Jesteśmy starą rasą i skorzystaliśmy ze wszystkiego, co galaktyka mogła nam zaoferować. Sam widziałem czarną paszczę jądra galaktyki i jasne, martwe gwiazdy obrzeży. Dlatego też jako rasa jesteśmy skazani. Ty szukasz nowych doświadczeń jako pseudoczłowiek. Ja studiowałem narodziny wodoru w międzygwiezdnych otchłaniach z rasą zwaną The Pod. Sublimujemy naszą świadomość i tożsamość, bo nas ograniczają. Ale co zrobimy dalej?
— Wejść! Dom pchnął drzwi.
Tarli leżał na brzuchu i czytał. Uśmiechnął się na widok Doma.
— Siadaj, gdzie chcesz — zaproponował. Dom siadł i położył na łóżku sandały antygrawitacyjne.
— Twoje — powiedział zwięźle. Tarli dotknął ich zamyślony.
— Tak… — mruknął z powątpiewaniem i wyłączył sześcian.
— Przyciąganie działało na moją korzyść i oszukiwałem, i… — dodał Dom i zamilkł.
— Jesteś przemoczony. — Tarli klasnął w dłonie.
W kącie pokoju coś zaszumiało i pojawił się młody drosk. Przyjął polecenia dostarczenia świeżego ubrania i ręcznika i zniknął, a raczej zniknęła. Po paru sekundach była z powrotem.
— Masz jakieś zasady co do nagości? — spytał Tarli. — Jeśli tak, to łazienka jest tam.
Dom ściągnął mokrą koszulę i mruknął coś niewyraźnie.
— Widzisz, mamy rozmaitych gości, więc lepiej zapytać, żeby kogoś nie obrazić. To by było wszystko, Chaąuaduk. — Tarli ponownie klasnął i kłaniająca się postać zniknęła.
— Zgrabne — przyznał Dom. — Pole transferowe to przydatna rzecz, tylko Babcia nie zgadza się, żeby je zainstalować. Twierdzi, że to złośliwe marnotrawstwo energii.
Tarli uniósł dłonie i wyjaśnił:
— Pod skórą mam wszczepione powierzchnie indukcyjne. Tradycja rodzinna i robi wrażenie na gościach. Trzymaj!
Dom złapał pas ze smoczej skóry i spiął nim luźną szatę z żółto-szarego jedwabiu. Tarli wyjął z emaliowanej szafki mniejszy egzemplarz miecza i podał mu go.
— To się nazywa koto i jest wyłącznie paradną bronią. Przyjmij to, proszę, bo nie licząc innych, powodów, według naszych zwyczajów odmowa jest śmiertelną obrazą i znowu będę musiał z tobą walczyć, tylko tym razem mieczem i bez zbroi. A przedtem będę musiał cię nauczyć sztuki walki shem. — Spojrzał wymownie na szyję gościa i dodał: — Jak słyszałem, już i tak dostałeś lekcję.
Dom odruchowo dotknął siniaka i skrzywił się.
— Sądziłem, że laothańskie dziewczyny specjalizują się bardziej w kompozycjach kwiatowych — burknął.
— Najbliższe kwiaty są na Boon-dock. — Tarli uśmiechnął się szeroko. — Najładniejsze z nich to ruchome róże; żeby zerwać kwiat, trzeba najpierw unieruchomić całą roślinę.
— Założę się, że jest w tym dobra.
— Niezła. Jest najlepszą shamuri na liście obejmującej pięciuset mistrzów.
Dom przyjrzał się koto i mruknął coś niezobowiązującego.
— Ja jestem lepszy w łucznictwie — dodał Tarli, — Jej brak cierpliwości: jest dopiero trzynasta.
— A jest coś, w czym nie jest dobra?
— Trzecia narodowa rozrywka.
— Czyli co? Łapanie dzików gołymi rękami czy trójskok na polu minowym?
— Projektowanie mikroobwodów. To sztuka, gdybyś nie wiedział. Chodź, czas na obiad.
Dom kolejny raz zaskoczony był brakiem robotów na planecie wytwarzającej najlepsze roboty i ich umysły. Najwidoczniej mieszkańcy nie przepadali po pracy za własnymi wytworami.
— Ojciec jest zły — odezwał się Tarli, gdy szli korytarzem zdobionym lakierowanymi płaskorzeźbami.
— Na mnie?
— Pośrednio. Widzisz, on bardzo lubi gości, ale nie w kupie, zwłaszcza nieproszonych. A tych ostatnio jest zatrzęsienie. Ile ci zostało czasu do odkrycia świata jokerów?
— Trzy dni plus dzisiejsza noc.
— Masz jakieś pomysły?
— Kilka — odparł niezwykle wstrzemięźliwie Dom.
