CZĘŚĆ PIERWSZA. NIE OGLĄDAJ SIĘ W TYŁ!

1

Antonio znów się zatrzymał. Nasłuchiwał w skupieniu, usiłując znaleźć jakieś wyjaśnienie.

Otaczająca go niezwykła cisza gór wprost krzyczała w powietrzu. Długi dzień go zwiódł. Nadszedł już późny wieczór, a on tego nie zauważył. Niskie słońce złociło krzewiastą roślinność i górskie szczyty. Cienie pod pionowymi ścianami wydłużyły się i pociemniały.

Nieoczekiwanie poczuł, jak bardzo jest tu samotny. A może jednak nie?

Po plecach przebiegły mu ciarki strachu. W plecaku niósł to straszne pudełko, na które czarownik Wamba, kiedyś, stulecia temu, rzucił swój zły urok. Napełnił je śmiertelną trucizną i dał mnichom, wiedzionym niszczącą żądzą zemsty. Donowi Felipe z Navarry i jego synowi Santiago udało się na przykrywce pudełka wyryć znak rycerzy, a tym samym wstrzymać niecne postępki mnichów. Przez wiele lat nieszczęsny pojemnik leżał zakopany w ziemi, w skrzyni Santiago. Teraz Jordi i Pedro razem z Unni i Eliem go wykopali, Antonio zaś otrzymał od rycerzy polecenie:

„Unicestwisz pudełko z trucizną na zawsze!”

Antonio znów ruszył. Przedzierał się w górę wąską, krętą ścieżką, wydeptaną w ciągu stuleci przez bydło, którą teraz z obu stron usiłowały odzyskać zarośla jałowca. Gałązki uderzały Antonia w kostki u nóg. Jego kroki jednak ponownie zaczynały stawać się coraz wolniejsze. Z rosnącym zdziwieniem nasłuchiwał podejrzanych szelestów dobiegających zza pleców.

Jałowce nie mogą chyba wydawać z siebie takiego odgłosu, odgłosu skradających się kroków? I to w dodatku skradających się tuż za nim!

Zatrzymał się, dreptanie natychmiast ucichło.

To chyba ja sam muszę wywoływać tę iluzję, uznał. Coś w moim ubraniu albo w plecaku!

Przy tej ostatniej myśli znów po plecach przeszły mu ciarki, jak gdyby wzdłuż kręgosłupa przebiegła zimna jaszczurka.

Przecież za każdym razem, kiedy tylko usłyszał skradające się kroki, odwracał się i spoglądał w tył. I za każdym razem stwierdzał, że jest najzupełniej sam. Była zaledwie późna wiosna, daleko do pełni sezonu turystycznego.

Jak to często się zdarza, Antonio wyruszył w znajome okolice. Był teraz w górach Valdres. To oczywiście niepotrzebnie daleka podróż, karłowatą brzozę mógł przecież znaleźć znacznie bliżej, ale babcia i dziadek, rodzice matki, którzy mieszkali swego czasu w Hadeland, mieli kiedyś letni domek w zachodniej części gór Valdres. Dlatego właśnie Antonio przyjechał aż tutaj. Długa podróż wydała mu się całkiem naturalna, z przyjemnością zresztą patrzył na góry dzieciństwa.

Szkoda tylko, że nie ma z nim Vesli! Bardzo chciałby jej pokazać te strony. Tego jednak, niestety, nie dało się zrobić. Zwłaszcza tym razem, kiedy miał przy sobie to potworne zaklęte pudełko.

Właściwie nie znajdował się już teraz w Valdres. Zamiast udać się w okolice dawnego letniego domku dziadków i tam oddać się nostalgii – chatka miała teraz nowych właścicieli – Antonio pojechał na drugą stronę jeziora Storę Flyvatn i wyżej do Lykkja, by przedostać się na tak zwany Kjølen, obszar graniczny pomiędzy dolinami Yaldres i Hallingdal, między okręgami Oppland i Buskerud. Płaskowyż Kjølen roztaczał się u stóp gór Hemsedal od strony Yaldres, czyli tej piękniejszej.

Gdyby tylko Antonio mógł zadzwonić do Vesli albo Jordiego czy też do innych! Niestety, zapomniał o naładowaniu baterii telefonu komórkowego, który zresztą leżał teraz w samochodzie, stojącym niedaleko Lykkja.

No cóż, tak czy owak wkrótce znajdzie się z powrotem w tym miejscu. Chciał jeszcze tylko zobaczyć jedną z tych położonych na uboczu, opuszczonych letnich zagród, na których widok, jak pamiętał, zawsze ogarniało go takie niezwykłe uczucie. Otaczała je bardzo szczególna atmosfera, atmosfera świata, który dawno już przestał istnieć, atmosfera smutku, tęsknoty i spokoju.

Antonio popatrzył w dół, na drugą stronę Flyvatn. Nie mógł stąd dojrzeć „swojego” letniego domku, bo brzozowy las i tu zwyciężył nad wszystkim. Wprawdzie w miejscu, w którym chłopak stał, ziemia była naga, porośnięta jedynie niskimi krzewinkami, lecz dalej, przy brzegu Kjølen, zaczynał wznosić się las, zasłaniający widok. Antonio podążał ścieżką biegnącą blisko gór.

Robiło się coraz chłodniej, może powinien już zawrócić? Cienie stale się wydłużały, góry rzucały na Antonia mrok. Wciąż jeszcze zewnętrzne krańce płaskowyżu, którym szedł, leżały skąpane w promieniach wiosennego słońca, wciąż jeszcze dało się powiedzieć, że jest widno, ale teraz prędko nadciągnie ciemność. Antonio domyślał się, że słońce znajduje się akurat na linii horyzontu.

A oto i zawalony mostek nad strumieniem, wezbranym teraz po wiosennych roztopach. Jego widok obudził w Antoniu wspomnienie o tym, jak to razem z Jordim wybrali się kiedyś wraz z dziadkami na moroszki. Był jeszcze wtedy bardzo mały. Starszy brat, Jordi, nazbierał całe wiaderko, Antonio natomiast bardziej był zainteresowany siewkami, których monotonny krzyk bezustannie niósł się ponad płaskowyżem. Antonio zerwał siedem jagód, trzy gdzieś zgubił, a resztę zjadł.

Zatrzymał się teraz przy mostku, znów usłyszał ten odgłos skradających się kroków.

W tej samej chwili zgasło światło słońca. Pustkowie okrył zimny, niebieski cień.

Antonio poczuł się nieswojo. Z wielką niepewnością odwrócił się jeszcze raz, chcąc zobaczyć tego, kto się za nim skrada. A może skradających się było więcej? Niekiedy wydawało mu się, że słyszy kroki kilku osób.

Niechętnie popatrzył przez ramię.

Nikogo nie było, ale czego się spodziewał?

Antonio celowo wybrał to miejsce, te wrzosowiska, noszące ślady minionych wypasów, z resztkami dwóch samotnych letnich zagród, położonych w takiej odległości od siebie, że, doprawdy, trudno to było nazwać sąsiedztwem.

Miał przecież odprawić pewien rytuał, na zawsze unicestwić pełne złej mocy pudełko, i to właśnie zamierzał uczynić tu, w tych górach. Lecz nie w pobliżu letnich zagród, bo to równałoby się niemal świętokradztwu. Zdecydował, że wyszuka takie miejsce, do którego nikt się nie zapuszcza.

Myśl o rytuale, który miał odprawić, przyprawiła go o mocniejsze bicie serca. Mogła to być niebezpieczna procedura, a on przybył tutaj o tak późnej porze. Nie miał też pewności co do piołunu – czy był prawdziwy, czy też to tylko pospolita bylica? Zgromadził już wszystkie pozostałe składniki, niezbędne do sporządzenia czarodziejskiej nalewki, z tym jednym wyjątkiem – piołunu nie był pewien.

Rycerze twierdzili, że może liczyć na pomoc w unicestwianiu pudełka. Doprawdy, taka pomoc z pewnością mu się przyda! Do tej pory bowiem podróż była istnym koszmarem, czające się, skradające kroki, to przecież bagatelka w porównaniu z tym, co wcześniej napędziło mu niezłego stracha.

Przeprawa z rodzinnego miasta do Valdres była po dziesięćkroć gorsza. Poszukiwanie piołunu sprowadziło go na manowce, a to, co przeżył wtedy…

Nie, nie chciał o tym myśleć, nie teraz, kiedy czuł się tak rozpaczliwie samotny i opuszczony, na budzącym grozę, pogrążonym w wieczornym mroku pustkowiu, z niewidzialnymi duchami depczącymi mu po piętach.

Było już za późno na to, by skierować się z powrotem do samochodu, przecież pragnął zobaczyć tę starą, opuszczoną letnią zagrodę, znajdującą się tak niedaleko, no i chciał tu, wysoko, odprawić rytuał. Głupio byłoby teraz zawracać, doskonale wiedział, że później bardzo by tego żałował.

Ale co począć z nadciągającą nocą? Nocleg w tym miejscu, przy wtórze kroków, które zdawały się go prześladować, nie wydawał się najlepszym pomysłem, a właściwie ani trochę dobrym.

Stanął nieruchomo, patrząc na wieczorny, niebieski świat gór. Jakże piękny, choć przepojony smutkiem, a zarazem tak niebywale potężny.

Tu, w tym świecie, człowiek był zaledwie maleńką cząstką wieczności.

Jednocześnie

„On to ma, on to ma naprawdę. Ma nasze bezcenne naczynie!”

„Co zrobimy? Co teraz zrobimy?”

„Zabijemy!”

„Nie. Na wieczku wciąż widnieje ten ohydny bezbożny znak”.

„To prawda. Niedobrze, żebyśmy my, wtajemniczeni słudzy boscy, zanadto zbliżali się do tego znaku”.

„Trzeba się go najpierw pozbyć, a wtedy maść znów będzie nasza i wówczas możemy zabić!”

„Tylko jak go usunąć? Nauczyli się już odpychać od siebie nasze słowa w snach, które na nich zsyłamy”.

„Ale ten człowiek jest słaby. To najzwyklejszy śmiertelnik”.

„Jednakże jest bratem swego brata – ostrzegł jeden z ośmiu pozostałych mnichów. – Musimy wykazać się przebiegłością”.

„Czego on tu szuka, na tych opuszczonych przez Boga wyżynach?”

„To niepokojące, mylące. Nie rozumiemy, o co mu chodzi”.

Tak właśnie rozmawiali w tym czasie, kiedy Antonio spoglądał na górski krajobraz z myślą, że chyba nigdzie nie można znaleźć się bliżej Boga aniżeli właśnie tutaj. I określenie „opuszczone przez Boga” było ostatnim, jakiego by użył w odniesieniu do tych okolic.

2

Dzień zaczął się spokojnie, zdradziecko spokojnie. Był niczym rzeka, która wolno toczy wody przez pogrążoną w ciszy i spokoju okolicę, nim ktoś wyżej w dolinie nie otworzy śluz.

Vesla uczyła się hiszpańskiego. Z jej pokoju dochodził nagrany na kasetę pedagogiczny glos z hiperpoprawną wymową i odpowiedzi Vesli, naśladującej nawet ów nauczycielski ton.

Pedro i Gudrun byli w ogrodzie i rozmawiali o tym, jak można by go urządzić, chociaż wcale nie mieli zamiaru zatrzymywać na stałe domu ani działki. Przyjemność sprawiała im po prostu możliwość przebywania razem i rozmowa o zwyczajnych, powszednich rzeczach bez nieustannego wrażenia, że serce przeskoczyło do gardła.

Morten wybrał się do sąsiadów. Z rozpiętego w przyległym ogrodzie hamaka dochodziły ściszone głosy jego i córki sąsiadów, Moniki. Była niedziela, wszystko tchnęło spokojem.

W pokoiku na poddaszu Unni mozoliła się przy odcyfrowywaniu znaków, mających wyobrażać litery w księdze Estelli. Zapisywała wszystko, co zdołała przetłumaczyć, ale zawstydzająco często musiała prosić o pomoc Jordiego. On zaś siedział na swoim łóżku, oparty o poręcz w głowach, i uważał, że pomaganie Unni jest bardzo przyjemne.

Odczytywanie zapisków Estelli trwało bardzo długo i Unni często czuła się zmęczona.

Przedzieranie się przez hiszpański tekst, spisany niestarannym pismem, a wywodzący się z początku siedemnastego wieku, liczący więc sobie blisko czterysta lat, było niezwykle mozolnym zajęciem. Unni doskonale zdawała sobie sprawę, że nie jest odpowiednią osobą do tej pracy. Jordi, Pedro czy Antonio o wiele łatwiej poradziliby sobie z tym zadaniem, lecz Unni była uparta, Jordi zaś wykazywał wiele cierpliwości. Unni prychnęła zniecierpliwiona.

– Znów jakby stado koni przebiegło po tym tekście – westchnęła.

Jordi natychmiast się poderwał, podszedł do niej i uważnie przyjrzał się zapiskom.

– To nie są żadne konie – uśmiechnął się, roztaczając wokół siebie aurę chłodu. – Ta litera to S, Unni, a ta tutaj to R.

– Pierwsza wygląda jak F, a druga przypomina jakąś rosyjską bukwę – mruknęła Unni nie bez złości. – No dobrze, co więc jest tu napisane?

Ale nawet Jordi miał problemy z odczytaniem słowa.

– Napisane jest tu… Nie, nie, to nie jest słowo dla ciebie. Nasza kochana Estella zaczyna się wyrażać, łagodnie mówiąc, dość swobodnie. Odpocznij teraz sobie trochę.

Kolejny raz odłożyła długopis i położyła się na swoim łóżku. W głowie jej szumiało.

– Unni – odezwał się Jordi ze swego miejsca.

– Mmm?

– Wiesz, że nie mogę i nie wolno mi cię dotknąć.

– Owszem, wiem doskonale.

– Ale często o tym myślę.

Unni otworzyła oczy i popatrzyła w sufit, w jednej chwili najzupełniej przebudzona.

– Naprawdę?

– Tak. Czasami nawet o tym śnię. Unni dech zaparło w piersiach.

– Opowiadaj!

– Nie, nie opowiem ci o snach. One są takie irracjonalne i takie… osobiste. Nie, nie, zapomnij o tym! Ale kiedy na ciebie patrzę… Kiedy patrzę na ciebie tak jak przed chwilą, gdy siedziałaś przy stole, pochłonięta pracą, to naprawdę z trudem trzymam się z dala od ciebie. Bardzo bym chciał móc do ciebie podejść, położyć ci rękę na ramieniu pod pozorem pomocy przy tym tekście, a tak naprawdę po prostu chciałbym być blisko ciebie, czuć zapach twoich włosów. One zawsze niezwykle przyjemnie pachną. Myjesz głowę codziennie?

– Jordi, nie psuj nastroju! To, co powiedziałeś wcześniej, sprawiło mi wielką radość.

Jordi uśmiechnął się przelotnie, ale zaraz spoważniał.

– Moje ręce są takie puste, Unni – rzeki z bólem w głosie. – Tak bardzo chciałbym ująć w nie twoją twarz, te delikatne zaokrąglenia linii szczęki, które widzę, gdy siedzisz obrócona do mnie półprofilem. I kości policzkowe…

– Dziękuję. To bardzo miłe, chociaż przez moment wydawało mi się, że dajesz mi do zrozumienia, że mam grube szczęki.

– Och, wcale nie! I tak bardzo bym chciał dotknąć twoich ramion, są takie dziecinne.

– Pulchne?

– Czy ty musisz przeinaczać wszystko, co powiem?

– Przepraszam, taka jestem głupia. Mów dalej!

– Nie, teraz już mnie całkiem wybiłaś – oświadczył, wstając. – Wyjdziemy na dwór? Jest taka wspaniała pogoda, ja już całkowicie wyzdrowiałem, a tymczasem siedzimy tu i dusimy się na jakimś strychu.

Oczywiście Unni z radością zgodziła się mu towarzyszyć i, rzecz jasna, ogromnie była zła na samą siebie za to, że zepsuła taką piękną, rzadką chwilę, próbując obrócić w żart poważne wyznania Jordiego.

Dlaczego? Dlaczego?

Doskonale o tym wiedziała.

Dlatego, że była tak rozpaczliwie niepewna siebie i nie wierzyła, że komuś może się naprawdę spodobać. I dlatego, że nie chciała, aby ktoś wyobraził sobie, że myśli na swój temat nie wiadomo co.

Jakież to skomplikowane, jakaż niedojrzałość! Unni jednak nie potrafiła wydobyć się z grząskiego bagna. Jedynie wówczas, gdy niepokoiła się o innego człowieka, potrafiła zapomnieć o zastanawianiu się nad tym, jakie wrażenie wywiera na innych. A przecież wiedziała, że brak pewności siebie często bywa formą przesadnego zajęcia własną osobą. To takie upokarzające: była tak krótkowzroczna, taka głupia. Sama się przez to nie znosiła, a to uczucie wcale nie poprawiało jej własnego obrazu.


Na dole w korytarzu spotkali Veslę, która sprawiała wrażenie bardzo niespokojnej.

– Czy Antonio nie powinien już wrócić do domu? – spytała. Oczy miała szeroko otwarte, wyraźnie pełne strachu.

Jordi zmarszczył czoło.

– No tak, oczywiście. Kiedy miałaś od niego jakieś ostatnie wiadomości?

– Już dawno temu. Próbowałam dodzwonić się do niego na komórkę, ale…

– Ja też – przyznał Jordi. – Ale słyszałem tylko „abonent niedostępny”.

Gudrun i Pedro przyszli z ogrodu. Oni także dali wyraz temu samemu niepokojowi. Od dwóch dni już nie mieli żadnych wieści do Antonia.

To zbyt długi czas na szukanie miejsca, w którym rośnie karłowata brzoza.

– Na pewno zatrzymuje go piołun. Niełatwo znaleźć taką anonimową roślinę – stwierdziła Gudrun, próbując ich pocieszać. – Ale powinien wyłączyć sekretarkę i sam odebrać telefon!

– Jeśli dzisiaj nie da nam znać, co się z nim dzieje, jadę go szukać – oznajmił Jordi zdecydowanie, starając się nie dopuścić do tego, żeby w jego głosie zabrzmiał lęk. Nikogo jednak nie oszukał.

– Ale przecież nie wiemy, gdzie on może być – przypomniała Unni.

– Ja się trochę domyślam – odparł Jordi. – Veslo, co on ci mówił? Nie wspominał, dokąd się wybiera? Kiedy z nim ostatnio rozmawiałaś?

– Ojej, tyle pytań naraz! Ale zaczynając od ostatniego odpowiem: wczoraj rano. Powiedział mi wtedy, że wydaje mu się, że znalazł piołun, zwiędłą roślinkę z zeszłego roku z małym szarozielonym pędem, który zerwał. Ale równie dobrze mogła to być bylica pospolita, one są przecież takie do siebie podobne. Chociaż Antonio mówił, że wąchał tę roślinę i nie kichał. Miała bardzo charakterystyczny zapach, tylko, jak dodał, nie wie, dla której z nich jest on charakterystyczny.

– Ach, tak, doskonale! – powiedział Jordi cierpko. – Ale gdzie wtedy był? Dokąd się wybierał? Mówił coś o tym?

– Nie wprost. Powiedział, że teraz została mu jeszcze tylko karłowata brzoza i że wie, gdzie jej szukać.

– Ale przecież po karłowatą brzozę wcale nie trzeba wybierać się daleko – wtrąciła Gudrun. – Wystarczy dotrzeć na najbliższy górski płaskowyż albo torfowisko.

– Oczywiście – kiwnął głową Jordi. – Wydaje mi się jednak, że wiem, dokąd pojechał Antonio. W okolice zapamiętane z dzieciństwa, w Valdres. Zawsze tęsknił do tych miejsc. A podróż tam trwa zaledwie trzy, cztery godziny.

– No właśnie – dodał Pedro znaczącym tonem. – I trzeba liczyć trzy, cztery godziny z powrotem. Nie potrzeba aż dwóch noclegów.

Ta konkluzja odebrała im mowę. Wszyscy przecież myśleli o tym samym, tylko nie mieli śmiałości nic powiedzieć na glos.

W końcu Unni przerwała milczenie.

– Nigdy nie mogłam pojąć, jaki związek z czarodziejskim płynem ma karłowata brzoza. Chodzi mi o to, że wszystkie pozostałe składniki: szałwia, tymianek, imbir, mirt, oliwki… To przecież hiszpański przepis. Lawenda i piołun… Owszem, można sobie wyobrazić dodanie ich do czarodziejskiej nalewki, ale karłowata brzoza? Przecież to nie jest roślina lecznicza!

