W ciągu ośmiu dni, jakie minęły od czasu zniknięcia Sondeweere, Bartan Drumme wypracował sobie nowy sposób życia. Codziennie rano wychodził z domu i podejmował próby uprawiania ziemi leżącej najbliżej farmy, był to jakiś przymus, nie mógł zaniedbać roli, farmy — ale tak naprawdę interesował go jedynie zapas gąsiorów ze szkła i ceramiki, będących dla niego ostatnio źródłem pożywienia i jako takiego samopoczucia. Produkcja i konsumpcja wina zabierała mu większość dnia. Nauczył się lekceważyć takie drobiazgi jak używanie świeżych drożdży czy czekanie na sklarowanie się wina. Uważał, że to ostatnie jest bezcelowym zajęciem dla estetów, które nie ma żadnego wpływu na ilość procentów, jemu chodziło wyłącznie o alkohol.
Gdy tylko wino przestawało pracować, zlewał je, a pozostałą breję dopełniał nową partią soku wyciśniętego z owoców. Taki zaczyn w wyniku fermentacji dawał wino kwaśne i pozbawione smaku, ale metoda miała jedną decydującą zaletę — była szybka.
Najważniejsza była wydajność produkcji. Pijąc mętne mikstury często chorował, dokuczała mu biegunka, ale zdawało się to niewielką ceną za możliwość ucieczki przed poczuciem winy i za przespane noce. Dodatkowym plusem było to, że potrzebował niewiele jedzenia — podstawę jadłospisu, pozwalającego na jaką taką wegetagę, ?j J stanowiło bąbelkujące wino.
Teraz, gdy nawet rodzina Phoratere'ów opuściła Kosz, i nie miał żadnego towarzystwa. Wcale go zresztą nie szukał. Zrezygnował z wyjazdów do tawerny w Nowej Minnett. W domu miał wszystko, czego potrzebował, zatem podróże stały się nudne i pozbawione celu, z drugiej zaś strony odkrył, że jest przyjmowany bez dawniejszej życzliwości, i Sędzia Karrodall prawił mu kazania na temat picia i za[???]chowania, i w końcu spędzanie czasu w jego towarzystwie l stało się mało zabawne.
Pewnego dnia, gdy tuż przed zachodem słońca wracał z pola, zauważył ruch w pyle na drodze. Był to pełzacz, pierwszy, którego zobaczył od dłuższego czasu. Połyskujące brązowe stworzenie niestrudzenie brnęło w kierunku domu; od czasu do czasu, gdy przełaziło przez kamyki, błyskała blada zieleń brzucha.
Bartan przez chwilę, krzywiąc się z odrazą, wpatrywał się w pełzacza, potem poszukał odpowiedniego kamienia. Podniósł pokaźny głaz i spuścił go na robaka. Zerknął kątem oka na mało pociągający rezultat swych poczynań, przekroczył kamień i poszedł dalej. W glebie Overlandu znajdował wiele różnych odmian drobnych form życia, większość z nich była odrażająca, ale zazwyczaj zostawiał je w spokoju. Jedynym wyjątkiem były pełzacze — musiał je niszczyć, natychmiast.
Dom i przybudówki skąpane były w miękkim aksamitnym czerwonozłotym świetle i Bartan znów poczuł się przygnębiony, gdy pomyślał o czekającej go samotnej nocy. Była to najgorsza pora dnia: tam, gdzie niegdyś brzmiał śmiech Sondeweere, teraz panowała cisza, a ciemniejące sklepienie nieba jak gdyby odpowiadało mu własną pustką. O zachodzie słońca cały świat zdawał się pusty. Minął chlew, również milczący, bowiem już dawno wypuścił zwierzęta na swobodę, i przeszedł przez podwórze. Otwierając drzwi zatrzymał się i serce zaczęło mu walić, gdy zdał sobie sprawę, że wnętrze domu wydaje się inne.
— Sondy! — zawołał, ulegając irracjonalnemu impulsowi. Przebiegł przez kuchnię i otworzył drzwi sypialni. Pokój był pusty; w bałaganie, do jakiego doprowadził, nie zaszła żadna zmiana. Poczuł się jak ostatni głupiec, wrócił jednak do frontowych drzwi i rozejrzał się po okolicy. W smutnym miedzianym świetle wszystko wyglądało tak jak zawsze, jedyną żywą istotą był pasący się w sadzie niebieskorożec.
Bartan westchnął i pogardliwie potrząsnął głową nad własną głupotą. Czuł ból pulsujący w skroniach, efekt wypitego tego popołudnia wina, i straszliwe pragnienie. Wybrał gąsior ze stojącej w kącie baterii, zabrał kubek i wrócił na ławę przed drzwiami. Wino smakowało gorzej niż zwykle, ale przyssał się do niego łapczywie — wlewał je w siebie jak wodę, aby tylko osiągnąć błogosławiony stan otumanienia, który przyćmiewał intelekt i stępiał emocje. Miał wrażenie, że w ciągu nadchodzących godzin będzie mu to potrzebne bardziej niż ostatnimi czasy.
Gdy ciemność zgęstniała i na firmamencie rozpoczęło się zwykłe nocne widowisko, zobaczył Farland — jedyny zabarwiony na zielono obiekt. Zapatrzył się w niego. Zachował swój sceptycyzm do religii, ostatnio jednak zaczął rozumieć, jaką wiara nieść może pociechę. Zakładając, że Sondeweere nie żyła, dobrze byłoby wierzyć, czy choćby na wpół wierzyć, że po prostu ruszyła Wysoką Ścieżką do drugiego świata i zaczęła tam nową egzystencję. Prosta reinkarnacja bez pamiętania wypadków czy bez kontynuacji osobowości poprzedniego wcielenia, co proponowała religia alternistyczna, pod wieloma względami była nie do odróżnienia od zwyczajnie rozumianej śmierci — ale „coś” oferowała: nadzieję, że on swoim uporem i arogancją nie do końca zniszczył wspaniałe ludzkie życie, że kiedyś on i Sondeweere być może znów się spotkają, może wiele razy, i że w jakiś sposób będzie w stanie wynagrodzić jej wyrządzoną krzywdę. Fakt, że mogliby się nie rozpoznać, a jednak reagować na siebie jak bratnie dusze, niewy-tłumaczalnie przyciągające jedna drugą, czynił tę koncepcję romantycznie piękną i wzruszającą…
Łzy popłynęły z oczu Bartana, przekształcając płynący po niebie Farland w koncentryczne pryzmatyczne kręgi. Napił się wina, by złagodzić dławiący go ból.
„Daj mi znak, że tam jesteś, Sondy”, błagał w myślach, ulegając fantazji. „Gdybyś tylko dała mi znak, że nadal istniejesz, ja także znów zacząłbym żyć”.
Pił przez cały czas, gdy Farland dryfował po niebie. W pewnej chwili przemogło go zmęczenie i zasnął, ale kiedy otworzył oczy, zielona planeta wisiała przed nim jak wirujący świetlany bąbel, jak okrągły okruch chalcedonu, powoli obracający się i rozsiewający miękkie zielone światło z tysięcy ścianek. Zdawało się, że planeta staje się coraz większa, w końcu wytworzyła ruchome jądro, które emitowało kremową iluminację, jądro, które niedostrzegalnie przemieniło się w podobiznę kobiecej twarzy.
Bartanie, powiedziała Sondeweere, nie swoim zwyczajnym głosem — była to jakby inwersja dźwięku, jeden rodzaj ciszy nakładający się na drugi. Biedny Bartanie, ja wiedziałam, że cierpisz! Cieszę się, że w końcu udalo mi się z tobą skontaktować. Musisz przestać obwiniać się i karać, i tym samym marnować swoje jedyne życie. Nie ma powodu, byś sobie przypisywał jakąkolwiek winę.
— Ale to ja cię tu sprowadziłem — wybełkotał Bartan. Nie był wcale zaskoczony, z łatwością przyjął wszystko, co działo się w tym śnie. — Jestem odpowiedzialny za twoją śmierć.
Gdybym była martwa, nie mogłabym z tobą rozmawiać.
— Ale przestępstwo pozostaje — odparł Bartan z pijackim uporem. — Pozbawiłem cię życia, tego, które dzieliliśmy, a ty byłaś taka śliczna, taka słodka, taka dobra…
Musisz pamiętać mnie taką, jaka naprawdę byłam, Bar-tanie. Nie powiększaj swego żalu przez wyobrażanie sobie, że nie byłam zwyczajną kobietą.
— Taka dobra, taka czysta…
Bartanie! Może pomoże ci, jeżeli powiem, że nigdy nie byłam ci wierna. Glave Trinchil był tylko jednym z wielu mężczyzn, z którymi sypiałam. Było ich wielu, łącznie z moim wujem Jopem.
— To nieprawda! To mój sen wkłada w twoje usta takie wstrętne kłamstwa — przekonywał samego siebie Bartan, ale z innego poziomu pijanej świadomości nadeszło pierwsze drżenie niepokoju i zdumienia: „To nie sen! To dzieje się naprawdę!”
Tak, Bartanie. Nie-głos, modulacje ciszy, niosły w sobie mądrość i życzliwość. To dzieje się naprawdę, ale już nigdy się nie powtórzy, więc słuchaj uważnie: nie jestem martwa! Musisz przestać zadręczać się i trwonić swe jedyne życie. Zapomnij o przeszłości i zajmij się innymi rzeczami. Przede wszystkim zapomnij o mnie. Żegnaj, Bartanie…
Bartan zerwał się na nogi, słysząc trzask rozbijającego się o ziemię kubka. Znieruchomiał w rozgwieżdżonej ciemności, zataczając się i dygocąc, wlepiając oczy w Far-land, który teraz wisiał tuż nad zachodnim horyzontem. Wyglądał jak punkt czystego zielonego światła bez pryzmatycznych aureoli czy innych optycznych ozdobników — ale Bartan po raz pierwszy zobaczył w nim inną planetę, prawdziwy świat tak olbrzymi jak Land czy Overland, siedzibę życia.
— Sondy! — zawołał, robiąc kilka niepotrzebnych i chwiejnych kroków. — Sondy!
Farland niewzruszenie opadał ku skrajowi świata.
Bartan wpadł do domu, porwał drugi kubek i wrócił na ławę. Nalał wino i wypił je drobnymi, regularnymi, szybkimi łykami, a enigmatyczny okruch światła mrugał i z wolna gasł na widnokręgu. Kiedy zniknął, Bartan odkrył, że jego umysł zyskał dziwną zdolność — która wkrótce miała przeminąć — do rozprawienia się z nieziemskimi koncepcjami. Wiedział, że musi szybko dokonać oceny i podjąć decyzję, bo wkrótce za sprawą wypitego alkoholu pogrąży się w nieświadomości.
— Nadal odrzucam religię — oznajmił ciemności. Mówił na głos, by w przyszłości lepiej pamiętać swe przemyślenia. — Robiąc tak, postępuję całkowicie logicznie. Skąd wiem, że postępuję logicznie? Ponieważ alternisci głoszą, że tylko dusza, duchowa istota wędruje Wysoką Ścieżką. Wiara, że nie ma kontynuacji pamięci, jest dogmatem nie do obalenia. Gdyby było inaczej, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko byliby obarczeni poza granice wytrzymałości wspomnieniami poprzednich egzystencji. Z drugiej strony to oczywiste, że Sondeweere pamięta mnie i wszelkie okoliczności naszego życia — tym samym nie może być alternistycznym wcieleniem. Podobnie nie są znane przykłady świadczące o tym, że ci, którzy odeszli, porozumiewali się z tymi, którzy pozostali. A sama Sondeweere dwukrotnie nawiązywała do mego jedynego życia, co… co naprawdę niczego nie dowodzi… ale jeżeli wszyscy mamy tylko jedno życie, a ona do mnie m 6 w i ł a, to znaczy, że jej życie wcale się nie skończyło… Sondeweere żyje! Ale gdzie?
Bartan zadrżał i pociągnął długi łyk, upojenie alkoholowe było jednocześnie podniecające i przygniatające. Wniosek, do jakiego doszedł, niósł z sobą wiele pytań — z rodzaju tych, do których nie był przyzwyczajony. Skąd brało się przekonanie, że Sondeweere żyła na Farlandzie a nie, co bardziej przecież prawdopodobne, w innej części Overlandu? Czy dlatego, że wizja była tak nierozerwalnie związana z wizerunkiem zielonej planety, że dziwna bezgłośna wiadomość była naładowana znaczeniami, jakich nie zawiera przekaz wyłącznie słowny? A jeżeli faktycznie znalazła się na Farlandzie — jak tam się dostała? I dlaczego? Czy miało to coś wspólnego z niesamowitymi światłami, które widział w noc jej zniknięcia?
I jak zyskała cudowną zdolność porozumiewania się z nim mimo dzielących ich tysięcy mil przestrzeni?
I — najważniejsze — teraz, gdy został łaskawie obdarzony tą nową wiedzą, co miał nią zrobić? Co przedsięwziąć?
Bartan wyszczerzył zęby, gapiąc się szklistym wzrokiem w ciemność. Ostatnie pytanie było jedynym, na które z łatwością mógł odpowiedzieć.
Oczywiście. Musiał po prostu polecieć na Farland i sprowadzić Sondeweere do domu!
— Twoja żona została porwana! — Po wydanym przez sędziego Majina Karrodalla okrzyku zdumienia w tawernie zapadła głucha cisza.
Bartan skinął głową.
— Tak powiedziałem.
Karrodall zbliżył się do niego, kładąc dłoń na rękojeści korda.
— Wiesz, kto to zrobił? Wiesz, gdzie ona jest?
— Nie wiem, kto ją porwał, ale wiem, gdzie jest. Moja żona mieszka na Farlandzie.
Niektórzy z siedzących w pobliżu zachichotali radośnie i otoczyli kręgiem Bartana. Karrodall obrzucił ich zniecierpliwionym spojrzeniem, a czerwona twarz pociemniała mu jeszcze bardziej. Zmrużył oczy i spojrzał na Bartana.
— Powiedziałeś: na Farlandzie? Mówisz o Farlandzie… na niebie?
— Rzeczywiście mówię o planecie Farland — odparł poważnie Bar tan. Sięgając po kufel z piwem stracił równowagę i musiał złapać się krawędzi stołu.
— Lepiej usiądź, zanim się przewrócisz. — Karrodall poczekał, aż Bartan opadł na ławę, wtedy dodał: — Bar-tanie, czy to dalsze nauki Trinchila? Czy chcesz powiedzieć, że twoja żona umarła i wędruje Wysoką Ścieżką?
— Mówię, że ona żyje. Na Farlandzie. — Bartan napił się piwa. — Czy to tak trudno zrozumieć?
Karrodall usiadł okrakiem na ławie.
— Najtrudniejsze do zrozumienia jest to, dlaczego doprowadziłeś się do takiego stanu. Wyglądasz okropnie, śmierdzisz, i to nie tylko podłym winem, a teraz jesteś tak wstawiony, że bredzisz niczym wariat. Mówiłem ci wcześniej, Bartanie, ze musisz opuścić Kosz, nim będzie za późno.
— Właśnie to robię — wybełkotał Bartan, grzbietem dłoni wycierając pianę z ust. — Moja noga już nigdy tu nie postanie.
— Przynajmniej jedna rozsądna decyzja. Dokąd pojedziesz?
— Nie mówiłem? — Bartan spojrzał po twarzach zebranych. — Na Farland, odzyskać żonę.
Tego wybuchu śmiechu nie mógł stłumić nawet autorytet sędziego. Jedni tłoczyli się wokół Bartana, inni rozbiegli się, by roznieść wieści o niespodziewanej rozrywce w tawer-nie. Ktoś postawił przed Bartanem nowy kufel.
Do grupy zbliżył się palchny, utykający Otler. Przecisnął się przez tłum i powiedział:
— Ale, przyjacielu, skąd wiesz, że twoja żona mieszka na Farlandzie?
— Powiedziała mi to trzy noce temu. Rozmawiała ze mną.
Otler trącił łokciem stojącego obok mężczyznę.
— Ta kobieta faktycznie miała porządny zestaw miechów, ale musiały być lepsze, niż wiemy! Co na to powiesz, Alsornie?
Uwaga wzburzyła krew Bartana. Złapał Otlera za koszulę i próbował posadzić go na ławie, ale sędzia rozdzielił ich i ostrzegawczo pokiwał palcem.
— Chodzi mi tylko o to — bronił się Otler, wtykając koszulę w spodnie — że Farland leży tak daleko. — Rozjaśnił się, gdy wpadło mu do głowy kolejne żartobliwe powiedzenie. — Przecież sama nazwa tego dowodzi, prawda?
Znów nastąpił wybuch wesołości, a Bartan, choć ogłupiony alkoholem, doszedł do wniosku, że udało mu się zrobić z siebie jedynie przedmiot żartów.
— Panowie — powiedział, podnosząc się chwiejnie na nogi. — Zabawiłem tu zbyt długo, a wkrótce muszę wyruszyć do szacownego miasta Prąd. Dwa dni spędziłem na reperowaniu i odnawianiu swego wozu, podróż nie powinna być już dłużej odkładana, i będę potrzebował pieniędzy na drogę, by kupować jedzenie i może trochę wina czy brandy. — Pokiwał głową w odpowiedzi na ironiczne komentarze. — Moja łódź powietrzna leży na wozie przed tawerną, trzeba założyć jej jedynie nowy balon, przywiozłem też parę sztuk dobrych mebli i narzędzi. Kto da mi sto rojali za ten towar?
Niektórzy wyszli przed tawernę, by obejrzeć przedmiot targu, ale inni byli zainteresowani dalszym ciągiem niezwykłej historii.
— Nie powiedziałeś nam, jak zamierzasz dostać się na Farland — powiedział kupiec o zapadniętych policzkach. — Wystrzelisz się z armaty?
— Jak na razie nie bardzo wiem, jak tam lecieć, i właśnie dlatego muszę zacząć od wyjazdu do Prądu — odparł poważnie Bartan. — Tam jest jedyny człowiek, który wie więcej o podróżowaniu po niebie niż ktokolwiek inny, i będę musiał go znaleźć.
— Jak się nazywa?
— Toller Maraąuine. Marszałek Nieba, Lord Toller Maraąuine.
— Jestem pewien, że ucieszy się na twój widok — rzekł Otler, kiwając głową z szyderczą aprobatą. — Jego lor-dowska mość i ty stworzycie doskonałą parę.
— Dość! — Karrodall złapał Bartana za ramię i odciągnął go od grupy. — Bartanie, przykro mi widzieć cię w takim stanie, słuchać pijackiego bełkotu o Farlandzie i wizjach… a teraz mówisz, że spróbujesz dogadać się z Królobójcą. Chyba nie myślisz o tym poważnie.
— Dlaczego nie? — Bartan, starając się wyglądać godnie, strzepnął palce sędziego z ramienia. — Teraz, gdy wojna została zakończona, lord Toller nie będzie już potrzebował swoich podniebnych fortec. Kiedy usłyszy moją propozycję o locie jedną z nich na Farland, ze sztandarem Kolcorronu, zauważ, bez wątpienia z przyjemnością udzieli mi swego poparcia.
— Żal mi cię — rzekł ze smutkiem Karrodall. — Naprawdę mi ciebie żal.
Podróżując na wschód Bartan pilnie obserwował horyzont przed sobą i w końcu został nagrodzony widokiem nie widzianego od dawna Landu.
Na początku bliźniaczy świat ukazał się jako zakrzywione pasmo bladego światła nad szczytami odległych gór, potem przybrał postać rozżarzonej kopuły. Noce wydłużały się stopniowo, Land wędrował drogą słońca. Gdy planeta wznosiła się ku zenitowi, widoczne stawały się kontury kontynentów i oceanów, przypomnienie utraconej ojczyzny.
W końcu nadszedł czas, gdy dolny skraj tarczy Landu oderwał się od linii horyzontu, a przez powstałą w ten sposób wąską lukę wlały się rozszczepione pryzmatycznie promienie wschodzącego słońca. Dwoiste następstwo światła i ciemności, tak bliskie sercom rodowitych Kolcorronian, zaczynało się utrwalać, chociaż na tym etapie przeddzień był jeszcze bardzo krótki. Dla Bartana, podróżującego samotnie pylistymi drogami, chwila ta była warta uczczenia dodatkową miarką brandy.
Wiedział, że kiedy przeddzień i zadzień osiągną równowagę, on będzie już w pobliżu miasta Prąd, a wtedy jego przyszłość znajdzie się w rękach jeszcze obcego człowieka, lorda Tollera.
Wiele inwencji i wysiłku poświęcono, by ogród wyglądał tak, jakby został założony przed wiekami. Niektóre z posągów zostały specjalnie uszkodzone, na podobieństwo rzeźb antycznych, a ściany i kamienne ławy sztucznie postarzono przez polewanie żrącymi płynami. Kwiaty i krzewy wyhodowano z nasion przywiezionych z Landu i tak dobrano rodzime odmiany, żeby zieleń przypominała ogrody Starego Świata.
W pewien sposób Toller Maraąuine nawet doceniał tę intencję, potrafił zrozumieć, że przebywanie w ogrodzie może pomóc zapełnić bolesną pustkę, tak dojmująco odczuwaną o zachodzie słońca — ale zastanawiał się nad rzeczywistymi dążeniami władcy. Osiągnięcia króla Chak-kella od czasu przybycia na Overland i tak gwarantowały mu niepodważalne miejsce w historii, jednak to jakby nie do końca go satysfakcjonowało. Tęsknił za tym wszystkim, czym cieszyli się jego pbprzednicy, potrzebował nie tylko władzy, ale także towarzyszącego jej splendoru. A. przecież identyczne pragnienie doprowadziło do śmierci króla Nowych Ludzi. Te spostrzeżenia utwierdziły Tollera w prze248
konaniu, że nigdy nie będzie zdolny do zrozumienia mentalności tych, których powołaniem było władanie innymi.
— Jestem wielce zadowolony z wyniku — mówił król Chakkell, gładząc się po wydatnym brzuchu, jakby cieszył się na czekającą go ucztę. — Wydatki znacznie nadszarpnęły nasze zasoby, ale teraz, po śmierci Rassatnardena, mogę pozbyć się wszystkich tych latających fortec. Zrzucimy je na Land i, gdy szczęście nam dopisze, może zabiją kilku jeszcze Nowych Ludzi.
— Nie sądzę, aby to był dobry pomysł — powiedział bez namysłu Toller.
— Dlaczego nie? Gdzieś muszą spaść — aż pewnością lepiej na nich niż na nas.
— Chodzi mi o to, że nie powinniśmy likwidować powietrznego systemu obronnego w strefie nieważkości. — Toller wiedział, że król czeka na podanie logicznych argumentów, ale trudno mu było skoncentrować się na sprawach takich jak strategia wojny. On i Berise wylądowali zaledwie godzinę wcześniej, a teraz czekała go rozmowa z żoną.
Chakkell rozpostarł ramiona, zatrzymując się na ścieżce.
— A ty co powiesz, Zavotle?
Ilven Zavotle, z ręką przyciśniętą do brzucha, wyglądał na zdezorientowanego.
— Przepraszam, ale jak brzmiało pytanie Waszej Wysokości?
Chakkell obrzucił go gniewnym spojrzeniem.
— Co się z tobą ostatnio dzieje? Wygląda na to, że bardziej interesuje cię własny brzuch niż to, co ja mam do powiedzenia. Jesteś chory?
— To tylko atak woreczka żółciowego, Wasza Wysokość. Możliwe, że jedzenie z królewskich kuchni jest dla mnie zbyt bogate.
— W takim razie twój żołądek ma powody, by być mi wdzięcznym. Zaproponowałem, żeby rozmontować nasz powietrzny ekran ochronny i zrzucić fortece na Land. Co o tym sądzisz?
— Wróg mógłby wykorzystać nasz brak obrony.
— Jakie to ma znaczenie, jeżeli i tak brakuje mu środków czy woli do przeprowadzenia ataku?
— Następca Rassamardena może być tak samo ambitny — wtrącił Toller. — Landyjczycy mogą wysłać kolejną flotę.
— Po totalnym zniszczeniu ostatniej?
Toller widział, że król coraz bardziej się niecierpliwi, ale nie chciał ustąpić.
— Moim zdaniem powinniśmy zatrzymać wszystkie myśliwce oraz dodatkowe stacje do wspierania ich i pilotów. — Ku jego zaskoczeniu Chakkell wybuchnął serdecznym śmiechem.
— Przejrzałem twoją grę! — powiedział jowialnie, klepiąc go po ramieniu. — Ty jeszcze nie dorosłeś, Maraąuine. Bez końca rozglądasz się za nową zabawą. Myśliwce są twoimi zabawkami, a strefa nieważkości placem zabaw, ale chcesz, żebym j a płacił rachunki. Mam rację?
— Oczywiście, że nie, Wasza Wysokość. — Toller nie próbował ukrywać, że czuje się urażony. Gesalla często wprowadzała go w podobny nastrój, ale on… „Gesalla! Zdradziłem naszą miłość, i teraz muszę wyspowiadać się przed tobą. Jeżeli tylko zyskam twoje przebaczenie, przysięgam ci, że już nigdy więcej…”
— Zauważ, że — ciągnął Chakkell — po spotkaniu z twoją małą towarzyszką zabaw potrafię zrozumieć twój punkt widzenia.
— Jeżeli Wasza Wysokość nawiązuje do kapitan Nar-rinder, ja…
— Śmiało, Maraąuine! Nie próbuj wmawiać mi, że nie sypiałeś z tą ślicznotką. — Chakkell, gdy odkrył słaby punkt swego przeciwnika, chętnie podjął grę i wspaniale się bawił. — To normalne, człowieku! Wszystko jest wypisane na twojej twarzy! Co ty na to, Zavotle? Zavotle, delikatnie masując brzuch, powiedział:
— Wydaje mi się, że jeżeli spalimy stacje dowodzenia i fortece, popioły mogą spaść gdziekolwiek na Overland, nie czyniąc żadnej szkody ani nie zdradzając niczego wrogowi.
— To doskonały pomysł, Zavotle, i dziękuję ci, ale nie mówisz na temat.
— Nie śmiem, Wasza Wysokość — odparł z humorem Zavotle. — Gdybym to zrobił, to albo naraziłbym się królowi, albo obraziłbym szlachcica, który cieszy się reputacją człowieka reagującego bardzo gwałtownie w takich przypadkach.
Toller skłonił mu się uprzejmie.
— Chcesz po prostu dać do zrozumienia, że prywatne życie człowieka powinno być tylko i wyłącznie jego sprawą.
— Prywatne życie? — Chakkell z rozbawieniem potrząsnął łysą głową. — Tollerze Maraąuine, mój stary adwersarzu, mój stary przyjacielu, mój stary kpiarzu, nie można wiosłować jednocześnie w górę i w dół strumienia. Posłańcy w workach do spadania o kilka dni wyprzedzili twoje przybycie do Prądu, a wieści o twoim miodowym… locie z rozkoszną kapitan Narrinder rozeszły się daleko i szeroko. Ona stała się narodową heroiną, a ty raz jeszcze narodowym bohaterem. W tawernach wasz związek już został pobłogosławiony milionami kufli piwa. Moi poddani, z których większość to romantyczni durnie, z przyjemnością widzą w was parę złączoną przeznaczeniem, ale nikt nie podjął się raczej… hmm… niebezpiecznego zadania wyjaśnienia tego lady Gesalli. Co do mnie, chyba wolałbym wyruszyć na Karkaranda.
Toller skłonił się królowi, dając do zrozumienia, że pragnie odejść.
— Jak powiedziałem, Wasza Wysokość, prywatne życie człowieka powinno być tylko i wyłącznie jego sprawą.
Jadąc na południe traktem, który łączył Prąd z miastem Heeverna, Toller wspiął się na szczyt wzgórza i po raz pierwszy od ponad roku zobaczył w dali własny dom.
Oddalony o kilka mil na południowy zachód, budynek z szarego kamienia połyskiwał jasno w zadziennym słońcu, odbijając się wyraźnie od zielonego tła roślinności. Toller usiłował wzbudzić w sobie uczucie radości powrotu, lecz widok domu nie wywołał pożądanej reakcji, poczucie winy stało się za to głębsze i bardziej intensywne.
