On jest teraz z nią.
Rizzoli siekała niezdarnie cebulę na desce do krojenia, rozsypując jej kawałki na podłogę. W sąsiednim pokoju ojciec i dwaj bracia oglądali telewizję. Odbiornik ryczał, jak zawsze, na cały regulator i trzeba było go przekrzykiwać. W domu Franka Rizzoli człowiek musiał wrzeszczeć, żeby go słyszano, i zwykła rodzinna rozmowa brzmiała jak kłótnia. Rizzoli zgarnęła pokrojoną cebulę do miski i zaczęła siekać czosnek, czując pieczenie w oczach i nie mogąc pozbyć się natrętnych myśli na temat Moore?a i Catherine Cordell.
Po seansie hipnotycznym Moore zabrał doktor Cordell do domu. Rizzoli widziała, jak idą razem do windy i jak obejmuje ją ramieniem. Nie był to tylko opiekuńczy gest. Widziała jego roziskrzony wzrok, gdy na nią patrzył. Nie jak policjant na służbie, lecz jak zakochany mężczyzna.
Rizzoli rozdzieliła ząbki czosnku, zmiażdżyła je kolejno krawędzią noża i ściągnęła skórkę. Nóż uderzał tak głośno o deskę do krojenia, że matka stojąca przy kuchence spojrzała na nią podejrzliwie, nic jednak nie mówiąc.
Jest teraz z nią. W jej mieszkaniu. Może nawet w łóżku.
Siekała energicznie czosnek, by rozładować złość. Nie rozumiała, dlaczego świadomość, że Moore jest z Catherine, tak bardzo ją drażni. Może dlatego, że uważała go za jednego z niewielu żyjących świętych, ludzi, którzy zawsze trzymali się zasad. Dawał jej nadzieję, że nie cała ludzkość jest zepsuta, a teraz ją zawiódł.
Może obawiała się, że jego uczuciowe zaangażowanie będzie przeszkadzało w śledztwie. Człowiek w takim stanie nie potrafi myśleć ani działać racjonalnie.
A może jesteś po prostu o nią zazdrosna. Zazdrosna o kobietę, która jednym spojrzeniem potrafi zawrócić mężczyźnie w głowie. Faceci lecieli zawsze na babki potrzebujące pocieszenia.
W sąsiednim pokoju jej ojciec i bracia wznosili głośne okrzyki przed telewizorem. Pragnęła wrócić do swego spokojnego mieszkania i szukała wymówki, by jak najszybciej wyjść. Musiała jednak zostać co najmniej na kolację. Mama ciągle jej powtarzała, że Frank junior nieczęsto wpada do domu, a jakże Janie mogłaby nie chcieć spędzić trochę czasu z bratem? Znów będzie musiała wysłuchiwać przez cały wieczór jego opowieści o szkoleniu rekrutów: jaki to nieudany rocznik, jacy zniewieściali są młodzi Amerykanie i ile musi się natrudzić, żeby zrobić z nich żołnierzy. Mama i ojciec wsłuchiwali się w każde jego słowo. Jej pracą nikt się jakoś nie interesował. Twardziel Frankie dotychczas bawił się tylko w wojnę. Ona brała na co dzień udział w prawdziwej walce z bandytami.
Frankie wszedł pewnym krokiem do kuchni i wziął z lodówki piwo.
– Kiedy kolacja? – zapytał, otwierając puszkę. Traktował ją jak służącą.
– Za godzinę – odpowiedziała matka.
– Chryste, mamo. Już wpół do ósmej. Umieram z głodu.
– Nie przeklinaj, Frankie.
– Jedlibyśmy o wiele wcześniej – odezwała się Rizzoli – gdyby mężczyźni choć trochę nam pomogli.
– Mogę zaczekać – stwierdził Frankie. Wracając do pokoju z telewizorem, przystanął na progu. – A, byłbym zapomniał. Masz wiadomość.
– Co?
– Dzwonił do ciebie jakiś Prosty.
– Barry Frost?
