5

Wszechświat podzielony był na dwie części rozdzielone pięciocentymetrową skorupą z monomolekularnej stali. Po wewnętrznej stronie znajdował się luksusowy jacht One Jump Ahead, wygodny dla jednego pasażera i nader ciasny dla trzech, zwłaszcza że jeden był metalowy, a drugi śmierdział mułem. Po zewnętrznej zaś cała reszta wszechświata, składająca się głównie z niczego ze śladami wodoru. Oraz planet zamieszkanych przez ludzi creapii.

Wśród nich wyróżniały się: Terra Novae bogata w metale i dynamicznie rozwijająca się technicznie. Third Eye, zalesiona od tundry po bagna mangrowe, gdzie wiatr śpiewał dziwne melodie, a ludzie byli jeszcze bardziej obcy niż phnoby i rozmawiali oczami i umysłami. Eggplant słynące z wojowniczych wegetarian z przymusu. Planeta drosków Quaducquakucckuaquekekecqac; odwiedzający ją ludzie ledwie skubali strasznie znajome jedzenie i byli wdzięczni, że gospodarze są na tyle dobrze wychowani, że tylko spoglądają łakomie na gości. Laoth, gdzie jedynymi żywymi istotami byli ludzie, a w powietrzu latały ptaki, strumienie zaś pełne były ryb. No i wszystkie planety creapii, na których za niską temperaturę uznawano tę, w której woda właśnie wyparowała.

W pozostałej pustce na uwagę zasługiwały sundogi, rasa The Pod, no i Pierwszy Bank Syriański…

— Szesnaście — powiedział Isaac.

— Żyjemy z pewnośśścią w nieufnym wszechśśświecie — ocenił Hrsh-Hgn.

Ig, który poruszał się z wdziękiem kogoś, kto całe życie przebywał w nieważkości, właśnie wychynął z jakiegoś kąta, trzymając w pysku coś, co z grubsza przypominało pasikonika i nawet miało podobną do pierwowzoru kopię umysłu, tyle że znacznie lepsze oczy i uszy.

— Korodore rzeczywiście zapluskwił ten statek — przyznał Dom, odwracając się od ekranu. — Brawo, Ig!… szukaj dalej.

Z orbity Widdershins była szaroniebieska, wielka i częściowo pokryta chmurami. Do Tau City, nad którym wisiała chmura dymu, docierał świt.

Kabina była ciasna i pełna łokci, z których większość należała do Isaaca, siedzącego w fotelu pilota.

— Mam szefa babcię na linii — oznajmił robot, przestając obserwować Iga. — Szef będzie z nią gadał czy mam wyłączyć?

— Jest zła?

— Kamiennie spokojna.

— O rany, to jeszcze gorzej. — Dom włączył interkom.

— Mam ci niewiele do powiedzenia, chciałabym tylko przypomnieć, że masz obowiązki względem planety — rozległ się spokojny głos Joan L — Nic dla ciebie nie znaczą? Poza tym możesz zostać zabity.

— Zabity mogę zostać i tak, a tu przynajmniej nie mam złudzeń co do stanu własnego bezpieczeństwa.

— Dureń! Korzystasz z pierwszej wymówki, by wyrwać się na idiotyczne poszukiwania. A my mamy regularną wojnę międzyrasową: pół drużyny ochrony zarżnięte w buruku, który zresztą potem podpalono.

— Samhedi zabrał tam ludzi z paralizatorami, wiesz, że prawa phnobów tego zabraniają.

W głośniku zapadła cisza, natomiast na ekranie widać było, że chmura dymu rośnie. Na zachód od Tau City nagle błysnęło oślepiająco — słońce dotarło do Wieży Jokerów.

— To było… głupie — przyznała Joan I powoli. — Niemniej jednak oficerowie na służbie rady zasługują na pewien szacunek. Ogłosiłam stan wyjątkowy, a ciebie za godzinę przejmie na pokład statek, który wysłałem.

Dom przerwał połączenie i spytał Hrsh-Hgna:

— Możesz się połączyć z przywódcą wszystkich buruków? Zdaje się, że ma tytuł Sługa Słupa, prawda?