— Mam nadzieję, że dobrych. W systemie czeka na twój ruch ponad pół setki statków i okrętów. Terra Novae przysłała całą flotyllę, a Whole Erse jakiś zabytkowy pancernik, pewnie ostatni w galaktyce. Jak ich doprowadzisz do świata jokerów, będzie regularna bitwa, tylko nie wiadomo, czy ktoś najpierw nie straci cierpliwości, i to właśnie ojca niepokoi…
— Wątpię, żeby poszukiwania miały coś wspólnego z Laoth.
— Ale ci w górze o tym nie wiedzą: pałac roi się od pluskiew optycznych, akustycznych i samobieżnych. Próbują wcisnąć się wszędzie i nie pomagają żadne akcje oczyszczające. O, popatrz na tego natręta!
Po górnej krawędzi płaskorzeźby za nimi skradało się coś, co przypominało wysadzaną klejnotami modliszkę. Próbowało uciec, gdy Tarli się zbliżył, ale okazał się szybszy — strącił robota czubkiem miecza i rozdeptał.
— Wygląda na przeciętny ziemski model — ocenił. — Teraz rozumiesz, o co mi chodzi?
— Mówiąc krótko: miło wam, że wpadłem, ale milej byłoby, gdybym już sobie poszedł — podsumował Dom.
— Nie obrażaj się: dopilnujemy, żebyś odszedł w pionie i dobrze chroniony — zapewnił go pospiesznie Tarli. — Tak się składa, że nie jesteś jedynym powodem do zmartwień… słyszałeś, że Bank zniknął?
Dom pokręcił głową przecząco.
— Nic podobnego nigdy dotąd nie nastąpiło.
Służący w liberii otworzyli odrzwia i obaj weszli do jadalni. Tym razem w posiłku brało udział jedynie osiem osób, toteż okrągły stół złożono i umieszczono w magazynie pamięciowym, a na jego miejsce rozłożono zwykły duży stół laothański. Oprócz Joan I, Kei, imperatora, Sharli i Hrsh-Hgna siedział przy nim mały, nijaki Laothanin i stały dwa krzesła. Za jednym stał Isaac, za drugim Chaąuoduc. Isaac trzymał Iga.
— Dzięki. — Dom odebrał zwierzaka. — Gdzie był? I gdzie ty się podziewałeś?
— Odwiedzałem stare kąty, szefie. A Ig został nieoficjalną maskotką ekip odpluskwiających, bo szybciej znajduje mechaniczne pluskwy niż najlepsza aparatura.
Sharli spojrzała na Doma i widząc jego wzrok, zaczerwieniła się.
W milczeniu zjedli główne danie — rybę o nazwie kai. Milczenie było tak głębokie, że wysiłki tercetu chlongistów przygrywających w drugim końcu sali z góry skazane były na niepowodzenie — wyraźniej od nich słychać było podzwanianie liści, wpadające z chłodnym wiaterkiem przez otwarte okna.
Imperator z wielkim namaszczeniem nalał gościom czystego, syropopodobnego płynu, niezwykle lekkiego na języku i palącego w gardle, i klasnął. Służba zniknęła, muzycy zaś odłożyli instrumenty i pospiesznie wyszli.
— Teraz możemy porozmawiać — odezwał się.
— Szpiedzy? — wymamrotała w kielich Joan I. Imperator uniósł brwi.
— Naturalnie, moja droga: jeden z muzyków zostawił pluskwę akustyczną, drosk mojego syna regularnie donosi na rodzimą planetę, a w tym pokoju aż roi się od robotów szpiegowskich. Jegomość siedzący po mojej lewej nazywa się Magane i jest jednym ze zdolniejszych szpiegów w okolicy. Jednym z jego zadań jest szpiegowanie mnie, innym szpiegowanie dla mnie, żebym przez nieświadomość nie podjął nierozsądnej decyzji. — Nieznany Domowi mężczyzna uśmiechnął się skromnie, a imperator dokończył, niespodziewanie zmieniając temat: — Gdzie jest świat jokerów?
Dom przesunął palcem po brzegu kielicha.
— Zostały ci zaledwie siedemdziesiąt dwie godziny, by go odkryć — przypomniał Ptarmigan.
— To nie fair! — zaprotestowała Keja.
— Przecież go nie zmuszę, jeśli nie będzie chciał mi powiedzieć!
— Chyba zaczynam rozumieć — powiedział spokójnie Dom. — Można by powiedzieć, że wyczuwam kształt rozwiązania. Ciemna strona Słońca… trochę wymijające, prawda? Może to odniesienie do innych wymiarów?
— Nie wierzysz w to — ocenił imperator. — Ja też nie. Świat jokerów to coś istniejącego tu i teraz. Rachunek prawdopodobieństwa sugeruje, że jest to jedyny wszechświat, w którym istnieją, choć nie jesteśmy w stanie zlokalizować ich obliczeniowo. Prywatnie sądzę, że to przypadek i okazja, która choć nieprawdopodobna, wydarzyła się tylko w naszej konkretnej czasoprzestrzeni.