– Tak, tak się nazywa. Chciał, żebyś oddzwoniła.
– Kiedy to było?
– Jak przestawiałaś samochody.
– Cholera, Frankie! Minęła już godzina!
– Janie! – zganiła ją matka.
Rizzoli rozwiązała fartuch i rzuciła go na blat.
– To moja praca, mamo! Dlaczego, do diabła, nikt tego nie uszanuje? – Chwyciła za telefon w kuchni i wystukała numer komórki Barry’ego Frosta.
Odebrał po pierwszym sygnale.
– To ja – powiedziała. – Dopiero dostałam wiadomość, że dzwoniłeś.
– Ominie cię zatrzymanie podejrzanego.
– Co?
– Mamy pozytywny wynik badania DNA z wymazu pobranego z pochwy Niny Peyton.
– Kod z próbki nasienia jest w CODIS?
– Należy do niejakiego Karla Pacheco. Został aresztowany w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku i oskarżony o gwałt, ale go uniewinniono. Twierdził, że stosunek nie był wymuszony. Przysięgli mu uwierzyli.
– To on zgwałcił Ninę Peyton?
– Dowodzi tego badanie DNA.
Rizzoli wykonała triumfalny gest zaciśniętą pięścią.
– Macie adres?
– Czterdzieści pięć, siedemdziesiąt osiem Columbus Avenue. Jesteśmy prawie na miejscu.
– Jadę!
Już w drzwiach usłyszała wołanie matki:
– Janie! A co z kolacją?
– Muszę lecieć, mamo.
– Ale Frankie jutro wyjeżdża!
– Dokonujemy aresztowania.
– Nie mogą się obejść bez ciebie?
Rizzoli przystanęła, trzymając rękę na klamce i czując, że wszystko się w niej gotuje. Dostrzegła z przerażającą wyrazistością, że bez względu na to, co osiągnie i jak olśniewającą zrobi karierę, dla rodziny pozostanie na zawsze pogardzaną małolatą. Dziewczyną.
Wyszła bez słowa, trzaskając drzwiami.
Columbus Avenue znajdowała się na północnych obrzeżach Roxbury, w samym centrum terenów łowieckich Chirurga. Na południe od niej była usytuowana dzielnica Jamaica Plain, miejsce zamieszkania Niny Peyton, na południowy wschód – dom Eleny Ortiz, a na północny wschód – Back Bay, gdzie mieszkały Diana Sterling i Catherine Cordell. Patrząc na obsadzone drzewami ulice, Rizzoli widziała rzędy ceglanych domów, zajmowanych przez studentów i pracowników pobliskiego Uniwersytetu Northeastern. Mieszkało tam wiele młodych kobiet.
Był to wymarzony teren polowań.
Światło na skrzyżowaniu zmieniło się na żółte. Czując przypływ adrenaliny, wcisnęła pedał gazu i popędziła naprzód. Powinna dostąpić zaszczytu dokonania tego aresztowania. Od tygodni myślała o Chirurgu dzień i noc. Był obecny w jej życiu na jawie i we śnie. Nikt nie pracował ciężej, żeby go schwytać. Pędziła teraz po należną jej nagrodę.
Zatrzymała się z piskiem opon za radiowozem, stojącym Jedną przecznicę przed domem Karla Pacheco. Wzdłuż ulicy parkowane były bezładnie jeszcze cztery samochody.
Za późno, pomyślała, biegnąc w kierunku budynku. Weszli iuż do środka.
Słyszała na klatce schodowej krzyki i tupot nóg. Kierując się tymi odgłosami, popędziła na pierwsze piętro i wpadła do mieszkania Karla Pacheco.
Panował tam totalny bałagan. Na progu leżały połamane kawałki drzwi, a wewnątrz poprzewracane krzesła i rozbita lampa, jakby przez pokój przegalopowało stado bizonów. Powietrze przenikał ostry zapach testosteronu, wydzielany przez rozsierdzonych policjantów, żądnych krwi człowieka, który przed kilkoma dniami zamordował jednego z ich ludzi.