— Nie wiesz, o co prosssisz, jednakże…

Trzy minuty później Dom spoglądał na ekran, na którym widać było niewielkiego phnoba lekkiej budowy ze srebrną obrożą — ogólnie wyglądał na płeć żeńską, co mogło być mylące, bo jeśli chodzi o seks, byli dziwnie powściągliwi.

— W imieniu rady, co możemy zrobić, by naprawić wyrządzoną wam krzywdę? — spytał.

— Ziemia buruku została splamiona.

Dom skinął głową — teren każdego buruku na głębokość kilku cali pokryty był ziemią z ojczystej planety phnobów.

— Możemy zastąpić ją nową — zaproponował. Nastąpiły targi, po których ocenił.

— Same koszty transportu wyniosą kilkaset tysięcy standardów.

— Możesz podjąć taką decyzję w imieniu rady?

— Pieniądze będą pochodziły z konta rodu Sabalos, rada nie ma nic do tego — zakończył nagle zmęczony.

— Szefie, mamy pewien problem — poinformował go Isaac. — A raczej pracę. Po pierwsze, gdzie lecimy, po drugie, jak mamy zamiar tam dotrzeć?

— Hrsh?

Phnob uszczypnął się w nos.

— Pierwszy Bank Sssyriański byłby dobrym miejssscem do rozpoczęcia. Zgodnie z legendą ssstworzony zossstał przez jokerów.

— Nie wiedziałem… a jest moim ojcem chrzestnym.

— I co z tego? Ma co najmniej trzy miliardy lat, a przynajmniej sssam tak twierdzi.

Isaac gwizdnął — na radarze pojawiło się coś dryfującego w stronę statku.

— To sundog szukający okazji do interesów — ucieszył się Dom. — I nasz sposób dotarcia do Banku.

— Nigdzie nie lecę! — wrzasnął phnob. — Nie będę podróżował w zwierzęciu! Ten ssstatek ma międzygwiezdną matrycę, nie?

— Miał — poprawił go Isaac. — W czasach pradziadka Doma pewnie działał niezawodnie, teraz jest tak rozregulowany, że z powodzeniem możemy skończyć w jakiejś gwieździe. Masz na to ochotę? Bo ja nie.

— W porządku. Ale z protessstem!

Dwadzieścia minut później gruby różnobarwny kształt przesłonił gwiazdy, mieniąc się w promieniach słońca, i znieruchomiał o kilkaset metrów od statku.

— Ma pomarańczowo-purpurowo-żółte znaki, szefie — oświadczył Isaac, przyglądając się ekranowi z czarnym pasem na żółtych.

Dom odetchnął z ulgą: co prawda żadnego sundoga nie można było określić mianem przyjaznego czy rozgarniętego na tyle, żeby zdał sobie sprawę z konsekwencji własnego zapomnienia w wypadku połknięcia statku, ale niektóre były lepsze od pozostałych.

— To będzie ten, co się zwie Abramelin-lincoln-stroke-Enobarbous-stroke-50.3-Enobarbous-McMir-midom. Jest w porządku, przewozi dla nas ładunki. W jego umyśle pojawiła się nieproszona myśl: Czyść, kosmonauta. Chcesz podróżować, może?

— Chcielibyśmy dostać się do Pierwszego Banku Syriańskiego.

Cena podróży: siedemnaście standardów.

Statek zakołysał się lekko, złapany przez pseudopole gigantycznego semizwierzęcia, i odwrócił się powoli, kierując się ku błękitnej gwieździe przypominającej — z braku lepszego określenia — twarz sundoga.

— Upokarzające — jęknął Hrsh-Hgn. — Być niesssionym przez psssa jak jakaśśś kośśść. Bądź gotów.

— Wolisz, żeby nas babcia złapała? W takim humorze? Bądź spokojny.

— Frsssh!

— No, zachowaj się wreszcie jak kosmopolita! Jesteś całkiem dorosłym phnobem.

Ruszamy.