– Ha! – ożywiła się Gudrun. – Spytaj tylko starych Lapończyków, oni wiedzą wszystko na temat dobroczynnych, wręcz magicznych właściwości karłowatej brzozy. I zresztą ona na pewno rośnie również w Hiszpanii, nieprawdaż, Pedro?

– O, tak. Z pewnością można ją znaleźć w Pirenejach.

– No to teraz lepiej już rozumiem – stwierdziła Unni mędrkowato, lecz z widocznym roztargnieniem. – A tak przy okazji, pamiętacie, że jakiś czas temu wspomniałam o pewnej swojej teorii?

– Dotyczącej tej straszliwej maści? Owszem – powiedział Jordi. – Przedstaw nam ją teraz.

– Dobrze. A więc jestem pewna, że i wy wszyscy myśleliście podobnie jak ja. Mieliśmy okazję poznać wiele świadectw o tym, że czarne, budzące grozę postaci pojawiały się w pobliżu naszych ciężko dotkniętych przekleństwem przodków w momencie ich śmierci i że w niektórych wypadkach zauważono również to przeklęte puzderko.

– Zgadza się – przyznał Pedro.

Unni mówiła teraz z większym zapałem.

– Wydaje mi się, że to mnisi własnoręcznie zabili naszych przodków, podając im w taki czy inny sposób potworną maść Wamby…

– No, tak – stwierdził Jordi. – Mnie również przyszło to do głowy. Mów dalej, Unni!

– Ale w końcu don Felipe i jego syn Santiago popsuli wszystko tym nieszczęsnym hipokrytom, tym niby to bogobojnym szatanom. Don Felipe wyrył na wieczku pudełka znak rycerzy, a poza tym on i Santiago byli na tyle bezczelni, że zakopali tę ich śmiercionośną zabaweczkę głęboko w ziemi.

– Od tej pory mnisi nie mogli już mordować swoich ofiar – uzupełnił Pedro. – I wtedy postanowili pozyskać sobie pomocników.

– No właśnie – powiedziała Unni zadowolona z tego, że jej teoria została zaakceptowana. – Znaleźli chętną do współdziałania ofiarę w osobie przepojonego nienawiścią Emile. On był pierwszym ze sprzymierzeńców mnichów.

– Później zaś zaczęli rekrutować nowych, wywodzących się z tej samej, pełnej zła rodziny. Emilię, może innych, których jeszcze nie znamy, a teraz Emmę.

– No a Leon? – spytała Vesla.

– Leon nie jest z nimi spokrewniony, on jest potomkiem jednego z mnichów. Potrafię sobie wyobrazić, że ci potworni mnisi doprowadzili do spotkania Leona z, na przykład, Emilią. Oboje są ulepieni z tej samej gliny – teoretyzował Pedro. – Tak się to mogło ułożyć.

Wszyscy się z nim zgadzali.

Krótka dygresja Unni niczego nie zmieniła. Lęk o to, co mogło przytrafić się Antoniowi, nie przestawał zaciskać szponów na ich sercach.

Jordi objął Veslę za ramiona.

– Wszystko będzie dobrze, przekonasz się. Antonio potrafi się o siebie zatroszczyć.

Twarz dziewczyny pobladła z niepokoju.

– Wczoraj rano przez telefon wydawał się taki dziwny.

– Co masz na myśli?

– Jego głos brzmiał tak, jakby znalazł się pod jakąś presją, jakby był bardzo zdenerwowany. Wręcz wystraszony, tak mi się wydawało. Usiłowałam się dowiedzieć, czy coś się stało. Najpierw mi nie odpowiedział, a potem spytał w roztargnieniu: „Co mówiłaś?”. Powtórzyłam pytanie, a wtedy on odrzekł: „Czy coś się stało? Nie, a co miałoby się stać?”

Czekali.

– Co potem? – spytał Jordi.

– Nie, nic więcej, zwykła rozmowa. Zakończył tylko prośbą, żebym uważała na siebie, i dodał jeszcze kilka… bardzo osobistych słów.

– Rozumiemy – powiedziała Gudrun. – I to cię niepokoi?

– Tak. Antonio nigdy wcześniej nie był taki. Wydawał się… No tak, właśnie tak, jak powiedziałam. Wystraszony. Niepewny. Jakby zdezorientowany. Nie wiem. Musiał przeżyć albo odkryć coś, co porządnie nim wstrząsnęło.

Jordi odetchnął głęboko.

– Jeśli dzisiaj nie będziemy mieć od niego żadnych nowych wiadomości, to jadę go szukać. Spróbuję go odnaleźć. Dobrze wiem, że nie chciałby, żebym się w to mieszał, ale przecież nie mogę po prostu tak tutaj siedzieć.

Wszyscy doskonale go rozumieli. Vesla w podziękowaniu uścisnęła go za rękę.

Pedro odczuł niegodne zaniepokojenie o samochód. To jego wóz bowiem pożyczył Antonio, drugi miał jakieś problemy z olejem. Teraz był już zreperowany, ale wówczas tak bardzo się im spieszyło i Pedro szlachetnie pożyczył mu swoje auto. W tej chwili żałował podwójnie, po pierwsze, że to zrobił, po drugie zaś, że miał w sobie tyle wyrachowania, by myśleć o samochodzie, gdy być może Antonio znalazł się w niebezpieczeństwie.

Miał nadzieję, że Najświętsza Matka Niebieska wstawi się za chłopakiem.

3

Wszyscy akurat siedzieli przy stole i jedli śniadanie, kiedy zatelefonowała Emma. Zadzwoniła do Mortena, który, jak wiedziała, jest najsłabszym ogniwem w grupie.

Twarz chłopaka jakby zgasła w panice.

Emma mówiła bardzo zwięźle.

– Właśnie wyjeżdżam z Oslo. Jesteś chyba w domu?

– Tak, ale…

– W porządku, wobec tego jadę do ciebie. Klik, koniec rozmowy.

Morten słabym głosem wyjaśnił przyjaciołom, o co chodzi.

Atmosfera zrobiła się, łagodnie mówiąc, napięta.

– Co teraz? – spytał cicho Pedro.

I wtedy Morten jakby w ciągu kilku sekund dorósł.

– Pozwólcie mi zająć się Emmą – oświadczył z mocą i przedstawił swój plan.

Pozostali z uznaniem pokiwali głowami.

W ciągu zaledwie kilku minut uprzątnęli z domu wszystkie osobiste rzeczy, odprowadzili dalej samochody, a śniadanie postanowili dokończyć w restauracji. Nie mieli ochoty opuszczać swojej przyjemnej willi na zawsze, i to tylko z powodu kilkorga łotrów.

Morten został sam w pustym domu. Nie był już teraz tak przekonany, że poradzi sobie z czekającą go próbą. Nakrył prześcieradłami kanapę i fotele Vesli, które Emma mogła przypadkiem rozpoznać, usunął też wszystkie ślady przyjaciół. Jego własna walizka czekała spakowana.

Serce waliło mu w piersi. Teraz albo nigdy. Oto miał szansę pokazać innym, że nie jest tylko wiecznie sprawiającą kłopoty doczepką. Nie wolno mu teraz popełnić żadnego błędu. Ale denerwował się tak, że w żołądku wszystko mu się wywracało.

Odwagi, Mortenie! Przecież przyjaciele o wiele więcej razy niż ty stawali twarzą w twarz ze śmiercią!

Jak postępują bohaterowie, żeby dodać sobie otuchy? Robią przysiady, głośno pokrzykując: „Raz! Dwa!”? Czy też odgryzają czubek niezapalonego cygara? A może najzwyczajniej robią w spodnie, chociaż nikt tego nie widzi?

Sam zaliczał się chyba do tej ostatniej kategorii.

Emma przyjechała samochodem, lecz wcale nie sama. Wprawdzie tylko ona z niego wysiadła, Morten dostrzegł jednak wewnątrz pojazdu trzech mężczyzn, tkwiących tam na podobieństwo milczącej groźby. Teraz naprawdę nie wolno ci popełnić żadnego błędu, Mortenie!

Nie było wśród nich Leona, ale zobaczył innego Hiszpana, i jeszcze dwóch, którzy musieli być Norwegami.

Przełknął strach. To mogło się okazać niebezpieczniejsze, niż w pierwszej chwili przypuszczał.

Na Boga, jaka ta Emma piękna! Zawsze była dziewczyną z marzeń Mortena, ale wiedział już przecież, że wszystkie próby tłumaczenia jej przed przyjaciółmi podejmował jedynie po to, żeby sobie samemu zamydlić oczy. Emma wcale nie była tak niewinna i czysta, jak twierdził. Naprawdę była kochanką Leona, chociaż on nie chciał w to wierzyć. Należała też do obozu wroga i tamtym razem, kiedy kochała się z bezradnym, unieruchomionym Mortenem, nie zrobiła tego wcale z miłości. Chciała się jedynie przekonać, czy Morten będzie w stanie spłodzić dziecko, które byłoby potomkiem jednego z rycerzy, i stwierdziła, że z jego strony nic im nie grozi.

To była bardzo gorzka pigułka do przełknięcia. Morten przez jakiś czas miał ochotę iść do Emmy i wyjaśnić, że teraz wszystko już z nim w porządku, ale wówczas poznał prawdę o powodach tamtejszej wizyty dziewczyny. Marzenie pękło jak bańka mydlana.

A mimo to gdy patrzył teraz na nią, jak idzie w kierunku schodów, kolana się pod nim ugięły. Musiał z całych sił wziąć się w garść, żeby odegrać zaplanowane przedstawienie.

– Cześć, Morten! – zagruchała Emma, uśmiechając się najbardziej uwodzicielskim ze swoich uśmiechów. – Doprawdy, stanąłeś już na nogi! I taki jesteś męski! Mój Morten…

Na Boga, czy widać, jak spociło mu się czoło? Uśmiech nie wypadł najlepiej, było to raczej skrzywienie.

– Emmo, nie zdążyłem ci przez telefon powiedzieć, że właśnie opuszczam tę willę. Wracam do domu.

Emma prześlizgnęła się obok niego i stanęła w drzwiach. Morten kątem oka dostrzegł, że trzej mężczyźni wysiedli z samochodu i rozproszyli się po ogrodzie.

– Wyprowadzasz się? – spytała Emma, wzrokiem omiatając korytarz. – Ale chyba nie mieszkasz tu sam?

– Tamci już się wynieśli. Ja jestem ostatni. Nie mogliśmy tu mieszkać, bo podwoili cenę za wynajem. Wprowadzi się teraz ktoś nowy.

Emma od razu przestała być tak pokojowo nastawiona.

– A gdzie się podziała reszta?

– No cóż, Antonio i Vesla dostali pracę w jakimś szpitalu. Babcia wróciła do siebie, a pozostali pojechali do Hiszpanii wraz z Pedrem. Mówili, że znaleźli jakiś ślad.

– A ciebie ze sobą nie zabrali? Morten wymownie wzruszył ramionami.

– Jestem rekonwalescentem.

Emma przeszła już do pokoju dziennego i Morten ruszył za nią. Tylko nie podnoś tych prześcieradeł, próbował ją zaklinać w duchu. A tam przecież stoi półka z książkami Antonia, całkiem o tym nie pomyślałem, ratunku! Co będzie, jak ona zacznie odczytywać napisy na grzbietach? Przecież to podręczniki medycyny!

Ale Emmę bardziej interesowało to, gdzie pojechali inni.

– Do jakiego miejsca w Hiszpanii się wybierali? – spytała obojętnie.

Morten znów wzruszył ramionami. Byle tylko nie weszło mu to w nawyk!

– Do Santiago de Compostela, tak mi się przynajmniej wydaje. Mnie nigdy nie chcą ze sobą zabrać. Podobno słyszeli o jakimś masywie górskim w Galicii. (Morten miał nadzieję, że widać coś podobnego na mapie, bo inaczej jego oszustwo mogłoby zostać prędko odkryte). Antonio i Vesla też się zresztą z nimi wybrali, dostali tydzień urlopu ze szpitala.

– Tylko tydzień? W ciągu tygodnia niewiele zdołają załatwić. A co za ślad znaleźli?

– Tego ja nie wiem. Oni mi nigdy nic nie mówią.

– Ale może powiedzieli coś twojej babci? Morten nagle się wystraszył.

– Nie, ona jest za stara. Też jej nigdy niczego nie zdradzają. Stale tylko szepczą coś po kątach.

Starał się, żeby w jego słowach zabrzmiała złość i uraza. A miał w tym pewne doświadczenie.

Emma odwróciła się i przeszła z powrotem do korytarza. Dzięki Bogu!

– A tak przy okazji, nie wiesz, gdzie jest Elio?

– Elio? A kto to, na… Ach, ten? Czy on nie mieszka w Hiszpanii?

Emma westchnęła. Podeszła teraz bliżej do chłopaka, obróciła się tak, by mógł powąchać jej perfumy za uchem, miękkim policzkiem otarła się o jego policzek. Morten wystraszył się, że Emma zaraz otrzyma dowód powrotu jego sił witalnych, i starał się zmrozić się od środka, lecz to na zbyt wiele się nie zdało, bo Emma była rzeczywiście niezwykle pociągająca.

– A co oni znaleźli w Nawarrze, kochanie?

– W Na… Na… znaleźli tam coś?

Paznokcie Emmy delikatnie wpiły mu się w kark.

– Już wiem! – roześmiał się Morten odrobinę histerycznie. – Znaleźli jakąś starą skrzynię.

– Ach, tak?

– Nic w niej nie było, jakiś zardzewiały miecz i inne śmiecie, kompletnie już zniszczone ze starości. To bardzo rozczarowało nas wszystkich. A skąd ty zresztą o tym wiesz?

Doświadczył już, że atak jest najlepszą formą obrony. Emma natychmiast się odsunęła. Straciła dla niego wszelkie zainteresowanie.

– Możesz jechać z nami – rzuciła lekko. Ach, na Boga, nie!

Przeprosił, tłumacząc, że jest już umówiony z kimś, kto ma go zabrać.

Emma pocałowała go lekko i niemal tańcząc, zeszła ze schodów. Morten przez otwarte okno łazienki nasłuchiwał, co się dzieje. Usłyszał, że dziewczyna wsiada do samochodu, a mężczyźni także zajęli swoje miejsca.

– Znów jedziemy do Hiszpanii.

– Co takiego? Znów? Och, nie…

Trzasnęły drzwiczki samochodu, ruszyli z takim przyspieszeniem, że aż żwir trysnął spod kół.

Morten odetchnął z ulgą, uśmiechając się triumfalnie. Zadzwonił do przyjaciół w restauracji. Telefon odebrała babcia.

– „Mission imposible” zakończona. (Głupio, że w pędzie nie wpadł na angielski odpowiednik słowa „zakończona”). Jutro możecie znów się tu wprowadzić.

– Doskonale, Mortenie! – odparła Gudrun. – Ale posłuchaj tylko: Jordi i ja ustaliliśmy, że gdy tylko Antonio bezpiecznie wróci do domu, we trójkę razem z Unni wyjeżdżamy do Selje. Oni chcą zanieść kwiaty na grób twojej matki. Pragną też mi pomóc w szukaniu dziennika mojego męża, jedynej rzeczy, której nam brakuje.

– Jeszcze jeden dziennik! – westchnął Morten. – Nie wystarczy tych, które już mamy? Zresztą ja też pojadę z wami do Selje.

Zakończyli rozmowę.

Morten był dumny z siebie. Wydawało mu się, że w ciągu ostatniej godziny urósł o kilka cali. Ale, do diabła, cały, calutki zlany był zimnym potem!

Nagle znów szarpnął nim niepokój. Antonio? Gdzie on mógł się podziać? Dlaczego nie wraca? Co się z nim stało?

4

Poprzedniego wieczoru

Była mroczna, późnowiosenna noc, kiedy Antonio dotarł w końcu do Kvannegro. Wszystkie barwy się zatarły, choć kontury i przedmioty widział jeszcze wyraźnie. Na szczytach gór jaśniały zmarszczki śniegu, po drodze musiał się nawet przedzierać przez gęstą, zbitą zaspę. Wciąż jeszcze daleko było do pełni lata, dopiero w sierpniu większość śniegu stopnieje.

Zadrżał z zimna. Nocny wiatr szeleścił wśród niskiej roślinności. Antonio nigdy nie lubił zmierzchu. Szara godzina zawsze budziła w nim gwałtowną nostalgię, poruszała wir wspomnień z minionych lat.

Ze smutkiem myślał o dziewczętach, i młodych, i starszych, w letnich zagrodach, które spędzały długie miesiące tak niesłychanie daleko od ludzi. Niekiedy dni bywały cudownie piękne, lecz wieczory i noce jakże samotne! Niektóre lata były deszczowe, szczyty gór na całe tygodnie kryły się w chmurach. Dojenie, wyrabianie serów, koszenie trawy. Nadzieja na wizytę gości w niedzielę. Marzenia o tym jednym, wybranym, który nie przychodził. Nieproszeni goście, włóczędzy, nierzadko niszczący życie młodym dziewczętom. Strach przed dzikimi zwierzętami lub gromadami chodzących wolno młodych byczków, spotkania ze stadami koni, które walczyły ze sobą o to, by podejść jak najbliżej. Odwiedziny z drugiej letniej zagrody, Lasgret, wybranie się tam z wizytą, przyjemne godziny spędzane na rozmowie. Doglądanie stada, pilnowanie, żeby wszystkie zwierzęta przed wieczorem znalazły się pod dachem. Wyczekiwanie na te, które późno wracały do domu. I zawsze obecne w myślach duszki przyrody i czary…

A mimo wszystko te dziewczęta tęskniły za powrotem do letnich zagród. Każdej wiosny na nowo rozpalała się nadzieja i wyczekiwanie. A kiedy robiły się już za stare na długą pieszą wędrówkę… Siadały wtedy przy oknie w domu w rodzinnej wiosce i spoglądały na góry, pozwalając, by wspomnienia i marzenia szarpały za serce.

Ku zdumieniu Antonia na terenie starej letniej zagrody wznosił się niedawno zbudowany dom. Antonio nie umiał stwierdzić, czy to stary budynek odnowiono, czy też wzniesiono go całkiem od fundamentów. Tak naprawdę nie bardzo pamiętał, jak wyglądała zagroda w czasach jego dzieciństwa, zresztą wszystko tu teraz było niewyraźne, spowite w czarodziejski mrok wiosennej nocy.

Kiedy ostatnio odwiedził to miejsce jako dziecko, kilka samotnych owiec szukało schronienia w maleńkiej obórce, wśród bali posiwiałych ze starości i od wiatru. Teraz za wcześnie jeszcze było na pojawienie się drobnych zwierząt.

Ponad letnią zagrodą górował szczyt Kvannegrønosi ze swą nagą skalną ścianą. Z bliska nie wyglądał jednak tak groźnie, jak z drugiej strony Flyvatnet. Tutaj osłaniał od wiatru, stanowił doskonałe tło dla zagrody, a rozpościerający się stąd widok był naprawdę fantastyczny. Jak nazywa się to wielkie górskie jezioro w dole na Kjølen? Antonio szperał w pamięci. Hundsenwatnet, tak, właśnie tak. Ach, te rozległe bagniska i wrzosowiska dookoła! Nic dziwnego, że mieszkańcy Hemsedal wznieśli tu swoje letnie zagrody już wieleset lat temu, choć zapewne pędzenie trzody i przenoszenie dobytku wokół masywu skalnego musiało trwać calutki dzień.

Głęboko w dole dostrzegał przebłysk swojego górskiego jeziora. Storę Flyvatn. Na jakiej wysokości się rozciągało? Dziewięćset metrów nad poziomem morza. A Hundsenwatnet tysiąc czterysta, tysiąc pięćset metrów. Sam znajdował się w miejscu położonym na wysokości co najmniej tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza. A jak wysokie są te szczyty? Skogshorn miał około tysiąca siedmiuset metrów, a Troymsf jell tysiąc osiemset. Skurvefjell i Skarvanfjell coś pomiędzy. Święte góry, święte obszary jego dzieciństwa. Cudownego dzieciństwa!

Nie! Antonia przeszedł zimny dreszcz. Jego dzieciństwo wcale nie było cudowne. Zły człowiek, Leon, napełnił te czasy bólem, a także smutkiem i lękiem. Nieustającym lękiem. I nienawiścią, nienawiścią tak mocną, że aż dusza się od niej kurczyła i zmuszała do pożytkowania sił w niewłaściwy sposób. Także strachem, że Leon znów się pojawi.