Na podłodze leżał twarzą do ziemi jakiś mężczyzna. Czarnoskóry, a więc nie był to Chirurg. Crowe przyciskał mu brutalnie obcasem kark.
– Zadałem ci pytanie, dupku – wrzeszczał. – Gdzie jest Pacheco?
Murzyn zaskomlał, niepotrzebnie próbując unieść głowę. Crowe przydepnął mu ją tak mocno, że mężczyzna uderzył podbródkiem o podłogę i wydawszy zdławiony okrzyk, zaczął się szarpać.
– Puść go! – zawołała Rizzoli.
– Będzie się awanturował!
– Zejdź z niego, to może z tobą porozmawia! – Rizzoli odepchnęła Crowe’a na bok. Zatrzymany odwrócił się na plecy, chwytając powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba.
– Gdzie jest Pacheco? – wrzasnął Crowe.
– Ni…nie wiem…
– To jego mieszkanie!
– On wyszedł.
– Kiedy?
Mężczyzna zaczął się krztusić. Brzmiało to tak, jakby kaszel rozrywał mu płuca. Zgromadzeni wokół policjanci patrzyli na niego z nieukrywaną nienawiścią. Był kumplem zabójcy gliniarza.
Rizzoli odwróciła się z odrazą i przeszła korytarzem do sypialni. Drzwi szafy były otwarte, a garderoba leżała na podłodze. Mieszkanie dokładnie zrewidowano, przeszukuj^ wszystkie zakamarki. Włożywszy rękawiczki, zaczęła trząsać szuflady toaletki i obmacywać kieszenie, mając nadzieję znaleźć jakiś notes czy kalendarz z adresem, pod którym mógł się ukryć Pacheco. Uniosła wzrok, gdy do sypialni wszedł Moore.
– Ty odpowiadasz za ten bałagan? – zapytała.
Pokręcił głową.
– Przysłał nas tu Marquette. Dostaliśmy informację, że Pacheco jest w tym budynku.
– Więc gdzie się podział? – Zatrzasnęła szufladę i podeszła do okna. Było zamknięte, ale niezaryglowane. Tuż za nim znajdowały się schody przeciwpożarowe. Otworzyła okno i wychyliła głowę. W alejce poniżej stał zaparkowany wóz policyjny z włączoną radiostacją, a jeden z funkcjonariuszy świecił latarką w głąb pojemnika na śmieci.
Miała już cofnąć głowę, gdy poczuła, że coś posypało jej się na kark i usłyszała szmer spadających na schody ziarenek piasku. Spojrzała zdziwiona w górę. Nocne niebo rozświetlała luna miejskich świateł i gwiazdy były prawie niewidoczne. Wpatrywała się przez chwilę w kontur dachu, ale nic się tam nie poruszało.
Wyszła przez okno na schody przeciwpożarowe i zaczęła się wspinać na drugie piętro. Przystanęła na kolejnym podeście, by sprawdzić okno w mieszkaniu u góry. Żaluzja była przybita gwoździami, a wewnątrz panowały ciemności.
Spojrzała ponownie w kierunku dachu. Niczego nie widziała ani nie słyszała, ale włosy jeżyły jej się na karku.
– Rizzoli? – zawołał z okna Moore. W milczeniu wskazała na dach, dając mu do zrozumienia, co zamierza.
Wytarła o spodnie wilgotne dłonie i zaczęła wchodzić powoli PO drabinie do góry. Na ostatnim stopniu przystanęła, wzięła głęboki oddech i wysunęła ostrożnie głowę ponad krawędź dachu.
W bezksiężycową noc widać tam było las cieni. Zobaczyła kontury stołu i krzeseł, a także plątaninę gałęzi. Na dachu był ogród. Wdrapała się na pokrytą papą płaszczyznę i wyciągnęła broń. Zrobiwszy dwa kroki, kopnęła butem jakiś przedmiot, który potoczył się z łoskotem. Poczuwszy intensywny zapach pelargonii, zdała sobie sprawę, że wszędzie stoją doniczki z kwiatami. Miała je także pod nogami.