Niewidzialna dłoń wyrwała See-Why z przestrzeni i cisnęła prosto na nich — inaczej rzecz ujmując, spadali prosto w słońce. A zaraz potem spadali wokół słońca. Przemknęli tuż obok morza błękitno-białych płomieni rozbijających się na rafach przestrzeni, którego ryk ucichł w oddali, wprost ku jaśniejącemu zupełnie płaskiemu horyzontowi.

Gwiazda została z tyłu, a sundog, śpiewając, wzbił się w międzygwiezdną ciemność.

Kabinę wypełniła absolutna cisza.

— Wow! — przerwał ją z podziwem Dom.

— Urghsss! — odparł z obrzydzeniem Hrsh-Hgn.

Isaac wyłączył światła, dzięki czemu w ciemności wyraźnie widać było gwiazdy: zaczynały błyskać na niebiesko.

— Przygotujcie się na to, że zostaniecie relatywistyczną niemożliwością… — wyśpiewał Isaac.

— Złudzenie.

Dom słyszał, że w kosmosie widzi się różne rzeczy, dlatego większe statki miały ekranowane kadłuby i odsłonięty jeden pokład dla nieuleczalnie ciekawskich…

Biały jeleń wgalopował przez ścianę, która rozświetliła się pomarańczowo. Między porożem miał złotą koronę, a Dom wyczuł jego strach. Sierść miał zlepioną potem, ale kopyta zlewały się z podłogą, a skóra płynnie falowała, mieniąc się delikatnie. Nie przerywając biegu, przeskoczył przez autokucharza, a przez ścianę wpadł myśliwy na czarnym koniu. Mężczyzna miał biały strój i czerwony płaszcz ze srebrnymi dzwoneczkami. Blond włosy i brodę rozwiewał mu pęd, a twarz była blada i napięta; przez moment spoglądał na Doma i w jego oczach pojawiło się zdumienie. Uniósł dłoń obronnym gestem i zniknął za przeciwległą ścianą.

— Rany, to wyglądało prawie prawdziwie!

— I na pewno jest prawdziwe — skomentował Isaac. — Gdzieś.

— Mówią, że kosmos to miejsce, w którym przenikają się wszystkie możliwości. Wydaje mi się, że on nas wyczuł.

— To tylko duch na wietrze, nic więcej. Dom wstał nieco niepewnie. Ściany wciąż wyglądały jak zrobione z używanej poświaty księżycowej.

— O takim złudzeniu słyszałem…

Przez osłonięte okno przeleciała czerwona kula wielkości pięści, która następnie przeszła przez autokucharza, część głównego przekaźnika energii, śpiącego w stanie nieważkości Iga i zniknęła. Była to kosmiczna interpretacja gwiazdy — najprawdopodobniej BD+67930. Jak pozostałe, całkowicie niegroźna, choć czerwony gigant czy plujący biały karzeł mogły być denerwujące, gdy oglądało się, jak przelatują przez kogoś.

Dom obejrzał się, słysząc niezwykle dziwne odgłosy: Hrsh-Hgn właśnie skończył wpychać się pod autokucharza i zamarł tam w pozycji przypominającej embriona.


Po dobrej godzinie udało się przekonać ph_noba, żeby stamtąd wylazł.

— Chyba nie jesssteśśśmy jako rasssa tak odporni jak wy… kosssmosss nass przeraża — przyznał, mrugając z zawstydzeniem. — To rejon niepewnośśści… przecież możemy przessstać issstnieć… Już rnogliśśśmy, kto to może wiedzieć.

— Wyglądasz na jak najbardziej obecnego i istniejącego tak duchem, jak i ciałem.

Hrsh-Hgn przytaknął bez przekonania.

Isaac tymczasem skończył oglądanie autokucharza, zamknął panel techniczny i oznajmił:

— To model 706, robiony na zamówienie. Tylko nigdzie nie mogę znaleźć jadłospisu.

— Pradziadek wychodził, jak sądzę, z założenia, że to tylko jego statek, i sądzę, że tak też ułożył jadłospis: pod siebie — wyjaśnił Dom.

— Pewnie, tak był zajęty uciekaniem przed wierzycielami, że nie miał czasu na wybieranie «dań… przepraszam, szefie, chyba się troszeczkę zagalopowałem.