Ale tu, wysoko w górach, Antonio był bezpieczny. Tu Leon nie mógł do nich dotrzeć, ani do niego, ani do jego wspaniałego, nieszczęśliwego starszego brata Jordiego.

Palce miał zlodowaciałe, wsunął więc dłonie do kieszeni. Nie mógł teraz zawrócić i powędrować z powrotem do samochodu, to było niemożliwe. W dodatku pamiętał, że każdej wiosny w okolicach Kjølen włóczył się niedźwiedź, oddalający się od zimowej gawry. Antonio nie miał ochoty na spotkanie z misiem w nocnym mroku.

Znalazł miejsce osłonięte od wiatru pod ścianą domu i ukucnął pod nią. Jeśli spadnie deszcz albo zrobi się za zimno, będzie musiał włamać się do środka. Uznał to jednak za ostateczność.

W poczuciu, że oto całkowicie oddaje się samotności i wieczności, Antonio skulił się w swoim bezwietrznym kącie. Odkąd się zatrzymał, nie słyszał żadnych kroków, w ogóle niczego. Oczywiście więc musiały to być tylko i wyłącznie przywidzenia.

Mimo to jednak wiedział, że nie jest sam. To, co skradało się za nim przyczajone, skryte, pojawiło się również tutaj, czekało. Tylko na co?

Przygnębiony wyciągnął nóż i wbił go w drewniany bal nieopodal. To prastary sposób ochronienia się przed wszelkiego rodzaju czarami.

Nie, tak dalej się nie da! Otrząsnął się z niemądrych myśli, najwyraźniej halucynacje nie są rzeczą niezwykłą, kiedy człowiek czuje się zanadto osamotniony na pustkowiu.

Antonio ogrzewał się myślą o Vesli, o jej szczodrej, bezwarunkowej miłości, o bliskości jej ciała, kiedy kładli się spać. Przeszył go dreszcz zaniepokojenia, gdy pomyślał o dziecku, którego oczekują. Czy to słuszne z ich strony? Czy powinni wydawać na świat dziecko, z góry skazane na życie przez zaledwie dwadzieścia pięć lat?

Jeśli Jordi umrze, to rzeczywiście tak będzie. Do jego urodzin, a zarazem urodzin Mortena, pozostało jeszcze niewiele ponad siedem miesięcy. Dla Mortena będą to dwudzieste piąte urodziny, dla Jordiego zaś trzydzieste. Następna w kolejce jest Unni, za trzy i pół roku. A potem? Potem dziecko Antonia.

Ta świadomość przycisnęła go do ziemi, niemal w nią wbiła, tak ciężka była do zniesienia. Muszą sobie z tym poradzić! Muszą rozwikłać tę skomplikowaną zagadkę! A teraz wyznaczono mu do wykonania zadanie, ma unicestwić to pudełko rodem z samego piekła.

Wokół Antonia panowała cisza, szum strumienia dochodził z bardzo daleka, wiatr tylko szeptał wśród bezlistnej górskiej roślinności.

Nadciągnęły myśli, których wcale sobie nie życzył. Wspomnienie pierwszej nocy przeżytej podczas tej wyprawy. Pierwszy dzień. Niezwykłe wydarzenia, jakim musiał stawić czoło.

Wspomnienia towarzyszyły mu również we śnie.


Opuścił willę z silnym postanowieniem. To on otrzymał zadanie od rycerzy. On, nie Jordi. Zlecili to jemu, Antoniowi. Uważali go bowiem za kogoś w rodzaju osoby znającej się na leczniczych czarach czy też może uczonego medyka. Przypuszczał, że w piętnastym wieku medycy nie cieszyli się szczególnie dobrą sławą, zapewne oskarżano ich o uprawianie czarnej magii, rzucanie zaklęć i wszelkie oszustwa. Ale rycerze okazali mu zaufanie. Antoniowi cieplej się od tego zrobiło na sercu. Poradzi sobie.

Antonio często zatrzymywał się po drodze, szukał piołunu na brzegach rowów. Kilkakrotnie się zdarzyło, że inni kierowcy przystawali z pytaniem, czy czegoś nie zgubił, proponując mu swoją pomoc. Zbywał ich jednak machnięciem ręki i odpowiadał świadczącym o wdzięczności uśmiechem.

Zabrał ze sobą przewodnik po roślinach, który ciągle wnikliwie studiował. Bylica piołun czy też bylica pospolita? Obie rośliny należały do rodziny Artemisia, obie miały mocny aromatyczny zapach i były bezwstydnie do siebie podobne. Różniły się jedynie barwą kwiatów, a on przecież nie miał czasu czekać aż do sierpnia, by je obejrzeć.

Często, gdy tkwił pochylony nad kępką zdrewniałych zeszłorocznych łodyg, wyczuwał w pobliżu obecność czegoś nieprzyjemnego, nieokreślonego. Wysiadając z samochodu, zawsze starannie go zamykał, bo przecież nikomu nie wolno zbliżać się do plecaka, w którym leżał pojemnik z trucizną, czy też do plastikowych pojemniczków z ziołami, wstawionych do turystycznej lodówki.

Nie potrafił stwierdzić, dlaczego czuje się tak nieswojo. W miarę jednak, jak pierwszy dzień jego wyprawy mijał, wrażenie to stawało się coraz dotkliwsze. Kilkakrotnie gotów był niemalże przysiąc, że dostrzegł coś kątem oka, gdy jednak kierował wzrok w tamtą stronę, okazywało się, że nic tam nie ma. Kiedy zdarzyło się, że oddalał się od samochodu i zapuszczał na leśne ścieżki, nieprzyjemne uczucie przeradzało się w panikę, tak dojmującą, że odwracał się na pięcie i biegł z powrotem. Ale w samochodzie wcale nie było sympatyczniej. Świadomość, że pudełko z potwornym jadem mnichów cały czas leży w bagażniku, sprawiała, że ciarki przebiegały mu wzdłuż kręgosłupa.

Czyżby to mnisi? Nie, oni przecież nie mogli zbliżyć się do znaku rycerzy, widniejącego na wieczku pudełka. Śmiertelnie się go wszak bali, to musiało być coś innego.

Raz po raz nachodziło go przedziwne przeświadczenie, że powinien zrobić coś z plecakiem. Nie mógł tego pojąć. Miałby zdjąć z niego pokrywę? Przecież plecak nie miał żadnej pokrywy!

„Zdejmij wieko, wyrzuć je!”

Dlaczego stale powtarzał w myślach te bzdury? To trochę tak, jakby w głowie utkwiła melodia, której nie można się pozbyć.

Podczas kolejnego przystanku otworzył bagażnik i – jak gdyby będąc myślami zupełnie gdzie indziej – sięgnął do plecaka.

„Wyrzuć pokrywkę”.

Ręka znieruchomiała w pół ruchu.

Kto mówił mu coś podobnego?

Ach, tak, ci którzy opowiadali o podróży samochodem z Hiszpanii. Podobne zajście miało miejsce w jakimś zajeździe w Niemczech.

Antonia zmroził chłód. To wcale nie on bez przerwy powtarzał słowa o pokrywce. To ktoś inny wbił mu do głowy tę myśl. Chodziło o wieczko pudełka z trucizną! Jakiż był do tej pory głupi!

Ze złością zatrzasnął bagażnik, wsiadł do samochodu i ruszył z szarpnięciem.

– Tak łatwo mnie nie dostaniecie! – wysyczał przez zęby, zły głównie na samego siebie o to, że myślał tak powoli.

Dotarł już stosunkowo daleko i zaczynał robić się głodny. Rozglądał się właśnie za jakąś przydrożną gospodą, kiedy rozdzwonił się telefon komórkowy.

Jakiś metaliczny chłodny głos z przykrością oznajmił mu, że, niestety, Vesla znalazła się w szpitalu z powodu poważnych krwawień i bardzo prosi, żeby Antonio natychmiast do niej przyjechał.

Oczywiście przeżył szok i na nic się nie oglądając, zawrócił samochód.

Zaciskając mocno dłonie na czarnej kierownicy, pognał na południe między jasnymi złotozielonymi drzewami po niedopuszczalnie wąskich drogach.

Vesla? Ach, nie, jej nic złego nie może spotkać! Tylko nie ona! Teraz, kiedy wreszcie znalazł dziewczynę, którą potrafił pokochać, taką, która go rozumiała, i była tylko dla niego, a on również gotów był uczynić dla niej wszystko.

Na pewno coś złego z dzieckiem. Poronienie!

Antonia przeszył gwałtowny ból, niczym szloch. Przecież rozmawiali o aborcji, lecz oboje się przed tym wzbraniali. Oboje chcieli mieć dziecko ze sobą. Po prostu.

Może mimo wszystko takie rozwiązanie byłoby najlepsze?

Nie. To słowo rozniosło się w Antoniu jękiem, wywołało o wiele większy smutek, aniżeli się tego spodziewał. Przecież pragnął tego dziecka, już się zaczął do niego przyzwyczajać. Karl – Astrid, tak je nazywał w myślach. Teraz, kiedy mogło go już nie być, pustka w nim aż krzyczała.

Był tak wzburzony, tak głęboko rozczarowany i zatopiony w myślach, że dojechał dość daleko, nim w końcu przyszło mu do głowy, że powinien gdzieś zatelefonować. Może do szpitala? Nie, nie znał tego numeru na pamięć.

Wyciągnął telefon i zadzwonił do willi. Ktoś chyba powinien być w domu.

Odebrała Unni.

– Cześć, Antonio, jak się miewasz?

– Ze mną wszystko w porządku – odparł krótko niewyraźnym głosem. – A co z Veslą?

– Z Veslą? Nie mam pojęcia, przez cały dzień zajmowałam się tłumaczeniem tego opornego siedemnastowiecznego hiszpańskiego tekstu. Ale chwileczkę… Widzę, że Vesla razem z Gudrun są w ogrodzie, zbierają żonkile. Zaraz po nią pobiegnę!

– Nie, nie, zaczekaj, nie trzeba! – oznajmił bez tchu. Nie chciał ich niepokoić. – Wiesz, muszę kończyć, bo dojeżdżam do skrzyżowania. Pozdrów wszystkich!

Przecież nie było tu żadnych ulic! Antonio zjechał na pobocze, starając się uspokoić skołatane nerwy, płuca i serce, a przede wszystkim rozum.

To musiało być jakieś oszustwo, po to, żeby odciągnąć go od zadania. A on dał się złapać na lep, nawet bez odrobiny namysłu. Oczywiście tłumaczył go niepokój o Veslę, to godne pochwały, ale co by było, gdyby nie zadzwonił do przyjaciół…

Burzył się wewnętrznie na myśl o zmarnowanym czasie. Musiał teraz ponownie pokonywać wszystkie te kilometry, które raz już zostawił za sobą.

Przygnębiony, zawrócił samochód i skierował go znów na północ. Gdy niedługo potem zauważył zajazd, zatrzymał się przy nim. W gniewie i na dodatek o pustym żołądku niedobrze się jedzie. Lepiej trochę podładować akumulatory.

Teraz już nie pozwoli się oszukać kolejnym fałszywym telefonom. Wyłączył komórkę i rzucił ją na tylne siedzenie pod wszystkie plastikowe torby z okazami piołunu, ewentualnie bylicy, ewentualnie czegoś zupełnie innego.

Po chwili namysłu wybrał najlepsze egzemplarze i zabrał je ze sobą do kafeterii.

Zajadając naprawdę smaczny kotlet i przeklinając w duchu różowy sos „Tysiąc Wysp”, w którym utonęła cała sałatka, przyglądał się trzem kruchym roślinkom, które rozłożył na plastikowej torbie na stoliku. Przytrzymując łokciem otwarty na odpowiedniej stronie klucz od oznaczania roślin, usiłował wyciągnąć jakieś inteligentne wnioski. Ale roślinki były takie maleńkie, wiosennie niewyrośnięte.

Jakiś młody chłopak siedzący przy sąsiednim stoliku z zainteresowaniem przyglądał się jego poczynaniom.

– Przepraszam, zauważyłem, że ta twoja elegancka limuzyna ma hiszpańskie numery – odezwał się również po hiszpańsku. – Sam też jesteś Hiszpanem?

Antonio przyświadczył, choć z pewną rezerwą, bo nie miał ochoty zabierać żadnych autostopowiczów.

Ale chłopakowi wcale o to nie chodziło. Powiedział, że tu mieszka, uczy się w szkole rolniczej i dlatego bardzo zainteresowało go, czym zajmuje się Antonio.

Zabrzmiało to bardziej sympatycznie. Antonio z uśmiechem opowiedział mu o swoich kłopotach w odnalezieniu piołunu. Wyjaśnił, że brakuje mu go do zielnika.

Chłopak, ciemnowłosy, o bystrych, mądrych oczach, przyjrzał się uważnie jego roślinkom.

– Nie – stwierdził. – Żadna z nich nie jest ajenjo. Żadna.

– Żadna z nich nie jest piołunem? Ale przecież tak się od siebie różnią!

– Masz jednak szczęście, amigo – oświadczył chłopak, a oczy mu rozbłysły. – Wiem, gdzie rośnie prawdziwy piołun!

– Prawdziwy piołun? – rozjaśnił się Antonio. – To dla mnie najlepsza wiadomość. Gdzieś daleko?

– Nie, wcale nie – wyjaśnił chłopak. – Koło tartaku nad jeziorem. Nie musimy nawet jechać tym wspaniałym samochodem. Przejdziemy na piechotę.

Antonio nie posiadał się z radości. Znalezienie pomocy prawdziwego eksperta w tej jakże trudnej sytuacji to doprawdy szczęśliwy traf. Ponieważ obaj skończyli już jedzenie, wyszli na zewnątrz. Antonio zabrał jeszcze plastikową torebkę na przechowanie znaleziska.

Chłopak, drobny i szczupły, w czarnej koszuli i czarnych spodniach, szedł przed nim dość szeroką ścieżką, drogą na skróty do jeziora połyskującego pomiędzy pniami drzew. Nie przestawał opowiadać o swojej norweskiej narzeczonej.

Wkrótce dotarli już do nieczynnego zakładu, w którym najwyraźniej mieścił się zarówno tartak, jak i młyn. Chłopak, machając ręką, przywołał Antonia do wielkiej hałdy odpadów, ciągnącej się poza baraki.

Szli wzdłuż szczytu hałdy, aż do jej najbardziej odległego końca. Tam chłopak wskazał w dół stromej ściany. I właśnie tam, w dole, w odległości zaledwie metra od nich, Antonio spostrzegł kilka wspaniałych okazów tego przeklętego piołunu.

– Cudownie! – oświadczył z radością. – Już schodzę, żeby je zerwać.

Dał krok ku brzegowi i ten osunął się pod nim. Pod spodem ziała pustka.

Antonio spadał w dół, odruchowo wymachując rękami w powietrzu, lecz było tu zbyt stromo i za wysoko. Nie miał się czego przytrzymać, dopóki nie znalazł się w połowie drogi do jeziora. Dopiero tam zawisnął na rękach wczepionych w kawałek starego żelastwa, które wystawało z hałdy, nie wiadomo już od jak dawna. Wolał o tym nie myśleć.

Popatrzył w górę.

– Pomóż mi! – poprosił.

Ale na górze nie było nikogo. Chłopak zniknął.

5

Zardzewiałe żelazne sprężyny wbijały mu się w dłonie. Poczuł teraz, że porządnie się potłukł o rozmaite rupiecie wystające z hałdy odpadów. Czy możliwe, że uratowało go stare podwozie samochodowe? A jeśli to coś mniejszego, to jak długo wytrzyma? Wystarczyło jedno spojrzenie w dół jako ostrzeżenie, że za wszelką cenę nie może już niżej spaść. Śmieci były tam ostrzejsze i bardziej najeżone, a poza tym lot zakończyłby się na usypisku kamieni nad brzegiem jeziora.

Dla jednej nogi znalazł wreszcie oparcie w czymś skrytym wśród usypiska trocin. Jedyna droga wiodła w górę, innych możliwości nie miał.

Antonio nie posiadał się ze złości na samego siebie. Że też okazał się taki naiwny! Ale jak mógł cokolwiek przypuszczać…?

Skąd oni wiedzieli? Jak to możliwe, że tu trafili?

Kim jest ten młody chłopak? Czyżby to jeden z pomocników Leona?

Tutaj?

To się nie zgadzało.

Samochód! Wspaniały samochód Pedra i wszystko to, co się w nim znajdowało! Pudełeczko z trucizną!

To przypomnienie dodało mu nowych sił. Podciągnął się do góry. Nie był w stanie sprawdzić, czy wciąż ma w kieszeni kluczyki do samochodu, musiał się skoncentrować na wydostawaniu się z pułapki. Momentami zupełnie nie miał się czego złapać, ale pomagał mu upór.

Był śmiertelnie przerażony myślą, że ów młody chłopak mógłby zawładnąć plecakiem.

Palce zakopywały się w trociny, szukały czegoś, czego mógł się przytrzymać. Szczyt hałdy się zbliżał.

Kiedy Antonio był tuż przy piołunie, z gniewem wyrwał roślinkę i z trudem jedną ręką wsunął ją do kieszeni, mało przy tym nie zlatując. Drugą ręką przytrzymując się bardzo niepewnego oparcia, spojrzał w otchłań, która stała się jeszcze głębsza teraz, kiedy wspiął się wyżej. Vesla, pomyślał, muszę wracać do Vesli! Dziecko nie może wychowywać się bez ojca. Chcę zobaczyć mego syna. Albo córkę! Nie powinien myśleć jak południowiec, przecież córka zostanie powitana z równą serdecznością! Na Boga, musi ich jeszcze zobaczyć! Veslę i dziecko, z którym gawędził tylko na żarty, przykładając rękę do brzucha ukochanej. Mówił jej wówczas, z jaką radością powita Karla – Astrid.

Nagle znalazł się na górze. Jak do tego doszło, nie pamiętał, tak bardzo koncentrował się na tych, którzy zostali w domu. Wczołgał się na szczyt hałdy, przez chwilę leżał nieruchomo, starając się odzyskać normalny oddech, a potem podniósł się i ruszył biegiem. Szybciej chyba Antonio Eng Vargas nie biegł nigdy w życiu. A kluczyki były na swoim miejscu, dzięki Bogu!

Bolały go liczne otarcia i jedna większa rana na kolanie. Spadał przecież do tyłu i w locie zdołał się obrócić. Przypuszczał, że w kolano zraniła go jego ostatnia deska ratunku, czyli żelazne sprężyny. Tym, jak może wyglądać jego ubranie, w ogóle się nie przejmował.

W końcu zobaczył kafeterię. Był już teraz bardzo zmęczony, ale nie przestawał biec.

Na parkingu grupka ludzi.

Odruchowo otrzepał ubranie, poprawił je trochę. Złamał zeszłoroczne łodygi wystające mu z kieszeni.

Ludzie stali zgromadzeni wokół jego samochodu czy też raczej samochodu Pedra, pięciu mężczyzn dyskutujących o czymś z powagą. Antonio prędko zerknął na samochód, pojazd wyglądał na nie uszkodzony.

Kiedy spytał, co się wydarzyło, zaczęli z zapałem opowiadać jeden przez drugiego. Poprosił najstarszego o szczegóły.

Okazało się, że mężczyźni uratowali samochód przed jakimś dzikusem.

– W czarnym ubraniu? – dopytywał się Antonio.

– No właśnie! Widać chciał się dostać do auta, ale stał tylko, ciągnął i szarpał za klamkę jak rozwścieczony wariat, a potem zaciśniętą pięścią zaczął walić w szybę i biegał od jednych drzwiczek do drugich.

– Czy próbował się dostać również do bagażnika? Ależ tak, oczywiście, ale kiedy podniósł kamień, żeby wybić szybę, wtedy właśnie oni się włączyli. Przybiegli wszyscy, a młody chłopak uciekł. Dwóch za nim pognało, ale był za szybki i zniknął w lesie. Czyżby Antonio go znał?

No cóż, czy znał? Ale pokazując na stan swojego ubrania i liczne krwawiące otarcia na skórze, oznajmił, że ten młody chłopak musi być chyba szaleńcem, bo przed chwilą próbował zepchnąć Antonia w przepaść.

Co prawda chłopak wcale go nie popchnął, właściwie w ogóle się nie dotknęli. Pewne jednak było, że młodzieniec nie zachował się ładnie. Mówił, że chodzi do szkoły rolniczej.