Po lewej stronie coś się poruszyło.
Starała się dostrzec w tym gąszczu cieni ludzką sylwetkę. Zobaczyła w końcu skulonego mężczyznę. Wyglądał jak czarny karzeł.
Uniosła broń i powiedziała:
– Nie ruszać się!
Nie zauważyła, co trzymał w ręce, czym zamierzał w nią rzucić.
Poczuła tylko podmuch powietrza, usłyszała w mroku złowrogi świst i ułamek sekundy później metalowa łopatka uderzyła ją w lewy policzek z taką siłą, że zobaczyła gwiazdy.
Upadła na kolana, czując tak przejmujący ból, że nie mogła złapać tchu.
– Rizzoli? – To był Moore. Nie słyszała nawet, jak wchodził na dach.
– W porządku. Nic mi się nie stało… – Spojrzała z ukosa na miejsce, gdzie czaił się nieznajomy. Nikogo tam nie było. – On tu jest – szepnęła. – Chcę dorwać tego sukinsyna.
Moore zniknął w mroku. Rizzoli trzymała się za głowę, starając się całkiem oprzytomnieć i przeklinając swoją nieostrożność. Z trudem podźwignęła się na nogi. Gniew dodał jej sił. Po chwili stała już pewnie, ściskając w ręce broń.
Moore znajdował się kilka metrów na prawo od niej. Widziała jego sylwetkę na tle stołu i krzeseł.
Ruszyła w lewo, obchodząc dach w przeciwnym kierunku. Pulsujący ból w policzku przypominał jej, że spieprzyła sprawę. Tym razem tak nie będzie. Obserwowała czujnie mroczne kontury rosnących w doniczkach drzewek i krzewów.
Usłyszawszy nagle łoskot i tupot nóg, obróciła się w prawo i zobaczyła, że ktoś biegnie po dachu prosto w jej kierunku.
Moore wrzasnął:
– Stać! Policja!
Mężczyzna nie zatrzymał się.
Rizzoli przykucnęła, celując do niego z broni. Czuła narastający ból. Pałała żądzą zemsty za wszystkie upokorzenia, jakich doznawała, codzienne uszczypliwości i zniewagi, których nie szczędzili jej ludzie pokroju Darrena Crowe’a.
Tym razem cię mam, kanalio, pomyślała. Mężczyzna stanął nagle przed nią i podniósł ręce do góry, ale jej decyzja była nieodwołalna.
Nacisnęła spust.
Mężczyzna zachwiał się.
Strzeliła do niego po raz drugi i trzeci. Szarpnięcia broni sprawiały jej niekłamaną satysfakcję.
– Rizzoli! Przestań!
Krzyk Moore’a dotarł w końcu do jej uszu. Zastygła z bronią w ręku, czując ból i napięcie w mięśniach.
Mężczyzna leżał nieruchomo. Wyprostowała się i podeszła powoli do skulonego ciała. Z każdym krokiem narastało w niej przerażenie na myśl o tym, co zrobiła.
Moore klęczał już przy boku mężczyzny, sprawdzając mu puls. Nie widziała w ciemnościach jego twarzy, ale wyczuwała, że rzuca jej oskarżycielskie spojrzenie.
– On nie żyje, Rizzoli.
– Miał coś… w ręce…
– Nieprawda.
– Widziałam. Jestem tego pewna!
– Podniósł ręce do góry.
– Do cholery, Moore! Miałam prawo strzelać! Powinieneś to potwierdzić!
Usłyszawszy nagle głosy innych policjantów, którzy wchodzili na dach, nie zamienili już ze sobą ani słowa.
Crowe oświetlił leżącego latarką. Rizzoli zobaczyła upiorny widok: martwy mężczyzna miał otwarte oczy, a jego koszula była przesiąknięta krwią.
– Hej, to Pacheco! – oznajmił Crowe. – Kto go załatwił?
– Ja – odparła beznamiętnie Rizzoli.