— Nic nie szkodzi, piractwem też się zajmował niejako przy okazji. Zgodnie z historią rodu był też ortodoksyjnym sadhimistą, a dla takich prostota jest największą zaletą. Obawiam się, że nie możemy liczyć na coś więcej niż suchy chleb ze śledziem.

Autokucharz używał zwykłej metody powielania molekularnego struktury dań, które miał w pa.mięci jako równania rachunku prawdopodobieństwa. Po włączeniu zagulgotał, charknął i przez parę rninut bzyczał basowo, po czym wysunął się zeń stołowy blat, a z innego otworu posiłek wraz z naczyniami.

Przez kilka długich sekund wszyscy przyglądali się w milczeniu temu, co stało na blacie. Wreszcie Dom ostrożnie wziął owoc pokryty białymi kryształkami.

Hrsh-Hgn odchrząknął.

— Faszerowanego ptaka w zalewie rozpoznaję oświadczył. — To krupiewssski łabądek. Podejrzewam, że te białe kleksy to śmietanka.

Dom zdjął pokrywę ze srebrnego półmiska.

— Jakaś pieczona ryba w… smakuje jak jajka. Isaac wziął kryształową szklankę i wychylił zawartość jednym haustem.

— Old overcoat, i to autentyczny! — ocenił zaskoczony. — Dwie takie szklanki i odlatujesz w słupie ognia.

Obaj wytrzeszczyli na niego oczy, toteż pospiesznie odstawił szklankę i spytał:

— Nigdy nie widzieliście pijącego robota czy co?!

— Zastanawiamy się właśnie… — Dom urwał zażenowany — …no, gdzie to się podziewa?

— Model klasy piątej może czerpać energię z kalorycznej zawartości substancji organicznych. — Robot sięgnął do klapki na piersiach. — Ale jeżeli wolicie, to mogę…

— Wierzymy ci i nic nie wolimy — przerwał mu pospiesznie Dom i spojrzał na blat. — Zdaje się, że coś mówiłem o cnocie prostoty? I kto by pomyślał: ortodoksyjny sadhimista…

— „Nie będziesz marnował” — zacytował Hrsh-Hgn. — Czasssami possstępowanie zgodnie z Jedynym Przykazaniem bywa przyjemnośśścią, nie tylko obowiązkiem.


Po jakichś dziesięciu minutach obżarstwa Dom zauważył:

— Hrsh-Hgn, ten czarny dżem smakuje rybami!

— Bo to kawior.

— Kawior? Zawsze zastanawiałem się, jak smakuje: na Widdershins tylko biedacy mogą go jeść… pewnie można się do niego przyzwyczaić…


Dwadzieścia minut później autokucharz przetrawiał resztki posiłku: nie było ich wiele. Ig zaś podryfował w kierunku maszynowni, pogryzając rybi łeb. Przez kabinę przeleciała w poprzek niewielka wypukła pozostałość po gwieździe. Dom obojętnie obserwował, jak znika w ścianie.

— Skoro Pierwszy Bank Syriański jest największym w galaktyce specjalistą od jokerów, to dlaczego dotąd nie odnalazł ich planety? — spytał.

— Chodzi ci o to, dlaczego nie miota sssię po wszechśśświecie? Prawa Roche'a, jakie sssą, wszyssscy wiedzą, a cośśś wielkośśści Banku bez trudu naruszyłoby równowagę każdego sssyssstemu planetarnego. Jeśśśli chodzi o poszukiwanie informacji, to mógł on już dawno odkryć położenie śśświata jokerów, tylko dlaczego miałby nasss o tym informować? Jesssteśśśmy zwykłymi młodocianymi cywilizacjami.

— Zapłacilibyśmy mu. Dobrze byśmy zapłacili.

— Jacy my?… My, ludzie?… My, phnoby? Należy założyć, że rasssa, która odnajdzie tę planetę, wzbogaci sssię niepomiernie. Dlaczego miałoby mu na tym zależeć?

— Przecież to bank — zdziwił się Dom. — Bank liczy sobie za usługę, no nie?