„Jestem szczęśliwym człowiekiem”, powtarzał, zdecydowany narzucić swoją wolę emocjom. „Moja piękna żona jest w tym domu czczona niczym świętość i — jeżeli wybaczy mi grzech, jaki popełniłem — będę zaszczycony mogąc towarzyszyć jej przez resztę naszych dni. Nawet jeżeli nie od razu uzyskam rozgrzeszenie, w końcu zdobędę je przez bycie takim, jakim Gesalla chce, żebym był, przez bycie takim Tollerem Maraquine, jakim wiem, że powinienem być, i którym szczerze pragnę być — i wspólnie będziemy cieszyć się jesienią życia. Oto czego chcę. Oto czego CHCĘ!”
Ze szczytu wzniesienia Toller widział drogę, która łączyła jego dom z biegnącym z północy na południe traktem, i jego uwagę przyciągnęła niewyraźna biała plamka. Jakiś % jeździec kierował się ku głównej drodze. W szkłach krót-kiego teleskopu, z którym Toller nie rozstawał się od dzieciństwa, pojawił się niebieskorożec z charakterystycznymi kremowymi przednimi nogami. Toller wiedział, że jeźdźcem jest jego syn. Tym razem nie musiał udawać radości. Tęsknił bardzo za Cassyllem, głównie z powodu łączących ich więzów krwi, ale również ze względu na satysfakcję, jaką czerpał z ich wspólnej pracy.
W nienaturalnych okolicznościach powietrznej wojny niemal zapomniał o projektach, w które obaj byli zaangażowani, ale pozostało im wiele do zrobienia — wystarczająco, by mieli zajęcie do końca życia. Absolutną koniecznością było położenie kresu wycinaniu drzew brakka — w przeciwnym wypadku pterty znów staną się niezwyciężonymi wrogami. Klucz do przyszłości leżał w rozwoju hutnictwa. Niechęć króla Chakkella do stawienia czoła temu problemowi sprawiała, że dla Tollera przyłączenie się do syna stawało się jeszcze ważniejszą, naglącą sprawą.
Toller przyspieszył. Jadąc w kierunku skrzyżowania dróg czekał na chwilę, kiedy Cassyll zauważy go i rozpozna. Skrzyżowanie było tym samym, na którym spotkał Oaslita Spennela, ale Toller odsunął do siebie wspomnienia. Gdy jeździec zbliżył się na niecały furlong i Cassyll nie puścił wierzchowca galopem, Toller zaczął podejrzewać, że syn drzemie lub zamyślił się z zamkniętymi oczami, ufając, że niebieskorożec sam znajdzie drogę, prawdopodobnie do zakładów hutniczych.
— Obudź się, śpiochu! — krzyknął. — Co to za powitanie?
Cassyll sporzał w jego stronę, bez śladu zaskoczenia, odwrócił głowę i jechał dalej stępa. Dotarł pierwszy do skrzyżowania i, ku zaskoczeniu Tollera, spokojnie skręcił na południe. Toller wykrzyknął jego imię i pogalopował za nim. Dopędził niebieskorożca syna i zatrzymał go, chwytając za wodze.
— O co chodzi, synu? Spałeś? Oczy Cassylla były zimne.
— Nie ojcze, nie spałem.
— No to co…? — Toller wpatrywał się w doskonały owal twarzy syna — zapowiedź spotkania z Gesallą, i przepełniająca go radość zgasła. — Wiec o to chodzi.
— O co?
— Nie zasłaniaj się słowami, Cassyllu. Nieważne, co o mnie myślisz, powinieneś zdobyć się na szczerą rozmowę jak ja. Co się zmieniło? Czy chodzi o tę kobietę?
— Ja… — Cassyll przycisnął kostki palców do ust. — Gdzie ona jest? Czy może przeniosła swe uczucia na króla?
Toller zdusił rodzący się w nim gniew.
— Nie wiem, co słyszałeś, ale Berise Narrinder jest wspaniałą kobietą.
— Jak wszystkie ladacznice — zadrwił Cassyll. Toller zamierzył się, by spoliczkować syna, lecz na szczęście zrozumiał, co chce zrobić i powstrzymał dłoń. Zatrwożony spuścił wzrok i wlepił go w swoją rękę, tak jakby była trzecią osobą próbującą wtrącić się do prywatnej dyskusji. Jego niebieskorożec, parskając cicho, obwąchiwał pysk wierzchowca Cassylla.
— Przepraszam — powiedział Toller. — Nerwy mnie… Jedziesz do pracy?
— Tak. Jestem tam prawie codziennie.
— Dołączę do ciebie później, ale najpierw muszę porozmawiać z matką.
— Jak sobie życzysz, ojcze. — Twarz Cassylla była pozbawiona wyrazu. — Mogę jechać?
— Nie będę cię zatrzymywał — powiedział Toller, zwalczając rodzącą się rozpacz. Przez chwilę obserwował odjeżdżającego na południe syna, potem podjął przerwaną podróż. Jakoś dotychczas nie brał pod uwagę uczuć Cassylla, i teraz bał się, że ich stosunki zostały raz na zawsze zniszczone. Może zresztą z czasem chłopak da się przebłagać, ale na razie Toller pokładał główne nadzieje w Gesalli. Jeżeli zyska jej przebaczenie, to i do syna znajdzie drogę.
Wąski do tej pory sierp światła rozrósł się w wielki dysk Landu, przypominając Tollerowi, że zadzień wkrótce dobiegnie końca. Pognał niebieskorożca. Na polach pracowali farmerzy, pozdrawiali go, gdy przejeżdżał obok. Był lubiany wśród dzierżawców, głównie dlatego, że wprowadził system zaiste symbolicznych opłat, i pomyślał, że chciałby, aby wszystkie stosunki międzyludzkie można było regulować tak łatwo. Król żartował o stawianiu czoła Gesalli, ale Toller pamiętał przypadki, kiedy w przededniu bitwy bał się mniej niż teraz, gdy przygotowywał się wewnętrznie na ostrą reprymendę, na pogardę, na gniew żony. Kochani posiadają niewidzialną zbroję i broń — słowa, milczenie, gesty mogą zadawać głębsze rany niż miecze czy włócznie.
Nim Toller dotarł do ogrodzonego murem dziedzińca przed domem, usta miał suche i robił wszystko, co mógł, by opanować drżenie.
Niebieskorożec był wypożyczony z królewskich stajni, dlatego Toller musiał zsiąść i własnoręcznie otworzyć bramę. Wprowadził zwierzę do środka i gdy pokłusowało do kamiennego poidła, on rozglądał się po dziedzińcu patrząc na ozdobne krzewy i zadbane kwietniki. Gesalla lubiła doglądać roślin osobiście i wszędzie, gdzie spojrzał, widać było ślad jej zręcznej ręki, co przypominało mu, że spotkanie z żoną jest kwestią sekund.
Usłyszał skrzypnięcie frontowych drzwi i odwróciwszy się zobaczył żonę stojącą w sklepionym wejściu. Miała na sobie długą do kostek ciemnoniebieską suknię, a włosy podpięła w taki sposób, że srebrne pasemko wyglądało jak diadem. Jej uroda była doskonała i onieśmielająca, i kiedy zobaczył, że Gesalla wita go uśmiechem, brzemię winy stało się nie do zniesienia, przekształcając jego własny uśmiech w nerwowy grymas. Wrósł w ziemię, ona zaś podeszła do niego i pocałowała go w usta — było to krótkotrwałe, ale pełne ciepła muśnięcie — po czym cofnęła się, by obejrzeć go od stóp do głów.
— Nie jesteś ranny — powiedziała. — Tak się o ciebie bałam, Tollerze… To wszystko zdawało się tak niewiarygodnie niebezpieczne… ale widzę, że nic ci nie jest, mogę więc odetchnąć z ulgą.
— Gesallo… — Toller ujął jej dłonie. — Muszę z tobą porozmawiać.
— Oczywiście. Zapewne jesteś głodny i spragniony. Wejdź do domu, przygotuję posiłek. — Pociągnęła go za ręce, ale on nawet nie drgnął.
— Może lepiej zostanę tutaj.
— Dlaczego?
— Gdy usłyszysz, co mam do powiedzenia, może przestanę być mile widziany.
Gesalla zmierzyła go wzrokiem, potem powiodła do kamiennej ławy. Kiedy usiadł, okraczyła ławę i przysunęła się tak, że znalazł się częściowo w trójkącie utworzonym przez jej nogi. Jej bliskość przyprawiała go jednocześnie o drżenie i budziła zażenowanie.
— A teraz, lordzie — rzekła lekkim tonem — jakież to straszne wyznanie masz na myśli?
— Ja… — zaczął niepewnie Toller i opuścił głowę. Byłem z inną kobietą.
— I co z tego? — powiedziała spokojnie Gesalla, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Toller był zbity z tropu.
— Chyba nie różu… Kiedy mówię, że byłem z inną kobietą, to znaczy, że byłem z nią w łóżku.
Gesalla roześmiała się.
— Wiem, co znaczyły twoje słowa, Tollerze, nie jestem głupia.
— Ale… — Toller, wiedząc, że nigdy nie udawało mu siej przewidzieć reakcji żony, stał się czujny. — Nie jesteś zła?
— Czy zamierzasz przywieźć tę kobietę, żeby zajęła moje miejsce?
— Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił.
— Tak, wiem, Tollerze. Masz dobre serce, a po tych wspólnie przeżytych latach nikt lepiej ode mnie tego nie może wiedzieć. — Gesalla uśmiechnęła się i delikatnie położyła rękę na jego dłoni. — Zatem nie mam powodu, by złościć się na ciebie czy robić ci wymówki.
— Ale mój postępek był zły! — wybuchnął Toller, ogarnięty narastającym zmieszaniem. — Nigdy wcześniej nie godziłaś się z czymś takim. Jak możesz być taka spokojna, skoro wiesz, że wyrządziłem ci krzywdę?
— Powtarzam: nie skrzywdziłeś mnie.
— Czy świat nagle stanął na głowie? Czy mówisz, że zdradę żony, kobiety, którą się kocha, można zaakceptować i uznać za rzecz przyzwoitą?
Gesalla uśmiechnęła się raz jeszcze i jej oczy pociemniały ze współczucia.
— Biedny Tollerze! Ty nadal nic nie rozumiesz, prawda? Nadal nie wiesz, dlaczego od lat jesteś niczym uwięziony w klatce orzeł; dlaczego chwytasz się każdej możliwej okazji, by ryzykować życie. To wszystko jest dla ciebie niezgłębioną tajemnicą, prawda?
— Złościsz mnie, Gesallo. Proszę, nie zwracaj się do mnie tak, jakbym był dzieckiem.
— Ale właśnie o to chodzi. Ty jesteś dzieckiem. Nigdy nie przestałeś nim być.
— Jestem zmęczony słuchaniem, że ktoś uważa mnie za dziecko. Może powinienem wrócić kiedy indziej, wtedy, gdy, o ile szczęście się do mnie uśmiechnie, będziesz mniej skłonna do mówienia zagadkami. — Toller na wpół podniósł się, ale Gesalla ściągnęła go na ławę.
— Przed chwilą mówiłeś o zdradzeniu kobiety, którą kochasz — powiedziała najdelikatniejszym, najmilszym tonem, jaki w życiu słyszał — i tu leży źródło twego bólu. Widzisz, Tollerze… — przerwała i po raz pierwszy od początku spotkania jej opanowanie wydało się mniej doskonałe.
— Mów dalej.
— Widzisz, Tollerze… ty już mnie nie kochasz.
— To kłamstwo!
— To prawda, Tollerze. Zawsze rozumiałam, że długotrwały żar miłości jest ważniejszy od krótkotrwałego płomienia, który wybucha na jej początku. Gdybyś ty również to rozumiał i zaakceptował, może byłbyś ze mną szczęśliwy. Ale ty nigdy w ten sposób nie myślałeś. W żadnej sprawie. Spójrz na wszystkie swoje romanse, z armią, podniebnymi statkami, metalami. Zawsze dążyłeś do jakiegoś wyidealizowanego celu, a kiedy okazywał się on iluzoryczny, znajdowałeś sobie inny.
Toller słuchał rzeczy, których wolałby nie słyszeć, i znienawidzony robak rozczarowania gdzieś w środku jego jaźni zaczął poruszać się niespokojnie.
— Gesallo — zaczął, zmuszając się, by mówić rozsądnie — czy przypadkiem nie dajesz ponosić się słowom? Jak mógłbym romansować z metalami?
— Dla ciebie było to łatwe! Ty nie mogłeś tak po prostu poświęcić się odkrywaniu nowego materiału i eksperymentowaniu, ty musiałeś stanąć na czele krucjaty. Zamierzałeś raz na zawsze położyć kres wycinaniu drzew brakka; zamierzałeś zainicjować wspaniałą nową erę w historii; ty chciałeś być zbawcą ludzkości. I właśnie wtedy, gdy zacząłeś uświadamiać sobie, że Chakkell i jemu podobni nigdy nie zmienią swych poglądów, w samą porę przybył statek z Landu.
Gesalla westchnęła cicho, spojrzała gdzieś przed siebie.
— To cię uratowało, Tollerze, dostarczyło ci jeszcze jednego połyskującego celu, ale tylko na krótką chwilę. Ta wojna dla ciebie zakończyła się za szybko. Teraz jesteś z powrotem w zwyczajnym, monotonnym świecie… i starzejesz się… i, co najgorsze, nie stoi przed tobą żadne wielkie wyzwanie. Jedyną perspektywą jest spokojne życie, w tej posiadłości czy gdziekolwiek indziej, które zakończy pospolita śmierć — ta sama, jaka spotyka każdego pospolitego śmiertelnika od początku czasu. Czy potrafisz stawić czoło tej perspektywie, Tollerze? — Teraz Gesalla nie spuszczała z męża przepełnionych powagą oczu. — Ponieważ jeżeli nie, wolałabym, żebyśmy żyli osobno. Chcę spędzić pozostałe mi lata w spokoju, a przyglądanie się, jak ty szukasz sposobów zakończenia swego życia, na pewno mi tego spokoju nie zagwarantuje.
Robak rozszalał się na całego — pożerał Tollera od środka, coraz bardziej powiększając wewnętrzną, mroczną pustkę.
— Posiadanie takiej wiedzy i mądrości oraz takie panowanie nad własnymi uczuciami musi sprawiać dużą przyjemność.
— Stary sarkazm, Tollerze? — Gesalla mocniej zacisnęła gorące palce na jego dłoni. — Jesteś niesprawiedliwy, krzywdzisz mnie, jeżeli myślisz, że nie płakałam gorzko nad tobą. W nocy, kiedy zostałam z tobą w pałacu, udało mi się wejrzeć w sedno rzeczy. Rozzłościłam się na ciebie za to, że jesteś taki, jaki jesteś i że nic nie możesz na to poradzić, i przez pewien czas nienawidziłam cię. I wylałam morze łez. Ale to było dawno. Teraz interesuje mnie i martwi przyszłość.
— Czy mamy jakąś przyszłość?
— Ja mam przyszłość. Tak zadecydowałam. I nadchodzi czas, kiedy ty będziesz musiał podjąć decyzję. Wiem, że sprawiłam ci wielki ból, ale to było nieuniknione. Teraz wejdę do domu. Chcę, żebyś został tutaj i podjął decyzję. A kiedy to zrobisz, musisz albo przyłączyć się do mnie, albo odjechać. Stawiam tylko jeden warunek: ta decyzja musi być ostateczna i nieodwołalna. Nie wchodź do domu, o ile nie będziesz całkowicie przekonany, że ja zdołam zaspokoić twoje wszystkie potrzeby i że ty możesz zrobić to samo dla mnie. Kompromis mnie nie zadowala, Tollerze. Wóz albo przewóz. Wszystko — albo nic.
Gesalla podniosła się lekko i spojrzała na niego.
— Dasz mi słowo?
— Masz moje słowo — powiedział drętwo Toller. Targał nim strach, że po raz ostatni widzi twarz swojej jedynej żony. Patrzył, jak ukochana kobieta odchodzi do domu, jak zamyka drzwi, nie oglądając się za siebie. Kiedy znikneła mu z oczu, wstał i zaczął bez celu spacerować po dziedzińcu. Cień zachodniej ściany wydłużał się coraz bardziej, pogłębiając kolory kwiatów i chłodząc nieco rozgrzane powietrze.
Toller spojrzał na Land, który stawał się coraz jaśniejszy, i w jednej chwili prześledził swoje życie, od miejsca urodzenia w tamtym odległym świecie do spokojnego dziedzińca, na którym stał teraz. Wszystko, co kiedykolwiek mu się zdarzyło, zdawało się wieść prosto do tej chwili. Gdy spoglądał wstecz, życie zdawało się pojedynczym, wyraźnym traktem, którym podążał bez świadomego wysiłku — ale teraz, nagle, droga rozwidlała się. Należało powziąć natychmiastową decyzję, a właśnie pojął, że jest kiepsko przygotowany do podejmowania prawdziwych decyzji.
Toller uśmiechnął się, gdy wspomniał, że ledwie kilka minut wcześniej widział flirt z Berise Narrinder jako coś znaczącego. Gesalla jak zwykle, dużo wcześniej od niego, wiedziała lepiej. Dotarł do rozwidlenia i musiał wybrać albo jedną, albo drugą drogę. Jedną albo drugą!
Gdy wędrował po dziedzińcu, słońce chowało się za horyzontem i dzienne gwiazdy rozbłyskały coraz liczniej. Raz dostrzegł przezroczystą, kulistą sylwetkę pterty, żeglującej w podmuchu, którego nie można było wyczuć w obrębie porośniętych winem murów. Na wschodzie pojawiły się srebrne spirale, nim Toller wreszcie przestał chodzić, uspokojony zrozumieniem, dlaczego tak długo nie mógł się zdecydować.
Przed nim nie leżał żaden punkt zwrotny! Nie było żadnego dylematu!
Sam problem zadecydował za niego, w chwili gdy Gesalla ubrała go w słowa. Nigdy nie mógł jej zadowolić, ponieważ był pustym wewnętrznie człowiekiem, który już nigdy nie zadowoli nawet samego siebie, niezdecydowanie było następstwem jedynie tchórzliwej niezdolności do spojrzenia w twarz prawdzie.
„Prawda jest taka, że jestem w połowie martwy”, powiedział sobie, „i wszystkim, co mi pozostaje, jest znalezienie właściwej drogi do zakończenia tego, co zacząłem”.
Westchnął drżąco, podszedł do niebieskorożca i chwycił wodze. Wyprowadził zwierzę na zewnątrz i zamykając bramę, po raz ostatni spojrzał na uśpiony dom. Nie ujrzał Gesalli w żadnym z ciemnych okien. Skoczył na siodło i ruszył wolno po żwirowej drodze na wschód. Pracownicy zeszli już z pól i świat wydawał się pusty.
— I co dalej? — zwrócił się do wszechświata, a jego słowa szybko rozpuściły się w smutku zapadającego zmierzchu. — Proszę, co ja mam teraz zrobić?
Daleko z przodu na drodze, gdzieś na granicy zasięgu wzroku, widać było jakiś ruch. W normalnym stanie umysłu Toller skorzystałby z teleskopu, by przyjrzeć się odległemu podróżnikowi, ale teraz wysiłek wydał mu się zbyt wielki. Pozwolił, by naturalny rozwój wypadków swym własnym odmierzonym krokiem odwalił za niego robotę. • Po pewnym czasie rozpoznał wóz kierowany przez jedną osobę, a kilka minut później zobaczył, że zarówno pojazd, jak i powożący są w kiepskim stanie. Wehikułowi brakowało burt, a koła kolebały się na wytartych piastach.
Woźnica, młody brodacz, był tak okryty kurzem, że przypominał glinianą statuę.
Toller sprowadził niebieskorożca po pobocze, by ustąpić nieznajomemu miejsca, zaskoczony, gdy wóz zatrzymał się obok. Woźnica zerknął na niego zaczerwienionymi oczami, a gdy się odezwał, Toller poznał, że jest pijany jak bela.
— Przepraszam, panie — wybełkotał — czy mam zaszczyt zwracać się do lorda Tołlera Maraquine'a?
— Tak. Dlaczego pytasz?
Brodacz chwiał się niepewnie przez chwilę, potem niespodziewanie zaprezentował uśmiech, który mimo brudu i zaniedbanej powierzchowności młodzieńca cechował chłopięcy wdzięk.
— Nazywam się Bartan Drumme, lordzie, i przychodzę z… dość dziwną propozycją, lecz jestem pewien, że zyska ona twoje zainteresowanie.
— Wielce w to wątpię — rzekł zimno Toller, przygotowując się do odjazdu.
— Lordzie! Jak zrozumiałem, jako szefa Obrony Powietrznej interesują cię sprawy dotyczące górnych stref nieba?
Toller potrząsnął głową.
— Wszystko, co trzeba było zrobić, zostało zrobione.
— Przykro mi to słyszeć, lordzie. — Drumme podniósł butelkę i wyciągnął korek, potem zatrzymał się na chwilę i obrzucił Tollera posępnym spojrzeniem. — To znaczy, że będę musiał postarać się o audiencję u króla.
Mimo wszystkiego, co miał na głowie, Toller musiał się śmiać.
— Niewątpliwie król będzie bardzo zainteresowany tym, co masz mu do powiedzenia.
— Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości — zgodził się Drumme, bardzo zadowolony z siebie. — Każdy władca w historii byłby zachwycony możliwością zatknięcia swego sztandaru na planecie, którą zwiemy Farlandem.
Gospoda Błękitny Ptak w Prądzie nazwana została na pamiątkę znakomitego zajazdu w starym Ro-Atabri i ambicją gospodarza stało się osiągnięcie porównywalnej renomy, toteż zaniepokoił się mocno, gdy Toller przyprowadził z sobą bardzo podejrzanie wyglądającego osobnika, Bartana Drumme. Jasne było, że jego zdaniem zaszczyt goszczenia bohaterskiego arystokraty ledwie kompensuje obecność tego cuchnącego i obdartego typa, jednakże dał się nakłonić do przydzielenia im dwóch sypialni i do wstawienia do jednej z nich olbrzymiej wanny, napełnionej następnie gorącą wodą. Bartan teraz moczył się w kąpieli, i poza głową ze spienionej szarej wody wystawała jedynie ręka ściskająca pucharek brandy.
Toller wypił łyk z naczynia, które podał mu Bartan, i skrzywił się, gdy mocna wódka zapiekła go w przełyku.
— Myślisz, że powinieneś raczyć się tą miksturą przez cały czas?
— Oczywiście, że nie. Przez cały czas powinienem pić porządną brandy, ale w tej chwili stać mnie tylko na taką. Wydałem wszystko co do grosza, by się tu dostać, lordzie.
— Mówiłem, żebyś nie zwracał się do mnie w ten sposób. — Toller podniósł puchar do ust, powąchał zawartość i wylał ją do wanny.
— Nie musiałeś jej marnować — zaprotestował Bartan. — Poza tym, czy tobie byłoby przyjemnie, gdyby coś takiego plątało się wokół najbardziej intymnych części twego ciała?
— To może im wyjść na dobre. Myślę, że to świństwo było przeznaczone do użytku zewnętrznego. Poproszę, by gospodarz podał nam coś mniej trującego, ale tymczasem muszę wrócić do tego fragmentu twojej historii, która niepokoi mnie najbardziej.
— Tak?
— Twierdzisz, że twoja żona żyje na Farlandzie, nie jako duch czy wcielenie, ale jako osoba z krwi i kości, taka jaką znałeś. Jak doszedłeś do takiego wniosku?
— Nie potrafię tego wyjaśnić. Jej… nieme słowa zawierały coś więcej niż zwyczajne, i z nich wydobyłem tę wiedzę.
Toller z zadumą skubał dolną wargę.
— Nie jestem dość próżny, by myśleć, że wiem wszystko, co można wiedzieć na temat naszej egzystencji. Przyznaję, że istnieje wiele tajemnic, z których większości być może nigdy nie zgłębimy, ale to, co powiedziałeś, trochę mnie niepokoi.
Bartan poprawił się w wannie, rozchlapując wodę.
— Przez całe życie byłem zatwardziałym materialistą. Nadal gardzę tymi prostaczkami, którzy czepiają się wiary w życie nadprzyrodzone, mimo to wszystko, przez co przeszedłem w Koszu. Ale chociaż nie mam zielonego pojęcia, jak to wyjaśnić, ja w i e m. Tej nocy widziałem dziwne światła. Sondeweere spotkało coś, co wykracza poza moją zdolność pojmowania, a teraz moja żona m i e s z k a na Farlandzie.
— Mówisz, że ukazała ci się w formie wizji, że mówiła do ciebie z Farlandu. Trudno mi wyobrazić sobie coś bardziej nieprawdopodobnego, nienaturalnego.
— Może używamy tego słowa w odmiennym znaczeniu. Moja żona do mnie mówiła, tym samym było to zjawisko naturalne. Zyskało otoczkę nienaturalności jedynie dzięki temu, że wyrasta poza naszą zdolność pojmowania.
Toller zwrócił uwagę, że Bartan mimo podchmielenia mówi uderzająco płynnie i logicznie. Podniósł się i zaczął spacerować po oświetlonym lampami pomieszczeniu, potem wrócił do swego krzesła. Bartan, z zadowoleniem sączący alkohol, zupełnie nie wyglądał na wariata.
— Wkrótce przybędzie tu Ilven Zavotle, o ile posłaniec go znalazł — powiedział Toller. — I uprzedzam, że prawdopodobnie wyśmieje twoją historię.
— Nie musi uwierzyć. Ta część o mojej żonie dotyczy tylko mnie, a opowiedziałem ją tylko po to, by pokazać, że mam osobiste powody, by pragnąć wyprawy na Farland. Nie mogę oczekiwać, że inni przedsięwezmą taką podróż bo ja tak chcę, ze względu na moje powody. Ale mam nadzieję, że król chciałby odnieść sukces w tym, co nie udało się Rassamardenowi: rozszerzyć swoje królestwo na inny świat. I że jako pomysłodawca będę miał zagwarantowane miejsce w ekspedycji, o ile do niej dojdzie. Wszystkim, o co bym prosił twego przyjaciela Zavotle'a, jest to, i by obmyślił środki pozwalające na jej zrealizowanie.
— Nie prosisz o wiele.
— Proszę o więcej, niż się domyślasz — odparł Bartan.
Na jego młodej, a jakby przedwcześnie postarzałej twarzy malowała się zaduma. — Rozumiesz, jestem odpowiedzialny za to, co stało się mojej żonie. Jej utrata sama w sobie i jest dostateczną tragedią, ale dźwiganie brzemienia winy…
— Przykro mi. To dlatego pijesz?
Bartan przekrzywił głowę, zastanawiając się nad od-j powiedzią. i — Prawdopodobnie dlatego zacząłem pić, ale po pew265
nym czasie odkryłem, że po prostu wolę być pijany niż trzeźwy. To sprawia, że świat staje się nieco przyjemniejszy.
— A tej nocy, kiedy miałeś tę wizje? Czy byłeś…?
— Pijany? Oczywiście! — Bartan hałaśliwie przełknął brandy, jak gdyby chciał wzmocnić swe oświadczenie. — Ale to nie miało najmniejszego wpływu na wydarzenia. Proszę, lordzie…
— Tollerze. Bartan skinął.
— Proszę, Tollerze, możesz mnie uważać za wariata albo człowieka, który sam siebie próbuje omamić, ostatecznie nie jest to związane z głównym tematem, ale błagam cię, traktuj mnie poważnie w kwestii ekspedycji na Farland. Muszę tam lecieć. Jestem doświadczonym pilotem i jeżeli to okaże się konieczne, mogę nawet przestać pić.