Do szkoły rolniczej? Nie ma takiej nigdzie w pobliżu. A i tę położoną dalej zamknięto już kilka lat temu. Nie, nigdy przedtem nie widzieli tego chłopaka w tych okolicach. Może powinno się zgłosić o nim policji?

– Ja się tym zajmę – oświadczył Antonio spokojnie i wręczył mężczyznom tysiąckoronowy banknot do podziału jako podziękowanie za ocalenie jego samochodu. Nie bardzo go było na to stać, lecz uważał, że mężczyźni na to zasłużyli. Na pewno zdołają sobie za tę nagrodę kupić kilka ładnych puszek piwa.

Potem Antonio czym prędzej opuścił to miejsce.

Uznał, że zgłaszanie występków tego młodego bandyty na policji nie ma sensu, z całą pewnością nie pochodził z tych okolic, a zresztą najprawdopodobniej był już daleko stąd.

Z niezwykłą jak na siebie podejrzliwością Antonio zerknął we wsteczne lusterko. Ale nie, nikt go nie śledził.

Nie wolno mu popadać w histerię.

To wszystko zapewne jedynie przypadek. Młody chłopak, który nabrał ochoty na wspaniały samochód i postanowił wyłączyć z gry właściciela. Ot i tyle, nic więcej!

Przejechawszy kilkadziesiąt kilometrów, Antonio zatrzymał się, żeby obejrzeć swoje rany. Wyjął apteczkę, którą zawsze ze sobą woził, i oczyścił zranienia na dłoniach i ramionach. Musiał też zmienić koszulę i kurtkę, bo te, które miał na sobie, były już dość zużyte, jeśli nie wprost zniszczone.

Gorzej przedstawiała się sprawa z kolanem. Nogawka spodni była rozdarta i sztywna od zakrzepłej krwi. Antonio z wielką starannością oczyścił ranę, bo przecież z hałdami śmieci i zardzewiałym żelastwem nie ma żartów. Potem zalepił kolano dużym plastrem, naciągnął zapasowe spodnie i znów poczuł się niemalże elegancki.

Tymczasem jednak pora zrobiła się późna. Wszystkie te kłody, które rzucano mu pod nogi, pochłonęły niewiarygodnie dużo czasu. Nie zdąży dziś dotrzeć w góry.

Musi znaleźć jakieś miejsce na nocleg.

Ale kiedy się czegoś potrzebuje, bardzo trudno to znaleźć. Musiał długo jechać, nim wreszcie trafił na otwarty kemping z kilkoma małymi domkami. Zaraz zjechał na jego teren. Niestety, tego roku śniegi stopniały gwałtownie i część domków znalazła się pod wodą. Lecz jeśli zgodziłby się przyjąć jeden ze starych pokojów w budynku położonym na uboczu, to…

Antonio był śpiący i zmęczony, zabrakło mu już sił na szukanie innego lokum na noc. Zgodził się więc, podziękował i wziął klucz. Samochód zostawił tuż przed domkiem, tak żeby widzieć go z okna. Nie miał ochoty na kontakt z kolejnymi złodziejaszkami.

Potem zadzwonił do Vesli. Z wielką ulgą i przyjemnością słuchał jej głosu. Nie wspomniał jednak ani słowem o tym, na co był narażony. O takich rzeczach będzie mógł porozmawiać dopiero z Pedrem albo Jordim.

Jednocześnie

Pięciu czarnych rycerzy trzymało się w bezpiecznej odległości od pudełka z trucizną. Z wysokości końskich grzbietów spoglądali w dół na kemping.

Don Galindo westchnął:

„Naiwny jest ten młody człowiek, który zna się na leczeniu”.

„To prawda – przyznał przodek Antonia, don Ramiro. – Powinniśmy byli wybrać brata”.

„Nasz sprzymierzeniec, don Jordi de Navarra, nic nie wie o leczniczych ani magicznych ziołach, w dodatku potrzebny jest w tym domu, w którym mieszkają, gdyby tam przypuszczono atak”.

Don Ramiro nie krył niezadowolenia.

„Nie rozumiem, z jakiego powodu mieszkają tak nędznie. Dlaczego nie zamieszkają w zamku, jak przystoi naszym potomkom?”

Ale don Federico nie słuchał skarg przyjaciela. Zamyślił się.

„Nie podobają mi się te niebezpieczne wypady, jakie oni podejmują przeciwko młodszemu z braci.”„

„Musimy być bardzo czujni. Te bezwłose nędzne psy robią wszystko, byle tylko dopaść swego śmiercionośnego pudełka!”

„Teraz się trzęsą – stwierdził don Sebastian z wyraźną satysfakcją. – Boją się, że trucizna ulegnie zniszczeniu”.

„Musimy osłaniać tego młodego alchemika, ile tylko mamy do tego mocy”.

„Uważacie, że on jest alchemikiem?”

„Nauka z pewnością zdołała odnaleźć kamień mędrców – rzekł z mocą don Garcia. – Jestem pewien, że nasz młody przyjaciel opanował sztukę przemieniania w złoto zwykłych metali i również tego, że za pomocą kamienia mędrców można leczyć wszystkie choroby i wrócić człowiekowi młodość”.

Pozostali pokiwali głowami, poprawili się w siodłach, gotowi czuwać nad młodym Antoniem, chociaż nie mogli włączyć się bezpośrednio do akcji. Nie pozwalało na to owo małe potworne pudełeczko, zawierające spowitą czarami truciznę.

6

W małym pokoiku było ciepło. Na szczęście okno dało się uchylić u góry, powstawała w ten sposób szczelina, którą nikt nie mógł przedostać się do środka. Antonio zrobił się pod tym względem bardzo wyczulony.

Zabrał ze sobą dwa najładniejsze okazy piołunu, czy też wcale nie piołunu, i wstawił je do miednicy, do której nalał odrobinę wody. Jedną z nich był ten prawdziwy piołun, ten, który rósł na hałdzie odpadów. Przynajmniej za to mógł dziękować młodemu łobuzowi. Antonio widział teraz, że ta roślinka bardzo różni się od pozostałych, które muszą być najwyraźniej bylicą pospolitą.

Górne oświetlenie nie było najlepsze. Nad łóżkiem jednak umocowano dodatkową lampkę, rzadko spotykane udogodnienie w tak prostym miejscu noclegowym jak to. Gdyby tylko miał ze sobą coś do czytania!

Widocznie jednak na kempingu sprzątano nie najstaranniej, bo spod dolnej płyty nocnego stolika wystawał róg jakiejś książki w miękkich okładkach. Antonio wyciągnął ją, razem z zalegającym kurzem.

Co to takiego? Poważny podręcznik seksuologii! Wielkie nieba, pomyślał, uśmiechając się lekko. Z pewnym dystansem do tematu przewrócił stronice, zauważył, że książka jest podzielona na rozdziały, bogata ilustrowana, zawiera całe mnóstwo rysunków. Mój ty Boże, ciekawe, jaki to młody chłopak albo dziewczyna korzystali z tego, żeby się wprawiać?

Uśmiechnął się pod nosem.

Nagle jednak w oko wpadł mu pewien tytuł, który zaraz gdzieś przepadł i Antonio musiał go szukać. Jest wreszcie…

„Jak można pomóc kobiecie, która nigdy nie doznała orgazmu?”

Vesla! Przecież oni właśnie z tym mieli problem! Antonio wiedział, że Vesla lubi się z nim kochać, lubi czuć go w sobie i z całą pewnością sprawiało jej to jakąś radość. Nigdy jednak nie zdołała dotrzeć do szczytu. Ach, próbowali już wszystkiego, wykazywali się cierpliwością, starali się w ogóle o tym nie myśleć, lecz niestety, pod tym względem Vesla była jak martwa, nic się nie działo.

Vesla nigdy nie udawała i z tego Antonio bardzo się cieszył. Kochał się z paroma dziewczętami, które tak postępowały, i bardzo łatwo było je przejrzeć na wylot. Zachowywały się tak, jakby grały w jednym z tych marnych filmów pornograficznych, w których kobiety gryzą palce, oblizują wargi i przewracają oczami, jęcząc przy tym z przejęciem. Symulowanie orgazmu nie jest możliwe, kobiece spełnienie wygląda inaczej.

Leżał tak i myślał, jakby był doświadczonym uwodzicielem, a przecież tak naprawdę minęło ładnych kilka lat, odkąd dziewczęta uganiały się za nim i mógł wśród nich przebierać do woli. To zresztą na dłuższą metę nie było wcale interesujące.

Teraz znalazł wreszcie swoją przystań. On też był odpowiedzialny za to, żeby Vesla doświadczyła wreszcie owych niezwykłych doznań.

Zaczął czytać ten rozdział.

Wiele z tego, o czym pisano, już wypróbowali, ale i tak bez żadnego rezultatu. Punkt G, ach, nie, to zbyt trudne, zresztą też nie podziałało. Rozmaite pozycje, owszem, to też znali. Miłe rozmowy, czułość…

Nie, wszystko na nic. Nikt nie poświęcił chyba dłuższego czasu na grę wstępną niż Antonio, nikt nie mógł czuć się bardziej kochany niż Vesla.

Ale to coś nowego! Twarda brutalna rzeczywistość, bezpośrednio i bezwzględnie, bez zbędnych czułości. Cóż, może warto spróbować?

„Zmysłowość u niektórych kobiet tkwi głębiej”, pisał autor podręcznika. Dalej następował opis.

Nie brzmiało to zbyt dobrze, lecz była w tym pewna szansa. Możliwe, że pożądanie zamknęło się gdzieś u niej w środku, jakby cofnęło się, schowało po nieprzyjemnych przeżyciach w okresie dorastania. Autor książki mógł mieć co do tego pewną rację.

Która godzina? Czy można jeszcze zatelefonować do Vesli?

Nie, nie. Był kwadrans po drugiej w nocy, jeszcze by się przestraszyła, pomyślałaby, że przytrafiło mu się coś złego.

Po części była to zresztą prawda, lecz Antonio akurat o tym nie zamierzał opowiadać, dopóki nie wróci do domu.

Zatęsknił teraz bardzo za powrotem, zapragnął spróbować tego, co proponował autor książki.

Nagle drgnął. Z zewnątrz dobiegł jakiś odgłos. Antonio wstał z łóżka i na palcach podkradł się pod okno. Książka nie wzbudziła w nim pożądania, bo też i nie to miała na celu. Zawierała suche, lecz być może bardzo cenne informacje. Teraz jednak należało o tym zapomnieć.

Noc była jeszcze mroczna, lecz odrobinę zaczęło się już rozjaśniać. Nikogo nie spostrzegł, nikt nie kręcił się przy samochodzie. Plecak oczywiście zabrał ze sobą do pokoju. Leżał teraz dość daleko, w kącie, lecz Antonio miał przez cały czas na niego widok. Zgasił już światło, kiedy usłyszał dźwięk. Czy powinien otworzyć drzwi i wyjrzeć? Nie, nie będzie podejmował niepotrzebnego ryzyka. Przecież musi iść w góry, odnaleźć karłowatą brzozę i…

I co potem? Nikt przecież nie podpowiedział mu, w jaki sposób ma unicestwić przeklętą zawartość pudełka. Czy ma je sam otworzyć? Czy też…?

Nawet Jordi nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Ostrzegał tylko Antonia przed tym. Ale wobec tego w jaki sposób…

Powiedzieli, że otrzyma pomoc. Owszem, na pewno mu się to przyda!

Ale przecież rycerze nie mogą się do niego zbliżyć!

Nagle poczuł, jak bardzo jest samotny w tym zadaniu.

I nie tylko to, był również sam na kempingu. Samochód właściciela zniknął, a wcześniej mężczyzna wspomniał, że nie ma innych gości. Antonio nie czuł się całkiem bezpieczny, stojąc przy oknie i wyglądając na opustoszałe domki i przyczepy kempingowe. Jezioro lekko połyskiwało w nocnym świetle o barwie szarej mgły. Nie słychać już było nigdzie żadnego odgłosu, nawet z drogi nie dochodził szum, bo o tak późnej porze nie jeździły tędy samochody.

Antonio wrócił do łóżka.


Niemal natychmiast w jego głowie rozległ się nie znoszący sprzeciwu głos:

„Zdejmij wieczko, wyrzuć je!”

Antonio postanowił nie zwracać na to uwagi, jakby był to najzwyklejszy szum w uszach, tinnitus. Jako student medycyny doskonale wiedział, jak bardzo dokuczliwa potrafi być ta przypadłość dla osób, które na nią cierpią. Wielu ludzi potrafiło zignorować słabsze symptomy lub też po prostu nauczyć się z nimi żyć, dla innych tinnitus potrafił być prawdziwym piekłem hałasu. Stopnie tej choroby były liczne i bardzo różnorodne.

Zatykanie uszu nie pomagało. Nie miał radia, które mógłby włączyć, nic takiego, co zagłuszyłoby wciąż powtarzające się polecenia czy też raczej rozkazy.

Antonio usiłował myśleć o czymś innym, zaakceptować te głosy i zignorować je. Mógł teraz zrozumieć, jak się czują niebezpieczni dla innych pacjenci oddziałów psychiatrycznych, którzy twierdzą, że jakiś głos nakazuje im zabić. Chorzy najczęściej słyszą głos Boga albo Diabła.

Głos, który słyszał Antonio, z pewnością nie był głosem Boga. To odzywali się mnisi, słudzy Inkwizycji, a im bliżej było raczej do zupełnie innego miejsca, chociaż zadawali ludziom cierpienie w imię niebios.

Po jakimś czasie jednak zasnął. Z najzwyklejszego, najczystszego zmęczenia.

Nie było wcale dziwne, że śnili mu się mnisi. Zachowywali się okropnie natrętnie, wbijali w niego swoje czarne oczy, pochylając się nad łóżkiem. Antonio miał bowiem jeden z tych naprawdę nieprzyjemnych snów, które rozgrywają się w tym samym pomieszczeniu, w którym się śpi, i przez to są wyjątkowo realistyczne.

Antonio próbował się przed nimi bronić, wymachiwał rękami, chcąc ich odpędzić od siebie, ale mnisi wywierali na niego coraz większy wpływ. „Zdejmij pokrywkę, zdejmij wieczko! Wyrzuć je, wyrzuć daleko!”

Nagle coś dotknęło jego policzka. A to dopiero! Teraz doprawdy już przesadzają!

Ale to, co musnęło jego twarz, było tak delikatne i miękkie, łaskotało go w nos i usta, uparcie, niemal z rozpaczą.

Antonio przebudził się i natychmiast poderwał do góry.

I przeżył szok. Okazało się, że siedzi na podłodze w rogu pokoju, tuż przy plecaku, i usiłuje go rozsznurować!

Ach, nie, nie, to niemożliwe! Podniósł się tak gwałtownie, że aż stracił równowagę i musiał oprzeć się o ścianę.

A po pokoju wciąż coś krążyło, coś leciutkiego, cichego.

Widocznie przez wąską szczelinę w oknie dostał się do środka jakiś ptaszek. Ach, są aż dwa! Spostrzegł, że krążą pod sufitem.

To one właśnie musiały go zbudzić uderzeniami skrzydełek po twarzy. Tak, to się mogło zgadzać.

– Dziękuję wam, moi mali przyjaciele – szepnął.

Trzeba je wypuścić, ale bez zapalania światła, to mogło je tylko przestraszyć.

Antonio przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi, do środka wpadło chłodne wiosenne powietrze. Potem odsunął się od drzwi jak najdalej z zamiarem skierowania ptaszków na tę drogę.

Jeden wkrótce znalazł wyjście, zaćwierkał cichutko, jak gdyby dając sygnał towarzyszowi, i wkrótce oba wyfrunęły.

To się stało niezwykle szybko, pomyślał Antonio. Na ogół wypędzenie zabłąkanego ptaka z pomieszczenia nie należy do najłatwiejszych rzeczy pod słońcem.

Czy powinien wyruszać już dalej?

Nie, był zbyt zmęczony, potrzebował snu. I to jak najwięcej. Kolejny dzień zapowiadał się ciężki, jeśli wszystko miało się toczyć tak jak do tej pory.

Ale plecak trzeba wynieść. Usłyszy, jeśli ktoś będzie próbował dobrać się do bagażnika samochodu. Ze środka pojazdu nie można się było dostać do bagażu.

No dobrze, ale jeśli sam zostanie zmuszony do otwarcia bagażnika? Cóż, powinien się od tego przebudzić. Na wszelki wypadek włączył alarm.

Bosymi stopami szedł po mokrej, lodowato zimnej trawie. Bacznie rozejrzał się jeszcze dokoła, zanim wsunął się z powrotem do środka i starannie zamknął za sobą drzwi na klucz.

Dziwne. Teraz kiedy wyniósł plecak, wszystko wydawało się jakby o wiele bezpieczniejsze.

Nareszcie Antonio mógł spokojnie zasnąć. Nie dręczyły go już żadne koszmarne sny, mnisi najwyraźniej musieli się poddać.

Ach, gdybyż było tak dobrze! Postanowił, że gdy tylko nadejdzie ranek, zaraz zatelefonuje do Vesli. Już się na to cieszył.


Tymczasem poranek przyniósł mu kolejną niespodziankę. Po pierwsze, spał nieprzyzwoicie długo. Obudził się dopiero przed dziesiątą. A przecież wcale nie miał takiego zamiaru, liczył, że wyruszy bardzo wcześnie, czekała go wszak daleka droga.

Niespodzianka nastąpiła, kiedy postanowił się umyć.

W miednicy leżały dwie roślinki, tak jak je tam ułożył. Wydawały się najzupełniej świeże. Coś się jednak wydarzyło.

Na prawdziwym piołunie widniała niewielka biała ptasia kupka. A na bylicy pospolitej – maleńkie czerwone piórko.

Antonio podniósł głowę i głęboko odetchnął. Przypomniał sobie, jak kiedyś w szpitalu pomogli parce małych ptaszków uciec przed atakującymi je wielkimi czarnymi ptaszyskami.

Mieli wówczas do czynienia z parą gili, samczyk miał jasnoczerwone piórka na piersi.

Nasi kochani, tak mówili o nich rycerze. Dziękowali za ich ocalenie.

Antonio podniósł roślinki do góry. Uśmiechnął się, patrząc na białą plamkę.

Czy można w wyraźniejszy sposób powiedzieć, która z roślin była tą właściwą?

Ubrany na czarno młody chłopak jeszcze raz go oszukał. To, co nazwał prawdziwym piołunem, okazało się oszustwem. To była bylica.

Dlatego też to, co Antonio wziął za bylicę, było piołunem.

Jeszcze raz wam dziękuję, moi mali przyjaciele, powiedział w duchu.

Potem zadzwonił do Vesli. Rozmawiali długo, lecz Antonio ciągle jeszcze nie wspomniał o żadnym z wielu problemów ani o przeszkodach, jakie napotkał po drodze. Chciał jej tego oszczędzić aż do powrotu do domu.

Rozmawiali, dopóki w telefonie Antonia nie wyczerpała się bateria.

7

Tego dnia nie wychodzili z willi, chociaż piękna pogoda zachęcała do spacerów. Jordi miał wielką ochotę wybrać się gdzieś z Unni na przejażdżkę, lecz postanowił zaczekać na powrót Antonia.

Siedzieli na werandzie, wsłuchując się w głośne trele ptaków, wyśpiewujących rozmaite gamy. Potrafili rozróżnić drozda śpiewaka i trznadla, stadko pokrzewek, które próbowały nawzajem się zagłuszyć, wronę, a od czasu do czasu kukułkę.

– Wiesz chyba, że jeśli mam siedzieć obok ciebie w samochodzie, to muszę się zapakować w ciężki sprzęt zimowy – uśmiechnęła się Unni.

– I świetnie – odparł Jordi. – Dopóki marzniesz, przebywając blisko mnie, mam pewność, że mnie kochasz.

– Owszem, w ten sposób również można na to popatrzeć – odrzekła Unni cierpko.

Mieli przed sobą księgę Estelli, ale woleli spędzać czas na pogaduszkach. Antonia nie było już od doby i w każdej chwili mógł wrócić do domu.

Unni wprost nie posiadała się z radości, że widzi Jordiego znów zdrowym i silnym. O dziwo jednak, chociaż podczas choroby bardzo osłabł, to mimo wszystko nawet na chwilę nie stracił nic ze swego autorytetu. Zawsze właśnie do niego zwracali się o radę i pomoc, nawet wtedy, gdy ledwie mógł oddychać.

Teraz znów wszystko było w porządku.

Prawie.

