopniu pokrewieństwa. Nie zabił ani Henryka, ani Weroniki, nigdzie nie jest powiedziane, że ciotecznych dziadków trzeba usuwać z tego świata własnoręcznie.

Owszem, utrzymywał z nimi kontakty, rzadkie i dosyć sztywne. Jak rzadkie? Przeciętnie wypadało raz na półtora roku. Z grzeczności te kontakty utrzymywał, spełniał prośbę nieżyjącej już rodzonej babki, ich siostry, obiecał jej na łożu śmierci, że nie zerwie definitywnie z tymi resztkami rodziny, bywał zatem niekiedy. Nie kochali się wzajemnie, z wujem Henrykiem miał jeszcze jakiś wspólny język, z Weroniką nie, nie cierpiał tej baby, a ona na jego widok zaciskała zęby i parskała prawie nienawiścią. Mimo to jej nie zabił.

Owszem, od początku wiedział, że jest ostatnim spadkobiercą i Weronika na majątku brata ma właściwie dożywocie. Tyle tego majątku co kot napłakał, on zaś nie tonie w nędzy i nie musiał czatować na spadek, pomijając już to, że zabójca po ofierze nie dziedziczy, trzeba zatem upaść na głowę, żeby mordować spadkodawcę…


W tym miejscu nagle mnie podrzuciło. Zaraz, ale przecież spadkodawcą był Henryk, nie Weronika, a Henryka Patryk z całą pewnością nie kropnął! Wobec tego dziedziczy po nim, choćby zabił Weronikę dwadzieścia razy! Dziedziczy, a więc, nawet skazany na dożywocie, może mi sprzedać bułgarski bloczek numer 105…! Natychmiast adwokata…!!!

Słów brak na opisanie wzroku, jakim popatrzyli na mnie obydwoje, i Grażynka, i Janusz. Opamiętałam się. Cholera. Grażynka powinna uzupełnić swój list…

– W zasadzie masz rację, ale może najpierw doczytaj te zeznania do końca – zaproponował Janusz bardzo łagodnie i uprzejmie.

Przyjęłam propozycję czym prędzej.


Owszem, w Bolesławcu bywał częściej z różnych przyczyn, ale nie składał wizyt Fiałkowskim za każdym pobytem, ani on nie miał na to chęci, ani oni. Ostatnią wizytę może opisać z detalami, proszę bardzo, po to się właśnie zgłosił.

Nie, nie zamierza niczego sugerować ani na nikogo rzucać podejrzeń. Zamierza podać suche fakty, pomijając doznania i poglądy własne, bez żadnych wniosków, od wyciągania wniosków są władze śledcze. Na wszelkie dodatkowe pytania chętnie odpowie.

Owego krytycznego dnia, jedenastego maja, przyjechał do Bolesławca wczesnym popołudniem i od razu umówił się z panią Birczycką. Przez telefon się umówił, dzwonił do niej na komórkę, w tym celu w ogóle przyjechał, żeby się z nią zobaczyć. Wiedział, że pani Birczycka siedzi u Weroniki, znał sprawę znaczków, był tam zresztą, pod domem Fiałkowskich, i widział przez okno panią Birczycką w gabinecie Henryka. Nie wchodził do środka, wcale się nie pokazał Weronice, nie było potrzeby, czekał na wyjście pani Birczyckiej, bo nakłonił ją do wspólnego spożycia posiłku. Pani Birczycka wyszła, razem zjedli szybki obiad, pani Birczycka, jak się okazało, miała malutki kłopot…

Ma mówić o sobie, a nie o pani Birczyckiej? Przecież mówi, bo kłopot pani Birczyckiej stał się natychmiast jego kłopotem i prawdopodobnie miał wpływ na następne wydarzenia. Pani Birczyckiej skończył się właśnie film w aparacie fotograficznym, zdjęcia z tego filmu chciała zawieźć do Drezna, odbitki oczywiście, zależało jej, wyjął zatem zużyty film i obiecał przed wieczorem załatwić sprawę. Należało jeszcze włożyć do aparatu nową rolkę, ale pani Birczycka zapasu nie miała, więc musiał kupić. I tu zaczęły się schody.


Wyłączyłam magnetofon, oderwałam się od lektury, bo słuchałam i czytałam równocześnie, i z ciężkim zgorszeniem popatrzyłam na Grażynkę.

– No wiesz…! I ani jednego słowa o tym nie powiedziałaś!

– A czy to ważne? – zdenerwowała się Grażynka. – Dyrdymały bez znaczenia! Aparat, nie aparat, co za różnica…

– Ale chciałaś mieć odbitki? Zależało ci?

– No pewnie, że mi zależało, specjalnie dla Lidii te zdjęcia były robione, chciałam jej zawieźć!

– I ani słowa…!

– To tak właśnie wygląda, jak człowiek prosi świadka, żeby nie oceniał wagi szczegółów, tylko podawał wszystkie – wytknął z wyrzutem Janusz. – Każdy dyrdymał może okazać się istotny. Cholerny świat!

– Ciekawe, co jeszcze ukryłaś…

– O Boże! – jęknęła Grażynka i rzuciła się na dalszy ciąg zeznań.


Podejrzany znał Bolesławiec, ale nie był zaprzyjaźniony z całym miastem. Nie spodziewał się trudności fotograficznych i, być może, zlekceważył trochę sprawę. W jednym punkcie usługowym nieszczęśliwym przypadkiem filmu do aparatu pani Birczyckiej nie mieli, drugi fotograf był zamknięty na skutek jakiejś awarii, bardzo przepraszali. Podejrzany znalazł trzeciego, kiedy zaczęło mu się już robić ciasno w czasie, i musiał zużyć dużo wysiłku, żeby wykonali te zdjęcia na poczekaniu. Umówiony był z panią Birczycką na wpół do ósmej, poczekanie trochę za długo potrwało i na spotkanie się spóźnił.