— To byłoby konieczne, lecz choć ja sam jestem zaintrygowany pomysłem lotu na Farland, nie mogę mówić o tym poważnie z królem ani kimkolwiek innym, póki nie usłyszę, co ma do powiedzenia Zavotle. Spotkam się z nim na dole; wynajmiemy prywatny salonik, gdzie będziemy mogli pokrzepić się i w wygodzie przedyskutować tę sprawę. — Toller wstał i odstawił pusty puchar. — Przyłącz się do nas, gdy zakończysz toaletę.
Bartan wyraził zgodę, podnosząc puchar i pociągając długi łyk. Toller potrząsnął głową, wyszedł z pokoju i ruszył mrocznym korytarzem do schodów. Bartan Drumme był niepokojącym młodzieńcem, by nie powiedzieć szaleńcem, ale kiedy po raz pierwszy wspomniał o misji na Farland, coś w głębi Tollera odpowiedziało natychmiast, i to z pasją pokrewną pasji podróżnika, który po ciężkiej, trwającej wiele lat wędrówce ujrzał swoje przeznaczenie, l narodziły się w nim tęsknota i podniecenie, które na siłę tłumił ze strachu przed rozczarowaniem.
Chakkell mógł poprzeć ten dziki, ekstrawagancki, niedo266
rzeczny pomysł z powodów, o których wspomniał Bar-tan — ale tylko wtedy, jeżeli Ilven Zavotle uzna projekt za wykonalny. Zavotle cieszył się zaufaniem króla w sprawach związanych z techniką lotów międzyplanetarnych, więc jeżeli ten mały człowieczek z zaciśniętymi ustami uzna, iż Farland jest nieosiągalny, wtedy Toller Maraąuine prawdopodobnie będzie musiał pogodzić się z perspektywą zostania pospolitym śmiertelnikiem czekającym na pospolitą śmierć. A lepiej, żeby do tego nie doszło.
„Zachowuję się dokładnie tak, jak powiedziała Gesalla”, pomyślał, zatrzymując się przy schodach. „Ale czy próba robienia czegoś innego miałaby sens?”
Zszedł do zatłoczonej sali i zobaczył, że Zavotłe, w cywilnym ubraniu, właśnie wypytuje odźwiernego. Zawołał do niego i chwilę później zasiedli w małym pokoju z dzbanem dobrego wina. Lampy paliły się spokojnie w niszach, nasycając powietrze błękitną mgiełką, w ich świetle Toller zauważył, że Zavotle wygląda na zmęczonego i jakoś zasłuchanego w swoje wnętrze. Białe włosy nadawały mu wygląd nie mężczyzny w sile wieku, ale starzejącego się człowieka, chociaż był o kilka lat młodszy od Tollera.
— Co cię gryzie, stary przyjacielu? — zapytał Toller. — Żołądek nadal źle pracuje?
— Mam rozwolnienie nawet wtedy, gdy nie jem. — Zavo-tle obdarzył go nikłym uśmiechem. — To niesprawiedliwe.
— Mam coś, co sprawi, że przestaniesz o tym myśleć — powiedział Toller, nalewając zielone wino do szklanek. — Pamiętasz rozmowę, jaką przeprowadziliśmy z królem dziś rano? Jak nie zgadzaliśmy się, co zrobić ze stacjami obrony?
— Tak.
— No cóż, niedługo potem spotkałem młodego człowieka nazwiskiem Bartan Drumme, który wysunął intrygującą propozycję. Jest na okrągło zalany i trochę stuknięty, sam go wkrótce zobaczysz, ale jego pomysł wiąże się z naszą poranną dyskusją. Zaproponował mianowicie zabranie jednej czy więcej stacji na Farland.
Toller mówił lekkim, prawie niedbałym tonem, ale uważnie obserwował reakcję Zavotle'a i poczuł ukłucie w sercu, gdy zobaczył, że usta przyjaciela rozchylają się w uśmiechu.
— Powiedziałeś, że twój nowy przyjaciel jest trochę stuknięty? Ja powiedziałbym, że to skończony wariat! — Zavotle parsknął w swoje wino.
— Ale czy nie sądzisz, że to byłoby…? — Toller zawahał się. Zdawał sobie sprawę, że mówiąc to, czego jeszcze nie dopowiedział, odda się w ręce przyjaciela. — Ilvenie, ja potrzebuję Farlandu. To jedyne co mi pozostało.
Zavotle przez chwilę szacował go wzrokiem.
— Gesalla i ja rozstaliśmy się na zawsze — odparł i Toller na niewypowiedziane pytanie. — Wszystko między f nami skończone.
— Rozumiem. — Zavotle zamknął oczy i delikatnie j; pomasował powieki czubkami palców. — Wiele zależy od pozygi Farlandu — rzekł powoli.
— Dziękuję ci, dziękuję — wydusił Toller, przepełniony wdzięcznością. — Jeżeli w jakiś sposób mogę ci się odwdzięczyć, to mów.
— Jest coś, czego oczekuję w zamian, i nie muszę tego mówić. W każdym razie nie tobie.
Teraz nadeszła kolej Toller a, spróbował więc odczytać pragnienie starego druha.
— Lot na pewno będzie niebezpieczny, Ilvenie. Dlaczego chcesz ryzykować życie?
— Przez pewien czas myślałem, że moje trawienie jest za wolne, potem odkryłem, że jest za szybkie. — Zavotle poklepał się po brzuchi. — To ja jestem trawiony, i ta kanibalska uczta nie może trwać wiecznie. Widzisz, Tollerze, ja potrzebuję Farlandu tak samo jak ty, może nawet bardziej. Jak dla mnie wystarczyłby plan podróży w jedną stronę, ale podejrzewam, że inni członkowie załogi nie byliby zachwyceni takim układem, tym samym muszę poddać próbie swój mózg i zapewnić im bezpieczny powrót. Problem ten na godzinę czy dwie oderwie mnie od innych myśli, za co szczerze dziękuję.
— Ja… — Toller rozejrzał się po pokoju i zamrugał, gdy wokół widzianych przez łzy płomieni lamp rozbłysły promieniste aureole. — Tak mi przykro, Ilvenie. Byłem zbyt pochłonięty własnymi kłopotami, by przypuszczać, że ty możesz być…
Zavotle uśmiechnął się i impulsywnie złapał go za rękę.
— Tollerze, czy pamiętasz próbny lot, jaki przed laty odbyliśmy? Razem lecieliśmy w nieznane i cieszyliśmy się, że to robimy. Odłóżmy na bok nasze osobiste smutki i bądźmy wdzięczni, że przed nami właśnie wtedy, gdy tego potrzebujemy, otwiera się możliwość wykonania jeszcze większego próbnego lotu i że czeka nas jeszcze większe Nieznane.
Toller skinął, patrząc na Zavotle'a ze wzruszeniem.
— Zatem uważasz taki lot za możliwy?
— Powiedziałbym, że to dałoby się zrobić. Farland leży w odległości wielu milionów mil i jest w ruchu — nie wolno nam o tym zapominać — ale mając do dyspozycji mnóstwo zieleni i purpury moglibyśmy go dogonić.
— O ilu milionach mil mówimy? Zavotle westchnął.
— Żałuję, że nikt nie zabrał z Landu naukowych traktatów, Tollerze. Zatraciliśmy większą część naszych zasobów wiedzy, a nikt nie ma czasu na ich odbudowanie. Muszę opierać się wyłącznie na własnej pamięci, ale mam wrażenie, że Farland znajduje się w odległości dwunastu milionów mil w punkcie najbliższym Overlandu, a czterdzieści dwa miliony, gdy jest po drugiej stronie słońca. Naturalnie, musielibyśmy zaczekać, póki nie znajdzie się najbliżej.
— Dwanaście milionów — sapnął Toller. — Czy możemy myśleć o pokonaniu takiego dystansu?
— Nie możemy! Pamiętaj, że Farland jest w ruchu. Statek musiałby lecieć na spotkanie pod odpowiednim kątem, więc musielibyśmy rozważać trasę wynoszącą może osiemnaście, może dwadzieścia milionów mil, a może więcej.
— Ale prędkość? Czy to możliwe?
— To nie pora na puste słowa. — Zavotle wyjął z sakiewki ołówek i skrawek papieru i zaczął bazgrać cyfry. — Załóżmy, że z powodu naszej ludzkiej słabości podróż musiałaby zakończyć się po nie więcej niż… hmm… stu dniach. To zobowiązuje nas do pokonywania może stu osiemdziesięciu tysięcy mil na dobę, co daje prędkość… zaledwie siedmiu i pół tysiąca mil na godzinę.
— Teraz wiem, że ze mnie żartujesz. Jeżeli uznałeś tę podróż za niemożliwą, powinieneś był powiedzieć to na początku.
Zavotle podniósł ręce, dłońmi w górę, w uspokajającym geście.
— Uspokój się, przyjacielu. Nie żartuję. Musisz pamiętać, że to hamowanie powietrza, wzrastające zgodnie z kwadratem prędkości, narzuca naszym statkom ślimacze tempo i nawet ogranicza sprawność twoich ukochanych odrzutowych myśliwców. Ale w czasie podróży do Farlandu statek będzie poruszał się w prawie całkowitej próżni i prócz tego znajdzie się poza zasięgiem grawitacji Overlandu, zatem możliwe będzie osiągnięcie zdumiewających prędkości. Interesujące jest również to, że opór powietrza może również „pomagać” międzyplanetarnemu podróżnikowi — ciągnął Zavotle. — Gdyby nie konieczność powrotu, moglibyśmy wprowadzić statek w atmosferę Farlandu, wyskoczyć, gdy prędkość zmaleje do znośnego poziomu, i opaść na powierzchnię planety na spadochronach.
— Tak, to konieczność powrotu stawia przed nami główną przeszkodę. Stanowi sedno problemu. Co można zrobić? Zavotle upił się wina.
— Wydaje mi się, że trzeba… że potrzebny nam statek, który można podzielić na dwie oddzielne części.
— Mówisz poważnie?
— Jak najbardziej! Podstawową jednostką byłaby stacja dowodzenia. Nazwijmy ją statkiem próżniowym… nie, statkiem kosmicznym… dla odróżnienia od zwyczajnych statków powietrznych. Wielkość stacji dowodzenia musi być zależna, od olbrzymich zapasów kryształów energetycznych i wszystkich innych potrzebnych rzeczy. Ten statek, statek kosmiczny, wyleciałby ze strefy nieważkości na Farland, ale nigdy nie mógłby wyładować. Należało by zatrzymać go tuż poza zasięgiem grawitacji F ar landu i wisiałby tam, dopóki nie nadejdzie czas podróży powrotnej na Overland.
— To mi przypomina wbijanie klinów w mózg — poskarżył się Toller, borykając się z przyswojeniem sobie szokująco nowych koncepqi. — Czy wyobrażasz sobie statek kosmiczny wysyłający na powierzchnię planety coś takiego jak szalupa?
— Szalupa? Pojęcie zbyt ogólne: musiałby to być w pełni operacyjny statek powietrzny, wyposażony w balon i własną jednostkę napędową.
— Ale jak można by go przetransportować?
— Właśnie o to mi chodziło, gdy wspomniałem, że statek kosmiczny musiałby składać się z dwóch części. Zakładając, że w jego skład wchodziłoby cztery czy pięć cylindrycznych segmentów, tak jak teraz w przypadku stacji dowodzenia w strefie nieważkości, cały przedni segment musiałby być oddzielany, żeby można było przekształcić go w statek powietrzny przeznaczony do lądowania. Konieczne byłyby dodatkowe ścianki działowe, szczelne drzwi i… — Zavotle zadrżał z przyjemnego podniecenia i na wpół podniósł się ze swego miejsca. — Potrzebne mi odpowiednie materiały do kreślenia, Tollerze. Chciałbym zmierzyć się z tym problemem.
— Przyniosę ci je — rzekł Toller, dając znak, by Zavotle usiadł — ale najpierw powiedz mi coś więcej o tym rozdzielaniu! statku kosmicznego. Czy można taką operację przeprowadzić w próżni? Czy nie groziłaby ona utratą całego powietrza?
— Z pewnością bezpieczniej byłoby przeprowadzić ją w obrębie atmosfery Farlandu, i łatwiej. Muszę się nad tym zastanowić… Jeżeli szczęście nam dopisze, może atmosfera Farlandu olkaże się taka gruba, że będzie sięgała poza jego pole grawitacyjne, a w takim przypadku operacja okaże się stosunkowo prosta. Statek kosmiczny wisiałby wtedy w górnych rejonaich atmosfery. Można by odłączyć statek powietrzny, nadmmchać balon i zamontować wsporniki, wszystko w jak najbardziej rutynowy sposób. Powinniśmy to przećwiczyć w maszej strefie nieważkości przed spodziewanym startem.
Zavotle zzamyślił się na chwilę.
— Z druigiej strony, gdyby statek kosmiczny miał czekać poza atmostferą, najlepiej byłoby zejść na krótko na poziom, na którym zzalega zdatne do oddychania powietrze, i dopiero wtedy odłąączyć segment statku powietrznego. Statek powietrzny ooczywiście będzie spadał w czasie nadymania balonu, aleś, jak wiemy z doświadczenia, proces ten jest dość powollny, i starczy czasu na wykonanie wszystkiego, co koniecznne. Trzeba zastanowić się nad…
— Biorącic pod uwagę powietrze — wtrącił Toller. — Przypuszczam, źże w rachubę wchodziłoby użycie soli ognistej?
— Tak. Wiemy, że sól uzdatnia powietrze, ale nie wiemy, ile trzeba zabrać, by utrzymać człowieka przy użyciu w czasie dhługiej podróży. Należy przeprowadzić eksperymenty, ponitieważ ilość soli, jaką będziemy musieli przewozić, może okazać się głównym czynnikiem decydującym o wielkości załogi.
Zavotle przerwał i obrzucił Tollera pełnym zadumy i smutku spojrzeniem.
— Szkoda, że nie ma z nami Laina. Bardzo by się przydał.
— Przyniosę ci materiały do kreślenia.
Gdy Toller wychodził z pokoju, jego pamięć wyczarowała jak żywe wyobrażenie brata, utalentowanego matematyka, który został zabity przez ptertę w przeddzień Migracji. Lain posiadał imponującą zdolność odgadywania ukrytej natury działań i przewidywania ich wyniku, a jednak nawet on popełnił poważne błędy dotyczące niektórych naukowych odkryć dokonanych w czasie pierwszego przelotu z Landu do strefy nieważkości. Wspomnienie brata uprzytomniło Tollerowi, jak butny, jak szalony jest plan lotu przez miliony mil kosmosu do nieznanego świata.
„Bardzo łatwo można zginąć w czasie takiej podróży”, powiedział sobie Toller i prawie uśmiechnął się, gdy zrobił jeden krok dalej w tych wewnętrznych spekulacjach. „Ale nikt nigdy nie mógłby powiedzieć, że była to pospolita śmierć…”
— Próbuję rozstrzygnąć, co bardziej denerwuje mnie w tej sprawie — mówił król Chakkell, gapiąc się z nieszczęśliwą miną na Tollera i Zavotle'a. — Nie wiem, czy fakt, że próbujecie mną manipulować… czy też kompletny brak subtelności, kiedy to robicie.
Toller przybrał zatroskany wyraz twarzy.
— Wasza Wysokość, przykro mi słyszeć, że jestem podejrzewany o kierowanie się ukrytymi motywami. Moją jedyną ambicją jest wbicie flagi…
— Dość, Maraąuine! Nie jestem głupcem. — Chakkell pogładził kosmyk włosów na błyszczącej brązowej łysinie. — Gadasz o sadzeniu flag tak, jakby mogły one zapuścić korzenie i wyprodukować jakieś plony. Jaki zysk mógłby przynieść mi Farland? Chociaż skromny?
— Żniwo historii — powiedział Toller, już zaczynając szczegółowo planować ekspedycję na Farland. Ta manifestacja irytacji ze strony Chakkella była pewną wskazówką, że król ma zamiar wyrazić zgodę na skonstruowanie i wyposażewnie statku kosmicznego. Mimo pokazu wątpliwości i obojętności, już został oczarowany pomysłem ogłoszenia się panem zewnętrznej planety.
Chakkell parsknął.
— Żniwo historii nie zostanie zebrane, póki statek pomyślnie nie zakończy obu etapów podróży. Nie jestem do końca przekonany, czy jest to możliwe.
— Statek zostanie zaprojektowany tak, by mógł poradzić sobie z krytycznymi sytuacjami wszelkiego rodzaju, Wasza Wysokość — zapewnił Toller. — Nie mam zamiaru popełniać samobójstwa.
— Nie? Czasami zastanawiam się nad tobą, Maraąui-ne. — Chakkell wstał i obszedł mały pokój. Znajdowali się w tym samym pomieszczeniu, w którym król konsultował się z Tollerem w kwestii powietrznej obrony Overlandu. Większą część przestrzeni zajmował okrągły stół i sześć krzeseł, co pozostawiało królowi niewiele miejsca na obnoszenie swego brzuszyska. Dotarłszy do krzesła, Chakkell oparł się o nie i spojrzał na Tollera posępnie.
— A co z pieniędzmi? Nigdy nie zawracasz sobie głowy takimi przyziemnymi problemami, prawda?
— Jeden statek, Wasza Wysokość, i załoga nie większa niż sześć osób.
— Wielkość załogi jdst wymówką, a ty doskonale o tym wiesz. Ten twój plan będzie kosztował mnie fortunę ze względu na utrzymanie wspierających stacji operacyjnych w strefie nieważkości.
— Ale skoro otwiera drogę do nowego świata…
— Nie zaczynaj znów grać na tę samą nutę, Maraqui-ne — przerwał mu Chakkell. — Pozwolę ci rozpocząć to niebywałe przedsięwzięcie, bo na wojnie zasłużyłeś sobie na odrobinę mojej pobłażliwości, ale pod jednym warunkiem: Zavotle z tobą nie poleci. Nie mogę sobie pozwolić na jego utratę.
— Przykro mi to mówić — wtrącił spiesznie Zavotle, nim Toller zdążył otworzyć usta — ale niezależnie od wyprawy, Wasza Wysokość wkrótce i tak zostanie pozbawiony moich usług.
Chakkell zmrużył oczy i przyjrzał się Zavotle'owi tak, jakby podejrzewał podstęp.
— Zavotle — rzekł w końcu — masz zamiar umrzeć?
— Tak, Wasza Wysokość.
Chakkell wyglądał raczej na zakłopotanego niż zatroskanego.
— Wolałbym, żeby to nie było prawdą.
— Dziękuję, Wasza Wysokość.
— Teraz muszę zająć się innymi sprawami — powiedział szorstko Chakkell, ruszając w stronę drzwi — ale w takich okolicznościach nie będę sprzeciwiał się twojemu wyjazdowi na Farland.
— Jestem wdzięczny, Wasza Wysokość.
Chakkell zatrzymał się w drzwiach i przeszył Tollera wzrokiem.
— Gra toczy się dalej, co, Maraąuine? — Wyszedł na korytarz, nim Toller zdołał coś rzec w odpowiedzi. W pokoju zapadła cisza.
— Powiem ci coś, Ilven — rzekł wreszcie Toller półgłosem. — Udało nam się przestraszyć króla. Czy zauważyłeś, że wykręcił wszystko tak, że teraz wygląda na to, iż to on robi nam łaskę pozwalając na zorganizowanie ekspedycji? Ale prawdziwym powodem jest to, że on chce, by jego sztandar załopotał nad Farlandem. Zagwarantowane miejsce w historii jest kiepskim rodzajem nieśmiertelności, ale wygląda na to, że pragną jej wszyscy królowie, a my właśnie przypomnieliśmy Chakkellowi, jak próżne są takie ambicje.
— Dziwnie mówisz, Tollerze — powiedział Zavotle; jego spojrzenie błądziło po twarzy przyjaciela. — Ja nie wrócę z Farlandu, ale ty z pewnością tak.
— Nie przejmuj się, przyjacielu — odparł z uśmiechem Toller. — Wrócę z Farlandu albo zginę, próbując to zrobić.
Toller nie był pewien, czy jego syn zgodzi się na spotkanie, więc z zadowoleniem powitał widok samotnego jeźdźca podążającego traktem wiodącym na południe do Heevern. Wybrał miejsce spotkania trochę z powodu bliskości pożyłkowanej złotem iglicy skalnej i sadzawki, elementów bardzo charakterystycznych w tej okolicy, lecz również dlatego, że leżało ono na pomocnym stoku ostatniego wzniesienia na drodze do domu. Gdyby przejechał jeszcze milę, na grzbiet, w oddali zobaczyłby swój dom. Świadomość, że Gesalla jest w obrębie znajomych ścian, sprawiałaby mu ból, ale nie dlatego nie pojechał dalej. Zatrzymał się, bowiem przysiągł, że ich ścieżki rozchodzą się na zawsze, a w pewien sposób, który był dla niego ważny, chociaż nie potrafił racjonalnie tego osądzić, zbliżanie się zanadto do domu byłoby złamaniem danego słowa.
Zsiadł z niebieskorożca i zostawił pasące się zwierzę, obserwując zbliżającego się jeźdźca. Jak wcześniej, mógł z daleka poznać, że to Cassyll po wyraźnym kremowym kolorze przednich nóg wierzchowca. Cassyll podjechał bez większego pośpiechu i ściągnął wodze niebieskorożca w odległości dziesięciu kroków. Pozostał w siodle, mierząc Toller a melancholijnymi szarymi oczami.
— Byłoby lepiej, gdybyś zsiadł — powiedział łagodnie Toller. — Łatwiej się rozmawia.
— A mamy o czym?
— Gdyby było inaczej, po co miałbyś tu przyjeżdżać? — Toller uśmiechnął się krzywo. — Śmiało. Ani twój honor, ani twoje zasady nie ucierpią, jeżeli porozmawiamy stojąc twarzą w twarz.
Cassyll wzruszył ramionami i z gracją akrobaty zeskoczył z niebieskorożca. Owalną twarz i strzechę połyskliwych włosów zawdzięczał swojej matce, ale jego szczupłą sylwetkę cechowała muskularna siła ojca.
— Dobrze wyglądasz.
Cassyll zerknął na swoje ubranie — koszulę i spodnie z samodziału, które pasowały raczej do pospolitego robotnika.
— Pracuję w odlewni i fabrykach, a część roboty naprawdę jest ciężka.
— Wiem. — Toller, któremu grzeczna odpowiedź syna dodała otuchy, postanowił przejść prosto do rzeczy. — Cas-syllu, ekspedycja na Farland zaczyna się za kilka dni. Pokładam wiarę w obliczeniach i planach Ilvena Zavotle'a, ale tylko głupiec nie brałby pod uwagę czekających nas niebezpieczeństw. Mogę nie wrócić i byłbym spokojniejszy, gdybyśmy uzgodnili sprawy dotyczące przyszłości twojej i matki.
Cassyll nie okazał żadnych emocji.
— Wrócisz. Jak zawsze.
— Mam taki zamiar, niemniej chcę, żebyś przed rozstaniem dał mi słowo w związku z pewnymi kwestiami. Jedna z nich jest związana z faktem, że król potwierdził, iż mój tytuł jest dziedziczny, i chcę, żebyś go przyjął, gdy zostanę uznany za martwego.
— Nie chcę tego tytułu. Nie interesują mnie takie błahostki.
Toller pokiwał głową.
— Wiem i szanuję cię za to, ale ten tytuł daje władzę i przywileje. Władzy możesz użyć do zabezpieczenia pozycji swojej matki w świecie, z władzy możesz zrobić dobry użytek podejmując warte zachodu zabiegi. A nie muszę ci przypominać, jak ważne dla naszego społeczeństwa jest zastąpienie drewna brakka metalem, przysięgnij więc, że nie odrzucisz tego tytułu.
Cassyll przybrał zniecierpliwiony wyraz twarzy.
— To przedwczesne. Będziesz żył sto lat, o ile nie dłużej.
— Przysięga, Cassyllu.
— Przysięgam, że przyjmę tytuł tego odległego w czasie dnia, kiedy w końcu spadnie na mnie ten obowiązek.
— Dziękuję — powiedział szczerze Toller. — Teraz sprawa posiadłości. O ile to możliwe, chciałbym zachować system symbolicznego czynszu dla naszych dzierżawców. Dochody z kopalni, odlewni i zakładów metalowych nadal rosną i wystarczą na zaspokojenie potrzeb rodziny.
— Rodziny? — Cassyll uśmiechnął się lekko, by pokazać, że uważa to słowo za niestosowne. — Moja matka i ja jesteśmy finansowo zabezpieczeni.
Toller pozwolił, by to niedomówione wyzwanie przeszło bez echa i zajął się omawianiem innych spraw związanych z posiadłością i zakładami przemysłowymi, ale przez cały czas był świadom, że odkłada moment, w którym będzie musiał wyznać, co było najważniejszym motywem spotkania. Wreszcie, po pełnej napięcia chwili milczenia, która zdawała się trwać w nieskończoność, przemówił nieco drżącym głosem.
— Cassyllu, swego ojca po raz pierwszy spotkałem zaledwie na kilka minut przed tym, nim zadał sobie śmierć własną ręką. Obaj tak wiele straciliśmy… ale przed ostatecznym końcem byliśmy zjednoczeni. Ja… nie chcę zostawiać cię bez próby naprawienia tego, co między nami zaszło. Czy możesz wybaczyć mi zło, jakie wyrządziłem tobie i twojej matce?
— Zło? — Cassyłl mówił lekkim tonem, udając zaskoczenie. Pochylił się i podniósł kamyczek gęsto pożył-kowany złotem, przyjrzał mu się uważnie i cisnął go do sadzawki. Odbicie Landu na wodzie rozbiło się na liczne ruchliwe, koncentryczne kręgi. — O jakim źle mówisz, ojcze?
Toller nie dał się zbyć.
— Zaniedbywałem was oboje, ponieważ nigdy nie byłem zadowolony z tego, co miałem. To proste. Moje oskarżenie można zawrzeć w kilku słowach, żadne z nich nie jest bezpodstawne czy niejasne.
— Nigdy nie czułem się zaniedbywany, bo wierzyłem, że będziesz nas zawsze kochał — powiedział powoli Cassyłl. — Teraz moja matka jest sama.
— Ma ciebie.
— Jest sama.
— Nie bardziej niż ja, ale na to nie ma lekarstwa. Twoja matka rozumie to lepiej ode mnie. Jeżeli ty nauczysz się to rozumieć, może również nauczysz się wybaczać.
Toller miał wrażenie, że w tej chwili Cassyłl na powrót jest dzieckiem.
— Prosisz mnie, bym zrozumiał, że miłość umiera?
— -Może umrzeć albo może nie chcieć umrzeć; albo mężczyzna lub kobieta mogą się zmienić, albo któreś z nich pozostaje niezmienne; a kiedy ktoś nie zmienia się z upływem czasu, to efekt z punktu widzenia osoby, która się zmienia, jest taki, jakby właśnie to ta nie zmieniająca się osoba była tą, która podlega największej przemianie… — Toller urwał i spojrzał bezradnie na syna. — Skąd mogę wiedzieć, co masz zrozumieć, skoro sam tego nie rozumiem?
— Ojcze… — Cassyłl zrobił krok w stronę Tollera. — Dostrzegam w tobie tyle bólu. Nie zdawałem sobie sprawy…
Toller próbował pozbyć się łez, które napłynęły mu do oczu.
— Nie mam nic przeciwko bólowi. I tak jest go za mało jak na moje potrzeby.
— Ojcze, nie…
Toller otworzył ramiona. Ojciec i syn zastygli w uścisku, a Toller w trakcie tej ulotnej chwili prawie przypomniał sobie, co to znaczy być pełnowartościowym człowiekiem.
— Przewróć statek na bok — rozkazał Toller. Biały obłok jego oddechu przetaczał się w mroźnym powietrzu. Bartan Drumme, który obsługiwał urządzenia sterujące — młody człowiek wykorzystywał każdą okazję, by przećwiczyć technikę kierowania statkiem powietrznym — skinął i zainicjował serię krótkich wybuchów paliwa w bocznym silniku. Gdy siła odrzutu stopniowo pokonywała inercję gondoli, Overland przesunął się po niebie i zza brązowej krzywizny balonu wyłonił się wielki dysk Landu. Bartan zatrzymał obrót statku za pomocą silnika umieszczonego po drugiej stronie i ustabilizował go w nowym położeniu. Po obu stronach gondoli widać było teraz obie planety. Słońce wisiało nisko nad wschodnią krawędzią Landu, oświetlając cienki sierp na powierzchni planety. Pozostała część była pogrążona w cieniu.