Działo się to na dzień przed tym, jak Morten zdołał sprowadzić Emmę na manowce, dzień przed tym, jak Vesla zaczęła się zastanawiać, dlaczego Antonio nie wraca do domu.

– Jordi – powiedziała Unni w zamyśleniu. – Bardzo wiele się zastanawiałam nad tym, kto ukradł te nasze papiery ze skrzyni w samochodzie.

– Chyba tak jak wszyscy.

– Zupełnie tego nie pojmuję. Tego nie mogli zrobić mnisi, bo im nie wolno zbliżyć się do znaku wyrytego na wieczku pojemnika z trucizną. Rycerze natomiast nie mogą zbliżyć się do samej trucizny w pudełku. Emma i Leon & Co. byli wtedy w więzieniu, a na pewno nie dotarli jeszcze do Norwegii. Kto to mógł więc być?

– Doszliśmy już przecież do wniosku, że jest jakaś trzecia zainteresowana tym wszystkim strona.

– No, tak, ale dlaczego nie zabrali pudełka z trucizną?

– Ono najwyraźniej nie stanowiło nic interesującego dla złodzieja czy też złodziei.

– Co oznacza, że mamy do czynienia z poszukiwaczami skarbów?

– Na to wygląda. Unni nie kryła irytacji.

– Co to za cholerny skarb, którego wszyscy chcą dopaść? Nie pojmuję, skąd się w ogóle wziął! I co wspólnego ma z tragedią rycerzy?

– Nie wiem, Unni. Może zrozumiemy to, kiedy się dowiemy, czego chcą rycerze.

– Optymista – mruknęła.

– Musimy być optymistami. Teraz jest przecież więcej istnień, o których musimy myśleć.

– Wiem o tym. Doszło jeszcze nie narodzone dziecko Vesli. To powinna być taka radosna nowina, a tymczasem w tej radości jest wielkie pęknięcie.

– No właśnie, to szczęśliwe wydarzenie jeszcze bardziej komplikuje sytuację.

– Czy dziecko przyjdzie na świat przed urodzinami twoimi i Mortena?

– Antonio twierdzi, że tak. Ważne jest więc, żeby nam się udało, Unni.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Myśli krążyły jej dość zadziwiającym torem. Gdyby miała z Jordim dziecko ono ocaliłoby córkę czy syna Vesli i Antonia. Przekleństwo natomiast spadłoby na jej dziecko.

Oczywiście, gdyby wcześniej umarł Jordi.

Nagle z trudem mogła złapać oddech. Nie chciała, żeby Jordi umierał. Nie chciała, żeby złe przekleństwo spadło na którekolwiek dziecko, czy to jej, czy Vesli.

Cóż, niebezpieczeństwo, że złe dziedzictwo dotknie potomka jej i Jordiego, nie istniało, bo on przecież właściwie nie mógł jej nawet objąć, a co dopiero pocałować. Przecież od razu zmieniała się w bryłę lodu.

Wszystko, absolutnie wszystko uzależnione było od tego, czy zdołają rozwikłać na czas zagadkę rycerzy.

– Problem w tym – powiedziała Unni zamyślona – że cały świat już zapomniał, jaka jest ta ich zagadka. Nie mogą więc liczyć na niczyją pomoc, z wyjątkiem nas.

– Tak, to doprawdy brzmi bardzo ponuro.

– A przecież to tacy wspaniali ludzie, czy może raczej duchy, jak wolisz. To takie niemądre. Hiszpanie są bardzo honorowym i dumnym narodem, życzliwi, ugodowi, pomocni i weseli, a głupie jest to, że natknęliśmy się akurat na ten malusieńki procent, jaki wśród nich stanowią łajdacy i oszuści, jak Leon i jego kompania. To takie niesprawiedliwe!

– Owszem, masz pod tym względem całkowitą rację, ale poznaliśmy przecież Elia i jego niewielką miłą rodzinę, Pedra i wielu innych. I rycerzy.

– No tak, oni rzeczywiście zasługują na naszą pomoc.

A tymczasem siedzieli sobie na werandzie w Norwegii, nie podejmując żadnych działań, podczas gdy czas nieubłaganie uciekał.

Dzień śmierci Jordiego i Mortena zbliżał się wielkimi krokami.

Unni miała uczucie, jakby wprost rozsadzało ją od środka pragnienie podjęcia jakiegoś działania.

Musieli jednak czekać na Antonia. Wykonanie wyznaczonego mu zadania było absolutnie konieczne, aby mogli przedsięwziąć dalsze kroki.

Bez zbyt wielkiego entuzjazmu znów zabrali się do pracy nad jakże trudną księgą Estelli. Wydawała się tak przebrzmiała, a ich przede wszystkim interesowało to, co dzieje się tu i teraz. Przez cały czas nie opuszczało ich uczucie, że muszą się spieszyć.


Vesla spędzała sjestę samotnie w łóżku, rozmyślając o tym, co Antonio powiedział jej rano przez telefon. Mówił, że znalazł jakąś książkę…

Opisał jej, co muszą zrobić, żeby i ona mogła czerpać radość z przeżywanych wspólnie chwil. Vesla trochę niepotrzebnie poczuła się urażona. Czy to dla niego, doprawdy, takie ważne? Przecież jej tak dobrze w jego objęciach. Nigdy na nic się nie skarżyła. Czyżby była aż tak marną kochanką?

Natychmiast zapewnił ją, że nie, ależ skąd, że wcale nie o to chodzi, chociaż często sam sobie czynił wyrzuty, że nie jest w stanie jej rozpalić. Po prostu omija ją coś naprawdę wspaniałego. Vesla wtrąciła, że podobnie sprawa ma się z bardzo wieloma innymi kobietami. Setki, ba, nawet tysiące kobiet nawet się nie domyślają, czym jest orgazm. W wielu wypadkach to po prostu wina mężczyzny albo też całkowity brak miłości do niego. Ale Antonio jest pod tym względem absolutnie bez winy. Nie ma przecież czulszego i troskliwszego niż on. I ona również kochała go tak mocno, że na myśl o nim aż ściskało ją w sercu.

Antonio prosił, żeby Vesla poćwiczyła na własną rękę, nim on wróci do domu, a potem spróbują razem. Postara się jej pomóc.

Vesli nie spodobał się pomysł, że ma sama czegoś próbować. Onieśmielało ją własne ciało, wstydziła się go, chociaż wiedziała, że tak naprawdę nie ma czego. Ale po tym, co przeszła w dzieciństwie, poczucie wstydu utkwiło w niej głęboko i nigdy widać nie pozbyła się uprzedzenia, że to, co ma związek z ciałem, jest brudne.

Dobrze się czymś nasmaruj, pouczył ją Antonio, bo to nie będzie proste. Vesla roześmiała się cichutko do siebie, bliska rozpaczy. Oto leżała, posmarowawszy się swoim najdroższym kremem do twarzy. Szkoda, że ta elegancka firma kosmetyczna nie wie, jak zbezcześciła ich ekskluzywny produkt!

Oczywiście Vesla jako nastolatka próbowała zaspokoić się sama, lecz nigdy jej się to nie powiodło. Może dlatego, że nie przykładała się do tego z całego serca, bo tak doskwierało jej poczucie winy i świadomość, że robi coś niedozwolonego.

Ale tym razem to Antonio prosił ją, żeby spróbowała zrobić to w nowy sposób. A dla niego Vesla gotowa była na wszystko. I to stawało się niemal czyste i piękne. Niemal.

Nie wierzyła wprawdzie, że jej działania przyniosą jakikolwiek skutek, jak na razie dotychczas nic przecież nie pomagało i mniej więcej to samo robiła wcześniej. Może nie tak mocno, ale…

Okej, zaczynaj, powiedziała do samej siebie.

Położyła palce na najwrażliwszym punkcie, który u niej nie był ani trochę wrażliwy, ale wiedziała, gdzie go szukać. Potem mocno go przycisnęła, aż do kości łonowej, i zaczęła robić tak, jak powiedział jej Antonio, obracać mocno palcami przyciśniętymi do kości, nie trąc nimi. Skóra poddawała się ruchom palców. Robiła tak, dopóki nie poczuła się całkowicie wycieńczona. Miała wówczas przestać na minutę albo dwie i zacząć od nowa.

Kiedy powtórzyła tę czynność pięć albo sześć razy, była już tak zmaltretowana, że musiała się od nowa posmarować swoim eleganckim kremem do twarzy. Nie wierzyła, żeby to, co robiła, mogło mieć jakiś efekt, poza tym, że zaczęło ją boleć, ale uparcie nie przerywała. Nie chciała sprawić Antoniowi zawodu. Intensywnie przy tym o nim myślała…

Wykonała już chyba dwadzieścia „zabiegów”, kiedy wreszcie się poddała. Leżała, z trudem łapiąc oddech, bardzo rozczarowana. Nic z tego, widać ona się do niczego nie nadaje. Jeśli w takim miejscu można dostać siniaków, z całą pewnością właśnie to ją czekało następnego dnia.

Leżała tak przez kilka minut, gdy nieoczekiwanie poczuła lekkie mrowienie w owym wrażliwym, a teraz bardzo udręczonym punkcie, jak gdyby czekał na kolejny atak. Uczuciem przyjemności nikt nie mógł tego nazwać, lecz nagle jakby coś obudziło się do życia, coś, co od bardzo dawna pozostawało w uśpieniu. A więc było tak, jak opisywano w tej książce: ta jej część, która powinna być pod względem erotycznym najbardziej wrażliwa, cofnęła się gdzieś w obrzydzeniu dawniejszymi przeżyciami. Albo może też Vesla po prostu zaliczała się do kobiet, które trudno rozpalić.

Po kolejnych dwóch minutach pojawiła się kolejna zachęta:

Rób tak dalej.

Ale owa słabiutka oznaka życia wystraszyła Veslę nie na żarty. Nie miała śmiałości robić tego dalej sama. Nie chciała ryzykować przeżycia kolejnej klęski. Pozwoliła, by owo ledwie przebudzone uczucie ucichło.

Jutro, nie, już dzisiaj wieczorem, wróci Antonio, pomyślała. Wtedy będę miała jego wsparcie, on mi pomoże przejść dalej.

Jeśli oczywiście będzie jeszcze jakieś „dalej”. Bo zapewne jak zwykle skończy się w ślepej uliczce.

Dzień upływał na nerwowym wyczekiwaniu. Wydawało im się, że marnują tylko czas, lecz nie mogli wykrzesać z siebie dość spokoju, żeby cokolwiek zdziałać.

Nadeszła kolej Unni na przygotowanie obiadu, a ona nie była mistrzynią świata w gotowaniu.

– Co mogę wymyślić? – poskarżyła się, niechętnie zaglądając do lodówki.

– Jest naprawdę dużo składników – pocieszyła ją Gudrun. – Masz w czym wybierać.

Unni westchnęła.

– Chciałabym przyrządzić coś ekstra, coś takiego, co ty umiesz, ale nie mam żadnej wyobraźni, jeśli chodzi o jedzenie.

– Zajrzyj do jakiegoś tygodnika. Często zamieszczają smaczne i bardzo ciekawe przepisy.

– Nie, dziękuję – odparła Unni krótko. – Nie znoszę tej nowej mody fotografowania jedzenia. Fotograficy robią zdjęcia dań z tak bliska, że jedzenie wygląda jak wnętrzności trupa.

– Ależ, Unni!

– Przepraszam, nie powinnam była tego powiedzieć, jestem po prostu poirytowana, zniecierpliwiona i niespokojna. Nie mogę się już doczekać Antonia!

– Wiem o tym – kiwnęła głową Gudrun. – Nikt z nas nie ma dzisiaj najlepszego nastroju.

Unni znów westchnęła.

– Chciałabym zrobić coś, co lubi Jordi.

– To go zapytaj! To wcale nie musi być nic wyrafinowanego, często to, co najprostsze, bywa najlepsze.

– To prawda. – Unni zatonęła w myślach. – Moja babcia opowiadała, że wyszła za mąż w roku, w którym skończyła się druga wojna światowa. Ona i dziadek pojechali wtedy do Szwecji. Mieli sobie zażyczyć, czego tylko zapragną na weselny obiad, a oni wybrali kotlety schabowe z brązową fasolą, a na deser sałatkę owocową. Bo właśnie o tym marzyli przez wszystkie te lata.

– Sama widzisz. Nie była to więc żadna egzotyczna orgia.

– To prawda – uśmiechnęła się Unni. – Ale Norwegowie i tak nigdy nie pokochali tej bardzo szczególnej szwedzkiej brązowej fasoli z syropem i octem. Babcia mówi, że z tym daniem trzeba się urodzić i dorosnąć.

– No właśnie – przyznała Gudrun. – Podobnie jak Szwedzi bardzo obojętnie podchodzą do puddingu karmelowego, który dla Norwegów jest szczytem doskonałości.

– A ani Norwegowie, ani Szwedzi nie pojmują zamiłowania do duńskiego chleba piwnego. A propos, skoro już mówimy o czymś, czego nie znosimy… Nie cierpię też tej głupiej mody, jaka pojawiła się w kwiaciarniach. Jak można dokładać do bukietów kokardę w kratkę, w dodatku z materiału? To jest po prostu brzydkie, a poza tym uważam, że to zniewaga dla kwiatów. Zawsze ją wyrzucam. Ale już wiem! Usmażę naleśniki na cześć Antonia, bo on je uwielbia. Ucieszy się, jak wróci do domu po południu albo wieczorem.

– Świetny pomysł! – przyznała Gudrun.

8

Ale Antonio nie wrócił do domu tego dnia.

Kontynuował swą podróż w stronę Valdres, a nawet dotarł już do tak niebezpiecznych dawniej Bagnskleivane i nic więcej się nie wydarzyło.

Zrezygnowali, pomyślał triumfująco. Mnisi zrezygnowali! Teraz Bagnskleivane były stosunkowo dobrze zabezpieczone. Mocne poręcze chroniły przed upadkiem w przepaść, zredukowano także niebezpieczeństwo kamiennych lawin, chociaż wciąż jeszcze zdarzało się, zwłaszcza w okresie topnienia lodów, że kamienie spadały z góry. Oczywiście miały też miejsce wypadki, zjechanie z drogi prosto w przepaść, na ogół zdarzały się jednak nocą kierowcom wracającym z dobrej zabawy, młodym chłopakom, którzy niedawno dostali prawo jazdy i koniecznie chcieli popisać się przed kolegami w samochodzie, do czego są zdolni.

Do wypadków dochodziło jednak bardzo rzadko. U każdego odruchowo wzmagała się czujność na widok przepastnej głębi, przez którą przedzierała się rzeka Begna.

Antonio był naturalnie poirytowany wszystkimi opóźnieniami wczorajszego dnia. Przecież mógł być już teraz w domu, a tymczasem jeszcze nawet nie osiągnął celu podróży!

Skręcił, żeby objechać skalny występ.

I nagle przeszył go zimny dreszcz, wszystkie reakcje nastąpiły jedna po drugiej. Na drodze tuż przed samochodem wyrósł jakiś człowiek. Antonio wcisnął do dechy hamulec, lecz był na to kompletnie nieprzygotowany, prowadził samochód zwykłym, równym tempem, które w tej sytuacji okazało się za szybkie. Musiał wybierać, czy wjechać w skałę, czy też zawierzyć ochronnej balustradzie, mającej zabezpieczać przed upadkiem w przepaść.

Nie zdając sobie z tego sprawy, zawołał: „Przeklęty idiota!” akurat wtedy, gdy mężczyzna obejrzał się za siebie wolnym ruchem. Antonio dostrzegł na jego twarzy złośliwy uśmieszek, ale musiał skoncentrować się na samochodzie.

Zdążył jednak zobaczyć.

To był ów ubrany na czarno miody chłopak, z którym rozmawiał po hiszpańsku.


Antonio usłyszał spokojny głos mówiący po norwesku.

– Samochód jest cały, ale kierowcą nieźle musiało potrząsnąć.

Przenikliwie zgrzytał metal.

Coś wciskało się w niego, tłoczyło, a ból w kolanie wydawał się nieznośny.

– Musimy go wyciągnąć – powiedział jakiś głos.

– Spokojnie, spokojnie! – zaoponował inny. – Najpierw trzeba ustabilizować sytuację!

Jakiś kobiecy głos w pobliżu.

– To my zadzwoniliśmy po pomoc!

– Tak, tak – odpowiedział jej mężczyzna. – Ale teraz posuń się trochę, żebyśmy mogli się do czegoś tu przydać.

Antonio zdołał wreszcie odwrócić głowę od szarej przeszkody, która okazała się nadmuchaną poduszką powietrzną. Szarpnął się mocniej.

– Nie ruszaj się! – wrzasnął ów spokojny głos. – A może wolisz spaść?

Antonio ze swego miejsca niewiele mógł zobaczyć, lecz jeśli jego obliczenia były właściwie, to samochód zwisał niebezpiecznie, przewieszony przez balustradę.

Dzięki Bogu, że jest ta poduszka, pomyślał. To ona nie pozwala mi teraz spojrzeć w przepaść. Pewnie bym tego nie wytrzymał. Powinienem też chyba być jej wdzięczny za życie!

Antonio nigdy dotychczas nie przeżył wypadku, w którym poduszka powietrzna się nadmuchała. Wywoływało to w nim mieszane uczucia. Czuł się jakby zduszony.

Na szczęście powietrze z poduszki zaczęło z wolna uchodzić i mógł oddychać z większą łatwością. Zaczerpnął głęboko powietrza, żeby sprawdzić, czy nic nie stało się z żebrami.

Były nieco obolałe, ale wytrzymały. Gorzej natomiast przedstawiała się sprawa ze zranionym wcześniej kolanem. Ktoś powinien chyba je obejrzeć. Uderzył się też mocno w jedno przedramię.

W skalnej ścianie odbiło się niebieskie światełko. Czyżby ambulans?

– Jest już przytomny – wyjaśnił nieznajomy. – Ale stracił świadomość na dosyć długo.

Na dosyć długo? To nie zabrzmiało przyjemnie. Ale właściwie powinien się był tego spodziewać, przecież służby ratunkowe nie czekają za najbliższym zakrętem, zwłaszcza tutaj wśród pustkowi Bagnskleivane.

Największym problemem było najwyraźniej zapanowanie nad samochodem, żeby się nie przechylił. Antonio pojął, że jego życie dosłownie wisi na włosku. Ledwie śmiał teraz oddychać. Czy oni nie mogą wciągnąć samochodu chociaż odrobinę bardziej na drogę?

Nie śmiał pytać, bał się urazić pracujących specjalistów.

Przed szybą zakołysała się wielka metalowa łapa. Chciał zawołać, żeby uważali na samochód Pedra, uznał jednak, że lepiej będzie milczeć. Musi pamiętać, żeby zapytać o tego młodego człowieka. Ktoś chyba go zauważył.

Teraz jednak musiał myśleć o czym innym. Samochód zaczął drżeć, trząść się, gdy próbowano zaczepić uchwyt dźwigu. Antonio wychylił się w stronę przepaści, a potem wbił w oparcie siedzenia, by choć w małym stopniu stworzyć przeciwwagę. Trzymał się przy tym tak mocno, że aż kostki mu pobielały…

Samochód gwałtownie drgnął. Antonia nie chroniła już teraz żadna poduszka, rąbnął głową o przednią szybę tak mocno, że przed oczami pokazały mu się gwiazdy. Jednocześnie piersią uderzył o kierownicę, a w deskę rozdzielczą kolanem, którego ból już wcześniej z trudem wytrzymywał. Znów stracił przytomność.


Ocknął się, gdy chciano go na noszach przenieść do karetki. Dzięki Bogu, znajdował się na drodze, a nie na dnie przepaści!

– Chwileczkę! – zawołał. – To nie jest konieczne. Sam jestem lekarzem i mogę stwierdzić, że czuję się stosunkowo dobrze.

Zatrzymali się.

– Najlepiej będzie, żeby pana jednak obejrzeli w szpitalu w Gjøvik.

Gjøvik? Wielkie nieba, przecież do Gjøvik jest sto kilometrów!

– Nie ma nic bliżej? Popatrzyli na siebie niepewnie.

– Jest ośrodek zdrowia w Fagernes, ale oni nie mają…

– To wystarczy – oświadczył Antonio zdecydowanie. – Nie jest mi słabo, trochę się tylko poobijałem. Co z samochodem?

– Jakoś poszło, ma tylko nieco zadrapań. Ale nic mu się nie stało.

Dzięki Bogu, pomyślał.

– A co z tym młodym człowiekiem?