Wiedział, gdzie pani Birczycka mieszka, znał adres jej kuzynki, postanowił tam pojechać, ale po drodze zajrzał jeszcze do Fiałkowskich. Która to była godzina? Dochodziła ósma. Przelotnie zastanowił go widok Antoniego Gabrysia pod domem wujostwa, do kuzynki pani Birczyckiej jednakże pojechał i tam się zawahał…

Oczywiście, że znał Antoniego Gabrysia, może nie osobiście, ale z widzenia i ze słyszenia. Mieszkał przecież w Bolesławcu w dzieciństwie, niezbyt długo, mniej niż rok, ale, jak normalne dziecko, znajomości ponawiązywał, przed ośmioma laty bywał tam częściej i zostawał dłużej…

Dlaczego, dlaczego! Miał tam dziewczynę, która już dawno nie żyje, przykre sprawy, nie będzie się nad nimi rozwodził, bo dla niektórych przyzwoitych osób są nieprzyjemne i nie zamierza ich rozgłaszać. Proszę bardzo, może podać nazwisko matki tej nieżyjącej dziewczyny i ona sama, jeśli zechce, niech wyjawi szczegóły, ze śmiercią Weroniki nie ma to nic wspólnego, ale każdy rozumie, że policja musi sprawdzić. Niech sprawdza u źródła, bez niego.

Owszem, bardzo chętnie wróci do tematu i chronologii, to nie on uczynił dygresję. Stanął na tym, że zawahał się przed wizytą u kuzynki pani Birczyckiej. Dlaczego się zawahał? Miał relacjonować fakty, a nie doznania i uczucia, faktem jest, że się zawahał, a przyczyny należą do sfery uczuć, jego uczucia do pani Birczyckiej nikogo nie muszą obchodzić. Być może, nie chciał być natrętny, a być może, głupio się czuł przez to spóźnienie i nie miał ochoty tłumaczyć się przy ludziach.

Jak długo tak się wahał? Na zegarek nie patrzył, ale co najmniej pół godziny. Potem przypomniał mu się nagle ten Antoni Gabryś pod domem Fiałkowskich i zaciekawiło go, czy jeszcze tam się pęta. Może i tknął go jakiś niepokój, ale nie będzie się teraz wdawał w metafizykę, dość, że dał spokój wahaniom, zrezygnował z wizyty u obcych ludzi i wrócił pod dom ciotki.

Gabryś tam był, owszem, mignął mu raz i drugi, wyglądało to tak, jakby oblatywał dom dookoła. Zainteresowały go te osobliwe poczynania. Nie parkował przed samym wejściem, skąd, nadal nie chciał pokazywać się Weronice, zatrzymał samochód w pewnym oddaleniu i podszedł piechotą. Poczekał trochę, za przykładem Gabrysia obszedł dom dookoła trzy razy i za trzecim razem ujrzał, jak od tyłu jakiś gość wychodzi i coś niesie. Śpieszył się ten gość. Po chwili wrócił i wszedł do domu. Ciotki podejrzany nie widział i nie słyszał, to noszenie wydało mu się dziwne, znał przecież Weronikę, nie pasowało do niej. Wszedł zatem również, a działo się to wszystko od tyłu, nietypowo, Weronika wszystkich zawsze wpuszczała od frontu, tylna strona domu stanowiła jej prywatną własność. Wszedł i ujrzał jakiegoś obcego faceta, właśnie zmierzającego długim korytarzem do wyjścia z całym nabojem w objęciach. W naboju od pierwszego rzutu oka rozpoznał kolekcję numizmatyczną wuja, którą znał doskonale, bo kilka razy w życiu ją oglądał. Wuj mu sam pokazywał.

Tu musi wyjaśnić. Wuj cały swój zbiór monet trzymał nie w klaserach numizmatycznych, tylko na specjalnych tackach z wgłębieniami, używanych w zasadzie przy ekspozycjach muzealnych. Tacki, poukładane jedna na drugiej, leżały w pudłach żelaznych, wielkich i ciężkich jak piorun, bo tak wujowi wydawało się bezpieczniej. Sam mu to powiedział. W razie czego ogień tak zaraz nie weźmie, ponadto każde pudło zamknięte na kluczyk, ponadto utrudnienie dla ewentualnego złodzieja, bo ani szybko otworzyć, ani łatwo wynieść. Cytuje opinię wuja. No, a ten facet niósł samą zawartość, to znaczy tacki, bez pudeł.

Przekonanie, że facet kradnie, trudno nawet zaliczyć do uczuć czy wniosków. Sytuacja, atmosfera, zachowanie gościa, wszystko na to wskazywało. Podejrzany od razu zorientował się, że wynoszona jest właśnie druga połowa, pierwszą widział przed paroma minutami, nie zamierzał pogodzić się z kradzieżą. Nie wiedział, gdzie jest Weronika, nie zastanawiał się nad tym. Zareagował racjonalnie.

Dokładnie, proszę bardzo, może być dokładnie. Stał trochę z boku. Wszedł i zatrzymał się, coś usłyszał, uczynił krok pod ścianę, w tym momencie zobaczył faceta. W korytarzu było dość ciemno, tam wszędzie było ciemno, Weronika dla oszczędności używała żarówek najsłabszych, jakie istniały. Facet go chyba nie dostrzegł, a może dostrzegł, przeraził się, w każdym razie wyleciał jak z pieprzem. Podejrzany ruszył za nim, a wszystko to odbyło się w błyskawicznym tempie.