— Też tak uważam — zgodził się Dom. — Oprócz ras żyjących w atmosferze istnieje jedynie cztery czy pięć przypadków życia, a i tak są duże i inne… no, niezupełnie takie jak to, co uważamy za normalne życie. Dla Banku czy Chatogastera życie to jeden z atrybutów, podobnie jak masa czy wiek. Sądzę, że początek swego istnienia wszystkie rasy intelK gentne zawdzięczają jokerom, którzy pierwsi traktowali życie tak jak my. Nie wiem, dlaczego tak| sądzę, po prostu wiem, że to prawda.
— Nie bardzo wiem, o czym mówisz — wyznała| Keja.
— Widzisz, moja droga: wszechświat nie ma czasu1 na życie. — Imperator uśmiechnął się. — Życie nie ma prawa istnieć, a przeciętny człowiek po prostu nie zdaje sobie sprawy, jak dalece jest to nieprawdopodobne zjawisko.
— Jesteśmy przyzwyczajeni uważać, że życie jest normalną częścią wszechświata — poparł go Dom. — Już w przedsadhimistycznych czasach ludzie zaludnili gwiazdy wymyślonymi istotami i oszukiwali! samych siebie, twierdząc, że życie jest statystycznie częstym zjawiskiem. Powód był prosty: nie chcieli! być sami, bo nikt nie czuje się dobrze w samotności.
— Dotyczy to także jokerów — dodał Hrsh-Hgn. — Oni mogli, więc zmienili ssskalę prawdopodobieńssstwa tego zjawissska.
— Oni również zaludnili gwiazdy, tyle że dosłownie. Musieli być biologicznymi geniuszami: wypełnili każdą ekologiczną niszę, od chłodnych słońc po lodowe planety… — zaczął Dom i umilkł, nagle bowiem wiedział wszystko o jokerach.
Zdania wypełniły mu umysł, choć nie wiedział, czy znalazły się tam dobrowolnie, czy też je weń włożono. Bądź co bądź wiedział. Pamiętał, jak się czuli, spoglądając na puste planety i znając wbudowany blok, jaki w końcu napotka każda rasa — granicę fizycznych zmian, poza którą nie da się już ewoluować… Zobaczył świat jokerów i osłupiał. Wokół toczyła się rozmowa, a on siedział głuchy i niemy.
— „Ciemna strona Słońca” brzmi poetycko — zauważyła Keja. — Screamer i Groaner?
— Wnętrze planety Protossstar 5? — spytał z powątpiewaniem Hrsh-Hgn. — Za gorące i zbyt krótko issstnieją: dziesięć tysssięcy lat temu jeszcze ich nie było. Sssą też zbyt radioaktywne.
— Dla ludzi — sprzeciwiła się Keja. — Nikt nigdy nie udowodnił choćby pobieżnego podobieństwa ludzi i jokerów. Mogą być silikoidami, jak creapii.
— A szczury? — spytał Tarli i wzruszył ramionami, widząc miny pozostałych. — Wiemy, jak wygląda sytuacja na ich planecie, a odwrócona entropia może pasować do tego powiedzenia o ciemnej stronie Słońca.
— Według creapii żadna istota na planecie Tanalp nie mogła stać się inteligentna — odparł ostro Ptarmigan. — I nie będziemy więcej o tej planecie rozmawiać!
— Uważam, że to Ziemia — odezwała się Joan I.
— To wielce homocentryczne stwierdzenie — ocenił imperator. — Możesz je uzasadnić?
— To stara teoria, głosząca, że rasa jokerów to rasa ludzka i chodzi tu o anatomicznych ludzi, wywodzących się z Ziemi. Teoria głosi, że osiedlili się na Ziemi w okresie, w którym należeliśmy do małp, i spowodowali nasz rozwój poprzez sztuczne wymieszanie genów i hodowlę. Sporo dowodów pośrednich potwierdza takie stanowisko. Ziemia była jedynym miejscem, oprócz ojczyzny creapii, zdolnym wyprodukować rasę, która potrafi polecieć w kosmos o własnych siłach, choć na śmiesznie małą odległość. Wielu obcych uważa ludzi za potomków jokerów choćby dlatego, że jedynie Ziemianie mogliby zbudować coś takiego jak Gwiazdy Łańcuchowe. Ziemia też jest siedzibą Instytutu Jokerów, który praktycznie rządzi planetą, jako że połowa rady należy do jego zarządu. Istnieje wersja głosząca, iż eliminacją potencjalnych odkrywców kieruje klika jokerów czystej krwi, nie mających ochoty dopuścić do odkrycia prawdy. Chcą sami odkryć świat jokerów.