– Z jakim młodym człowiekiem?

– Tym, który szedł środkiem drogi i wymusił na mnie skręt.

Otaczający go ludzie popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Kobieta, która pierwsza zobaczyła samochód zwisający ponad przepaścią, pokręciła głową.

– Kiedy przyjechaliśmy, nikogo tu nie było.

– Nie było chłopaka w czarnej koszuli i czarnych spodniach?

– Nie widziałam w ogóle nikogo.

Antonio poddał się. Po krótkiej dyskusji zgodził się na przewiezienie go ambulansem. Jeden z sanitariuszy miał poprowadzić wspaniały samochód Pedra. Chłopak nie krył zadowolenia.

– Pierwszy raz będę jechał samochodem ze znaczkiem CD – uśmiechnął się.

Ach, a więc dlatego odnosili się do Antonia z taką uprzejmością i szacunkiem!

Cieszył się, że jechali teraz przynajmniej we właściwym kierunku. Jedno spojrzenie na zegarek powiedziało mu, że znów stracił mnóstwo czasu i że zapewne w Fagernes straci go jeszcze więcej.

– A więc jest pan przedstawicielem Hiszpanii? – spytał drugi sanitariusz, ten, który pozostał w karetce.

Antonio nie miał siły na żadne tłumaczenia, mruknął coś, co mogło oznaczać i tak, i nie.

– Ma pan też jakiś straszliwie dostojny i skomplikowany tytuł – ciągnął mężczyzna.

Ojej, a więc oglądali kartę wozu? Na szczęście sanitariusz nie oczekiwał od niego żadnej odpowiedzi. Ciągnął dobrodusznie:

– Ale dobrze pan mówi po norwesku.

– Mieszkam tu od wielu lat – odparł Antonio, nie kłamiąc przecież wcale.

– Jest więc pan lekarzem w ambasadzie? Sytuacja zaczynała się komplikować.

– Tak, ale wydaje mi się, że ten bandaż trochę się poluzował.

– Niech się pan nie denerwuje, już niedługo będziemy na miejscu. Wszystko dobrze się skończy.

Kiedy Antoniowi opatrzono już zranienia i zrobiono najrozmaitsze badania, lekarz w ośrodku zdrowia w Fagernes pozwolił mu jechać dalej. Sam Antonio nie narzekał na formę, bo lekkim bólem i potłuczeniami w ogóle się nie przejmował. Bardzo też mu pomógł zrobiony w kolano uśmierzający zastrzyk. Antonio nie posiadał się tylko ze złości na myśl o tym młodym człowieku, który pojawił mu się na drodze tuż przed nosem i znów skazał go na wielogodzinne opóźnienie. Postanowił jednak, że teraz dotrze już do gór. Dosyć tych przeszkód.

Wjechał samochodem tak wysoko, jak tylko się dało, powyżej Lykkja, i tam zaparkował. Podjął próbę nawiązania kontaktu telefonicznego z przyjaciółmi, zwłaszcza z Veslą, lecz, jak się spodziewał, nic z tego nie wyszło. Powinien naładować baterię telefonu w Fagernes, ale wtedy głowę miał zaprzątniętą jedynie myślą o tym, by jak najszybciej wyruszyć naprzód.

Zastanawiał się, jak właściwie miewa się jego głowa po tym uderzeniu o przednią szybę, przecież i zaraz po samym wypadku był przez jakiś czas nieprzytomny. Tymczasem głowa wcale go nie bolała, odczuwał jedynie lekkie pulsowanie w guzie na czole.

Lekarz starannie zajął się jego kolanem. Dzięki mocnemu obandażowaniu Antonio mógł się poruszać w miarę normalnie.

Upłynęła dobra chwila, zanim sforsował długie zbocza ponad Lykkja i minął skrzyżowanie z wyraźnie wydeptaną ścieżką, prowadzącą na szczyt Skogshorn. Nie wybierał się tam, zamierzał przeprawić się w głąb płaskowyżu zwanego Kjølen.

I właśnie w tym czasie zaczął słyszeć za plecami owe ciche, skradające się kroki.

Nie potrafił rozstrzygnąć, czy jest to odgłos stóp jednego człowieka, czy też tajemniczych prześladowców jest więcej. Wierzchowce rycerzy poruszały się bezszelestnie, o tym wiedział, zresztą to wcale nie brzmiało jak stukot kopyt. To ludzkie kroki.

Ale za nim nikogo nie było.

Cienie, cienie… Bo czyż nie właśnie cienie ścigał lub był przez nie ścigany? Niekiedy nie były to nawet cienie, po prostu nic.

Jednocześnie

Milczące cienie strzegły odpoczynku Antonia.

Pogrążone w nocnym mroku góry spowiła cisza. Mgła nad Hundsenwatnet kryła ryby, rzucające się po powierzchni jeziora przy wtórze niekiedy słabego szeptu, to znów ostrego plusku.

Wśród rycerzy zebranych na górskim zboczu krążyły myśli.

„Złe moce grasują dzisiejszej nocy”.

„Naszym obowiązkiem jest czuwać nad samotnym”.

„Tak, słyszałem, jak się zbliżają. Na razie są jeszcze daleko, ale ich złe oczy i przebiegły węch nie przestają poszukiwać”.

„Bliżej też kryją się niebezpieczeństwa”.

„To prawda. Ci potworni kaci umieją dobierać sobie najgorszych!”

„Ale dopóki on śpi, jest bezpieczny. Pozostaje pod naszą ochroną. Widzę, że nie mają śmiałości przystąpić do ataku. Wiedzą, że tu jesteśmy”.

„On chroni również innych”.

„Tak, ale o tym nie wie”.

„Może tak jest najlepiej, przynajmniej na razie”.

„No, a pomoc?”

„Pomoc nadciągnie, gdy nadejdzie na to czas”.

Don Garcia westchnął boleśnie:

„Przyjaciele, czy zyskamy wreszcie upragniony spokój?”

Don Federico pokręcił głową.

„Przed naszymi młodymi przyjaciółmi jeszcze długa droga. Znajdują się daleko od miejsca, gdzie skrywa się zagadka. I długo muszą walczyć, nim tam dotrą. Ale zbliżają się. Krok za krokiem. Patrzcie tylko, jak starają się unieszkodliwić tę paskudną truciznę ukrytą w srebrnym pudełku mnichów. Już samo to jest kolejnym krokiem na drodze, wiodącej do spokoju naszego i naszych nieszczęsnych potomków”.

„I niebywałym ciosem dla naszych katów” – uśmiechnął się don Ramiro.

Nastrój wyraźnie się poprawił, roześmiali się milczącym śmiechem ponad pustkowiem płaskowyżu.

9

Kiedy mroczno – szary cień nocy ustąpił miejsca brudnoszaremu świtowi, Antonio się obudził.

Zdrętwiały i żałośnie przemarznięty usiadł. W kolanie niepokojąco pulsowało. Całe ciało miał obolałe, w głowie dudniło, rzadko kiedy wcześniej czuł się tak zniechęcony i wycieńczony.

Gdzieś na Hundsemvatnet krzykiem zaniósł się nur czarnoszyi. Antonia przenikał chłód, nie tylko z zimna, lecz również z samotności.

W snach znów pojawiły się owe poszeptujące głosy, które nakazywały mu zdjęcie pokrywy pudełka. Na szczęście umieścił plecak pod kamieniami w taki sposób, że dostanie się do niego wymagałoby naprawdę dość długiego czasu. Gdyby nawet podjął taką próbę, to i tak wcześniej musiałby się obudzić.

Spojrzenie rzucone na plecak powiedziało mu, że jest nietknięty.

Rozejrzał się dokoła. Zaskoczył go widok nowego budynku w dole nad Hundsemvatnet, prawdopodobnie był to domek letniskowy. Uśmiechnął się odruchowo. Wprawdzie miał świadomość, że domek jest pusty, to jednak mimo wszystko samotność przestała już być taka dojmująca.

Uśmierzający ból zastrzyk naturalnie już nie działał. Lekarz zaopatrzył go jednak w kilka mocnych tabletek przeciwbólowych, zażyje je, gdy tylko znajdzie jakiś strumień. Wiele musiał zdziałać tego poranka. Nie mógł dopuścić do tego, by jego ruchy ograniczało bolące kolano.

Na nogę trudno było jednak stanąć. Gdy kilka minut później opuścił Kvannegrøstolen, mocno utykał. Daleko w ten sposób nie zdoła dotrzeć.

Antonio zamierzał zejść w dół do pasa brzóz, gdzie zwykle nie pojawiali się ludzie. Nie wiedział, co się stanie, kiedy zniszczy pojemnik z trucizną. Tak naprawdę nie wiedział nic i nie chciał tego robić w żadnym uczęszczanym miejscu i być może zbrukać jego czystość, chociaż przypuszczał, że rytuał, który będzie musiał odprawić, nie pozostawi żadnego widocznego śladu.

O, jest źródełko. Zażył czym prędzej dwie tabletki przeciwbólowe i rozejrzał się wkoło po wielkich, rozmokłych terenach. Jezioro Hundsemvatnet uchodziło do bystro płynącej rzeki nazywanej Trolla. Na skraju płaskowyżu rzeka rzucała się w przepaść jako dziki wodospad bogaty w pstrągi. Nim jednak tam docierała, tworzyła kilka małych jeziorek. Najbliższe z nich, górne, Øvre Trolletjedn, było stosunkowo duże i położone na dość otwartym terenie. Dolne natomiast otaczał tajemniczy, stary, powykrzywiany brzozowy las, pochylający się nad płyciznami, na których, jak pamiętał, w krystalicznie czystej wodzie dało się dostrzec błyszczące pstrągi, płynące w górę albo w dół rzeki.

Naprawdę fantastyczne miejsce, które bardzo chciał jeszcze kiedyś zobaczyć, ale nie teraz, dopóki miał przy sobie ten przeklęty pojemnik z trucizną i gromadę duchów depczącą mu po piętach.

Antonio bowiem znów je usłyszał. Znów doszły go kroki. Odruchowo sięgnął po nóż, który, prawdę mówiąc, z trudem wyciągnął z drewnianego bala po tym, jak z całej siły wbił go w drewno poprzedniego wieczoru.

Utykał mocno, lecz nie zamierzał się poddawać i uparcie posuwał się naprzód. Odległość, jaka pozostała mu do pokonania, była o wiele większa, niż się wydawało. Takie złudzenie wywoływało powietrze, które tutaj, na dachu Norwegii, było przejrzyste jak szkło. Wstające słońce barwiło szczyty gór złocisto i czerwono, lecz w dole, wciąż panowały zimne niebieskie cienie. Zapowiada] się przepiękny dzień. To wielki plus. Antoniowi przydałoby się teraz trochę ciepła.

Przed nim rozpościerały się szeroko rozciągnięte zarośla wierzbiny. O, znał je dostatecznie dobrze, tak łatwo się zaplątać w gałązki, pragnące jakby uwięzić człowieka. Nie widać, którędy się idzie ani też co znajduje się pod nimi. Stopa mogła utknąć pomiędzy kamieniami, a niekiedy pod zieloną plątaniną gałęzi kryło się niebezpieczne bagno.

Kolano bolało wprost nieznośnie. Antonio miał też wrażenie, jakby bandaż się poluzował. Musiał się zatrzymać, przysiadł na kamieniu, odsłonił nogę.

No tak, rzeczywiście, wszystko się zsunęło. To taśma przytrzymująca bandaż się odkleiła. Na szczęście miał w plecaku środki opatrunkowe i zdołał lepiej umocować opatrunek.

Te zabiegi jednak trwały. Słońce wzeszło, a Antonio nie miał czasu nawet się nad tym zastanowić, tak bardzo był zajęty swoim spuchniętym kolanem.

W końcu uporał się ze wszystkim i mógł się podnieść. Na wszelki wypadek połknął jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową, bo pierwsze, które zażył, zdawały się jeszcze nie działać.

Skręcił tak, żeby oddalić się od zarośli, długo wędrował przez podmokły teren, aż w końcu znalazł się znów na suchej ziemi.

A oto i Trolla. Zamierzał przejść na drugą stronę rzeki, zagłębić się w brzozowy las na przeciwnym brzegu. Po dość długich poszukiwaniach znalazł wreszcie miejsce, w którym mógł przekroczyć wodę. Wybranie odpowiednio grubego brzozowego pnia kosztowało go znów wiele niepotrzebnych kroków, ale dzięki niemu przeprawił się na drugą stronę. Ponownie trafił na moczary i nogi naprawdę bardzo mu już przemokły, nim wreszcie znów poczuł pod stopami twardą ziemię.

Kiedy dotarł do brzozowego lasu, pełnego powykrzywianych drzew, ból w kolanie zaczął wreszcie trochę ustępować. Miał świadomość, że należy do tych mężczyzn o mocnej budowie, którzy muszą czekać naprawdę długo, nim środki przeciwbólowe zaczną działać. Ludzie pod tym względem bardzo się od siebie różnią. Jako lekarz oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że bardzo nierozsądnie postępuje, tak mocno obciążając chorą nogę, ale nie słuchał ostrzegawczego głosu medyka rozlegającego się w jego głowie.

Nagle się zatrzymał. Przecież całkiem zapomniał o karłowatej brzozie! I znów musiał się cofać na otwarty teren, który właśnie minął. Tam wreszcie znalazł śliczny nieduży krzaczek i obciął z niego gałązkę. Prawie prosił przy tym o wybaczenie, Antonio bowiem zawsze uważał, że góry mają w sobie pewną świętość, odnosił wrażenie, że porusza się po ogromnej świątyni, której dachem jest niebo.

Może dlatego właśnie postanowił wykonać ów oczyszczający rytuał tutaj, wysoko w górach? A może robi coś złego? Może przez to zbruka ów czysty, dziewiczy teren?

Karłowata brzoza nie wypuściła oczywiście jeszcze swoich ślicznych, okrągłych, karbowanych listków, ale na gałązce widać było dużo pączków i je właśnie mógł wykorzystać. Przecież pączek zawiera w sobie jeszcze więcej mocy niż rozwinięty liść!

Krążąc po lesie w poszukiwaniu jak najdogodniejszego miejsca, odległego od wszelkich ścieżek, nie przestawał się zastanawiać nad czarno ubranym chłopakiem. Ów młodzieniaszek najpierw usiłował doprowadzić do tego, żeby Antonio spadł z hałdy odpadów przy tartaku, potem zaś, wiele kilometrów stamtąd, nagle zagrodził mu drogę w najgorszym z możliwych miejsc w okolicy Bagnskleivane.

To była zupełnie chora myśl, lecz Antoniowi przyszło do głowy, że to właśnie ten łotr tak ukradkiem skrada się za nim tu, na pustkowiu.

Obrócił się gwałtownie, lecz oczywiście był sam, tak opuszczony przez świat, jak się czuł.

Daleko w oddali, w górze, na tle najwyższego szczytu, przez moment dostrzegł drugą z letnich zagród, Laegret, skrytą między drzewami. Również tam pojawiły się nowe domy. Jeden po drugiej stronie „śnieżnej rzeki”, wijącej się ze szczytu.

Miło zobaczyć, że wciąż tutaj toczy się życie, pomyślał. Kiedy był tu jako dziecko, obie letnie zagrody stały puste. Laegret wykorzystywano jako schronisko, w którym mogli się w niepogodę schować koniarze i pasterze reniferów.

Z przyjemnością patrzył na domy. Odniósł niemal wrażenie, jakby miał towarzystwo. Roześmiał się nawet.

Ale w następnej chwili uśmiech zamarł mu na twarzy. Dostrzegł, że wśród brzóz przed nim porusza się prędko coś czarnego.

Czyżby niedźwiedź? Nie, czarne niedźwiedzie spotyka się raczej na Alasce. Może to łoś? Nie, łoś to też nie jest.

To musi być człowiek.

Przyszło mu do głowy, że może powinien zacząć krzyczeć, nim jednak zdążył się zdecydować, znieruchomiał, starając się nie wydawać z siebie żadnego odgłosu. Teraz bowiem również coś usłyszał.

Owe skradające się kroki, które zawsze dochodziły go zza pleców, teraz zbliżały się z obu stron i nagle się zatrzymały. W tej samej chwili ciszę rozdarł przenikliwy ptasi krzyk, jak gdyby lecącego nad górami stada myszołowów.

Antoniowi ciarki przeszły po plecach. Zatrząsł się cały. On sam nigdy wcześniej nie słyszał tego krzyku, lecz inni mu o nim opowiadali.

Żaden ptak tak nie krzyczy. Nie ma takiego przeraźliwego głosu, rodem z piekielnej otchłani.

– A więc stało się – szepnął do siebie. – A więc mnie znaleźli. Doskonale znają moje zamiary. Duchy piekła Inkwizycji postanowiły zaatakować!

10

– Wiesz co, Jordi? – zawołała Vesla, kiedy wszyscy wrócili już do domu po krótkim przymusowym wypadzie, podczas którego Morten oszukał Emmę i jej kompanów i namówił ich na powrót do Hiszpanii.

Jordi zatrzymał się przy schodach. – Tak?

– Pytałeś mnie rano, czy Antonio nie wspominał, dokąd się wybiera.

– Owszem, a coś ci się przypomniało?

– Tak, prawdę mówiąc, tak. Tylko że wczoraj rano mieliśmy sobie tyle do powiedzenia, że całkiem o tym zapomniałam, ale wpadłam na to, jak teraz wracaliśmy samochodem do domu. On rzeczywiście wspomniał o jakimś miejscu… A ja dosłownie wyżęłam mózg, żeby przypomnieć sobie tę nazwę. To brzmiało jak Gwarne Groty czy coś podobnego.

Jordi zamyślił się. Wszyscy stali teraz w korytarzu, czekając w napięciu.

– Gwarne Groty? – Twarz mu się rozjaśniła. – Czy to mogło być Kvannegrø? A może Kvannegrønosi?

– To było Kvannegrø, na pewno.

– Wspaniale, Veslo!

– Co to takiego Kvannegrø? – zainteresował się Pedro. – Gdzie to jest?

– Wysoko w górach. To bardzo podobne do Antonia wybrać się właśnie tam. To stara letnia zagroda nazywana niekiedy Imrestolen. Położona niewiarygodnie na uboczu. Poza nią jest tam jeszcze tylko jedna letnia zagroda, Jolems – albo Jordheimslasgret. Z obu nikt już nie korzysta. I naprawdę strasznie tam pusto, a Antonio zapewne szukał takiego właśnie odosobnionego miejsca. Jadę tam natychmiast, przecież wszyscy tak się o niego niepokoimy!

– Jadę z tobą! – spontanicznie podchwyciła Unni.

– Ja też! – zawołali Vesla i Morten jedno przez drugie.

– O, nie, Veslo! – zdecydowanie sprzeciwiła się Gudrun. – Ty z nimi nie pojedziesz. Nie możemy podejmować żadnego ryzyka, jeśli chodzi o ciebie. A ty, Unni, powiedz mi, na jak długo rozdzieliliście się z Jordim, odkąd spotkaliście się w Stryn całe wieki temu?

Unni zastanowiła się.

– Rzeczywiście, nie rozdzielaliśmy się wcale, nawet na jeden dzień.

– Uważam więc, że powinnaś dać mu dzisiaj wolne. W dodatku nie możecie przecież jechać tym samym samochodem, bo znów przemarzniesz na kość.

– Mogę udawać jej wysokość i siedzieć na tylnym siedzeniu – odparła Unni natychmiast. – A Jordi może otwierać przede mną drzwiczki. Bardzo mi się podoba taki pomysł.

Jordi uśmiechnął się.

– Gudrun ma rację, jeśli chodzi o Veslę. Tam trzeba daleko iść, w dodatku po stromym zboczu. To, niestety, wyklucza również ciebie, Mortenie. Ale nie mam ochoty na żadne wolne od Unni. Dla nas cenna jest każda minuta.

O tym wiedzieli wszyscy, wszak termin wyznaczony Jordiemu wkrótce mijał.

– Mogę się ubrać w tę wilczurę, której nie mamy – stwierdziła Unni. – Ale co tam, przecież już tyle razy wcześniej podróżowałam tym samym samochodem co Jordi. Przejechaliśmy przez całą Europę i jakoś to przeżyłam. Chyba że już znajduję się w tym samym mglistym świecie co Jordi i rycerze.

– I mnisi – uzupełnił Morten z goryczą, a Unni w jednej chwili świat ten przestał się już wydawać taki kuszący.