— On tego nie robi dla pieniędzy, tylko dla rozrywki. Jak ktośśś ma trzy miliardy lat, to musssi sssię nudzić, a poza tym lubi, jak koło niego kręcą sssię ludzie.

— Chcesz powiedzieć, że nie będzie chciał, aby ktokolwiek odkrył świat jokerów, bo może go to narazić na straty?

— Może. A może nie. Wszystko jest względne i zależy od punktu widzenia — odparł phnob i zaczął opowiadać o świecie jokerów.


Trzy rasy poruszały się tak jak człowiek: ludzie, wyższe od nich i generalnie lżejsze phnoby oraz mniejsze, ale masywniejsze droski wyglądające niczym szympansy na sterydach.

Phnoby miały trzy płcie i podwójne mózgi. Pochodziły z planety, na której nie było łatwo dostępnych rud metali. W kwestiach inteligencji trudno było się z nimi równać; nic w tym dziwnego — skoro na ich planecie wszystkie gatunki naczelne miały trzy płcie, żeby zostać rasą inteligentną, trzeba było naprawdę nieźle się nagłowić.

Droski były dwupłciowe. Najwyżej. Miało to sens w świecie, gdzie przeżycie nie było trudną sztuką. Rodziły się jako samce, a po jednej trzeciej życia przekształcały się w dorosłe rozsądne samice. Te, które przeżyły, ma się rozumieć. Miały skomplikowany system społeczny, który jednakże okazywał się wzorem prostoty w porównaniu z ich religią, wywodzącą się z posiadania podwójnej gwiazdy jako słońca i trzech dużych księżyców. Częścią religii był kanibalizm, a wykładnikiem zdolności umysłowych to, że liczenie powyżej siedmiu sprawiałoby im spory problem. Regularnie ich cywilizacja osiągała wysoki poziom technologiczny, po czym z niezrozumiałych powodów wracała do barbarzyństwa. W porównaniu z pozostałymi pięćdziesięcioma dwiema znanymi rasami ludzie, phnoby i droski byli braćmi w rozumie — dla niektórych zresztą ras, jak spoonerzy żyjący na lodowych planetach, byli identyczni. Wiele innych ras miało spore problemy z traktowaniem ich jako przedstawicieli życia inteligentnego, a raczej życia w ogóle — tak było na przykład z tarquinami żyjącymi w górnych warstwach niektórych protogwiazd.

Parę ras szerzej podchodziło do koncepcji życia. Creapii zamieszkujący niewielkie gorące planety czy głębsze warstwy gazowych gigantów lub okazjonalnie powierzchnie co zimniejszych słońc mogli dyskutować o filozofii równie łatwo z ludźmi, jak o nieprzetłumaczalnym z tarquinami. Oprócz tego istniały jeszcze sundogi, będące najczystszą surową odmianą życia i widzące wszechświat poprzez umysły swych klientów. No i będący klasą samą dla siebie Pierwszy Bank Syriański. Oraz kilka ras jak The Pod, które były obce nawet dla spoonerów czy tarquinów.

Wszystkie miały jednak jedną cechę wspólną — powstały w okresie krótszym niż pięć milionów lat na obszarze kuli o średnicy dwustu lat świetlnych, której centrum był Wolf 429. Pierwsi odkryli to creapii, podobnie jak pierwsi zbadali jedyną planetę tego systemu. Odkryli Wieżę Jokerów, czyli monomolekularną budowlę pokrytą zamarzniętym metanem, stojącą samotnie w mroku i pozbawionej powietrza atmosferze. Znaleźli to, co potem nazwano Środkiem Wszechświata.

Potem znaleźli inne wieże i artefakty jokerów: pierścienne gwiazdy, pas i wewnętrzne gwiazdy Protostar 5. Niejako przypadkiem znaleźli też Ziemię i sprzedali ludziom silnik matrycowy za prawa do zamieszkania na Merkurym. Zaczynali odkrywać galaktyczną tajemnicę i zdecydowali, że jednak potrzebują pomocy, czyli innego punktu widzenia, by ją rozwiązać.