Nie, nie widział zwłok Weroniki, w tym momencie nie widział, chwileczkę, zeznaje w porządku chronologicznym. Niczego w korytarzu nie widział, poza otwartymi w głębi drzwiami do gabinetu, stamtąd padało nieco porządniejsze światło. Nie przyglądał się, z miejsca ruszył za złodziejem, bo go nagła cholera trzasnęła.

Wyjaśnia dodatkowo. Rzecz w tym, że zbiór numizmatyczny miał być dla niego i prawdę mówiąc, była to jedyna rzecz, na której mu zależało. I jedyna, na której Weronika nie miała dożywocia, nie wie, czy panowie śledczy dokładnie przeczytali testament Henryka, ale wedle tego testamentu zbiór powinien był od razu przejść na niego. Wuj miał obawy, że Weronika go nie uszanuje, zlekceważy, pogubi, sprzeda… Owszem, upomniał się o niego raz, krótko po pogrzebie…

Nie, nie był na pogrzebie wuja, w ogóle nie wiedział, że umarł, w owym czasie znajdował się w Wiedniu i o jego śmierci dowiedział się dopiero po powrocie, w jakieś dwa albo trzy tygodnie później. Ciotka odmówiła wydania legatu, chyba nawet lekka awantura wybuchła, wyrzuciła go z domu i dlatego tak długo się tam nie pokazywał. Nie upominał się więcej, dał spokój, bo wyraźnie było widoczne, że musiałby to załatwiać przez sąd, jakąś drogą urzędową, ale ogólnie z tego spadku nie zrezygnował, miał nadzieję, że ocaleje. Orientował się mniej więcej w poczynaniach Weroniki, w tych wyprzedażach mebli i różnych rzeczy po Henryku, i widział, że ani monet, ani znaczków, ani fachowych książek nie rusza. Zapewne bała się tego tknąć.

Jak się orientował? Trochę podglądając osobiście, a trochę podpytując ludzi, między innymi Wiesława Kopcia, który mnóstwo szmelcu od Weroniki wyniósł. Wśród tego szmelcu, na przykład, srebrne szczypce kominkowe, mocno pogięte i sczerniałe, poinformował nawet Kopcia o cennym kruszcu, dzięki czemu zachowali przyjazne stosunki.

A Weroniki nie. Nie poinformował. Miał zamiar powiedzieć jej o tym i zaproponować, żeby się zastanowiła, co robi, ale zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i w ogóle go do domu nie wpuściła. Nie jest aniołem z nieba, zatem uznał, że dobrze jej tak i więcej prób porozumienia nie czynił. Mordowanie jej do głowy mu nie przyszło.

Nie, nie czaił się na ten zbiór numizmatyczny i wcale nie chciał go kraść. Żył bez niego tyle lat, mógł pożyć i dłużej. Co nie znaczy, że bez oporu pogodziłby się z rozproszeniem czy zaginięciem, życzył sobie go ocalić, zgodnie zresztą z wolą wuja. I dlatego bez namysłu poleciał za złodziejem.

Wpadł za nim do pustego domu. Wiedział, oczywiście, o pustym domu tego jakiegoś Baranka, czy jak mu tam, teren dookoła był mu znany. Obcy facet, mocno spłoszony, usiłował wytrząsać monety z tacek do foliowej torby, przeszkodził mu w tym. Jak…? Co za pytanie, zwyczajnie, dał mu po mordzie. Chciał się dowiedzieć, kim ten złodziej jest, wydrzeć mu jakiś dowód albo coś w tym rodzaju, poszarpali się trochę, facet wymknął mu się z rąk i uciekł. Już go nie gonił, w monetach zrobił się bałagan, wolał je pozbierać i posprzątać, część tacek związał razem paskiem od spodni, resztę jakoś zgromadził do kupy i wyniósł. Światło…? Było tam jakieś, nie zwrócił uwagi, ale wydaje mu się, że u sufitu świeciła nędzna żaróweczka, w każdym razie widoczność istniała. Nie gasił niczego, wyszedł z odzyskanym ciężarem.

Jak to dokąd, do domu Fiałkowskich, rzecz jasna. Przecież mówi, że kradzieży w planach nie miał, chciał za to przeżyć satysfakcję, dowodnie pokazać Weronice, jak doskonale pilnuje swojego mienia. Na własne oczy chciał widzieć, jak ją diabli biorą. Miał też nadzieję, że w takiej sytuacji zdoła jej ten swój legat odebrać.

Wszedł od tyłu z tym całym nabojem w rękach i kilka metrów przeszedł w głąb korytarza, kiedy wreszcie zobaczył Weronikę. Leżała w progu gabinetu z rozbitą głową. Nie zemdlał ani niczego nie upuścił, ale trochę się poczuł wstrząśnięty, odłożył tacki na podłogę i sprawdził stan ciotki. Dotknął jej, poszukał pulsu, chociaż widać było, że tam nie ma co szukać…

Zapewne teraz zostanie zapytany, dlaczego uciekł, zamiast zadzwonić do pogotowia i policji. Został…? Proszę bardzo, odpowiada.