Na tym mrocznym tle oddalony o niecałą milę unosił się statek kosmiczny, widoczny w postaci maleńkiego prążka światła. Otaczało go kilka mniejszych pyłków: stacji mieszkalnych i magazynów, które król Chakkell pozwolił pozostawić w strefie nieważkości, by obsługiwały niedawno zmontowaną jednostkę. Statek w bezkresie nieba zdawał się drobiną bez znaczenia, ale jego widok sprawił, że serce Tollera zabiło szybciej.
Od czasu uzyskania zgody króla minęło sześćdziesiąt dni i teraz Toller odkrył, że trudno mu się pogodzić z tym, że właśnie nadeszła chwila startu. Próbując rozproszyć lekkie poczucie nierzeczywistości, podniósł lornetkę i zaczął przyglądać się statkowi kosmicznemu.
Do projektu Zavotle'a, naszkicowanego w czasie spotkania w Błękitnym Ptaku, wprowadzono jedną główną poprawkę. Początkowo zakładano, że składający się z pięciu segmentów moduł, który w odpowiednim momencie miał zostać odłączony od statku-matki, będzie znajdował się z przodu, ale taki układ uniemożliwiał widoczność przed dziobem. Po kilku niezadowalających eksperymentach z lustrami zadecydowano, że modułem lądującym będzie sekcja rufowa. Jej silnik miał zapewnić przelot na Farland, powrót zaś statku-matki na Overland — drugi, odsłaniający się po oddzieleniu statku powietrznego.
Toller zniżył lornetkę i zerknął na innych członków załogi, opatulonych w pikowane skafandry, pogrążonych we własnych myślach. Poza Zavotle'em i Bartanem była tam Berise Narrinder, Tipp Gotlon i inny były pilot, cichy, młody człowiek o łagodnym głosie, Dakan Wraker. Toller był zaskoczony wielką liczbą ochotników, jacy zgłosili chęć wyruszenia na tę wyprawę, a Wrakera wybrał z powodu jego spokojnego usposobienia i rozległej znajomości mechaniki.
W ciągu minionej godziny wśród załogi panowała ożywiona rozmowa, ale obecnie ogrom czekającego ich zadania wywarł w końcu potężny wpływ i unieruchomił im języki.
— Zaoszczędźcie mi widoku tych ponurych twarzy — rzekł Toller z jowialnym uśmiechem. — Po co się martwić? Być może Farland tak nam się spodoba, że żadne z nas nie będzie chciało wrócić!
„Kolcorron” rozpoczął podróż ze strefy nieważkości miedzy bliźniaczymi planetami na Farland. Toller liczył się z tym, że jako dowódca statku kosmicznego będzie musiał polubić obsługiwanie przyrządów napędowych i sterowniczych, jednakże w czasie treningów stało się jasne, że gdy chodzi o nowy rodzaj latania, jest najmniej utalentowanym członkiem załogi. Długość statku pięciokrotnie przekraczała jego średnicę, w związku z czym utrzymanie go w stabilnej pozycji wymagało precyzyjnego i delikatnego używania bocznych silników odrzutowych, zdolności wykrywania odchodzenia od kursu i korygowania go. Gotlon, Wraker i Berise, wyzwalając trwające ułamki sekund wybuchy w komorach spalania, zdawałoby się bez najmniejszego wysiłku potrafili utrzymać krzyż sterującego teleskopu na namierzanej gwieździe. Zavotle i Bartan Drumme okazali się kompetentni, chociaż obaj mieli nieco ciężką rękę, ale Toller miał skłonności do wprowadzania nadmiernych poprawek, które wplątywały go w nieskończoną serię mniejszych, co wywoływało na twarzach pozostałych pilotów szerokie uśmiechy.
Toller z tego względu przekazał Tippowi Gotlonowi, najmłodszemu członkowi załogi, zaszczyt wyprowadzenia statku z atmosfery bliźniaczych planet.
Gotlon był przypasany do siedzenia umieszczonego w pobliżu środka okrągłego, najwyższego pokładu. Patrzyli w pryzmatyczny okular teleskopu niskiej mocy, który wychodził prostopadle do burty na dziobie statku. Jego ręce spoczywały na dźwigniach, które łączyły się z prętami biegnącymi w dół przez różne pokłady do głównego silnika i bocznych odrzutowych. Zawziętość widoczna w jego uśmiechu wskazywała, że jest gotów na wszystko i czeka na rozkaz rozpoczęcia lotu.
Toller rozejrzał się po sektorze dziobowym, który był nie tylko stanowiskiem pilota, ale również kwaterą mieszkalną i sypialnią. Zavotle, Berise i Barton unosili się w różnych pozycjach i pod różnymi kątami, trzymając się poręczy. W przedziale panował półmrok, jedynego oświetlenia dostarczał iluminator od strony słońca, ale Toller widział ich twarze na tyle dobrze, by wiedzieć, iż podzielają jego nastrój.
Lot miał trwać przynajmniej dwieście dni — zniechęcająco długi okres nudy, deprywacji i niewygody — i bez względu na to, jak bardzo kto był zdecydowany poświęcać się dla sprawy, w takiej chwili przeżywanie niepokoju było rzeczą naturalną. Uruchomienie głównego silnika miało położyć kres tym odczuciom, ale do czasu wykonania tego pierwszego manewru o ważnym znaczeniu psychologicznym, Tollerem i załogą będą targały wątpliwości i niepokój.
Toller zniecierpliwiony przyciągnął się do szybu drabiny i spojrzał w dół. Cylindryczną przestrzeń przecinały wąskie smugi światła, wpadającego przez iluminatory i tworzącego splątane wzory jasności i cienia wśród wewnętrznych rozporek i koszy, w których przechowywano zapasy żywności i wody oraz soli ognistej i kryształów energetycznych. Daleko w dole w tym dziwnym świecie dał się zauważyć ruch i u stóp drabiny pojawił się Wraker, który sprawdzał paliwowe leje samowyładowcze i pneumatyczny system zasilania. Mimo krępującego ruchy kombinezonu wspiął się po szczeblach zwinnie i skinął głową, gdy zobaczył czekającego Tollera.
— Jednostka zasilania jest w porządku — zameldował cicho.
— My tak samo — odparł Toller, odwracając się i patrząc w czujne oczy Gotlona. — Zabieraj nas stąd.
Gotlon bez wahania przesunął przepustnicę. Silnik zadudnił z tyłu statku, jego ryk nieco stłumiły odległość i przepierzenia. Członkowie załogi wolno spłynęli w dół i stanęli na pokładzie. Toller wyjrzał przez najbliższy iluminator i zobaczył, jak magazyny i sektory mieszkalne suną w kierunku rufy. W pobliżu konstrukcji wisieli opatuleni robotnicy, którzy energicznie machali na pożegnanie.
— Miły akcent — powiedział Toller. — Wzruszająco entuzjastyczne pożegnanie.
Zavotle parsknięciem wyraził swój sceptycyzm.
— To tylko wyraz szczerej ulgi z powodu naszego odjazdu. Wreszcie będą mogli opuścić strefę nieważkości i wrócić do swych rodzin. Co i my byśmy zrobili, gdybyśmy mieli choć trochę rozumu.
— Zapomniałeś o jednym — wtrącił z uśmiechem Bartan Drumme.
— O czym?
— Ja wracam do swojej rodziny. — Chłopięcy uśmiech Bartana poszerzył się. — Jestem w najlepszej sytuacji: na F ar landzie czeka na mnie moja żona.
— Synu, po długim namyśle dochodzę do wniosku, że to ty powinieneś być i kapitanem tego statku — rzekł poważnie Zavotle. — Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby wypuszczać się w taką podróż, a ty z nas wszystkich jesteś największym wariatem.
„Kolcorron” był w drodze zaledwie godzinę, gdy Toller zaczął się niepokoić.
Przejrzał każdy przedział statku, sprawdzając, czy wszystko jest tak jak powinno, ale mimo że nie znalazł niczego złego, niepokój pozostał. Nie umiejąc wytłumaczyć go żadnym konkretnym powodem, postanowił nie mówić nic Zavotle'owi ani nikomu innemu — jako dowódca nie mógł pozwolić sobie na podminowywanie moralne załogi niewyjaśnionymi przeczuciami. W przeciwieństwie do niego, oni wydawali się odprężeni i coraz bardziej pewni siebie, o czym świadczyły ożywione, wesołe rozmowy na górnym pokładzie.
Toller uznał, że te rozmowy go rozpraszają, wrócił więc do drabiny i ulokował się przy iluminatorze na śródokręciu, w wąskim przejściu między dwoma wielkimi schowkami z zapasami. Podobnie postępował w dzieciństwie, gdy czuł potrzebę zamknięcia się przed światem, i teraz w samotności próbował umiejscowić źródło swoich złych przeczuć.
Czy mogły one wynikać z faktu, że niebo niespodziewanie stało się czarne? Czy mogły być echem jakiejś głęboko zakorzenionej obawy, instynktownego protestu organizmu związanego z narastaniem prędkości do niewyobrażalnej wartości tysięcy mil na godzinę? Główny silnik pracował prawie bez przerwy od początku podróży i tym samym — według Zavotle'a — prędkość statku musiała już daleko wykraczać poza wszelkie poprzednie ludzkie doświadczenia. Na początku słychać było wyraźny szum powietrza, ale gdy niebo pociemniało, dźwięk ten stopniowo ucichł. Światło słońca wpadające ukosem przez iluminatory utrudniało oglądanie zewnętrznego wszechświata, lecz zdawało się, że panuje w nim normalny wieczny spokój. Nie było niczego, co by świadczyło, że statek mknie przez kosmos z prędkością wieluset mil na godzinę.
Czy ten fakt mógł być odpowiedzialny za jego zdenerwowanie? Czy jakaś część jego umysłu była zaniepokojona sprzecznością między tym, co obserwował, a tym, wiedział?
Toller krótko rozważał to przypuszczenie i odsunął je na bok — nigdy nie był nadmiernie wrażliwy i podróżowanie w przestrzeni nie zmieniło jego podstawowej natury. Bardziej prawdopodobne, że powodem jego zdenerwowania prędzej stałaby się jakaś bardziej konkretna sprawa, taka jak przysunięcie się do iluminatora. Poszycie kadłuba „Kolcorronu” zostało wzmocnione dodatkowymi stalowymi obręczami na zewnątrz i warstwami smoły i płótna od wewnątrz, ale wokół iluminatorów i luków znajdowały się najsłabsze miejsca. W czasie jednego z próbnych lotów iluminator został wysadzony na zewnątrz i mimo że wypadek nie nastąpił w prawdziwej próżni, mechanikowi popękały bębenki.
Krótki syk z górnego pokładu wskazał, że ktoś zmieszał miarkę soli ognistej i wody, by zregenerować powietrze. Może minutę później do nozdrzy Tollera dotarł charakterystyczny zapach — przypominający woń wodorostów — mieszając się z ostrym odorem smoły, który jakby stał się silniejszy.
Toller wciągnął powietrze. Stwierdził, że zapach smoły rzeczywiście jest bardziej intensywny, i jego niepokój nagle przybrał na sile. Impulsywnie zdjął rękawicę i dotkną) czarnej powierzchni poszycia. Kadłub był ciepły. Temperatura była daleko niższa od tej wystarczającej do zmiękczenia smoły, niższa od temperatury jego skóry, ale kontrast z zimnem, jakiego się spodziewał, był uderzający. Odkrycie to jakby otworzyło bramę w jego umyśle i natychmiast wiedział, co wywołało te złe przeczucia…
Było mu gorąco!
Watowany skafanddr został zaprojektowany tak, by bronić użytkownika przed przenikliwym zimnem strefy nieważkości, a i tak z ledwością spełniał swe zadanie, a teraz miał wrażenie, że lada chwila obleje się potem.
„To nie może być prawdą! Nie możemy spadać w słońce!” Toller całą siłą woli starał się opanować narastającą panikę, gdy huk silnika ucichł i w tym samym momencie usłyszał, jak Zavotle woła go z górnej części statku. Znów kompletnie pozbawiony wagi, zanurkował w kierunku drabiny i wspiął się po niej ręka za ręką. Wciągnął się na pokład i stanął przed resztą załogi. Wszyscy, z wyjątkiem Gotlona, przywierali do swoich hamaków.
— Dzieje się coś dziwnego — zaczął Zavotle. — Statek coraz bardziej się nagrzewa.
— Zauważyłem. — Toller spojrzał na Gotlona, siedzącego w fotelu pilota. — Jesteśmy na kursie?
Gotlon z wigorem pokiwał głową.
— Od chwili startu jesteśmy dokładnie na kursie. Przysięgam, że celownik ani na chwilę nie oderwał się od Goli. — Gola, postać z kolcorroniańskiego mitu, pojawiała się przed zagubionymi marynarzami i prowadziła ich do bezpiecznych portów, i jej imię nadano gwieździe przewodniej wybranej dla pierwszej części podróży.
Toller zwrócił się do Zavotle'a.
— A może przesuwamy się bokiem? Spadamy w stronę słońca z dziobem wycelowanym w Golę?
— Dlaczego mielibyśmy spadać? A nawet jeżeli tak, jest zbyt wcześnie, by ciepło wzrosło aż w takim stopniu.
— Jeżeli wyjrzysz za rufę, zobaczysz Overland i Land we właściwych miejscach — dodała Berise. — Jesteśmy na kursie.
— To coś, co należy umieścić w mojej książce — powiedział Zavotle, prawie do siebie. — Musimy przyjąć, że to kosmos jest gorący. Prawdę mówiąc, zjawisko to nie powinno być niczym zaskakującym, ponieważ w przestrzeni wiecznie świeci słońce. Ale słońce również świeci w strefie nieważkości — a tam panuje straszliwe zimno. Jednak to kolejna tajemnica, Tollerze.
— Tajemnica czy nie — powiedział Toller, postanawiając zachowywać się stanowczo, by zwalczyć niepewność, która narodziła się przy pierwszym otarciu o nieznane — ważne, że możemy rozebrać się z tych przeklętych skafandrów, i powinniśmy być z tego zadowoleni. Możemy zażyć przynajmniej trochę wygody.
Trzeciego dnia lotu, ku satysfakgi Tollera, wykonywanie pokładowych czynności stało się rutyną. Toller rozumiał niebezpieczeństwa czekającej ich monotonii i nudy, ale były to dające się przewidzieć ludzkie problemy i czuł, że będzie w stanie rozprawić się z nimi. Dopiero wtedy, gdy sama kapryśna natura zadawała kłam najbardziej dopieszczonym ludzkim przekonaniom, on zaczynał czuć się jak dziecko wędrujące po niebezpiecznym lesie.
Od początkowo przerażającego — a teraz uznanego za zbawienne — odkrycia, że kosmos jest przyjemnie ciepły, następna zagadka wiązała się z obserwacją, że w międzyplanetarnej próżni nie ma meteorów. Ku zaskoczeniu Tollera, Ilven Zavotle uczepił się tej tajemnicy, najwidoczniej wierząc, że posiada ona jakieś doniosłe znaczenie, i uczynił ją tematem kolejnego długiego wpisu w księdze pokładowej.
Choroba małego człowieczka nasilała się zgodnie z jego przewidywaniami. Chociaż nie wydał słowa skargi, chudł w zastraszającym tempie i przez większość czasu przyciskał pięści do brzucha. Poza tym, co odbiegało od charakteru dawnego Zavotle'a, stał się nerwowy i zgryźliwy w stosunku do młodszych członków załogi, a szczególnie Bartana Drumme. Inni żywili rirzekonanie, że Bartan padł ofiarą obłędu i byli wobec niego tolerancyjni, natomiast Zavotle często czynił go celem szyderczych uwag. Bartan przyjmował obraźliwe słowa ze spokojem, bezpieczny w fortecy iluzji, ale w kilku przypadkach Berise Narrinder brała jego stronę i jej stosunki z Zavotlem stały się napięte.
Toller wiedział, że przyjacielem kieruje demon gorszy niż jego własny, w związku z czym nie wtrącał się. Prócz tego był przekonany, że Berise nie pozwoli, by Zavotle posunął się za daleko. Jego własne stosunki z dziewczyną — od czasu pięciu dni spędzonych w czarownym świecie spadającego statku — były ciepłe i całkowicie beznamiętne. Natknęli się na siebie w szczególnym czasie, w czasie, w którym ich potrzeby doskonale się uzupełniały, w czasie, który już nigdy nie miał się powtórzyć, i teraz podążali w przyszłość własnymi, odrębnymi ścieżkami bez zobowiązań czy żalu. Tollerowi nawet nie przyszło na myśl, by wyrazić sprzeciw, gdy Berise upomniała się o miejsce w ekspedycji. Wiedział, że dziewczyna zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, że jej pobudki muszą być co najmniej tak ważne, jak jego.
Pomijając stosunki międzyludzkie, Toller przewidział, że największe problemy będzie sprawiało jedzenie i picie — czy to ich przyjmowanie, czy też wydalanie. Na statku nie można było rozpalać ognia, wobec tego menu ograniczało się do ściśle racjonowanych porq'i zimnych potraw z solonego mięsa i ryb, suszonych owoców, orzechów i sucharów, popijanych wodą i jedną miarką brandy na dzień.
Główny silnik pracował prawie bez przerwy, tym samym nadając wszystkiemu pewien ciężar, toaleta była więc mniej uciążliwa niż w warunkach zerowej grawitacji, ale nadal pozostawała doświadczeniem wymagającym od wszystkich niewyczerpanych rezerw stoicyzmu. W łazience na śródokręciu znajdowało się skomplikowane cylindryczne urządzenie z jednokierunkowymi rurami. Było to jedyne miejsce, w którym kadłub można było otwierać bezpośrednio w przestrzeń. Za każdym razem, gdy korzystano z urządzenia, uciekała pewna ilość powietrza, ale kompensowano ją szybko gazem wytwarzanym z soli.
Początkowo zakładano, że każdy z sześciu członków załogi kolejno będzie odbywał wachtę na stanowisku pilota, jednak względy praktyczne szybko wpłynęły na zmianę planu. Berise, Golton i Wraker bez problemu potrafili utrzymać statek na kursie, a Bartan szybko im dorównał, lecz dla Tollera i Zavotle'a zadanie to okazało się niezwykle denerwujące i męczące. Tołler został zmuszony do zmiany rozkładu wacht w ten sposób, że czwórka młodych ludzi trzymała statek na kursie zbieżnym z kursem Farlandu, podczas gdy on i Zavotle mieli więcej czasu na zajmowanie się tym, co uznali za stosowne. Zavotle zagłębił się w studia astronomiczne i spędzał godziny nad oprawną w skórę księgą, dla Tollera rozpoczął się okres nużącej bezczynności.
Czasami myślał o swojej żonie i synu, zastanawiając się, co robią, kiedy indziej gapił się ponuro przez iluminator na zamrożoną, niezmienną panoplię gwiazd, srebrnych wirów i komet. Statek wydawał się wtedy unieruchomiony i niezależnie od tego, jak bardzo Tołler się starał, nie był w stanie zaakceptować faktu, że porusza się z prędkością konieczną do wykonania przelotu międzyplanetarnego.
— Jesteś gotowa? — Bartan zwrócił się do Berise. Kiedy skinęła w odpowiedzi, wyłączył silnik, uniósł się z siedzenia pilota i przytrzymał pasy, podczas gdy ona zajmowała jego miejsce.
— Dziękuję — powiedziała, obdarzając go serdecznym uśmiechem. On skłonił się uprzejmie, acz obojętnie, podszedł do drabiny i zszedł na dół, pozostawiając Berise z Tollerem i Zavotle'em. Gotlon i Wraker byli zajęci ładowaniem lejów samdwyładowczych w sekcji rufowej.
— Myślę, że ktoś tu zagiął parol na młodego Bartana — skomentował Tołler, zwracając się ot, tak, do nikogo w szczególności.
Zavotle parsknął głośno.
— Jeżeli tak jest, to ten ktoś tylko traci czas. Nasz Pan Drumme zarezerwował wszystkie uczucia dla „spi-ritusa” takiego czy innego rodzaju, butelkowanego albo bezcielesnego.
— Nie obchodzi mnie, co mówicie. — Dłonie Berise spoczywały lekko, a zarazem pewnie na przyrządach kontrolnych. — Musiał bardzo kochać swoją żonę. Gdybym umarła czy też zniknęła wkrótce po ślubie, chciałabym, żeby mój mąż leciał szukać mnie do innego świata. Myślę, że to bardzo romantyczne.
— Jesteś prawie tak samo szalona jak on — powiedział Zavotle. — A miałem nadzieję, że nie zarazisz się tą umysłową zarazą, tą ptertozą mózgu. Co na to powiesz, foller/e?
— Bartan wykonuje swoją pracę. Może na tym powinniśmy poprzestać?
— Tak. — Zavotle przez kilka sekund patrzył w ilumi-fiator, przybierając zagadkowy wyraz twarzy. — Może nawet wykonuje swoją robotę lepiej niż ja swoją.
Zainteresowanie Tollera wzbudziły nie tylko słowa, ale Sposób, w jaki Zavotle je wypowiedział.
— Coś jest nie tak? Zavotle skinął.
— Wybrałem gwiazdę przewodnią, która miała wprowadzić nas na kurs zbieżny z Farlandem. Obliczenia wykonałem poprawnie, gwiazdę wybrałem właściwie, powinniśmy więc zobaczyć, jak ona i Farland stopniowo zbliżają się do siebie.
— I?
— Lecimy zaledwie kilka dni, ale już w tej chwili widać, że Farland i Gola odsuwają się. Nie mówiłem ci o tym, bo miałem nadzieję, głupią, jak sądzę, że albo ten stan rzeczy ulegnie zmianie, albo będę w stanie wymyślić jakieś wyjaśnienie. Nie stało się ani jedno, ani drugie, muszę więc przyznać, że zawiodłem w wypełnianiu swych obowiązków.
— Ale można to naprawić, prawda? — powiedział Toller. — Musimy jedynie zmienić kurs. Nic nam nie grozi.
— Jedyne zagrożenie stanowi brak kompetencji. — Za-votle uśmiechnął się ze smutkiem. — Widzisz, Tolerze, n i c nie przebiega tak, jak się spodziewałem. Farland wydaje się zbyt jasny, a jego obraz w teleskopie jest zbyt wielki. Mógłbym przysiąc, że jest dwa razy większy niż wtedy, gdy wyruszaliśmy. Może instrumenty optyczne pracują inaczej w próżni. Nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić.
— To mogłoby znaczyć, że pokonaliśmy połowę drogi — podsunęła Berise.
— Nie proszę cię o zdanie — skarcił ją cierpko Zavot-le. — Mówisz o rzeczach daleko wykraczających poza twoją zdolność pojmowania.
Berise ściągnęła brwi.
— Rozumiem, że kiedy coś wydaje się dwukrotnie większe, to odległość do tego czegoś musi być o połowę mniejsza. Według mnie to całkiem proste.
— Dla prostego umysłu wszystko jest proste.
— Przestańcie sobie dogadywać — wtrącił Toller. — Trzeba…
— Ale ta idiotka sugeruje, że pokonaliśmy dziewięć czy dziesięć milionów mil zaledwie w ciągu pięciu dni — zaperzył się Zavotle, masując żołądek. — Dwa miliony mil na dobę! Wychodzi ponad osiemdziesiąt tysięcy mil na godzinę — to niemożliwe. Prawdziwa prędkość…
Prawdziwa prędkość waszego statku przekracza obecnie sto tysięcy mil na godzinę, powiedziała złotowłosa kobieta, której postać nagle zmaterializowała się w przedziale tuż obok nich.
Toller wytrzeszczył oczy na kobietę. Bez wyjaśnień l wiedział, ze jest to żona Bartana Drumme, i w tejże chwili jego pojmowanie świata zmieniło się na zawsze. Zrobiło mu się zimno, ale nie czuł lęku. Berise i Zavotle nie poruszyli się i choć patrzyli w różnych kierunkach, był przekonany, że widzą dokładnie to co on. Kobieta była piękna, ubrana w prostą białą suknię, i w ciemnym wnętrzu statku jarzyła się niczym płomień świecy. Mówiła z gniewem przesyconym troską.
Z początku, gdy wyczułam zbliżającego się Bartana, nie mogłam uwierzyć, a po dokładniejszych poszukiwaniach odkryłam, że to prawda! Przemierzacie kosmos nawet nie rozumiejąc efektów stałego przyspieszenia! Czy nie zdajecie sobie sprawy, że zmierzacie ku pewnej śmierci?
— Sondy! — Bartan wpadł na górny pokład i przywarł do poręczy u szczytu drabiny. — Przychodzę zabrać cię do domu.
Jesteś głupcem, Bartanie. Wszyscy jesteście lekkomyślnymi głupcami. Ty, Ilvenie Zavotle, ty, który nakreśliłeś plany podróży — jak wyobrażasz sobie lądowanie w tym nowym świecie?
Zavotle odpowiedział jak człowiek pogrążony w transie.
— Planowaliśmy zmniejszyć prędkość przez wejście w at-osferę Farlandu.
I to byłby wasz koniec! Przy prędkości, jaką mielibyście po dotarciu do górnych warstw atmosfery Farlandu, tarcie spowodowałoby powstanie takiego ciepła, że wasz statek zamieniłby się w meteor. I nawet gdyby jakimś cudem udało wam się wylądować bezpiecznie — tak po prostu założyłeś, że tamtejsze powietrze nadaje się do oddychania?
— Powietrze? Powietrze to powietrze.
Jak mało wiesz! A ty, Tollerze Maraguine, ty, który pozujesz na dowódcę tej poronionej ekspedycji — czy przyjmujesz pełną odpowiedzialność za życie tych, których masz pod swoją komendą?
— Tak — odparł spokojnie Toller. Część jego umysłu mówiła mu, że on i inni powinni zwijać się ze strachu bądź ze zdumienia, robić wszystko poza spokojnym odpowiadaniem na pytania, ale w naturze łączności duchowej było coś takiego, że normalne ludzkie reakcje zostały jakby przesunięte w czasie. Teraz rozumiał poprzednie twierdzenia Bartana, że z samej definicji wynika, iż nic, co się d z i e j e, nie może być nadnaturalne.
W takim razie, kontynuowała Sonderweere, jeżeli zostały ci jakieś resztki zdrowego rozsądku, natychmiast zarzucisz to najdziksze z przedsięwzięć. Udzielę ci instrukcji i wskazówek niezbędnych do przeprowadzenia bezpiecznego powrotu na Overland.
— Nie mogę zgodzić się na tę propozycję — sprzeciwił się Toller. — Prawdą jest, że szczycę się tytułem dowódcy tej nadzwyczajnej misji, lecz jej członkowie mają swe indywidualne i odrębne powody, by fchcieć postawić nogę na Farlandzie. Moja władza opiera się na wspólnej woli i gdybym zaproponował powrót, mój głos byłby tylko jednym wśród wielu.
Wykrętna odpowiedź, Tollerze Maraguine. Zjawa spojrzała nań błękitnymi wściekłymi oczami. Czy to oznacza, że jesteś przygotowany do poprowadzenia swej załogi na pewną śmierć?
— A czy jest taka potrzeba? Jeżeli w twojej mocy leży bezpieczne poprowadzenie nas na Overland, jesteś w stanie doprowadzić nas do Farlandu.
Jak mało rozumiesz! Jak malo wiesz o czekających tam niebezpieczeństwach! Słowa brzmiące w ich mózgach były teraz zabarwione zniecierpliwieniem. Wiele lat temu znalazłeś bezludny Overland i teraz — na ślepo — założyłeś, że z Far landem jest tak samo. Czy nie przyszło ci do głowy, że ten świat jest zamieszkany, że posiada własną cywilizację? Czy myślisz, że mam całą planetę dla siebie?