Hrsh-Hgn odchrząknął i oświadczył:
— Chciałbym przypomnieć, że podobne teorie krążą wśśśród phnobów, drosssków, creapii, tarquinów, ssspoonerów i wielu innych rasss. Prawie wszyssstkie rasssy uważają, że sssą jokerami. Creapii twierdzą na przykład, że nikt inny nie zgromadziłby wiedzy wyssstarczającej do zajęcia Sśśrodka Wszechśśświata. Phnoby uważają, że tylko ktośśś o ich zrozumieniu całośśści mógłby tak idealnie zaprojektować i wykonać Gwiazdy Łańcuchowe. Ssspoonerzy sssą przekonani, że jedynie przy ich przemianie reim tole w gramepe możliwe jest zrozumienie Labiryntu. Tarquini nadają, że…
— Już wszyscy wiemy, o co chodzi — przerwał mu imperator.
— We wszechświecie jest tylko jedno Słońce — powiedział Dom, zyskując w ten sposób niepodzielną uwagę wszystkich obecnych. — To proste… gwiazd jest wiele, ale prawdziwe Słońce, czerwone, jest tylko jedno.
Prawda była o włos — widział przez nich i przez ściany, mogąc spojrzeć w kosmopolityczny świat pięćdziesięciu dwóch znanych ras inteligentnych, w którym niczym żółtko w jajku tkwił sobie świat jokerów po ciemnej stronie Słońca. Po namyśle doszedł do wniosku, że tej wiedzy mu nie podarowano — zbyt logicznie był w stanie udowodnić swój tok myślowy, tłumaczący wszystko zupełnie jak w uczciwym równaniu rachunku prawdopodobieństwa.
Pomyślał, że ojciec świadomie poszedł na śmierć, jak przystało na dobrego matematyka, ale miał też zamiar…
Coś zadźwięczało za jego plecami i znajomy głos mruknął:
— To już naprawdę przechodzi pojęcie! — Stojący w drzwiach Ways spojrzał z obrzydzeniem na swój stripper i wszedł do pokoju. — Dobry wieczór Waszej Eminencji i reszcie obecnych. Mniej więcej w tym miejscu ktoś bez sensu wzywa strażników.
Ściany zniknęły. Trzej strażnicy wystrzelili równocześnie i zniknęli w chmurkach szarego pyłu.
— Stripper to jedno z wykorzystań generatora matrycy — wyjaśnił uprzejmie Ways. — W niezwykle rzadkich okolicznościach może się zepsuć, co objawia się odwróceniem zasady działania: tworzy pole odbijające strzały innych stripperów i to pod tym samym kątem. Sądzę, że właśnie to nastąpiło.
Pierwszy zapanował nad sobą imperator — nalał wina, podał kielich Waysowi i uśmiechnął się chłodno.
— Byłbyś uprzejmy wyjaśnić, jak się tu dostałeś? — spytał. — Wygląda na to, że muszę wymienić system alarmowy.
— Przydałoby się. Wylądowałem na tarasie bez żadnych problemów. Sądzę, że większość systemów po prostu zawiodła.
— Masz duże szczęście — zauważył Ptarmigan.
— Tak zostałem zbudowany. Niedaleko stąd zresztą.
— Aha, przypominam sobie: szczęście jako cecha elektroniczna. Sam przeglądałem plany, szkoda, że nie pomyśleliśmy o jakimś wyłączniku.
— Nie zadziałałby — zapewnił go Ways. — No, dość pogawędki. Czy ktoś wie, jak mogę zabić Doma Sabalosa, który wydaje się nieśmiertelny i niewrażliwy? Założę się, że jeśli zrzucę mu na łeb skałę, to planeta przyspieszy obroty, by wybić ją z kursu.
Sharli cięła bez ostrzeżenia — jej koto trafiło robota w pierś i rozprysnęło się na atomy. Zaskoczona spojrzała z niedowierzaniem na rękojeść.
— Nie przejmuj się: teoretycznie jest to możliwe — pocieszył ją Ways. — Przepraszam.
Wyjął z kieszeni oficjalny pistolet używany przez United Spies i strzelił w Doma.
Kula zatrzymała się o metr od niego i zawisła.
Przez wszechświat przebiegło lekkie drżenie.
— Opór molekularny — ocenił Ways. — Cholera! Siadł ciężko i sięgnął po kielich. Gdy go opróżnił, uśmiechnął się i wskazał bronią sufit.
— Tam musi być ponad setka statków i okrętów wszystkich chyba ras. Wszystkie bacznie obserwują planetę i siebie nawzajem. Ile planet liczy ten system, Eminencjo?
— Od odlotu Banku spodziewam się, że sześć.
— Zgadza się, choć niedokładnie: Bank znajduje się na orbicie czterdziestu milionów mil za orbitą… jak| się nazywa wasza najdalej położona planeta?