Ktoś poklepał ją po plecach.
– Dzielna policjantka!
– Zamknij się! – odparowała. – Po prostu się zamknij! – Zeszła oszołomiona po schodach przeciwpożarowych i wróciła do samochodu. Usiadła za kierownicą i poczuła mdłości. Wciąż odtwarzała w pamięci to, co zdarzyło się na dachu. Pacheco biegł w jej kierunku. Widziała tylko jego sylwetkę. Nagle się zatrzymał. Tak, stanął i spojrzał na nią.
Chryste, niech znajdą na dachu broń!
Ale przecież on nie był uzbrojony. Zanim strzeliła, znieruchomiał i podniósł ręce do góry. Ten obraz wrył jej się w pamięć.
Ktoś zapukał w okno samochodu. Barry Frost. Opuściła szybę.
– Marquette cię szuka – oznajmił.
– W porządku.
– Czy coś się stało? Rizzoli, dobrze się czujesz?
– Jakby po twarzy przejechała mi ciężarówka.
Frost pochylił się i spojrzał na jej spuchnięty policzek.
– O kurczę! Dupek sam się prosił, żeby go stuknąć.
Rizzoli też pragnęła wierzyć, że Pacheco zasługiwał na śmierć. Niepotrzebnie się zadręczała. Czyż jej twarz nie stanowiła przekonującego dowodu? Zaatakował ją. Był potworem. Strzelając do niego, wymierzyła od ręki sprawiedliwość. Elena Ortiz, Nina Peyton i Diana Sterling z pewnością by to pochwaliły. Nikt nie opłakuje takich kanalii.
Wysiadła z samochodu. Dzięki Frostowi poczuła się lepiej. Odzyskała siły. Poszła w stronę budynku i zobaczyła, że Marquette stoi przy frontowych schodach. Rozmawiał z Moore’em.
Obaj odwrócili się do niej. Zauważyła, że Moore unika jej wzroku. Był przybity.
– Musisz mi oddać broń, Rizzoli – oznajmił Marquette.
– Strzelałam w samoobronie. On mnie zaatakował.
– Rozumiem, ale znasz zasady.
Spojrzała na Moore’a. Lubiłam cię i darzyłam zaufaniem. Odpięła kaburę i rzuciła ją w kierunku Marquette’a.
– Zastanawiam się czasem, kto tu jest, do cholery, moim wrogiem – powiedziała i odwróciwszy się, poszła z powrotem do samochodu.
Przyglądając się szafie Karla Pacheco, Moore pomyślał, że coś tu nie gra. Na podłodze leżało kilka par butów numer jedenaście, o szerokiej podeszwie. Na półce znajdowały się zakurzone swetry, pudełko ze zużytymi bateriami i drobniakami oraz plik egzemplarzy Penthouse’a.
Usłyszał, jak ktoś otwiera szufladę, i odwróciwszy się, zobaczył Prosta, który – pracując w rękawiczkach – przetrząsał garderobę Pacheco.
– Znalazłeś coś? – spytał Moore.
– Żadnych skalpeli, chloroformu ani nawet taśmy klejącej.
– Bingo! – obwieścił z łazienki Crowe i wyszedł po chwili, machając przezroczystą torebką z plastikowym fiolkami, zawierającymi brunatny płyn. – Ze słonecznego Meksyku, narkotycznego raju.
– Środki odurzające? – spytał Frost.
– Coś w tym rodzaju. – Moore spojrzał na hiszpańskojęzyczną etykietę. – GHB. Gamma-hydroxybutyrat.
Crowe potrząsnął torebką.
– Wystarczyłoby na co najmniej sto gwałtów. Pacheco musiał być napalony – dodał ze śmiechem.