— W ogóle o tym nie myślałem. Do tej chwili byłem przekonany, że Bartan jest szalony i że ty nie istniejesz.
Teraz rozumiem, że nigdy nie powinnam była się z tobą kontaktować, Bartanie. Nie popełniłabym tego błędu, gdyby moja przemiana została całkowicie dopełniona, ale teraz ponoszę odpowiedzialność za niebezpieczeństwo, na jakie naraziłam ciebie i twoich towarzyszy. Błagam cię, Bartanie — nie powiększaj moich wyrzutów sumienia. Możesz nakłonić swoich przyjaciół do powrotu na Overland.
— Kocham cię, Sondy, i nic nie powstrzyma mnie od tego, bym w końcu znalazł się u twego boku.
Ale to czyste szaleństwo! Nie możesz mieć nadziei, że uratujesz mnie z siłą sześciu ludzi.
— Uratujesz! — Głos Bartana stał się ostrzejszy. — Czy jesteś w niewoli?
Nikt nie może nic zrobić. Jestem zadowolona. Wracaj, Bartanie!
Toller, mimo tego niezwykłego nastroju, w jakim się znajdował, mimo tej niedbałej i sennej akceptacji cudu, słuchając wymiany zdań między Sondeweere a Bartanem był świadom narastającego gdzieś w swoim wnętrzu mętliku.
Rewelaga nakładała się na rewelację, a każda niosła z sobą wiele pytań, które domagały się odpowiedzi. Kto mieszkał na Farlandzie? Czy obcy wylądowali na Overlandzie, by porwać i uwięzić żonę Bartana? Jeżeli tak, dlaczego to zrobili? I, przede wszystkim, w jaki sposób przeciętna kobieta, do niedawna żyjąca na odległej farmie, zyskała budzącą zdumienie i grozę zdolność przenoszenia swego wizerunku i myśli przez miliony mil przestrzeni?
Szukając rozwiązania tajemnicy, Toller próbował przyjrzeć się uważnie twarzy Sondeweere i odkrył, że nie można skoncentrować się na jej jednym aspekcie. Wizja zdawała się istnieć z a jego oczami i składała się z wielu obrazów, które bez przerwy przesuwały się i nakładały, uniemożliwiając przyjrzenie się jednemu z nich. Kobieta stała kilka kroków od niego, jednocześnie była tak blisko, że mógł odróżnić pojedyncze włoski na jej skórze, a zarazem tak daleko, że przypominała jasną gwiazdę, pulsującą w harmonii z rytmem niemej mowy…
Odmawiając powrotu stawiasz mnie w niewiarygodnym położeniu. Jedyny sposób, w jaki mogę uratować cię przed pewną śmiercią w kosmosie, polega na poprowadzeniu was na pewną śmierć na Farlandzie.
— Jesteśmy w pełni odpowiedzialni za swoje życie — powiedział Toller, wiedząc, że posiada pełne poparcie swej załogi. — A niełatwo nas zabić.
Sondeweere przychodziła na statek wiele razy w ciągu dni, które nastąpiły po pierwszej wizycie, a przedmiotem jej zabiegów było głównie zmniejszenie zdumiewającej prędkości i wprowadzenie pfrprawki kursu.
Gdy Zavotle otrząsnął się z szoku, w jaki wprawiło go poznanie rzeczywistej prędkości statku, zagłębił w mechanizmy przeprowadzanych pod instrukcjami Sondeweere operacji. Nie byk to prosta kwestia zatrzymania i odwrócenia statku — należało dokonać licznych zmian kursu przez przechylanie statku i wytwarzanie odrzutu pod kątem do linii lotu. Spoglądanie za rufę nie było możliwe, tym samym po przeprowadzeniu operacji Farland zniknął z pola widzenia i załoga musiała przyjąć na wiarę, że statek nadal zmierza do punktu przeznaczenia.
Zavotle miał wiele do zapisywania w swej księdze, a szczególnie zaintrygowały go dostarczone przez dziewczynę wyjaśnienia, co było złego w planie zatrzymania statku poza zasięgiem pola grawitacyjnego Farlandu. Son-deweere wytłumaczyła mu, że promień grawitacji planety może być uważany za nieskończony, tym samym więc statek należy umieścić na orbicie, tak by zawsze spadał wokół globu, na tej samej zasadzie, na jakiej planety okrążają swoje słońce.
Toller usiłował zgłębić tą interesującą teorię, ale doszedł do wniosku, że jego normalne procesy myślowe ulegają zahamowaniu na skutek zbyt wielkiej ilości rewelacji i zagadek, a próba ich wyjaśnienia i rozwiązania niezmiennie doprowadzała do skoncentrowania się na tajemnicy samej Sondeweere.
Spodziewał się, że Bartan Drumme będzie bardziej zaintrygowany tą tajemnicą niż pozostali członkowie załogi, lecz młodzieniec zdawał się zbyt otumaniony perspektywą połączenia z żoną, by zastanawiać się nad wypadkami, które tak drastycznie zmieniły jej życie. Toller zadecydował, że trzeba uwzględnić następujący fakt: Bartan, pogrążony w pijaństwie, długi czas żył z przeświadczeniem, iż jego żona została przeniesiona na Farland i kontaktowała się z nim z tego odległego świata, więc po prostu już przywykł i me zastanawiał się więcej nad niczym.
Poza tym Bartan znowu ostro popijał. Statek był aż nazbyt obficie wyposażony, również w brandy, toteż Toller pozwolił załodze korzystać z zapasów bez ograniczeń. Wkrótce stało się jasne, że Bartan nadużywa tego przywileju, ale Tollerowi brakowało chęci, by go skarcić. Dyscyplina, której w normalnej sytuacji rygorystycznie przestrzegał, wydawała się absurdem we wszechświecie, w którym nieprawdopodobne okazało się możliwe, a niezwykłe stało się codziennością.
Trzy dni po fazie zmniejszania prędkości patrzył przez dziobowy iluminator — który teraz wychodził na rufę — na bliźniacze punkty światła, w jakie przeobraziły się Land i Overland, żył na nich kiedyś. A teraz zostawił je za sobą. Zdawały się leżeć daleko od gwiazd, a jednak — czego się niedawno dowiedział — między Overlandem i Farlan-dem istniał związek. Jaki? Jaki?
Frustrację Tollera zwiększał fakt, że bez względu na to, jak bardzo dręczyła go ciekawość, jak bardzo pragnął wyjaśnienia różnych spraw, za każdym razem, gdy Son-deweere nawiązywała łączność, ogarniała go bierność, uległość, a dziewczyna znikała, nim mógł zadać pytanie. Było tak, jak gdyby z nie znanych mu powodów używała swej dziwnej siły do pohamowania jego ciekawości. Jeżeli tak faktycznie było, do niezliczonych zagadek dochodziła jeszcze jedna, a to wydawało się takie… nieuczciwe.
Toller rozejrzał się po górnym pokładzie i zastanowił się, czy reszta załogi podziela jego frustrację. Wraker siedział w fotelu pilota, utrzymując krzyż celownika lunety na aktualnej gwieździe przewodniej, a pozostali drzemali w swoich hamakach, najwyraźniej nie obawiając się przyszłości.
— Coś jest nie tak — wyszeptał do siebie Toller. — Należą nam się większe jvzgledy.
Zgadzam się z tobą, powiedziała Sondeweere, unosząc się na tle poszycia i zniekształcając przestrzeń wokół siebie tak, że powstała geometria przeczyła perspektywie.
Przyznaję, że zrobiłam co w mojej mocy, by otoczyć wasze umysły ochronną barierą, ale miałam na celu wyłącznie wasze bezpieczeństwo. Widzisz, telepatia — bezpośrednia łączność lonysł-umysł, w ogromnej części jest procesem wzajemnym. Tu, na Farlandzie, macie wrogów, potężnych wrogów, i musiałam być pewna, że symbonici nie odkryją waszego zbliżania się do planety. Tyle byłam w stanie zrobić, ale nadal byłoby najlepiej, gdybyście zawrócili.
— Nie możemy zawrócić — powiedział Bartan Drumme, uprzedzając odpowiedź Tollera.
— Bartan mówi w imieniu nas wszystkich — dodał Toller. — Jesteśmy gotowi stawić czoło każdemu wrogowi i umrzeć, jeśli będzie trzeba, ale tym samym mamy prawo do orientowania się w warunkach przyszłego konfliktu. Kim są symbonici i dlaczego są nam wrodzy?
Nastała chwila ciszy, w czasie której wielowymiarowy obraz Sondeweere ulegał niezliczonym przesunięciom i zmianom jasności, a potem dziewczyna zaczęła opowieść…
Symbony dryfowały w przestrzeni przez niezliczone tysiące lat, nim ślepy traf przywiódł je do mało znaczącego układu planetarnego. Składał się on z małego słońca, wokół którego krążyły jedynie trzy światy, w tym dwa tworzące położoną blisko siebie parę. Pod wpływem grawitacji słońca rozrzedzona chmura zarodników — wiele z nich było połączonych podobnymi do pajęczyny nićmi — spadała ku niemu przez stulecia.
Prawie wszystkie kontynuowały powolny lot ku sercu układu, gdzie zostały zniszczone w nuklearnym piecu słońca, ale kilka miało szczęście i zostało przechwycone przez zewnętrzną planetę.
Osiadły w glebie, żywiąc się deszczami, i w końcu weszły w czynną fazę s\vej egzystencji. Drugi raz dopisało im szczęście, wszystkie weszły w fizyczny kontakt z członkami dominującego gatunku planety — rasą inteligentnych dwutwgów, które właśnie odkryły zastosowanie metali. Symbony wniknęły do ciał swych żywicieli, rozmnożyły się i rozrosły, wykazując szczególne pokrewieństwo systemu nerwowego, a w efekcie tego procesu powstały istoty, które cechowały się wzmocnieniem pewnych cech obu gatunków.
Symbonici byli silniejsi i zdecydowanie inteligentniejsi od nie zmodyfikowanych dwunogów. Posiadali również zdolności telepatyczne, dzięki nim odnaleźli się i stworzyli grupę superistot, które z łatwością zdominowały rasę tubylczą. Stosunki przyjazne, pokojowe, położyły kres plemiennym waśniom.
Zdarzenie to można by uważać za dobrodziejstwo dla rasy żywicieli, gdyby nie to, że dwunogi zostały pozbawione prawa do podążania normalną, własną drogą ewolucji.
Minęły dwa stulecia, w czasie których symbonici dążyli do pełni rozwoju. Potomstwo mieszanych par symbonitów i zwyczajnych tubylców zawsze było symbonitami, i liczba superistot obdarzonych tą przytłaczającą genetyczną przewagą nieuchronnie rosła. Symbonici rozwinęli własną kulturę i żyli w komfortowym przeświadczeniu, że z czasem zajmą miejsce całej rodzimej populacji.
Ale miliony mil dalej, na jednej z planet wewnętrznego świata, zaszła przemiana.
Gdy pierwotna chmura zarodników symbonów dryfowała w kierunku słońca, dwa osobniki zostały przechwycone przez grawitację jednego z bliźniaczych światów. W trakcie opadania wiatr zerwał wiążącą je nić, ale opadły na glebę w żyznym regionie planety.
Symbon nie może dokonywać wyboru. Musi złączyć się z pierwszym napotkanym stworzeniem, traf chciał, że jeden z zarodników został zaabsorbowany przez jedną z najniższych form życia planety — przez wielonoga posiadającego cechy skorpiona i modliszki.
Pełzające stworzenie zaczęło się rozmnażać, dając początek superwielonogom. Nie miały one mózgów jako takich, jedynie grupy zwojów nerwowych, więc nie mogły stać się telepatami w całym tego słowa znaczeniu, ale posiadały zdolność emitowania z systemu nerwowego proto-uczuć i niewyraźnych obrazów.
Zostały niejako zamrożone na wiodącej w dół spirali ewolucyjnej, stopniowo tracąc swe szczególne cechy, bowiem były zbyt prymitywne, by stworzyć pełnowartościowe sym-biotyczne partnerstwo.
W przypadku tego zarodnika symbona ślepa gra natury nie opłaciła się. Potomstwo superwielonogów zostało skazane na dojście po upływie kilku stuleci do punktu wyjścia, a ich egzystencja przeminie nie wywierając wpływu na losy świata jako takiego — z wyjątkiem jednego stosunkowo nieważnego przykładu. Sub-telepatyczne emanacje ich potomków spowodowały niepokojące efekty mentalne wśród ludzi, którzy przypadkowo osiedlili się w ich pobliżu.
Jednakże w przypadku drugiego zarodnika symbonu wynik był zdecydowanie inny…
— Sondy! — Bartan Drumme przerwał czar. Jasne było, że jest okropnie zaniepokojony. — Proszę, nie mów tego! To nie mogło przytrafić się tobie.
Właśnie to się stało, Bartanie. Weszłam w kontakt z drugim zarodnikiem — i teraz ja także jestem symbonitem.
Na górnym pokładzie statku zapadła cisza. Przerwał ją Bartan. Jego głos był cichy i pełen napięcia.
— Czy to znaczy, że cię straciłem, Sondy? Czy jesteś dla mnie martwa? Czy jesteś teraz jedną z… nich?
Nie! Moja powierzchowność nie uległa zmianie i w sercu jestem tak samo człowiekiem jak zawsze, ale… jak mam to wyjaśnić?… posiadam pewną moc. Próbowałam nakłonić cię do powrotu, ale gdy mi się nie udało, mogę już powiedzieć ci, że bardzo chciałabym uciec z tego zimnego, deszczowego świata i znów żyć wśród swoich.
— Nadal jesteś moją żoną?
Tak, Bartanie, ale próżno marzyć o takich rzeczach. Jestem więźniem i próba zmiany tego stanu byłaby dla ciebie i twoich towarzyszy samobójstwem.
Bartan roześmiał się niepewnie.
— Twoje słowa dają mi siłę tysięcy, Sondy! Mam zamiar zabrać cię do domu…
Szansę niepowodzenia są zbyt wielkie.
— Chcę wiedzieć pewne rzeczy — wtrącił Toller. Musiał się wtrącić, chociaż czuł się jak intruz. — Jeżeli nie jesteś sprzymierzeńcem tych… sybonitów — dlaczego przyłączyłaś się do nich na Farlandzie? I jak to się stało?
Skoro zarodnik wszedł do mego organizmu, zostałam skazana na przekształcenie się w symbonita, ale im bardziej zaawansowany w rozwoju jest żywiciel, tym dłużej trwa proces przemiany. Wewnętrzna metamorfoza trwała ponad rok, który spędziłam w stanie półśpiączki, i w tym czasie moja zdolność telepatyczna nie była pod kontrolą. Na pewnym etapie tej przemiany symbonici z Far landu otrzymali wiadomość o moim istnieniu i natychmiast zrozumieli, co się stało.
Nie są rasą wojowników ani zdobywców, g\vałtowne podboje nie leżą w ich naturze i przestraszyli się rozwoju ludzkich symbonitów na Overlandzie. Zbudowali statek kosmiczny działający na zasadach, których nigdy nie potrafiłabym wam wyjaśnić, i polecieli na Overland.
Porwali mnie spośród mego ludu, pragnąc zrobić to, nim zajdę w ciążę. Taki postępek ich zdaniem był konieczny, ponieważ dzieci moich dzieci również byłyby symbonitami i z czasem zaludniłyby ^całą planetę. Startując z wyższego poziomu ewolucyjnego, przewyższyłyby symbonitów z Far-landu. Mimo łączenia się z ludnością niezmutowaną, prawie pewne jest, że zachowaliby ludzkie zamiłowanie do eksploracji i ekspansji — i nieuchronnie pojawiliby się na Farlandzie. Dlatego znalazłam się tutaj i dlatego oni są zdecydowani mnie tu zatrzymać.
— Czy nie byłoby prościej cię zabić? — zapytał Zavotle, wypowiadając myśl, która wpadła do głowy nie tylko jemu.
Tak, i widzisz: mówiąc to, reprezentujesz typowo ludzkie podejście, a właśnie ono pchnęło symbonitów do porwania mnie. Nie są rasą morderców, więc zadowolili się odizolowaniem mnie od mego gatunku i czekaniem, aż umrę z przyczyn naturalnych. Jednakże popełnili błąd, ponieważ nie docenili mej siły telepatycznej. Nie przypuszczali, że skontaktuję się z Bartanem, próbując ukoić jego ból.
A ja z kolei nie spodziewałam się straszliwego wyniku, w przeciwnym wypadku zachowałabym milczenie. Twarz Sondeweere, zarazem bliska i odległa, wyrażała żal. Muszę ponieść odpowiedzialność za to, co wam się przydarzyło.
— Ale dlaczego miałoby stać nam się coś złego? — zapytała Berise Narrinder, po raz pierwszy odzywając się do Sondeweere. — Jeżeli twoi porywacze są tak bojaźliwi, jak mówisz, nie będą w stanie stanąć nam na drodze.
Gotowość do zabijania nie jest wyznacznikiem odwagi. Chociaż symbonici czują odrazę do odbierania życia, zrobią to, jeżeli uznają za konieczne. Lecz nie z nimi będziecie mieć do czynienia. Narzędziami symbonitów są rodowici Farland-czycy… bardzo liczni… i oni nie będą mieć skrupułów z powodu rozlewu krwi.
— My też, jeśli do tego dojdzie — zapewnił Toller. — Czy symbonici będą wiedzieli o nas przed wylądowaniem?
Prawdopodobnie nie. Żaden umysł, telepatyczny czy inny, nie może funkcjonować, o ile nie chroni się przed sferycznym bombardowaniem informacji. Ja odkryłam was tylko ze względu na uczucie łączące mnie z Bartanem.
— Czy masz swobodę ruchów?
Tak. Bez przeszkód poruszam się po planecie.
— W takim razie — powiedział Toller, ciągle tępo zdumiony swą zdolnością do łączności duchowej — z pewnością potrafisz doprowadzić statek do jakiegoś odległego, nie zamieszkanego miejsca, w nocy, jeżeli będzie trzeba, gdzie mogłabyś spotkać się z nami i wejść na pokład. Kilka sekund powinno wystarczyć, być może statek nawet nie musiałby lądować, po czym wyruszylibyśmy w drogę powrotną na Overland.
Zdumiewa mnie twoja pewność siebie, Tollerze Maraąuine. Czy śmiesz wyobrażać sobie, że twoja dokonana bez namysłu analiza możliwości jest lepsza od mojej?
— Jestem tylko…
Nie zawracaj sobie głowy odpowiedzią. Zamiast tego pozwól, że zadam ci pytanie — po raz ostatni: czy wasza decyzja jest nieodwołalna, czy naprawdę nie dacie namówić się na zawrócenie z drogi?
— Lecimy dalej.
Jeżeli tak ma być, obraz Sondeweere zaczął się zacierać, spotkamy się na waszych warunkach. Ale ręczę, że wszyscy pożałujecie dnia, w którym opuściliście Overland.
„Kolcorron” dwukrotnie okrążył planetę na wysokości ponad dziesięciu tysięcy mil, bez szkody płynąc w rozrzedzonych partiach atmosfery. Sondeweere doszła do wniosku, że wzięła w rachubę wszystkie możliwe warianty, i wtedy wydała instrukcje, które miały na celu zlikwidowanie orbitalnej prędkości statku.
„Kolcorron” zaczął opadać pionowo w kierunku powierzchni Farlandu.
Z początku prędkość była nieznaczna, ale w miarę upływu godzin wzrosła i ludzie na pokładzie zaczęli słyszeć szum powietrza trącego o poszycie kadłuba. Przy sterach był Tipp Gotlon. Pod przewodem wszechwiedzącej Sondeweere ustawił statek pionowo, ogonem w dół, i spowodował długi wybuch mieszanki w silniku, co nie tylko zahamowało spadanie, ale zapewniło pewien ruch w górę. Na tej wysokości powietrze, choć rozrzedzone, nadawało się do podtrzymywania życia przez stosunkowo długi okres. Ruch statku w górę wkrótce miał ustać i zostać odwróconym przez grawitację Farlandu, ale przez czas trwania zewnętrzne warunki pracy przypominały te panujące w overlandzkiej strefie nieważkości. Rozpoczęto operację] rozdzielania statku.
Przed wyjściem na zewnątrz Toller wszedł na górny pokład zamienić ostatnie kilka słów z Gotlonem. Wspiął się na drabinę z niejaką trudnością, z powodu grubego skafandra i dodatkowego brzemienia spadochronu oraz osobistej jednostki napędowej. Do przedziału wpadała ukośna smuga światła. Twarz pilota, na której malował się wyraz ponurego niezadowolenia, rozjaśniał cytrynowy żar.
— Jak Zavotle — powiedział Gotlon na widok Tol-lera — radzi sobie z robotą na zewnątrz?
— Bardzo dobrze — odparł Toller, doskonale rozumiejąc, o co chodzi młodemu pilotowi. Gotlon był straszliwie rozczarowany, gdy dowiedział się, że musi pozostać na statku i dowodził, że tylko sprawni fizycznie członkowie załogi powinni wziąć udział w ciężkiej i niebezpiecznej misji ratunkowej. Toller sprzeciwił się mówiąc, że „Kolcorron” posiada doniosłe znaczenie w całym projekcie, tym samym logika wymaga, by u sterów pozostał najlepszy pilot. Ten hołd oddany jego umiejętnościom raczej nie poprawił nastroju Gotlona.
— Zadanie, jakim zostałem obarczony, z łatwoścą może wykonać chory człowiek — powiedział, wracając do swego pierwszego argumentu.
Toller zdecydowanie potrząsnął głową.
— Synu, Zavotle nie jest po prostu „chorym człowiekiem”. Nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że ci to mówię, ale pozostało mu mało czasu. Myślę, że chciałby zostać pogrzebany na Farlandzie.
Gotlon stracił rezon.
— Nie wiedziałem. To dlatego ostatnio był taki zgryźliwy.
— Tak. I gdyby został sam na statku i umarł, co by się stało z nami?
— Nie pożegnałem się z nim. Czułem się urażony.
— On nie będzie tym się przejmował. Najlepszą rzeczą, jaką możesz dla niego zrobić, jest dopilnowanie, by jego księga wróciła bezpiecznie na Overland. Jest w niej wiele danych, łącznie z tym, czego dowiedział się od Sondeweere, które okażą się bezcenne dla przyszłych kosmicznych podróżników, i obarczam cię osobistą odpowiedzialnością za dostarczenie jej w ręce króla Chakkella.
— Zrobię co w mojej mocy… — Gotlon urwał i spojrzał na Tollera. Jego oczy stały się dziwnie czujne. — Ta misja… Czy masz, lordzie, jakieś wątpliwości co do wyniku?
— Żadnych — odparł z uśmiechem Toller. Podał rękę Gotlonowi, potem przyciągnął się do drabiny i zszedł na dół, przeciskając z trudem w ograniczonej przestrzeni.
Kiedy wydostał się ze statku w bezkresne niebo, poruszanie przestało sprawiać najmniejszy wysiłek. Inni już byli zajęci odłączaniem statku powietrznego od głównej części „Kolcorronu”.
Jakże ogromna, oszałamiająca była wypukła tarcza Farlandu. Skrzyła się bielą polarna czapa, przetaczały się gęste chmury. Było ich więcej niż nad Landem czy Over-landem, przez co planeta zyskiwała większą zdolność do odbijania promieni słońca, teraz promienie spowijały unoszące się w przestrzeni postacie srebrzystozłotą poświatą. Od strony Farlandu niebo miało znajomy ciemnoniebieski kolor, ale po drugiej było prawie czarne, a gwiazdy i spirale świeciły na nim z niezwykłą wyrazistością.
Toller odetchnął głęboko, chłonąc wszelkie aspekty niesamowitej scenerii. Uświadamiając sobie, że urodził się w jakimś cudownym nadzwyczajnym momencie, dzięki czemu jego życie potoczyło się właśnie tak i doprowadziło go do tej niesłychanej chwili, poczuł się człowiekiem nieprawdopodobnie uprzywilejowanym, hojnie obdarowanym przez los.
Czekało nowe doświadczenie, nowy wróg do pobicia, nowy świat miał oczarować jego zmysły; płonęła w nim gorączkowa radość, którą przeżył po raz pierwszy wtedy, gdy leciał w dół na Czerwonej Jedynce na spotkanie floty Landyjczyków.
Ale teraz w uniesieniu był cień jakiejś nie znanej mu dotąd obawy. Robak, który zamieszkiwał jądro jego jaźni, właśnie tę chwilę wybrał sobie, by się poruszyć i przypomnieć o sobie. Toller z rozpaczą myślał o tym, że gdy zdobędą Farland, nie będzie już miał dokąd pójść. „Może”, zakradła się znajoma myśl, „na tym obcym świecie czeka mój grób. I może chcę, żeby tak było…”
— — Potrzebujemy twoich muskułów, Tollerze! — zawołał Zavotle.
Toller uruchomił silniczek i pomknął ku rufowej sekcji statku. Krzyżujące się liny, które łączyły ją z głównym kadłubem, już zostały poluzowane, ale mastyka nadal nie pozwalała na rozdzielenie konstrukcji. Toller pomógł wbić kliny, co było denerwująco trudne, ponieważ trzeba było trzymać się statku jedną ręką, a uderzenie młotem wyzwalało reakcję całego ciała. Dźwignie były bezużyteczne z tego samego powodu i w końcu rozdzielono sekcje siłą ludzkich mięśni: astronauci wsunęli palce rąk i nóg w lukę po jednej stronie i wspólnym wysiłkiem oderwali statek powietrzny od statku-matki.
Statek powietrzny odsunął się, odsłaniając stożek wydechowy silnika, który miał zabrać główny statek na Over-land. Dakan Wraker wcześniej zdemontował system sterujący pracą silnika sekcji rufowej i obecnie zajmował się podłączaniem prętów sterowniczych do silnika statku-matki.
— Powinniśmy byli zabrać lewary — powiedział Zavotle. Jego blada twarz błyszczała od potu. — Czy zauważyłeś, że tu nie jest zimno? Znajdujemy się dalej od słońca, a jednak powietrze jest cieplejsze niż w naszej strefie nieważkości. Widocznie naturę bawi sprawianie nam niespodzianek, Tollerze.
— Nie ma czasu, by teraz to analizować. — Toller podleciał do statku powietrznego i wraz z pozostałymi zabrał się do przesuwania go z dala od „Kolcorronu” przy pomocy sprzężonej siły pięciu jednostek napędowych. Załoga wyciągnęła złożony balon, rozprostowała go i przywiązała do gondoli. Wsporniki usztywniające balon zostały podzielone na fragmenty, bo inaczej nie zmieściłyby się w magazynach statku, i trudno je było złożyć, ale procedurę tę przećwiczono przed rozpoczęciem podróży i teraz zakończono ją w dobrym czasie. Wraker, upewniwszy się, że silnik na statku-matce funkcjonuje prawidłowo, przygotował następnie palnik do nadmuchania balonu. Operację ułatwiał fakt, że cała konstrukcja powoli spadała, przez co powietrze samoczynnie dostawało się do powłoki, pomagając w przygotowaniu jej do napełnienia gorącym gazem.
Toller, jako najbardziej doświadczony pilot, wziął na siebie odpowiedzialność za napompowanie balonu bez narażania na zniszczenie gorącym powietrzem. Gdy tylko ten zdawałoby się niematerialny kolos, z geometrycznym maswerkiem lin stropowych, zawisł nad gondolą, Tolłer ustąpił miejsce pilota Berise i podszedł do burty.
„Kolcorron” obecnie opadał nieco szybciej od statku, pomalowany werniksem kadłub powoli przesuwał się w dół obok tych, którzy obserowali go z gondoli. W otwartym luku na śródokręciu pojawił się Gotlon i pomachał do nich, po czym zamknął drzwi i uszczelnił statek.