— Far Out — mruknął Tarli.
— No to za nią. Jak widać, wszyscy są niezwykle zainteresowani poczynaniami Doma w ciągu kilku najbliższych dni. Ja zresztą też, toteż poczyniłem pewne modyfikacje w dotychczasowych uzgodnieniach: wszyscy udamy się do świata jokerów. — Wymownym machnięciem broni uciszył nagły gwar. — Dom i ja jesteśmy szczęściarzami. Moje szczęście jest gwarantowane elektronicznie, jego, jak sądzę, jest sprawką jokerów. Obawiam się jednak, że pozostałych określenie „szczęściarz” nie dotyczy. Wyraziłem się wystarczająco jasno, czy muszę się uciekać do użycia tak niesympatycznych określeń, jak: „zakładnik”, „zabić” itp. itd…?
Ledwie wyszli na taras, wyminął ich mechaniczny nietoperz. Na tarasie stał statek, o ile można tak nazwać niewielkie urządzenie o kształtach wyznaczonych przez silnik matrycowy. Oprócz napędu zawierał silnik pilota osłonięty przezroczystą kopułą i ramę na wyposażenie dodatkowe. Podwozie przyspawano do ramy, na której spoczywał silnik matrycowy, i to w zasadzie było wszystko. Funkcjonalizm w pełnym rozkwicie, czyli urządzenie służące do jak najszybszego przenoszenia pasażera z miejsca na miejsce przy zachowaniu jedynie minimum wygód. Imienia nie miał — też było zbyteczne.
Dom wsiadł, zamknął kopułę i przyjrzał się przyrządom. Plastik nieco tłumił głos Waysa, ale nie na tyle, by stał się niezrozumiały:
— I żeby wszystko było jasne: jeśli stracę z tobą kontakt albo ktoś zrobi coś głupiego, będę zmuszony zareagować. Czekaj na nas na orbicie.
Dom wystartował szybko i gładko, a gdy znalazł się poza atmosferą, miał na ekranie cały system Tau Ceti — planety oznaczone były kolorem czerwonym, statki niebieskim, a na samym brzegu ekranu znajdowało się coś, co zmieniało barwę — komputer pokładowy miał mózg klasy drugiej i nie bardzo mógł się zdecydować, czy Bank jest planetą, czy statkiem. Punkt szybko zniknął, Bank bowiem wszedł w nadprzestrzeń, co przy olbrzymich silnikach, jakie Dom widział w jego wnętrzu, nie było niczym nadzwyczajnym.
Dziesięć minut później barka Joan I stała się jasnym punktem nad równikiem planety. Dom zaprogramował komputer, jak mu polecił Ways, i westchnął.
Skok był krótki — trwał ledwie pół godziny czasu subiektywnego i skończył się wewnątrz formacji jakiejś floty. Zgodnie z wcześniejszymi poleceniami Dom nawiązał łączność z barką i na ekranie ukazała się główna kabina. Pośrodku stali zakładnicy, podtrzymując Joan I, a przed nimi leżał Isaac. W pole widzenia wszedł Ways.
— Natrafiłem, jak widzisz, na mały opór, ale nie martw się: już po wszystkim — poinformował Doma.
— Po co ta armada?
— Dla towarzystwa. Możemy być zmuszeni do walki czy do zbadania martwego świata. Przyda się.
Dom ryknął histerycznym śmiechem i wył dłuższą chwilę — przerwał dopiero na widok Iga próbującego znaleźć jakąś kryjówkę na tablicy przyrządów i przyglądającego mu się z przerażeniem.
— Idioci — poinformował Waysa rzeczowo. — Naprawdę sądzicie, że zaprowadzę was do planety?!
Ekran zamigotał i pojawiła się na nim szczupła twarz mężczyzny o czarnych włosach i rysach świadczących z całą pewnością, że pochodzi z Ziemi.
— Przykro mi z powodu niedogodności — odezwał się mężczyzna. — Jestem Franz Asman z Instytutu Jokerów, a to są nasze okręty. Ways jest naszym narzędziem.
— Ziemianin, co? — prychnął Dom. — To znaczy, że nie uważasz, że zakładnicy mogą powstrzymać mnie przed ucieczką. Ziemianin upiekłby własną prababkę, gdyby widział w tym jakąś korzyść.
— Niech nas Sadhim ustrzeże od międzyplanetarnej zawiści. — Asman westchnął zmęczony. — Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu uważnie cię obserwuję i studiuję. W Instytucie zajmuje się tym zespół liczący dwieście osób. Wiemy dość dokładnie, jak postąpisz w określonej sytuacji, więc obaj wiemy, że nie uciekniesz.
— Przeklęta popularność — mruknął Dom, wpatrując się uważnie w ekran, na którym widać było za plecami Asmana grupę postaci skupionych wokół długiego wzoru pełnego brunatnych linii. — Dlaczego?
