W drodze do głównego wyjścia pałacu Gesalla Maraąuine bez przerwy mówiła o domowych błahostkach tą taktyką skuteczniej zbijała Tollera z tropu i doprowadzała go do wściekłości, niż gdyby milczała jak grób.
Tollerowi jakoś nie udało się powrócić do domu, choć to już dwadzieścia dni minęło od niespodziewanej wizyty statku z Landu, toteż ucieszył się, kiedy Gesalla przybyła, by spędzić z nim noc. Ale jej pobyt nie sprawił mu takiej przyjemności, jakiej się spodziewał. Była w dziwnym nastroju, tajemnicza i jakby nieobecna, a gdy dowiedziała się, że on wyruszy z pierwszą fortecą, stała się nieznośnie cierpka. Później, w łoża, na jego poczynania reagowała z bezwolną uległością, która raniła bardziej niż otwarta odmowa i która sprawiła, że porzucił wszelkie myśli o miłości. Przez całą noc leżał z dala od niej, fizycznie i psychicznie rozbity, a kiedy wreszcie zapadł w sen, śnił o spadaniu — nie takim zwyczajnym, ale o trwającym cały dzień spadaniu ze strefy nieważkości…
Teraz więc, gdy odprowadzał Gesallę do głównego wyjścia, prawie nie słuchał potoku słów i w końcu przerwa jej bezceremonialnie.
— Cassyll czeka na ciebie. Dobrze, że będziesz miała towarzystwo w drodze do domu.
Gesalla skinęła głową.
— To bardzo dobrze. Ostatecznie mogłeś przecież zdecydować, że pojedzie z tobą.
— O czym ty mówisz? Chłopak nie interesuje się lataniem.
— Strzelanie też go nie interesowało… dopóki nie kazałeś mu zająć się tymi przeklętymi muszkietami. Teraz widuję go tak samo rzadko jak ciebie.
— Czy dlatego zachowujesz się tak dziwnie? — Toller zatrzymał żonę w tłocznym, wysoko sklepionym korytarzu, odczekał, aż mijająca ich grupka urzędników znajdzie się poza zasięgiem jego głosu, i cicho powiedział: — Dlaczego nie porozmawialiśmy w nocy?
— A czy to zmieniłoby twoje plany?
— Nie.
Gesalla spojrzała na niego z irytacją.
— Zatem w jakim celu mielibyśmy rozmawiać?
— A w jakim celu przybyłaś do pałacu? Aby sprawić mi ból?
— Czyżbyś powiedział: ból? — Gesalla roześmiała się niedowierzająco. — Słyszałam, że oszalałeś i uparłeś się walczyć z tym… Karkarandem, czy jak tam się nazywa.
Toller zamrugał, zaskoczony nagłą zmianą tematu.
— To był jedyny sposób…
— A teraz znów popadłeś w obłęd i upierasz się lecieć, choć absolutnie nie ma takiej potrzeby. Tollerze, jak myślisz, co czuję wiedząc, że mój mąż woli umrzeć, niż żyć ze mną?
Toller męczył się nad enalezieniem stosownej odpowiedzi; zyskał nieco na czasie dzięki temu, że obok przechodzili dwaj urzędnicy, obrzucając go ciekawskimi spojrzeniami. Znalazł się w jednej z tych sytuacji, kiedy Gesalla budziła w nim niemal zabobonny strach. Jej owalna twarz była blada i piękna, a w szarych oczach błyszczały inteligenta i zdecydowanie, i pokonanie jej w słownej potyczce, szczególnie gdy szło o ważne sprawy, było po prostu niemożliwe.
— Wiem, że na razie trudno ci w to uwierzyć, ale nastał czas kryzysu — powiedział powoli. — Ja tylko robi? to, co do mnie należy, i nienawidzę tego tak samo… — Zawiesił głos, gdy zobaczył, że Gesalla potrząsnęła głową.
— Nie okłamuj mnie, Tollerze. Nie okłamuj siebie. To wszystko cię bawi.
— Bzdura!
— Odpowiedz mi na jedno pytanie — czy kiedykolwiek myślisz o Leddravohrze?
Toller, zbity z tropu, przypomniał sobie nagle księcia, którego nienawiść zmieniła jego całe życie i z którym stoczył śmiertelny pojedynek po wylądowaniu na Overlan-dzie lata temu.
— O Leddravohrze? A dlaczegóż miałbym o nim myśleć? Gesalła błysnęła słodkim, bardzo słodkim uśmiechem, który zwykle poprzedzał jej najgroźniejsze wybuchy.
— Ponieważ byliście parą sześciolatków, ty i on. Odwróciła się i odeszła; wyprostowana sunęła przez tłum z właściwą tylko jej gracją.
„Nikt nie może tak do mnie mówić”, myślał skonsternowany, podążając za żoną. Starał się ją doścignąć, lecz Gesalla szybko minęła hakowate wejście i wyszła na zalany słońcem dziedziniec. Nim dotarł do niej, Cassyll już podprowadzał dwa niebieskorożce.
Cassyll Maraąuine był wysoki jak ojciec, szczupły i długo-kościsty, dzięki czemu mógł biegać przez dwie czy trzy godziny bez śladu zmęczenia i nie zmniejszając tempa. I jak jego matka — miał ślicznie zarysowaną owalną twarz i zadumane szare oczy pod grzywą czarnych włosów.
— Dobrego przeddnia, matko, ojcze — przywitał ich ukłonem ł natychmiast zwrócił się do Tollera. — Przywiozłem próbki nowej partii sfer ciśnieniowych. Są bez wad, ani jedna nie uległa zniekształceniom w czasie testu, możemy więc od razu rozpocząć produkcję niezawodnych muszkietów. Mam je w sakwie przy siodle. Chcesz zobaczyć? Toller zerknął na nieruchomą twarz Gesalli.
— Nie teraz, synu. Nie dzisiaj. Planowanie produkcji zostawiam tobie i Wróble'owi, ja sam mam na głowie inne sprawy.
— Och! — Cassyll podniósł brwi i spojrzał na ojca z nie ukrywanym podziwem. — Więc to rzeczywiście prawda! Lecisz z pierwszą fortecą!
— Tak musi być — rzekł Toller, żałując, że Cassyll nie zareagował inaczej. Nie zajmował się wychowaniem syna, w interesach króla często przebywał z dala od domu i od dawna martwił się, że chłopiec uważa go za wspaniałego awanturnika, ojca, z którego można być dumnym. Współzawodniczenie z Gesallą o syna nie miało sensu, nigdy nawet nie próbował. Zresztą chłopak sam zaczął wykazywać silne zainteresowanie nową nauką, metalurgią. Ale teraz ich wzajemne stosunki uległy zmianie, pojawiły się trudności — i to właśnie teraz, gdy Toller nie był w stanie się z nimi rozprawić. Pierwsze dwie fortece skonstruowano zaledwie w ciągu kilku dni, nie miał czasu na dokładne przestudiowanie wszystkich problemów, zbliżający się start zajmował w jego myślach tyle miejsca, że wszystko inne wydawało się odległe i nieistotne. W głębi duszy już unosił się w niebezpiecznych błękitnych przestworzach, a przyziemne sprawy irytowały go i niecierpliwiły.
— Porozmawiam z Wroble'em przed zapadnięciem nocy — powiedział Cassyty. — Jak długo cię nie będzie?
— Może jakieś siedem dni przy pierwszym locie. Wiele zależy od przebiegu operacji.
— Powodzenia, ojcze. — Cassyll potrząsnął ręką ojca, po czym przytrzymał jednego z niebieskorożców, by Gesalla mogła wygodnie dosiąść wierzchowca. Z lekkością świadczącą o jeździeckich talentach wskoczyła na siodło swobodna i śliczna w doskonale skrojonej amazonce i spojrzała na Tollera z wyrazem będącym dziwną mieszaniną gniewu i smutku. Pojedyncze pasemko w jej włosach błyszczało niczym srebro.
— Nie zamierzasz życzyć mi szczęścia? — zapytał.
— A dlaczego miałabym to robić? Zapewniłeś mnie, że wyprawa będzie całkowicie bezpieczna.
— Tak, ale…
— Więc do zobaczenia, Tollerze. — Gesalla ściągnęła wodze i ruszyła w kierunku pałacowej bramy.
Cassyll chwilę milczał z zakłopotaniem.
— Coś nie tak, ojcze?
— Nic, czego nie bylibyśmy w stanie naprawić, synu. Opiekuj się matką.
Toller patrzył, jak syn wsiada na niebieskorożca i podąża za matką, potem odwrócił się i ruszył do pałacu, brnąc w ludzkim potoku niczym ślepiec. Uszedł ledwie kilka jardów, gdy usłyszał dobiegający z tyłu odgłos pospiesznych kobiecych kroków. Przypuszczenie, że może to być Gesalla, biegnąca za nim by załagodzić sprzeczkę, wydało mu się mało sensowne, niemniej jednak ucieszył się. Przystanął i odwrócił się, by spojrzeć jej w twarz. Radość przemieniła się w rozczarowanie: ujrzał drobną, czarnowłosą kobietę mającą nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, odzianą w szafirowy mundur kapitana sił powietrznych. Błękitne pagony na ramionach gęsto haftowanej kurtki wskazywały, że jest przydzielona do pospiesznie sformowanej Służby Kosmicznej. Na twarzy o mocno zarysowanej szczęce, pełnych ustach i niemodnie gęstych brwiach malował się wyraz niezadowolenia.
— Lordzie Tollerze — zagadnęła — czy moglibyśmy zamienić kilka słów? Jestem kapitan Berise Narrinder, i od kilku dni próbuję z tobą porozmawiać, lordzie.
— Przykro mi, kapitanie. Wybraliście sobie najmniej odpowiednią porę.
— Lordzie, to potrwa ledwie chwilę. I jest ważne. Kobieta nie przejęła się jego odmową i ten fakt sprawił, że Toller przyjrzał się jej dokładniej. Gdzieś w głębi mózgu przemknęła myśl, że gdyby nie mundur, byłaby bardzo atrakcyjna. Rozeźlony znów pożałował, że królowa Daseene nie posiada nieco mniejszego wpływu na swego męża. To dzięki jej uporowi do Służby Powietrznej zaczęto przyjmować kobiety, i to ona wymogła na Chakkellu obietnicę, że ochotniczki wejdą w skład załóg statków i fortec.
— W porządku, kapitanie. Co jest takie ważne?
— Dowiedziałam się, że to ty, lordzie, wydałeś rozkaz zabraniający kobietom udziału w pierwszych dwunastu lotach do strefy nieważkości. Czy to prawda?
— Tak, prawda. I co z tego?
Brwi Berise zlały się w jedną linię nad intensywnie zielonymi oczami.
— Z największym szacunkiem, lordzie, chciałabym powołać się na prawo protestu zagwarantowane przez Regulamin Służby.
— W czasie wojny nie obowiązuje żaden regulamin. — Toller mrugnął do niej. — Ale przeciwko czemu właściwie chcecie protestować, kapitanie?
— Zgłosiłam się na ochotnika do służby na czas lotu i zostałam odrzucona tylko dlatego, że jestem kobietą.
— Mylicie się, kapitanie. Gdybyście byli kobietą obeznaną z pilotażem w strefie nieważkości i wykonywaniem manewru odwrócenia, dostalibyście przyjęci albo przynajmniej wasza kandydatura zostałaby rozważona. Gdybyście byli kobietą doświadczoną w dziedzinie sztuki artyleryjskiej lub posiadali siłę wystarczającą do przemieszczania segmentów fortecy, zostalibyście przyjęci albo przynajmniej wzięci pod uwagę. Zostaliście odrzuceni dlatego, że nie posiadacie odpowiednich kwalifikacji, kapitanie. Czy teraz mogę zaproponować, żeby każde z nas powróciło do swych obowiązków?
Toller minął ją, lecz nagle przypomniał sobie błysk gniewu i rozpaczy w zielonych oczach Berise. Wywołało to w nim pewien oddźwięk. Ile razy w młodości sam wściekał się, gdy regulamin stawał mu na przeszkodzie? Do pomysłu wysyłania kobiet na linię frontu odnosił się wprawdzie z instynktowną niechęcią, ale jeśli nauczył się czegoś od Gesalli, to właśnie tego, że odwaga nie jest wyłącznie męską cechą.
— Zanim się rozstaniemy, kapitanie — powiedział, zwalniając kroku — dlaczego tak bardzo zależy wam na locie do punktu środkowego?
— Nigdy nie będzie drugiej takiej okazji, lordzie, i mam takie samo prawo jak każdy mężczyzna.
— Jak długo latacie?
— Trzy lata, lordzie. — Berise pilnie przestrzegała wymogów etykiety i zwracała się do Tollera per „lordzie”, ale jej surowy wyraz twarzy i zaróżowione policzki jasno mówiły, że jest na niego wściekła. A on ją za to polubił. Czuł naturalną więź z ludźmi, którzy nie potrafili maskować swoich uczuć.
— Moja zasada dotycząca fortec nie ulega zmianie — powiedział, postanawiając pokazać jej, że jest dość młody, by rozumieć młodzieńcze ambicje. — Ale kiedy fortece znajdą się na miejscu, rozpoczną się częste loty zaopatrzeniowe i załogi samych fortec będą regularnie zmieniane. Jeżeli zdołacie utrzymać na wodzy swą niecierpliwość, będziecie mieli dość okazji, by udowodnić swoją wartość w strefie środka.
— Jesteś bardzo uprzejmy, lordzie Tollerze. — Ukłon Berise zdawał się głębszy, niż to było konieczne, a jej uśmiech mógł oznaczać tyleż wdzięczność, co rozbawienie.
„Czy zachowałem się jak napuszony głupek?”, pomyślał Toller, obserwując ją spod rzęs, gdy odchodziła. „Czy ta dziewczyna kpi sobie ze mnie?”
Przez chwilę zastanawiał się nad tym pytaniem, nagle pojął, że błaha sprawa oderwała go od głównych problemów i z irytacji aż klasnął językiem.
Plac defilad na tyłach pałacu został wybrany jako miejsce startu, ponieważ był zamknięty ze wszystkich stron, oraz by król Chakkell mógł czuwać nad realizacją projektu podniebnych fortec.
Fortece były drewnianymi cylindrami, miały dwanaście jardów długości, cztery średnicy i złożone były z trzech segmentów. Dwa prototypy zostały wyprodukowane wkrótce po wizycie Landyjczyków i wchodzące w ich skład segmenty, przypominające ogromne bębny, leżały na bokach na zachodnim skraju placu. Olbrzymie balony, które miały wynieść je do strefy nieważkości, już zostały przymocowane i leżały na podłodze z wypalonej gliny; ich wyloty podtrzymywała załoga, a ręcznie napędzane wentylatory pompowały nagrzane powietrze. Była to technika obmyślona w czasie Migracji, a służyła zmniejszeniu ryzyka zniszczenia płóciennych powłok w czasie wtłaczania gorącego gazu z palników.
— Nadal twierdzę, że twój lot na tym etapie jest czystym szaleństwem — powiedział Ilven Zavotle, przecinający plac u boku Tollera. — Nawet teraz nie jest za późno, byś wyznaczył zastępcę.
Toller potrząsnął głową i położył rękę na ramieniu Zavotle'a.
— Doceniam twoją troskę, Ilven, ale wiesz, że nie mogę tak postąpić. Ludzie i tak są przerażeni, a gdyby dowiedzieli się, że boję się lecieć, staliby się kompletnie bezużyteczni.
— A nie boisz się?
— Ty i ja byliśmy wcześniej w strefie nieważkości i obaj wiemy, jak tam sobie radzić.
— Okoliczności były inne — rzekł posępnie Zavotle. — Szczególnie w czasie naszej drugiej wizyty.
Toller krzepiąco uścisnął jego dłoń.
— Twój system zadziała. Ręczę za to życiem.
— Oszczędź mi takich żartów! — Zavotle rozstał się z Tollerem i podszedł do grupy techników, którzy czekali na sygnał do startu.
Wkrótce po ich pierwszym spotkaniu Chakkell mianował Zavotle'a Naczelnym Inżynierem, tym samym czyniąc Tollera niemal zbędnym na tym etapie projektu i dając mu wolną rękę co do udziału w pierwszym locie. W rezultacie Zavotle czuł się odpowiedzialny za bezpieczeństwo przyjaciela i z dnia na dzień stawał się coraz bardziej przygnębiony.
Toller zerknął w niebo, na którym wielki dysk Landu wędrował ku zenitowi, i raz jeszcze zdał sobie sprawę, że może umrzeć, tam, między dwoma światami. Przeanalizował swoją reakcję i z niepokojem odkrył, że wcale nie czuje strachu. Była w nim determinacja, postanowienie, że zrobi wszystko, by nie dać się zabić i doprowadzić misję do zadowalającego końca, ale brakowało zwykłego, ludzkiego strachu o własne życie. Czy dlatego, że nie mógł znieść myśli, iż Tollera Maraquine'a, pępek świata, może spotkać to samo przeznaczenie co wszystkich zwyczajnych śmiertelników? Czy Gesalla miała rację, czy naprawdę był kochankiem wojny, tak jak niegdyś książę Leddravohr — i czy z braku wojny zrodziło się niezadowolenie i złe samopoczucie, które zaczęło dokuczać mu w ostatnich latach?
Ta myśl była niepokojąca i przygnębiająca, odsunął ją więc od siebie, by skoncentrować się na czekających go obowiązkach. Przez cały dzień wokół sześciu segmentów fortec panował wzmożony ruch. Ładowano i zabezpieczano zapasy, dokonywano ostatnich poprawek w silnikach i ekwipunku. Teraz plac był pusty, przy statkach stali jedynie członkowie zespołów startowych i załóg. Na widok Tollera wymienili kilka ostatnich słów i spojrzeń — jeszcze chwila i zaczną się wznosić na wysokość dwóch i pół tysiąca mil… j Wszyscy piloci byli dojrzałymi ludźmi, wybranymi ze względu na doświadczenie lotnicze zdobyte w czasie Migracji; ale pozostali członkowie załóg to w większości młodzicy, wytypowani z powodu dobrej formy fizycznej, i zdawali się zaniepokojeni tym, co ich czeka. Toller, który rozumiał ich obawy, dochodząc do rzędu drżących balonów przybrał spokojny i beztroski ton.
— Warunki pogodowe są doskonałe, więc nie będę was zatrzymywał — powiedział, podnosząc głos, by przekrzyczeć grzechot i szum nadymających balony wiatraków. — Mam do powiedzenia tylko jedno. Słyszeliście to wiele razy wcześniej, ale ostrzeżenie jest tak ważne, że warto je powtórzyć. Przez cały czas musicie być przywiązani do swoich statków i przez cały czas musicie nosić spadochrony. Pamiętajcie o tych podstawowych zasadach, a na niebie będziecie tak samo bezpieczni jak na ziemi. A teraz zabierzmy się wreszcie do realizacji powierzonego nam przez króla zadania.
Wolałby, żeby jego słowa były bardziej wzniosłe, ale tradycyjna kolcorroniańska przemowa w przededniu najdziwniejszej w ludzkiej historii wojny wydała mu się niestosowna. W ciągu minionych konfliktów każdy obywatel był emocjonalnie zaangażowany, głównie z obawy o los najbliższych, w tym jednak przypadku większość mieszkańców planety w ogóle nie uświadamiała sobie jakiegokolwiek zagrożenia. W pewien sposób wojna ta była dla nich abstrakcyjnym sporem między dwoma Władcami planet, a o jej wyniku miało zadecydować kilku gladiatorów rzuconych do walki jak kości w grze. Jak miał to powiedzieć tej garstce ochotników, których skusiła perspektywa stałych zarobków i sławy?
Toller podszedł do swego statku, dając znak pozostałym pięciu pilotom, by uczynili to samo. Postanowił lecieć w środkowym segmencie fortecy, ponieważ wydawał się mniej bezpieczny niż zamknięta sekcja końcowa i jego załoga potrzebowała dodatkowego wsparcia. Nieco poniżej krawędzi segmentu zamontowano prowizoryczną podłogę i tam znalazły się stanowiska załogi oraz schowki zawierające różnego rodzaju ekwipunek.
Centralnie zamocowany palnik był tym samym, który służył w czasie Migracji i leżał w składach Chakkella przez ponad dwadzieścia lat. Jego główny element stanowił pień młodego drzewa brakka. Po jednej stronie bulwiastej podstawy znajdował się mały lej napełniony pikonem oraz rura wprowadzająca kryształy do komory spalania pod pneumatycznym ciśnieniem. Po drugiej stronie podobny mechanizm kontrolował dopływ halvellu, a obie rury były obsługiwane przez jedną dźwignię.
Ponieważ segment leżał na boku, Toller, aby operować urządzeniem sterującym palnika, musiał położyć się w fotelu. Szabla, którą zabrał przez zapomnienie, czyniła tę pozycję jeszcze bardziej niewygodną. Napełnił pneumatyczny zbiornik, potem dał znak człowiekowi dozorującemu pompowanie balonu, że jest gotów do rozpalenia. Załoga obsługująca ręczny wentylator przestała kręcić korbą i odciągnęła niezgrabną maszynę wraz z dyszą na bok.
Toller przesunął do przodu dźwignię kontrolną i trzymał ją w tym położeniu przez jakąś sekundę. Rozległ się huk, gdy kryształy energetyczne łączyły się, a powstający gorący gaz, migling, z rykiem wpadał w rozwarty wylot balonu. Toller, zadowolony z pracy palnika, spowodował serię wybuchów — cały czas pod kontrolą, żeby zmniejszyć ryzyko zniszczenia płótna przez gorąco — i wielka powłoka zaczęła nadymać się, a w końcu oderwała się od ziemi. Obsługa naziemna podniosła ją za pomocą czterech pórek, które stanowiły główną różnicę między statkiem kosmicznym a jednostką przeznaczoną do normalnych lotów atmosferycznych. Balon, teraz napełniony w trzech czwartych, zawisł między wspornikami, lakierowana płócienna powłoka pulsowała i falowała niczym gigantyczne płuco.
Gdy stopniowo wzniosła się do pionu, ludzie trzymający liny korony zbliżyli się i przymocowali je do uchwytów, podczas gdy inni delikatnie podnieśli segment. I nagle statek był gotów do lotu, trzymany na uwięzi jedynie siłą ludzi napinających liny. Reszta załogi wspięła się szybko po szczeblach umieszczonych na ścianach segmentu i zajęła wyznaczone miejsca.
Toller zerknął na inne statki i z zadowoleniem pokiwał głową, widząc, że ich załogi weszły na pokład równo z jego ludźmi. Jednoczesny start grupy statków stanowił odstępstwo od ustalonej kolcorroniańskiej praktyki, ale pomyślne zmontowanie fortec w strefie nieważkości miało zależeć od precyzyjnego lotu w ścisłej formacji. Zavotle zadecydował, że równoczesny start pomoże pilotom zaznajomić się ze statkami i pozwoli na wcześniejsze wykrycie wszelkich problemów. Nie było czasu na próbne loty i załogi musiały uczyć się pod kuratelą najsurowszego i najmniej pobłażliwego ze wszystkich mistrza — natury.
Toller upewniwszy się, że pozostali piloci są gotowi, dał znak ręką i włączył palnik, tym razem na dłużej, by rozpocząć wznoszenie. Ryk palnika odbił się wzmocnionym echem w rozległej komorze balonu, który teraz przysłaniał większą część nieba. Obsługa na komendę startowego zwolniła liny cumownicze. Gdy statek zaczął wzbijać się pionowo w górę, powietrze było nieruchome, nawet najlżejszy podmuch nie powodował bocznego przesunięcia. Toller wstał, wychylił się nad krawędzią segmentu i spojrzał na powoli malejący plac defilad. Dostrzegł sylwetkę Ilvena Zavotle'a, łatwo rozpoznawalną z powodu przedwcześnie posiwiałych włosów, i pomachał do niego. Zavotle nie odpowiedział, ale Toller czuł, że Zavotle go widział i że dałby wiele, by zamienić się miejscami i osobiście dopilnować wprowadzania w życie własnych pomysłów.
— Ściągnąć wsporniki, lordzie? — zapytał takielarz, Tipp Gotlon, chudy młodzieniec ze szczeliną między zębami.
Toller skinął i Gotlon ruszył przez kolisty pokład, ściągając wolno wiszące rozporki i mocując je do krawędzi segmentu. Mechanik Millyat Essedell, wyglądający na kompetentnego krzywonogi mężczyzna z kilkuletnim stażem w Służbie Powietrznej, na tym etapie lotu nie miał nic do roboty, ale kucnąwszy przy schowku zawzięcie sortował oraz sprawdzał narzędzia. Środkowa część fortecy posiadała trzyosobową załogę, choć końcowe miały po pięciu załogantów, ponieważ była obciążona dodatkowym ładunkiem uzbrojenia, które miało zostać użyte przeciw najeźdźcom.
Toller, zadowolony, że może polegać na swych towarzyszach, skoncentrował się na znalezieniu takiej sekwencji pracy palnika, która zapewniłaby prędkość wznoszenia wynoszącą w przybliżeniu dwadzieścia mil na godzinę. Zaprzestał prób w rytmie cztery sekundy pracy na dwadzieścia sekund jałowych, dobrze zapamiętanym ze swego pierwszego przelotu międzyplanetarnego, i przez następne dziesięć minut piloci innych statków ćwiczyli się w utrzymaniu tempa osiągniętego przez jego jednostkę. Balony, ogromne, lecące blisko siebie — to był zachwycający spektakl. Każdy szczegół statków ostro rysował się w perłowym świetle, podczas gdy świat łagodnie zapadał się w błękitnej mgiełce.
Statki stały się jedyną rzeczywistością Tollera.
Patrząc w dół na miasto Prąd, czuł, jak niewielkie pokrewieństwo łączy go z tym miejscem i mieszkańcami. Ponownie przekształcił się w podniebne stworzenie i jego zajęcia już nie były zajęciami zwyczajnych, nierozerwalnie związanych z powierzchnią planety istot. Racje stanu i stan spraw znaczyły tak niewiele w porównaniu ze stanem nitów czy lin. A jeszcze choćby to dziwne bwczenie, które balon czasem wydawał bez żadnej widocznej przyczyny…
Eskadra wzniosła się na wysokość dwóch mil i Toller dał sygnał do pionowego rozproszenia. Manewr przeprowadzono szybko i bez nieszczęśliwych wypadków, przechodząc ze zwartego szyku horyzontalnego w luźną stromą formację, która mogła stawiać czoło nocy bez ryzyka kolizji.
Toller przed startem doprowadzał się do skrajnego wyczerpania, czasami łapiąc tylko po dwie godziny snu na dobę, i teraz, w czasie wymuszonej bezczynności jego ciało domagało się wypoczynku. Gdy obsługiwał palnik, popadał w odrętwienie, intensywnie odliczając rytm, i większą część czasu spędzał drzemiąc i śniąc. Często po przebudzeniu nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje, i ze strachem wlepiał wzrok w krzywiznę balonu, dopóki nie uprzytomnił sobie, co to jest i dokąd go niesie. Innymi razy, szczególnie w nocy, gdy wokół bez przerwy pobłyskiwały meteory, nie rozbudzał się w pełni i w takim półtransie zdawało mu się, że leci w towarzystwie mężczyzn i kobiet, którzy umarli dawno temu, a tutaj znów patrzyli w przyszłość z lękiem i nadzieją.
Zmieniające się wzory nocy i dnia wymagały jego czasową dezorientację. W trakcie wzlotu noc overlandzka stawała się krótsza, a mołonoc wydłużała się. Noce dążyły do osiągnięcia całkowitej równowagi, która miała zapanować w połowie drogi między bliźniaczymi planetami. Toller odkrył, iż prawie zatracił umiejętność rozpoznawania następujących po sobie sekwencji. Najpewniejszą miarą upływu czasu stał się statkowy wysokościomierz — proste urządzenie zawierające jedynie pionową skalę, z czubka której na delikatnej sprężynce zwisał mały odważnik. Na początku lotu ciężarek znajdował się naprzeciwko najniższego znaczka skali, ale w czasie wspinania, gdy przyciągnie Overlandu stopniowo malało, ciężarek wędrował w górę, analogicznie do balonu — miniaturowy statek żeglujący w miniaturowym kosmosie. Kolejnym wiarygodnym wskaźnikiem było wzrastające zimno. W czasie pierwszego lotu Tollera załoga nie spodziewała się takiego fenomenu i w rezultacie srodze cierpiała z chłodu, ale teraz ludzie mieli grube pikowane kombinezony, dzięki którym niskie temperatury stały się mniej dokuczliwe. Siadając blisko palnika można było nawet poczuć przytulne ciepło, to ono było odpowiedzialne za nieustającą senność Tollera, który mógł trwać w tym stanie godzinami, gapiąc się w ciemniejący błękit nieba, płonące gwiazdy rozrzucone w skłębionych wirach światła, na długie warkocze komet i Farland wiszący w oddali niczym zielona latarnia.