Siedemdziesiąt lat później zespół ludzi i phnobów odszyfrował Curiform c — jedyny z pięciu pisanych języków jokerów, jaki dotąd dało się odczytać. Były w nim wzmianki o wielkiej cywilizacji, choć mogła to być przenośnia. Był w nim też zapisany pierwszy poemat we wszechświecie. Najprawdopodobniej pierwszy.

Dowody geologiczne wskazywały, iż wieże mają między osiem a pięć milionów lat. Rozmieszczone zaś były mniej więcej równomiernie na całym obszarze zamieszkanej sfery. Wszystkie pochłaniały j każdy rodzaj energii i nie wypromieniowywały żadnego, i Creapii zdawali sobie sprawę, że ich przodkami były średnio inteligentne salamandry, żyjące około czterech milionów lat temu, sądząc po odkrytych pozostałościach aluminiowo-polisilikonowych, jakie wykopali archeologowie na ojczystej planecie, orbitującej wokół 70 Ophiuchis A. Nie znali starszej od siebie rasy rozumnej, a ponieważ byli długowieczni, poszukiwali jej długo i zawzięcie. Przemierzyli całą Mackę — według ich mitologii galaktyka była gigantycznym creapii — od skupionych w centrum gromad po rozsiane na obrzeżach pojedyncze gwiazdy i stwierdzili, że poza kilkoma dziwactwami życie powstało jedynie w sferze o średnicy dwustu lat świetlnych. I że życie jest pewną skomplikowaną chemiczną odmianą naturalnego stanu rzeczy. Niecierpliwa rasa doszłaby do stosownych wniosków pospiesznie — w jakieś dwieście, góra \ trzysta lat. Umysły creapii (a każdy osobnik miał ich trzy) nie wyciągają jednakże tak pochopnych wniosków…

— A doszli w ogóle do jakichś wniosków? — spytał Dom.

— Jak dotąd nie, nadal poszukują sssensssu życia. Dlaczego by mieli sssię ssspieszyć?

— Rany! — jęknął Dom z podziwem. — Czy nie istnieje przypadkiem teoria, że to jokery zasiały życie na naszych planetach, zanim… no, zanim odeszli? Nie klamkuj się, wiesz, że mówię prawdę.

— Nad tą hipotezą pracuje Inssstytut Jokerów. A przynajmniej wszyssstko na to wssskazuje — przyznał Hrsh-Hgn i nim Dom zdążył się odezwać, dodał: — Zamierzasz zapytać dlaczego. Pamiętaj, chłopcze, że jako Ziemianin…

— Widdershinanin!

— Dobrze, Widdershinanin ziemskiego pochodzenia, jesteśśś w ssstanie pojąć, i to tylko w ogólnych zarysssach, processsy myśśślowe trzech czy czterech ras z ponad pół sssetki issstniejących. To dlaczego chcesz próbować zrozumieć jokerów?

— Instytut zrozumiał Cuniform c, a to jeden z ich języków.

— Język pisany to zwykły mechanizm do przekazywania informacji. Kiedy znajdzie sssię do niego klucz, ssstosssunkowo łatwo go odczytać.

— A jak znaleźli ten klucz?

— Używając poety i szalonego komputera. — Hrsh-Hgn wziął różowy sześcian, odszukał odpowiedni fragment i wyświetlił go.

W powietrzu zawisły świecące litery Testamentu jokerów:

Ty, który przed nami stoisz!

Trzymamy w dłoniach gwiazdy,

a gwiazdy płoną. Módl się, by,

ostrożnie się z nimi obchodzić.

Czekamy na naszym nowym świecie,

Jedynym

Leżącym po ciemnej stronie Słońca.

— Biały wiersz — ocenił Isaac. — Taki sobie.

— Przyznaję, że w moim języku brzmi lepiej — powiedział Hrsh-Hgn. — Co do reszty, to przypuszczam, że wiecie: już dawno przeszukano wszyssstkie, nawet niezbyt wielkie ciała assstralne, choćby zbliżone do tego opisssu, znajdujące sssię w zamieszkałej sssferze i sssporo poza nią.