— Taka już nasza praca. Wiesz, co oznacza słowo „astrolog”?
— Jasne. Jestem spod znaku Łowcy O'Briena.
— Jesteśmy nowymi astrologami. Oceniamy i przewidujemy…
…na podstawie matemagii prawdopodobieństwa przesiewali populację galaktyki w poszukiwaniu osobników, których profil prawdopodobieństwa odpowiadał teoretycznemu odkrywcy świata jokerów. Z nieznanych powodów obliczenia dotyczące jokerów stawały się też nonsensowne, kiedy prowadzono je przy użyciu rachunku prawdopodobieństwa. Było jednak możliwe utworzenie wzoru czy równania z obrzeży otaczających owe logiczne dziury. Oznaczało to mnóstwo dodatkowej roboty, ale dawało rezultaty. W tym roku nie było najgorzej — znaleziono jedynie trzech potencjalnych odkrywców: phnoba z kasty kapłanów, trzymiesięczną dziewczynkę na Third Eye i Doma.
Pierwszą parę zabito bez żadnych kłopotów, natomiast z Domem sytuacja wyglądała zupełnie inaczej i Instytut nie miał pojęcia dlaczego. Jego ojciec także był potencjalnym odkrywcą, a zabito go bez trudności. Mimo to coś chroniło Doma przed wygodnym dla wszystkich usunięciem. Miał zdecydowanie zbyt wiele szczęścia, by można uznać to za naturalne. Ktoś chciał, żeby odkrył świat jokerów.
— Zgadza się — przyznał Dom. — To zasługa jokerów.
— Tak sądziliśmy. — Asman smutno pokiwał głową. — Wiesz, dlaczego nie możemy ci na to pozwolić?
— Chyba wiem, jak przebiega wasze pokrętne rozumowanie. Boicie się jokerów, bo ich nie znacie. Sądzicie, że kontakt nawet z pozostałościami ich kultury was zniszczy. Wydaje mi się, że uważacie, iż ludzie poradzą sobie znacznie lepiej bez bogów.
— Możesz się wyśmiewać, ale to my mamy rację. Nie przeczymy, że artefakty jokerów w pewien sposób wpłynęły stymulujące na międzyrasową współpracę…
— Mów po ludzku! — warknął Dom. — One ją spowodowały. Creapii wynaleźli napęd matrycowy, by znaleźć u innych ras inteligentnych rozwiązanie zagadki jokerów!
— Niech i tak będzie. Wiesz, że na długo przed Sadhimem, a nawet przed lotami w przestrzeń większość ludzi wierzyła w jakąś wszechobecną istotę boską? Nie pomniejszych bogów, odpowiedzialnych przed siłami natury, ale w prawdziwego Dyrektora Wszechświata? Gdyby się okazało, że on naprawdę istnieje, na Ziemi zapanowałby niewyobrażalny chaos: przestałby bowiem być obiektem wygodnej wiary, a stał się faktem. Nie wierzysz w istnienie Słońca; wiesz, że ono istnieje. Mając tę świadomość, ludzie wyginęliby na kompleks niższości. Nie da się żyć, wiedząc o istnieniu takiej potęgi. Istnienie jokerów jako idea było potrzebne, gdyż stanowiło siłę jednoczącą wszystkie rasy, ale nie możemy pozwolić na odkrycie ich świata. Załóżmy, że jest martwy: skoro nawet oni wymarli, to po co starać się żyć i działać? A jeśli żyją, to czy nas zniewolą, czy zignorują? Albo jeszcze gorzej: mogą się z nami zaprzyjaźnić. Pozwolimy ci udać się na ciemną stronę Słońca, musisz jednak zrozumieć, że nie możemy ci pozwolić wrócić.
— Wiem, czym jest świat jokerów — odparł spokojnie Dom. — Wydaje mi się, że wiedziałem to już od pewnego czasu, tylko nie zdawałem sobie sprawy. Wydaje mi się, że wiem, gdzie on jest… we wszechświecie… w naszym wszechświecie jest tylko jedno Słońce, a dali je nam właśnie oni. Sprzęgniesz komputery pokładowe z moim?
Asman skinął potakująco.
— W takim razie zrób to i lećcie za mną.
Kosmos wokół rozjaśniał. Dom wyłączył radiostację i spróbował zignorować złocistopomarańczową łunę wypełniającą statek i to, co go otaczało.
— Dlaczego teraz? — spytał, nie kierując tego do nikogo konkretnego. — I dlaczego ja?!
Ig wzruszył ramionami i odwrócił ku niemu pysk. Odezwał się, tyle że słowa docierały do umysłu Doma bez konieczności używania kłopotliwego narzędzia mowy i słuchu.