Minutę później rozległ się ryk głównego silnika. Statek kosmiczny przestał opadać, znieruchomiał na chwilę i majestatycznie ruszył w górę. Huk silnika przybrał na sile, gdy „Kolcorron” przelatywał nad statkiem powietrznym. Toller poczuł gorący podmuch gazu miglignowego, który zakłócił równowagę balonu i gondoli. Obserwował olbrzymi statek, póki nie schował się za zakrzywionym horyzontem balonu, i nagle poczuł szacunek dla Gotlona, zwyczajnego młodego człowieka, który miał odwagę zostać samotnie w próżni i wierzyć, że kobieta, której nigdy wcześniej nie spotkał, za pomocą swych telepatycznych komend bezpiecznie wprowadzi go na orbitę.
Nie po raz pierwszy przyszło mu na myśl, jakimż był głupcem, skoro nie mając pojęcia o czekających niebezpieczeństwach poważył się na wyprawę w międzyplanetarną przestrzeń. Taka niewłaściwie pojęta wiara w siebie z pewnością zasługiwała na surową karę. On i Zavotle mogliby się z nią pogodzić, ale musiał zrobić wszystko co możliwe, by młodzi towarzysze nie zostali wciągnięci w wir jego przeznaczenia.
Te same myśli nachodziły go wiele razy w czasie sześciu dni, jakie zabrało opuszczenie się na powierzchnię Farlandu.
Bezustanny kontakt z pozostałymi członkami załogi pokazał, jak bardzo młodzi piloci opierają się wszelkiej próbie tego, co uznawali za niańczenie. Musiał szanować ich odczucia, ale był w rozterce, ponieważ wiedział, że ich punkt widzenia jest zabarwiony nadmierną pewnoscą siebie, nieświadomą arogancką wiarą, że zdołają zatriumfować nad każdym przeciwnikiem, przeżyć każde nebezpieczeńst-wo. Uniesienie towarzyszące jeździe odrzutowymi myśliwcami w strefie środka wpoiło im przekonanie, że beztroska jest skuteczną filozofią życia.
Jego własne doświadczenie dawało mu prawo do zajęcia odmiennego stanowiska, ale jednocześnie nękała go świadomość, że od samego początku był boleśnie nieprzygotowany do poprowadzenia ekspedycji na Farland. Nawet Zayotle nie rozumiał, że statek poruszający się w kosmosie może zachować uzyskaną prędkość także po wyłączeniu silników, i że efekty każdego dodatkowego odrzutu nakładają się na siebie. Gdyby nie interwencja Sondeweere, wszyscy zginęliby przy wejściu w atmosferę Farlandu — i ona miała słuszne prawo do potępienia go za to kolejne rażące niedopatrzenie. Poza tym przez myśl mu nie przeszło, że Farland naprawdę może być zamieszkany, w dodatku przez utalentowane superistoty, obdarzone umiejętnościami daleko przekraczającymi jego zdolności pojmowania. Sondeweere zapewniła go, że lądowanie na tej planecie oznacza śmierć dla astronautów, i w miarę opadania coraz trudniej było mu odgrodzić się wygodną barierą niewiary od tej katastroficznej przepowiedni.
Innym elementem stale podsycającym jego niepokój była sama Sondeweere. Jej telepatyczne odwiedziny dla Bartana nie były żadną niespodzianką; Berise i Wraker zdawali się akceptować je bez większych trudności, ale Toller zbyt długo uważał się za zaprzysięgłego materialistę i sceptyka, by móc myśleć o niej bez zaburzania równowagi własnego, wewnętrznego wszechświata.
Opowieść o zarodnikach symbonu rzeczywiście była zdumiewająca, ale przynajmniej mógł zorozumieć każdą jej część, a wraz ze zrozumieniem nadchodziła akceptacja. Do zdecydowanie różnej kategorii należała sprawa bezpośredniej łączności umysłów.
Gdy widział jej dziwnie nieuchwytną postać i słuchał jej milczącego głosu, coś w nim buntowało się przeciwko temu doświadczeniu.
Za bardzo trąciło ono mistycyzmem. Jeżeli naprawdę istniały inne poziomy rzeczywistości, niedostępne dla pięciu zmysłów, kto powiedział — wybierając tylko jeden przykład — że wiara w wędrówkę dusz jest bezpodstawna? Czy ktoś mógł nakreślić jednoznaczną granicę? Prywatne, skierowane do niego przesłanie Sondeweere mówiło, że jego przekonanie, iż rozumie naturę rzeczywistości, nie biorąc pod uwagę pomniejszych obszarów niepewności, jest i było wyrazem śmiesznego, absurdalnego zarozumialstwa — a w jego wieku trudno już przełknąć taką pigułkę.
Manifestacje Sondeweere wytrącały go z równowagi, a jednak przynosiły mu pewną ulgę. W czasie opadania wiele razy ukazywała się załodze, szczególnie pod koniec. Instruowała, kiedy zmniejszyć prędkość, kiedy swobodnie unosić się w powietrzu, a raz nawet kazała wspiąć się na godzinę. Celem jej poczynań było bezpieczne przeprowadzenie ich przez różne warstwy termiczne, które tutaj były wyrażniejsze i bardziej burzliwe niż na Overlandzie, i posadzenie statku na wybranym przez siebie lądowisku.
Pewnego razu ostrzegła przed grubym na wiele mil regionem ostrego zimna, w którym temperatura była nawet niższa od tej panującej w strefie nieważkości, chociaż powietrze ponad i poniżej mroźnej warstwy było stosunkowo ciepłe. W odpowiedzi na pytanie Zavotle'a opowiedziała o atmosferze odbijającej pewną część ciepła słońca i o prądach konwekcyjnych, które znoszą je na poziom morza, czego rezultatem jest znaczne wyziębienie powietrza na określonej wysokości.
Sam fakt, że Sondeweere, która jeszcze niedawno była niepiśmienną wieśniaczką, rozumiała takie skomplikowane rzeczy, zwiększał obawy Tollera. Ten zasób wiedzy jak najbardziej usprawiedliwiał jej prawo do określania się mianem superkobiety, geniusza wyrastającego nad wszystkich innych, a to z kolei sprawiało, że bał się spotkania z nią twarzą w twarz. Co może myśleć bogini o zwyczajnych ludzkich istotach? Czy będzie patrzeć na nich tak, jak oni patrzyli na gibbony licznie występujące w prowincji Sorka starego Kolcorronu?
Spodziewał się, że Bartan Drumme okaże jakiś niepokój z tego samego powodu, ale młodzieniec zachowywał się z całkowitą beztroską. Kiedy nie spał czy nie pełnił służby przy urządzeniach sterowniczych, spędzał czas na rozmowach z Berise i Wrakerem, często pociągając wódkę z bukłaka, który włączył do osobistych zapasów. Berise zabrała z sobą materiały do rysowania i poświęciła się szkicowaniu towarzyszy oraz kreśleniu map zbliżającej się planety, to ostatnie głównie na użytek Zavotle'a. Mały człowieczek marniał w oczach. Leżał na materacu z rękami przyciśniętymi do brzucha i rzadko poruszał się z wyjątkiem przypadków, gdy pojawiała się Sondeweere. Gdyby miał okazję, wypytywałby ją godzinami, lecz jej wizyty stały się krótkie, a instrukcje lakoniczne, jakby wiele innych spraw zaprzątało jej uwagę. Niespodziewanie Toller zaprzyjaźnił się z najmniej znanym członkiem załogi — Dakanem Wrakerem. Chociaż cichy młody człowiek o kręconych włosach i pełnych humoru szarych oczach urodził się po Migracji, głęboko interesował się historią Starego Świata. Pomagając Tol-lerowi smarować i czyścić muszkiety oraz stalowe miecze i szablę, zachęcał go do opowiadania o codziennym życiu w Ro-Atabri, byłej stolicy Kolcorronu, i o czynnikach, dzięki którym królestwo rozpostarło swoje wpływy na całą półkulę. Wkrótce wyszło na jaw, że ma ambicję napisania książki, która pomogłaby zachować tożsamość narodu.
— Wobec tego mam malarkę i pisarza na jednym statku — powiedział Toller. — Ty i Berise powinniście nawiązać bliższe stosunki.
— Z przyjemnością nawiązałbym obojętnie jakie stosunki z Berise — odparł szeptem Wraker — ale ona chyba ma widoki na kogo innego.
Toller zmarszczył brwi.
— Chodzi ci o Bartana? Przecież on wkrótce połączy się z żoną.
— Niezbyt dopasowana para, nie sądzi pan? Może Berise też nie widzi przyszłości dla tego związku.
W komentarzu Wrakera Toller rozpoznał echo własnych przemyśleń, więc wyglądało na to, że jedyną osobą, która nie wątpiła w perspektywy dziwnego małżeństwa Bartana, był sam Bartan. Przez większość czasu był umiarkowanie pijany i zdawał się żyć w stanie euforii podbudowywanej przez maniackie przeświadczenie, że kiedy spotka Son-deweere, wszystko znów będzie tak, jak było. Toller nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób młodemu człowiekowi udaje się podsycać takie naiwne przekonania — ale czy ktoś z obecnych mógł rościć sobie prawo do większej zdolności przewidywania?
Toller zauważył, że nawet wtedy, gdy Sondeweere używała słowa, którego nie słyszał nigdy wcześniej, rozumiał jego znaczenie. Było tak, jakby same słowa były jedynie wygodnymi nośnikami, obładowanymi niezliczonymi warstwami znaczeniowych i uzupełniających się koncepcji. Kiedy umysł rozmawiał z umysłem, nie mogło dochodzić do nieporozumień czy niejasności.
Nikt, kto słuchał głosu Sondeweere, nie mógł wątpić w nic, co mówiła. A ona przepowiedziała, że ta misja ratunkowa zakończy się tragedią.
Było ciemno, gdy statek dryfował w kierunku równiny, taki rodzaj ciemności Toller poznał uprzednio jedynie w czasie trwania głębokiej nocy. Kiedy statek znajdował się jeszcze na znacznej wysokości, gdzieniegdzie w tajemniczej czerni widać było mrugające światła, wskazujące położenie miast czy wsi. Po zejściu na niższą wysokość jedynym źródłem światła stało się niebo i nawet Wielka Spirala tylko przelotnie rozjaśniała srebrzyste opary mgły, która łatami otulała ziemię.
Powietrze było przesycone wilgocią i według Tollera — dziecka słonecznego świata — zniechęcająco zimne, obdarzone osobliwą zdolnością wysysania ciepła z ciała. Wszyscy wcześniej zdjęli krępujące ruchy skafandry i teraz dygotali, trąc pokryte gęsią skórką ramiona w próbie odparcia chłodu. W powietrzu unosił się również zapach roślin — wilgotna esencja zieleni bujniejszej i bardziej ekspansywnej od wszelkich znanych Tollerowi i węch dobitniej od innych zmysłów powiedział mu, że zbliżają się do powierzchni obcej planety.
Stojąc przy relingu gondoli czuł się nienaturalnie ożywiony, podenerwowany, jakby wprawiony w trans. I pełen żalu, że nie będzie okazji, by powłóczyć się po Farlandzie na piechotę za dnia i obejrzeć jego cuda na własne oczy. Jeżeli Sondeweere spotka ich zgodnie z planem, a co do tego nie miał wątpliwości — wezmą ją na pokład w kilka sekund. Może nawet nie będzie konieczne, by nogi gondoli dotknęły powierzchni Farlandu, zanim znów skierują się w górę pod osłoną nocy. Do rana będą już poza zasięgiem wzroku mieszkańców planety, daleko w drodze na spotkanie z „Kolcorronem”.
Nie po raz pierwszy ta myśl sprawiła, że Toller z zadumą ściągnął brwi. Miał wrażenie, że istnieje rażąca niezgodność między biegiem wypadków a przekonaniem Sondeweere, iż wyprawa zakończy się nieszczęściem. Wszystko zdawało się iść aż za dobrze. Czy Sondeweere naprawdę robiła wszystko co w jej mocy, by utrzymać ratowników z dala od możliwego niebezpieczeństwa, czy też istniały inne czynniki, których Toller nie mógł wziąć pod uwagę, bo ona postanowiła ich nie wyjawiać? Dodatkowy element tajemnicy, cień skradającego się niebezpieczeństwa, działał na niego niczym jakiś potężny narkotyk, przyspieszając pracę serca i zwiększając jego oczekiwanie. Przepatrywał ciemność poniżej, zastanawiając się, czy symbonici mogli przechwycić i uciszyć Sondeweere, czy miejsce lądowania nie jest pełne żołnierzy.
Wraker zredukował prędkość opadania i widoczny poniżej grunt zaczął płatać Tollerowi złośliwe figle. Ciemność nie była już jednorodna, składała się z tysięcy pełzających, wijących się kształtów, były tym, czego najmniej sobie życzył. Ksztahy biegły pod dryfującym statkiem, bezgłośnie i bez wysiłku dotrzymując mu kroku, ich uniesione ramiona błagały go, by dostał się w ich zasięg i został pocięty, potrzaskany, rozłupany i rozdarty na strzępy.
Po chwili, która zdawała się wiecznością, w otaczającym mroku pojawiło się wreszcie coś jednoznacznego — drżąca plamka bladej szarości, która stopniowo pojaśniała i zmaterializowała się w postać odzianej w biel kobiety…
— Sondy! — zawołał Bartan Drumme, przechylając się przez reling obok Tollera. — Sondy, jestem tutaj! — Bartan! — Kobieta szła szybkim krokiem, by nadążyć za gondolą. — Widzę cię, Bartanie!
Nie był to budzący grozę, odrętwiający umysł kontakt telepatyczny — po prostu kobiecy głos przepojony zrozumiałym ludzkim podnieceniem, i jego dźwięk napełnił Tollera zdumieniem. Na chwilę zapomniał o wiedzy na temat symbonickich superistot, ważne było jedynie to niesamowite, niewyobrażalne spotkanie. Spotkanie z kobietą, która żyła w jego ojczystym świecie, a następnie w dziwacznych okolicznościach została uprowadzona na inną planetę. Zdrowy rozsądek mówił, że na zawsze zniknęła z ludzkiego zasięgu, ale jej oszalały z żalu, przesiąknięty alkoholem mąż rzucił pomysł podróży przez miliony mil przestrzeni i dotarli do niej. Ta kobieta, której głos drżał teraz z emoq'i, znajdowała się zaledwie kilka jardów od niego w mroku obcej planety — i Toller był urzeczony jej realnością.
Szuranie stożka wydechowego i nóg gondoli o roślinność przywróciło go do rzeczywistości. Bartan już zdążył wspiąć się na burtę gondoli i przycupnąć na zewnętrznym stopniu. Wyciągnął do żony rękę, którą ona chwyciła i po sekundzie stała obok niego. Toller pomógł jej przejść nad relingiem, zdumiewając się prostotą cielesnego kontaktu. Bartan wskoczył na pokład jednym zwinnym ruchem i przytulił Sondeweere. Tołler, Berise i Zavotle podeszli do nich wzruszeni i mocno otoczyli ramionami szczęśliwą parę. Uścisk został rozerwany dopiero, gdy nogi gondoli prześlizgnęły się po gruncie, co wprawiło pokład w drżenie.
— W górę — powiedział Toller do Wrakera, który natychmiast włączył długi impuls, by ożywić gigantyczną pustkę czekającego cierpliwie balonu.
— Tak, tak! — Sondeweere wyzwoliła się ze splątanych ramion i przysunęła do Wrakera. Wyciągnęła w geście powitania prawą rękę. On również uniósł wolną rękę, lecz ich dłonie nieoczekiwanie rozminęły się.
Sondeweere sięgnęła obok niego i — zanim ktokolwiek zdążył zareagować — złapała linkę przywiązaną do płaszczyzny rozrywacza, szarpiąc ją ostro w dół.
W zatłoczonym mikrokosmosie gondoli nie zaszła żadna natychmiastowa zmiana, ale Toller wiedział, że balon został „zabity”. Wysoko ponad nim od korony balonu został oddarty trapez płótna i powłoka już zaczynała marszczyć się i zapadać, gdy gorący gaz, który ją napinał, uciekał w powietrze. Sondeweere nieodwołalnie skazała statek na pozostanie na Farlandzie — możliwe, że na zawsze.
— Sondy! Coś ty zrobiła?! — Zrozpaczony krzyk Bar-tana wzbił się nad ogólny gwar zszokowanych protestów. Młody człowiek skoczył ku Sondeweere z rozpostartymi ramionami, jak gdyby z opóźnieniem próbował powstrzymać ją przed wykonaniem tego, co już zrobiła. Ona wymknęła się i przeszła spiesznie do pustej sekcji gondoli. „Sondeweere zniknęła”, pomyślał Toller. „Wśród nas znów jest symbonicka superkobieta”.
— Miałam ku temu dostateczne powody — powiedziała ostrym, czystym głosem. — Jeżeli zechcecie mnie wysłuchać…
Jej słowa zginęły w hałasie, jaki towarzyszył zderzeniu z ziemią. Gondola przechyliła się pod ostrym kątem, rzucając ludzi i ekwipunek na jedną burtę, zatoczyła się niepewnie i wyprostowała.
— Zdjąć wsporniki! — krzyknął Toller, wyrwany z chwilowej zadumy. — Balon spada na nas.
Szarpnął za węzły do szybkiego rozwiązywania, które mocowały najbliższy mu wspornik, i odepchnął go z dala od relingu, mając nadzieję, że nie weźmie na siebie ciężaru zapadającej się powłoki. Gondolę zalewał gorący miglig-nowy gaz, wydostający się z balonu. Suchy trzask powiedział Tollerowi, że przynajmniej jeden ze wsporników został przeciążony i złamany.
Toller przełożył nogi przez burtę, mimochodem zauważając, że pozostali robią to samo, i zeskoczył na ziemię. Pobiegł przez coś, co wydawało się zwyczajną trawą, i odwróciwszy się zobaczył zapadający się balon. Kolosalna kopuła nadal była na tyle wysoka, by przysłaniać część nieba, ale straciła swoją symetrię. Zniekształcona, zwijająca się niczym lewia-tan w śmiertelnych bólach, opadała ze wzrastającą szybkością. Lekka bryza przeniosła ją nieco za gondolę, gdzie legła z łopotem w trawie, zachowując pozór życia dzięki przemieszczającym się garbom uwięzionego gazu.
Zapadła chwilowa cisza. Nagle członkowie załogi otoczyli Sondeweere. W ich zachowaniu nie było ani cienia wrogości, ani nawet oburzenia, po prostu skoro jedno nieoczekiwane posunięcie z jej strony zmieniło im życie, spodziewali się jakichś wyjaśnień. Toller, który widział ich dobrze mimo ciemności, zauważył, że tylko on ma broń. Posłuszny starym instynktom położył dłoń na rękojeści szabli i rozejrzał się, próbując przeniknąć zasłony obcej nocy.
— W promieniu wielu mil nie ma ani jednego Farland-czyka — zapewniła Sondeweere, zwracając się bezpośrednio do niego. — Nie zdradziłam was.
— Może uznasz moje pytanie za bezczelne, ale chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś? — powiedział z sarkazmem. — Przyznasz, że to nas interesuje najbardziej.
— Musimy wiedzieć — dodał Bartan. Drżenie jego głosu wskazywało, że on, może bardziej niż ktokolwiek inny, jest przytłoczony obrotem wypadków.
Sondeweere miała na sobie białą tunikę i ściągnęła ją pod szyją, nim powiedziała:
— Błagam was, żebyście wzięli pod uwagę dwa fakty o doniosłym znaczeniu. Pierwszy, że symbonici tego świata przez cały czas znają moje miejsce pobytu. Dokładnie wiedzą, gdzie jestem w tej chwili, ale nie nabiorą podejrzeń
I nie podejmą żadnych działań, ponieważ, na szczęście dla nas wszystkich, jestem tutaj dość ruchliwa i ta wyprawa nie odbiega od mojego normalnego zachowania.
Po drugie — mówiła dalej — symbonici przywieźli mnie tutaj statkiem, który dokonuje przelotu międzyplanetarnego zaledwie w kilka minut.
— Minut! — krzyknął z podnieceniem Zavotle. — Tylko kilka minut?
— Podróż mogłaby zostać zakończona w ciągu kilku sekund, czy nawet ułamków sekund, ale na krótką odległość wygodniej jest przemieszczać się z umiarkowaną prędkością. Gdybym uniosła się w waszym statku, symbonici bardzo szybko zdaliby sobie sprawę, co się stało i dopędzili nas własnym statkiem. Jak już wam mówiłam, nie są z natury mordercami, ale nigdy nie pozwolą mi wrócić do mojego rodzinnego domu. Będą chcieli zmusić nasz statek do wylądowania, a robiąc to, zabiją wszystkich na pokładzie.
— Czy ich broń tak bardzo przewyższa naszą? — zapytał Toller, próbując wyobrazić sobie ten powietrzny pojedynek.
— Statek symbonitów nie posiada broni jako takiej, ale w czasie lotu otacza go pole, nazwijmy je aurą, zabójcze dla życia. Nie mogę wyjaśnić wam teraz podstaw, ale zapewniam, że spotkanie ze statkiem symbonitów zakończyłoby się naszą śmiercią. Niezależnie od tego, czy oni by tego chcieli, czy nie, zginęlibyśmy wszyscy.
Cisza spłynęła na grupkę pilotów, którzy oswajali się ze wstrząsającymi nowinami. Znów zerwał się wiatr, osypując oniemiałe postacie lodowatymi kropelkami deszczu, bez przeszkód przenikającymi przez lekkie koszule i spodnie. Chmury przysłaniające gwiazdy przypominały zamykające się drzwi więzienia. „Farland triumfuje”, pomyślał Toller, próbując pohamować drżenie.
Pierwsza odezwała się Berise, a w jej głosie brzmiała niewątpliwa nuta gniewu.
— Wydaje mi się, że trochę za bardzo porządziłaś się naszym statkiem. Gdybyś opowiedziała nam wszystko po wejściu na pokład, moglibyśmy wyrzucić cię i bez przeszkód wrócić na Overland.
— Ale czybyście tak zrobili? — Sondeweere spojrzała na nich z nikłym uśmiechem. — Czy wszystkie wasze decyzje były tak… logiczne?
— Nie mogę mówić za innych, ale jaz pewnością tak bym zrobiła — powiedziała Berise, a Toller natychmiast intuicyj-nie wyczuł, że jej wyzwanie było wyrazem nie tyle troski o losy statku i wynik ekspedycji, ile rywalizacji o uczucia Bartana. Mimo ekstremalnej sytuacji znalazł czas, by raz jeszcze pomyśleć z trwożnym szacunkiem o kobiecym umyśle i zacząć lekko bać się Berise. To druga Gesalla! Teraz, gdy się nad tym zastanowił, wszystkie kobiety zdawały się Gesalla-mi, jak nie pod jednym względem, to pod innym, i mężczyz-na nie dorównywał im na wybranej przez nie arenie.
— Statek powietrzny nie został nieodwracalnie uszko-dzony — podkreśliła Sondeweere. — Celowo sprowadziłam was na ten odległy obszar, na którym Farlandczycy prawdopodobnie was nie odkryją, więc starczy wam czasu na reperację.
„Zatem jaki sens miało psucie balonu?”, pomyślał Toller. „Ta kobieta ma coś więcej do powiedzenia…”
Bartan zrobił krok w stronę Sondeweere.
— Inni mogą odlecieć, jeżeli chcą — ja zostanę z tobą.
— Nie, Bartanie! Zapomniałeś, dlaczego zostałam tu sprowadzona? Symbonici raczej mnie zabiją, niż pozwolą, bym przestawała z pełnowartościowym samcem własnej rasy.
Toller, wykazując typowo żołnierskie zainteresowanie strategią, zmagał się z problemem, jaki sam sobie postawił. „Sondeweere zniszczyła balon, ponieważ chciała, by statek już nigdy nie wzbił się w powietrze. W takim razie…”
— Otwiera się przed wami alternatywne rozwiązanie — kontynuowała Sondeweere. — Przedstawię je wam, ale decyzję musicie podjąć sami. Jeżeli zadecydujecie przeciwko, pomogę wam naprawić statek i poprowadzę was z powrotem na Overland, a sama zostanę tutaj. Jeżeli postanowicie zrobić to, co powiem, macie prawo dowiedzieć się o wszystkich niebezpieczeństwach i…
— Jesteśmy za — uciął T oller. — Jak daleko stąd znajduje się symbonicki statek kosmiczny? I jak jest strzeżony?
Sondeweere odwróciła się ku niemu.
— Zaskoczyłeś mnie, Tollerze Maraąuine.
— Bez przesady. Nie jestem bystrym człowiekiem, ale nauczyłem się, że niektóre kwestie sporne, niezależnie od mądrości i wiedzy dyskutantów, można rozwiązywać w jeden sposób. Ja tak to rozumiem.
— Morderstwem.
— Uzasadnioną przemocą, blokowaniem wrogiego miecza własnym.
— Nie mów nic więcej, Tollerze. Nie jestem uprawniona do wydawania moralnych osądów. Chciałam zaproponować przejęcie statku, bowiem tylko on mi daje jedyną szansę ucieczki od tej okropnej egzystencji, ale to naprawdę niebezpieczne zadanie.
— Jesteśmy gotowi zmierzyć się z nim — powiedział Toller. Zerknięcie po twarzach towarzyszy utwierdziło go, że myślą tak samo.
— Ale dlaczego jesteście gotowi podejmować śmiertelne ryzyko z mojego powodu?
— Wszyscy mieliśmy własne, wystarczająco dobre powody, by wziąć udział w tej wyprawie.
Sondeweere przysunęła się do Tollera, przez cały czas patrząc mu w twarz, i po raz pierwszy od ich spotkania wyczuł, że zatrudniła nadzwyczajne moce swego umysłu.
— Twój powód nie był wystarczająco dobry — powiedziała ze smutkiem.
— Jak długo mamy stać w tym lodowatym bagnie? — zapytał Toller, przestępując z nogi na nogę w chlupocącej brei. — Prawdopodobnie umrzemy na zimnicę, o ile nie rozprostujemy kości. Jak daleko do statku?
— Dobre dziewięćdziesiąt mil — odparła z nowym ożywieniem Sondeweere, najwidoczniej przyjmując, że podjęto nieodwołalną decyzję. — Ale mam pojazd, który nas tam zawiezie.
— Wóz?
— Swego rodzaju.
— Dobrze. Ten teren raczej nie nadaje się do forsownego marszu. — Toller był zadowolony, że zaoszczędzono mu dalszych rozważań. Pobiegł z innymi do gondoli, by wyładować broń i zapasy jedzenia. Zabrał dla siebie jeden z pięciu muszkietów, ale bez wielkiego entuzjazmu. Sieć sfer ciśnieniowych prawdopodobnie będzie zawadą w bezpośredniej walce, a w dodatku czas konieczny do założenia nowej sfery przed każdym strzałem poważnie obniżał skuteczność broni.
— Popatrz, co znalazłem. — Zavotle, który dygotał nieopanowanie, wyciągnął rękę, w której trzymał drzewce z brakka owinięte błękitno-szarą flagą Kolcorronu.
Toller wziął flagę i cisnął ją w ziemię jak włócznię.
— I w ten sposób wypełniliśmy obietnicę daną Chakkel-lowi. Od tej chwili możemy zająć się własnymi sprawami.
Wyskoczył z gondoli i pakując zapasy uświadomił sobie, że Sondeweere zniknęła. Rozejrzał się niespokojnie i w tej samej chwili usłyszał dziwny dźwięk — ni to syk gigantycznego węża, ni to parskanie niebieskorożca, ni to grzechotanie i poskrzypywanie wozu. Chwilę później rozróżnił kwadratowy zarys wehikułu, powoli zbliżającego się do statku. Ciekaw, jakie to zwierzę jest odpowiedzialne za tę kakofonię, wyszedł na spotkanie Sondeweere i zatrzymał się zmieszany, gdy stało się jasne, że niezgrabny pojazd porusza się o własnych siłach.
Tył przypominał tradycyjny wóz okryty płótnem napiętym na podpórkach, ale z przodu znajdował się opasły cylinder, z którego wystawała rura, miotająca wyziewy w ponure niebo. Sondeweere była widoczna jako blada plama za szklanym ekranem nadbudówki, która tworzyła przednią część wehikułu. Pojazd miał szerokie koła o czarnych obręczach. Po chwili hałas ucichł i Sondeweere wyskoczyła z kabiny.