Jednym z najważniejszych problemów, jakie stanęły przed misją, było rozpoznanie dokładnego środka strefy nieważkości. Toller wiedział, że nie istnieje żadna prawdziwa strefa nieważkości, że jest to płaszczyzna o zerowej grubości i że fortecę umiejscowioną ledwie dziesięć jardów po jednej czy po drugiej stronie czeka nieuchronny i długi lot ku powierzchni jednej z planet. Jednakże zakładano, że rzeczywistość okaże się bardziej wyrozumiała od absolutnych równań i pozwoli na pewien poziomy dryf.
Pierwszym zadaniem Tollera było wykazanie, że to teoretyczne założenie znalazło uzasadnienie w praktyce.
Kilka dni wcześniej, gdy wznoszenie generowane przez gorące powietrze stało się niewystarczające, sześć statków przestawiło się na napęd odrzutowy, lecz silniki zamilkły w grawitacji „ziemi niczyjej”. Toller był zdziwiony, że załogi poszczególnych statków mogą porozumiewać się za pomocą głosu. Chociaż okrzyki zdawały się absorbowane przez otaczający bezmiar, faktycznie niosły się setki jardów. W skupieniu zajął się przyrządem wymyślonym przez Zavotle'a, który miał pokazać każdy znaczący pionowy ruch statku. Składał się on z małego kociołka zawierającego mieszaninę chemikaliów i łoju, która po zapaleniu wytwarzała gęsty dym, oraz przypominającej miechy długiej dyszy. Urządzenie wydmuchiwało z boku statku niewielkie kłębki dymu, które w nieruchomym powietrzu przez zaskakująco długi czas zachowywały swój kształt i gęstość. Pomysł Zavotle'a polegał na tym, że dym, nie cięższy od otaczającej atmosfery, stawał się nieruchomym wskaźnikiem, dzięki któremu można było określić ruch statku. System, aczkolwiek prymitywny, okazał się nad wyraz skuteczny. Toller kazał Essedellowi i Gotlonowi usiąść spokojnie, by nie przechylali okrągłego pokładu, i obserwował położenie obłoczków dymu w stosunku do relingu na tyle długo, by w końcu zyskać pewność, że nie zachodzi żadne znaczące przemieszczenie.
— Powiedziałbym, że jesteśmy na miejscu! — krzyknął do Daasa, pilota drugiego segmentu środkowego, który czynił podobne obserwacje. — Co powiesz?
— Zgadzam się, lordzie. — Daas, opatulony tak, że wyglądał jak pękaty balon, pomachał ręką, by uzupełnić wiadomość.
Przeddzień właśnie się zaczął i słońce znajdowało się „poniżej” sześciu jednostek, blisko wschodniej krawędzi Overlandu. Bijące w górę promienie oświetlały spodnie części segmentów fortecy, które rzucały cienie na dolne połowy balonów, prztfz co scena zyskiwała bajecznych, niemal teatralnych cech. Toller, podziwiając ten niesamowity spektakl, nagle poczuł, że przepełnia go duma i uniesienie. Czuł się wypoczęty i silny, gotów do walki na tej nowej arenie. Gdzieś w jego umyśle pulsowało coś tak intensywnie, że aż boleśnie.
Zdawało mu się, że w głębi jego umysłu znalazło się jądro jasności, nie mające niczego wspólnego ze stanem zerowej grawitacji, i że tryskają z niego wielobarwne promienie radości, optymizmu, szczęścia i siły, przenikające każdy element jego duchowej i fizycznej istoty. Całkowity efekt był dziwny i jednocześnie jakby znajomy; dopiero po kilku sekundach zidentyfikował go: zdał sobie sprawę, że czuje się… młody. Ni mniej i ni więcej — czuł się m ł o d y!
„Przypuszczam, że wielu uznałoby za dziwne to, iż człowiek może czuć się szczęśliwy w takich okolicznościach”, pomyślał. Rozluźnił palce zaciśnięte na poręczy, pozwalając stopom oderwać się od pokładu. W pole widzenia pod statkiem wpłynął dysk Overlandu, rozjaśniony cienkim sierpem odbitego światła. „To dlatego Gesalla porównuje mnie z Leddravohrem. Wyczuwa spełnienie, jakiego doświadczam wezwany do obrony naszego świata, ale nie jest w stanie dzielić go i tym samym staje się zazdrosna. Bez wątpienia boi się o moje bezpieczeństwo, a to z kolei popycha ją do mówienia rzeczy, których później żałuje w samotności swej sypialni…”
— Jestem gotów do wyjścia, lordzie. — Głos Gotlona przywołał Tollera do rzeczywistości. Zmusił stopy do opadnięcia na pokład i odwróciwszy się zobaczył młodego takielunkowego, który nie czekając na rozkazy objuczył się osobistym ekwipunkiem odrzutowym. Gotlon był szczupły, lecz nie można było dopatrzyć się tej cechy pod grubym, watowanym kombinezonem. Miał oblamowano futrem rękawice i wysokie buty. Dolną część twarzy zasłaniał wełniany szalik, przez który przedzierała się biała mgiełka oddechu. Sylwetkę dodatkowo zniekształcał spadochron i przymocowana na wysokości talii jednostka powietrznego napędu odrzutowego, czyli niewielki silniczek.
— Czy mam wyskoczyć, lordzie? — Gotlon gładził palcami karabinczyk uprzęży, utrzymującej go blisko relin-gu statku. — Jestem gotowy.
— Widzę, ale powściągnij swą niecierpliwość — rzekł Toller. — Twój wyczyn musi odbywać się przy pełnej widowni.
Gotlon był ambitny, lecz posiadał również ważniejszą zaletę — był jednym z niewielu kompletnie pozbawionych lęku wysokości i Toller cieszył się, że znalazł go w tak krótkim czasie. Załogi sześciu segmentów fortec przebywały już w strefie nieważkości dość długo, by zacząć uczyć się unosić w powietrzu jak pterta, ale należało jeszcze pokonać barierę psychologiczną.
Nie można było rozpocząć montowania fortec bez uprzedniego zademonstrowania, że człowiek może odwiązać się, wyskoczyć ze statku i wrócić bezpiecznie, korzystając z silniczka. Toller darzył ten naprędce obmyślony system zaufaniem, jednakże czuł ulgę na myśl, że to nie on pierwszy musi wykonać lot demonstracyjny. Raz w rzeczywistości, i od tej pory wiele razy w sennych koszmarach, widział człowieka rozpoczynającego liczący sobie dwa i pół tysiąca mil lot ze strefy środka. Nieszczęśnik z początku poruszał się tak wolno, że zdawał się nieruchomy, lecz gdy grawitacyjny zew planety stał się silniejszy, zaczął maleć coraz szybciej — w końcu zniknął, by spadać jeszcze ponad dobę i roztrzaskać na powierzchni planety.
Płuca Tollera pracowały w rozrzedzonym powietrzu jak miechy i czuł palące zimno w klatce piersiowej, gdy wykrzykiwał rozkazy do pozostałych pięciu pilotów. Wszyscy członkowie załogi skupili się przy relingach swych statków i wlepili oczy w Gotlorfe. On pomachał do nich jak dziecko przyciągające uwagę przyjaciół przed wykonaniem śmiałej sztuczki na placu zabaw. Toller pozwolił na to odstępstwo od dyscypliny w interesie podniesienia ogólnego morale.
Przyglądając się pięciu ludziom w segmencie końcowym najbliższej fortecy z niejaką trudnością, z powodu otulających wszystkich grubych skafandrów, rozpoznał Gnapperla, sierżanta, który tak podle doprowadził do egzekucji Oaslita Spennela. Gnapperl, zdegradowany do stopnia szeregowca, nawet nie próbował protestować, gdy Toller wybrał go do pierwszej misji, i przeżył kilka dni treningu z ponurą determinacją człowieka pogodzonego z losem. W naturze Tollera nie leżało planowanie z zimną krwią czyjejś śmierci, ale Gnapperl nie mógł o tym wiedzieć, toteż czekając na nieuchronną, jak mniemał, zemstę Tollera stał się lękliwym i potulnym człowiekiem — Toller przypuszczał, że już nic nigdy nie wyrwie go z tego stanu.
— W porządku — powiedział do Gotlona, gdy uznał, że nadeszła odpowiednia chwila. — Teraz możesz rozstać się z nami — ale bądź pewny, że wrócisz.
— Dziękuję, lordzie — odparł Gotlon, a Toller mógłby przysiąc, że w jego głosie zabrzmiała szczera radość i wdzięczność. Odpiął linę asekuracyjną, zacisnął ręce na relingu, uniósł się do poziomu, przewinął na drugą stronę i odepchnął od burty statku z większą siłą, niż Toller sobie życzył. Miedzy człowiekiem a statkiem otworzyła się jasno-błękitna pustka. Z innej jednostki dobiegły przytłumione odgłosy wymiotowania.
Gotlon sunął w kierunku gwiazd, w promieniach słońca, stopniowo zwalniając, gdy opór powietrza zaczął hamować jego pęd, i przypadkowo znieruchomiał w pozycji pionowej w stosunku do obserwujących. Nie czekając wężowym skrętem ustawił się plecami do linii statków, a szybkie ruchy jego prawego ramienia wskazały, że pompuje powietrze do silniczka odrzutowego. Kilka sekund później rozległ się ledwo słyszalny syk wyrzucanego powietrza. Z początku wydawało się, że Gotlon nadal unosi się w jednym miejscu, potem stało się jasne, że w rzeczywistości wraca do punktu startu. Tego kurs nie był idealny; kilka razy musiał zerkać przez nrnię i wprowadzać poprawki, ale wkrótce znalazł się na tle blisko statku, że zdołał uchwycić laskę wysuniętą przez Esedella. Essedell zaparł się stopami o burtę i szarpnął, a Gotlon niby człekokształtny balon z furkotem przeleca-ł nad relingiem.
— Eobrze zrobione, Gotlon! — Toller niedbale wyciągnął ręb, by schwycić nieważką postać, i zdumiał się, gdy jego ran ię z niezwykłą siłą zostało szarpnięte w tył. Obrócił się woteł osi i minęło kilkanaście sekund, nim obaj mężczyni zdołali jako tako stanąć na nogach czepiając się ścianek działowych. Tollera zaintrygowało to zdarzenie, ale jeg) tajemnica wywiała mu z głowy, gdy usłyszał wybucl radości załóg innych statków.
Toller poczuł ulgę i pewność siebie. Jedną rzeczą było siedzeń^ w wygodnym pokoju w pałacu i słuchanie wypowiedzi m.teligentnych teoretyków na temat mechaniki niebieskiej .ale zupełnie inną — wydanie rozkazu wyskoczenia ze statki., ryzykowne balansowanie w rozrzedzonym powietrzu strey nieważkości między dwoma światami i powierzenie życa. niczemu więcej, jak zestawowi kowalskich miechów. A e teraz zobaczył, że to działa! Raz objawiony cud przesta! fcyć cudem. Stał się częścią wyposażenia, wzbogacającego rutynowe umiejętności — i, co ważniejsze, pomógł Tollerovi oderwać się od zastanawiania nad ciężką próbą, która cekała go pod koniec misji.
Wydł rozkaz, by cały personel zaczął ćwiczyć swobodne przelot]. Okres pozwalający załogom na zaadaptowanie się w skrajiŁe nienaturalnych warunkach był śmiesznie krótki, ale kro dhakkell, z popierającym go Zavotle'em, zadecydował, ze czas jest najbardziej żywotnym czynnikiem w przygotowaniach do bitwy przeciw Landowi. Gabinet bezpieceństwa musiał liczyć się z najgorszym limitem czasownn: dziesięć dni na powrót zwiadowczego statku na Land; dwa dni dla Rassamardena na zareagowanie na przyniesione nowiny; i, w założeniu, że część jego floty inwazyjnej już była gotowa do działania, pięć dni na dotarcie straży przedniej wroga do strefy nieważkości.
Siedemnaście dni.
Plan Chakkella zakładał, że do tego czasu w punkcie środkowym musi znaleźć się minimum sześć gotowych do walki fortec.
Toller osłupiał, gdy usłyszał to oznajmienie. Generalnie już sama koncepcja fortec była dość ryzykowna, ale pomysł zaprojektowania, wybudowania i wysłania sześciu z nich ledwie w ciągu siedemnastu dni uznał za absurdalny. Jednakże zapomniał o unikatowej kombinacji zdolności Chakkella: ambicji, która wyniosła go na tron, daru organizacji, dzięki któremu niegdyś zgromadził flotę tysiąca statków, bezlitosnej determinacji, która pozwalała na przedarcie się przez każdą przeszkodę. Chakkell był zdolnym władcą w czas pokoju, ale w pełni zabłysnął w czasie kryzysu, i fortece zostały zbudowane w terminie. Teraz pozostawało jedynie przekonać się, czy elementy złożone z krwi i ciała zniosą ogromne napięcie tak samo dobrze, jak te z materii nieożywionej…
Toller dobrze wiedział, że wszyscy pilnie na niego patrzą, gdy nadeszła jego kolej. Zrobił wszystko, by utrzymać wyprostowaną postawę w stosunku do balonu i segmentu fortecy, i już zaczynał myśleć, że mu się udało, gdy nagle zdał sobie sprawę, że wielki błękitno-biały dysk Landu, który od początku lotu skrywał się za balonem, ukazał się gdzieś ponad nim. Planeta podryfowała w dół i zniknęła pod jego stopami, a po chwili zastąpił ją bliźniaczy Overland, uczestniczący w tym samym majestatycznym tańcu. Toller nie miał żadnego wrażenia koziołkowania, przeciwnie, wydawało mu się, że jest jedynym nieruchomym obiektem w rozkołysanym wszechświecie, w którym słońce, planety i linia statków ścigały się w szaleńczym wirze — i poczuł wdzięczność dla wszechświata, gdy w końcu zwolnił i znieruchomiał. Był również zadowolony z powodu odkrycia, że pływanie w błękitnej pustce nie było wcale takie straszne, jak się obawiał. Poza nieodpartym wrażeniem spadania, nękającym wszystkich, którzy weszli do strefy nieważkości, czuł się zdolny do normalnego funkcjonowania i umiarkowanie bezpieczny.
— Wszyscy, którzy mają ochotę pośmiać się z moich sztuk akrobatycznych, powinni zrobić to teraz! — krzyknął do obserwujących go w milczeniu ludzi. — Za kilka minut zaczyna się poważna robota i zapewniam was, że nie będzie wielu powodów do radości.
Rozległ się śmiech i niezgrabne w swych kombinezonach postacie rozpoczęły wycieczki z różnym stopniem powodzenia. Toller szybko doszedł do wniosku, że jego własne początkowe starania nie były tak udane jak młodego Gotlona, ale z wolna nabywał umiejętność docierania do każdego miejsca, do jakiego zapragnął. Byłoby to o wiele łatwiejsze, gdyby urządzenie napędowe znajdowało się na plecach, ale warsztaty Służby Powietrznej z powodu braku czasu zostały zmuszone do wyprodukowania najprostszego typu silniczka odrzutowego.
Gdy tylko Toller uznał efekty treningu za zadowalające, wezwał do siebie pięciu pozostałych pilotów na ostateczne omówienie procedury montowania fortec.
Konferencja była najdziwniejsza ze wszystkich, w jakich brał udział. Sześciu mężczyzn w średnim wieku, a każdy był weteranem Migragi, wisiało w kręgu na tle przepychu nieba, po którym niczym płonące strzały mknęły meteory. Trzej piloci — Daas, Hishkell i Umol — byli znani Tollerowi z czasów służby w starej Eksperymentalnej Eskadrze Statków Kosmicznych, i polegał na ich rekomendacjach, gdy werbował pozostałą dwójkę, Phamarge'a i Brinche'a.
— Przede wszystkim, panowie — powiedział — czy nauczyliśmy się czegoś nowego? Czegoś, co według was dotyczy planu budowy fortec?
— Tylko tego, że powinniśmy zrobić to tak szybko, jak tylko możliwe, Tollerze — odparł Umol, za pozwoleniem dowódcy zwracając się doń z pominięciem wymogów etykiety. — Przysięgam, że to przeklęte miejsce jest zim-niejsze niż wtedy, gdy byłem tu po raz ostatni. Patrzcie na to! — Ściągnął szalik i odsłonił intensywnie niebieski nos.
— To miejsce jest takie samo jak zawsze, staruszku — powiedział Daas. — Kłopot w tym, że brakuje ci ognia w jajach.
— Czy rozmawiam z dżentelmenami? — wtrącił Toller, zagłuszając sprośną odpowiedź Umola. — Dzieci, mamy tu pracę do wykonania i nikt bardziej ode mnie nie pragnie jej zakończenia, więc upewnijmy się, że wiemy, co robić.
Mówił łagodnym tonem, bowiem niewielkie widoczne fragmenty twarzy powiedziały mu, że jego towarzysze są zadowoleni z sukcesu silniczków odrzutowych i że ich wiara w projekt wzrosła znacznie. Przez kilka następnych minut powtarzał szczegółowo kolejne etapy połączenia. Pierwszym krokiem było obrócenie statków o dziewięćdziesiąt stopni, by ustawić segmenty fortec w położeniu operacyjnym, z bocznymi iluminatorami zwróconymi w kierunku obu planet. Potem trzeba będzie usunąć fałszywe pokłady i za pomocą pięciu krótkich wybuchów aparatów odrzutowych odprowadzić balony, obciążone zbędnymi już pokładami, na pewną odległość od beczkowatych sekcji. Unoszące się swobodnie segmenty zostaną przyciągnięte do siebie i połączone, tworząc dwa cylindry z otwartymi końcami.
W tym celu siła robocza miała zostać podzielona na dwie odrębne grupy.
Obsada fortec miała wejść do nich i przygotować je na długotrwały pobyt w strefie nieważkości. Tymczasem piloci, każdy w towarzystwie takielarza, mieli wyruszyć z cennymi balonami i silnikami na Overland, by wykorzystać je do dalszych misji. Wczesne etapy powrotu były dość proste i nie wywoływały żadnych obaw wśród doświadczonych pilotów. Polegały na obróceniu statku o dalsze dziewięćdziesiąt stopni i przy użyciu silników odrzutowych wprowadzeniu ich w pole grawitacyjne Overlandu. Statki leciałyby w pozycji odwróconej, czego nie lubi żaden dowódca, ale ta faza będzie trwać tylko kilka godzin, dopóki nie zyskają wagi wystarczającej do nadania im ulubionej przez baloniarzy wahadłowej stabilności w czasie opadania. Ostatni obrót o dziewięćdziesiąt stopni ustawi Overland we właściwym miejscu, pod stopami załogi, i planeta pozostanie tam przez resztę podróży powrotnej.
Jak na razie plan i jego technika były konwencjonalne, coś takiego każdy pilot z czasu Migracji mógł nakreślić w kilka sekund, ale należało wziąć pod uwagę zaostrzenia wynikające z sytuacji kryzysowej. Toller z niesamowitą wyrazistością przypominał sobie wszystkie związane z tą sprawą słowa, które padły na pierwszym spotkaniu z Chakkellem i Zavotle'em, słowa, które uświadomiły mu, że niebo i on jeszcze nie sprawdzili się tak do końca…
— Powrót będzie najgorszą częścią — powiedział Toller. — Niezależnie od zimna — srogiego zimna. Ludzie będą siedzieć na otwartych platformach, z tysiącami mil pustki pod sobą! Takie opadanie jest wystarczająco paskudne w gondolach starego typu, ale tam są przynajmniej ściany boczne, które dają człowiekowi jakieś poczucie bezpieczeństwa. Nie podoba mi się to, Ilven. Pięć dni takiego lotu to trochę za dużo. Myślę, że my… — Zamilkł zaskoczony, gdy zobaczył, że Zavotle kiwa głową, wyraźnie się z nim zgadzając.
— Masz absolutną rację, całkiem niezależnie od faktu, że po prostu nie możemy sobie pozwolić na pięciodniowy powrót — orzekł Zavotle. — Ty i pozostali piloci, nie mówiąc o balonach i silnikach, musicie wrócić o wiele szybciej.
— Zatem…?
Zavotle obdarzył go zimnym uśmiechem.
— Przypuszczam, że słyszałeś o spadochronach?
— Oczywiście, że słyszałem o spadochronach — rzekł niecierpliwie Toller. — Służba Powietrzna używa ich co najmniej od dziesięciu lat. Do czego zmierzasz?
— Ludzie muszą wrócić na spadochronach.
— Cudowny pomysł! — Toller klepnął się ręką w czoło. — Ale, popraw mnie, jeżeli się mylę, czy człowiek ze spadochronem nie opada w przybliżeniu z taką samą prędkością jak statek?
Uśmiech Zavotle'a stał się bardziej pokojowy.
— Tylko wtedy, jeżeli spadochron jest otwarty.
— Tylko wtedy… — Toller obszedł mały pokój, wbijając wzrok w podłogę, i wrócił do swego krzesła. — Tak, rozumiem, o co ci chodzi. Oczywiście możemy zaoszczędzić trochę czasu, jeżeli człowiek nie rozwinie spadochronu, dopóki nie znajdzie się na określonej wysokości. A na jakiej wysokości p o w i n i e n go otworzyć?
— Powiedzmy, około tysiąca stóp?
— Nie! — Reakcja Tollera była natychmiastowa i instynktowna. — Nie możesz tego zrobić.
— Dlaczego nie?
Toller spojrzał twardo w twarz Zavotle'a i znajome rysy nagle wydały mu się obce.
— Przypomnij sobie, jak pierwszy raz weszliśmy w strefę środka, Ilvenie. Ten wypadek. Obaj wyglądaliśmy przez burtę i obserwowaliśmy oddalającego się od nas Plenna. On spadał ponad dobę!
— Nie miał spadochronu.
— Ale spadał ponad dobę! — powtórzył błagalnie Toller. Był przerażony tym, co mijające lata zrobiły z Zavot-le'em. — Nikt tego nie zniesie!
— Co z tobą, Maraąuine? — wtrącił król Chakkell; na jego szerokim obliczu malowało się zdenerwowanie. — Niezależnie od tego, czy człowiek spada przez cały dzień, czy przez minutę, wynik końcowy jest taki sam: jeśli nie ma spadochronu, umiera, jeżeli ma, żyje.
— A czy Wasza Wysokość chciałby wykonać taki skok? Zbity z tropu Chakkell spojrzał na Tollera pytająco.
— Co chciałeś przez to powiedzieć? Nieoczekiwanie odpowiedzi udzielił Zavotle.
— Wasza Wysokość, lord Toller ma praktyczny powód do niepokoju. Nie wiemy, jakie efekty może wywrzeć na człowieku taki lot. Może zamarznąć na śmierć… albo udusić się… Albo mogą wystąpić skutki odmiennego rodzaju — pilot, który jest fizycznie zdrowy, ale obłąkany, przedstawia dla Waszej Wysokości znikomą wartość. — Za-votle przerwał, kreśląc zawiłe wzory na rozłożonym przed sobą papierze. — Proponuję, że jako pomysłodawca powinienem znaleźć się wśród tych poddawanych testowi.
„Nie ma mowy, ty mała łasico”, pomyślał Toller, słuchając byłego towarzysza z załogi z uczuciem przywiązania i szacunku. „I możesz być pewny, zadbani, byś pozostał tam, gdzie jest twoje miejsce. Na ziemi”.
Między ludźmi, którzy dobrowolnie zgłosili się do udziału w misji, a tymi, którym po prostu wydano rozkaz, była niewielka różnica. Wszyscy dobrze wiedzieli, że jakiekolwiek nieposłuszeństwo jest karane śmiercią, toteż jedni i drudzy pilnie wykonywali polecenia dowódców. To jednak, że mogli latać swobodnie i bezpiecznie z dala od statków, niezmiernie podniosło ogólne morale. Rozumowali mniej więcej tak: skoro nie umarliśmy od razu, to może jeszcze pożyjemy. Zewnętrzną oznaką tego optymizmu były radosne okrzyki, które wypełniały niebo, gdy doskonalili swe nowe umiejętności i przygotowywali się do kolejnej fazy przedsięwzięcia.
Ale Toller zauważył, że wesoły gwar zaczyna z wolna zamierać.
Ostatni balon został oddzielony od segmentu fortecy i, obciążony jedynie okrągłym zbędnym pokładem i silnikiem, odsunięty na bok. Ogrom napełnionych gazem powłok dawał poczucie bezpieczeństwa, wszyscy uznali balony za olbrzymich przyjaciół, bezpiecznie przenoszących ludzi ze świata do świata — a teraz nagle porzuciły swych maleńkich pasażerów na pastwę wrogiej błękitnej pustki.
Nawet Toller, z całą wiarą i zaangażowaniem, czuł lodowate drżenie gdzieś w głębi brzucha, gdy uderzyło go, jakie małe na tle rozpościerającej się wokół mglistej nieskończoności są segmenty fortecy. Do tej pory najgorszą rzeczą wydawało mu się zmuszenie człowieka do wykonania długiego skoku do powierzchni planejy, ale teraz w porównaniu z tymi, którzy mieli pozostać w strefie nieważkości, czuł się prawie uprzywilejowany. Uprzywilejowany, a jednak z drugiej strony — i ta myśl wstrząsnęła nim do głębi — dziwnie oszukany.
„Co się ze mną dzieje?”, pomyślał. Rzadko pozwalał sobie na takie introspekcje, uważając je za stratę czasu, ale jego ostatnie emocjonalne reakcje na wypadki były tak ambiwalentne i sprzeczne, że poczuł się zobowiązany do wejrzenia w siebie. Miał kolejny przykład. W jednej chwili współczuł załodze fortecy — a w następnej gotów był jej zazdrościć! Niewiele osób wiedziało lepiej od niego, jak złudna jest wojenna chwała, i nie mógł pozwolić, by oczarowała go ulotna wizja nowego pokolenia patriotów, bohaterów, obsadzających kruche drewniane posterunki w samotnych przestrzeniach nieba.
„Co się ze mną dzieje?”, zapytał ponownie samego siebie. „Dlaczego nie jestem już zadowolony z tego, co zadowalało mnie dotychczas? Dlaczego, o ile nie zwariowałem, prę do przodu, tam skąd uciekałby każdy rozsądny człowiek?”
Ale nie znalazł odpowiedzi, w końcu stwierdził, że marnuje czas, gdy czekają na niego obowiązki. Zbliżył się do pierwszej z montowanych fortec. Segment środkowy i jeden z końcowych zostały pomyślnie połączone i teraz przyciągano pozostały składnik. Drugą sekcję końcową porzucono dość daleko od pozostałych, uczepieni boków segmentu środkowego czterej ciągnący liny ludzie wypracowali szybki i efektywny rytm. Segment końcowy, z początku bardzo powolny, teraz zyskał niezłą prędkość i sunął do miejsca przeznaczenia nie zmniejszając jej. Toller wiedział, że segment nie posiada wagi i tym samym przy zderzeniu z resztą fortecy nie może wyrządzić szkód, ale z założenia nie lubił stosowania zbyt dużej siły przy tego typu mechanicznej pracy. Przewidywał, że segment odbije się i znów trzeba będzie go ściągać.
— Przestańcie ciągnąć, nadlatuje zbyt szybko! — krzyknął do ludzi ciągnących liny. — Przygotujcie się do utrzymania go w miejscu.
Mężczyźni potwierdzili odbiór rozkazu i przygotowali się do przechwycenia cylindra. Phamarge, który nadzorował wykonanie zadania, dał znak dwóm innym, którzy trzymali się krótkich lin asekuracyjnych na krawędzi segmentu środkowego, żeby pomogli kolegom. Jeden z nich wciągnął się na obszytą skórą krawędź i objął ją udami.
Toller patrzył, jak segment końcowy zbliża się do oczekującego człowieka. Drewniana struktura straciła niewiele ze swej prędkości i z łatwością napięła rozciągnięte na swej drodze liny cumownicze — „co”, pomyślał Toller, ,jest raczej dziwne w przypadku obiektu lekkiego jak piórko…” Zesztywniał z przerażenia, gdy nagle przypomniała mu się podobna anomalia, jaka miała miejsce pod koniec pierwszego lotu Gotlona — nic nie ważący człowiek posiadał zaskakująco wielką siłę, prawie jak gdyby…
— Zejdź z krawędzi! — ryknął. — Uciekaj! Opatulony mężczyzna obrócił się ku niemu, ale pozostał na swoim miejscu. W jednej chwili Toller rozpoznał surowe, grubo ciosane rysy Gnapperla, potem końcowy segment uderzył w pozostałą część fortecy. Gnapperl wrzasnął, gdy pękła mu kość udowa. Cała forteca zadygotała, ludzie na jej bokach podskoczyli, a segment końcowy obrócił się lekko i częściowo wszedł w główną konstrukcję. Krawędzie złożyły się i ścisnęły na chwilę ciało Gnapperla, kładąc kres jego rozpaczliwym wrzaskom, po czym sekcje fortecy odsunęły się od siebie i znieruchomiały.