…Kłopot polegał na tym, że nigdy nie znaleźliśmy sposobu, jak zostać empatami. Telepatia to co innego: po prostu wyższa forma mowy. Natomiast niemożliwe okazało się poznanie uczuć innej istoty…
— Byliście samotni — domyślił się Dom. — Przez te wszystkie puste lata…
…Isaac powiedziałby: blisko, ale nie do końca. Przeszukaliśmy nawet wszechświaty alternatywne, łącznie z tak ponurymi, że trudno sobie wyobrazić.
W niektórych istnieje życie: są wszechświaty, w których gwiazdy żyją, jest jeden, w którym galaktyka śpiewa. W innym, tam — Ig wskazał łapą i pazur zniknął mu na moment w innym wymiarze — nie istnieje nic poza myślą i zrozumieniem, ale są dla nas zbyt obce. Nadużywacie zresztą tego określenia: nie macie pojęcia, jak obce może się coś okazać. Odkryliśmy to, co creapii właśnie zaczynają rozumieć: że ostateczną nieprzekraczalną barierą jest punkt widzenia jakiejś rasy. Powoli dociera do creapii, że nawet najobiektywniejsze stwierdzenia dotyczące wszechświata nigdy nie będą do końca wolne od subiektywizmu wywołanego przez ich umysły i emocje. Dlatego są takimi ambasadorami międzyrasowej harmonii i tak rozpaczliwie próbują być każdym, tylko nie sobą…
— Dlatego wynaleźliście nas. A właśnie, wynaleźliście? Żeby uzyskać inne punkty widzenia?
…Blisko, raz jeszcze. Musieliśmy jedynie ułatwić ewolucję inteligentnym formom życia. To nie było trudne, na dobrą sprawę przy obecnym poziomie waszej nauki też bylibyście w stanie to zrobić. Chociaż przyznaję, że trafienie we właściwą kombinację w przypadku formy dostosowanej do życia w płynnym helu było trudne. Tak na marginesie, ten Ziemianin, z którym rozmawiałeś, kazał mi wszczepić bombę, ale zdezaktywowałem ją, zanim kazałeś mnie przebadać…
Ig przerwał i podrapał się za uchem.
…Artefakty zostawiliśmy jako prowokację. I obawiam się, że oszukiwaliśmy: zanim opuściliśmy galaktykę, posprzątaliśmy ją naprawdę dokładnie. W niektórych planetach odbudowaliśmy całe jądra, w innych zasoby rud metali, węgla czy ropy, a nawet skamieliny. Chcieliśmy, żebyście mieli uczciwy start życiowy. Owszem, dostaliście używane planety, ale w odtworzonym pierwotnym stanie. Dostaliście też Wieże, Gwiazdy Łańcuchowe i całą resztę kulturowych fałszerstw. Miały wzbudzać podziw, a nie być źródłem informacji. Musieliśmy jednak zostawić jakąś poszlakę, było to, jedynie właściwe z artystycznego punktu widzenia…
— Ciemna strona Słońca — powiedział powoli Dom. — To właściwie dwie poszlaki. Pierwszą było to, że udało nam się to odczytać: gdybyście nie chcieli, nigdy by się nam nie powiodło. Nie potrafiliśmy nawet tłumaczyć phnobijskiego, dopóki phnoby aktywnie nam nie pomogli. Co się tyczy Słońca: chodziło o to, że świadomie odwróciliście się od inteligencji, zostając głupimi zwierzętami.
…No, nie przesadzajmy! Błotne igi nie są aż takie głupie, biorąc pod uwagę środowisko, w jakim żyją. Wybraliśmy nową formę naprawdę starannie. Możesz mi wierzyć: miło jest nie mieć żadnych wrogów i wylegiwać się w ciepłym błocie. Musieliśmy też wbudować zabezpieczenia, jak choćby genetyczny chwyt, powodujący, że jesteśmy zwierzętami przynoszącymi szczęście. Dzięki temu nikt na nas nie poluje. No i alarm umożliwiający przypomnienie sobie przeszłości, gdy nadejdzie właściwy czas. Ta forma fizyczna, choć niewielka, była doskonałą kryjówką…
— Już raz pytałem: dlaczego ja?
…Bo żyjesz we właściwym czasie i jesteś naturalnym kosmopolitą pochodzącym z Widdershins. To kiedyś też był nasz świat. Jesteś bogaty i masz pewną pozycję. Krótko mówiąc, powiedzmy, że tak chciał los…
Ig zamilkł i wpatrzył się w pozbawiony ciepła ogień międzyprzestrzeni.
— Przepraszam… — powiedział trochę niepewnie Dom. — Ale nie wyglądasz na przedstawiciela superrasy…
Przednie łapy Iga zamigotały na klawiaturze komputera. Uniósł łeb i przyjrzał się Domowi…
…Dom przetarł oczy.