Jordi jechał bardzo szybko, a Unni siedziała obok niego, ubrana w zimową kurtkę, rękawiczki i grubą, robioną na drutach czapkę, którą naciągnęła na uszy. Z zimna poczerwieniał jej koniuszek nosa, lecz w opinii Jordiego było jej z tym do twarzy.

Podróż do Lykkja zajęła im trzy i pół godziny, kiedy tam dojechali, był jeszcze środek dnia.

Jordi skręcił na nierówną drogę, prowadzącą na Kjølen.

– Tam stoi samochód Pedra! – zawołała Unni. – To znaczy, że dobrze trafiliśmy.

– Ale co go tak długo tu zatrzymuje? – mruczał Jordi, parkując samochód Antonia przy limuzynie Pedra. – Przecież odkąd wyruszył z domu, upłynęły już dwie i pół doby. Bardzo mi się to nie podoba.

Unni zajrzała do tego drugiego samochodu.

– W środku leży jego telefon komórkowy – stwierdziła. – Nic dziwnego, że nie odbierał.

– Ale plecak zniknął – zauważył Jordi. – To znaczy, że poszedł w góry.

– To daleko?

Jordi uśmiechnął się szeroko.

– Owszem, to daleka i ciężka droga, zwłaszcza na pierwszym odcinku. Będziemy szli tak szybko, jak tylko dasz radę.

– Nie będziesz musiał na mnie czekać – obiecała Unni z determinacją.

Ale Jordi miał rację. Pod górę podchodziło się ciężko. Unni zaczęła się rozbierać już po pierwszym kilometrze. W końcu większość swoich ubrań niosła przewiązaną w pasie, została w samej tylko koszulce i nawet spodnie podwinęła do kolan.

A na dodatek jeszcze milczała, bo wiedziała, że nic nie męczy tak, jak prędki marsz i jednoczesna próba rozmowy. Jeśli miała dotrzymać kroku Jordiemu, to musiała skoncentrować całą swą energię wyłącznie na tym. Nie chciała zostawać w tyle.

Nie mogła mu więc powiedzieć, jak piękne wydaje jej się wszystko dookoła, jak wspaniały i majestatyczny, jej zdaniem, jest ten pejzaż pod wysokim niebem.

Ale było też chłodno. Gdy dotarli do Kvannegrøstølen, Unni musiała z powrotem się ubrać. Od mas śniegu, widniejących na zacienionych zboczach, ciągnęło chłodem. Kilkakrotnie natknęli się na ślady Antonia. Raz w zaspie śnieżnej, przez którą musieli się przedzierać, a poza tym w nasiąkniętej wodą ziemi.

Zatrzymali się przy budynkach i zapatrzyli na olbrzymi płaskowyż, rozdzielający dwa okręgi, Oppland od Buskerud.

– On tu był – stwierdził Jordi. – Ale gdzie może być teraz?

Unni starała się ukryć, jak bardzo jest zdyszana, ale od prędkiego marszu kolana się pod nią uginały.

– Może uda nam się odnaleźć jego ślady? – podsunęła.

– Tak – odparł Jordi zamyślony. – Wiem, że Antoniowi nigdy nie wpadłoby do głowy odprawienie tego rytuału w pobliżu jakiegokolwiek domu. I nie mógł też iść w górę, bo tutaj jest zbyt stromo. Musi znajdować się w jakimś miejscu na…

Zobaczyli to równocześnie. Daleko na płaskowyżu, ponad brzozowym lasem, pełnym nagich białych powykręcanych pni, żeglowało w powietrzu kilka olbrzymich czarnych ptaków. W podnieceniu krążyły wokół jednego określonego miejsca.

– Takie wielkie ptaki nie istnieją – zauważyła Unni przytomnie.

– Masz rację, a więc ty również je widzisz. No tak, przecież oboje jesteśmy skazani na śmierć.

– Zastanawiam się, co nasi ukochani mnisi sądzą o lodowatym wichrze ciągnącym od wysokich gór w Norwegii. Chodź, Jordi, wiemy już teraz, gdzie jest Antonio! I chyba raczej powinniśmy się spieszyć.

Jordi ujął ją za rękę i pobiegli przez niską zeszłoroczną trawę pod sinoczarną skałą.

11

Antonio nie widział mnichów, bo był przecież tylko „zwykłym śmiertelnikiem”. Ale słyszał ich, słyszał ich od dawna. Najpierw w „oddali, ponad górskim masywem, a potem jak zbliżali się coraz bardziej, wydając z siebie coraz przenikliwsze krzyki.

Wokół niego panował istny chaos, chociaż on niczego nie widział. Nie pojmował, co się dzieje, ale coś bez ustanku szeleściło w suchych liściach, a w głowie rozlegał się szum głosów. „Zdejmij wieczko, teraz, już!”

„Spiesz się, spiesz, czas płynie! Nadchodzą, nadchodzą!”

„Wyrzuć pokrywkę! Daleko, bo inaczej nie będą mogli przyjść!”

Głosy wydawały się różnorodne, pobrzmiewała w nich coraz większa histeria, a Antonio nie był w stanie zrozumieć, co mówią. Kto taki nadchodził? I ile to grup?

Rozgorączkowany rozejrzał się dokoła. Gdzie jest jakieś miejsce odpowiednie do odprawienia rytuału? Najwyraźniej powinien się spieszyć, tyle i on rozumiał. Te głosy wcale nie musiały go poganiać.

Tam! Nieco dalej zauważył jakiś prześwit w lesie, ponad karłowatą roślinnością wystawała naga skała.

Antonio czym prędzej pospieszył w tym kierunku. Znalazł się teraz tak blisko krawędzi płaskowyżu, że mógł daleko w dole zobaczyć dolinę.

Skała zakończona była zupełnie płaską półką, ostro ściętą z jednej strony. Gdyby ustawił się przy niej, półka mogłaby mu posłużyć za coś w rodzaju ołtarza. Idealnie, akurat to, czego potrzebował.

Ogarnięty gorączką, trzęsącymi się rękami ściągnął plecak z ramion i rozsznurował go. Najpierw powyjmował swoje pudełeczka, pojemnik z trucizną na razie zostawił. Lepiej za bardzo nie drażnić prześladowców.

Ale dookoła niego już i tak zrobiło się tłoczno. Uderzył go nagły powiew wiatru, który o mały włos nie cisnął go ku krawędzi płaskowyżu, a pojemniczki się wywróciły. Jeden z nich pochwycił nawet w powietrzu, nim poszybował uniesiony wiatrem.

Rzeczywiście, buntowano się przeciwko temu, co próbował zrobić.

Ale mnichów tu nie było, przynajmniej na razie. Od czasu do czasu ich przenikliwie krzyki rozlegały się pod ' niebem, lecz wciąż jeszcze znajdowali się w pewnej odległości od niego, chociaż wyraźnie dawało się odczuć, że się zbliżają.

To znaczy, że… Kim byli ci znajdujący się tutaj? Skupił się na swojej pracy.

Mały moździerz. Ostrożnie wypakował go z serwetki, I w którą owinęła go Gudrun. Ustawił naczynie na „ołtarzu”, a potem otworzył plastikowe pudełko z ziołami.

Delikatne, szare, pokryte jakby puchem listki lawendy znalazły się w moździerzu. Potem szałwia, również to zioło szarozielone. Żadne z nich jeszcze nie kwitło, za to na gałązce tymianku widniały drobniutkie różowe kwiatki. Szkoda je miażdżyć, ale przecież musiał.

Odnalazł korzeń imbiru. Nożem posiekał go na maleńkie kawałeczki i dopiero potem wrzucił do moździerza. Czuł się trochę jak kat.

Od tej chwili wszystko zaczęło toczyć się źle.

Ktoś szarpnął za plecak, w którym wciąż znajdowała się trucizna.

To nie mogą być mnisi, stwierdził Antonio, błyskawicznie wyciągając ręce przed siebie, by ratować plecak.

Ktoś wyrwał mu go z rąk.

Teraz są już naprawdę zdesperowani, pomyślał Antonio, rzucając się w bok skokiem godnym bramkarza i, zdoławszy pochwycić plecak, padł plackiem na kamienne podłoże, prosto na swoje obolałe kolano. Tym razem kompletnie już je chyba zgruchotał. Przeszył go szalony ból i na chwilę zupełnie pociemniało mu w oczach, wreszcie jednak zdołał się jakoś podnieść. Upewnił się, czy nic się nie stało jego pudełeczkom, i wrócił do pracy, nie przestając mamrotać pod nosem.

– Niech wam się nie wydaje, że tak łatwo mnie dopadniecie, bando czarowników!

Pudełeczko z oliwkami całe było zabrudzone od środka, ale udało mu się wyjąć owocki i podzielić je nożem. Cząsteczki również trafiły do moździerza.

Z mirtu wziął tylko kwiaty, bo listki sprawiały wrażenie lekko zdrewniałych. Potem ostrożnie zerwał pączki listków z gałązki brzozy karłowatej i je również wsypał do moździerza.

Na koniec piołun…

Teraz usłyszał jęk tuż obok i mocno przyciągnął do siebie piołun i moździerz, a jednocześnie ciałem przycisnął plecak do skały. Pudełeczka były już teraz nieistotne, bo odpowiednia zawartość znajdowała się przecież w moździerzu.

Brakowało jedynie piołunu.

– Ufam, że małe gile wskazały mi właściwą roślinkę – szepnął.

Odniósł wrażenie, jakby jego ręki, trzymającej piołun, dotknęła czyjaś lekka dłoń, a kiedy dodał do moździerza ostatnie z ziół, jęk dobiegający z pewnej oddali przemienił się teraz w ryk bezsilnej wściekłości.

– Jest więc was tu więcej! – mruknął z ponurą miną. – Ale kto jest kim albo czym, aż boję się zgadywać.

Rycerze?

Nie, oni przecież nie mogli się zbliżyć do pudełeczka z trucizną. Mnisi również trzymali się z daleka.

Jakież to strachy właściwie zesłali na niego? Ten chłopak w czarnym ubraniu i tamten metaliczny głos w telefonie, który twierdził, że Vesla leży w szpitalu. I te skradające się kroki. Wszystko to, co znajdowało się tutaj. Prawdziwy natłok tajemniczych dźwięków i ruchów.

Ale tu było jeszcze więcej stron.

Miał przecież otrzymać pomoc, czyżby się teraz pojawiła?

Nie wiedział.

Złapał tłuczek moździerza i zaczął miażdżyć zioła. Otworzył plastikową butelkę, zawierającą drogi koniak. To oczywiście świętokradztwo wlewać Hennesy Privilege V. S. O. P. do plastikowej butelki, ale bał się nieść w plecaku szklany pojemnik. A dwa kieliszki, które ustawił na kamiennym ołtarzu, były z nietłukącego się szkła. Na widok pięknych kielichów Vesli uśmiechnął się z czułością.

Antonio wlał kilka szlachetnych kropli do mieszanki ziół, żeby łatwiej ją było jak najdokładniej rozdrobnić. W powietrzu wyczuwalna już była wściekłość, Antonia dekoncentrowały porywy wiatru i szarpanie za plecak. Dostało się również moździerzowi, mało brakowało, a wylałaby się z niego cała zawartość.

– Trzymajcie się z daleka od moich rzeczy, wy nieludzie! – syknął, natychmiast żałując swojego wybuchu. Nie mógł sobie teraz pozwolić na stracenie opanowania, zadanie wymagało od niego pełnej koncentracji.

W odpowiedzi przewróciły się oba kieliszki. Antonio cierpliwie, przynajmniej na pozór, ustawił je na powrót na wybranych przez siebie miejscach.

Nikt nie opisał mu dokładnie, w jaki sposób należy odprawić ceremonię, musiał robić wszystko według własnego wyczucia.

Palce mu drżały. I co teraz, w jakiej kolejności?

Z wielkim wahaniem wyjął z plecaka starannie opakowane srebrne pudełko.

Jakiś krzyk z nieba powiedział mu, że mnisi są teraz tuż ponad nim.

Antonio wyciągnął nóż, żeby przeciąć taśmę oblepiającą dookoła zewnętrzny pojemnik.

Ale znów poczuł ów leciutki dotyk na palcach, jak gdyby ktoś ostrzegawczo położył rękę na jego dłoni.

– Ach, tak, więc jeszcze nie – odpowiedział Antonio w powietrze. – Wobec tego przygotuję teraz kieliszki.

Z największą starannością napełnił moździerz koniakiem, wymieszał wszystko tłuczkiem i rozlał w równych częściach zieloną mieszaninę do dwóch kielichów. Wciąż nie mógł pojąć, do czego potrzebne mu są dwa naczynia, lecz rycerze wcześniej dali mu do zrozumienia, że napój należy rozdzielić. Wprawdzie nie powiedzieli tego bezpośrednio słowami, lecz tak czy owak dało się to zrozumieć.

Słońce dawno już otoczyło chłodny pejzaż ciepłymi promieniami, a Antonio nie miał czasu nawet na to, żeby to zauważyć. Teraz, poczuwszy na plecach słoneczne ciepło, nabrał jakby od tego otuchy.

Zadawał sobie pytanie, jak długo właściwie już trwa przygotowywanie tej mikstury, od jak dawna słońce jest na niebie i która może być godzina. Nie miał czasu, żeby to sprawdzać.

„Pij, pij” – rozległ się szept w jego głowie.

„Wyrzuć pokrywkę!” – syczały inne głosy.

Antonio nie słuchał, usiłował skupić się na obliczaniu czasu.

Wędrówka przez moczary i przez wodę, przerwa na poprawienie bandaża, szukanie odpowiedniego pnia brzozy… I wszystkie opóźnienia spowodowane przez niewidzialne stwory. Musiały minąć całe godziny, pomyślał z przerażeniem. No tak, teraz sobie przypominał, że od dawna już przecież otaczało go mocne światło, jak gdyby kamienna półka leżała skąpana w blasku słońca. Od dość dawna też nie było mu już zimno.

Zdążył się akurat przygotować do wypicia napoju, kiedy otaczająca go w powietrzu wściekłość osiągnęła punkt kulminacyjny. Porywy wiatru zmieniły się w istną wichurę, która nabrała siły orkanu.

W niego również uderzyła nawałnica, aż w oczach mu pociemniało. W ostatnim momencie przytomności, kiedy osuwał się na kolana, bo nogi nie chciały go już dłużej nosić, przeszyła go świadomość, że ważne są trzy rzeczy: srebrne pudełeczko i dwa kieliszki. Ostatkiem woli chwycił je, rzucił się na zapakowane pudełko, a dwa naczynia zdołał ustawić przy skale i zakryć je ręką. Potem stracił przytomność.

W ciemności, w którą się osunął, towarzyszył mu pewien obraz.

Kiedy padał na kolana, jakby uderzony trzonkiem miotły czarownicy, tak, to dobre określenie, po drugiej stronie skalnej półki zobaczył czyjąś twarz. Spojrzał w parę ciemnych oczu, w których błyszczał diabelski triumf. I drwina. Znać było inteligencję w służbie zła. To młody chłopak w czarnej jedwabnej koszuli.

Wiedziałem, pomyślał Antonio. Wiedziałem, że to ty! Ale nie jesteś sam.

Wokół niego i nad nim panował wrzask i ryk. To krzyczeli mnisi, lecz upust wściekłości dawała również ta istota, która sprowadziła na niego wichurę.

Ból kolana, w które znów się uderzył podczas upadku, ustąpił. Antonio zapadł się w ciemność.

Jednocześnie

Pięciu czarnych rycerzy przypatrywało się wydarzeniom z daleka. Pięć czarnych koni, utrudzonych niemalże do ostateczności nie kończącą się gonitwą przez epoki, niecierpliwie rzucało łbami.

Don Federico de Galicia westchnął ciężko i przeciągle.

„Ach, gdybyśmy tylko mogli się włączyć!”

„To prawda – przytaknął mu don Galindo de Asturias. – Ale te łotry, nasi kaci, użyli przeciwko niemu potwornych mocy”.

„Nie dają mu czasu na wypicie mikstury i odcinają go od wszelkiej pomocy – podsumował don Ramiro de Navarra. – Serce mi krwawi na widok tego, co dzieje się z moim młodym potomkiem!”

Don Garcia de Cantabria spytał:

„Widzicie chyba pomoc, która już nadciąga?”

„Tak, moja mała potomkini i jej ukochany, nasz wybrany. To prawda – przyznał z uśmiechem don Sebastian de Vasconia. – Lecz oni nie zdążą. Obawiam się, że nasz młody medyk skazany jest na zagładę”.

„Spójrzcie tylko na te czarne sępy, które krążą nad ofiarą!” – powiedział z goryczą don Federico.

„Czekają tylko na zdjęcie wieczka z pudełka, bo wtedy znów będą mogły posługiwać się swoją trucizną”.

Don Ramiro wyraźnie cierpiał.

„To takie straszne, takie przykre, nie móc nic zrobić”.

Konie bezdźwięcznie parskały. Nikt właściwie się nie zastanawiał, jaki tragiczny los przypadł im w udziale.

12

Jordi zatrzymał się. Przeprawili się już przez rzekę Trolla i znaleźli wzgórze, z którego roztaczał się niezły widok.

– Rycerze są tutaj!

– Wiem o tym – odparła Unni, przemoczona, bo przechodząc przez rzekę musiała zanurzyć się w zimną wodę powyżej kolan. – Czego chcą?

– Popędzają nas naprzód. Musimy się spieszyć.

– Dużo szybciej nie możemy iść. Dotarli do szczytu wzgórza.

– Widzę Antonia! – zawołała Unni. – Ale, co na miłość boską…?

Mnichów fruwających pod postacią ptaków wysoko w górze widzieli już wcześniej, teraz zobaczyli coś więcej.

– Dobry Boże – szepnął Jordi. – Chodź, Unni, najszybciej jak tylko możesz! Ja pobiegnę przodem.

– Będę ci deptać po piętach – zapewniła. – Jak cień.


Antonio rozpoznał ów delikatny jak piórko dotyk. Teraz poczuł go na ramieniu i na karku.

Głosy w głowie, przelęknione, dziecinne głosy.

Despiertese, Salvador! Salvador despiertese! Por favor!

Antonio usiłował się poruszyć. Nie posiadał się ze zdumienia. Nazwali go „Wybawicielem” i tak gorąco prosili, żeby się zbudził!

Głosy nie cichły.

„Pomóż nam, ratuj! Oni nadchodzą! Tak bardzo prosimy, zbudź się, nasz wybawicielu! Wypij to, wypij!”

Antonio cały czas nakrywał kielichy ręką, mało ich przy tym nie wywrócił. Nie, do tego nie wolno dopuścić. A srebrne pudełko? Całe szczęście, nakrył je ciałem, jednym rogiem wbiło mu się w żebro.

Nie mógł pozostawać nieprzytomny zbyt długo. Hałas ponad jego głową i dookoła nie tracił nic z mocy. Wiatry wokół szalały z niezmniejszoną silą.

Nie mając śmiałości całkowicie się podnieść w obawie, że srebrne pudełko zostanie mu odebrane, drżącymi dłońmi Antonio zdołał unieść jeden z kielichów.

Wypił łyk.

– Uf! – Pełen goryczy, trudny do opisania smak nie pozwolił mu wypić więcej, lecz w końcu jakoś się przemógł. Szarozielona zawiesina nie miała w sobie żadnej delikatności, a koniak, który do niej dolał, był piekielnie mocny. Jak on to wytrzyma? Przecież spije się na umór!

Podniósł się na niepewnych nogach, pudełko wsunął pod pachę. Drugi kielich postawił teraz na „ołtarzu”.

Zaskoczony wpatrywał się w postacie, które wyłoniły się z nicości.

W jego stronę szła piękna, dostojna kobieta o błyszczących czarnych oczach, ubrana w czerń i złoto. Na twarzy malowała jej się powaga. Wyciągnęła rękę po kieliszek, a Antonio z uniżonym pozdrowieniem podał jej naczynie.

– Piję za twoje zdrowie, piękna Urraco – powiedział po hiszpańsku, a ponieważ zostało mu jeszcze trochę niezwykłej mikstury, wypili razem.

Nie byli jednak sami. Po drugiej stronie skały stał ów czarno ubrany młody chłopak, który tyle razy sabotował podróż Antonia. Twarz wykrzywiała mu wściekłość, widać było, że jest gotów w każdej chwili rzucić się na paczuszkę, którą Antonio trzymał pod pachą.