Toller odruchowo włączył swój silniczek, natychmiast oddalając się od miejsca wypadku. Zaklął, zawrócił, wpom-powując powietrze do zbiornika i rzucił się między dryfujące postacie. Zderzył się lekko z segmentem, złapał za krawędź i spojrzał na nieszczęśnika. Gnapperl dryfował swobodnie z rozpostartymi rękami i nogami, z przodu skafandra widniało głębokie rozcięcie. Krew wsiąkająca w odsłoniętą izolację sprawiała, że rozdarcie przypominało teatralną „śmiertelną ranę”. Ale wokół unosił się rój jasnoczer-wonych, połyskujących w słońcu kuleczek i Toller nie miał wątpliwości, że Gnapperl naprawdę nie żyje.
— Dlaczego ten głupiec nie usunął się z drogi, jak mu kazałeś? — zapytał Umol, za pomocą liny przysuwając się do Tollera.
— Kto wie? — Toller pomyślał o dziwnej chwili paraliżu, jaki opanował Gnapperla tuż przed zderzeniem, i zastanowił się, czy jego reakcja byłaby taka sama, gdyby ostrzeżenie pochodziło od kogoś innego. Może umarł dlatego, że nie dowierzał Tollerowi? W takim przypadku Toller również ponosił odpowiedzialność za jego śmierć.
— I tak był patrzącym spode łba bydlakiem — skomentował Umol. — Skoro ktoś z nas musiał odejść, to on jest tym, którego bym wybrał. I przynajmniej nauczył nas czegoś pożytecznego.
— Czego? — Toller czuł się oszołomiony.
— Że coś, co może zmiażdżyć człowieka na ziemi, może zrobić to również tutaj. Wygląda na to, że brak wagi nie ma znaczenia. Potrafisz to zrozumieć, Toller?
Toller z trudem przestawił się z rozmyślań o moralności na zagadnienia fizyki.
— Może wynika to stąd, że nasze ciała też są pozbawione wagi. Powinniśmy na to uważać w przyszłości.
— Tak, a na razie mamy trupa na głowie. Przypuszczam, że możemy go tak zostawić.
— Nie. — sprzeciwił się natychmiast Toller. — Zabierzemy go na Overland, gdy będziemy wracać.
Sześć odwróconych do góry dnem statków pokonywało godziny ciemności. Na prędkość zapewnianą przez silniki odrzutowe nakładała się dodatkowa siła, bo zwiększało się przyciąganie Overlandu, ale przyspieszenie na tym etapie opadania było jeszcze nieznaczne. I gdy tylko rozbłysło światło dzienne, silniki zostały wyłączone i statki zatrzymały się pod wpływem oporu powietrza. Piloci za pomocą maleńkich bocznych silników przekręcili je o sto osiemdziesiąt stopni. Operacja przebiegała powoli, lecz płynnie, niezmierzony wszechświat ze wszystkimi gwiazdami majestatycznie obracał się na rozkaz sześciu zwykłych ludzi i słońce posłusznie zajęło nową pozycję pod ich stopami.
Manewr zakończył się bez żadnego nieszczęśliwego wypadku i nadszedł czas na dokonanie rzeczy, które nigdy wcześniej nie miały miejsca.
Toller był przypasany do fotela pilota, a Tipp Gotlon czekał po drugiej stronie silnika. Fałszywy pokład, na którym siedzieli, był okrągłą drewnianą platformą, mającą ledwie cztery kroki średnicy, a za jej niczym nie chronionym skrajem rozciągała się pustka. W niej, dwa tysiące mil nad powierzchnią planety, na tle skomplikowanego błękitno-białego tlą niebios, w różnych odległościach od siebie wisiało pięć pozostałych statków. Ich dwuosobowe załogi znajdowały się w cylindrycznych cieniach pokładów i były widoczne jedynie jako mroczne kontury na tle rozżarzonych spirali czy ogonów komet. Ogromne gruszkowate balony, fantastycznie podświetlone, sprawiały wrażenie tak solidnych jak planety, z południkami zaznaczonymi przez szwy łączące kliny i linki stropowe.
Toller niewiele uwagi poświęcał niesamowitemu otoczeniu; pochłaniały go sprawy tego nowego mikrokosmosu. Powierzchnię pokładu zajmował ekwipunek, zwoje przewodów bocznych silników, schowki do przechowywania kryształów energetycznych, zapasy żywności i wody, skafandry. Wysokie do piersi przepierzenia z plecionej łoziny otaczały toaletę i prymitywny kambuz, z niego wystawała dolna część ciała Gnapperla, które zostało przywiązane, by nie unosiło się i nie krążyło, nieważkie, wśród nich.
— No cóż, młody Gotlonie, tutaj się rozstaniemy — powiedział Toller. — Jak się w związku z tym czujesz?
— Jestem gotowy, lordzie. — Gotlon błysnął uśmiechem. — Jak pan wie, mam ambicję zostać pilotem i byłbym zaszczycony, gdyby pozwolił mi pan pociągnąć za linkę rozrywacza.
— Zaszczycony? Powiedz mi, Gotlonie, czy to cię bawi?
— Oczywiście, lordzie. — Gotlon przerwał, gdy niespotykanie duży meteor przeciął niebo poniżej statku, przy czym dał się słyszeć głośny przeciągły grzmot. — Cóż, może stwierdzenie, że to mnie bawi, jest niewłaściwe, ale naprawdę nie chciałbym robić niczego innego.
„Uczciwa odpowiedź”, pomyśkł Toller, obiecując sobie, że będzie miał oko na przyszłe poczynania młodego człowieka.
— Zgoda, szarpnij linkę, gdy będziesz gotowy. Gotlon bez wahania pochylił się, ujął czerwoną linę, która biegła w dół z wnętrza balonu do stanowiska załogi, i pociągnął za nią mocno. W równowadze czy dynamice statku nie zaszła wyczuwalna zmiana, kiedy z korony została oddarta olbrzymia płaszczyzna rozrywacza, lecz w tejże chwili statek nieodwołalnie został oddany na łaskę grawitacji Overlandu. Odtąd statek wraz z załogą mógł jedynie spadać. Toller czuł dziwny lęk przed tym, co teraz miał zrobić.
— Chyba nie ma sensu tu siedzieć — powiedział. Nie chciał, by młodszy towarzysz przejrzał jego uczucia. Stopy już wsunął w worek, ocieplany wełną i wielki na tyle, aby człowiek całkowicie mógł się w nim zmieścić. Odpiął uprząż, wyprostował się i wtedy zauważył szablę, nadal przywiązaną do pobliskiego słupka. Przez chwilę zastanawiał się, czyby jej nie zostawić. Zabieranie do worka zdawało się kłopotliwe i bezsensowne, ale pozostawienie szabli byłoby jak porzucenie starego przyjaciela. Przypasał broń i podniósł głowę na czas, by zobaczyć, jak Gotlon — nadal z uśmiechem na twarzy! — skacze ze skraju pokładu.
Gotlon koziołkował w sterylnym błękicie, opromieniony blaskiem słońca, póki nie znieruchomiał jakieś trzydzieści jardów od statku. Nie próbował zmienić przyjętej pozycji, tylko ulotne pióropusze oddechu świadczyły, że żyje.
Toller spojrzał w kierunku siostrzanych statków i zobaczył, że inni, podążając za przykładem Gotlona, skaczą w rozrzedzone powietrze. Wcześniej ustalono, że nie będzie żadnej synchronizacji, ludzie mają skakać, gdy uznają, że są gotowi — i nagle Toller przestraszył się, że będzie ostatni i że wszyscy to zobaczą. Podciągnął worek do piersi, odepchnął się mocno i poszybował twarzą w dół nad krawędzią pokładu.
Overland wślizgnął się w jego pole widzenia i trwali tak twarzą w twarz jak kochankowie, a planeta wzywała go z odległości tysięcy mil. Na wypukłości, na której nadal panowała noc, niewiele było widać, ale w sierpie słonecznego blasku jaśniał bladozielony, przyprószony ochrą i przysłonięty maswerkiem białych chmur równikowy kontynent oraz wielkie oceany ginące na krzywiznach biegunów.
Toller przez pewien czas podziwiał półkulę, zauroczony ogromem i pięknem, potem podciągnął kolana i zamknął wór nad głową.
MNie spodziewałem się, że zasnę.
Czy ktokolwiek pomyślał, że człowiek zdoła zasnąć w czasie oszałamiającego lotu z błękitnej strefy centralnej do powierzchni planety?
Ale tu jest ciepło i ciemno, a godziny mijają powoli. Prędkość stopniowo wzrasta, atmosfera staje się coraz bardziej gęsta, czuję, że worek zaczyna się kołysać i zataczać, a w szumie przemykającego obok powietrza jest coś hipnotyzującego. Łatwo zapaść w sen. Prawdę mówiąc, prawie zbyt łatwo. Pomyślałem, że niektórzy mogą nie obudzić się na czas, że nie zdążą wydostać się z worków i rozpostrzeć spadochronów, ale z pewnością to śmieszne przypuszczenie. Jedynie człowiek opętany myślą samobójczą mógłby nie przygotować się w odpowiedniej chwili.
Czasami otwieram worek i wyglądam, by sprawdzić, jak radzą sobie moi towarzysze, ale już ich nie mogę znaleźć. Spadamy w nieznacznie różnym tempie i w miarę upływu godzin rozciągnęliśmy się w długą linie. Warto zauważyć, że spadamy szybciej od statków — tego nie można było przewidzieć. Fałszywe pokłady, symetrycznie przymocowane do balkonów, próbują utrzymać horyzontalne ustawienie, chociaż same pozbawione gazu balony zapadły się i ciągną w ich kilwaterze, tym samym stwarzając większy opór.
Gdy zostawiliśmy statki za sobą, zauważyłem, że pokłady oscylują w strumieniu powietrza, a gdy widziałem je po raz ostatni, wyglądały jak sześć wolno mrugających gwiazd. Muszę zrelacjonować to Zavotle'owi, który może zechce przeprojektować mocowania, tak by pokłady mogły spadać w ustawieniu pionowym. Wtedy statki mogłyby poruszać się szybciej. Zderzenie z gruntem byłoby gorsze, ale silniki przecież są niezniszczalne.
Czasami myślę o ludziach, których pozostawiliśmy tam, w strefie nieważkości, i mam szczere powody, by im zazdrościć. Oni przynajmniej mogą coś robić! Mają do wykonania niezliczone zadania… uszczelnienie fortec mas-tyką… cogodzinne sprawdzanie dymu ostrzegającego przed dryfowaniem… zakładanie miechów ciśnieniowych… przygotowanie pierwszych posiłków… sprawdzanie silników i uzbrojenia… ustalenie zmiany wachty…
Worek kołysze się lekko, a powietrze szepce kojąco…
Jak łatwo tu zasnąć…”
Złoto! Masz czelność proponować mi złoto! — Rozwścieczony Ragg Artoonl trzepnął skórzany mieszek stwardniałą, pokrytą odciskami dłonią. Sakiewka upadła na ziemię, w wilgotną trawę wysypało się kilka kwadracików bitego żółtego metalu.
— Jesteś taki głupi, jak mówią! — Lue Klo rzucił się na kolana i pieczołowicie wyzbierał pieniądze. — Chcesz sprzedać swoją działkę czy nie?
— Chcę sprzedać, w porządku — ale chcę prawdziwych pieniędzy. Dobrego, staromodnego szkła, oto czego chcę. — Artoonl potarł kciukiem jednej ręki o dłoń drugiej, naśladując liczenie tradycyjnej kolcorroniańskiej szklanej waluty. — Szkła!
— Wszystkie noszą podobiznę króla — bronił swych pieniędzy Klo.
— Ja chcę je w y d a ć — nie wieszać na ścianie. — Artoonl wściekłym wzrokiem zmierzył grupę farmerów. — Kto ma prawdziwe pieniądze?
— Ja. — Narbane Ellder, gmerając w sakiewce, bokiem przesunął się do przodu. — Mam tu dwa tysiące rojalów.
— Biorę je! Działka jest twoja, i może powiedzie ci się na niej lepiej niż mnie. — Artoonl wyciągnął rękę po pieniądze, gdy nagle miedzy dwóch mężczyzn wszedł Bartan Drumme. Rozepchnął ich siłą, której nie byłby w stanie zaprezentować wtedy, gdy dopiero zaczął parać się rolnictwem.
— Co z tobą, Raggu Artoonl? — zapytał. — Nie możesz sprzedać swojej ziemi za ułamek jej wartości.
— On może zrobić to, na co ma ochotę — wtrącił Ellder, wymachując paczką kolorowych kwadratów.
— I tobie też się dziwię — powiedział Bartan, oskar-życielsko stukając go palcem w piersi. — Wykorzystujesz sąsiada i to, że z jego głową coś jest nie w porządku. Co by powiedział na to Jop? Co powiedziałby o tym zebraniu? — Bartan rozejrzał się wyzywająco. Otaczała go grupa mężczyzn, którzy zgromadzili się w obramowanym drzewami zagłębieniu, zapewniającym pewną osłonę przed deszczem i wiatrem. Ciężka ulewa nie słabła i zgarbieni farmerzy w podobnych do worków kapturach wyglądali ponuro i dziwnie tajemniczo.
— Z moją głową jest wszystko w porządku. — Artoonl przez chwilę z oburzeniem wlepiał oczy w Bartana, potem jego twarz pociemniała, gdy wpadła mu do głowy nowa myśl. — To wszystko twoja wina. To ty sprowadziłeś nas do tego miejsca niedoli.
— Przykro mi z powodu tego, co spotkało twoją siostrę — rzekł Bartan. — To było straszne, ale musisz nauczyć się o tym myśleć normalnie i zrozumieć, że nie musisz oddawać działki, w którą włożyłeś tyle pracy.
— A kim ty jesteś, żeby mi mówić, co mogę, a czego nie mogę? — Zarumieniona twarz Artoonla wyrażała tę samą nieufność i wrogość, t jaką Bartan spotkał się po raz pierwszy po wstąpieniu do wspólnoty. — Co ty wiesz o tym kraju, panie Nizaczu Paciorków, panie Naprawiaczu Broszek?
— Wiem, że Lue nie proponowałby kupna twojej ziemi, gdyby nie uważał, że jest warta zachodu. On cię wykorzystuje.
— Trzymaj język za zębami — powiedział Ellder, podchodząc do Bartana z wysuniętą szczeciniastą szczęką. — Jestem coraz bardziej tobą zmęczony, panie… — szukał nowego wyzwiska, oczy zwęziły mu się z wysiłku, lecz w końcu został zmuszony do powtórzenia za Artoonlem — …Nizaczu Paciorków.
Bartan rozejrzał się po zakapturzonych postaciach, oceniając ogólny nastrój. Zrozumiał, że jeżeli zostanie, może spotkać się z otwartą przemocą. Był to kolejny znak świadczący, że farmerzy rzeczywiście ulegali zdumiewającej, niepojętej degeneracji od dnia zasiedlenia Nawiedzonego. Przez rok, który minął od poślubienia Sondeweere, obserwował, jak duch braterstwa zanika, a zastępuje go wstrętna rywalizacja — nawet największe i najbogatsze rodziny odmawiały pomocy sąsiadom. Jopowi Trinchilowi odebrano przywództwo, utracie władzy towarzysz! moralny i fizyczny upadek. Skurczony i chory, nie był już w stanie spokojnie kierować gromadą i rzadko widywano go poza granicami jego farmy. Bartan nigdy nie spodziewał się, że będzie mu brakowało starego Trinchila, z jego beznadziejną głupotą i brutalnymi metodami, ale wyglądało na to, że wspólnota bez niego straciła kierunek.
— Nie jestem już nizaczem paciorków — powiedział sztywno Bartan. — Może szkoda, ponieważ z pomocą igły i nici mógłbym zrobić z waszych móżdżków naszyjnik. Bardzo kiepski naszyjnik.
Z dwudziestu gardeł padły jednocześnie gniewne odpowiedzi. Były niezrozumiałe i nakładały się na siebie niczym szum fal zderzających się w wąskim przesmyku, a jednak Bartan usłyszał wyraźnie, choć może tylko mu się zdawało, jedno zdanie: „Ten głupiec zrobiłby lepiej, gdyby zajął się szyciem pasa cnoty”.
— Kto to powiedział?! — krzyknął, nieomal sięgając po miecz, którego przecież nigdy nie nosił.
Cieniste łuki kapturów zwróciły się ku sobie, potem znów do Bartana.
— Co kto powiedział? — zapytał jeden z mężczyzn umiarkowanie wesołym tonem.
— Czy młody Glave Trinchil nadal wyręcza cię w obowiązkach? — zapytał inny. — Jeżeli siły go zawiodą, chętnie go zastąpię. W swoim czasie przeorałem niejedną bruzdę.
Bartan chciał rzucić się na niego, ale powstrzymał go zdrowy rozsądek. Wieśniacy znów wygrali, jak zawsze, ponieważ słowny sztylet, nieważne jak ostry, nigdy nie dorówna tuzinowi pałek. Te same grubiańskie dwuznaczniki zawsze bawiły ich jak coś całkowicie nowego i oryginalnego, ciemnota była nie do pokonania.
— Mam nadzieję, że nie poczujecie się zbytnio urażeni, jeżeli odejdę, panowie. Mam interes na targu. — Przerwał, łudząc się, że dwuznaczna aluzja może nieco złagodzi napięcie, ale przeszła nie zauważona.
— Pojadę z tobą, jeżeli nie masz nic przeciwko — powiedział Orice Shome, przyłączając się do Bartana. Shome był wędrownym robotnikiem, jednym z kilku, którzy ostatnio zostali wynajęci przez członków wspólnoty. Był młodym człowiekiem o trochę dzikich oczach, brakowało mu większej części jednego ucha, ale Bartan nie słyszał na jego temat złego słowa i był zdecydowany zgodzić się na takie towarzystwo.
— Chodź ze mną, jeśli sobie życzysz — powiedział — ale czy Alharen nie spodziewa się, że będziesz w pracy?
Shome pokazał mu małe zawiniątko.
— Znów jestem w drodze. Nie chcę tu zostać.
— Rozumiem. — Bartan szczelniej otulił ramiona nie przemakalnym kapturem i wspiął się na siedzenie wozu.
Ciepły deszcz ciągle padał, ale nad zachodnim horyzontem rozbłysło rozszerzające się z każdą chwilą bladożółte pasmo i Bartan wiedział, że pogoda wkrótce się poprawi. Shome usiadł na ławie obok niego, Bartan chwycił lejce i niebies-korożec ruszył. Jego zmywany deszczem zad podnosił się i opadał w monotonnym rytmie. Bartan zaczął zastanawiać się nad uwłaczającymi słowami dotyczącymi żony i, aby zmienić tok myślenia, postanowił uciąć sobie pogawędkę z pasażerem.
— Nie byłeś u Alharena zbyt długo — zaczął. — Nie jest dobrym pracodawcą?
— Miewałem gorszych. Nie podoba mi się to miejsce. Odchodzę, ponieważ coś tu jest nie tak.
— Jeszcze jeden panikarz! — Bartan obrzucił Shome'a krytycznym spojrzeniem. — Nie wyglądasz na człowieka, który boi się duchów.
— Wyobraźnia może być gorsza od wszystkiego, co rzeczywiste, co nachodzi człowieka z zewnątrz. Prawdopodobnie dlatego zabiła się siostra Artoonla. I słyszałem, że ten jej chłopak nie zniknął tak po prostu, słyszałem, że ona go zabiła i pogrzebała ciało.
Bartan zezłościł się.
— Zdaje się, że dużo słyszałeś jak na człowieka z jednym uchem.
— Nie musisz być uszczypliwy — powiedział Shome, dotykając resztek ucha.
— Przepraszam. To przez to całe gadanie o… Powiedz mi, dokąd ruszasz?
— Nie jestem pewien. Mam dość łamania sobie grzbietu dla wzbogacenia innych, taka jest prawda — odparł Shome, patrząc wprost przed siebie. — Może spróbuję w Prądzie. Nie brakuje tam pracy, mam na myśli czystą, lekką pracę, z powodu wojny. Kłopot w tym, że Prąd leży tak daleko. Trzeba by… — Shome spojrzał na Bartana z nowym zainteresowaniem. — Czy to nie ty masz własny statek powietrzny?
— Popsuty — odparł Bartan, czepiając się wzmianki o wojnie. — Słyszałeś coś nowego? Czy najeźdźcy nadal atakują?
— Tak, atakują. Ale zawsze są odpierani.
Bartan z doświadczenia wiedział, że wędrowni robotnicy rzadko bywają patriotami, ale w głosie Shome'a zabrzmiała niekłamana duma.
— Mimo wszystko to dziwna wojna. Bez armii, bez pól bitewnych…
— Nie wiadomo, czy tam nie ma pól bitewnych. Słyszałem, że piloci dosiadają odrzutowych rur, tak jakby to były niebieskorożce, i latają całe mile od swych fortec. I nie ma tam balonów ani niczego, co by powstrzymało człowieka przed upadkiem na ziemię. — Sho-me zadrżał. — Cieszę się, że mnie tam nie ma, zbyt łatwo o śmierć.
Bartan pokiwał głową.
— To dlatego królowie nie stają już na czele ruszających w bój armii.
— Lord Toller nie zgodziłby się z tym. Słyszałeś o lordzie Tollerze Maraąuine, prawda?
Bartan wiązał to nazwisko z historią Migracji i zdumiał się, że historyczny heros żyje naprawdę i wciąż walczy.
— Wiesz, nie jesteśmy tak kompletnie odcięci od cywilizacji.
— Mówi się, że lord Toller spędza więcej czasu tam, w górze, walcząc z groźnymi Landyjczykami, niż jakikolwiek żyjący człowiek. — Shome z patriotycznym ferworem zaczął opowiadać serię anegdot, niektóre z nich były oczywiście zmyślone, o bohaterskich czynach lorda Tollera Maraquine'a w międzyplanetarnej wojnie. Czasami jego głos grubiał i drżał z emocji, co kazało przypuszczać, że opowiadający utożsamiał się z główną postacią. Uwaga Bartana słabła, myśli wróciły do szyderstw farmerów.
Był za mądry, by dawać wiarę plotkom i obelgom, a jednak wolałby, żeby nie padło imię Glave'a Trinchila. Glave był jednym z nielicznych, którzy ciągle jeszcze przychodzili na farmę i pomagali, gdy trzeba było wykonać jakąś ciężką pracę, ale — ta myśl wślizgnęła się do mózgu Bartana niczym czubek sztyletu — zazwyczaj zjawiał się wtedy, gdy Sondeweere była sama. Bartan natychmiast odrzucił to obrzydliwe przypuszczenie., wówczas jednak przypomniał sobie prawie zapomniają scenę: Sondeweere i Glave przy wozie Trinchila, przekonani, że nikt ich nie widzi…
„Dlaczego nagle zacząłem wątpić w wierność żony?”, myślał Bartan. „Z jakiego powodu? Wiem, że nie mogę mylić się co do Sondeweere. Przyznaję, że innych mężczyzn czasem zaślepia miłość, lecz ja jestem zbyt bystry, zbyt otrzaskany w świecie, by dać się okpić w taki sposób wiejskiej dziewczynie. NiecŁ ci prostacy wyśmiewają się do oporu — nie pozwolę, by wpłynęli na mnie w jakikolwiek sposób”.
Deszcz zelżał i po niebie przesuwał się wyraźnie zarysowany skraj pola chmur, co stwarzało wrażenie, że wóz wyłania się w słońce z cienia ogromnego budynku. Niedaleko znajdowało się skrzyżowanie z szerszym traktem, gdzie Bartan miał skręcić na zachód do Nowej Minnett. Napełnione wodą koleiny, w których odbijało się czyste niebo, wyglądały jak wypolerowane metalowe poręcze.
Bartan, czując się lekko winny, odwrócił się do Shome'a i powiedział:
— Przepraszam, ale postanowiłem nie jechać dzisiaj na targ. Wiem, że to szmat drogi, by iść na piechotę, ale…
— Nieważne — rzekł Shome, fatalistycznie wzruszając ramionami. — Obszedłemi już połowę planety i śmiem twierdzić, że poradzę reszcie.
Narzucił worek ma ramię, zeskoczył z wozu na skrzyżowaniu, skinął głową na pożegnanie i ruszył w kierunku Nowej Minnett. Bartan pomachał ręką i skierował niebieskorożca na wschód w kierunku własnej działki.
Poczucie winy nasiliło się, gdy sam przed sobą przyznał, że zastawił pułapkę na Sondeweere. Nie będzie spodziewała się go przed zapadnięciem nocy, a podróż do miasta została zaplanowana kilka dni wcześniej, dając jej wystarczająco dużo czasu na umówienie się z Glave'em. Łajał się w myślach i czuł wstręt do samego siebie, a zarazem pewne podniecenie, gdy zastanawiał się nad nowym problemem. Gdyby z daleka dostrzegł niebieskorożca Glave'a przywiązanego do domu, miałby dość czasu, by zatrzymać hałaśliwy wóz i ruszyć bezgłośnie na piechotę. A gdyby znalazł parę w łóżku — co wtedy? Rok bezlitosnej harówki uzbroił go w twarde muskuły, lecz nadal był słabiej zbudowany od Glave'a i miał niewiele doświadczenia w bójkach.
„To straszne”, pomyślał, targany sprzecznymi emocjami. „Wszystkim, czego pragnę od życia, jest zastanie żony samej, zajętej pracą w domu. Dlaczego miałbym ryzykować utratę posiadanego szczęścia? Dlaczego nie zawrócę, nie dopędzę Shome'a i nie pojadę na rynek, tak jak planowałem? Mógłbym przysiąść ze starymi znajomymi, cieszyć się brązowym piwem i zapomnieć o tych wszystkich…”
Krajobraz przed Bartanem zasnuła brzoskwiniowo-sre-brna mgła. W dali pojawił się ciemny pyłek, który rósł z każdą sekundą. Stopniowo przybrał określony kształt, okazując się jeźdźcem zbliżającym się ze znaczną prędkością.
Bartan wiedział dtogo przedtem, nim możliwe było rozpoznanie jeźdźca, że jest nim Glave Trinchil, i znów doszło do zderzenia emocji, jednocześnie czuł ulgę i rozczarowanie. Znajdując się tak daleko od farmy Glave mógł twierdzić, że jedzie skądkolwiek, wcale nie od Sondeweere, i nie było podstaw, by mu nie wierzyć. Bartan spodziewał się, że Glave minie go ze zdawkowym pozdrowieniem i był zbity z tropu, gdy młodszy mężczyzna zaczął do niego kiwać z daleka, najwyraźniej przygotowując się do zatrzymania i rozmowy. Serce Bartana przyspieszyło alarmująco, gdy zobaczył, że Glave jest silnie wzburzony. Czy na farmie zaszedł jakiś wypadek?
— Bartanie! Bartanie! — Glave ściągną) wodze i zatrzymał niebieskorożca obok wozu. — Cieszę się, że cię widzę! Sondy powiedziała, że pojechałeś do miasta.
— Tak powiedziała? — mruknął Bartan, niezdolny do wymyślenia stosowniejszej odpowiedzi. — Więc złożyłeś jej kolejną ze swych odpowiednio ustawionych w czasie wizyt.
Glave jakby nie zwrócił uwagi na zarzut. Jego szeroka, szczera twarz wyglądała na zmartwioną, a Bartan nie doszukał się w niej ani śladu fałszu czy wyzwania, które mogłoby wypływać z poczucia winy.
— Jedź do niej bez zwłoki! — krzyknął Glave. — Ona cię potrzebuje.
Kiedy okazało się, że Sondeweere przytrafiło się coś złego, Bartan przeklął się za bzdurne i małostkowe podejrzenia.
— Co się stało?
— Naprawdę nie wiem, Bartanie. Wstąpiłem na farmę po sąsiedzku, tylko by zobaczyć, czy nie ma jakiejś ciężkiej roboty… — Glaven, mimo że był zdenerwowany, nie omieszkał obrzucić swych umięśnionych ramion zadowolonym spojrzeniem. — Sondy powiedziała, że jest drzewo do wykarczowania. Wiesz które, tam gdzie chcesz zasadzić fasolę i…
— Tak, tak! Co się stało mojej żonie?
— No cóż, zabrałem łopatę i siekierę i zająłem się podkopywaniem korzeni. Mimo deszczu było gorąco i ucieszyłem się, gdy zobaczyłem Sondy idącą z dzbanem piwa. Przynajmniej myślę, że było to piwo. Nigdy go nie wypiłem. Była nie więcej niż tuzin kroków dalej, gdy sapnęła, puściła dzbanek i usiadła na trawie. Trzymała się za kostkę. Bałem się, że zrobiła sobie krzywdę, ale najgorszy był… był… — Głos Glave'a ściekł i mężczyzna spojrzał na Bartana ze zdumieniem, jakby zastanawiał się, kim on jest.