— Przepraszam — wymamrotał, próbując sobie przypomnieć, co widział podczas tego kilkusekundowego kontaktu, ale pozostały mu jedynie wrażenia wielkości i zrozumienia.
…Dziękuję — powiedział cicho Ig. — Widzisz, wszyscy spodziewają się, że rasa mądrzejsza i bardziej rozwinięta od innych wyląduje w złotych statkach i oznajmi coś w stylu: „Odrzućcie broń, przestań cię się kłócić i dołączcie do wielkiego galaktycznego braterstwa istot inteligentnych”. W praktyce tak głupio postępują tylko młode i zadufane rasy…
— A co teraz nastąpi?
…Teraz?
…spotkamy się i wspólnie być może zobaczymy wszechświat taki, jaki jest naprawdę. Gdy się spotkamy, wszyscy będziemy równi — wszyscy jesteśmy bowiem podgatunkami w jednej wielkiej rodzinie istot potrzebujących do życia słońca. A poza tym całość jest nieskończenie większa od sumy elementów składowych. Teraz…
…Teraz porozmawiamy…, — powiedział Ig.
Flota znajdowała się na orbicie Widdershins, a z nadprzestrzeni ciągle wyskakiwały statki i okręty innych ras. Radio rozbrzmiewało prawie wszystkimi znanymi w galaktyce językami.
— Będą walczyć! — Przez zgiełk przebił się głos Joan I. — Mój boże, będą się bić!
Mostek flagowego okrętu Ziemi zdominowany był przez kulisty ekran otaczający go dookoła. Nadlatujące jednostki tworzyły na nim niezbyt uporządkowaną formację, a ich kapitanowie zajęci byli wyjątkowo gwałtowną dyplomacją.
— Widdershins, tak? — Asman potrząsnął głową, podchodząc do jednej z konsolet. — Przykro mi… Jesteście więc widdershińskimi jokerami, tak? Niewielką kolonią, a więc nie jest wykluczone…
Okrętem nagle zatrzęsło. Z międzyprzestrzeni zwanej kosmosem wyłoniło się coś wielkiego i ostrzegło tak potężnym głosem, że głośniki prawie dostały rezonansu:
— UWAGA! ZASTOSUJĘ WSZELKIE WYOBRAŻALNE SANKCJE EKONOMICZNE WOBEC CAŁEJ RASY, KTÓRA ZACZNIE ZACHOWYWAĆ SIĘ AGRESYWNIE!
Po tym ostrzeżeniu Bank zajął orbitę w pobliżu, by mieć wszystkich na oku.
Dom otworzył osłonę kabiny i wyszedł w przestrzeń.
Szedł powoli, nie do końca wierząc, że idzie po niczym, w końcu zatrzymał się kilkanaście metrów od statku otoczony delikatnym migotaniem. W wyciągniętych dłoniach coś trzymał.
Ig wstał na tylnych łapach i przemówił.
Na ziemskim flagowcu światła przygasły, obwody i bezpieczniki spłonęły, a ściany zatrzęsły się od ryku fali głosowej.
Nastąpiła krótka chwila ciszy.
Mały joker umilkł i powtórzył ciszej:
…Lądujcie. Prosimy was o to my, jokerzy, galaktyczni wędrowcy zmieniający kształt galaktyki. Musicie nas wiele nauczyć…
Po krótkiej, acz zażartej walce Dom spacyfikował wiatropława i skierował go w stronę brzegu.
Pięć mil z prawej obok żartu, jakim okazała się Wieża Jokerów, lądowały kolejne statki. Cicho i spokojnie, próbując nie dostrzegać innych przedstawicieli pięćdziesięciu dwóch ras, zagłębiali się w mokradła.
Dom pozostawił Iga usadowionego w błocie w centrum szerokiego i rosnącego z każdą chwilą kręgu słuchaczy. A inne igi płynęły tam ze wszystkich stron. We wszechświecie działo się coś nowego, co dotyczyło wszystkich ras, stanowiących w końcu podgatunki jednej wielkiej rodziny istot inteligentnych — tych, którzy mieszkają po jasnej stronie Słońca. Naturalnie to zajmie trochę czasu, ale pewnego dnia coś powróci na bagna Widdershins i powie: to zaczęło się tutaj.
Dom miał jeszcze coś do zrobienia. Coś, do czego się zobowiązał — balansując na muszli, odkręcił korek manierki i wylał jej zawartość do wody. Potem ostrożnie, by uniknąć kolców porastających górną muszlę, położył się i wsunął głowę pod powierzchnię wody.
…Dziękuję — usłyszał słaby głos, dochodzący jakby z oddali.
Wstał i spojrzał ku odległej plaży — na linii przypływu stała postać otulona złocistą poświatą i przyglądała mu się z namysłem.
Dom skłonił wiatropława do większej szybkości. Wiedział, że teraz będą słuchać. Teraz wszyscy będziemy słuchać.