Pogotowie fatygowałoby się zupełnie niepotrzebnie, a co do policji… Stojąc nad zwłokami ciotki, zdążył pomyśleć, co następuje:

Będzie pierwszym podejrzanym, to ma jak w banku. Jest spadkobiercą, zbiór numizmatyczny upstrzony został obficie jego odciskami palców. O złych stosunkach ciotki i siostrzeńca wszyscy wiedzą. Brakuje mu alibi. Gadać sobie może, co chce, nikt mu nie uwierzy, policja palcem o palec nie stuknie, sprawcę dostaje na patelni. Jeśli sam nie znajdzie tego palanta, który był tu przed nim, jeśli sam nie przydusi Gabrysia, plączącego się wokół domu, jeśli w ogóle sam tu czegoś nie rozwikła, leży martwym bykiem. I jeśli go teraz zamkną, a zamkną, jak Bóg na niebie, sam by się zamknął… traci wszelkie szansę. Zbiór po wuju przepadnie, wygląda w tej chwili jak śmietnik, zostanie zlekceważony, no dobrze, więc niech chociaż to ocaleje!

Pod wpływem tej całej eksplozji myśli uciekł, zabierając legat. To wszystko.


Na taśmie nagle zapanował rejwach i została wyłączona, protokół również zawierał lukę. Najwyraźniej w świecie w przesłuchaniu brało udział kilka osób i wszystkie równocześnie usiłowały zadać jakieś pytania. Na ich miejscu również miałabym liczne pytania.

– Co było wcześniej? – brzmiało moje pierwsze. – Patryk czy korekta Ksawusia?

– Prawie równocześnie – odparł Janusz. – Tam jest więcej niż jedno pomieszczenie. Ale z Patrykiem to jeszcze nie koniec.

– Domyślam się. Dużo brakuje. Całość brzmi nieźle, ale popełnił błąd, zwlekając tak długo, zostawił sobie czas na składne ułożenie całej historyjki. Nikt mu nie uwierzy.

– Ja jestem pierwsza – powiedziała z zaciętością Grażynka. – Nie mogę żyć na huśtawce. Uwierzyłam w każde słowo, bo wszystko do niego pasuje, a teraz widzę co będzie, jak się okaże, że wszystko zełgał. Nie chcę wierzyć. Mogłabym się zdenerwować.

No rzeczywiście, a teraz wcale nie była zdenerwowana, tylko spokojna niczym płyta nagrobna. Z wysiłkiem powstrzymałam się od tej uwagi.

– Osobiście wyrobiłem już sobie jakieś zdanie – oznajmił Janusz cierpliwie. – Ale znam całość. Doczytajcie może te zeznania do końca, mam wrażenie, że warto.

– No dobrze, dawaj dalszy ciąg Patryka…


Zadali mu w końcu te swoje pytania. Podejrzany bez oporu wyjaśnił, że zaraz następnego dnia pojechał za panią Birczycką do Drezna, tam się z nią spotkał i oddał jej zdjęcia…


– Oddał? – spytałam podejrzliwie Grażynkę.

– No owszem, oddał…

– O Boże! Jako świadek, jesteś potworna!


Tkwił w tym Dreźnie ze względu na nią, widywali się, na ślubie przyjaciółki był, ale na wesele nie poszedł. Zbiór numizmatyczny wuja cały czas woził ze sobą w bagażniku. Wrócił prawie równocześnie z panią Birczycką, przez cały ten czas zdążył oprzytomnieć, zorientował się, że pani Birczycka jest podejrzana o zamordowanie Weroniki i postanowił nie uciekać. Dopiero po pierwszym przesłuchaniu zaniepokoił się na nowo, wydało mu się, za co najmocniej przeprasza, że policja sprawę trochę lekceważy, wolał zatem zejść władzy z oczu. Ów palant, którego zastał w domu wujostwa, okazał się postacią mityczną, nikomu nieznaną, więc nie widział innego wyjścia, jak tylko znaleźć go osobiście. Owszem, przyznaje, że starał się robić jak najgorsze wrażenie, straszył wszystkich, stosował różne podstępy i groźby karalne, ale rezultat osiągnął. Palanta znalazł i zawiadomił o nim panów śledczych. Zbiór numizmatyczny zabezpieczył, ma nadzieję, że skutecznie, i teraz, proszę bardzo, służy wszelkimi zeznaniami.

Rozszalały się detale. Ile kroków postąpił w głąb korytarza za pierwszym razem? Gdzie był Antoni Gabryś, kiedy przyszedł tam drugi raz? Po co wchodził do gabinetu? Czym wyjechał z Bolesławca, skoro zostawił samochód? Gdzie mieszkał w Warszawie, skoro do własnego domu wcale nie wracał? I tak dalej, i dalej.

Na wszystkie pytania podejrzany odpowiadał bez namysłu, nie gubiąc się i nie plącząc. Odmówił odpowiedzi tylko na jedno, mianowicie, jak zabezpieczył zbiór i gdzie on się obecnie znajduje.


– Nie powiedział także o klamerce od paska – przypomniałam, smętnie patrząc na legat po Henryku, elegancko i pieczołowicie ułożony pod moim biurkiem. – Mam nadzieję, że już nie powie. Brzmi to całe zeznanie dosyć sensownie. Może to jednak, mimo wszystko, nie on…?

– Teraz już w nic nie wierzę – zakomunikowała Grażynka rozpaczliwie.

– Od razu powiem, żeby nie zapomnieć – zwrócił się do mnie z naciskiem Janusz. – Do twojego bagażnika zajrzeliśmy dopiero dziś wieczorem, a może nawet jutro rano. Bądźcie uprzejme to zapamiętać.

– Zdecydujmy się, dziś czy jutro, bo potem nam się pomyli. Jutro… Nie, dziś, Grażynka była przy tym, dziś jest, a jutro rano nie wiem, gdzie będzie.