— Glave!
— To był straszny krzyk, Bartanie, ale najgorsze, że Sondy miała zamknięte usta. Patrzyłem prosto w jej twarz i słyszałem krzyk, a jej usta były szczelnie zamknięte. To naprawdę zmroziło mi krew w żyłach.
Bartan mocniej ujął lejce, przygotowując się do ruszenia w drogę.
— To nie ma żadnego sensu. W porządku, Sondeweere jęczała! To wszystko, prawda? Skręciła nogę w kostce? Co powiedziała?
Glave potrząsnął głową, powoli i melancholijnie.
— Nie powiedziała niczego.
— Nie powiedziała niczego? To co…? — Bartana zaczęła ogarniać panika. — Ale nadal może mówić, prawda?
— Nie wiem, Bartanie — odparł po prostu Glave. — Powinieneś pojechać do niej. Zostałem tak długo, jak mogłem, ale nie wiedziałem, co robić. Niczego nie potrafiłem wymyślić…
Pozostałe słowa zagłuszył klekot kopyt i skrzyp osi. Bartan pędził niebieskorożca z największą prędkością, na jaką pozwalała nierówna droga, ślizgając się i podskakując na nie wyściełanym siedzeniu. Jasna mgła otulała horyzont i ograniczała pole widzenia, odnosił wrażenie, iż jedzie w środku kopuły w Iształcie dzwonu, której jasne, pastelowe boki wirowały i wznosiły się ku słońcu. Nieco później opary zaczęły się kłębić, niebo stało się mlecz-noniebieskie i Bartan zobaczył w oddali swoją farmę, połyskującą, jakby odnowioną przez deszcz i mgłę. Nim do niej dotarł, niebo odzyskało swój normalny intensywny odcień błękitu i znów rozbłysły na nim dzienne gwiazdy.
Bartan zatrzymał wóz, zeskoczył i wbiegł do domu. Nikt mu nie odpowiedział, gdy wykrzykiwał imię Sondeweere, a pospieszne poszukiwania, w trakcie których rzucał się z pokoju do pokoju, potwierdziły, że żona musi być gdzieś na zewnątrz. Pierwszym miejscem, jakie mu przyszło na myśl, było wspomniane przez Glave'a drzewo, chociaż byłoby dziwne, gdyby Sondeweere ociągała się tam tak długo — chyba że dotknęła ją poważna niemoc. Dlaczego ten idiota Glave nie odprowadził jej do domu, zamiast uciekać tak, jakby zobaczył ducha?
Bartan wyszedł z budynku, przemknął obok chlewu, w którym znajdowała się jego skromna trzoda, i wbiegł na szczyt trawiastego pagórka, który zasłaniał mu widok na wschód. Natychmiast zobaczył Sondeweere. Siedziała w trawie w pobliżu drzewa, które chciał wykarczować Glave, i nadal ubrana była w bladozieloną przeciwdeszczową pelerynę. Zawołał do niej, ale ona nie zareagowała. Trwała bez ruchu, gdy spieszył w dół łagodnego skłonu, a jego obawy rosły z każdym krokiem. Jakaż choroba czy niemoc mogła zmusić ją do tego, by siedziała tak długo bez ruchu, ze schyloną głową, najwyraźniej nieświadoma niczego? Może miała gorączkę albo była półprzytomna, albo… martwa?
Kiedy był jakieś sześć kroków od żony, zatrzymał się, opanowany jakimś dziwnym strachem, i wyszeptał:
— Sondeweere, kochanie, nic ci nie jest?
Podniosła głowę, a on poczuł przypływ ulgi, gdy zobaczył, że żona się uśmiecha. Patrzyła na niego przez kilka sekund — uśmiech nie uległ zmianie, w jej oczach nie pojawił się ślad rozpoznania — po czym znów zniżyła głowę, najwyraźniej przypatrując się czemuś na ziemi.
— Nie wygłupiaj się, Sondy. — Bartan pochylił się i podszedł bliżej. Wyciągnął rękę, by dotknąć jej włosów, gdy jego oczy nagle zatrzymały się na tym, na co patrzyła. W odległości równej szerokości dłoni od jej kostek wiły się dwa wielonogie robaki, zdawałoby się splecione w walce. Ich segmentowane ciała w kształcie sierpa były nie dłuższe od palca i ciemnobrązowe na grzbiecie, a bladoszare od spodu. Nie przypominały innych pełzających stworzeń, jakie widział, bowiem każde miało pojedynczy gruby czułek wyrastający poniżej głowy. Miał już odskoczyć ze wstrętem, gdy zaczął rozpoznawać i pojmować to kłębowisko kończyn, oczu na słupkach i czułków. Stworzenia splotły się za pomocą centralnych czułków i pochłaniała je nie walka, ale kopulacja… i… widać było tylko jedną głowę. Samica pożerała swego partnera, opychała się jasną posoką wyciekającą z jego odwłoka, który — nie zmieniając rytmu — nie zaprzestawał swych ekstatycznych podrygów i pchnięć w jej zachłanny brzuch.
Reakcja Bartana była natychmiastowa i całkowicie instynktowna. Wyprostował się i rozgniótł butem wirujące obrzydlistwo. W tej samej chwili Sondeweere zerwała się na nogi i wrzasnęła tak, że krzyk nieledwie zranił mu mózg. Bartan spojrzał na nią z przerażeniem… „Jak może tak krzyczeć bez otwierania ust?”… po czym złapał ją wpół, gdy zaczęła osuwać się na ziemię.
— Sondeweere! Sondy! — Niewprawnie masował jej szyję i policzki, próbując przywrócić ją do przytomności, ale jej głowa kołysała się bezwładnie na jego ramieniu, a pod powiekami błysnęły białka wywróconych w tył głowy oczu. Podniósł ją i ruszył do domu, przepełniony najgorszymi obawamifi strachem.
Niedaleko na ścieżce zobaczył ruch i brązowe błyski, i od razu wiedział, że to następne z tych ohydnych pełzaczy. Ich widok wzmógł jego złe przeczucia — nigdy wcześniej nie widział takich stworzeń ani nie słyszał, by istniały, a teraz pojawiły się, i to tak obficie. Zmienił lekko krok i jego but opadł na robaka, wgniatając go w glebę.
Sondeweere poruszyła się w jego ramionach. Rozległ się przytłumiony, jak gdyby dobiegający z drugiego końca długiego na milę korytarza nienaturalny krzyk.
Jeszcze dwa razy w drodze do domu napotykał te bezimienne stworzenia, pełzające ku niemu na licznych odnóżach, i za każdym razem rozgniatał je na miazgę, a Sondeweere za każdym razem cierpiała jak wcześniej. Bartan nie wyobrażał sobie, jakim sposobem, i że w ogóle, miedzy jego żoną a tymi pełzaczami może istnieć jakaś więź, jednak — mimo że Sondeweere była nieprzytomna — wstrząsał nią dreszcz, gdy któreś z nich umierało. I jeszcze ten jej krzyk… Jak mogła wydawać takie przeszywające dźwięki bez otwierania ust i dlaczego były one tak niepokojące?
Bartan czuł zimno pełzające po kręgosłupie. Opanowało go przygnębienie. Wiedział, że roztaczająca się wokół niego oświetlona słońcem normalność jest pozorna, że błądzi w rzeczywistości wykraczającej poza jego zdolności pojmowania. Wniósł Sondeweere do domu i ostrożnie położył na łóżku. Czoło miała chłodne, skórę normalnie zabarwioną, co sprawiło wrażenie, że po prostu śpi, ale nie reagowała na potrząsanie ani na dźwięk swego imienia. Zdjął jej pelerynę i zzuwał sandały, gdy na prawej kostce zauważył plamkę zaschniętej krwi. Plamka zniknęła, gdy potarł ją wilgotną szmatką, a skóra wydawała się nieskazitelna, co rozwiało przypuszczenie, że być może Sondeweere została ugryziona czy ukąszona przez jedno z tych pełzających okropieństw. Ale coś musiało jej się stać, i chociaż Bartan próbował ze wszystkich sił, nie mógł pozbyć się wrażenia, że w jakiś sposób były w to zamieszane te stworzenia. Czy mogły wydzielać jad tak potężny, że wystarczał sam kontakt ze skórą, by pozbawić człowieka przytomności?
Stojąc przy łóżku i patrząc na nieruchome ciało żony, czuł, że jego hart zaczyna się kruszyć. „Artoonl miał rację”, pomyślał. „Nie zważałem na ostrzeżenia i przyprowadziłem wszystkich w to miejsce — i jak to się skończyło? Dwa samobójstwa, jedno zniknięcie będące prawdopodobnie wynikiem morderstwa, martwe noworodki, szaleństwo i prawie szaleństwo, dziwne widzenia i złe sny, przyjaciele zwracający się przeciwko przyjaciołom, zła wola wszędzie tam, gdzie była dobra — a teraz to! Sondeweere leży bez przytomności, a ziemia wyrzyguje paskudztwa!”
Z wysiłkiem oderwał się od tych rozmyślań i walczył o odzyskanie właściwego mu zawsze optymizmu. On, Bartan Drumme, wiedział, że duchy i demony nie istnieją — a skoro nie było czegoś takiego jak zły duch, czy mogło istnieć złe miejsce? To prawda, że po przybyciu do Kosza Jaj zaczął się przypływ nieszczęść, ale zła passa wcześniej czy później zostaje zastąpiona przez passę pomyślną. Artoonl nie miał racji, wyjeżdżając po zainwestowaniu takiej ilości czasu i wysiłku. Farmerzy powinni trzymać się ziemi i czekać na poprawę. A obowiązek Bartana był jasny — musiał trwać przy żonie i robić wszystko co w jego mocy, by przywrócić jej dawną osobowość.
Usiadł przy łóżku i zaczął myśleć o pełzających stworzeniach, których pojawienie się spowodowało tajemniczą niemoc Sondeweere. Na Overlandzie znajdywano wiele ciekawych form życia — niektóre z nich były zdumiewająco szpetne — i być może coś tak odrażającego zostało zauważone również w^innej okolicy. Po namyśle doszedł do wniosku, że niepotrzebnie niszczył te robaki. Jeżeli znajdzie jeszcze jednego, pokona wstręt, złapie go i odda do zbadania komuś posiadającemu większą wiedzę w tej materii.
Bartan podniósł bezwładną rękę Sondeweere do ust i trzymał ją tak, pragnąc, by do jej ciała przepłynęła jego własna siła życiowa, gdy zaalarmowało go lekkie skrobanie dochodzące z drugiej strony domu. Przechylił głowę i nasłuchiwał uważnie. Dźwięk był ledwie słyszalny, ale zdołał umiejscowić jego źródło — dobiegał od drzwi wejściowych. Wstał, przeszedł przez sypialnię i kuchnię i zbliżył się do drzwi. Smuga przesączającego się pod nimi światła nie była przerwana, a jednak delikatne drapanie nie ustawało. Otworzył drzwi i coś, co przywierało do nadproża, coś, co wiło się i skręcało, musnęło mu twarz, spadając na podłogę.
Bartan sapnął mimowolnie, odskoczył i skrzywił się ze wstrętem.
Pełzacz wylądował z głuchym odgłosem na grzbiecie. Bladozielony brzuch błyskał, gdy robak wił się konwulsyj-nie, potem przekręcił się i ruszył w głąb domu w sposób, który wskazywał, że wie, co robi. Sterczał przed nim pojedynczy gruby czułek, falujący, poszukujący. Nadzieje Bartana na opanowanie wstrętu rozwiały się w ułamku sekundy. Nastąpił butem na robaka, usłyszał i wyczuł, jak się rozpłaszcza — a wtedy gdzieś między jego skroniami rozległ się pełen udręki krzyk Sondeweere.
Bartan zatrzasnął drzwi i oparł się o nie plecami. Przerażony przypomniał sobie, ile razy widział ludzi — żonę farmera, małe bawiące się dzieci — wyciągających jedno ramię i kiwających nim w dziwnym, jakby bezkościstym ruchu, który naśladował ruch czułka pełzacza.
Po ponad roku prawie nieprzerwanej służby w for-tecach Toller pogodził się z faktem, że chyba nigdy nie potrafi wyspać się normalnie w stanie nieważkości. Ciągłe wrażenie spadania, które praktycznie bez przerwy nękało załogę stacji, można było ignorować podczas pracy, ale śpiący umysł nie mógł się przed nim obronić. Członkowie załogi cały przeznaczony na wypoczynek okres spędzali mamrocząc i rzucając się w swych hamakach, widząc powierzchnię planety wznoszącą się ku nim ze wzrastającą prędkością, i budzili się w chwili wyobrażonego zderzenia — z wrzaskiem, który niepokoił ich towarzyszy.
Toller opracował sobie prywatną metodę, pozwalającą rozprawić się z tym problemem. Przez sześć dni każdego okresu służby nawet nie próbował zasnąć, zadowalając się odpoczywaniem i drzemaniem, gdy nie musiał aktywnie pracować. Kiedy nadchodził czas powrotu na Overland, zwijał się w wełnianym łonie worka i spał twardo przez większą część drogi, ukołysany cichym, monotonnym szumem powietrza. Na początku był zaskoczony, że potrafi zasnąć w tak nieprawdopodobnych okolicznościach, potem zadecydował, że świadomość, iż naprawdę spada, jest źródłem kojącej zgodności między intelektem a odczuciami ciała.
Obecnie pozostał mu tylko jeden dzień do zakończenia kolejnej tury służby i zmęczenie narosło do tego stopnia, że w ciągu kilku sekund po owinięciu się siatką hamaka zapadł w stan otumanienia, gdzieś w połowie między snem a jawą, w którym trudno było odróżnić przeszłość od nie w pełni zrozumiałej teraźniejszości. We wnętrzu Stacji Dowodzenia Jeden, którą wybrał sobie na kwaterę, żeby przez cały czas być blisko centrum operacji, panował spokój. Jedynymi dźwiękami były dobiegające go fragmenty nieciekawej pogawędki dwóch znudzonych wachtowych, i od czasu do czasu świst miechów, które utrzymywały znośne ciśnienie powietrza. Toller odwrócił się twarzą do stacji i odpoczywał wygodnie, co nie było możliwe na początku wojny. Ściany były teraz izolowane grubą warstwą runa i obite skórami, redukującymi utratę ciepła i zapobiegającymi przypadkowemu przedziurawieniu pancerza.
Pewnej nocy, w czasie jednej ze swych najwcześniejszych tur służby, Toller wyczuł raczej niż usłyszał lekkie, ale uparte pogwizdywanie, i po krótkich poszukiwaniach odkrył jego źródło. W poszyciu sekcji środkowej znajdował się wielki sęk. Jego rdzeń wysechł i skurczył się, przez co znajdujące się wewnątrz stacji powietrze pod wyższym ciśnieniem uciekało na zewnątrz. Toller popukał w niego palcem, a wtedy sęk wypadł i szybko zniknął w pustce na zewnątrz. Toller bez namysłu zajął się łataniem otworu korkiem i mastyką. Nie zlecił tej pracy nikomu innemu, bowiem wiedział, że pogłoski dotyczące tego zdawałoby się nieistotnego incydentu rozejdą się szeroko i podtrzymają opinię, że lord Toller Maraąuine nie wynosi się nad najgorszego rekruta w Służbie Kosmicznej.
Toller robił takie rzeczy z wyrachowania, ale usprawiedliwiał się tym, że w tak niezwykłych okolicznościach, podczas wojny międzyplanetarnej skutecznie dowodzić może tylko taki ktoś. Król Chakkell, grożąc karą śmierci, mógł zmusić swych poddanych do wyruszenia do strefy nieważkości, ale gdy już się w niej znaleźli, dowódca mógł ich sobie zjednać tylko w ten sposób: pokazując, że jest gotów wraz z nimi dzielić wszelkie niedostatki i stawiać czoło wszelkim niebezpieczeństwom.
A niebezpieczeństw było bez liku.
Obrońcy mieli szczęście, że król Rassamarden, zajęty swoimi sprawami w Starym Świecie, nie wyprawił floty inwazyjnej wcześniej. Dziesięć dni od zmontowania pierwszych dwóch fortec, w czasie których nie zauważono ani śladu wroga, wykorzystano pod kierunkiem Ilvena Zavot-le'a do zmierzenia promienia kołnierza stosunkowo gęstego powietrza występującego na styku atmosfer obydwu planet. Wysłana na zwiady sonda obracała się w płaszczyźnie strefy nieważkości i dryfowała przez około sześćdziesiąt mil, nim pilot zaczął tracić przytomność z powodu nadmiernego rozrzedzenia atmosfery. Spróbował zawrócić, lecz skręcenie rozporki przyczyniło się do pęknięcia balonu. Pilot na szczęście odzyskał przytomność. Dzięki przymocowanemu do pasa siłniczkowi udało mu się wejść w pole grawitacyjne Overlandu i następnego dnia wylądował na spadochronie w odległości dnia marszu od Prądu. Ten zakończony szczęśliwie wypadek stał się źródłem pewności siebie szeregowych członków Służby Kosmicznej, ale dowództwo było zaniepokojone zdobytymi przez pilota danymi.
Brama, jak nazywano most nadającego się do oddychania powietrza, obejmowała powierzchnię ponad dziesięciu tysięcy mil kwadratowych — i stało się jasne, że żadna dostępna liczba fortec za pomocą samej artylerii nie będzie w stanie jej bronić.
Rozwiązanie raz jeszcze znalazł Zavotle, uparty roz-gryzacz problemów.
Zainspirowany sukcesem silniczków należących do osobistego wyposażenia załóg, zaproponował zastosowanie najprostszego z możliwych statku bojowego: rury odrzutowej, której można dosiadać jak niebieskorożca. Okazało się, że zasilane mieszanką kryształów pikonu i halvellu silniki używane w zwyczajnych statkach powietrznych są odpowiedniej wielkości, i że po dokonaniu niezbędnych modyfikacji mogą wynosić wojownika na wiele mil od bazy. Wstępne obliczenia Zavotle'a — opierające się na założeniu, że efektywny zasięg myśliwca wynosi jedynie dwadzieścia mil — wykazały, że dla szczelnego pokrycia całego obszaru Bramy wystarcza zaledwie dwadzieścia pięć fortec.
Toller, dryfując w miękkiej siatce, wspominał wyraz zdumienia i wdzięczności, jaki odbił się na twarzy króla Chakkella, gdy otrzymał niespodziewanie dobre nowiny. Nikt nie wątpił, że mógłby wymusić skonstruowanie stu fortec — bo taką liczbę pierwotnie brano pod uwagę — ale wtedy zostałyby nadszarpnięte rezerwy materiałowe i ludzkie. Chakkell stanąłby przed dodatkowym problemem: znaczna część jego poddanych była zbyt młoda, by z pierwszej ręki znać okropności wiążące się z zarażeniem ptertozą, nie miała wiec motywagi, by z zapałem podjąć się tak ciężkiej pracy. Z tego powodu Chakkell z entuzjazmem przyjął koncepcję odrzutowych statków myśliwskich, co z kolei doprowadziło do zakończenia produkcji pierwszej partii w rekordowo krótkim czasie pięciu dni. Nie bez znaczenia było, że podstawą owych maszyn były już znane silniki.
Silnik odrzutowy, który z grubsza biorąc był po prostu pniem młodego drzewa brakka, składał się głównie z komory spalania. Kryształy pikonu i halvellu, wtłaczane do komory pod ciśnieniem pneumatycznym, łącząc się ze sobą wytwarzały wielkie ilości gazu miglignowego, który wydostawał się przez otwarty koniec rury i wypychał pojazd do przodu.
W celu przekształcenia podstawowego silnika w operacyjnie niezawodną jednostkę powietrzną dodano drewnianą osłonę, która pozwoliła na zamontowanie dodatkowego wyposażenia. Zainstalowano siedzenie w kształcie siodła, za którym znajdowały się ruchome płaty sterujące. Wyglądały jak tępe skrzydła, ale w warunkach nieważkości ich jedyna funkcja polegała na kontrolowaniu kierunku lotu. Uzbrojenie myśliwca składało się z dwóch małych, przymocowanych po bokach osłony prymitywnych, lecz dość skutecznych armatek, które trafiały w cel, gdy pojazd został ustawiony z nim w jednej linii.
Toller, unosząc się między jawą a snem, żywo przypominał sobie swoją pierwszą przejażdżkę na jednej z tych dziwnie wyglądających maszyn. Czuł się niezdarnie w ogromnym skafandrze, z silniczkiem u pasa i spadochronem na plecach. Samo przyzwyczajenie się do siedzenia i zaznajomienie ze sterowaniem odrzutowca zabrało mu nieco czasu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest obserwowany przez ludzi znajdujących się w Fortecy Jeden. Napompował do maksimum pneumatyczny zbiornik, po czym przesunął w przód dźwignię przepustnicy. Mimo że zrobił to łagodnie, przyspieszenie, któremu towarzyszył ryk wyrzucanych spalin, nieomal wysadziło go z siodła. Po jakichś trzech minutach szaleńczego lotu, w ciągu których lodowaty strumień powietrza omywał twarz, udało mu się zwalczyć denerwującą tendencję myśliwca do wchodzenia w spiralę. Wyłączył silnik i pozwolił, by opór powietrza zatrzymał pojazd. Rozradowany szybkością przyspieszenia, odwrócił się w siodle, gotów przyjąć zasłużony aplauz czekających przy fortecy kolegów-pilotów.
Ale fortecy nie było!
Szok i panika przypieczętowały zawarcie znajomości z odrzutowym myśliwcem. Dopiero po kilkunastu sekundach udało mu się zlokalizować i rozpoznać fortecę pod postacią maleńkiego świetlnego punkcika prawie zagubionego w pocętkowanym srebrem błękicie wszechświata. Wtedy w pełni zrozumiał, z jak niewyobrażalną prędkością poruszał się przed chwilą…
Dziewięć myśliwców Czerwonej Eskadry ustawiło się jeden przy drugim, ich górne powierzchnie lśniły w promieniach słońca. Niedaleko nad nimi unosiło się to, co niegdyś było pierwszą fortecą, a niedawno poszerzone przez trzy nowe segmenty stało się stacją dowodzenia. Inne fortece wchodzące w skład Wewnętrznej Grupy Obrony znajdowały się w pobliżu, ale nawet mimo specjalnie zamontowanych reflektorów trudno je było dostrzec na tle głębokiego błękitu. Overland, zza którego wyglądało słońce, tworzył oblamowany ogniem dach wszechświata, a rozległy Land — podłogę, błękitno-zieloną, przyprószoną ochrą, ozdobioną spiralami bieli.
Innym znaczącym obiektem dla pilotów myśliwców był cel. Chociaż umiejscowiono go w odległości ponad mili, ogrom balonu stanowił ważny szczegół kosmicznego otoczenia, jedyny, który świadczył o materialności planet. Był ustawiony dobrze poza teoretyczną płaszczyzną nieważkości, w kierunku Landu, tak żeby wystrzelone kule armatnie zostały ściągnięte przez pole grawitacyjne tej planety. Załoga podniebnego posterunku miała za sobą gorzkie doświadczenie. Ofiarą jednego z dwóch nieszczęśliwych wypadków, do jakich doszło w czasie treningu, stał się młody pilot. Wykonywał lot ćwiczebny z dużą prędkością, gdy raptem został zmieciony ze swej maszyny przez kulę armatnią, która trafiła go prosto w piersi. Z początku myślano, że był to pocisk przypadkowo wystrzelony przez innego lotnika, później zaś zrozumiano, że dwucalowa żelazna kula wisiała prawie bez ruchu w powietrzu i była śmiercionośną pozostałością po wcześniejszych ćwiczeniach strzeleckich. By zapobiec podobnym wypadkom, Toller wydał rozkaz, że z armatek można strzelać jedynie wówczas, gdy są skierowane w kierunku Landu.
Siedział na swym myśliwcu, Czerwonej Jedynce, obserwując cel przez lornetkę i czekał na powrót pilota, który odprowadził statek na wyznaczoną pozycję. Od przybycia pierwszych dwóch fortec do strefy nieważkości minęło ponad czterdzieści dni i ciągle nie było ani śladu inwazyjnej floty Landu. W niektórych kwaterach zaczęto żywić nadzieję, że prognozy króla Chakkella okazały się zbyt pesymistyczne, ale Toller i Zavotle nie chcieli się łudzić. Postanowili do maksimum wykorzystać przewagę wynikającą z zajmowanej pozycji i w tym celu zorganizowali ćwiczenia strzeleckie. Jako cel poświęcono statek, którego balon już prawie odmawiał posłuszeństwa.
Toller zobaczył, że pilot opuścił gondolę statku i dosiadł myśliwca należącego do jeszcze nie skompletowanej Eskadry Niebieskiej. Pilot odcumował, jego maszyna ruszyła, pozostawiając za sobą białą chmurę kondensacyjną. Kilka sekund później do Tollera dotarł huk silnika. Pilot wprowadził myśliwiec w wiodący w górę zakręt i zniknął w emanujących ze słońca igiełkach zimnego światła.
— Ruszaj! — krzyknął Toller, dając znak Golowi Pero-bane, pilotowi zajmującemu najdalej wysuniętą w lewo pozycję w szeregu myśliwców. Perobane zasalutował i wystartował. Myśliwiec szybko skurczył się w dali, atakując kopułę statku, a gdy pilot wystrzelił w krzywiznę balonu z obu armatek, w powietrzu pojawiły się kłęby pary. Toller, śledzący przebieg akcji przez lornetkę, osądził, że Perobane oddał strzał dokładnie w odpowiednim momencie. Przeniósł uwagę na balon. Spodziewał się, że zobaczy drżącą i deformującą się powłokę, i poczuł się rozczarowany, bowiem jasna krzywizna nie wyglądała na uszkodzoną.
„Jak mógł chybić?”, pomyślał, dając znak następnemu w kolejce myśliwcowi.
Po przelocie kierowanej przez Berise Narrinder czwartej maszyny nakazał przerwanie kompromitujące nieskutecznego ataku. Wdmuchnął kryształy do własnego silnika i poleciał śladem poprzedników. Odciął dopływ paliwa na tyle wcześnie, by opór powietrza zatrzymał go w pobliżu ogromnego balonu. Z bliskiej odległości doszukał się kilku dziur w lakierowanej płóciennej powłoce, ale były one zaskakująco małe — sprawiało to wrażenie, że materiał sam częściowo zaleczył rany — i daleko odbiegały od katastrofalnych zniszczeń, jakie powinna była spowodować kanonada. Powłoka balonu marszczyła się i zaczynała lekko obwisać, ale Toller przypisał to nie tyle nieznaczącym przekłuciom, ile naturalnej utracie ciepła. Stało się dla niego jasne, że w takim stanie statek powietrzny zachowa zdolność lotu i bezpiecznie powróci na poziom gruntu.
— Czy to znaczy, że musimy zacząć ostrzeliwać gondole? — zapytał Umol, zatrzymując się obok Czerwonej Jedynki. Jego klatka piersiowa wznosiła się ciężko, zmagając z rozrzedzonym powietrzem.
Toller potrząsnął głową.
— Jeżeli zaatakujemy gondole, odsłonimy się na ogień załogi. Musimy atakować z góry, trzymając się w ślepym polu wroga, i niszczyć balony… — Urwał, z natężeniem próbując wyobrazić sobie potrzebną broń, i w tej samej chwili wielki meteor przeciął niebo daleko pod nimi, na krótko oświetlając scenerię od spodu.
— …czymś takim — dokończył Umol, ściągając w dół szalik, by pokazać szeroki uśmiech.
— To przekracza nasze możliwości, ale… — Toller znów przerwał, gdy przetaczał się opóźniony grzmot meteoru. — Ale twój sposób rozumowania wiedzie we właściwym kierunku, stary przyjacielu! Niech ktoś wróci na pokład i podgrzeje powietrze w balonie. Czekajcie do mego powrotu.
Oparł stopę o bok myśliwca Umola, który kołysał się obok jego maszyny w zbłąkanym prądzie powietrznym, i odepchnął się silnie. Dwie maszyny odsunęły się, zataczając leniwie z boku na bok. Toller z wyczuciem, którego nabywał od czasu pierwszego lotu, przesunął dźwignię przepustnicy i myśliwiec z rykiem przemknął w odległości kilku jardów od balonu. Gdy tylko zyskał prędkość odpowiednią do tego, by sterować nim za pomocą płatów, Toller poderwał dziób w górę i zawrócił do stacji dowodzenia.