Moore’a drażniło jego zachowanie. Pomyślał, ile szkód wyrządził Pacheco i jakich dokonał spustoszeń, nie tylko w sensie fizycznym, lecz także duchowym. Ile złamał serc. Pamiętał, co powiedziała mu Catherine: życie ofiary gwałtu dzieliło się na Przed i po. Świat zgwałconej kobiety jest pełen niepewności i lęku. Każdy uśmiech i każda radosna chwila są naznaczone rozpaczą. Kilka ty godni wcześniej nie zwróciłby uwagi na śmiech Crowe’a. Tego wieczoru dźwięczał mu w uszach i brzmiał odrażająco.
Wszedł do salonu, gdzie detektyw Sleeper przesłuchiwał czarnoskórego mężczyznę.
– Mówię panu, że tylko do niego wpadłem.
– Z sześcioma stówami w kieszeni?
– Człowieku, lubię mieć przy sobie gotówkę.
– Co przyszedłeś kupić?
– Nic.
– Skąd znasz Pacheco?
– Po prostu znam.
– To twój przyjaciel? Co sprzedawał?
GHB, pomyślał Moore. Środek odurzający. Po to właśnie przyszedł. Jeszcze jeden napaleniec.
Gdy znalazł się na zewnątrz, oślepiły go natychmiast pulsujące światła radiowozów. Samochodu Rizzoli już nie było. Patrzył na puste miejsce, które po nim pozostało, i poczuł nagle na barkach straszliwy ciężar z powodu tego, co musiał zrobić. Nigdy jeszcze nie stanął wobec tak trudnego wyboru. Wiedział w głębi duszy, że postąpił słusznie, ale przeżywał udrękę. Szanował Rizzoli, widział jednak, co stało się na dachu. Mógł jeszcze skorygować to, co usłyszał od niego Marquette. Rzeczywiście było ciemno i Rizzoli mogła sądzić, że Pacheco ma broń. Może dostrzegła jakiś gest czy ruch, który Moore przeoczył. Mimo usilnych starań nie potrafił jednak przypomnieć sobie niczego, co by usprawiedliwiało jej postępowanie. Był świadkiem, jak z zimną krwią dokonała egzekucji.
Gdy zobaczył ją ponownie, siedziała skulona przy biurku, przykładając lód do policzka. Było już po północy i Moore nie miał ochoty na rozmowę. Gdy przechodził obok niej, zmierzyła go wzrokiem i zapytała:
– Co powiedziałeś Marquette’owi?
– To, co chciał wiedzieć. W jaki sposób zginął Pacheco.
Niczego nie ukrywałem.
– Ty sukinsynu!
– Myślisz, że sprawiło mi to przyjemność?
– Miałeś wybór.
– Ty też. Postąpiłaś niewłaściwie.
– Ty nigdy nie podejmujesz niewłaściwej decyzji, prawda? Nigdy nie popełniasz błędów?
– Przynajmniej umiem się do nich przyznać.
– O, tak. Pieprzony święty Tomasz!
Podszedł do jej biurka i spojrzał na nią z góry.
– Jesteś znakomitą policjantką. Jednak dziś byłem świadkiem, jak z zimną krwią zastrzeliłaś człowieka.
– Nie musiałeś tego widzieć.
– Ale widziałem.
– Co tam naprawdę można było zobaczyć, Moore? Poruszające się cienie. Trudno wtedy odróżnić, co jest słuszne, a co nie. Wszelkie wątpliwości powinniśmy rozstrzygać na naszą korzyść.
– Starałem się.
– Za mało.
– Nie będę kłamał, żeby cię chronić.
– Nie zapominajmy, że to nie my jesteśmy bandziorami.
– Jeśli zaczniemy kłamać, czym się od nich będziemy różnili? Do czego to doprowadzi?
Odsłoniła policzek, do którego przytykała torebkę z lodem. Jedno oko miała całkiem podpuchnięte, a lewa strona jej twarzy wyglądała jak cętkowany balon. Widok był szokujący.
– Pacheco tak mnie urządził – powiedziała. – Trudno to nazwać przyjacielskim gestem, prawda? Skoro mówisz o nich i o nas, po czyjej stronie był on? Przysłużyłam się światu, eliminując Chirurga. Nikt go nie będzie żałował.