— Wóz jest napędzany siłą pary — powiedziała uprzedzając lawinę pytań. — Czasami używam go jako domu na kółkach, gdy wyprawiam się w dalszą podróż, więc jest dobrze wyposażony dla naszych celów.
Podróż przez ten region Farlandu była jedną z najbardziej osobliwych, jakie kiedykolwiek przedsięwziął Toller.
Niezwykłość po części wynikała z okoliczności i środowiska. Mimo ochrony zapewnianej przez płócienny dach pojazdu, astronauci musieli znosić wilgotny chłód, niepodobny do niczego, z czym się uprzednio zetknęli. Wkrótce nad niegościnną planetę zawitał świt, nie w postaci fontanny złotego światła i ciepła, jak na Overlandzie, ale jako drobna zmiana tonacji otoczenia, z głębokiej czerni do ołowianej szarości. Nawet powietrze pod płócienną plandeką było zabarwioną szaro mieszaniną pary oddechów i lepkiej, wciskającej się z zewnątrz mgły, która zdawała się krzepnąć wokół pasażerów i mrozić im krew w żyłach. Tylko Sondeweere, odziana w ciepłą tunikę i spodnie, nie narzekała na przenikliwy ziąb.
Astronauci, spragnieni widoku obcego świata i jego mieszkańców, częściowo rozchylili płótna, ale nie znaleźli niczego ciekawego w widoku błękitno-zielonych, przysłoniętych deszczem i mgłą trawiastych równin. Toller zwrócił uwagę, że droga jest brukowana i utrzymana dużo lepiej niż trakty na Overlandzie. Gdy stopniowo rozszerzała się, po raz pierwszy ujrzeli farlandzkie zabudowania.
Budynki wywołały komentarze, nie dlatego, że w jakiś sposób były egzotyczne, ale właśnie z powodu całkowitej zwyczajności. Gdyby nie strome dachy, proste parterowe domki mogłyby wtopić się w lokalną architekturę prawie wszędzie na bliźniaczych planetach. O tak wczesnej porze nie widzieli mieszkańców, a Toller pomyślał, że nie ma niczego dziwnego w tym, iż wolą pozostać w łóżkach do późna, zamiast narażać się na taką paskudną pogodę.
— Tu nie zawsze jest tak zimno i ponuro — wyjaśniła w tej samej chwili Sondeweere, odwracając się do nich z miejsca w kabinie. — Jesteśmy w średnich szerokościach półkuli północnej, a tak się złożyło, że przybyliście w środku zimy.
Tollerowi, wychowanemu w rodzinie należącej do kasty filozofów starego Kolcorronu, nie była obca koncepcja pór roku, ale dla młodych członków grupy, znających jedynie życie w świecie, którego równik leży dokładnie w płaszczyźnie wokółsłonecznej orbity, była ona całkowicie nowa.
Na początku stwierdzenie, że oś Farlandu jest przekrzywiona, było trudne do zrozumienia, ale gdy je sobie przyswoili, zarzucili Sondeweere mnóstwem pytań. Byli zaintrygowani różną długością dni i nocy oraz wynikającymi z tego konsekwencjami. Sondeweere wyglądała na zadowoloną, że może odłożyć na bok symboniczny składnik swej osobowości, i reagowała naturalnie, jak człowiek wśród ludzi.
Tollera, przysłuchującego się tej wymianie zdań, ogarnęło poczucie nierzeczywistości. Musiał na siłę przypominać sobie, że Sondeweere przeszła niewiarygodną metamorfozę, że grupa jest w drodze na spotkanie z niewiadomym, że mają walczyć o statek będący kombinacją cudów i magii. I, przede wszystkim, że każdy członek grupy może zginąć w ciągu tych nadchodzących godzin. Młodzi wojownicy, przekonani — jak on niegdyś — że śmierć ich się nie ima, chyba nie zdawali sobie z tego sprawy.
„Bądźcie tacy, jak długo zdołacie”, poradził im w myślach, świadom, że ożywienie, które zawsze towarzyszyło mu w przededniu bitwy, tym razem gdzieś zniknęło. Czy była to reakcja mieszkańca słonecznej planety na ponury i otulony całunem mgły świat, którego lepki, wilgotny ziąb przenikał go do szpiku? Czy do głosu dochodziły złe przeczucia? A może zdolność do przeżywania radości odeszła od niego przygotowując miejsce na ostateczne rozczarowanie?
Ponownie wyjrzał, by przekonać się, czy krajobraz wciąż pozostaje tak samo odpychający. Jego uwagę przyciągnął widok odległych budynków. Zabudowania, jakoś w końcu pasujące do tego obcego świata, różniły się od wszystkich widywanych wcześniej. Skulone w wąskiej dolinie, były zaledwie czarnymi sylwetkami na tle szarego otoczenia, ale w porównaniu z farlandzkimi domami były ogromne i miały liczne kominy, z których w ponure niebo płynęły ciemne pióropusze dymu.
— Odlewnie żelaza, które zaopatrują fabryki w tym regionie — wyjaśniła Sondeweere w odpowiedzi na jego pytanie. — Na Overlandzie tego typu prace przeprowadzano by na otwartym terenie, ale tutaj — z powodu klimatu — konieczna jest zamknięta i zadaszona przestrzeń. Rdzenni Farlandczycy bez wątpienia w odpowiednim czasie sami dorośliby do tworzenia podobnych konstrukcji, ale symbonici sztucznie przyspieszyli proces uprzemysłowienia. To jedno z ich wielkich przestępstw przeciwko naturze w ogólności i przeciwko mieszkańcom tego świata w szczególności.
„Ale ty także jesteś symbonitką”, pomyślał Toller. „Jak możesz krytykować postępki swego gatunku?”
Pytanie to zostało natychmiast zastąpione przez inne, mniej filozoficznej natury. Wcześniej, nie angażując w pełni swego intelektu, wyobraził sobie uproszczoną wizję, w której superistoty bez najmniejszego wysiłku przejmują kontrolę nad prymitywnym światem, ale teraz spłynęła nań myśl, że symbonici byli w sytuacji podobnej do położenia plutonu dobrze uzbrojonych kolcorroniańskich żołnierzy, stawiającemu czoło tysiącom gethańskich wojowników. W przypadku bezpośredniego konfliktu, niezależnie od skuteczności swej broni, byli skazani na przegraną. Potrzebna była inna strategia.
— Powiedz mi — zagadnął Sondeweere — czy Farlandczycy nigdy nie sprzeciwiali się najeźdźcom?
— Nie byli świadomi żadnej inwazji — powiedziała kobieta, nie odrywając oczu od połyskującej matowo drogi — a kto miałby ich uświadomić? Wy też nie byliście w stanie zaakceptować tego, co Bartan wam o mnie i powiedział, więc wyobraźcie sobie, jak byście zareagowali, i gdyby ktoś wam powiedział, że król Chakkell i królowa ] Daseene oraz ich dzieci, plus wszyscy arystokraci z potomstwem, są obcymi konkwistadorami w ludzkiej skórze! Czy uwierzylibyście mu i próbowali rozpocząć rebelię? Czy po prostu uznalibyście go za bredzącego wariata?
— Ale mówisz tylko o klasach rządzących. Powiedziałaś nam, że zarodniki symbonów opadły na ten świat na chybił trafił i że nie miały możliwości wybierania swych żywicieli.
— Tak, ale czy nie rozumiecie, że symbonici w każdym społeczeństwie szybko zinfiltrowaliby struktury władzy? — Sondeweere pokrótce nakreśliła swój punkt widzenia na rozwój Farlandu w ciągu minionych trzech stuleci. Na początku nastąpił wzrost nieporozumień, jakie istnieją między masami a władcami w każdym prymitywnym społeczeństwie. W oczach tubylczych Farlandczyków ich panowie i władcy, już tajemniczy i podobni bogom, po prostu stopniowo stawali się coraz bardziej nowatorscy i pomysłowi. Wprowadzili nowe pomysły, takie jak parowe silniki do ciężkiej pracy, i z każdym krokiem umacniali swoją pozycję.
Wymusili sztuczne tempo rozwoju przemysłowego, ale za pomocą pewnej ręki i cierpliwości. Zaczynając od może', sześciu symbonicznych osobników, doskonale rozumieli J konieczność ostrożnego postępowania, ale dekada po dekadzie kładli podwaliny pod symboniczną kulturę, której przeznaczeniem było zdominowanie całego świata. Swobodnie mieszali się z tubylcami, ale również posiadali ustronia, w których nie postawił nogi żaden czystej krwi Farlandczyk, sekretne miejsca, w których prowadzili prace badawcze i eksperymentowali. Rozumieli, że pewne badania przeprowadzane publicznie mogłyby wzniecić niepokoje. Właśnie w jednej z takich chronionych enklaw zaprojektowano i zbudowano symbonicki statek kosmiczny.
W trakcie tego wykładu Toller zaczął składać razem przypadkowe kawałki, które złożyły się na obraz samotnej egzystencji, jaką Sondeweere wiodła na tej mało pociągającej planecie. Farlandczycy widzieli w niej groteskową karykaturę normalnej istoty, wybryk natury, który z jakiegoś powodu znalazł się pod ochroną ich panów. Tolerowali jej obecność, ale nie czynili żadnych prób porozumienia się z nią.
Dla zapatrzonych w siebie symbonitów była po prostu umiarkowanym ciężarem, zneutralizowanym zagrożeniem. Z początku próbowali nawiązać z nią przyjazne, oparte na wzajemnym zrozumieniu stosunki, ale z kolei ona zaprezentowała wszystkie te cechy, które zmusiły ich do uniemożliwienia pojawienia się ludzkich symbonitów: oburzenie, pogardę, nienawiść i nieprzejednaną wrogość. I od tej pory zadowolili się trzymaniem jej pod stałym telepatycznym nadzorem. Nauczyli się od niej, czego tylko mogli, wykradli wszystko z jej umysłu i spokojnie czekali na jej śmierć. Czas działał na ich korzyść. Oni jako nowa rasa byli potencjalnie nieśmiertelni; ona była tylko jedna — bezbronna, nietrwała…
— Tam jest jeden! I więcej! — Okrzyk Wrakera, który podniósł płótno, by wyjrzeć na zewnątrz, spowodował szybką reakcję pozostałych.
— Pamiętajcie, nie mogą nas zobaczyć — upomniał Toller, robiąc sobie szczelinę między materiałem plandeki a drewnianymi burtami pojazdu. Zerknął na zewnątrz i zobaczył, że przejeżdżają przez wieś, która dla niego była godna uwagi dlatego, iż była tak kompletnie pozbawiona cech szczególnych. Wyglądało na to, że rzemieślnicy w całym kosmosie — murarze, stolarze, kowale — wychodzili z tymi samymi uniwersalnymi praktycznymi rozwiązaniami uniwersalnych praktycznych problemów. Wioska, jak pojedyncze domy widziane wcześniej, równie dobrze mogła znajdować się w umiarkowanych strefach Landu. Ale jej mieszkańcy byli zupełnie inni.
Przypominali ludzi, byli jednak znacznie niżsi i posiadali całkiem odmienne proporcje. Kaptury i wiele warstw odzieży, najwyraźniej do ochrony przed deszczem, nie maskowały faktu, że ich kręgosłupy były wygięte prawie w półkola, przez co chodzili kołysząc się z boku na bok, z wypiętymi brzuchami i twarzami zadartymi w górę. Mieli krótkie i klocowate nogi, ale nie tak skrócone jak ręce, które nie miały stawów i kończyły się tam, gdzie ludzie mają łokcie. Masywne dłonie, wyposażone w pięć palców, otwierały się i zamykały w czasie marszu. Pod kapturami trudno było zobaczyć twarze, ale zdawały się blade i pozbawione zarostu, pokryte fałdami tłuszczu.
— Eleganccy — skomentował Bar tan. — Co to za wróg!
— Nie bądź taki pewny siebie — rzuciła przez ramię Sondeweere. — Są silni i chyba nie boją się bólu czy ran. Są również fanatykami posłuszeństwa władzy.
Toller zobaczył, że Farlandczycy, prawdopodobnie w drodze do pracy, patrzyli na mijający ich pojazd z zainteresowaniem w głęboko osadzonych, migocących bielą i bursztynem oczach.
— Zauważyli cię?
— Możliwe, ale cała ciekawość, na jaką mogą zdobyć się ich tępe umysły, prawdopodobnie jest skierowana na ten wehikuł — transport zmotoryzowany nadal jest rzadkością. W pewien sposób jestem uprzywilejowana.
— A jak dobrze jest zorganizowana i wyekwipowana ich armia?
— Farlandczycy nie mają armii w twoim znaczeniu tego słowa, Tollerze Maraąuine. Mordercze konflikty wyszły z mody setki lat temu, dzięki symbonitom, i wtedy skończono z wojskiem, jego miejsce zajęło ogromne zrzeszenie, którego nazwę najlepiej można przetłumaczyć jako Siły Publiczne. Należący do nich osobnicy jednomyślnie i bez pytania wykonują każde przydzielone im zadanie: regulowanie rzek, trzebienie lasó^w, budowę nowych dróg…
— Nie są więc wyszkolonymi wojownikami?
— Brak umiejętności zastępuje liczba. I powtarzam: są niscy, niezgrabni, ale bardzo silni.
Zavotle oderwał się od kontemplacji trawiącego go bólu.
— Są inni, a jednak… Jak to powiedzieć? Mamy więcej podobieństw niż różnic.
— Nasze słońce znajduje się blisko środka galaktyki, gdzie gwiazdy leżą blisko siebie. Możliwe, że życie, jakie zostało posiane tysiące lat temu, może więcej niż raz, wywodzi się z jednego pnia… Międzygwiezdny podróżnik mógłby znaleźć ludzi czy ich kuzynów na wielu planetach.
— Co to jest galaktyka? — zapytał Zavotle, rozpoczynając długą sesję, w której pytania zadawali astronauci, a odpowiedzi udzielała Sondeweere. Wszyscy byli żądni wiedzy, którą kobieta uzyskała zarówno przez związek z symbonitami, jak i dzięki własnej umiejętności dedukgi, wzmocnionej do stopnia nieosiągalnego przez zwyczajnych ludzi. Dla Tollera zrozumienie, że każdy z setek mglistych wirów widocznych na nocnym niebie jest skupiskiem może setek tysięcy milionów słońc, było niczym mieszanka zdrowego, intelektualnego zadowolenia i bolesnego żalu. Jednocześnie był podniecony zakresem nowej wizji i przygnębiony — wydał się sobie tak nic nieznaczącym pyłkiem wobec ogromu kosmosu i czuł smutek, że jego brat, Lain, nie dożył chwili, w której mógłby zająć należne mu miejsce w intelektualnej uczcie, jaką była ta niezwykła wyprawa.
Gdy transporter z sykiem i prychaniem jechał przez gęstniejący łańcuch wiosek, Toller stopniowo zdał sobie sprawę, że Bartan Drumme nie bierze udziału w wymianie zdań. Młodzieniec wyglądał dziwnie apatycznie, nawet nie zmienił pozycji, by przestały na niego skapywać krople deszczu, sączące się przez dziurawą plandekę, i pijąc stosunkowo niewiele, tulił do siebie zabrany ze statku bukłak. Toller zastanowił się, czy przygnębiła go perspektywa bitwy, czy może zaczęło do niego wreszcie docierać, że kobieta, którą poślubił, i ta wszechwiedząca, przerażająco utalentowana istota spotkana na Farlandzie są dwiema całkiem różnymi osobami, oraz że wszelkie przyszłe stosunki miedzy nimi nigdy nie będą już podobne do tych minionych.
— …nie jak spalane w piecu paliwo — mówiła Sondewe-ere. — Atomy najlżejszego gazu występującego we wnętrzu słońca łączą się, tworząc cięższy gaz. W trakcie tego procesu powstają olbrzymie ilości energii i właśnie dlatego słońce świeci. Żałuję, że nie mogę przedstawić wam tego dokładniej, wyjaśnienie podstawowych zasad i koncepcji trwałoby zbyt długo.
— A nie mogłabyś wytłumaczyć nam tego swym niemym głosem? — zapytał Toller. — Jak wtedy, gdy byliśmy jeszcze w próżni?
Sondeweere zerknęła na niego.
— Niewątpliwie to byłoby pomocne, ale nie śmiem wchodzić w łączność telepatyczną. Mówiłam wam, że symbonici przez cały czas wiedzą, gdzie jestem, a im bliżej statku jestem, tym bardziej koncentrują na mnie swą uwagę, ponieważ to jedyne miejsce w kraju, do którego nie wolno mi się zbliżać. Gdyby wychwycili najlżejszy ślad aktywności telepatycznej, ich bierne zainteresowanie moimi ruchami natychmiast przekształciłoby się w bezpośrednie działanie.
— Powinni byli zniszczyć statek — skomentowała Berise; w jej głosie nadal pobrzmiewał ślad goryczy.
— Może — ale na razie nie wiedzą, ile zarodków symbonu pozostało na Overlandzie, by dać początek nowym ludzkim symbonitom. — Sondeweere obdarzyła Berise uśmiechem, który miał dawać do zrozumienia, że jest ponad osobiste rozgrywki. — Poza tym zbudowanie statku nie obyło się bez ofiar z ich strony.
— Ofiary wcale nie muszą być jednostronne.
— Wiem — powiedziała z prostotą Sondeweere. — Mówiłam wam to na samym początku.
Wehikuł skręcił gwałtownie w lewo i w ciągu kilku minut stosunkowo spokojna jazda przemieniła się w podskakiwanie i kołysanie, któremu towarzyszyły nieustanne jęki podwozia. Toller podniósł się i spojrzał ponad ramieniem odzianej w biel Sondeweere. Zobaczył, że zjechali z drogi i teraz podążają przez otwartą trawiastą równinę. Krajobraz widziany przez zmywaną deszczem szybę był płaski i monotonny, tylko gdzieniegdzie rosły stożkowate drzewa.
— Jak daleko? — zapytał.
— Niedaleko. Jakieś dwanaście mil — odpowiedziała Sondeweere. — To nie będzie dla was zbyt przyjemne, ale musimy jechać teraz jak najszybciej. Dotychczas symbonici nie mieli powodu do wszczynania alarmu, bo droga może prowadzić do wielu punktów przeznaczenia, lecz w tym kierunku znajduje się tylko… — Urwała, wciągając gwałtownie powietrze i na chwilę zwolniła pewny chwyt na rumplu, przez co pojazd zjechał i skręcił gwałtownie. Astronauci wyprostowali się, chwytając za broń.
— O co chodzi? — zapytał Toller, domyślając się, co się stało.
— Zostaliśmy odkryci. Ogłoszono alarm, dużo wcześniej, niż oczekiwałam. — Jej głos nie zdradzał niepokoju, ale Sondeweere przesunęła dźwignię i hałas silnika przybrał na sile. Protesty podwozia stały się głośniejsze, gdy pojazd zwiększył prędkość.
Toller poczuł znajome drżenie starego, paskudnego podniecenia.
— Możesz nam powiedzieć coś o tym, co leży przed nami? Fortyfikacje? Broń?
— Obawiam się, że bardzo mało. Informacje tego typu trudno jest zgromadzić. — Sondeweere dodała, że zgodnie z tym, czego zdołała się dowiedzieć, symbonicki statek jest trzymany w starym meteorytowym kraterze, pełniącym rolę naturalnych umocnień. Przypuszczała, że jest chroniony również przez wysokie ogrodzenie ustawione na krawędzi krateru oraz strażników uzbrojonych w miecze i może piki, ale nie potrafiła podać ich liczby.
— Bez łuków? Bez włóczni?
— Ich budowa raczej nie sprzyja używaniu łuków czy broni nadającej się do rzucania.
— A broń palna?
— W tym świecie nie ma drzew brakka, a chemiczna wiedza Farlandczykow nie jest jeszcze dostatecznie zaawansowana, by mogli wymyślić sztuczne materiały wybuchowe.
— To brzmi całkiem zachęcająco — wtrącił Wraker, szturchając łokciem Tollera. — Obrona wydaje się nieproporcjonalnie słaba.
— Normalnie obrona ma na celu jedynie powstrzymanie dzikich zwierząt — powiedziała Sondeweere. — W pojedynkę nie miałabym po co tu przybywać — a nikt logicznie myślący nie spodziewałby się przylotu statku z Overlandu przed upływem czterech czy pięciu stuleci. — Uśmiechnęła się i w jej głosie rozbrzmiała ciepła nuta. — W wybitnie racjonalnym symbonickim postrzeganiu rzeczywistości ludzie tacy jak wy po prostu nie istnieją. Wraker w odpowiedzi wyszczerzył zęby.
— Dowiedzą się o nas wkrótce. I drogo za to zapłacą. Toller zmarszczył brwi.
— Nie możemy pozwolić sobie na nadmierną pewność siebie. Ile czasu zajmie im wezwanie posiłków?
— Nie wiem — odparła Sondeweere. — Na północ od tego miejsca są prowadzone na wielką skalę roboty drogowe, ale nie umiem powiedzieć w jakiej odległości.
— Ale znałaś naszą dokładną pozycję, gdy znajdowaliśmy się wiele tysięcy mil stąd.
— Jedynie dzięki istniejącej między nami naturalnej i potężnej empatii, będącej wynikiem pochodzenia z tego samego pnia. Umysły Farlandczyków są dla mnie zamknięte.
— Rozumiem — powiedział Toller. — Oczywiście z góry i nie możemy uzgodnić taktyki, ale mam ostatnie pytanie… I odnośnie do samego statku.
— Czy będę umiała nim latać? Odpowiedź brzmi: tak.
— Mimo że nigdy go nie widziałaś?
— Tego również nie można wam wyjaśnić, nawet za pomocą telepatii, i bardzo mi przykro z tego powodu, ale ja tym statkiem nie kieruje się mechanicznie. Gdy ktoś rozumie wszystkie zasady działania, statek robi dokładnie to, co mu się każe, natomiast bez tego niezbędnego zrozumienia nie s przesunie się nawet o cal.
Toller zamilkł. Sondeweere znów przypomniała, że mimo j swego całkowicie normalnego wyglądu i zachowania w rzeczywistości jest obcą i zagadkową superistotą. To, że oni pozostali mogli porozumiewać się z nią na równych l warunkach, prawie całkowicie zależało od jej chęci — na takiej samej zasadzie szacowny filozof potrafi zabawić i dwuletnie dziecko.
Zerknął na Bartana, na nowo świadom niezwykłej i godnej współczucia sytuacji młodego człowieka, który z zadumanym, prawie ponurym wyrazem twarzy wpatrywał się w tył głowy Sondeweere. Czując, że jest obserwowany, zdobył się na krzywy uśmiech i podniósł do ust bukłak. Toller wyciągnął rękę, by go powstrzymać, zobaczył rodzące się w oczach Bartana wyzwanie i odruchowo odwrócił dłoń. „Robię się miękki”, pomyślał, przyjmując bukłak i pociągając porządny łyk, „ale może nie przedwcześnie”.
— A ty, Sondy? — powiedział Bartan nieco wyzywająco. — Chcesz na rozgrzewkę kropelkę brandy?
— Nie. To ciepło jest fałszywe, a poza tym nie odpowiada mi smak brandy.
— Myślałem, że może się napijesz. — W głosie Bartana dała się słyszeć wyraźna nuta smutku i goryczy. — Czym się tutaj żywisz? Nektarem i rosą? Kiedy wrócimy na farmę, będziesz miała tego pod dostatkiem, ale ufam, że nie zabronisz mi poprzestać na porcjach czegoś mocniejszego.
Sondeweere rzuciła mu błagalne spojrzenie.
— Bartanie, masz prawo mieć pretensje. Wolałabym z tobą porozmawiać na osobności, ale…
— Nie mam nic do ukrycia przed swymi przyjaciółmi, Sondy. Mów! Wyjaśnij nam wszystkim, że dla księżniczki pójście do łóżka z chłopem byłoby wysoce niestosowne.
— Bartanie, proszę, nie przysparzaj sobie niepotrzebnego bólu. — Sondeweere z powodu hałasu pędzącego wehikułu musiała prawie krzyczeć, w jej głosie brzmiała jednak pełna troski czułość. — Chociaż zmieniłam się tak bardzo, nadal chciałabym być twoją żoną, ale tak nigdy nie będzie… bo…
— Bo co?
— Bo spoczywa na mme nadrzędny obowiązek w stosunku do wszystkich mieszkańców Overlandu. Nie godzę się na odebranie mojej rasie prawa do jej ewolucyjnego dziedzictwa przez założenie dynastii symbonitów, która zdominowałaby zwyczajnych ludzi i ostatecznie doprowadziłaby do ich wymarcia.
Bartan, który najwyraźniej usłyszał coś całkowicie wykraczającego poza jego oczekiwania, wyglądał na zbitego z tropu, lecz nadal był na tyle bystry, by odpowiedzieć:
— Nie musimy mieć dzieci. Są inne sposoby… na przykład nałożnice… Nigdy nie chciałem być obarczony gromadą hałaśliwego potomstwa.
Sondeweere zdobyła się na cichy śmiech.
— Nie uda ci się mnie okłamać, Bartanie. Wiem, jak bardzo chcesz mieć dzieci, prawdziwych spadkobierców — nie obce hybrydy. Jeżeli będziesz miał szczęście wrócić na Overland, twoją jedyną szansą będzie związanie się z normalną młodą kobietą, która urodzi ci normalne dzieci. Wierz mi, ta przyszłość warta jest zachodu.
— To przyszłość, którą odrzucam.
— Decyzja nie należy do ciebie, Bartanie. — Sondeweere umilkła na chwilę, gdy pojazd wpadł na wyboisty kawałek gruntu i dudnienie uniemożliwiło rozmowę. — Czyżbyś zapomniał o symbonitach z tego świata? Jeżeli uda nam się ukraść ich statek i wrócić nim na Overland, zbudują następny i przylecą po mnie. Nie będą ryzykować, nie pozwolą, bym żyła wśród swoich i urodziła dziecko.
Przypuszczam, że na pokładzie drugiego statku będzie znajdowała się broń, straszliwa broń, a symbonici nie będą i wzdragać się przed jej użyciem.
— Ale… — Bartan przeciągnął ręką po zmarszczonym czole.
— To okropne, Sondy. Co zrobisz?
— Zakładając, że przeżyję następną godzinę… Otwiera f się przede mną tylko jedno wyjście: zabiorę statek i polecę do jakiejś galaktyki, może do wielu, poza zasięg sym-bonitów. Będzie to samotna egzystencja, ale zaoferuje mi coś w zamian. Wiele zobaczę przed śmiercią.
— Pojadę z… — zaczął impulsywnie Bartan, po czym urwał, a w jego oczach pojawiło się cierpienie. — Nigdy nie mógłbym tego zrobić, Sondy. Umarłbym ze strachu.
Toller wiedział, że słucha normalnego głosu Sondeweere, ale jej słowa przeszywały go prawie tak, jakby mówiła telepatycznie. Było w nich echo snów, jakich nigdy nie ośmielał się śnić, echo wizji, które niegdyś widział w przelocie — mknąc na myśliwcu w kłujących promieniach słońca… Zawsze marzył, by robić to aż do śmierci, paść oczy, umysł i duszę widokiem rzeczy, których nigdy wcześniej nie widział, nowych światów, nowych słońc, nowych galaktyk, zawsze czegoś nowego, nowego, nowe g o… To była perspektywa, jaką architekt wszechświata zaplanował specjalnie dla niego; wędrówka w mrocznej próżni zapełniłaby dręczącą go mroczną, wewnętrzną pustkę twardym światłem, radosnym światłem; musiał tego zażądać, bez względu na to jak niewielkie były szansę wygranej…
— Ja chciałbym z tobą polecieć — mruknął, a słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło. — Proszę, zabierz mnie.
Sondeweere na wpół obróciła się ku niemu, siła jej umysłu omiotła go niczym snop światła latarni, a on czekał jak sparaliżowany na jej odpowiedź.