— Do tego trzeba by było dodać gwiazdy i przestrzeń — zauważył Isaac. — Choć raczej uznać należy, że jak inne rasy, pochodzą z jakiejś planety.

— Popularne przekonanie głosi, że świat jokerów pełen jest cudów przekraczających wyobrażenie — dodał Hrsh-Hgn.

— Może to być planeta bez słońca, a taką naprawdę trudno znaleźć, przestrzeń jest przecież duża — zauważył Dom.

— To całkiem prawdopodobne — ocenił uprzejmie Hrsh-Hgn.

— Ale nie jestem pierwszym, który o tym pomyślał?

— Prawdę mówiąc, pomysssł powraca mniej więcej co pięć lat.

— A jeśli jest niewidzialna? — spytał Isaac. Dom parsknął śmiechem.

— Może. — Phnob wciąż był uprzejmy. — Dom, sssłyszałeśśś o Gwiazdach Duchach?

— Uhu. Są tak gęste, że nie wpuszczają nawet fal grawitacyjnych.

— To tylko teoria, ale może… teoretycznie da się wyposażyć cały system planetarny w silniki matrycowe; i umieścić go w kosmosie, jak popularnie na:zywamy międzyprzestrzeń — odezwał się Isaac.

Dom miał się powtórnie roześmiać, ale spojrzał na Hrsh-Hgna i zachował powagę.

— Tak głosi legenda o Marnotrawnym Sssłońcu — wyjaśnił phnob. — To historia nissskotemperaturowych creapii. Za pięćdziesiąt lat rzeczywiśśście będzie to możliwe przy obecnym tempie rozwoju techniki. Natomiassst praktycznie jessst to niemożliwe. Widzisz, do wyjśśścia i wejśśścia w międzyprzestrzeń nie potrzeba wielkiej energii…

Potem nastąpiły wyjaśnienia techniczne, z których wynikało, że najważniejszy jest pokładowy komputer. Ponieważ obiekt znajdujący się w kosmosie, czyli w międzyprzestrzeni, jest teoretycznie wszędzie równocześnie, gdyby wyszedł z niej w przypadkowym miejscu, mógłby się znaleźć na przykład w jądrze słońca. By tego uniknąć, niezbędny był pojemny i szybki komputer nawigacyjny, bo „wszędzie” to naprawdę duża przestrzeń, wymagająca przeliczania. Im większy obiekt, tym większa szansa błędu, a więc potrzebny większy komputer.

— Sundog rejestruje aktualny spadek mikroampów, co jessst dla niego odruchowym ćwiczeniem umysssłowym, jako że cztery piąte jego ciała, licząc od tyłu, to pierwotny umysł okreśśślający jego położenie względem konkretnego wszechśsswiata, w jakim żyjemy. Na szczęśśście pozossstaje mu wyssstarczająca objętośśść, by mógł zabrać dodatkową masssę w postaci transportowca czy innego ssstatku. Żeby przelecieć przez kosssmosss gwiazdą śśśredniej wielkośśści, potrzebny byłby komputer o mniej więcej stukrotnej jej masssie.

— A planeta? — spytał Dom.

— Jeśśśli byłaby to niewielka gęsta planeta, taka jak Phnobiss czy Widderssshinsss, mogłoby sssię to udać, gdyby ją wydrążyć i wypakować komputerami. Jessst to jednak bezowocna spekulacja, bo to nie ma sssensssu. Jessstem przekonany, że śśświat joke…

Iluzja.


Ig skomlał. Dom otworzył oczy i mrugnął — był zlany potem, a lewa ręka dziwnie go bolała. Po przeciwnej stronie kabiny Hrsh-Hgn wygrzebywał się z szafki, na którą został ciśnięty.

— Isaac?

j Robot puścił poręcz biegnącą dookoła kabiny.

— Ostro było, nie? — spytał.

— Czuję się, jakby ktoś mnie łupnął czymś dużym, dajmy na to planetą — ocenił Dom. — Albo dużą asteroidą… co się stało?

— Jesteśmy w normalnej przestrzeni, w której sundog znalazł się raczej gwałtownie i niezręcznie.