Niedługo potem wrócił z prostym żelaznym prętem, na końcu którego przymocowany był pęk nasączonych olejem pakuł. Zapalił je za pomocą fosforowego knota i, wymachując prętem, by pakuły dobrze się rozpaliły, wprowadził myśliwiec w płytki lot nurkowy. Znalzłszy się w pobliżu górnej półkuli balonu, cisnął pręt, który pomknął stabilnie niczym oszczep i utonął w materiale powłoki. Lakierowane płótno natychmiast zajęło się ogniem, wytwarzając gęsty brązowy dym, i nim Toller zatrzymał się, znaczna część korony stała już w płomieniach. W ciągu niecałej minuty balon zaczął zapadać się w sobie, pulsując i tracąc symetrię, a obserwujący piloci okrzykami wyrażali swoją aprobatę. Bez prądów konwekcyjnych, które unosiłyby go dalej, dym gromadził się wokół zaatakowanego statku w dziwnie ukształtowanej chmurce.
Toller przyłączył się do grupy myśliwców. Ich szereg był nierówny, nawet dwie maszyny nie stały równolegle ani na tej samej wysokości, nie mógł marzyć o defiladowych szykach i musiał się z tym pogodzić. Niewielu pilotów potrafiło panować nad nieruchomymi myśliwcami, jedynie kilku z młodszych, już za pan brat z nową formą latania, radziło sobie całkiem nieźle, psocąc przy tym, popisując się i drażniąc starszych kolegów. Toller nie starał się powściągnąć chłopięcych temperamentów — wiedział, że w czasie walki najlepszymi pilotami okazują się ci, którzy są najmniej skrępowani tradycyjnym wojskowym rygorem.
— Jak właśnie widzieliście — krzyknął — ogień jest doskonałą bronią przeciwko balonom, ale to wszystko było według mnie zbyt łatwe. Mogłem podejść bardzo blisko i z niewielką prędkością, ponieważ na statku nie było obrońców i żadne inne wrogie jednostki nie próbowały mnie oskrzydlić. Niewielka prędkość oznacza, że byłem w stanie trzymać się w martwym polu statku przez cały atak, ale w bitwie bywa różnie. Większość nurkowych lotów atakujących prawdopodobnie trzeba będzie przeprowadzić z dużą prędkością — co znaczy, że nie będziecie mogli tak szybko zawrócić i dostaniecie się w pole rażenia obrońców. Na tym etapie będziecie bezbronni — szczególnie jeżeli Landyjczycy otworzą natychmiastowy ogień z armatek i muszkietów.
Perobane zsunął szalik.
— Ale cały przeprowadzony przy dużej prędkości atak będzie trwał tylko kilka sekund. — Mrugnął do najbliższych pilotów. — A zapewniam, że ja będę poruszał się b a r d z o szybko.
— Tak, ale możesz skierować się wprost na inny statek — powiedział zimno Toller, uprzedzając rodzący się wybuch śmiechu pilotów.
Berise Narrinder zasygnalizowała, że chce mówić.
— Lordzie, a co z łukami i strzałami? Oczywiście mam na myśli płonące strzały. Czy łucznik nie mógłby wystrzelić i zanurkować dużo wcześniej, trzymając się poza zasięgiem niebezpieczeństwa?
— Tak, ale… — Toller zawiesił głos, zdając sobie nagle sprawę, iż jego sprzeciw wynikał po prostu z tego, że osobiście nigdy nie uważał łuków za broń. Propozycja była sensowna, zwłaszcza jeżeli strzały zostaną wyposażone w hak, który uwięzi je w materiale balonu. I nawet mierny powietrzny łucznik, a podejrzewał, że on prawdopodobnie takim się właśnie okaże, bez problemu powinien trafić w cel tak olbrzymi jak balon.
— Ale co, milordzie? — zapytała Berise, unosząc się w strzemionach, ośmielona okazaną przez innych pilotów aprobatą.
Toller uśmiechnął się do niej.
— Ale czy to uczciwe w stosunku do wrogów? Uzbrojeni w łuki i ogniste strzały będziemy mogli zestrzeliwać ich z nieba z łatwością dziecka przebijającego bańki mydlane. Zastosowanie takiej broni kłóci się z moimi sportowymi instynktami… — Jego słowa skwitował gromki śmiech zebranych.
Toller skłonił się lekko Berise, po czym zawrócił, nie żałując pilotom tej chwili triumfu. Był tutaj jedynym człowiekiem posiadającym doświadczenie wojenne, ale wiedział — bez względu na to, jak pomyślny dla Overland-czyków będzie bieg wypadków — że czas nonszalancji, zabaw, wesołości i optymizmu dobiega kresu.
W punkcie środkowym między dwoma światami pojęcia „nocy” i „małonocy” straciły swoje znaczenie. Podwójny cykl został podzielony na dwa równe okresy ciemności, trwające nieco mniej niż po cztery godziny, podczas których słońce było zasłonięte przez Land lub Overland, oraz dwa okresy dzienne, trwające nieco ponad osiem godzin. Toller zrezygnował z doszukiwania się jakiejś różnicy między nocą a małonocą, przeddniem i podniem, pozwalając, by czas upływał w nierozpoznawalnych sekwencjach przerywanych jedynie podróżami w worku na Overland. Często, szczególnie gdy był wolny od służby i drzemał w hamaku, miał wrażenie, że poza obserwowaniem powolnego wirowania promieni słońca w iluminatorach nie ma sposobu na zmierzenie mijającego czasu, a wtedy senne majaczenia stawały się tak realne jak samo życie…
Dźwięk kłótni powoli przywrócił Tollera do pełnej świadomości.
Sprzeczki wśród członków załogi fortec nie były niczym niezwykłym, ale w tym przypadku brała w niej udział kobieta i Toller domyślił się, że jest nią Berise. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafił wyjaśnić, dziewczyna interesowała go niezmiernie. Był przekonany, że nie jest to zainteresowanie seksualne, ponieważ kiedy Gesalla jasno dała do zrozumienia, że ich pożycie intymne dobiegło końca, jego potrzeby fizyczne umarły śmiercią naturalną. Proces ten zaszedł zaskakująco szybko i bezboleśnie. Toller był człowiekiem, który potrafi obyć się bez seksu, nigdy o nim nie myśli ani nie żałuje jego braku. A jednak teraz był świadom wszystkiego, co dotyczyło Berise. Zazwyczaj bez najmniejszych starań wiedział, kiedy jej służba koresponduje z jego wachtą, gdzie jest w danej chwili i co robi.
Otworzył oczy. Berise pełniła wachtę — było to obowiązkiem całego personelu — przy jednej z wielkich lornet, stale wycelowanych w Land. Obok niej unosił się Imps Carthvodeer, administrator Wewnętrznej Grupy Obrony. Normalnie przebywał on za plecionym ekranem w dalekim końcu stacji dowodzenia, w zagraconym pomieszczeniu, które lubił nazywać swoim gabinetem.
— Możesz albo malować obrazki, albo obserwować — mówił drażliwym tonem Carthvodeer. — Nie możesz robić dwóch rzeczy naraz.
— Może ty nie jesteś w stanie robić dwóch rzeczy naraz, ale dla mnie to proste — odparła Berise, ściągając ostro rysujące się brwi.
— Nie o to mi chodzi. — Pociągła twarz Carthvodeera wyrażała frustrację wynikającą z faktu, że chociaż piloci myśliwców nominalnie posiadali rangę kapitana, praktycznie byli starsi rangą od wszystkich nie biorących udziału w walce. — Podczas pełnienia służby jesteś zobowiązana do skupienia całej uwagi na wypatrywaniu wrogich statków.
— Kiedy wrogie statki nadlecą, o ile nadlecą, będą widoczne kilka godzin wcześniej.
— Sęk w tym, że to jest obiekt wojskowy, którym rządzą wojskowe reguły. Nie płaci ci się za malowanie obrazków. — Carthvodeer zerknął wściekle na tekturę w ręku Berise. — Nawet nie masz zdolności.
— A skąd ty możesz to wiedzieć? — odparła Berise ze złością.
Ktoś z załogi, kto nieco dalej w ciasnym tunelu stacji obsługiwał miechy, parsknął z rozbawieniem.
— Dlaczego nie przestaniecie się sprzeczać i nie pozwolicie człowiekowi odpocząć? — wtrącił łagodnie Toller.
Carthvodeer przekręcił się w powietrzu.
— Przykro mi, że cię zaniepokoiłem, panie. Przed powrotem na Overland muszę przygotować co najmniej tuzin raportów i zapotrzebowań, a praca przy jednoczesnym słuchaniu nieprzerwanego pisku węgla pani kapitan jest raczej niemożliwa.
Toller był zaskoczony, gdy zobaczył, że Carthvodeer, pięćdziesięcioletni oficer, jest blady ze zdenerwowania z powodu tak błahego incydentu.
— Wracaj do biura i zajmij się raportami — powiedział, odwiązując swoją siatkę. — Już nikt ci nie przeszkodzi.
Carthvodeer, który wciąż nie potrafił powstrzymać nerwowego drżenia ust, skinął głową i odpłynął, wymachując bez śladu koordynacji niezdarnymi kończynami. Toller odepchnął się od ściany i zakończył powolny lot lądując obok Berise. Jej zimne zielone oczy spojrzały nań wyzywająco.
— Ty i ja, w porównaniu z człowiekiem takim jak Carthvodeer, znajdujemy się w uprzywilejowanej pozycji — szepnął.
— Pod jakim względem, lordzie? — Ze wszystkich pozostających pod jego komendą lotników tylko ona nadal zwracała się do niego w taki formalny sposób.
— My chcieliśmy tu przylecieć. Codziennie porzucamy mroczne przestrzenie tych drewnianych pudeł i latamy w powietrzu jak orły. To nie kończące się czekanie jest trudne dla nas wszystkich, ale zastanów się, jakie musi być dla kogoś, kto od początku nie miał zamiaru tu się znaleźć i kto nie ma szans, by się stąd wyrwać.
— Nie zdawałam sobie sprawy, że węgiel robi tyle hałasu — powiedziała Berise. — Znajdę ołówek i nim będę rysować — o ile nie ma pan nic przeciwko.
— Absolutnie nic. Jak powiedziałaś, Landyjczycy nie mogą nas zaskoczyć. — Toller wyciągnął szyję, by zobaczyć rysunek. Przedstawiał on wnętrze stacji uchwycone niezwykle subtelnie, dziewczyna wydobyła całe piękno równoległych pręg światła padającego ukosem z rzędu iluminatorów. Sylwetki ludzi i mechanizmów były ledwie zaznaczone. Całość według Tollera sprawiała przyjemne wrażenie, chociaż nie miał kwalifikacji, by oceniać artystyczną wartość szkicu.
— Dlaczego to robisz? — zapytał. Obrzuciła go krzywym uśmiechem.
— Stary Imps powiedział, że zaniedbuję swe obowiązki, ale ja jestem przekonana, że każdy na Overlandzie ma większe. Wszyscy powinni odnaleźć i rozwijać swe artystyczne zdolności. Jeszcze nie wiem, czy ja mogę zajmować się rysunkiem, ale staram się ze wszystkich sił. Jeżeli mi się nie uda, zainteresuję się poezją, muzyką, tańcem… Nie zaprzestane poszukiwań, dopóki nie znajdę czegoś, co mi będzie odpowiadało, a wtedy dołożę wszelkich starań, by robić to jak najlepiej.
— Dlaczego uważasz to za obowiązek?
— Z powodu Migragi! Nie można zrobić tego, co zrobiliśmy, bez zapłacenia kary. Pozostawiliśmy za sobą, w Starym Świecie, ducha naszej rasy. Czy wie pan, że we wszystkich statkach, które uczestniczyły w Migracji, nie było ani jednego obrazu? Ani książek, ani rzeźb, ani muzyki. Zostawiliśmy wszystko!
— Wiesz, że to nie była podróż dla przyjemności — powiedział Toller. — Byliśmy uciekinierami niosącymi z sobą tylko życie.
— Ale zabraliśmy biżuterię i bezużyteczne pieniądze! I tony broni! Rasa potrzebuje kultury, by podtrzymać duchowe aspekty swego istnienia, a my nie mamy żadnej. Król zarzucił swój wielki plan tworzenia nowego Kolcor-ronu. My odwróciliśmy się plecami do wszystkiego, co było piękne, i dlatego Overland wydaje się taki pusty. Nie dlatego, że jesteśmy nieliczni, rozrzuceni po całym świecie. My cierpimy z powodu duchowej pustki.
Idee Berise były Tollerowi obce, a jednak jej słowa wywołały pewien oddźwięk gdzieś głęboko w jego wnętrzu, szczególnie w nawiązaniu do pustki. Jako młody człowiek w Ro-Atabri zawsze cieszył się zachodami słońca i powolnym zapadaniem ciemności — ale później, nawet z Gesallą u boku, to przyjemne przeżycie stało się dziwnie płaskie i rozczarowujące. Obojętnie jak piękny był zachód słońca, rozpatrywanie osiągnięć dnia nie sprawiało mu już przyjemności i nie oczekiwał jutra z taką ciekawością jak dawniej. Jedynym uczuciem, do jakiego się przyznawał, był bezbrzeżny smutek. Zachodnie niebo Overlandu, z barwami zmieniającymi się od złota i czerwieni do pawiej zielem i błękitu, zdawało się rozbrzmiewać… pustką.
Dziwne, że słowo to, jakże trafne, usłyszał od właściwie obcej osoby. Dotąd on sam przypisywał swe uczucia jakiemuś nie nazwanemu wewnętrznemu niepokojowi, ale czyż przed chwilą nie otrzymał lepszego wyjaśnienia? I czyżby w głębi duszy był estetą, coraz bardziej zaniepokojonym faktem, że jego narodowi brakuje kulturowej tożsamości?
„Nie”, pomyślał. „Robak, który trawi istotę mego życia, nie ma nic wspólnego z poezją i sztuką — tak jak i ja sam”.
Uśmiechnął się nieznacznie, gdy zrozumiał, jak daleko zapuścił się w królestwo dziwacznych myśli, po czym zobaczył, że Berise wpatruje się w jego twarz.
— Nie śmiałem się z twoich idei — powiedział.
— Nie — przyznała z zadumą, jej spojrzenie nadal błądziło po jego twarzy. — Nie sądzę.
Ze wszystkich chwil zamkniętych w pamięci Tollera, najwyraźniej wyryty był dzień, w którym zrozumiał, że wojna zaczyna się naprawdę.
Od czasu sprowadzenia dwóch pierwszych fortec minęły siedemdziesiąt trzy dni. W opinii mężczyzn i kobiet, którzy zajmowali się swoimi sprawami na powierzchni planety, nie było to dużo, ale w nienaturalnym środowisku błękitnej strefy środka czas biegł o wiele szybciej.
Toller zakończył codzienne ćwiczenia lotnicze i strzeleckie i nie bardzo chciało mu się wracać do dusznych pomieszczeń stacji. Jego myśliwiec unosił się około pięciuset jardów od płaszczyzny zerowej, w punkcie obserwacyjnym, z którego widać było ludzi pracujących w pobliżu Wewnętrznej Grupy Obrony. Po lewej stronie mozolnie piął się w górę statek zaopatrzeniowy z Prądu — jego balon wyglądał jak mały brązowy dysk ostro odcinający się od wypukłej tarczy Overlandu; po prawej znajdowała się Staga Dowodzenia Jeden, płonąca w świetle słońca na de indygowego nieba. W pobliżu wisiały mniejsze, złożone z trzech segmentów konstrukcje, służące za warsztaty i magazyny, a wokół w luźnym roju krążyły myśliwce Czerwonej Eskadry. Z tej odległości ludzie wyglądali jak miniaturowe figurki, które wyszły spod ręki jubilera, w czystym powietrzu widoczne były wszystkie szczegóły.
Toller jak zawsze był pod wrażeniem postępu, jaki poczynili od czasu obmyślania pierwotnego planu pokrycia całej strefy nieważkości fortecami, które miałyby odeprzeć inwazyjną flotę wroga za pomocą armat. Decydującym krokiem było wynalezienie myśliwców; ich zdumiewająca szybkość sprawiła, że pomysł, iż każda forteca ma być izolowaną samowystarczalną całością, natychmiast został uznany za przestarzały. Fortece pełniły teraz odmienne, zróżnicowane role — sypialni, warsztatu, magazynu, zbrojowni i stały się elementami wspierającymi główny czynnik obrony: odrzutowce.
Toller zrozumiał, że niezależnie od tego, jak inteligentni są teoretycy na Landzie czy Overlandzie, wynalazki i unowocześnienia zwykle są produktami praktyki. Na przykład nawet Zavotle, z myśleniem podporządkowanym normalnej grawitacji, nie zdołał przewidzieć problemów, jakie będą sprawiać pozbawione wagi śmieci i odpadki. Dramatycznym przykładem była śmierć młodego Argitane, pilota zabitego przez dryfującą kulę armatnią, ale niemalże równie ważna stała się kwestia zanieczyszczenia środowiska przez ludzkie odchody.
Psychologiczny stres życia w Bramie był powiększony przez problem załatwiania fizjologicznych potrzeb organizmu. W zerowej grawitacji proces ten, z natury pozbawiony wszelkiej godności, stawał się wysoce nieprzyjemny, a żaden dowódca nie mógłby pogodzić się z perspektywą, że jego stację zacznie otaczać gęstniejąca chmura kału i śmieci.
Toller zobowiązał Carthvodeera do założenia zespołu oczyszczania — szybko i bezlitośnie przemianowanego na Gówniany Patrol — na który spadło zadanie nie do pozazdroszczenia: zbieranie tego typu odpadków do olbrzymich worów. Worki, odholowywane następnie przez myśliwiec kilka mil w dół w kierunku Landu, zwalniano z uwięzi, by kontynuowały podróż pod wpływem grawitacji. Zadanie to wśród załogi wywoływało wiele grubiańskich komentarzy.
Inny problem, jeszcze nie rozwiązany, wiązał się z próbami ustalenia zewnętrznej granicy obrony. Początkowo zamierzano umieścić posterunki na obwodzie koła o średnicy trzydziestu mil, znacznie powiększając pierwotny obszar, ale gdy odstępy między nimi wzrastały do ponad czterech mil, nie można ich było znaleźć i zaopatrywać. Do drugiego nieszczęśliwego wypadku wśród pilotów myśliwców doszło wtedy, gdy lotnik, może obdarzony słabszym wzrokiem, po prostu zagubił się w czasie powrotu z zewnętrznego posterunku i wypalił wszystkie kryształy w daremnej próbie zlokalizowania bazy. Pozbawiony wytwarzanego przez silnik ciepła, zmarł z powodu hipotermii i został znaleziony przez czysty przypadek. Od tego wypadku w imię bezpieczeństwa skoncentrowano wszystkie posterunki w centralną grupę, a patrolowanie dalszych regionów powierzono myśliwcom.
Jak wszyscy piloci, tak i Toller odkrył, że jego płuca jakoś nauczyły się radzić sobie z rozrzedzonym powietrzem, ale przyzwyczajenie się do bezlitosnego chłodu strefy nieważkości okazało się niemożliwe. W ciągu dwudziestu minut, poświęconych na swobodne dryfowanie i rozmyślania, ciepło uciekło przez drewnianą osłonę silnika i zaczynał dygotać mimo ochrony grubego skafandra. Pompował pneumatyczny zbiornik myśliwca, przygotowując się do powrotu do stacji dowodzenia, gdy jego uwagę przyciągnęła gwiazda, która nagle na sekundę zwiększyła swą jasność i teraz emitowała regularne pulsy blasku. Ledwo doszedł do wniosku, że gwiazda w rzeczywistości jest odległą stacją, wysyłającą wiadomość za pomocą systemu luster, gdy usłyszał dźwięk trąbki, szybko cichnący w rzadkim powietrzu. Serce zamarło mu na chwilę, po czyni zaczęło szamotać się jak oszalałe.
„Nadchodzą!”, pomyślał, wciągając powietrze. „Gra w końcu się zaczyna!”
Uruchomił silnik i ruszył w kierunku stacji dowodzenia. Gdy strumień powietrza zaczął kąsać go w oczy, nasunął gogle i starannie przeszukał niebo, ale nie znalazł niczego niezwykłego. Wolno poruszające się statki wrogiej armady mogły być jeszcze setkę mil dalej, widoczne tylko przez teleskop.
Toller zbliżył się do fortecy. Trębacz, zajmujący stanowisko w niedawno zamontowanej śluzie powietrznej, zakończył wygrywanie ostrzegawczego sygnału i wszedł do stacji. Piloci myśliwców, odróżniający się pasami w barwach poszczególnych eskadr, wypływali z pobliskiej rury sypialni i wraz z obsługą szybowali w kierunku przypominających oszczepy maszyn. Wokół rozlegał się przyciszony syk silniczków.
Toller uwiązał myśliwiec na linie cumowniczej i zanurkował w długi cylinder. Obie pary drzwi śluzy ciśnieniowej były otwarte i nagle został przeniesiony z bezgranicznej, oświetlonej słońcem przestrzeni wszechświata do mrocznego, zamglonego i zatłoczonego mikrokosmosu wnętrza stacji.
Cartłwodeer i komodor Biltid, szef operacyjny, pogrążeni w dyskusji, unosili s^ę przy posterunku obserwacyjnym. Biltid, osobiście wyznaczony przez Chakkella, był formalnym sztywniakiem, równie zakłopotanym niezdolnością swego organizmu do pokonania lęku wysokości, czego następstwem były uporczywe nudności, co niejasnością stosunków z Tolłerem. Fakt, że Tolłer był jego zwierzchnikiem, a jednak jeździł ma patrole niczym zwyczajny pilot, często stawiał go przed dylematem, którego nie potrafił rozwiązać.
— Proszę spojrzeć, lordzie — powiedział, wypatrzywszy Tollera. — Wróg nadciąga licznie.
Tolłer przyciągnął się do lornety i spojrzał w okular. Zobaczył jaskrawe, niebiesko-zielone tło, ozdobione wirami bieli, a w centrum pola widzenia niewielkie skupisko czarnych cętek, z których każda obramowana była tęczami załamanego światła, co wynikało z niedoskonałości systemu optycznego. Tolłer zmrużył i wytężył oczy, a wtedy odkrył, że może wyróżnić jeszcze mniejsze cętki zmieszane z innymi, i nagle scena nabrała głębi, zaczęła przyprawiać o zawrót głowy. Zrozumiał, że patrzy na rozciągniętą w pionie chmurę statków, mierzącą na pewno wiele mil. Niepodobna było określić, z ilu jednostek się składa, ale musiała ich być co najmniej setka.
— Masz rację — rzekł, podnosząc głowę, by spojrzeć na Biltida. — Wróg nadciąga licznie. Czego wszyscy się spodziewali.
Biltid skinął, zakrył usta chusteczką i nagle otaczający go kwaśny zapach nabrał na sile.
— Przep… Przepraszam — wykrztusił, przełykając hałaśliwie ślinę. — Musimy się przygotować.
„Ale bystry”, pomyślał Tolłer, po czym odkrył w sobie współczucie dla człowieka, który znalazł się tu z rozkazu władcy.
— Posiadamy przewagę — wyjaśnił. — Widzimy wroga, a on nas nie; i mamy myśliwce — coś, o czym on na tym etapie nie może nawet marzyć. Maksymalne wykorzystanie tych atutów zależy wyłącznie od nas.
Biltid pokiwał głową jeszcze bardziej energicznie.
— Wszystkie myśliwce są w stanie gotowości, wkrótce zostaną zatankowane i uzbrojone. Proponuję rzucić do ataku Eskadrę Czerwoną i Niebieską, a Zieloną trzymać w odwodzie. Oczywiście, jeżeli nie masz…
— Może to i dobra taktyka, ale w walce naziemnej — wszedł mu w zdanie Toller — lecz pamiętaj, że już nigdy nie uda nam się zaskoczyć Landyjczyków. Istnieje możliwość, że jeżeli zdołamy zadać wrogowi miażdżące uderzenie, to być może uda nam się zakończyć wojnę w ciągu jednego dnia. Moim zdaniem powinniśmy wprowadzić do walki trzy eskadry i zapewnić wszystkim pilotom chrzest bojowy.
— Jak zawsze masz rację, lordzie. — Biltid przestał w końcu wycierać usta. — Aczkolwiek byłbym szczęśliwszy, gdybyśmy mieli możliwość dokonania oceny tempa wspinania się przeciwnika. Jeżeli dotrą do płaszczyzny zerowej w nocy, musimy liczyć się z tym, że prześlizgną się obok nas nie zauważeni.
— Nic się obok nas nie prześlizgnie — warknął Toller, tracąc cierpliwość. — Nic!
Odsufrął się od Biltid a i Carthvodeera i zbliżył się do następnego iluminatora, z którego roztaczał się doskonały widok na Land. Słońce wędrowało w kierunku Starego Świata i za mniej więcej dwie godziny miało minąć jego skraj. Toller poczynił w myślach obliczenia i zaklął, gdy zdał sobie sprawę, że do spotkania może dojść w czasie bardzo niepomyślnym dla obrońców. Dwa dobowe okresy ciemności były nazywane Landnocą i Overlandnocą, w zależności od tego, która z planet przysłaniała słońce, i chociaż były one mniej więcej takiej samej długości, charakteryzowały je znaczące różnice.
Landnoc, która miała wkrótce zapaść, zaczynała się w chwili, gdy słońce chowało się za tarczą Landu, lecz na tym etapie cały Overland był jeszcze oświetlony, a odbite od niego światło na tyle silne, że można przy nim czytać. W ciągu kolejnej godziny, gdy cylindryczny cień Landu sunął przez siostrzaną planetę, blask ten słabł stopniowo, aż w końcu na około dwie godziny zapadała głęboka noc. Trwała ona dopóty, dopóki promienie słońca znów nie dotknęły skraju Overlandu. W ciągu głębokiej nocy niebiosa były rozjaśnione gwiazdami, żarzącymi się spiralami i promieniowaniem komet, ale względny stopień jasności utrzymywał się na stosunkowo niskim poziomie — w mrocznej strefie nieważkości nawet olbrzymi balon byłoby trudno wykryć. Problem malał nieco w czasie Overlandnocy, bowiem Land, większy od swej bliźniaczej planety, nie mógł zostać całkowicie pochłonięty przez jej cień.
Toller wyliczył, że jeśli wrogie statki znajdują się kilkaset mil dalej i poruszają z maksymalną prędkością, to mogą dotrzeć do płaszczyzny zerowej w czasie głębokiej nocy. Przez chwilę rozważał tę perspektywę, następnie zadecydował, że jest nadmiernie pesymistyczny. Piloci z Landu będą zdenerwowani nowymi dla nich warunkami panującymi w strefie nieważkości i dodatkowo zaniepokojeni czekającym ich manewrem odwracania. Założenie, że będą zbliżać się do strefy nieważkości powoli i ostrożnie oraz że będą chcieli wykonać manewr odwracania w warunkach dobrego oświetlenia, wydawało się jak najbardziej wiarygodne.
Toller uspokoił się, opuścił chłodny, wilgotny zaduch stacji i poświęcił godzinę na przelot do Wewnętrznej Grupy Obrony. Po drodze odebrał meldunki z dwóch innych stacji dowodzenia, które były bazami Eskadry Niebieskiej i nowo skompletowanej Zielonej. Raporty od wachtowych wykazały, że najeźdźcy rzeczywiście zbliżają się powoli, ale piloci myśliwców, którzy przedwcześnie zgłosili się do służby, nie byli już w stanie podjąć przerwanego wypoczynku po zapadnięciu ciemności. Niektórzy z nich spędzali czas na hałaśliwych dyskusjach czy grze przy świetle świec, inni krążyli wokół swych maszyn, obsesyjnie doglądając przeprowadzanego przez mechaników tankowania i uzbrajania.
Wreszcie na skraju Overlandu znów pojawiło się srebrzyste światło, które szybko rozszerzyło się w kształt cienkiego półksiężyca. Gdy oświetlony obszar planety powiększał się stopniowo, obwieszczając ponowny wschód słońca, Toller złożył powtórną wizytę na posterunku obserwacyjnym Stacji Dowodzenia Jeden i zerknął przez lornetę. Ogromny dysk Landu był skąpany w przyćmionym tajemniczym świetle, odbitym od bliźniaczego świata, co upodobniało go do podświetlonej od środka kuli z półprzeźroczystego wosku. Chociaż z każdą chwilą robiło się jaśniej, ciemne tło nie pozwalało dostrzec statków nieprzyjaciela i Toller wbrew sobie zaczął fantazjować, że najeźdźcy utrzymali prędkość, która pozwoliła im przejść przez płaszczyznę zerową pod osłoną nocy. Częściowe pojawienie się słońca zalało wnętrze stacji światłem, lecz nawet wtedy była denerwująca chwila, w czasie której armada Landu pozostawała ukryta w wolno przesuwającym się stożku cienia.
Potem, nagle, zobaczyli ją tam, gdzie być powinna.