– W porządku, dziś. Ale jeszcze nie teraz, trochę później. Czytacie resztę czy nadal zamierzacie tkwić w niepewności?

– A co, zyskamy jakąś pewność? – ożywiłam się i z kolei chwyciłam skorygowane zeznania Ksawusia, już na piśmie.


Jak to tam właściwie było z tym chodzeniem po domu? Tak, jak mówił… Dlaczego nie? Bo Weronika jadła kolację? A, rzeczywiście, możliwe, że przez chwilę był spokój, pewnie wtedy siedziała i jadła, ale dosyć krótko jadła, więc przeoczył tę czynność.

Co robił w łazience? A co się robi w łazience, przecież nie mył wanny! No, poszedł do łazienki, bo z tego całego zdenerwowania musiał, a kiedy…? Jakoś tak na początku… o! Jak zobaczył, że pudła upchane w kącie, zdenerwował się i tego…

Skąd ma wiedzieć, po co go ten cały Patryk wlókł do domu Baranka, czy jak mu tam, z szału jakiegoś chyba, któż odgadnie szaleńca? Razem wyjmowali tacki z pudeł, Ksawuś pod presją… Nie, nie wie, co ten zbrodniarz robił po zabiciu ciotki, latał po całym domu… Nie narobił śladów? Dziwne. To może mało latał, Ksawuś tylko słyszał jakieś odgłosy, ale nie widział niczego. Antoniego Gabrysia też nie widział, cokolwiek Antoś robił, Ksawuś tego nie wie, bo w ogóle na temat zbrodni nie rozmawiali. Nawet nie było kiedy, Ksawuś czuł się roztrzęsiony, a zaraz nazajutrz wyjechał i tyle.

A że mimo roztrzęsienia brakteat wypatrzył i schował, pod okiem złowrogiego Patryka… Jak mu się udało? No jakoś, chyba cudem. Jeszcze w gabinecie czy już w domu Baranka? No właśnie, sam nie wie i sam się dziwi, chyba w gabinecie go wypatrzył, a w domu Baranka złapał…


– Od tego miejsca dołączyli zeznania Patryka i zaczęli konfrontować jedno z drugim – poinformował sucho Janusz.


Ksawuś latał do domu Baranka dwa razy? Kto tak powiedział? Świadek go widział? Jaki znowu świadek, żywego ducha nie było! A, zaraz, możliwe, że go Patryk przegonił dwa razy, ten cały zbiór na tackach to duży nabój, trzeba ostrożnie nieść, żeby nie pogubić. Sam niósł…? A pewnie, ten łobuz mu kazał i patrzył z daleka, a Ksawuś bał się go panicznie. Ciemno było tak średnio, nie całkiem, gdyby uciekał od razu, tamten mógł go dogonić i udusić. No jasne, że miał ślady na twarzy, przecież mówi, objawiła się ta presja fizyczna…

Weronika wróciła wcześniej i to ona latała po domu, a nie Patryk? Możliwe. Wydawało mu się, że Patryk… O rany, w nerwach był, może i coś pokręcił, ale jedno drugiemu nie przeszkadza, Patryk przyszedł później, złapał tasak… Patryk nie wchodził do kuchni? A skąd wiadomo… a, ślady. No to może Weronika usłyszała, że ktoś jest, złapała tasak, a on jej go wyrwał… Od której strony walił? Ksawuś nie wie, samego walenia nie widział, może od tyłu… Ślady wskazują, że od przodu? Niech będzie, może w drzwiach od kuchni… Nie leżałaby wtedy w gabinecie? Też możliwe. Nie, nie wlókł jej chyba, o wleczeniu Ksawuś nic nie wie… Ślady wskazują, że dostała od przodu i napastnik był wtedy w gabinecie, a ona w korytarzu? A czy te ślady nie mogą być trochę pokiełbaszone? Zresztą, kto ich tam wie, może i wywinęli w drzwiach jakiś taki kontredans…

No pewnie, że tego nie widział, siedział schowany wśród pudeł za biurkiem i sufit widział, a co niżej, to już nie bardzo…


Zniecierpliwiłam się okropnie.

– Nie wytrzymam dłużej tych bredni! Widziałam ten gabinet, cóż to ma być, komnata tronowa?! To kretyn, gdyby chociaż powiedział, że ze strachu zamknął oczy…!

– Przyszło mu to do głowy dopiero później. Trochę się pogubił, bo go zaskoczył nadmiar śladów, ale, ogólnie biorąc, utrzymuje się w konwencji zastrachanej i skruszonej ofiary. Jednakże Antoś go wrobił ostatecznie.

– No właśnie. Jest coś od Antosia…?


Antoś się złamał. Współudział w zabójstwie nie spodobał mu się okropnie, z dwojga złego wolał przyznać się do kradzieży, licząc przy tym na łagodne potraktowanie za szczerość. Ponadto, nieźle już poznawszy Ksawusia, nie był pewien, co też kochany kumpel może mu przyłożyć.

No dobrze, stał na świecy, przyzna się, widział wracającą Weronikę i wystraszył się nieco, bo wiedział przecież, że Ksawuś jest w środku. Pojęcia nie miał, co o tym myśleć, odczekiwał w nerwach, wreszcie stracił cierpliwość. Ostrożniutko, delikatniutko, wlazł do Fiałkowskich.

Z drzwiami od tyłu nie miał problemu, Weronika, wchodząc, nie zamknęła ich na klucz, ręce miała zajęte, to widział, więc pewnie odstawiała rzeczy i chwilowo zapomniała. Niewątpliwie zamknęłaby później.