Dom podleciał do okna, próbując rozwiązać zasupłany porządnie żołądek i równocześnie spacyfikować bolącą głowę.

— Frghsss… — zaklął jękliwie Hrsh-Hgn.

— Sundog?

Przeprosiny. Podróż przerwana wskutek okoliczności nie do przewidzenia: zakłócenie w międzyprzestrzennej czasowymiarowości. Musimy je ominąć w normalnej przestrzeni.

Isaaca przylepiło do ekranu czujników.

— Jest nadal o kilka milionów kilometrów, więc musi rzucać niezły cień… — ocenił. — Nie spieszy mu się… o rety, lepiej sami popatrzcie.

Na maksymalnym zbliżeniu widać było wysmukły ostrosłup, powoli i majestatycznie obracający się i połyskujący, gdy od jego gładkiej powierzchni odbijało się światło bliższych gwiazd. Była to, innymi słowy, Wieża Jokerów.

Dom dotarł do fotela pilota i poprosił sundoga, by zbliżył się do wieży. W ciągu paru minut znaleźli się o kilka kilometrów od nieruchomego obiektu, wokół którego gwiazdy krążyły niczym w planetarium na przyspieszonych obrotach.

— Instytut płaci milion standardów nagrody za lokalizację i szczegóły każdej nowej budowli jokerów — przypomniał Dom. — Chcę ją złapać.

— Przy tej prędkości? — zdziwił się Isaac. — To robota dla dwudziestu sundodów.

Właśnie.

— No, to możemy chociaż wyznaczyć jej kurs. Za to też jest nagroda, tyle że mniejsza. Możemy ją podzielić na trzech.

Czterech.

— Zgoda, czterech… — Dom urwał, z trudem łapiąc powietrze: coś złapało go jak w imadło i ścisnęło.

Wyczuł statek, a raczej skomplikowaną strukturę atomową jego kadłuba i deuter pobłyskujący w komputerze matrycy niby kula czarodziejskiego ognia. Isaac przypominał różnobarwny kłąb prądów przepływających przez zwinięty aluminiowy drut z dodatkiem zjonizowanego wodoru, co dawało niezbyt przyjemne wrażenie. Umysł sundoga miał ciemno-purpurową barwę, przez którą przelatywały jaśniejsze myśli.

Za burtą, po przeciwnej stronie Wieży, wyczuł inny statek; ktoś wiedział, że będą tu przelatywać, i czekał na nich. A raczej na niego. Metalizowany wodór wskazywał, że był w nim robot… znalazł się ponownie w umyśle sundoga… ich pola spolaryzowały się nagle z lekkim wstrząsem i Wieża zaczęła maleć w oddali. Przez moment czuł wściekłość umysłu znajdującego się na tamtym statku, po czym zniknęła ona w dali i szumie tła, gdy sundog z ulgą zanurzył się w kosmos.

A z jego umysłu coś łagodnie się wycofało. Przez moment czuł niesprawiedliwość ograniczeń narzuconych przez posiadanie tylko pięciu zmysłów… a potem nastąpiła reakcja.

Nie upadł tylko dlatego, że w nieważkości nie ma „dołu”, za to zawisł ogłupiały, słuchając zaskoczonych protestów sundoga. Isaac i Hrsh-Hgn przyglądali mu się, po czym phnob ujął go delikatnie i zaciągnął do łóżka.

— Wszystko widziałem — wymamrotał Dom. — Coś patrzyło przeze mnie… tam, za Wieżą czekał zabójca.

— Jasssne — mruknął Hrsh-Hgn. — Pewnie. f!

— Uwierz mi!

— Jasssne.

— Miał przeciwpancerny stripper!

— Coś skłoniło sundoga do pospiesznego odlotu — zauważył Isaac. — Ty? Dom przytaknął gwałtownie i dodał powoli:

— Myślę, że ja, ale… ale tuż przedtem widziałem… uwierzycie, że widziałem różne prawdopodobieństwa?… Widziałem, jak zostaliśmy zniszczeni, ale to było w innym wszechświecie… W tym uciekliśmy… Rany, nie potrafię tego opisać… nie mamy właściwych słów!

Загрузка...