– Karl Pacheco nie był Chirurgiem. Sprzątnęłaś niewłaściwego człowieka.
Wpatrywała się w niego intensywnie. Jej posiniaczona twarz przypominała na pół groteskowy, na pół realistyczny obraz Picassa.
– Przecież mieliśmy pozytywny wynik badań DNA! Był tym, który…
– Zgwałcił Ninę Peyton. Zgadza się. Ale to nie Chirurg. – Rzucił jej na biurko raport z laboratorium.
– Co to jest?
– Wyniki badań mikroskopowych włosów Pacheco. Są innego koloru i mają inne parametry niż włos znaleziony w ranie Eleny Ortiz. Nie wyglądają jak pręty bambusa.
Rizzoli siedziała nieruchomo, wpatrując się w raport.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Wiemy na pewno tylko tyle, że to Pacheco zgwałcił Ninę Peyton.
– Sterling i Ortiz także zostały zgwałcone…
– Nie możemy udowodnić, że on to zrobił. Już nigdy nie dowiemy się prawdy, ponieważ nie żyje.
Spojrzała na niego. Nieopuchniętą część jej twarzy wykrzywiał gniew.
– To musiał być on. Jakie jest prawdopodobieństwo, że wybierając trzy przypadkowe kobiety w tym mieście, trafisz tylko na takie, które zostały zgwałcone? Chirurgowi się to udało. Jeśli nie on je zgwałcił, jak znajdował swoje ofiary? Może Chirurgiem jest jakiś kumpel Pacheco, sęp, który żywi się pozostawioną przez niego padliną. – Cisnęła na biurko raport z laboratorium. – Facet, którego zastrzeliłam, tak czy inaczej był kanalią. Wszyscy jakoś o tym zapominają. Pacheco był łajdakiem! Dostanę medal? – Wstała i przysunęła energicznie krzesło do biurka. – Muszę zająć się papierami. Marquette zrobił ze mnie biurwę. Wielkie dzięki.
Patrzył w milczeniu, jak odchodzi, i nie wiedział, co powiedzieć, żeby przestała być na niego wściekła.
Wrócił na swoje stanowisko i opadł na krzesło. Uznał, że jest dinozaurem w świecie, w którym gardzi się prawdomównością. Nie mógł teraz myśleć o Rizzoli. Sprawa Pacheco została zakończona i znaleźli się znowu w punkcie wyjścia, polując na nieznanego zabójcę.
Trzy zgwałcone kobiety. Do tego wszystko się sprowadzało. W jaki sposób Chirurg trafił na ich ślad? Tylko Nina Peyton zgłosiła gwałt na policję. Elena Ortiz i Diana Sterling nie zrobiły tego. O tym, co zaszło, wiedzieli jedynie gwałciciele, ich ofiary i lekarze, którzy udzielali im pomocy. Przy czym każda z tych kobiet zgłosiła się na badania w inne miejsce: Sterling do gabinetu ginekologicznego w Back Bay, Ortiz na ostry dyżur w Pilgrim Medical Center, a Nina Peyton do kliniki w Forest Hills. Z żadną z nich nie mieli kontaktu ci sami lekarze, pielęgniarki ani recepcjonistki.
A jednak Chirurg dowiedział się w jakiś sposób, co te kobiety spotkało, i pociągało go ich cierpienie. Zabójcy, dokonujący morderstw na tle seksualnym, wypatrują najbardziej bezbronnej zdobyczy. Szukają kobiet, które mogą zdominować i upokorzyć, które im nie zagrażają. Ofiara gwałtu stanowi wymarzony cel.
Wychodząc z biura, Moore rzucił okiem na ścianę, gdzie wisiały zdjęcia Sterling, Ortiz i Peyton. Trzech zgwałconych kobiet.
Była jeszcze czwarta. Catherine zgwałcono przecież w Savannah.
Zamrugał oczami, przywołując nagle w pamięci jej wizerunek i umieszczając go mimo woli obok fotografii na ścianie.
To wszystko ma związek z tamtą nocą w Savannah. I z And-rew Caprą.