Wlazł bezszmerowo… Dlaczego nie wlazł od frontu, skoro Ksawuś mu otworzył? No owszem, zgadza się, otworzył i nawet tak ruszył drzwiami, żeby pokazać, że otwarte, tak się umówili, ale nastąpiło to później niż Antoś się spodziewał i w dodatku zdawało mu się, że jacyś ludzie chodzą, bał się, że ktoś go zobaczy. Wolał od tyłu, z ostrożności.

No więc wlazł. Nikłe dźwięki dobiegały z wnętrza mieszkania. Poczekał trochę w ciemnym kącie i już zamierzał wyjść, bo nie mógł przecież przeszukiwać sypialni w obecności pani domu, kiedy coś tam się zaczęło. Dalej, w końcu korytarza. Weronika się ruszyła, nie wie, co robiła, ciemno było, aż wreszcie zapaliła tę parszywą, nędzną żaróweczkę i wtedy zobaczył, niewyraźnie, bo niewyraźnie, ale zobaczył, że wyszła z kuchni i otworzyła drzwi do gabinetu. Zabłysło tam lepsze światło, krótkie krzyki się rozległy i rumor, „a to co…?” to chyba ona krzyknęła, więcej się nie dało rozróżnić, kotłowanina jakaś była, też krótka, i coś runęło. No dobrze, nie coś, tylko ktoś, wydawało mu się, że Weronika, ale nie był pewien. No jak mógł widzieć dokładnie, skoro i z daleka, i w ciemnościach, i więcej się tego działo w gabinecie niż w korytarzu, dopiero później stwierdził, że owszem, Weronika. W pierwszej chwili uciekł, na wszelki wypadek.

Znów obleciał posiadłość dookoła i nadział się na tę idiotkę, swoją siostrę. Ostro przegonił ją do domu, bo akurat była mu tu potrzebna jak dziura w moście. Nie wytrzymał, wlazł ponownie…

Czy siostra rzeczywiście poszła do domu? A co, nie? Myślał, że poszła, zdrowo jej kota popędził, ale cholera ją wie, to uparta gangrena, mogła się tam jeszcze gdzie pętać. Niech sama powie, teraz już nie ma powodu głupot wymyślać, on się do wszystkiego przyznaje sam z siebie i dobrowolnie, i bardzo prosi, żeby to tam gdzieś zostało zapisane…

Nie, nie tak zaraz wlazł ponownie, jeszcze trochę pokikował, aż zobaczył, że Kuba leci i coś niesie do domu Baranka, czy jak mu tam. Wtedy prędko skorzystał z wolnej drogi i wlazł z ciekawości, chciał się wreszcie połapać, co się tam stało. No i zobaczył Weronikę, nieżywa była całkiem, no to, już raz się przecież przyznał do tego, namyślił się drobne przeszukanko wykonać…

A właściwie to okoliczności go zmusiły. Jeszcze nie zaczął, jak coś usłyszał, ktoś szedł, więc się schował, a najbliżej miał drzwi do sypialni. Podglądał. Kuba wracał, Antoś rozpoznał go, czekał dalej…

Jak to na co, czekał, aż Kuba wyjdzie! Nie zamieszka tam przecież razem ze zwłokami! A już się rozpędził, akurat teraz mu się pokazywać, kumpel w dużych nerwach, może być niezadowolony ze świadka i kropnąć go na poczekaniu, to głupi musiałby być. I dobrze zrobił, bo za chwilę znów ktoś wszedł, przy samych drzwiach się zatrzymał, teraz wie i zgaduje… Ma nie zgadywać? No dobrze, to nie widział go, tego, co wszedł, tam się drzwi od sypialni tak otwierają, że tych wyjściowych od tyłu nie widać, tylko kawałek korytarza. Pewnie, że gdyby je całkiem otworzyć… Ale przecież nie otwierał, uchylone zostawił i nawet nie drgnął. Obaj w końcu wylecieli, Kuba i ten drugi. Wtedy, co tu ukrywać, zyskał wolną drogę, a już był w sypialni, więc to chyba przeznaczenie…

Nie doniósł, bo się bał. Już mówił przecież i jest to sama święta prawda. Szantaż…? Jaki szantaż, śmichy-chichy, pic na wodę, wolne żarty się panów śledczych trzymają. Już on dobrze wie, co czeka takiego szantażystę, w życiu by się tak nie wygłupił! I jeszcze kogo miał szantażować? Kubę? A co on, amerykański milioner? Lepiej siedzieć cicho i udawać, że się o niczym nie wie. I tak zrobił…


– Będzie wizja lokalna – powiedział beznamiętnie Janusz po długiej chwili doskonałego milczenia.

Odblokowało mnie.

– Niech ja w domu nie nocuję i pierzem porosnę… W Bolesławcu…?! Jadę tam! Czy od razu pozwolą mu sprzedać mi bułgarski bloczek…?


* * *

Ksawuś się nie ugiął i nie popuścił. Bronił każdego szczegółu pazurami i zębami, bił w szok psychiczny, w trwały afekt, nieszczęsny pan Pietrzak, człowiek łagodny i kulturalny, zaczął występować w charakterze potwora o siedmiu łbach, plujących jadem. Dusił go, gniótł i wreszcie wpędził w schizofrenię, biedny Ksawuś sam już nie wiedział, co robi. Najzacieklej walczył o pobyt w łazience i chyba słusznie, bo tam usuwał ślady czynu. Prysnęło na niego z tej Weroniki, więc musiał się umyć, koszulę uprał własnoręcznie, marynarkę specjalnie zalał czerwonym winem i do pralni oddał, i dziwi się bardzo, skąd ślady i jakim cudem panowie śledczy je wypatrzyli. Takie były mikroskopijne…

W rezultacie jedyne, co mu się udało uzyskać, to zabójstwo przypadkowe, bez premedytacji, bo to jednak Weronika chwyciła tasak i ruszyła z nim na wroga. Ksawuś wyrwał jej ten tasak z ręki w obronie własnej i walił nim tylko po to, żeby odpędzić od siebie straszliwą megierę. Wcale nie chciał jej zabić, jakoś samo tak wyszło, całkiem bez sensu…


* * *

– Dobry obrońca znajdzie stu świadków na potwierdzenie charakteru Weroniki – powiedziała w zadumie Grażynka. – Zgromadzi okoliczności łagodzące. I niech zgromadzi, ja właściwie temu Ksawusiowi całkiem dobrze życzę.