Statki, zachwycająco piękne, rozbłysły w polu widzenia Tollera w postaci roju maleńkich, doskonałych sierpów światła — eszelon nad eszelonem, oszałamiające w swej kunsztownej jednolitości. Przez chwilę odczuwał nabożną grozę, gdy pomyślał, o czym świadczy podziwiany przez niego spektakl. Biorąc pod uwagę śmiałość i odwagę, jakiej wymagało przecięcie międzyplanetarnej zatoki w kruchych konstrukcjach z płótna i drewna, rodzaj ludzki powinien zjednoczyć się i zwrócić oczy w kierunku zewnętrznego kosmosu, a nie trwonić energię na…
— Nie mogą być bardzo daleko — powiedział Biltid, spoglądając przez drugą lornetę. — Dwadzieścia lub trzydzieści mil. Nie mamy wiele czasu.
— Wystarczająco — odparł Toller, przywołany na powrót do praktycznego, żołnierskiego świata. Odruchowo przyciągnął się do swego hamaka, zdjął szablę ze ściany i przypasał ją. Zdawał sobie sprawę, jak śmiesznie może wyglądać w tych okolicznościach, ale w przygotowaniach do bitwy szabla posiadała dla niego psychologiczną wartość. Przechodząc przez śluzę powietrzną zobaczył, że pozostałych ośmiu pilotów z jego eskadry jest już gotowych. Czekali na swych maszynach, a ludzie z obsługi unosili się między nimi, zapalając ogień w krytych pojemnikach, które zainstalowano przed siodłami. Ta sama scena powtarzała się w miniaturze: pomniejszone perspektywą na tle bezkresnego błękitu unosiły się eskadry Zielona i Niebieska.
Niektóre z maszyn już sunęły ku Stacji Dowodzenia Jeden, by wejść w skład sił połączonych; ich drogę znaczył biały ślad. Rój maszyn rósł stopniowo, między myśliwcami dochodziło do łagodnych kolizji, wywołujących wiele żartów wśród pilotów, a pełne złości komentarze ze strony mechaników, którym groziło zmiażdżenie. Toller bez przeszkód dotarł do stacji. Osłonił oczy od słońca i spojrzał w kierunku Landu.
Najeźdźców widać już było bez pomocy przyrządów optycznych — srebrne cętki na samej granicy zasięgu wzroku. Toller żałował, że nie może oszacować odległości. Musiał rozpocząć walkę z wrogiem dobrze poniżej płaszczyzny zerowej, żeby każdy zniszczony statek spadał w kierunku Landu, ale jeżeli eskadry zejdą zbyt nisko, wtedy wyczerpią zapasy paliwa. Wyglądało na to, że dokonywanie dokładnej oceny odległości będzie w walce powietrznej o wiele ważniejsze niż w tej prowadzonej na ziemi.
Po zebraniu wszystkich myśliwców Toller dosiadł Czerwoną Jedynkę i wsunął buty w strzemiona. Odpiął łuk, przymocował go do lewego nadgarstka i upewnił się, że kołczany po obu stronach osłony zawierają komplet strzał. Serce znów mu waliło i zdawał sobie sprawę, że ogarnia go znajome stare podniecenie, zabarwione niewytłumaczalnie elementem seksualnym, które zawsze pojawiało się przed rozpoczęciem niebezpiecznej walki. Pompując zbiornik ciśnieniowy zerknął na poszarpaną, nierówną linię myśliwców. Piloci w grubych kombinezonach zatracili indywidualne cechy, ich twarze zakrywały szaliki i gogle, ale natychmiast rozpoznał Berise Narrinder i poczuł się zmuszony do wypowiedzenia ostatnich słów ostrzeżenia.
— Wiele razy powtarzaliśmy nasz plan walki — zawołał — i wiem, że wszyscy pragniecie sprawdzić swe umiejętności w walce z wrogiem. Wiem również, że będzie kierować wami odwaga, ale strzeżcie się przed jej nadmiarem. W gorączce bitwy łatwo można stać się lekkomyślnym i podjąć zupełnie niepotrzebne ryzyko. Pamiętajcie, że każdy może zniszczyć wiele wrogich statków i tym samym każdy posiada dla naszej sprawy niewymierną wartość. Dzisiaj twardo uderzymy najeźdźcę, bardziej niż może się spodziewać, ale ja nie chcę mieć jakichkolwiek strat po naszej strome. Ani jeden pilot, ani jedna maszyna! Jeżeli wystrzelicie wszystkie strzały, nie próbujcie atakować działkami. Wycofajcie się natychmiast z bitwy i pocieszcie się wiedzą, że dzięki tej zaprawie w przyszłości okażecie się jeszcze zręczniejszym i groźniejszym przeciwnikiem.
Nattahial, pilot Niebieskiej Trójki, skinął i z jego szala wydobyły się obłoczki pary.
— Jak sobie życzysz, lordzie. Toller potrząsnął głową.
— To nie są moje życzenia, to są rozkazy. Jeżeli zobaczę, że jakiś pilolf zachowuje się jak idiota, wezwę go do raportu, i zapewniam was, że będzie to gorsze doświadczenie niż stawianie czoła kilku żylastym Landyjczykom. Wszyscy zrozumieli?
Niektórzy piloci energicznie pokiwali głowami — może zbyt energicznie — a inni zachichotali. Z kilkoma wyjątkami wszyscy byli młodymi ochotnikami ze Służby Powietrznej. Byli spragnieni przygody, a nuda długiego oczekiwania przekształciła ich w zbyt ciasno skręcone ludzkie sprężyny. Toller szczerze pragnął, by zważali na jego ostrzeżenia, bo z doświadczenia bitewnego wiedział, że właściwa proporcja zawiera się w wąskim przedziale między rozwagą a pasją. Człowiek obdarzony nawet wielkim instynktem samozachowawczym często może okazać się lepszym wojownikiem od goniącego za sławą głupca, a nadchodzące minuty miały wykazać, jakich ludzi ma pod swoją komendą.
— Waszym zdaniem poświęciłem już dość czasu na przemowy? — zapytał, naciągając gogle.
— Tak! — Gromki okrzyk wypełnił niebo.
— Więc… do ataku! — Toller podciągnął szalik, by zakryć usta i nozdrza, i wprowadził myśliwiec w skręt nurkowy w kierunku Landu. Słońce, które ledwo oderwało się od krawędzi planety, wyrzucało ku niebu miliardy igiełek światła nie dającego ciepła. Inne myśliwce z hukiem silników zajęły wyznaczone pozycje. Każda eskadra utworzyła formację w kształcie litery V.
Za Tollerem po lewej stronie leciał prowadzący Niebieskich Maiter Daas, a po prawej na czele Zielonej Eskadry mknął Pago Umol. Toller zastanowił się, co czują ci dwaj mężczyźni w średnim wieku — weterani Eksperymentalnej Eskadry Statków Kosmicznych i Migracji — rzucając się w kierunku rodzinnej planety w okolicznościach, których nigdy wcześniej nie mogli brać pod uwagę. Poddał analizie własne emocje i znów był zaniepokojony odkryciem, że czuje się młody, spełniony, żywy! Jakąś częścią siebie pragnął być w domu z Gesallą i zająć się naprawianiem wyrządzonych szkód, a jednak równie silnie był świadom, że chciałby przedłużyć obecną chwilę w nieskończoność.
Pragnął pozostać na zawsze w tym magicznym, irracjonalnym wszechświecie i żyć w ten sposób do śmierci — mknąć w strugach czystego światła ku wrogom, ku nieznanym niebezpieczeństwom. Ale w prawdziwym świecie ta faza prawdopodobnie okaże się krótka, może obejmie tylko jedną bitwę, a kiedy będzie po wszystkim, życie stanie się tysiąc razy bardziej monotonne niż przedtem, i wtedy pozostanie mu niewiele więcej nad bierne oczekiwanie na nieznaczącą śmierć.
„Może”, wślizgnęła się myśl, „byłoby lepiej nie przeżyć tej wojny”.
Wstrząśnięty tym odkryciem, chcąc oderwać się od szalonych myśli, zmusił się do zastanowienia nad czekającym go zadaniem. Plan przewidywał spotkanie z wrogiem dziesięć do piętnastu mil poniżej płaszczyzny zerowej, ale znów trapiła go niemożność dokonania oceny odległości czy prędkości w jednolitym oceanie błękitu. Kiedy zerknął przez ramię, zobaczył, że smugi kondensacyjne dwudziestu siedmiu myśliwców tworzą za nimi jakby powietrzną autostradę. Zwężała się ona do odległego punktu, pierzaste białe nici skupiały się w dali, a stacje i segmenty pomocnicze były już niewidoczne, mimo że dokładnie wiedział, gdzie ich szukać. Kondensacja miała później rozproszyć się i zniknąć, a kiedy tak się stanie, eskadrom zagrozi niebezpieczeństwo zagubienia się w bezkresie nieba.
Jak daleko się obniżyli? Dziesięć mil? Piętnaście? Dwadzieścia?
Klnąc słońce sprzyjające wrogowi, Toller przesłonił ręką oślepiającą kulę światła i poszukał wzrokiem nieprzyjacielskiej floty. Nałożenie się prędkości pozwoliło na zbliżenie się obu sił w dużo krótszym czasie i obecnie połyskujące sierpy były już doskoifale widoczne gołym okiem — każdy z nich był miniaturą zalanego światłem skraju znajdującej się za nimi planety. Były skoncentrowane na niewielkim obszarze, jak połyskujący żabi skrzek.
„Jesteśmy dostatecznie daleko”, zadecydował Toller. „Zaczekamy tutaj”.
Rozpostarł ramiona, co było uprzednio ustalonym sygnałem, i wyłączył silnik. Pozostali zamknęli przepustnice i wokół zapanowała niezmącona cisza. Odrzutowce dryfowały przez pewien czas, stopniowo tracąc sterowność, gdy opór powietrza pozbawiał je prędkości, a formacje rozluźniły się i zniekształciły. W końcu znieruchomieli. Toller wiedział, że ten pozorny spokój jest iluzoryczny, maszyny znajdowały się w grawitacyjnym polu Landu i spadały, ale tak blisko płaszczyzny zerowej ich prędkość była nieznaczna.
— Tutaj będziemy walczyć! — zawołał. — Trzeba zachować cierpliwość i pozwolić, by wróg przyszedł do nas, ponieważ im dłużej będziemy czekać, tym dalej słońce odsunie się od jego statków. Sprawdzajcie, czy nie wygasł wam ogień do zapalania strzał i nie pozwólcie, by ręce i nogi zesztywniały wam z zimna. Jeżeli uznacie, że zmarzliście za bardzo, wolno wam wykonać krótki kolisty lot w celu rozgrzania maszyn i własnych tyłków, ale pamiętajcie, żeby oszczędzać kryształy do bitwy.
Toller usadowił się wygodnie, żałując, że nie posiada pewnego urządzenia do mierzenia czasu. Mechaniczne zegary były zbyt wielkie dla celów taktycznych, a tradycyjne wojskowe przyrządy nie miały żadnej wartości w strefie nieważkości. Składały się z wąskiej szklanej rurki zawierającej pęd trzciny z czarnymi znaczkami w regularnych odstępach. Kiedy do rurki wpuszczało się chrząszcza, owad zaczynał zjadać pęd przesuwając się z typową dla swego gatunku stałą szybkością, co pozwalało mierzyć upływ czasu z dokładnością wystarczającą dla dowódców w polu. Jednakże w zerowej grawitacji żuk poruszał się bardzo kapryśnie, a często w ogóle przestawał jeść. Na początku przypuszczano, że jest to wynikiem zimna, ale ten sam niezadowalający rezultat otrzymano po ogrzewaniu rurki, co prowadziło do ważnego wniosku, że bezmyślnego żuka wielkości paciorka też niepokoi brak wagi. Toller był zaintrygowany tym odkryciem, które według niego było dowodem na istnienie pomostu miedzy człowiekiem a najniższą i najbardziej nieznaczącą formą życia planety. Stanowili część tego samego biologicznego fenomenu, ale tylko ludzie posiadali inteligencje, która pozwalała im przezwyciężyć nakazy natury, narzucić swą wolę organicznemu mechanizmowi ciał.
Toller słyszał rozmawiających pilotów swej eskadry i z przyjemnością zauważył, że nie rozlegały się wybuchy gwałtownego śmiechu, wskazujące, ze kogoś zawiodły nerwy. W szczególności podobało mu się zachowanie Tippa Gotlona, młodego takielarza, którego mimo sprzeciwu Biltida promował na pilota. Gotlon, wykazujący instynktowną znajomość mechaniki latania, od czasu do czasu zamieniał parę słów z Berise Narrinder, a w przerwach ocieniał ręką oczy i przepatrywał niebo. Jako osiemnasto-latek był najmłodszy ze wszystkich pilotów, ale wyglądał całkowicie spokojnie i opanowanie.
W pewnej chwili Toller zdał sobie sprawę, że słyszy obcy dźwięk. Było to niskie dudnienie, wydobywające się ze stożków wydechowych zbliżającej się floty. Słońce przesunęło się na bok, balony statków Landyjczyków były lepiej widoczne i — znacznie większe. Umol i Daas coraz częściej odwracali głowy w jego kierunku, ale Toller postanowił nie rozpoczynać ataku, póki nie będzie mógł rozróżnić szczegółów koron wrogich balonów. Wiedział, że wtedy większość z nich będzie znajdowała się mniej niż milę poniżej oczekujących myśliwców.
Brak przestrzennych punktów odniesienia bardzo męczył oczy, ale wyglądało na to, że statki znoszą się w grupach po trzy lub cztery, z dość dużymi pionowymi przerwami między poszczególnymi formacjami. Tworzyły wydłużoną chmurę rozciągniętą na wiele mil, te najniższe w porównaniu z prowadzącymi wydawały się bardzo małe. Taki szyk był logiczny pod względem bezpieczeństwa lotu, szczególnie w ciemności, ale prawie najgorszy z możliwych dla penetrowania wrogiego terytorium. Toller uśmiechnął się, gdy zobaczył, że Landyjczycy niechcąco zapewnili mu przewagę, która wspaniale kompensowała niesprzyjające ustawienie słońca.
Dając upust wojowniczej fantazji, wyciągnął szablę i dał nią sygnał do ataku.
To, co nastąpiło, nie było skoncentrowanym atakiem na najeźdźców, ale świadomym i systematycznym dziełem zniszczenia. W czasie narady z Biltidem i dwoma dowódcami eskadr Toller zadecydował, że — w pierwszej tego rodzaju bitwie w historii — prowadzenie w zwartym szyku dwudziestu siedmiu oszałamiająco szybkich maszyn nie byłoby rozsądne. Nie chciał zmasowanego ataku również z powodów psychologicznych. Uważał, że wszyscy piloci powinni mieć równe szansę. Nie życzył sobie, by jedni wyszli z walki jako bohaterowie szczycący się wieloma zwycięstwami, a inni nie mieli okazji się wykazać, co było niezmiernie ważne dla ogólnego morale.
W związku z tym w odpowiedzi na sygnał Tollera jedynie dziewiąty pilot każdej formacji skoczył na spotkanie niczego nie podejrzewającego wroga. Trzy odrzutowce nakreśliły linie pary, które skupiły się na wysuniętym najbardziej w górę eszelonie Landyjczyków, potem skręciły w prawo, a z każdego trysnął okruch bursztynowego światła. Kilka sekund później trzy wiodące balony przemieniły się w ciemne kwiaty dymu, w środkach których wirowały czerwone i pomarańczowe płomienie. Toller wspomniał balon ćwiczebny i zdumiała go dramatyczna szybkość zachodzących zniszczeń, lecz po chwili pojął, że jest ona wynikiem wznoszenia się statków Landyjczyków — pęd powietrza nie tylko zasilał płomienie, ale kierował je w dół po bokach lakierowanych płóciennych powłok.
„Kolejny podarunek od wroga, kolejny dobry omen”, pomyślał, gdy druga trójka myśliwców ruszyła z rykiem w pióropuszach kondensagi. Jeden pilot rzucił się na ostatni statek z czwórki tworzącej najwyższy eszelon flotylli i skręcił w prawo, podczas gdy jego towarzysze pomknęli w dół na poszukiwanie celów na niższym poziomie. Świadectwem ich sukcesu było rozkwitnięcie dwóch kolejnych ciemnych kwiatów.
Rzeź trwała nieprzerwanie, myśliwce fala za falą włączały się do bitwy. Toller na poważnie zaczął rozważać możliwość, że cała flota Landu zostanie zniszczona w jednym miażdżącym ataku. Gondole w porównaniu z balonami były niewielkie i z tego powodu wznoszenie odbywało się na ślepo, a żołnierze nie mieli powodów, by sądzić, że w niebie nad nimi czeka jakieś niebezpieczeństwo. Poza tym kiedy wiele statków leci obok siebie, ryk palników zagłusza wszystkie inne dźwięki, tym samym napastnicy lecący niżej mogli dotąd kompletnie nie zdawać sobie sprawy z rozgrywającej się wyżej rzezi. Jeżeli myśliwcom uda się unicestwić eszelon po eszelonie, docierając w ten sposób do końca kolumny, nikt nie przeżyje, by opisać królowi Landu, jak została zniszczona jego armada. Taka totalna klęska faktycznie mogła zakończyć międzyplanetarną wojnę w dzień rozpoczęcia.
Toller, upajając się oszałamiającą perspektywą, zwrócił uwagę na niebo, którego wygląd zdecydowanie zmienił się od chwili rozpoczęcia walki. Smugi kondensacyjne tworzyły skomplikowane, splątane wzory wokół nieregularnych, ziarnistych jąder dymu i płomieni, i gdy kolejne grupy myśliwców wchodziły do akcji, trudno było doszukać się jakiegoś porządku.
Kiedy przyszła kolej na wyprawienie przedostatniej trójki, Toller wolną ręką zatoczył szerokie półkole, dając znak, że należy zaatakować kolumnę statków poniżej największego chaosu. Piloci skinęli w odpowiedzi i pomknęli wachlarzo-watym kursem. W chwili gdy zaczęli skręcać, gdzieś w środku zamieszania rozległ się potężny huk.
Toller przypuszczał, że została zdetonowana broń Lan-dyjczyków — prawdopodobnie piokonowo-halvellowe bomby. Była to katastrofa dla niosącego je statku, ale jednocześnie zbawienie dla całej inwazyjnej floty: każdy rozsądny pilot na dźwięk wybuchu przekręci statek za pomocą bocznych silników odrzutowych, by móc spojrzeć w niebo dotychczas zasłonięte przez balon.
Toller zerknął na dowódców eskadr, Daasa i Umola, którzy obecnie byli jego jedynymi towarzyszami.
— Gotowi?
Daas przyłożył rękę do pleców.
— Im dłużej tu siedzimy, tym bardziej dokucza mi reumatyzm.
Toller wdmuchnął kryształy do silnika. Przyspieszenie szarpnęło mu głowę w tył, ale pokonał je i patrzył, jak strefa walki rozszerza się, zapełniając pole widzenia. Nigdy dotychczas tak silnie nie odczuwał prędkości odrzutowych myśliwców. Pędzące ku niemu smugi kondensacyjne przypominały rzeźby z litego marmuru, a on odkrył, że trudno mu powstrzymać się od robienia uników, gdy atakowały go to z jednej, to z drugiej strony, niosąc sobą obietnicę pewnej śmierci. Przewaliły się obok niego całe arktyczne królestwa, nim zaczął dostrzegać w przelocie wraki statków Landyjczyków, pęd wrzucał je w buchające płomieniami szczątki balonów. Widział żołnierzy wyrzucających płonące płótno z gondoli i zastanawiał się, czy zdają sobie sprawę z daremności swych wysiłków. Zniszczone statki, chociaż pozornie tkwiły w miejscu, już odpowiadały na syreni zew rodzimej planety, już zaczynały nurkować w kierunku skalistej powierzchni, która czekała tysiące mil niżej.
Toller spodziewał się znacznej luki między warstwami płonących statków i był zaskoczony, gdy zobaczył, że niektóre prawie stykają się ze sobą. Zrozumiał, że pierwsze zaatakowane statki wyłączyły silniki, i te z niższych eszelo-nów dostały się między nie. Tu i tam między spowitymi dymem lewiatanami unosiły się drobne figurki, niektóre jeszcze szamocące się, inne już nieruchome…
Toller ledwie miał czas zobaczyć, że nie mają spadochronów, gdy natknął się na grupę czterech statków. Kątem oka widział jadących równolegle Daasa i Umola. Piloci z Landu szybko zareagowali na dźwięk wybuchu, trzy statki już były przechylone i Toller mógł zobaczyć rzędy twarzy nad burtami gondoli. Niżej inne statki, warstwa pod warstwą, również chyliły się na boki.
Toller zamknął przepustnicę i pozwolił, by myśliwiec wszedł w dryf. Wyjął strzałę z kołczanu. Nasączony olejem pęk pakuł na czubku zajął się ogniem, gdy tylko wsunął go do pojemnika z żarem. Założył strzałę i napiął hak, czując na twarzy ciepło płomieni, i wycelował w najbliższy balon, instynktownie stosując technikę myśliwego strzelającego z grzbietu wierzchowca. Mimo prędkości i szybko zmieniającego się kąta, olbrzymia wypukłość balonu stanowiła absurdalnie łatwy cel. Ledwo strzała przekłuła powłokę i przyczepiła się do niej niczym zawzięty, tryskający ognistym jadem komar, Toller już nurkował obok gondoli i jej skazanych na zagładę pasażerów. Rozległy się strzały i o kilka cali od jego lewego kolana z drewnianej osłony odprysły odłamki.
„Szybkie to było”, pbmyślał Toller, wstrząśnięty tempem, z jakim Landyjczycy wprowadzili do akcji muszkiety. „Ci ludzie wiedzą, jak walczyć!”
Skręcił w prawo i zerknął przez ramię. Zobaczył, jak dwa balony zaczynają się marszczyć i fałdować w kłębach czarnego dymu. Daas i Umol, ciągnący za sobą jasne pióropusze kondensacji, przechylali się w szerokim zakręcie, który miał doprowadzić ich do grupy, w jaką zebrały się trzy eskadry.
Toller stwierdził, że jak na razie wszyscy lotnicy przeżyli pierwsze uderzenie i wszyscy mogli chlubić się zwycięstwem, ale natura bitwy uległa zmianie. Walka nie była już jednostronna. Czas wyrachowanej i prowadzonej z zimną krwią rzezi dobiegł końca i nie mogło już być mowy o niespiesznych lotach w martwym polu gondoli. Statki nie tylko przekręciły się na boki, ale ustawiły się w taki sposób, że narażone na zniszczenie balony zwracały się do środka każdej grupy. Toller nie miał wątpliwości, że wszystkie działa były już załadowane, i chociaż Landyjczycy stosowali tradycyjne ładunki z kamyków i pokruszonych głazów, to mogły one okazać się aż nazbyt skuteczne przeciwko pilotom myśliwców.
— Walcie, gdzie możecie — krzyknął — ale bądźcie…
Jego słowa zginęły w ryku silników. Powietrze wokół niego zamgliło się, gdy najbardziej niecierpliwi z młodych pilotów śmignęli w kierunku pozornie nieruchomych statków. Prawie natychmiast zagrzmiała kanonada.
„Za szybko”, pomyślał Toller, po czym przyszło mu do głowy, że sama prędkość myśliwców w tego rodzaju walce może stanowić zagrożenie. Nawet po zakończeniu ostrzału w powietrzu będzie unosić się chmura pocisków, nieszkodliwych dla wolno poruszających się statków, ale zabójczych dla atakujących pilotów.
Toller odsunął od siebie tę ponurą myśl i wprowadził maszynę w skierowany w dół zakręt, dzięki któremu wraz z oszałamiającym pióropuszem pary mknął równolegle do rozgrywającego się w pionie starcia. W ciągu paru minionych minut niebo przekształciło się w fantastyczną dżunglę, pełną krzewów, paproci i splątanych pnączy białej kondensacji, obwieszoną bulwami przybranych girlandami czarnego dymu statków. Walka rozwinęła się w szaleństwo niepojęte dla kogoś, kto nigdy nie zaznał gorzkiej pasji bitwy — i, jak przewidział Toller, Landyjczycy też zaczęli zbierać krwawe żniwo.
Zobaczył Perobane'a, na Czerwonej Dziewiątce, rzucającego się w lekkomyślny lot nurkowy w ataku na dwa statki i trafionego z siłą, która oddarła z myśliwca płaty sterownicze. Odrzutowiec wykonał salto, a Perobane wyleciał w powietrze i znalazł się dwadzieścia jardów od gondoli. Żołnierze na pokładzie wypalili do niego z muszkietów. Podrygi ciała wskazały, że wielu trafiło w cel, ale żołnierze — może świadomi, że ich balon płonie i że będą musieli umrzeć — strzelali dalej, póki skafander Perobane'a nie zmienił się w masę krwawych strzępów.
Niedługo później pilot Zielonej Czwórki — Chela Din-nitler — powoli przelatywał obok żołnierza dryfującego swobodnie w pewnej odległości od gondoli spowitej w płonący materiał powłoki; żołnierz, który wyglądał na nieprzytomnego, nagle poruszył się, spokojnie wymierzył z muszkietu i strzelił Dinnitlerowi w plecy. Dinnitler opadł na kierownicę i odrzutowiec bluznął parą. Maszyna, z pilotem w dziwacznej pozycji jakby przyklejonym do siodła, weszła w wiodącą w dół spiralę, dotarta do dolnych poziomów bitwy i koziołkując na tle Landu, pomknęła ku planecie, przebijając krągłe białe obłoczki, podobne kłębkom puszystej wełny.
Żołnierz, który zabił Dinnitlera, przymocował do swego muszkietu nowy ładunek i — niewiarygodne, skoro czekała go nieuchronna śmierć — śmiał się! Toller przesunął przepustnicę i ruszył wprost na niego, zamierzając go staranować, lecz wpadło mu do głowy, że do zarażenia ptertozą może wystarczyć nawet przelotny kontakt. Uderzył w trzpień na jednej z armatek, rozbijając pojemniki kryształów mocy, i utrzymywał stały kurs, póki nie nastąpił wybuch. Działo nie było przeznaczone do precyzyjnego celowania, ale Toller miał szczęście. Dwucalowa kula uderzyła żołnierza prosto w głowę i ciało przekoziołkowało w spiralach krwi.
Toller ominął trupa i miał zamiar włączyć się do walki, gdy, z opóźnieniem, przypomniał sobie dziwne kuliste obłoczki. Odleciał spory kawałek od pogrążonej w chaosie kolumny i przyjrzał się uważnie niebu u jej podstawy. Chmurki nadal tam były i obecnie było ich więcej. Po kilku sekundach zrozumiał, że patrzy na pióropusze kondensacji widziane „od spodu”. Piloci niższych eszelonów odwrócili swe statki i uciekali od rozgrywającego się wyżej pan-demonium. Lot w pozycji odwróconej był czymś, czego nie lubił robić żaden dowódca, ponieważ kiedy odrzut silnika był wspomagany przez grawitację, statek mógł łatwo przekroczyć dopuszczalną prędkość i rozpaść się na kawałki, ale w zaistniałych okolicznościach Landyjczycy musieli pogodzić się z ryzykiem.
Toller początkowo zamierzał zmienić pierwotny plan i udać się w pościg za najbardziej odległymi statkami wroga, ale powstrzymał go wewnętrzny ostrzegawczy głos. Pochłonięty walką stracił poczucie czasu, a jego myśliwce przez cały czas wypalały kryształy w szybkim tempie. Napompował pneumatyczny zbiornik i z liczby suwów poznał, że zapas materiału napędowego został w znacznym stopniu uszczuplony. Spojrzał w górę, tam gdzie zaczęła się bitwa, i zobaczył, że najwcześniejsze smugi kondensacyjne już znikły. Baza eskadry była zupełnie niewidoczna, ukryta gdzieś na bezdrożach nieba między światami, i znalezienie jej mogło wymagać czasu i odpowiednich rezerw mocy.
Zapalił jedną z pozostałych strzał i powoli pomachał nią nad głową. Piloci rozpoznali sygnał, wyrwali się z dymu i chmur pary, i w ciągu kilku minut zebrali się w pobliżu. W większości byli pijani z podniecenia, głośno wymieniali pospieszne relacje, zachwyceni walką, zwycięstwem, własną odwagą. Toller wiedział, że tak rodzą się legendy. Opowieści już teraz pełne były upiększeń i fantazji, a dalsza obróbka w tawernach Prądu zmieni je nie do poznania. Berise Narrinder przybyła jako jedna z ostatnich. Rozległy się wiwaty, gdy zobaczono, że udało jej się złapać i przyholować powyginaną maszynę Perobane'a.
Toller policzył myśliwce i zaniepokoił się, gdy doliczył się tylko dwudziestu pięciu, łącznie z tym uratowanym przez Berise. Rozkazał sprawdzić stan liczebny eskadra po eskadrze i nagle zapadła cisza. Brakowało Zielonej Trójki, którą latał Wans Mokerat. W pewnej chwili, niezauważalnie dla żadnego z towarzyszy, Mokerat spotkał swoje przeznaczenie i zniknął, być może pochłonięty przez płonący statek.