— Tollerze Maraąuine, mówiłam ci, że twój powód przylotu na Farland nie był wystarczająco dobry, ale powód, dla którego chcesz odlecieć, posiada swego rodzaju wartość. Niczego nie obiecuję. Być może wszyscy zginiemy za kilka minut. Ale jeżeli uda nam się przejąć statek symbonitów, wszechświat będzie należał do ciebie.
— Dziękuję ci. — Głos, jaki wydobył się z krtani Tollera, przypominał pełne bólu krakanie, i mężczyzna musiał zamrugać, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. — Dziękuję!
Niska ściana krateru niewiele różniła się od otaczającego terenu. Całkowity brak oświetlenia wraz z zamazującym wszystko deszczem sprawił, że wehikuł był niecałą milę od krateru, nim Toller w końcu dojrzał umocnienia.
Jak powiedziała Sondeweere, wokół krawędzi ledwo widocznej w postaci mglistoszarej elipsy ciągnęło się wysokie ogrodzenie z ciemniejszą plamą, w której domyślili się bramy. Teleskop z powodu podskoków i chybotania pojazdu był kompletnie bezużyteczny, ale po pewnym czasie Toller dostrzegł stojące za bramą co najmniej dwa podobne wehikuły. Farlandczycy, rojący się w najbliższej okolicy, wyglądali jak ruchliwe brązowe cętki.
— Musimy ominąć bramę i przedrzeć się przez ogrodzenie — powiedział do Sondeweere, odkładając teleskop. — Możesz przyspieszyć?
— Tak, ale istnieje ryzyko złamania osi na takim gruncie.
— Czyń, jak uważasz, ale pamiętaj, że jeżeli nie przejedziemy przez ogrodzenie, nie pojedziemy już nigdzie.
Toller odwrócił się do pozostałych i natychmiast poznał, że właśnie doświadczają utraty pewności siebie, czegoś, co widywał wiele razy w czasie płynących niemiłosiernie wolno ostatnich minut przed bitwą. Twarz Bartana była tak blada, że prawie świeciła w ciemności, i nawet Berise i Wraker, biegli w sztuce zabijania na odległość, milczeli ponuro. Jedynie Zavotle, zajęty sprawdzaniem muszkietu, nie wyglądał na zdenerwowanego.
— Nie próbujcie planować niczego naprzód — powiedział im Toller. — Wierzcie mi, że wasze miecze same zrobią wszystko, co będzie konieczne. No, zrzućmy tę plandekę.
W ciągu kilku sekund szorstki materiał oddzielający skrzynię od zewnętrznego świata został ściągnięty i wyrzucony z niebezpiecznie kołyszącego się wehikułu. Zimny deszcz zawirował wokół cienko ubranych postaci.
— Warto pamiętać o jeszcze jednym — Toller zerknął na zaciągnięte chmurami niebo i skrzywił się z przesadną odrazą. — Wszystko jest lepsze od życia w takim przeklętym miejscu i powolnego zamieniania się w rybę.
Śmiech był głośniejszy, niż na to zasługiwała jego uwaga, ale Toller dawno już nauczył się, że w żołnierskim humorze nie ma miejsca na subtelności, i był zadowolony, że między nim a załogą został przerzucony istotny psychologiczny most. Wyciągnął miecz i stanął za plecami Sondeweere, patrząc nad dachem kabiny.
Wehikuł ruszył skosem w kierunku krawędzi krateru. Toller zobaczył, że ogrodzenie zrobiono z podobnych do włóczni metalowych prętów, połączonych poprzeczkami z mocnymi filarami. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie kazać Sondeweere, by zwiększyła prędkość, lecz przypomniał sobie, że ona zdecydowanie lepiej od niego orientuje się w arkanach mechaniki. Z komina strzelił snop pomarańczowych iskier, gdy ciężki wehikuł z rumorem zjeżdżał ze szczytu wzniesienia. Daleko po lewej stronie Toller zobaczył biegnących Farlandczyków, a w dali za nimi widniały pewne nierówności terenu, co wskazywało, że roboty drogowe są prowadzone zaledwie milę dalej.
— Trzymać się! — wrzasnął i złapał dach kabiny, gdy wehikuł uderzył w ogrodzenie.
Cała sekcja została zdarta ze słupów i przewróciła się do środka, ale dźwięk zderzenia zmieszał się z zatrważającym charczeniem silnika i syczącą eksplozją. Ze zbiornika trysnęły kłęby gorącej pary, na chwilę spowijając wszystko białym całunem, potem wehikuł stoczył się do okrągłego obniżenia, w środku którego znajdował się symbonicki statek. Stał na kamiennej podmurówce otoczonej fosą.
Toller wcześniej próbował go sobie wyobrazić, ale kompletnie nie był przygotowany na widok prawie gładkiej metalowej kuli, podtrzymywanej przez trzy pałąkowate nogi zakończone okrągłymi podkładkami. Kula miała dobre dziesięć jardów średnicy i krąg iluminatorów w górnej części, ale nie było widać ani śladu wejścia.
Niestety, Toller zobaczył nie tylko ucieleśnienie swych marzeń, ale również odzianych na brązowo Farlandczyków, którzy przypadkiem znajdowali się w pobliżu wyrwy w ogrodzeniu i teraz biegli ku pojazdowi. Chociaż wehikuł zjeżdżał po skłonie, gwałtownie tracił szybkość, czemu towarzyszył nieustanny metaliczny rumor, i Farlandczycy z łatwością przecięli jego kurs. Wyglądali jak groteskowe karzełki, gdy podskakiwali na klocowatych nogach. Spod odrzuconych w tył kapturów ukazały się łyse czaszki. Toller poczuł, że żołądek kurczy mu się raptownie, gdy zauważył, że nie mają broni.
— Stać! — krzyknął mimowolnie, gdy dwóch obcych dopadło wehikułu. Jeden odbił się i złapał za burtę, podczas gdy drugi zajął się kabiną, wyciągając potężną łapę po Sondeweere. Toller z rozmachu ciął w niczym nie chronioną głowę — szabla rozszczepiła ją niemal na dwoje — i napastnik upadł bez jęku, tryskając krwią niczym fontanna.
Drugiego, który próbował wciągnąć się na burtę, Wraker ciął mieczem po gardle. Obcy zniknął z pola widzenia, ale jego palce nadal uparcie zaciskały się na drewnianej krawędzi. Wraker i Berise odrąbali większość z nich, nim wreszcie Farlandczyk odpadł od boku pojazdu. Znieruchomiał w trawie, ale ku zdumieniu Tollera ten z rozłupaną czaszką był znów na nogach. Zrobił kilka chwiejnych kroków, nim w końcu upadł na kolana i przewrócił się na ziemię.
„Trudno ich zabić”, pomyślał Toller. „Te ludziki mogłyby powalić gigantów…”
Wehikuł zagrzechotał i zatrzymał się, spowity dymem i mgłą. Toller zerknął w kierunku bramy na krawędzi krateru i zobaczył, że inni Farlandczycy pędzą gromadnie w dół skłonu. Przyćmione błyski powiedziały mu, że ci są uzbrojeni. Wziął muszkiet, przełożył nogę przez burtę pojazdu i zeskoczył na ziemi?. Towarzysze podążyli za nim.
Sondeweere, nie obciążona bronią, pierwsza dopadła prostego drewnianego mostu. Toller i pozostali pognali za nią, czując, jak grube bale trzęsą się pod ich stopami. Gdy Sondeweere zbliżyła się do statku, prostokątny fragment z boku kuli odchylił się na zawiasach na zewnątrz. Toller wyhamował z poślizgiem i podniósł muszkiet.
— Nie strzelaj! — krzyknęła Sondeweere. — Otworzyłam drzwi. Zaraz opuści się drabinka albo… albo… — Do jej głosu zakradła się dziwna nuta niezdecydowania.
Toller, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem, zauważył poniżej wejścia puste metalowe uchwyty. Przez chwilę jego żołnierski umysł dorównywał jej umysłowi i Toller zrozumiał, że do statku normalnie wchodziło się po wysuwającej się z luku drabince. Ktoś zastosował prosty i skuteczny środek ostrożności: wymontował ją, przez co wejście stało się jednako niedostępne tak dla głupca, jak geniusza. Dolny skraj luku znajdował się na wysokości co najmniej dwunastu stóp nad poziomem gruntu, w dolnej połowie kuli, i dla przeciętnego Farlandczyka wysokość ta stanowiła rzeczywiście przeszkodę nie do pokonania. Ale dla ludzi…
— Przeprowadź pojazd przez most! — krzyknął Zavot-le. — Możemy wspiąć się po nim.
— Nie dam rady go uruchomić — odpowiedziała Sondeweere. — A ten most i tak jest za słaby.
— Dosięgniemy drzwi! — zawołał Toller, kładąc broń na kamieniach. — Sondeweere, to logiczne, że ty musisz pójść pierwsza. Staniesz na moich ramionach. Chodź!
Rzucił okiem na nadciągających Farlandczyków, potem skinął na Zavotle'a, Wrakera i Berise.
— Brońcie mostu! Używajcie muszkietów ile się da! Weźcie też mój i pokażcie tym pokurczom, że dla własnego dobra powinni trzymać się z daleka. I sprawdźcie, czy można poruszyć belki mostu.
Astronauci pobiegli, po drodze odczepiając sfery ciśnieniowe, w których znajdowały się zmieszane już porcje pikonu i halvellu. Toller stanął pod drzwiami statku i wyciągnął ręce po Sondeweere, która zbliżyła się bez chwili zwłoki. Objął ją w talii i z jej pomocą podniósł na ramiona. Sondeweere wyprostowała się i położyła ręce na progu.
W tym samym czasie zbiegająca ze zbocza pierwsza grupa Farlandczyków dostała się w pole rażenia i obrońcy otworzyli ogień. Pierwsza salwa powaliła tylko jednego obcego, ale huk muszkietów — wzmocniony przez naturalny amfiteatr krateru — zasiał wśród nich ziarno paniki. Ślizgając się i wpadając na siebie, próbowali zatrzymać się na pochyłości.
Toller odwrócił się i wsunął ręce pod stopy Sondeweere. Wyprostował ramiona i wepchnął ją do statku, całkowitą uwagę poświęcając długiej, targającej nerwy ciszy, jaka zapadła po huku. Opóźnienie, spowodowane koniecznością wykręcenia zużytych sfer i założenia nowych, było głównym powodem, dla którego darzył broń palną niewielkim zaufaniem.
Nim Sondeweere znalazła się w bezpiecznym wnętrzu statku, Farlandczykom /.aczęło świtać, że niezależnie od psychologicznej siły nieznanej broni, wyrządzone szkody są raczej niewielkie. Znów rzucili się do przodu, z krótkimi mieczami w dłoniach. Druga salwa, tym razem z bliższego zasięgu, zwaliła z nóg przynajmniej trzech, a nie po-wstrzymała pozostałych.
— Znajdź linę! — krzyknął Toller.
— Linę? Na tym statku liny nie są potrzebne.
— No to znajdź coś innego! — Toller odwrócił się w kierunku mostu i zobaczył, że przebiega po nim grupa Farlandczyków.
Ilven Zavotle, toczący własną wojnę przeciwko własnemu wrogowi, wybiegł im na spotkanie z muszkietem w lewej, a mieczem w prawej dłoni. Strzelił, przykładając lufę do wystającego brzucha obcego, i prawie natychmiast pochłonęła go fala wzniesionych ramion i mieczy. Toller załkał głośno, gdy zobaczył, jak jego najstarszy przyjaciel, cierpliwy „roz-gryzacz problemów”, jest roznoszony na ostrzach mieczy.
Po kilku sekundach muszkiety znów plunęły ogniem i tym razem, na wąskim froncie mostu, wywarły znaczny efekt. Farlandczycy cofnęli się, pozostawiając martwych i śmiertelnie rannych, ale nie dalej jak na drugi brzeg. Ktoś, kto wyglądał na dowódcę, przemówił do nich w szybkim, obcym języku. Trzej pozostali przy życiu Overland-czycy, patrząc na nich ponad czerwonym od krwi mostem, gorączkowo ładowali broń.
Toller pobiegł w ich stronę, jednocześnie zerkając na statek. W ciemnym prostokącie wejścia widniała Sondewe-ere, bezradnie obserwująca walkę.
„Niedługo będziemy razem”, pomachał do niej, odpierając nowego wroga: myśl, że klęska jest nieunikniona. Ta myśl mogła spowodować spustoszenie większe niż realny zewnętrzny nieprzyjaciel.
Bliższe oględziny potwierdziły jego pierwsze wrażenie, że most był prostą konstrukcją z grubych kłód, których końce spoczywały na murowanych półkach po obu stronach fosy.
— Berise! — krzyknął. — Weź muszkiety i strzelaj z nich po kolei! Bartan i Dakan, pomóżcie mi przy tych dechach!
Ukląkł przy moście, podłożył ręce pod belkę i naprężył się, by ją podnieść. Bartan i Wraker pomogli mu i wspólnym wysiłkiem udało im się zwalić nasiąkniętą wodą belkę do fosy. Farlandczycy wrzasnęli z wściekłością i rzucili się na most, gdzie pozostało jeszcze pięć bali. Berise wypaliła z czterech muszkietów, a w tym czasie Toller i jego pomocnicy, gnani paniką, podnieśli i przesunęli cztery belki, posyłając je wraz z ciałami — żywych i martwych — w brązową wodę. Toller nie patrzył na biało-purpurowe strzępy, szczątki przyjaciela, Ilvena Zavotle'a.
Podniósł szable, gdy zdesperowani Farlandczycy pełzli po ostatniej już belce. Wraker ciął prowadzącego po gardle. Gdy obcy z rozpostartymi ramionami spadał do wody, Berise strzeliła do następnego, a siła uderzenia pchnęła go na drugiego. Obaj zakołysali się, ale nim spadli z belki, ten nie zraniony zdążył cisnąć swój miecz. Krótka, ciężka broń poszybowała w powietrzu z niezwykłą celnością i worała się prawie po rękojeść w brzuch Wrakera. Wraker zacharczał okropnie, lecz nie upadł.
Toller minął go, rzucił się na kolana i złapał ostatnią belkę. Była oślizgła od porastających ją alg i dodatkowo , obciążona Farlandczykami, temu nie mogły sprostać nawet jego potężne muskuły. Niejasno zdał sobie sprawę z kolejnego wystrzału i z tego, że za jego plecami stanął Bartan. i Przesunął belkę, tym razem śliska powierzchnia okazała się i pomocna, i prawie zsunął ją z półki. Dwaj Farlandczycy \ dotarli do niego w chwili, gdy czynił ostateczny wysiłek, by zepchnąć belkę, i usłyszał szczęk zderzających się ostrzy, to Bartan zaczął walkę z obcymi. Czubek miecza ciął Tollera w ucho, gdy rzucił się w tył i zrywał na nogi.
Jeden z Farlandczyków zniknął wraz z belką, drugi skoczył na podmurówkę i teraz jego ramiona kreśliły koła v, w powietrzu, gdy próbował odzyskać równowagę. Wraker, nadal na nogach, wbił czubek miecza w jego twarz. I Bartan, blady i jakby nieobecny, stał w pobliżu, ściskając ranę na lewej ręce. Krew obficie spływała mu po palcach. l Berise klęczała, pochylona nad muszkietami; jej zimne palce błyskawicznie wymieniały ciśnieniowe sfery. Toller spojrzał na Farlandczyków po drugiej stronie fosy i zobaczył, że przez bramę na krawędzi krateru wlewają się posiłki. Akcja przy moście dała obrońcom nieco czasu, ale można go było zmierzyć w sekundach — a przy wchodzeniu na pokład statku mieli stać się przecież najbardziej bezbronni.
Toller skierował uwagę na Wrakera i zastanowił się, czy ten pilot o łagodnym charakterze rozumie, że umiera, że jego książka nigdy nie zostanie napisana. Plamy krwi szybko rozprzestrzeniały się na przemoczonym deszczem ubraniu, z brzucha sterczała rękojeść farlandzkiego miecza. Wraker stał niepewnie, ale mówił jeszcze wyraźnie.
— Toller, czemu tracisz cenny czas? Spiesz, dopóki dobrze idzie. Żałuję, że do was nie dołączę — ale mam do załatwienia pewien interes z naszymi szpetnymi małymi przyjaciółmi.
Odwrócił się i osunął na kolana na skraju fosy, kładąc obok siebie miecz. Berise wstała, położyła przy nich trzy załadowane muszkiety. Dakan rozejrzał się, jakby chciał coś powiedzieć, ich oczy spotkały się, ale ona już podniosła czwarty muszkiet i pobiegła do Bartana. Popchnęła go wytrącając z otumanienia i oboje popędzili do statku.
Toller zawahał się. Widział, jak dwaj Farlandczycy po drugiej stronie fosy przygotowują się do wskoczenia do wody. Ich krótkie kończyny młóciły powietrze, gdy nabierali rozpędu. Nawet gdyby obcy byli kiepskimi pływakami, wkrótce wpadną na pomysł, by do pokonania przeszkody użyć rozrzuconych belek — wszystko to przemawiało za zostawieniem Wrakera, który już i tak był skazany, i udaniem się na pokład statku.'Toller, nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia, że zdradza towarzysza, odwrócił się i pobiegł do Berise i Bartana czekających pod ogromną, enigmatyczną kulą.
— Nie ma lin! — krzyknęła z ciemności luku Sondewe-ere. — Co zrobicie?
— To co wcześniej! — odkrzyknął Toller. — Podniosę Berise i Bartana.
— A ty? Jak ty wejdziesz?
Bitewna gorączka ogarnęła Tollera, gdy usłyszał huk muszkietu Wrakera.
— Zniżycie mój pas, a ja go dosięgnę. — Odpiął szablę i wyciągnął ręce po Berise. — Chodź!
Potrząsnęła głową.
— Bartan jest ranny i bez pomocy nie wejdzie ci na ramiona. On musi iść pierwszy.
— Dobrze — powiedział Toller, sięgając po Bartana, który zataczał się niczym pijany. Bartan chciał się wymknąć, ale rozległ się kolejny strzał i Tollera opuściła reszta cierpliwości. Warcząc z wściekłości jak wilk, otoczył biodra młodzieńca rękami i dźwignął go w górę. Berise przytrzymała Bartana w pionie i wsunęła ramię pod jego stopę, a z góry przyłączyła się Sondeweere, i tak wspólnymi siłami wywindowali protestującego młodzieńca na próg drzwi.
Cała operacja trwała kilka sekund, w tym czasie Toller zarejestrował dwa kolejne wystrzały. Zerknął w kierunku fosy i zobaczył, jak Wraker z mieczem w dłoni atakuje Farlandczyków, którym udało się wejść po pochyłych balach mostu. Bicie serca przemieniło się w serię głuchych wewnętrznych eksplozji, gdy Toller zrozumiał, że cenny zapas sekund wyczerpuje się w zatrważającym tempie.
Berise zarzuciła muszkiet na plecy i wyciągnęła ręce. Toller złapał ją w talii i płynnym ruchem podniósł na ramiona. Nawet wtedy nie dosięgała dolnego skraju luku i kołysała się ryzykownie przez chwilę, nim Sondeweere i Bartan wychylili się, złapali ją za ręce i wciągnęli na pokład.
W tym czasie Wraker zniknął z pola widzenia — dołączył do Zavotle'a. Nad krawędzią fosy pojawiły się połyskujące bielą głowy czterech Farlandczyków. Obcy rzucili broń przed siebie i zaczęli wdrapywać się na podmurówkę. Stok po drugiej stronie przypominał teraz pole, które obsiadły niespokojne brązowe owady.
Toller spojrzał w tajemnicze wnętrze statku, teraz tak odległe jak gwiazdy, do których miał go zanieść, i po chwili, która dla niego trwała tak długo jak całe życie, zobaczył skórzany pas Bartana. Pas był zapięty w ten sposób, że tworzył pętle. Zaciskały się na nim trzy pary dłoni.
Dwaj Farlandczycy, widać zwinniejsi od pozostałych, zerwali się na nogi i biegli z mieczami w dłoniach.
Toller ocenił czas, jaki mu został, i wiedział, że starczy go tylko na jedną próbę. W jego głowie zadźwięczał głos Sondeweere: Szybciej, Toller, szybciej! Spiął się — słysząc parskanie i tupot zbliżających się Farlandczyków — wybił się w górę i złapał pas prawą ręką. Nagły ciężar okazał się zbyt wielki dla trzymających. Berise, najlżejsza z całej trójki, do połowy została wyciągnięta z luku i spadłaby na ziemię, gdyby nie puściła pasa i nie przytrzymała się skraju drzwi.
Toller puścił pas w tej samej chwili.
Mając na wpół wyciągniętą szablę padł na ziemię między dwoma Farlandczykami, ale niewiele mógł zrobić, by zmniejszyć ich przewagę. Dobył szabli, tym samym ruchem ciął pierwszego obcego i jednocześnie chciał rzucić się w bok, by nie dać się zaskoczyć z tyłu. Niestety, konieczność powstania na nogi spowolniła jego poczynania.
Opóźnienie trwało jedynie ułamek sekundy, ale zdawało się wiekiem w gorączce bezpośredniego starcia z przeciwnikiem. Toller stęknął, gdy ostrze Farlandczyka wbiło mu się w plecy na wysokości pasa. Zawirował, jego szabla zafurkotała w powietrzu, ciął napastnika w szyję i odrąbał mu głowę. Obcy upadł w pulsujących bluzgach purpury.
Toller, nie zaprzestając obrotu, stawił czoło drugiemu, ale ten cofnął się. Wiedział, że czas jest po jego stronie — przynajmniej dziesięciu następnych wojowników pędziło po kamieniach podmurówki i miało otoczyć Tollera w czasie, jaki serce potrzebuje na wykonanie kilku uderzeń. Uśmiech triumfu pojawił się na ginącej w fałdach tłuszczu twarzy obcego, ale prawie natychmiast przekształcił się w puste zdumienie, gdy Berise — która znajdowała się bezpośrednio nad nim — strzeliła mu w czubek głowy. Wojownik usiadł gwałtownie, zmywany fontanną krwi.
— Toller, złap muszkiet! — wrzasnął Bartan. — Jeszcze możemy cię wciągnąć!
Ale Toller wiedział, że jest już za późno.
Farlandczycy byli tuż przy nim i nawet gdyby mógł wspiąć się z pomocą muszkietu, jego bezbronne ciało zostałoby posiekane na kawałki. Pragnąc zaoszczędzić swoim przyjaciołom oglądania tego, co musiało się zdarzyć, cofał się pod kulę statku.
Choć rana w plecach nie sprawiała mu bólu, szybko tracił siły. Zatrzymał się, gdy najniższy punkt metalowej krzywizny prawie muskał mu głowę, i próbował zająć ostatnią pozycję, której zdobycie miało drogo kosztować Farland-czyków. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, przewrócił się pod naporem zgodnego, gwałtownego ataku wrogów.
Sondeweere, zawołał bezgłośnie, gdy brązowe postacie przysłoniły szare światło, a obce ostrza zaczęły trafiać w cel. Nie pozwól, by te pokurcze miały satysfakcję. Proszę, startuj… dla mnie…
Kochamy cię, Tollerze, usłyszał głos Sondeweere. Żegnaj.
Nieoczekiwanie, w ciągu ułamków sekundy, jakie mu pozostały, nim jego ciało rozpadło się na atomy — doświadczył ostatecznego triumfu.
Odkrył, że naprawdę żal mu umierać.
I to odkrycie niosło z sobą radość.
Zrozumienie, że człowiekowi daleko gorzej jest żyć, gdy wolałby umrzeć, niż umierać, gdy wolałby żyć, przywróciło mu pełną miarę człowieczeństwa. jeszcze jedno, Sondy, pomyślał, gdy wokół niego zapadała ostateczna głęboka noc. Nikt nigdy nie powie, że była to pospolita śmie…
Bartan i Berise wciąż zerkali za siebie, i gdy byli w odległości prawie dwóch furlongów od statku, ten nagle zniknął. W jednej sekundzie był — matowoszara kula przycupnięta na szczycie niskiego wzniesienia, a w następnej został po nim tylko rozszerzający się krąg wirujących jaskrawych kuleczek. Nie rozległ się żaden dźwięk, ale nawet słońce wydało się lampką zaledwie w porównaniu z oślepiającym światłem towarzyszącym startowi. Statek wzbił się pionowo w niebo, w miarę nabierania prędkości zmieniając kształt. Przez chwilę Bartan widział czteroramienną gwiazdę, z wierzchołków ramion tryskały fontanny pryzmatycznych barw. W jej jądrze roiły się plamki w wielu odcieniach jasności, ale gdy próbował skoncentrować na niej wzrok, piękna gwiazda zmniejszyła się i, zgrabnie omijając wielki dysk Landu, zniknęła z pola widzenia.
Chaos w myślach feartana nasilił się i zmienił w ból, nieporównywalny z tym, który sprawiało mu zranione ramię. Niecałą godzinę wcześniej był jeszcze na zmywanym deszczem Farlandzie, patrząc, jak giną jeden po drugim jego przyjaciele — Zavotle, Wraker, na końcu Toller Maraąuine. W pewien sposób nawet w tych ostatnich strasznych sekundach Bartan nie wierzył, że ten wielki człowiek umrze. Wydawał się niezniszczalnym gigantem skazanym na nieskończone prowadzenie swoich wojen. Dopiero w chwili, gdy poprosił Sondeweere o zabranie go w kosmiczną pustkę — ta niewyobrażalna perspektywa zmroziła Bartanowi krew z żyłach — zrozumiał, że Toller był kimś więcej niż tylko gladiatorem. Teraz było za późno, by go poznać, za późno, by choć podziękować mu za dar życia, za Sondeweere.
Do tego bólu dołączył inny — świadomość, że jego żona już nigdy nie będzie jego żoną. Wiedział, że Sondeweere jeszcze nie odleciała do swojej galaktyki, miała spędzić kilka dni na odprowadzaniu Tippa Gotlona do domu — ale w pewien sposób stała się bardziej odległa niż najsłabiej widoczne gwiazdy. Jego Gola zgasła, odbierając mu cel, ku któremu kierował swe życie.
— Chyba nie musimy iść dalej — powiedziała Berise. — Wygląda na to, że zostaniemy podwiezieni do miasta.
Bartan ocienił dłonią oczy i spojrzał w kierunku Prądu, którego przedmieścia leżały jakieś dwie mile dalej. Patrzył przez ruchliwy ekran poblasku, ale był w stanie rozróżnić chmury pyłu wzbijanego pr/ez koła wozów i kopyta niebieskorożców pędzących po krętej drodze. Kilku pracowników rolnych, bez wątpienia przyciągniętych fantastycznym widowiskiem, jakie towarzyszyło startowi symbonic-kiego statku, biegło przez pobliskie pola.
— Cieszę się, że mieliśmy wielu świadków — mówiła Berise — w przeciwnym wypadku król miałby trudności z przełknięciem tego, co mamy do zameldowania.
— Świadków — powtórzył obojętnie Bartan. — Tak, świadków.
Berise z bliska spojrzała mu w twarz.
— Nie sądzę, żebyś mógł iść dalej. Lepiej usiądź, ja sprawdzę opatrunek.
— Nic mi nie będzie — nadal mam trochę swego cudownego lekarstwa. — Bartan odwiązał od pasa bukłak z brandy i wyciągał zatyczkę, gdy Berise wstrzymała jego rękę.
— Tak naprawdę to wcale nie jest ci potrzebna, prawda?
— A co to ma do…? — urwał. Zamrugał i spojrzał w twarz Berise, na której malowała się nie złość, ale raczej troska. — Nie, prawdę mówiąc, nie muszę pić.
— No to wyrzuć to.
— Co?
— Wyrzuć to, Bartanie.
Przyszło mu do głowy, że od dawna nikt nie przejmował się tym, co robi. Upuścił skórzany pojemnik, choć z pewną niechęcią.
— I tak był prawie pusty — mruknął. — Dlaczego się uśmiechasz?
— Tak sobie. — Uśmiech Berise świecił w jej zielonych oczach. — Bez najmniejszego powodu.