Obie z Anitą popatrzyłyśmy na siebie. Siedziałyśmy wszystkie trzy w silnie zakamuflowanej i szaleńczo wytwornej restauracji przy Belwederskiej, przy grzankach z móżdżkiem, popijanych czerwonym winem. Komunikację miałyśmy zapewnioną, poświęcił się mój siostrzeniec, zawodowy kierowca, zaś miejsce wymyśliła Anita, z nadzieją, że nikt ze współpracowników jej tu nie znajdzie. A należało wszak uczcić zakończenie okropnej sprawy.

– Osobiście nie mam do niego serca, ale na twoim miejscu zapewne też bym go lubiła – przyznała Anita grzecznie. – Ogólnie Kubuś Wichajster budzi więcej sympatii niż zastrzeżeń, a tu jeszcze wziął na siebie… jak by tu powiedzieć… zdjął ciężar…

– Na moje oko, zdjął kilka ciężarów – poprawiłam. – Chociaż chyba niepotrzebnie, Patryk oddałby ten brakteat panu Pietrzakowi dobrowolnie. No, tyle że nie tak zaraz, musiałby przedtem wydrzeć legat Weronice. Powiedzmy, Ksawuś podgonił wydarzenia.

Rzecz jasna, zdążyłam wcześniej zawiadomić wszystkich o wszystkim, zarówno Anita, jak i Ten Pan Lipski zyskali pełnię wiedzy, co ich całkowicie usatysfakcjonowało, pan Pietrzak miał zaledwie lekkie wyrzuty sumienia, a z panią Natalią wolałam nie kontaktować się bezpośrednio, odwdzięczyłam się tylko sąsiadce. Grażynka zaczęła rozmawiać jak człowiek dopiero teraz, przy tych grzankach z móżdżkiem.

– Wygłupiłam się – podjęła jakimś skomplikowanym tonem, zarazem buntowniczo i ze skruchą. – Nie należało… Ale przecież człowiek boi się mieć nadzieję, a wszystko na niego wskazywało, a jeszcze dobijała mnie Seweryna… Ja chyba nie jestem takie bydlę uczuciowe…?

Popatrzyła na nas tak błagalnie, że czym prędzej przyświadczyłyśmy, że skąd, oczywiście nie jest, broń Boże!

– I dlaczego on nic nie mówi?! Po co mu te tajemnice? Dlaczego on tak milczy o sobie…?!

– Bo się ciebie boi – wyjaśniłam bezlitośnie. – W obawie, żeby nie okazać się zbyt miękka i uległa, przesadzasz w drugą stronę. Tak jak przy tej klamerce od paska. Powiedziałaś chociaż słowo? Zadałaś bodaj jedno pytanie? Niech mi łeb odpadnie i tu się poturla…

– Daj spokój, co za kłopot dla restauracji – wtrąciła pośpiesznie Anita.

– …jeśli nie promieniowałaś wyłącznie milczącym potępieniem! Normalnego człowieka zatyka i dławi, a jeszcze zakochanego faceta…?

– A czy on jest rzeczywiście we mnie zakochany?

– Nie, nie jest. Te wszystkie numery wywija tak sobie, z łaski na uciechę. Bo pewnie nie ma co robić.

Grażynka zaczęła nabierać na twarzy odrobiny różu indyjskiego.

– No dobrze, przyznam się wam. Ja w gruncie rzeczy naprawdę jestem w sobie miękka i tak się boję dominacji… Czyjejś. Prawie dziesięć lat walczyłam, żeby żyć sobą, a nie kimś… I co, znów mam się poddać?

– Mogłabyś wreszcie uwierzyć w siebie i dać sobie trochę luzu. Poza tym, o, proszę, teraz mi to przychodzi do głowy, to chyba ten móżdżek… Czy przypadkiem Patryk nie ma dokładnie tych samych obaw? Zdaje się, że miał skomplikowane dzieciństwo i młodość, a wnioskując z charakteru rodziny, chociażby na podstawie Weroniki, mógł z dużym trudem wyłazić z przydeptania. Na wszelki wypadek weź to pod uwagę.

Anita z aprobatą kiwała głową.

– Na ile zrozumiałam, rodziców stracił w dzieciństwie? Matka umarła, bo Fiałkowscy nie chcieli pożyczyć pieniędzy na operację, i wychowywała go babcia, rodzona siostra Weroniki? Podobna zapewne?

– Na to wygląda. I długo żyła…

– Czekaj, jeszcze drobiazg, bo ja lubię mieć poukładane. Wszyscy u Baranka, czy jak mu tam… Kubuś i Patryk załatwieni, a ci dwaj następni? Gubię się trochę w składanych Barankowi wizytach.