Chwila smutku była tak krótka, jak Toller oczekiwał. Lotnicy szybko podjęli przerwane opowieści. Toller wiedział, że ci młodzi ludzie nie są bezduszni z natury — po prostu, chociaż fizycznie nie ponieśli uszczerbku, oni także stali się ofiarami wojny. „To samo, dawno temu, musiało przytrafić się mnie”, pomyślał, „ale wtedy tego nie rozumiałem. I dopiero niedawno pojąłem, czym jestem: automatem z krwi i kości, którego wewnętrzna pustka czyni niezdolnym do ludzkich uczuć”.
Bezpośrednio przed nim, ale w znacznej odległości, unosiła się gondola zniszczonego statku. Żołnierzom udało się wyrzucić resztki płonącego balonu, który teraz wirował ponad nimi i^wokół nich wśród wielkich płatków szarego popiołu. Gondola i eskadra myśliwców pozostawały w stałej pozycji względem siebie, ponieważ spadały z taką samą prędkością.
Toller ponownie zastanowił się, czy żołnierze z Landu w pełni rozumieją, co ich czeka. Tempo opadania, na tym etapie niezauważalne, wkrótce miało wzrosnąć i stać się gwarancją nieuchronnej śmierci na powierzchni ojczystej planety. Niektórzy nadal strzelali z muszkietów, chociaż myśliwce znajdowały się poza zasięgiem. Traf — który tak często pozostaje w widocznej sprzeczności z prawdopodobieństwem — sprawił, że jedna z kuł powoli zbliżyła się do Tollera i znieruchomiała w odległości wyciągniętego ramienia od jego głowy.
Toller złapał ją i zobaczył, że miała kształt tępego cylindra i była wytoczona z drzewa brakka. Schował ją do kieszeni, czując dziwną więź łączącą go z nieznajomym strzelcem. „Od jednego martwego człowieka dla drugiego”, pomyślał.
— Dość zrobiliśmy jak na jeden dzień! — krzyknął, podnosząc opatuloną w rękawicę dłoń. — Teraz poszukajmy drogi do domu!
Gdy ucichł turkot zbliżającego się wozu, Bartan Drumme wstał i podszedł do wiszącego na kuchennej ścianie lustra. Czuł się dziwnie bez roboczego ubrania na grzbiecie i nawet twarz, patrząca na niego z lustra, wydawała się jakaś obca. Chłopięcy, pełen wdzięku wygląd, jaki kiedyś zaskarbił mu nieufność farmerów, zniknął bezpowrotnie; zastąpiły go twarde, spalone słońcem rysy człowieka, któremu nie jest obca samotność, smutek i bezlitosna harówka. Bartan przygładził czarne włosy, poprawił kołnierzyk koszuli i podszedł do drzwi.
Przed domem stał wóz Phoratere'ów. Podstarzały niebies-korożec, spocony po podróży w słońcu, parskał hałaśliwie. Harro i Ennda przywitali się z Bartanem. Przyjaźnili się z nim od czasu ponurego wypadku na ich farmie, i to dzięki uporowi Enndy Bartan zgodził się zrobić sobie wolne i wyskoczyć do Nowej Minnett. Pomógł jej zsiąść z wysokiego wehikułu'!, podczas gdy Harro zabrał niebies-korożca do wodopoju, powoli poprowadził ją do domu.
— Ale z ciebie elegant — powiedziała Ennda, a uśmiech wymazał ślady zmęczenia z jej twarzy.
— Udało mi się zachować jedną dobrą koszulę i parę portek, ale wygląda na to, że jedno i drugie nieco się skurczyło.
— Rozrosłeś się. — Kobieta zatrzymała się i obrzuciła go szacującym spojrzeniem. — Trudno pojąć, że jesteś tym samym chłopcem o dziecinnej twarzy, który olśniewał nas swą bystrą miejską gadką.
— Ostatnio nie mówię wiele — powiedział z żalem Bartan. — Nie ma sensu.
Ennda współczująco ścisnęła go za ramię.
— Żadnej poprawy? Jak długo to trwa? Blisko dwieście dni?
— Dwieście! Straciłem rachubę czasu, ale coś koło tego. Sondy jest taka, jak była, ale nie tracę nadziei.
— To dobrze! Nadal jest w sypialni?
Bartan skinął, wprowadził Enndę do domu i do sypialni. Otworzył drzwi, za którymi ukazała się siedząca na skraju łóżka, ubrana w długą do kostek nocną koszulę Sondewe-ere. Patrzyła na przeciwległą ścianę i nie poruszyła się, najwyraźniej nieświadoma obecności innych. Jasne włosy miała uczesane, ale ułożone w tak nieprawdopodobny sposób, w jaki mógł zrobić to jedynie Bartan.
Ennda weszła do pokoju, przyklękła przed Sondeweere i ujęła jej bezwolne dłonie.
— Witaj, Sondy — powiedziała cichym, ale wesołym głosem. — Jak się czujesz?
Sondeweere nie odpowiedziała. Jej piękna twarz pozostała obojętna, oczy niewidzące.
Ennda pocałowała dziewczynę w czoło, podniosła się i wróciła do Bartana.
— W porządku, młody człowieku! Możesz ruszać do miasta i rozerwać się nieco. Zostaw wszystko na mojej głowie — powiedz rai tylko, co zrobić z jedzeniem Sondeweere i… hmmm… konsekwencjami.
— Konsekwencjami? — Zdumiony Bartan gapił się na Enndę, dopóki jej zirytowane spojrzenie nie powiedziało mu, o co chodzi. — Aha! Nie musisz nic robić. Sama utrzymuje się w czystości, zaspokaja swe podstawowe potrzeby i je wszystko, co się dla niej przygotuje. Po prostu wydaje się, że nikt inny dla niej nie istnieje. Nigdy nie mówi. Przez cały dzień siedzi na łóżku i wlepia oczy w ścianę, jakby mnie wcale nie było. Może na to zasłużyłem. Może to kara za to, że ją tu przywiozłem.
— Nie bądź głupi. — Ennda objęła go, a on przywarł do niej, znajdując ukojenie w promieniującej z niej aurze ciepła, kobiecości i miękkości.
— Co my tu mamy? — huknął jowialnie Harro Phora-tere, wchodząc do cienistej kuchni z zalanego słońcem podwórza. — Jedna kobieta ci nie wystarczy, młody Bartanie?
— Harro! — Ennda odwróciła się do męża. — Co też ty gadasz?
— Przepraszam, chłopcze, nie myślałem, że twoja Sondy jest… — Harro zawahał się, okrągła blizna po ugryzieniu odbiła się wyraźnie na tle zaróżowionego policzka. — Przepraszam.
— Nie musisz przepraszać — powiedział Bartan. — Doceniam to, że przyjechaliście. To bardzo wspaniałomyślnie z waszej strony.
— Nonsens! Dla mnie to też pożądana przerwa. Zamierzam spędzić podzień na lenistwie i, uczciwie ostrzegam, na skonsumowaniu niemałej ilości twego wina. — Harro zerknął niespokojnie na puste gąsiory w kącie. — Mam nadzieję, że masz jeszcze trochę.
— Znajdziesz zapasy w piwniczce, Harro. To jedyna pociecha, jaka mi została i dbam, by nigdy jej nie brakowało.
— Mam nadzieję, że nie pijesz zbyt wiele — powiedziała Ennda, okazując pewne zaniepokojenie.
Bartan uśmiechnął się do niej.
— Tylko tyle, by zapewnić sobie nocny sen. Tu jest cicho. Za cicho.
Ennda skinęła głową.
— Przykro mi, że sam dźwigasz swoje brzemię, Bartanie, ale teraz, gdy tak wielu z naszej rodziny poddało się i ruszyło na północ, ledwo radzimy sobie z własną farmą. Wiesz, że Wilverowie i Obrigailowie zrobili to samo?
— Po włożeniu takiej pracy! Ile rodzin zostało?
— Pięć prócz nas.
Bartan z przygnębieniem potrząsnął głową.
— Gdyby tylko ludzie chcieli zaczekać i…
— Jeżeli t y zaczekasz jeszcze trochę, zapadnie noc, nim dotrzesz do tawerny — ucięła Ennda, popychając go w stronę drzwi. — Jedź i rozerwij się. No dalej, ruszaj!
Bartan obrzucił ostatnim spojrzeniem żonę, zatraconą w swym niedostępnym dla niego świecie, wyszedł na dwór i gwizdnięciem przywołał niebieskorożca. Po chwili siedział w siodle i jechał na zachód do Nowej Minnett. Nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, że planując spędzenie połowy dnia bez swego przytłaczającego brzemienia pracy i odpowiedzialności robi coś zawstydzającego, ale pragnął pogawędki w miłym towarzystwie i instynkt podpowiedział mu, że ta wyprawa będzie lecznicza.
Już sama przejażdżka w sielankowej scenerii podziałała orzeźwiająco, a po przyjeździe do miasta Bartan był zaskoczony swoją reakcją na widok nieznajomych ludzi, budynków różnej wielkości i stylów, oraz pełnomorskich statków zakotwiczonych na rzece. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Nową Minnett, miasto wydało mu się maleńką i zagubioną placówką na kresach cywilizacji — teraz, po długim przymusowym pobycie na farmie, miał wrażenie, że wjechał do najprawdziwszej metropolii.
Podjechał wprost do budynku pozbawionego frontowej ściany, służącego jako tawerna. Z radością ujrzał znowu wielu miejscowych, którzy niegdyś powitali jego i jego łódź powietrzną w czasie pierwszej, jakże dawnej, wizyty. W porównaniu z przygnębiającym i znojnym życiem w Koszu, mieszkańcy miasta trwali jakby zawieszeni w czasie, niemal tak jak zostawił ich tutaj wtedy. W tawernie siedział główny sędzia miasta Majin Karrodall ze swym małym mieczem i pulchny Otler, ciągle zażarcie protestujący przeciwko swej trzeźwości, i tuzin innych, których oczywiste i radosne pogodzenie z losem dowodziło, że życie generalnie warte jest życia.
Bartan z zadowoleniem napił się z nimi ciemnego mocnego piwa, łatwo znajdując miejsce na kolejne kufle. Doceniał to, że mężczyźni — łącznie z Otlerem, który raczej nie słynął z taktu — nie nawiązywali do nieprzerwanego eksodusu jego ludzi z Nawiedzonego. Jak gdyby znając powód jego wizyty, rozmawiali wyłącznie na tematy ogólne, głównie omawiając najświeższe nowiny dotyczące dziwnej wojny toczonej na niebie wysoko po drugiej stronie planety. Ich wyobraźnię rozpalała wzmianka o nowym pokoleniu wojowników, którzy jeździli po niebie na grzbietach silników odrzutowych, bez pomocy balonów. Bartana uderzyło, jak często pada imię lorda Maraquine'a.
— Czy to prawda, że ten Maraąuine zabił dwóch królów w czasie Migracji? — zapytał.
— Oczywiście! — Otler z rozmachem walnął kuflem w stół. — A jak myślisz, dlaczego nazywają go Królobójcą? Ja tam byłem, przyjacielu! Widziałem to na własne oczy!
Przez ogólne drwiny przebił się wykrzyknik Karrodalla.
— Brednie!
— No cóż, może nić widziałem, co się stało — przyznał niechętnie Otler — ale za to widziałem statek króla Prada spadający jak kamień. — Odwrócił się plecami do innych i teraz przemawiał do Bartana. — Byłem wtedy młodym żołnierzem — Czwartego Sorkańskiego Regimentu — i leciałem w jednym z pierwszych statków opuszczających Ro-Atabri. Nigdy nie myślałem, że szczęśliwie zakończę tę podróż, ale to całkiem inna historia.
— Którą słyszeliśmy tysiąc razy — dodał jeden ze słuchaczy, szturchając łokciem sąsiada.
Otler odpowiedział wulgarnym gestem.
— Widzisz, Bartanie, statek Prada splątał się z tym, którym leciał Toller Maraquine. Chakkell, który był wówczas księciem, oraz Daseene i ich troje dzieci znajdowali się na statku Tollera, i on uratował im życie. Rozdzielenie obu statków wymagało siły trzech mężczyzn, ale on zrobił to w pojedynkę, i statek Prada spadł. Widziałem, jak przelatywał obok mnie, i nigdy nie zapomnę Prada stojącego przy relingu. Stał wysoki i wyprostowany, bez śladu strachu, a jego jedyne oko płonęło niczym gwiazda… Jego śmierć oznaczała, że królem zostanie książę Leddravohr, i trzy dni później, po wylądowaniu, Leddravohr i Toller stoczyli pojedynek, który trwał sześć godzin. Zakończył się wtedy, gdy Toller jednym ciosem ściął Leddravohrowi głowę!
— Musiał być niczego sobie — rzekł bez przekonania Bartan, próbując oddzielić prawdę od fikcji.
— Miał siłę dziesięciu! I co masz na myśli mówiąc był? Do dzisiaj żaden z tych wyrostków tam w górze nie może dotrzymać mu kroku. Wiesz, że w pierwszej bitwie z Lan-dyjczykami, gdy mu się strzały skończyły, zaczął ciąć ich balony na strzępy własną białą szablą? Tą samą, którą pokonał Karkaranda! Zważ moje słowa: Karkaranda! I tylko jednym ciosem! Mówię ci, Bartanie, zawdzięczamy temu człowiekowi wszystko. Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy i gdyby nie dokuczało mi paskudne kolano, byłbym teraz z nim tam, w górze.
Sędzia Karrodall parsknął rubasznie w swoje piwo.
— A chyba mówiłeś, że tam w punkcie środkowym nie potrzebują nadętych balonów!
— Bardzo śmieszne — mruknął Otler. — Bardzo. Kolejne godziny mijały przyjemnie i szybko, i Bartan w końcu z pewnym zaskoczeniem zauważył, że promienie słońca zaglądają do tawerny pod bardzo małym kątem.
— Panowie — powiedział, wstając od stołu — zostałem dłużej, niż zamierzałem. Muszę was opuścić.
— Łyknij jeszcze jedno — zaproponował Karrodall, podnosząc piwo.
— Przykro mi, ale muszę wracać. Przyjaciele doglądają za mnie farmy, i już zachowałem się w stosunku do nich niegrzecznie.
Karrodall podniósł się i ujął rękę Bartana.
— Słyszałem o nieszczęściu twojej żony, przykro mi — wyszeptał. — Czy nie zastanawiałeś się nad zabraniem jej z tego zgubnego miejsca?
— Miejsce jest tylko miejscem — rzucił lekko Bartan, zdecydowany nie obrażać się — i nie mam zamiaru go oddać. Do widzenia, Majin.
— Powodzenia, synu!
Bartan zasalutował reszcie kompanii i poszedł po spętanego niebieskorożca. Czuł ciepło alkoholu w żołądku i przyjemne mrowienie w mózgu. Cieszył się życiem — było to wspaniałe uczucie, które w przeszłości zabarwiało jego egzystencję, ale które ostatnio mógł uchwycić jedynie gdzieś w pobliżu dna gąsiorka czarnego wina. Wdrapał się na siodło i trącił łydką niebieskorożca, powierzając inteligentnemu stworzeniu zadanie dostarczenia go do domu.
Gdy niebo stopniowo ciemniało, dzienne gwiazdy stawały się coraz wyraźniejszef a z tła zaczęły wyłaniać się spirale i warkocze mglistego światła. Było więcej komet niż zwykle. Bartan naliczył osiem, ich ogony zakręcały w prawo na sklepieniu nieba, tworząc zmienne pasma srebra lub ciemnęgo błękitu, wśród których niczym świetliki śmigały meteory. Podchmielony Bartan wpadł w nastrój pełen zadumy i zastanowił się, czy ludzie kiedykolwiek przemkną tajemnice nieba. Przypuszczano, że gwiazdy są odległymi słońcami; pojedynczy zielony punkt znany był jako trzecia planeta, Farland; natura meteorów była dobrze rozumiana dzięki temu, że czasami spadały na ziemię, pozostawiając różnej wielkości kratery. Ale czym były ogromne wiry promieniowania, które przez część roku obejmowały całe niebo? Dlaczego na niebie jaśniało tak wiele podobnych, ale mniejszych spirali, czasami zachodzących na siebie, w kształcie kół, elips i rozżarzonych wrzecion, wciąż nie poznane mimo oglądania ich przez teleskop?
Ciąg myśli sprawił, że Bartan większą niż zwykle uwagę poświęcał świetlistej kopule nieba i dzięki temu zauważył całkowicie nowy fenomen. Oto na wschodzie, w przybliżeniu gdzieś ponad farmą, niezbyt wysoko nad horyzontem ujrzał maleńką, dziwnie uformowaną łatkę światła. Przypominała ona czteroramienną gwiazdę z wklęsłymi ramionami, figurę geometryczną powstającą między czterema stykającymi się okręgami, a każdy czubek emitował tęczę barw. Obiekt był zbyt mały, by bez szkieł dostrzec jakieś szczegóły, ale w centrum roiły się jasne plamki w wielu odcieniach. Bartan, zaintrygowany, przyglądał się, jak niesamowicie piękne zjawisko ruszyło szybko w dół i zniknęło z pola widzenia za grzbietem najbliższego wzniesienia.
Bartan potrząsnął głową ze zdumienia i pognał niebies-korożca w kierunku pagórka, ale gwiazdy nie było już widać. Ruszył dalej, próbując zgadnąć, czym była. Meteory spadające na ziemię czasem rozkwitały żywymi kolorami, ale towarzyszyły im donośne grzmoty, a to zjawisko mknęło bezgłośnym płynnym lotem. Doszedł do wniosku, że obiekt musiał być dużo większy, niż początkowo przypuszczał, pomniejszony przez odległość, pędzący przez kosmos daleko poza orbitą Overlandu.
Bartan kontynuował podróż z głową przepełnioną myślami o cudach wszechświata. Prawie godzinę później po raz pierwszy mignęły mu żółte światła własnej farmy i poczuł nowe ukłucie winy, że zatrzymał Phoratere'ów aż do nocy. Fakt, że Sondeweere i on mieli tylko jedno łóżko, utrudniał mu zaproszenie ich na noc, chyba że Harro i on prześpią się na podłodze. Wydawało się to kiepską nagrodą za ich uprzejmość, zwłaszcza że dobrosąsiedzkie uczynki w Koszu były taką rzadkością. Zastanawiając się, w jaki sposób usprawiedliwić swe postępowanie, zmusił niebieskorożca do truchtu. Miał nadzieję, że zwierzę nie potknie się na srebrzonej gwiazdami drodze.
Był jakąś milę od domu, gdy świat nagle zalało światło tak intensywne, tak wielobarwne i niezwykłe, że odruchowo zamknął oczy.
Niebieskorożec stanął dęba, szczekając z przerażenia, a Bartan przywarł do niego, drżąc w oczekiwaniu na ogłuszającą eksplozję, która, jak podpowiadał mu instynkt, powinna towarzyszyć takiemu błyskowi. Nie było jednak żadnego wybuchu, tylko podzwaniająca, odbijająca się echem cisza, w której czuł, jak jego ubranie marszczy się i faluje, chociaż powietrze nawet nie drgnęło. Otworzył oczy, gdy przednie kopyta niebieskorożca opadły na ziemię. Był oślepiony poblaskiem drzew i krzaków, pomarańczowych i zielonych sylwetek, które jakby na zawsze wyryły się w jego siatkówkach.
— Spokojnie, stara, spokojnie — wysapał, poklepując zwierzę po karku. Zamrugał, przetarł oczy i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś? co mogłoby wyjaśnić pochodzenie zdumiewającego, przerażającego i zdecydowanie nienaturalnego zdarzenia. Mroczny krajobraz odzyskał zwykły wygląd i śpiący świat próbował zapewnić go, że wszystko jest tak jak zawsze, ale Bartan, czując pełznący mu po krzyżu zimny strach — wiedział lepiej.
Pognał niebieskorożca i w kilka minut dotarł do farmy. Fakt, że Harro i Ennda nie stali przed domem i nie przyglądali się niebu, był pierwszą wskazówką, że coś jest nie w porządku. Ale czy naprawdę? Może on sam widział tylko jakieś lokalne zjawisko przyrodnicze czy fizyczne — ostatecznie istnieli ludzie, którzy twierdzili, że błyskawice wyskakują z ziemi, całkiem przeciwnie do powszechnej wiary, że uderzają z nieba. Wjechał na podwórze, zsiadł z niebieskorożca i podszedł do drzwi domu. Kiedy je otworzył, ujrzał scenę jakby z obrazu przedstawiającego rodzinną sielankę — Ennda była zajęta haftowaniem letniego kapelusza, Harro przechylał gąsior, by nalać sobie wina.
Bartan odetchnął z ulgą, po czym zawahał się… Przerażenie wróciło, gdy zdał sobie sprawę, że małżonkowie trwali zastygli w pół gestu jak rzeźby. Chwilowe złudzenie ruchu powstało z mrugania latarni w przeciągu.
— Harro? Enndo? — Bartan wszedł niepewnie do kuchni. — Przepraszani… przepraszani, że wróciłem tak późno.
W tej chwili igła Enndy zaczęła się poruszać, a wino zabulgotało w kubku Harra.
— Nie denerwuj się, Bartanie — powiedziała Ennda. — Słońce ledwo zaszło, a… — Spojrzała przez otwarte drzwi na rozpościerającą się za nimi ciemność i zaczęła marszczyć brwi. — To dziwne! Jak to…? — Jej słowa zagłuszył ostry trzask szkła, gdy gąsior Harra rozwalił się na kamiennej posadzce. Macki ciemnego wina rozbiegły się od rozbitego naczynia.
— Niech to licho! — Harro złapał się za prawą rękę i zaczął ją masować. — Ale boli mnie ręka! Jest tak zmęczona, że… boli! — Spojrzał na podłogę, ganiać samego siebie. — Przykro mi, chłopcze… nie wiem, co…
— Nieważne — uciął Bartan. — Co z tym światłem? Jak myślicie, co to było?
— Ze światłem?
— Oślepiającym światłem. Światłem, na miłość boską! Jak myślicie, jaka była przyczyna?
Harro zerknął na żonę.
— Nie widzieliśmy żadnych świateł. Czy przypadkiem nie uderzyłeś się w głowę?
— Nie jestem pijany. — Zdumiony Bartan wpatrywał się w małżonków, lecz po chwili jego spojrzenie powędrowało do drzwi sypialni. Były częściowo otwarte, smuga światła z kuchni padła na łóżko i ze swego miejsca widział, że jest puste. Przeszedł przez kuchnię i otworzył drzwi na całą szerokość. W małym pokoju nie było nikogo.
— Gdzie jest Sondy? — zapytał cicho.
— Co? — Harro i Ennda zerwali się na nogi i podeszli do niego, na ich twarzach malowało się zdumienie.
— Gdzie jest Sondy? — powtórzył Bartan. — Pozwoliliście jej wyjść samej?
— Oczywiście, że nie! Ona tam jest! — Ennda przepchnęła się obok niego i zatrzymała, zbita z tropu pustką pokoju i brakiem miejsc, w których mogłaby ukryć się chora.
— Musieliście zasnąć — powiedział Bartan. — A ona wyszła, gdy spaliście.
— Ja nie spałam. To niemoż… — Ennda urwała i przycisnęła rękę do czoła. — Nie ma sensu stać tu i się kłócić. Wyjdźmy i poszukajmy jej.
— Weźcie światła. — Bartan podniósł cylindryczną latarnię i pospieszył na zewnątrz. Nawet po tym, jak zajrzeli do budynku „mieszczącego łaźnię i nie znaleźli Sondeweere, jeszcze nie wpadł w panikę. Żona co prawda nigdy nie spacerowała po nocy, ale w okolicy nie było ani drapieżnych dzikich zwierząt, ani skarp czy szczelin, które mogłyby zagrozić jej bezpieczeństwu. Nieobecność Son-deweere mogła być nawet dobrym znakiem, świadczącym, że żona w końcu zaczęła wyłaniać się z cienia, który na tak długo zaćmił jej umysł.
Prowadzili poszukiwania i wykrzykiwali jej imię przez ponad godzinę, gdy do świadomości Bartana zaczęło zakradać się złe przeczucie. Po pierwsze, miało miejsce to dziwne świetlne zjawisko; po drugie, jego żona tajemniczo zniknęła — i między tymi wypadkami musiał zachodzić jakiś związek. Nawiedzone — przemianowanie na Kosz Jaj było naiwne i daremne — wznowiło aktywność, a Son-deweere stała się jego ofiarą. Bartan dawno mógł zabrać ją z tego miejsca, ale jego upór i pycha naraziły ją na coś, czego nikt nie rozumiał. A t o było nieuchronnym wynikiem…
— Błądzenie w ciemności niewiele nam pomoże — powiedział Harro Phoratere, w jego głosie pobrzmiewała kombinacja zmęczenia i rozsądku. — Powinniśmy wrócić do domu i zaoszczędzić siły na dzień. Co na to powiesz?
— Chyba masz rację — zgodził się głucho Bartan.
W domu tymczasem zrobiło się zimno i podczas gdy Bartan rozpalał ogień, Harro przyniósł z piwniczki pełny gąsior i napełnił czarnym winem trzy kubki. Ale przytulne otoczenie nie uspokoiło Bartana, przypomniało mu jedynie, że nie ma prawa cieszyć się luksusem, gdy jego żona wędruje gdzieś po nocy. W najlepszym wypadku mogła zabłądzić i zmarznąć; w najgorszym…
— Jak to się mogło stać? — zapytał. — Gdybym wiedział, gdybym przewidział, nigdy bym nie wyjechał.
— Przypuszczam, że się zdrzemnąłem — przyznał Harro. — Wino…
— Ale była z tobą Ennda.
Ennda, która najwyraźniej zasypiała na siedząco, natychmiast odwróciła się do Bartana. Jej twarz wykrzywiła furia.
— Co próbujesz powiedzieć, miejski chłopaczku? Że zabiłam tę twoją kurwę? Myślisz, że zżarłam jej twarz? Czy to chciałeś powiedzieć? Ale gdzie jest krew? Czy widzisz gdzieś krew na moim ubraniu? Albo tutaj? — Obiema rękami złapała za kołnierz swej błękitnej bluzki i rozdarła ją, odsłaniając piersi.
Bartan był przerażony.
— Enndo! Proszę! Wcale tak nie myślałem! Uciszyła go, podrywając się z krzesła i ciskając kubek w palenisko.
— Trzymam sen na wodzy! Już nigdy więcej mnie nie pochłonie!
Harro wstał i objął żonę, przyciskając jej udręczoną twarz do ramienia. Oparła się o niego, wstrząsana niepohamowanym szlochem. Wino syczało i pieniło się w ogniu.
— Ja… — Bartan podniósł się i odstawił kubek. — Nie wiedziałem, że ten sen nadal ją nęka.
— Czasami to się zdarza — powiedział Harro. Jego oczy były pełne skruchy i przerażenia. — Będzie lepiej, jak zabiorę ją do domu.
— Do domu? — Enndę opuściła szaleńcza energia; teraz zachowywała się jak dziecko. — Tak, Harro, proszę, zabierz mnie do domu… daleko od tego strasznego kraju… z powrotem do Ro-Amass. Nie mogę żyć dłużej w taki sposób. Wróćmy do naszego prawdziwego domu, w którym byliśmy szczęśliwi.
— Może masz rację — mruknął Harro, poklepując ją po plecach. — Porozmawiamy o tym rano.
Ennda odwróciła głowę i spojrzała na Bartana z drżącym uśmiechem.
— I co ja ci narobiłam, Bartanie? Jesteś dobrym chłopcem, a Sondy to porządna dziewczyna. Nie miałam na myśli tego, co powiedziałam.
— Wiem — odparł zakłopotany Bartan. — Nie musicie odjeżdżać.
Harro potrząsnął głową.
— Nie, chłopcze, pojedziemy, ale wrócę z ludźmi. Jeżeli Sondy nie pokaże się do rana, wkrótce ją znajdziemy. Zobaczysz.
— Dzięki, Harro. — Bartan wyszedł na dwór i pomógł mu zaprzęgnąć niebieskorożca do wozu. Przez cały czas rozglądał się z nadzieją, że zobaczy dryfującą łatę światła, która zapowie cudowny powrót Sondeweere.
Ale Sondeweere nie wróciła.
Bartan nie wiedział, że wkracza właśnie w najczarniejszy okres swego życia, że w przeciągu kilkunastu dni będzie musiał pogodzić się z faktem, że jego żona na zawsze rozstała się z tym światem.
W tym, że wróg nadciąga od strony słońca, nie było nic niezwykłego, ale Tollera zaskoczył rozmiar fali ataku. W jej skład wchodziło przynajmniej sześćdziesiąt ustawionych w obronnym szyku statków.