– O, prosta sprawa. Antoś twardo szukał tego złota Fiałkowskich, aż go wreszcie znalazł tam Wiesio-złomowiec i prawie siłą wyciągnął kumpla razem z pudłami. Ksawusia u Baranka, czy jak mu tam, już nie zastali, ale nie spędzało im to snu z powiek.

– A dlaczego właściwie Wiesio nie zabrał swojego żelastwa od razu, tylko z takim opóźnieniem?

– Ze strachu. Wolał przeczekać. Fatalna sytuacja się wytworzyła, nikt u nas nie wierzy w sprawiedliwość, winni rozzuchwaleni, a niewinni się boją. A i to później nie sam poszedł, tylko mamusię wysłał. Istny cud, że się wreszcie złapali za te mikroślady.

Posiłek nam się skończył, spełniłyśmy toast, podali kawę.

W tym momencie do restauracji wszedł Patryk i widać było, że świat i ludzkość składają się dla niego z jednej Grażynki. Gdybyśmy obie z Anitą miały na głowie pióropusze indiańskie albo zgoła słoniowe trąby na twarzy, w ogóle by tego nie zauważył. Znów popatrzyłyśmy na siebie, zostawiłyśmy w diabły tę kawę, podniosłyśmy się od stolika i opuściłyśmy lokal, nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi. Grażynka wpatrzona była w Patryka, a Patryk w Grażynkę.

– Mam nadzieję, że zdołają zapłacić? – powiedziała niespokojnie Anita. – Zaprosiłam was, a to cholernie droga knajpa.

– Żadne z nich w nędzy nie żyje, a Grażynka ma przy sobie karty kredytowe – pocieszyłam ją. – Poza tym dwie butelki wina, nawet Château Neuf du Pape, to jeszcze nie bankructwo.

– Czym jedziemy?

– Poczekamy chwilę. Zadzwonię do mojego siostrzeńca, zaraz przyjedzie.

– Dobra, to dzwoń.

Zadzwoniłam. Anita westchnęła.

– Może się wreszcie skojarzą. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, okazuje się, że nawet zbrodnia jest przydatna. Chociaż, między nami mówiąc, nie przepowiadam im łatwego życia.

– A która z nas ma łatwe życie? Z dwojga złego już lepiej, żeby mieli trudne życie na wolności niż za kratami. Ona by z nim wzięła ślub w więzieniu, jestem pewna.

– Ja też…

– To już sama nie wiem, robić sobie wyrzuty czy nie?

– Jakie wyrzuty? – zdziwiła się nagle Anita po chwili milczenia. – Oszalałaś? Przecież gdyby nie ty…

– Gdyby nie ja, ani Grażynki, ani Patryka w Bolesławcu by nie było! To przez mój bułgarski bloczek tam pojechali, jedno za drugim!

– Ale coś ty, masz źle w głowie! Kubuś podwędził brakteat niezależnie od twojego bloczka! Byłoby wszystko to samo, tyle że bez ciebie, padłoby na Patryka, spadkobiercę, skąd możemy wiedzieć, gdzie by się znajdował w zasadniczej chwili? Pewnie właśnie w Bolesławcu, bo przecież Grażynka jechała do Drezna! Puknij się, to przez ciebie gliny się tak sprężyły, inaczej nikt by się nie czepiał tych mikrośladów, poszliby po linii najmniejszego oporu! Zdenerwowałaś ich, i słusznie!

– No to łaska boska, że nie przyhamował mnie ten list – powiedziałam z ulgą. – Chociaż, z drugiej strony, list mnie zdopingował.

– Co…?

– List. Ten list Grażynki o mnie.

Spacerowałyśmy tam i z powrotem na małym odcinku ulicy. Anita się nagle zatrzymała.

– O rany boskie, jeszcze ci tego nie powiedziałam? O, cholera…! No, ale w obliczu takich wydarzeń… To wcale nie był list o tobie!

– Co…?

– On nie był o tobie, mówię!

Prawie osłupiałam.

– Nie o mnie? To o kim, na litość boską?!

– O Sewerynie! O jej ciotce! Nie znasz tej baby, jest urocza i nieznośna. Wychowywała Grażynkę na obraz i podobieństwo swoje, bezwiednie robiła z niej niewolnicę, stąd teraz te starania Grażynki, żeby stwardnieć, nadal robi to samo, ciotka, mam na myśli, Grażynka odwala jej całą księgowość, administrację, menedżerstwo! Baba jak brzytwa, jak iskra, naprawdę czarująca i nie do wytrzymania, a Grażynka nie może się wyzwolić z więzów wdzięczności, to fakt, bez ciotki by zdechła, ostatnia osoba z rodziny, ale wcale nie miała obowiązku się nią zajmować. Poszła na całość, dalej naciska, a Grażynka się miota. Ty przy niej… to anioł!

Określenie spodobało mi się nadzwyczajnie, ale nie popadłam w natychmiastową megalomanię. Może, powiedzmy, anioł wybrakowany…

Musiałam odetchnąć kilka razy.

– A ja się tak męczyłam…! Niech to piorun strzeli, to co, myślisz, że nie muszę poprawiać sobie charakteru?

Anita przyjrzała mi się krytycznie.

– Jeśli masz takie zamiary, nie będę cię zniechęcać. Szczerze mówiąc, do Seweryny trochę przystajesz… Ale rozumiem z tego, że niewiele brakowało, a robiłabyś za ten płatek lilii, subtelny, taktowny i na uboczu…? No to łaska boska, że ci wszedł w paradę bułgarski bloczek! Masz go chociaż?

– A skąd! Przed nami całe postępowanie spadkowe. A ukraść go teraz już nie da rady…

Podjechał mój siostrzeniec.

Загрузка...