Jego nadzieje, że klęska zadana pierwszej flocie inwazyjnej zakończy międzyplanetarną wojnę, okazały się płonne, lecz kolejne ataki przeprowadzono na mniejszą skalę. Wiele z nich wyglądało na misje samobójcze, których celem było przetestowanie obrony Overlandu na nowe sposoby. Druga armada próbowała przebić się przez strefę nieważkości w nocy, ale zdradził ją dźwięk silników. Overlandczycy odparli przeciwnika, zadając mu ciężkie straty. Inna armada była wyposażona w superpotężne działa, których odrzut destabilizował i niszczył ich własne statki. Dwa razy Landyjczycy zaprezentowali własne odrzutowe myśliwce, wystrzeliwując je z burt gondoli. Początkowo wrodzy piloci próbowali związać maszyny trzech eskadr w bezpośredniej walce powietrznej, ale w porównaniu z zaprawionymi w boju lotnikami Tollera byli beznadziejnymi nowicjuszami i zostali wybici prawie co do nogi. W czasie drugiego eksperymentu spróbowano przeprowadzić szybki atak na Wewnętrzną Grupę Obrony, najwyraźniej z zamiarem staranowania stacji, lecz Landyjczycy znów zostali odparci i zniszczeni.
Z biegiem czasu Toller zrozumiał, że założenie stałej bazy w strefie nieważkości dało obrońcom przytłaczającą przewagę. Zdumiewające, że król Rassamarden nie doszedł do tego samego wniosku i nie zrezygnował z nierównej walki. Tollerowi przychodziło na myśl tylko jedno wytłumaczenie. Znajdowało się ono w raporcie pułkownika Gartasiana, dotyczącego spotkania ze zwiadowczą grupą Landyjczyków. Gartasian stwierdził, że przeciwnika cechuje skrajna arogancja, duma i brak rozsądku. Może Nowi Ludzie Landu, łącznie z władcą byli spóźnionymi ofiarami ptertozy, atakującej ich w sposób, którego nawet sami nie rozumieli; ofiarami skazanymi na zatrucie własnym jadem.
Jedynym godnym uwagi krokiem, jaki przedsięwzięli w celu samoobrony, było to, że zaczęli używać spadochronów, i dzięki temu mogli przeżyć zniszczenie statków. Niepodobna było stwierdzić, czy wymyślili spadochron niezależnie, czy też skopiowali go po znalezieniu ciała Dinnitlera, pilota, który spadł na Land. Istniała również teoria mówiąca, że własne odrzutowce zaprojektowali na podstawie szczątków rozbitej maszyny Dinnitlera.
Ale Tollera pochłaniały ważniejsze zagadnienia. Zastanawiał się, czy na tym etapie wojny pojawienie się olbrzymiej floty oznaczało jedynie upust autodestrukcyjnej pasji Landyjczyków?
Czy może posiedli jakiś nowy typ broni?
Toller na okrągło wałkował te pytania, jadąc w dół w kierunku słońca na czele Czerwonej Eskadry. Skośny szklany ekran, ostatnia modyfikacja myśliwca, chronił go przed najgorszymi podmuchami lodowatego powietrza. Po obu stronach jego formagi, w odległości furlonga, pędzili Niebiescy i Zieloni, kreśląc białe smugi na rozmigotanym niebie. Znów zaczęło przepełniać go stare, zabarwione poczuciem winy podniecenie.
Daleko w dole na tle wielkiej kolorowej krzywizny Landu niektóre ze statków wrogiej floty już zaczęły przekręcać się na bok. Landyjczycy już nie wpadali na ślepo w zasadzkę. Wypracowali metodę obserwowania nieba powyżej statków, prawdopodobnie używając posterunków na uwięzi, i na pierwszy znak smug kondensacyjnych ustawiali statki pod różnymi kątami w celu polepszenia obrony. Z tego powodu obecnie eskadry wchodziły do akcji oddzielnie, a styl walki stał się indywidualny i zależny od okoliczności. Wynikiem były spektakularne zwycięstwa i równie spektakularne klęski; legendy rodziły się, by w pełni rozkwitnąć w tawernach Overlandu.
„Co stanie się tym razem?”, pomyślał Toller; puls mu przyspieszył. „Czy czeka wśród nich żołnierz, którego przeznaczeniem jest zakończenie mojego życia?”
Gdy statki przybliżyły się, myśliwce rozerwały formacje i zaczęły tkać ze smug pary kosze wokół swoich ofiar. Toller widział, że Berise wchodzi w zakręt po jego lewej stronie. Huknęła palba z muszkietów dużego zasięgu, ale strzelano jakby bez przekonania. Tollera znów opadły podejrzenia co do nowej broni wroga. Wyłączył silnik i czekał, aż myśliwiec znieruchomieje, aby lepiej przyjrzeć się statkom. Kilka innych myśliwców już przemykało przez oka sieci; Toller widział pomarańczowe błyski ich strzał, chociaż na razie żaden balon nie stał w płomieniach.
Sięgnął po lornetkę, ale rękawice i łuk przywiązany do lewego nadgarstka krępowały mu ruchy, i nadal patrzył bez szkieł, gdy niektóre z wrogich gondoli zostały otoczone brązowawymi plamkami, jak gdyby załogi wyrzucały w kie222
runku atakujących tuziny pocisków. Ale plamki szamotały się i poruszały z własnej-woli.
„Ptaki!”
Toller, rozplątując rzemień lornetki, miał chwilę na zastanowienie. Jakie ptaki Landyjczycy mogli wysłać przeciwko ludziom? Odpowiedź nadeszła natychmiast — orły rettserskie. Odkryte w Górach Rettser w północnym Kol-corronie, miały rozpiętość skrzydeł wynoszącą ponad dwa jardy, rozwijały prędkość tak wielką, że nie można było dokładnie jej zmierzyć, i mogły wypatroszyć jelenia — albo człowieka — nieledwie w mgnieniu oka. W przeszłości nie były szkolone do polowań czy wojny, ponieważ nigdy nie można było przewidzieć ich zachowania — ale Nowi Ludzie pokazali, że gdy chodzi o zniszczenie wroga, mają mało szacunku dla własnego życia.
Pierwsze spojrzenie przez szkła lornetki potwierdziło obawy. Toller poczuł, że ogarnia go lodowaty chłód. Bezczynnie czekał na spustoszenie, jakie uczynią wielkie ptaki, naturalni władcy przestworzy, wśród jego pilotów. Wzór pierzastych smug nagle zmienił się, gdy piloci znajdujący się najbliżej statków dostrzegli zagrożenie. Sekundy płynęły powoli. Toller w pewnej chwili zdał sobie sprawę, że sytuacja pozostaje dziwnie statyczna. Spodziewał się, że orły, ze swym niewiarygodnie szybkim refleksem, zaczną niepowstrzymany atak w momencie dostrzeżenia lotników — ale ptaki pozostawały w sąsiedztwie statków, z których zostały wyrzucone.
Powiększony obraz uzyskany w lornetce ujawnił ciekawe widowisko.
Orły energicznie biły skrzydłami, ale zamiast przesuwać się do przodu, wirowały w ciasnych kołach, praktycznie nie przesuwając się ani o cal. Zdawało się, że jakaś niewidzialna siła trzyma je w miejscu. Im gwałtowniej tłukły skrzydłami, tym szybciej obracały się bez zmiany pozycji.
Toller był tak zdumiony tym fenomenem, że minęło jeszcze kilka sekund, nim zaczął rozumieć, że orły nigdy nie będą fruwać w stanie nieważkości. Przy braku grawitacji prawa rządzące uskrzydlonym lotem stawały się bezwartościowe. Dominującą siłą działającą na ptaki jest skierowany w górę ciąg skrzydeł, a bez równoważącej go masy ciała orły wprawiały się w skierowany do tyłu nieustający obrót. Inteligentne stworzenie zareagowałoby zmianą ruchu pionowego na ruch poziomy, ale orły mogły tylko młócić skrzydłami i daremnie marnować energię.
— Pech, panowie — mruknął Toller, pompując pneumatyczny zbiornik. — A teraz zapłacicie za swój błąd!
Widział balony zapalane jeden po drugim, bez strat wśród lotników. Landyjczycy już wiedzieli, że nieruchome balony płoną wolniej i przed starciem zatrzymywali statki. Przy braku ruchu powietrza wspomagającego ogień, czasami dochodziło do tego, że płomienie gasły na długo przed tym, nim cała powłoka została strawiona, i choć nie miało to wpływu na ostateczny los statku, ratowało życie załogi.
Obecność wirujących orłów nadała bitwie dziwaczny rys. Ich przerażone skrzeczenie tworzyło nieprzerwane tło dla ryku odrzutowych myśliwców, trajkotu muszkietów i huku armatek. Większość ptaków nadal wirowała, bezrozumnie trwoniąc siły, ale Toller zauważył, że niektóre uspokoiły się i dryfowały z głowami zatkniętymi pod skrzydła, jak gdyby spały. Kilka znieruchomiało z częściowo rozwiniętymi skrzydłami, co wskazywało, że są martwe; może zabił je strach.
Toller, nieskończenie wdzięczny przeznaczeniu za taki obrót wypadków, podjechał do białego roju, by wyszukać sobie jakiś cel. Po chwili zobaczył, że zbliża się ku niemu pilot z jego eskadry. Była to Berise Narrinder, szybko otwierająca i zamykająca prawą dłoń, co sygnalizowało, że chce rozmawiać. Toller, zaintrygowany, zamknął przepustnicę. Berise uczyniła podobnie i dwie maszyny dryfowały obok siebie.
— Co jest? — zapytał Toller. — Chcesz złapać ptaka na kolacje?
Berise niecierpliwie potrząsnęła głową i ściągnęła szalik pod brodę. Z jej ust buchnęła para.
— Poniżej strefy walki jest jakiś statek. Chciałabym, żeby pan rzucił na niego okiem.
Toller spojrzał we wskazanym przez nią kierunku, ale nie mógł niczego znaleźć.
— To najpewniej obserwator — powiedział. — Kazano pilotowi trzymać się z daleka od walki i wrócić do bazy z meldunkiem.
— To nie jest zwyczajny statek — upierała się Berise. — Proszę spojrzeć uważniej, lordzie. Niech pan patrzy tam, gdzie pasmo chmur przecina Zatokę Tronom.
Toller zrobił tak i tym razem dostrzegł maleńką sylwetkę statku. W stosunku do innych leżał na boku, wzmacniając przekonanie Tollera, że jego funkcją jest obserwowanie wyniku bitwy. Zastanowił się, czy ludzie na pokładzie orientują się już, że ich plan spalił na panewce.
— Nie widzę w tym niczego niezwykłego — powiedział. — Dlaczego tak się nim interesujesz?
— A oznaczenia na gondoli? Nie widzi pan błękitnych i szarych pasów?
Toller jeszcze raz spojrzał na miniaturowy kształt i zniżył lornetkę.
— Twoje młode oczy najwyraźniej są lepsze od moich. — Urwał i poczuł chłód na karku, gdy dotarło do niego pełne znaczenie słów Berise. — Błękitny i szary zawsze były barwami statków królewskich, ale czy Rassamarden je zachował?
— Dlaczego nie? Może coś dla niego znaczą. Toller z zadumą pokiwał głową.
— Mimo swych pogardliwych deklaracji zdaje się pożądać wszystkiego, co mieli dawni królowie. Ale dlaczego władca miałby ryzykować zbliżanie się do pola bitwy?
— Słyszałam, że Leddravohr często prowadził swoich żołnierzy, a on nie był Nowym Człowiekiem. — Z ust Berise wypłynęły kolejne obłoczki pary. — A co z orłami? Gdyby zrobiły to, czego się po nich spodziewano, rzeczy prawdopodobnie przyjęłyby dla nas zły obrót. Być może Rassamarden był przekonany, że będzie świadkiem słynnego zwycięstwa.
— Wasz umysł jest równie ostry jak oczy, kapitanie. — Toller obdarzył dziewczynę pełnym aprobaty uśmiechem.
— Komplementy zawsze są mile słyszane, lordzie — ale ja mam na myśli lepszą nagrodę.
— Zakładając, że to j e s t królewski statek, chcesz, byś ty miała zaszczyt zniszczenia go.
Berise nieustraszenie spojrzała mu w oczy, jej brwi ściągnęły się w jedną linię.
— Jestem pewna, że mam rację. I to ja go wypatrzyłam.
— Rozumiem twoje uczucia, ale musisz wziąć pod uwagę moje położenie. Jeżeli Rassamarden faktycznie jest na pokładzie tego statku, wszyscy powinni zostać podporządkowani zadaniu zabicia go, tym samym doprowadzając wojnę do końca. Moim obowiązkiem jest zaatakowanie tego statku za pomocą wszystkich będących w mojej dyspozycji myśliwców.
— Ale pan nie wie, czy Rassamarden tam jest. — Berise zripostowała z szybkością, która przypominała Tollerowi zatrważającą umiejętność jego żony. — Z pewnością odrywanie sił od głównej bitwy w celu ataku na pojedynczy statek, zwłaszcza taki, który w żadnym wypadku nie może nam uciec, nie byłoby rozsądnym posunięciem.
Toller westchnął z irytacją.
— Czy przynajmniej mogę ci towarzyszyć i być świadkiem twojego wyczynu?
— Dziękuję, lordzie — rzekła ciepło Berise, bez śladu tego wyzwania, które zawsze dało się słyszeć, gdy wypowiadała jego tytuł. Natychmiast sięgnęła do przepustnicy swej pomalowanej w czerwone pasy maszyny.
— Nie tak szybko! — zaprotestował Toller i urwał, gdy huk przelatującego obok odrzutowca chwilowo uniemożliwił rozmowę. — Najpierw chcę, żebyś znalazła Umola i Daasa i przyprowadziła ich do mnie, a ja im powiem, co zamierzamy zrobić. Muszą mieć oko na nasze poczynania. Jeżeli nie wrócimy, będą musieli zaatakować pełnymi siłami i pod żadnym warunkiem ten statek nie może uciec z żywymi pasażerami i załogą.
Berise przechyliła głowę, jej podświetlona od dołu twarz wyglądała jak piękna rzeźba.
— Dwa myśliwce przeciwko jednemu statkowi — czy można wątpić w nasze powodzenie?
— Z powodu spadochronów. Kiedy na pokładzie statku znajdują się szeregowi żołnierze, wystarcza zniszczenie balonu. Nie interesuje nas, czy żołnierze przeżyją upadek i pewnego dnia wrócą, by zażyć to samo lekarstwo. Lecz w tym przypadku to nie statek jest ważny, palenie balonu mijałoby się z celem, tylko to, czy Rassamarden wróci bezpiecznie do swego królestwa. W tym szczególnym przypadku naszym celem nie jest ani balon, ani nawet gondola. Trzeba zabić samego Rassamardena i nie muszę dodawać, że będzie to dużo bardziej ryzykowne niż zwyczajne szpikowanie balonu strzałami z dalekiej pozycji. Czy nadal ubiegasz się o ten zaszczyt?
Wyraz twarzy Berise nie uległ zmianie.
— To ja wypatrzyłam ten statek.
Kilka minut później Toller wraz z Berise jechał w dół ku odległemu statkowi. Wtedy to zaczęły nachodzić go wątpliwości. Niedobrze, że pozwolił jej na udział w wyprawie. Pilotów myśliwców łączyła szczególna więź, duch partner227
stwa i wspólnoty, który przewyższał wszystko, z czym wcześniej spotkał się w zwyczajnej służbie, a Berise wykorzystała to zręcznie, by wpłynąć na jego decyzję. Dla niego, zakochanego w śmierci, ryzyko niebezpiecznej misji było w porządku — ale co z odpowiedzialnością za tych, którymi dowodził?
Potem uświadomił sobie, że gdyby odesłał dziewczynę do stosunkowo bezpiecznej strefy, ona doszłaby do wniosku, iż kierowały nim czysto egoistyczne pobudki, że chciał zagarnąć dla siebie chwałę. Większość pilotów stanęłaby po jej stronie, ich impulsywne natury nie pozostawiałyby innego wyboru, i wtedy zagroziłoby mu niebezpieczeństwo utraty autorytetu. Czy to mogło wpłynąć na jego decyzję? Czy wolał narazić na śmierć młodą kobietę niż siebie na pogardę garści młodych kozłów?
Jedyna rozsądna odpowiedź brzmiała: Nie!
Toller spojrzał na Berise przygotowującą się do czekającej ich próby i zalały go nieoczekiwanie emocje. Były mieszaniną podziwu i szacunku, a wyzwolił je widok drobnej postaci dosiadającej buchającego parą myśliwca, odcinającej się wyraźnie na tle srebrnych wirów ciemnoniebieskiej nieskończoności. Przyszło mu na myśl, że Berise jest odważna i inteligentna, że bez wątpienia ma lepszy refleks i że ma pełne prawo decydować o własnym losie. Dziewczyna, jak gdyby wyczuwając jego zainteresowanie, obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem. Toller zasalutował i skoncentrował się na nadchodzącej potyczce.
Znajdowali się między główną bitwą a samotnym statkiem. Toller miał nadzieję, że ich smugi kondensacyjne pozostaną nie zauważone na tle plątaniny dymu, pary i innych smug, ale byst^oocy obserwatorzy już ich wykryli. Z gondoli wyskoczyli muszkietnicy i koziołkując na końcach swych lin, utworzyli szerokie koło, z którego mogli kierować bezpośredni ogień w myśliwce zmierzające do odsłoniętej i bezbronnej górnej części balonu. Szans na zabicie pilota nie mieli wielkich, ale problem tkwił w tym, że Berise w celu zaatakowania samej gondoli musiała zejść na ich poziom, a w poprzednich spotkaniach Lan-dyjczycy dowiedli, iż są doskonałymi strzelcami.
Kilka furlongów od statku Toller dał znak, że chce rozmawiać i wyłączył silnik, a kiedy Berise przydryfowała do jego boku, powiedział:
— Przed podjęciem jakiegokolwiek ryzyka musimy dokładniej przyjrzeć się gondoli. Znajdź mi jakiś dowód, że Rassamarden naprawdę jest na pokładzie.
Berise podniosła lornetkę do oczu, milczała przez chwilę, a potem niespodziewanie wybuchła śmiechem.
— Widziałam koronę! Szklaną koronę! Czy to ta, którą nosili król Prąd i wszyscy inni? Czy oni naprawdę noszą te wszystkie śmieszne klamoty?
— Przy pewnych okazjach — odparł Toller, zastanawiając się, dlaczego poczuł się urażony. — Jeżeli tym, co widziałaś, jest diadem Bytrana, to wiedz, że składa się z diamentów i jest wart… — Przerwał, przepełniony dzikim zadowoleniem. — Głupiec! Nadęty, próżny głupiec! Za przywiązanie do tego szklanego kapelusza zapłaci życiem! Ile masz pocisków do działka?
— Komplet. Sześć.
— Dobrze! Ja zajmę się balonem, ale raczej z boku niż z góry, tak żeby widzieli mnie z gondoli. Wszystkie oczy skierują się na mnie, a kiedy wypuszczę strzałę, ty ruszaj do ataku. Może już za pierwszym razem uda ci się trafić w zapasy kryształów. Jesteś gotowa?
Berise skinęła ochoczo. Toller sprawdził, czy w pneumatycznym zbiorniku panuje maksymalne ciśnienie, po czym wdmuchnął kryształy do silnika i posłuszna maszyna skoczyła w kierunku statku. Leciał trochę wolniej niż zwykle i wszedł w zakręt, dzięki któremu miał minąć statek na obniżającej się skośnej. Berise ruszyła bardziej stromym kursem, używając silnika w krótkich wybuchach, które pozostawiały przerywany szlak bieli.
Gdy błękitno-szara gondola powiększyła się, Toller między plecionymi z łoziny przepierzeniami zobaczył kręcące się postacie. Na końcach odchodzących promieniście lin naliczył ośmiu żołnierzy, wszystkich przygarbionych, co powiedziało mu, że celują w jego kierunku.
„Tego chcę”, pomyślał, zdejmując prawą rękawicę. › „Właśnie tego chcę”.
Wyjął strzałę z kołczana, podpalił czubek i założył ją na cięciwę. Doładował silnik, zapierając się przeciw wzrastającemu przyspieszeniu, i spikował na balon. Wycie silnika zagłuszyło huk muszkietów, ale zobaczył grzybki pary u ich wylotów. Gdy monstrualny kształt balonu nabrzmiał tak, że stał się zakrzywioną brązową ścianą przysłaniającą połowę świata, przechylił myśliwiec, by jego osłona znalazła się między nim a większością wrogich strzelców. Land i Overland posłusznie przesunęły się i zajęły nowe pozycje na firmamencie.
Toller napiął łuk i zwolnił cięciwę w jednym płynnym, wypraktykowanym ruchu, i w tej samej chwili usłyszał podwójny huk działek Berise. Jego strzała utkwiła w balonie, pozostawiona przez dym trajektoria zmieniła się w krzywą z powodu jego własnej prędkości. Coś uderzyło go w lewą nogę i w powietrzu zawirowały kłaczki bawełnianej izolacji. Toller skulił się w siodle i runął w pełną szybkością w stronę gwiazd. W bezpiecznej odległości wyłączył silnik i skręcił tak, by mieć dobry widok na pole bitwy.
Berise zakończyła podobny manewr ponad nim po prawej stronie. Ogień pochłaniał jedną stronę balonu, ale chociaż Toller był pewien, że Berise trafiła, gondola wyglądała na nietkniętą. Nie można było powiedzieć, jakie szkody, o ile w ogóle, wyrządziły żelazne kule.
Berise była zajęta czyszczeniem zamków armatek i wprowadzaniem nowych pocisków. Kiedy skończyła, podniosła rękę i Toller znów poleciał w stronę balonu, próbując ściągnąć na siebie cały ogień, by dać jej szansę na drugi strzał. Udało mu się umieścić drugą tryskającą pomarańczowym płomieniem strzałę w zniekształconym gigancie i znów poszukał wzrokiem Berise. Dziewczyna zamiast zatrzymać się, przeładowała w locie, zawróciła i przemknęła pod nim w stronę gondoli.
Unoszący się na uwięzi żołnierze skierowali ku niej muszkiety, gdy wystrzeliła z obu działek. Gondola zadygotała, kule utkwiły w poszyciu pokładu, ale konstrukcja pozostała nienaruszona. Żołnierze strzelali również z pokładu, nie zważając na kłęby czarnego dymu, który gromadził się wokół statku.
Toller modlił się o wybuch kryształów. Co prawda istniała możliwość, że Rassamarden został trafiony, lecz w wielkiej gondoli człowiek był małym celem, a on musiał mieć pewność, że król zginał. W tych okolicznościach w rachubę nie mogło wchodzić nic innego. Rozejrzał się poszukując Berise i zobaczył ją pędzącą ku niemu w chmurze oślepiająco białej pary. Gdy podjechała bliżej, popukał się w piersi i wskazał na statek, dając do zrozumienia, że zamierza zaatakować. Dziewczyna ściągnęła szalik i wykrzyczała coś, co zagłuszył ryk jej silnika. Jej twarz była dzika, zmieniona prawie nie do poznania. Ledwo miał czas zobaczyć, że jej chroniący przed wiatrem ekran pokryty jest siecią białych linii, gdy otworzyła przepustnicę do maksimum i zmalała w dali — kierując się prosto na plujący ogniem statek.
Toller wydał mimowolny krzyk protestu, gdy myśliwiec mknął w kierunku gondoli i gdy stało się jasne, że Berise nie ma zamiaru zmieniać kursu. Zaledwie dwie sekundy przed zderzeniem zeskoczyła z maszyny, która przeorała się przez ścianę gondoli i uderzyła w zamontowany na środku silnik. W wyniku zderzenia cała konstrukcja przesunęła się, wpadając wprost w powłokę płonącego balonu. Dźwignia przyspieszenia oderwała się i pożeglowała z furkotem, żołnierze zostali pochwyceni przez splątane liny. W chwilę później rozległ się huk kilku eksplozji — typowa pikonowo-halvellowa reakqa — i nastąpił błysk wielkiego pieniącego się zielonkawego płomienia. Toller wiedział, że teraz już prawdopodobnie nikt ze znajdujących się na pokładzie gondoli nie wymknie się śmierci.
Berise, która odbiła się na kurs tylko niewiele różniący się od kursu myśliwca, zniknęła w nieprzejrzanym wirze dymu. Toller, odrętwiały z napięcia, włączył silnik i zatoczył półkole wokół powoli wirującego chaosu. Dotarł do ciem-nobłękitnej pustki po drugiej stronie, lecz tam też nie było śladu dziewczyny. Po chwili zobaczył malejący biały pyłek, który zmieniał pozycję na tle gwiazd i srebrnych spirali. Spojrzawszy przez lornetkę stwierdził, że to Berise, płynąca może milę dalej i ciągle oddalająca się dzięki prędkości, jaką nadał jej myśliwiec.
Poleciał za nią, bojąc się, że znajdzie poszarpane wybuchem ciało. Zmniejszył prędkość i poprawił kurs. Myśliwiec zaczął kołysać się z boku na bok, gdy zbliżał się do Berise, a Toller podniósł się w strzemionach, by złapać ją za ramię i przyciągnąć do siebie. Natychmiast poznał, że dziewczyna żyje i ma się dobrze — momentalnie przejęła inicjatywę. Ustawiła się w taki sposób, że wylądowała twarzą do niego i objęła go za szyję.
Zobaczył malującą się na jej twarzy ekstazę, mimo skafandrów wyczuł drżenie i napięcie jej ciała, i w tej chwili nie pozostawało mu nic innego, jak tylko ją pocałować. Usta Berise były zimne, nawet język miała chłodny, ale Toller — mężczyzna, który wyparł się seksu — nie był w stanie opanować ogarniającego go podniecenia. Berise objęła go nogami i przytrzymywała przez cały czas trwania pocałunku, potem obiema rękami odepchnęła jego twarz od swojej.
— Byłam dobra, Tollerze? — Wydyszała. — Czy nie była to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałeś?
— Tak, tak, ale masz szczęście, że żyjesz.
— Wiem, wiem! — Roześmiała się i podjęła przerwany pocałunek, i dryfowali tak przez długi czas, zagubieni wśród gwiazd i świetlistych wirów ich prywatnego wszechświata.
Na pokładzie statku panował spokój. Toller wykonał manewr odwracania jakieś dwieście mil poniżej strefy nieważkości i teraz statek łagodnie opadał w kierunku Overlandu. W czasie kilku następnych dni było niewiele do roboty; od czasu do czasu należało jedynie wpuszczać porcje gorącego gazu, by nadać potężnemu balonowi ciśnienie wystarczające do powstrzymania zapadania się powłoki. Niską temperaturę w pewnym stopniu łagodził zasilany kryształami palnik oraz izolacja z vellum, obecnie stosowana powszechnie do uszczelniania burt i pokładu.
Jednakże w kolistej przestrzeni gondoli nadal było bardzo zimno, i kiedy Berise zdjęła bluzę, jej sutki skurczyły się w brązowe szpice. Toller, który był już nagi i zakopany pod kilkoma warstwami puchowych kołder, zapraszająco wyciągnął rękę, ale dziewczyna zatrzymała się na chwilę. Uklękła obok niego, trzymając się jednej z poprzecznych lin, które były istotnym elementem zabezpieczenia w stanie całkowitego braku grawitacji.
— Tollerze, jesteś pewien, że tego chcesz? — zapytała. Miała na myśli to wszystko, co wiązało się z faktem, iż Toller ogłosił zamiar przedstawienia jej królowi i zamiast wracać na Overland w worku i ze spadochronem, zarekwirował statek tylko dla nich dwojga.
— Czy ociągając się dajesz mi okazję do zmiany zdania? — Uśmiechnął się i zerknął na półkule jej piersi, które unosiły się w powietrzu w sposób, który nigdy nie byłby możliwy w normalnej grawitacji. — A może wręcz przeciwnie?
Berise zakryła piersi przedramieniem.
— Myślę o lady Gesalli. To pewne, że zostanie o wszystkim poinformowana, a ja nie życzę sobie, byś później patrzył na mnie z niechęcią.
— Lady Gesalla i ja żyjemy w różnych światach — rzekł Toller. — Oboje robimy to, na co mamy ochotę.
— W takim razie… — Berise wsunęła się pod pierzyny, a Toller aż sapnął, gdy poczuł jej lodowate palce.
W ciągu następnych dni i nocy, gdy meteory błyskały wokoło, Toller na nowo odkrywał niezwykle żywotne aspekty swej istoty i uczył się doceniać rzeczy, z braku których jego życie w ostatnich latach stało się jałowe i niekompletne. Doświadczenie to okazało się nieznośnie słodkie, ale i gorzkie zarazem, ponieważ wewnętrzny głos mówił mu, że popełnia swego rodzaju samobójstwo, duchowe samobójstwo — podczas gdy wokół błyskały meteory…