W dodatku łotr miał jeszcze jednego sprzymierzeńca, była nim jakaś starsza kobieta, ohydna w swej złości i w zadziwiających próbach, by wyglądać młodo. Podobnie jak u wielu kobiet z południowych krajów, które rozjaśniają sobie włosy, również jej włosy przybrały ową typową marchewkową barwę, a twarz pokryta była jakby kitem, białym i różowym, który miał ukryć zmarszczki. Powieki wprost jaśniały niebieskozielonym cieniem. Ubrana była w jakąś różową kreację, która prezentowała się na niej nader dziwnie.

Ale ta kobieta była niebezpieczna, to właśnie ona sterowała wiatrami, które smagały Antonia niczym miotła czarownicy. To ona potrafiła być wszędzie, to przed nią musiał się osłaniać. Ona bowiem nie trzymała się wyłącznie ziemi, potrafiła oderwać się od niej i nieoczekiwanie znaleźć się na skale i uderzyć Antonia.

Ale i czarownica Urraca nie przybyła sama. Teraz, kiedy Antonio napił się już tajemniczego napoju, mógł zobaczyć jej towarzyszy. Ujrzał parę bardzo młodych ludzi, nastolatków, chłopca i dziewczynę, o niespotykanie szlachetnych twarzach, ubranych bardzo wytwornie. Lecz jakże byli wystraszeni, przerażeni niemal do szaleństwa!

Nie miał jednak czasu, żeby zbyt długo się im przyglądać, bo wysztafirowana kobieta znów zaatakowała go niczym furia. Młody łotr zaś wskoczył na skałę i rzucił się na niego, mnisi natomiast nie przestawali wrzeszczeć jak stado podnieconych kawek.

Antonio kątem oka dostrzegł swego brata i Unni, nadbiegających przez brzozowy las i kierujących się w stronę skały. Ach, dziękuję wam, pomyślał, lecz zaraz tego pożałował. Przecież również ich wciągnął teraz w tę śmiertelnie niebezpieczną grę. Jak się to wszystko skończy?

Antonia nie dziwiło wcale, że Jordi i Unni widzą, co się dzieje, żadne z nich nie potrzebowało czarodziejskiego napoju, żeby zobaczyć to, co niewidzialne.

Zdążył jeszcze dostrzec, że Unni pochyla się i zbiera kilka białych brzozowych gałązek, i zaraz potem trafił go cios, od którego zatoczył się na ziemię.

Urraca wołała do niego coś w swojej staroświeckiej hiszpańszczyźnie. Przetłumaczył to sobie jako: „Skrzynka, podaj mi srebrną skrzynkę, prędko!”

Antonio był mocno zamroczony trzema silnie działającymi tabletkami przeciwbólowymi, potężną dawką koniaku wymieszanego z piołunem i wieloma innymi dziwnymi składnikami, a także wszystkimi ciosami, jakie zadała mu ta straszna kobieta. Uważał jednak, że nie może pozwolić, aby duch sam rozrywał taśmę klejącą i papier, po prostu nie mieściło mu się to w głowie. Trzęsąc się na całym ciele, z kolanem, które bolało jak oszalałe, zgrabiałymi palcami próbował zedrzeć oporną taśmę.

Jordi dotarł już do niego. Mnisi wrzeszczeli histerycznie, ich niewolnicy, młody chłopak i różowa kobieta, parskali jak dzikie koty, próbując wydrzeć mu paczkę. Jordi jednak zdołał wyciągnąć nóż, który Antonio nosił przytroczony do paska, i szybko rozprawił się z zewnętrznym pojemnikiem.

Nikt nie miał czasu patrzeć na to, co wyprawia Unni. A ona z białych gałązek układała na kamiennej płycie jakiś wzór. Gdy wreszcie odsunęła się na bok, na kamieniu jaśniał bielą znak rycerzy. Widniał bezpośrednio pod gromadą mnichów, kierujących się w dół.

Niestety, nie znaleźli się jeszcze dostatecznie blisko, lecz i tak ich krzyk przerażenia poderwałby umarłego. Natychmiast podnieśli się w górę, zatoczyli krąg nad płaskowyżem i zniknęli za masywem górskim.

Gdy odlecieli, ubrana jaskrawo, bez smaku, kobieta i młody chłopak stracili swą moc. Wyczarowali ich mnisi, a teraz, gdy mnichów zabrakło, ich wytwory stały zdezorientowane, nie wiedząc, co robić.

Urraca machnęła ręką w ich stronę, mrucząc coś w jakimś prastarym, zapewne wymarłym już dawno języku i prześladowcy natychmiast zniknęli.

Na górskiej równinie nareszcie zapanował spokój.

Jedno tylko dziwiło Unni i Antonia. Przez cały czas królewskie dzieci stały w oddaleniu od siebie, po obu stronach Urraki, trzymały się jednak z dala również od niej i nigdy nawet na siebie nie spojrzały.

Wyglądało to na niepojętą wprost samotność.

13

– Dziękuję ci – powiedziała Urraca do Unni. Pytająco patrzyła na dziewczynę ze współczesności. – Czy myśmy się już kiedyś nie spotkały?

Unni ku swej radości odkryła, ile pożytku przyniosły jej próby przetłumaczenia dziennika Estelli. Całkiem nieźle rozumiała już teraz dawny język hiszpański.

– Owszem, dono Urraco. Ale to było w wizji sennej. Czarownica z piętnastego wieku przyglądała jej się w zamyśleniu.

– Tak, w wizji, to prawda – stwierdziła po namyśle.

– Widziałam wówczas również parę pani młodych przyjaciół – powiedziała Unni. – I wiele łez wypłakałam nad ich losem.

Urraca spuściła głowę.

– Dziękuję. Ale pozwólcie, że zajmę się teraz tym paskudnym srebrnym pudełkiem, a dopiero później przedstawię was młodym.

„Przedstawię was młodym”! Nie odwrotnie? Tutaj wyraźne było, kogo uważano za szlachetniej urodzonego.

Jordi usunął ze srebrnego pudełka wszystkie warstwy, w jakie było zapakowane, starając się przy tym nie dotykać pojemnika z trucizną.

– Nie, nie ty! Twój brat.

– Ale… Oczywiście, tylko dlaczego?

– Ponieważ on wypił antidotum, to chyba jasne.

– A więc to było antidotum? – zdumiał się Antonio.

– Nie tylko. Napój obdarzył cię również zdolnością widzenia.

– No tak, oczywiście – przyznał słabym głosem.

Jordi z lękiem patrzył, jak młodszy brat gołymi rękami podnosi srebrne pudełko i podaje je Urrace. Będzie musiał starannie się później umyć, pomyślał Jordi z braterską troską. Urraca również, chociaż być może duchy nie muszą się myć. Zresztą oboje wypili to antidotum…

Nic jednak nie mógł poradzić na swoje zdenerwowanie.

Chyba Urraca nie ma zamiaru zakopać tego tutaj, myślała Unni zaniepokojona.

A czarownica jakby w odpowiedzi zaraz skierowała na nią swe niezwykłe oczy.

– Nie, dziwna dziewczyno. Zabiorę to paskudztwo z powrotem w moje własne czasy. To czas miniony, który już nie istnieje, i dzięki temu ten ohydny jad zniknie na zawsze. Zaczekajcie tu na mnie, niedługo wrócę. Moi przyjaciele, szlachetni rycerze, nie mogą się już doczekać spotkania ze mną.

Unni popatrzyła w stronę brzozowego lasu. Dostrzegła tam czarnych rycerzy, siedzących na swych koniach. Czekali.

Kiedy znów popatrzyła na przyjaciół, okazało się, że czarownica zniknęła.

Dwoje dzieci, bo właściwie byli jeszcze tylko dziećmi, stało w niepewności. Tak samo zresztą jak Unni i Antonio. Za to Jordi postanowił działać. Zabrał się do sprzątania, zmiótł pudełka i porwany papier do plecaka. Spostrzegli, że Urraca wychyliła swój kielich do dna. Nikt jej tego nie żałował, byle tylko odnalazła teraz drogę do swego stulecia i zdołała wrócić do nich, nie błądząc na przykład w baroku. Ale może duchy nie mogą się upić. Martwili się niepotrzebnie, Jordi bowiem nie zdradził, że wylał niemal całą zawartość kielicha czarownicy. Urraca wypiła z pewnością nie więcej niż mały łyk mikstury. Antonio w każdym razie czuł się na rauszu, choć z całych sił starał się tego po sobie nie pokazać.

W butelce została resztka koniaku. Jordi uśmiechnął się do Unni i powiedział:

– My też wypijemy po łyku, zasłużyliśmy na to.

Unni nie chciała wydać się zbyt cnotliwa, ale nie lubiła mocnego alkoholu. Zamiast tego więc wypiła łyk z kieliszka Antonia. Rozkaszlała się przy tym, krzywiąc się okropnie, kiedy poczuła, jak alkohol pali ją w przełyku. Jordi wypił resztkę koniaku pozostałą w butelce.

Teraz nareszcie Unni miała nieco czasu na to, żeby przyjrzeć się niezwykłemu spokojowi, jaki ich otaczał. Okolica była wprost nieznośnie piękna, a pora roku na tyle jeszcze wczesna, że wszystko miało barwę szaro – fioletową, nigdzie nie było widać zieleni. Widok jednak tak zachwycał, że aż w piersi jej się ścisnęło. Ciszę przerywał jedynie pełen skargi pisk siewki, poza tym dochodził do nich tylko przytłumiony szum odległych strumieni i wodospadów.

To wieczność, pomyślała z uśmiechem.

Zrobiła gest wskazujący na to, że chce usunąć ze skalnej półki białe brzozowe gałązki.

– Nie, niech leżą – powiedział Jordi z uśmiechem. – Zbieracze moroszek będą się mieli nad czym zastanawiać.

– Tu chyba nikt nie przychodzi? – spytał przerażony Antonio. – Starałem się wybrać najbardziej odludne miejsce z możliwych. Takie, gdzie nie ma żadnych ścieżek, otoczone dość trudnymi do przebycia zaroślami…

– Możesz być spokojny – powiedział Jordi. – Tu nikt nie przyjdzie.

Urraca znów była z nimi, a oni w ogóle nie zwrócili uwagi na jej przybycie. Dotknęła dłonią skały.

– Od teraz to miejsce będzie święte – oznajmiła. – Nie ma tu już żadnego zła. Każdy, kto tu przyjdzie, znajdzie wytchnienie od męczących myśli i zaczerpnie sil dla udręczonego ciała.

Wreszcie przybyli też rycerze. Zsiedli ze swych koni i serdecznie powitali Urracę. Potem padli na kolana, zsunęli kaptury z głów i pochylili się w pokłonie przed szlachetnie urodzonymi młodymi ludźmi.

Principe heredero don Federico de Galicia – poprosiła Urraca. – Przedstaw wybranym swoich przyjaciół z późniejszych czasów.

Principe heredero? A więc pochodził z książęcego rodu, tak jak przypuszczali. Był następcą tronu w kraju, który już za jego czasów został włączony do większego królestwa, przez co don Federico utracił swe królewskie prawa.

Rycerz przedstawił najpierw Unni, która, jak wyjaśnił, posiada wyjątkowe zdolności, umożliwiające jej zaglądanie w przeszłość, w to, co wydarzyło się ponad pięćset lat temu.

Potem don Federico opowiedział o Jordim, również bardzo niezwykłej osobie. Został wybrany przez rycerzy i służył im wielką pomocą.

Urraca łaskawie skinęła wtedy głową.

Na koniec don Federico przedstawił Antonia, człowieka znającego się na leczeniu i właśnie dlatego wybranego do tego szczególnego zadania.

– Które z całą pewnością by mi się nie powiodło, gdyby Jordi i Unni nie przybyli na czas – stwierdził Antonio szczerze.

– Na pewno by ci się udało, już ja bym się o to zatroszczyła – odparła Urraca. – Ale prawdopodobnie byłbyś jeszcze bardziej poturbowany.

Rzeczywiście, Antonio wyglądał okropnie. Miał spuchniętą górną wargę, podbite oko, przemoczone, podarte ubranie, a na jednej nodze nie mógł teraz nawet stanąć.

Don Federico uzupełnił jeszcze, że wszyscy troje są potomkami rycerzy. Unni – don Sebastiana de Vasconia, a Jordi i Antonio – don Ramira de Navarro.

– Wszyscy więc są szlachetnego rodu – oświadczyła Urraca.

Nikt z tej trójki nie próbował zaprzeczać. Zbyt kłopotliwe byłoby wyjaśnianie smutnych losów szlachetnych rodów.

I wreszcie przedstawiono im parę nastolatków.

Dziewczyna, która miała perełki we włosach i haftowaną nimi suknię, okazała się „infanta dona Elvira de Asturias”, chłopiec zaś „infante don Rodriguez de Cantabria”.

Infanci, dzieci królewskiego rodu, a innymi słowy, książę i księżniczka bardzo wysokiego urodzenia. Najprawdopodobniej dzieci zdetronizowanych władców Asturii i Kantabrii, a więc z wymarłych rodów dwóch rycerzy.

Trójka współczesnych pozdrowiła królewskie dzieci z należną im czcią. Za ich czasów bowiem przyjście na świat w rodzie króla miało doprawdy wielkie znaczenie.

Kiedy już dopełniono wszystkich uprzejmości, Unni spytała:

– Ale co właściwie wydarzyło się owego czasu? Wiem, że rycerzom nie wolno o tym mówić, ale chyba my możemy zgadywać?

Urraca i rycerze popatrzyli na siebie, a w końcu czarownica odparła:

– Owszem, zgadywać możecie, lecz nie jest wcale pewne, że odpowiemy.

– Dobrze – powiedział Jordi. – Nie będziemy się więc w to mieszać, bo jeszcze coś zepsujemy.

„Zgadujcie!” – krzyknął w myślach don Galindo. Czyżby więc byli ciekawi, ile wiedzą współcześni? Unni popatrzyła na przyjaciół.

– Kto zaczyna?

– Ty zacznij – zachęcił ją Antonio. Jordi sprawiał wrażenie, jakby czuł się nieswojo.

– Tak więc doszliśmy do wniosku, że coś się stało w roku tysiąc czterysta osiemdziesiątym pierwszym…

Rycerze pokiwali głowami.

– Wówczas to Izabela i Ferdynand, jak ich tutaj nazywamy, połączyli swoje królestwa w jedno. Tomas de Torquemada jako przyszły wielki inkwizytor rozpoczął polowanie na heretyków. To zresztą Izabela rozpoczęła hiszpańską inkwizycję, była fanatyczna w swej wierze, a Torquerhada okazał się doskonałym narzędziem – mówiła Unni dość niepewnie.

„Ach, tak? A więc słyszeliście o nim” – powiedział don Federico.

Antonio odparł cierpko:

– O jego nazwisku historia najchętniej by zapomniała. A historia Kościoła najchętniej zapomniałaby o całej inkwizycji.

– Ale on chyba nie miał żadnego związku z waszą sprawą? – spytała Unni. – Przynajmniej bezpośredniego. On po prostu wysłał swoich katów, tych trzynastu mnichów.

„Mów dalej” – pospieszył ją don Ramiro bez wyrazu. Antonio drgnął nagle.

– Chwileczkę, przecież ja was słyszę. Słyszę was w swojej głowie i Jordi nie musi mi niczego tłumaczyć.

– Ja także! – wykrzyknęła Unni zaskoczona. Urraca uśmiechnęła się lekko.

– Czy to takie dziwne? Przecież Antonio po wypiciu tej nalewki zyskał zdolność widzenia i słyszenia.

– A ty, Unni, też posmakowałaś szarozielonej zawiesiny – przypomniał dziewczynie Jordi.

– No tak, rzeczywiście – odparła zaskoczona rezultatem.

Nastąpiła chwila przerwy. Rycerze się uśmiechali. Nawet na twarzach milczących infantów odmalował się lekki uśmiech.

Słońce zaczynało zbliżać się do szczytów gór na zachodzie. Długi, bardzo długi dzień powoli się kończył. Jordi powiedział niepewnie:

– Wysnuta przez nas teoria mówi, że wy w pięciu północnych prowincjach potajemnie sprzysięgliście się przeciwko władzy Ferdynanda i Izabeli. Oboje oni byli ludźmi żądnymi władzy i by ją zyskać, nie wzdragali się przed niczym. Choć nie wolno nam zapominać, że uczynili również dla Hiszpanii wiele dobrego. Ale wam nie podobało się zjednoczenie, wszyscy pochodziliście ze starych, dumnych królestw. Pragnęliście zjednoczyć tych pięć krain i doprowadzić do ich odrodzenia pod jednym tronem. Czy tak właśnie było?

„Na to nie odpowiemy – stwierdził don Garcfa. – Ale mów dalej”.

– Dobrze – powiedział Jordi, który wreszcie jakoś się rozpędził. – Wybraliście więc tę parę królewskich dzieci, z dwóch środkowych prowincji, Asturii i Kantabrii. Asturia była kiedyś przecież olbrzymim królestwem, które starto z mapy, nadając jej nazwę Leon. Kastylia i Leon. Ale zakładam, że nie myśleliście wówczas o wielkiej starej Asturii, lecz o tym, co obecnie jest prowincją Asturia. Plany zapewne polegały na tym, że infanci mieli zostać sobie poślubieni jako król i królowa nowych – dawnych królestw, które miały uzyskać w dużym stopniu samodzielność, prawda?

Dofta Elvira i don Rodriguez pochylili głowy. Nie protestowali. W ten sposób potwierdzili, że Jordi i jego przyjaciele odgadli prawdę, chociaż rycerze nie wypowiedzieli ani słowa.

– Ale coś musiało się nie powieść – stwierdziła Unni. Teraz włączył się Antonio.

– No tak, wszystko przecież odbywało się w tajemnicy, ale ktoś musiał się dowiedzieć o waszych planach i donieść o nich królewskiej parze, usiłującej zjednoczyć całą Hiszpanię. A wówczas na scenę wkroczył będący pod, ręką wielki inkwizytor i jego wierni kaci, którzy mogli oczyścić scenę, a królewskie ręce nie musiały przy tym zostać zbrukane krwią.

Don Federico uniósł rękę w górę.

„Wystarczy już. Nic nie powiemy o waszych domysłach. Nie potwierdzimy, czy są słuszne czy nie, lecz dalej nie powinniście się teraz posuwać”.

– Rozumiem, bo teraz zbliżylibyśmy się do zagadki – odparł Jordi. – A mamy ją odkryć sami, bez prób podstępnego wykradania informacji.

„Owszem, musicie iść tą trudną drogą – potwierdził don Federico. – Inaczej nic z tego nie przyjdzie, a my będziemy musieli przemierzać konno ziemię przez całą wieczność”.

– Rozumiemy – powiedział Jordi. – Ale możemy chyba spytać o to, czy podążamy we właściwym kierunku? Nie chodzi mi teraz o nasze domysły, lecz o to, co zdziałaliśmy do tej pory.

„Doskonale się spisaliście” – odparł krótko don Federico.

Unni wysunęła się w przód na krok.

– Skoro mówimy już o konnej jeździe… Bardzo mnie martwi los waszych koni. Czy nic nie mogłabym dla nich zrobić?

Rycerze zaskoczeni przenosili wzrok to na nią, to na towarzyszy.

– One cierpią – ciągnęła Unni. – Również one są zmuszone do biegu dniem i nocą przez wszystkie stulecia. Widzę, że są zmęczone i niechętne, tak stają dęba i rzucają łbami. Czy nie ma dla nich żadnej pomocy?

„Nie więcej niż dla nas” – odparł don Sebastian.

– Ale to przecież niewinne zwierzęta! Dono Urraco! – zaapelowała Unni.

Ale czarownica ze smutkiem wzruszyła tylko ramionami.

– O czym ty myślisz, Unni? – spytał Antonio. – O tym, żeby dać im trochę siana?

– Albo żeby je pogłaskać? – dodał Jordi. – Dlaczego podejmujesz teraz ten temat?

– Och, myślałam już o tym wiele razy, ale przyszło mi to do głowy akurat teraz, bo właśnie się zastanawiałam, w jaki sposób przetransportujemy Antonia do samochodu, i wpadłam na supergenialny pomysł, że może mógłby wsiąść na jednego z koni.

Słowa dziewczyny wywołały krótki śmiech, lecz w końcu don Garcia rzekł z powagą:

„Bardzo sobie cenimy twoją troskę o nasze wierzchowce, dziewczyno, ale nic nie możesz dla nich zrobić, bo twój świat nie może dotknąć naszego bez poważnych konsekwencji dla ciebie. Może to zrobić jedynie Jordi, a ty chyba nie chcesz żyć w jego świecie?”

– Jeśli to moja jedyna możliwość, żeby być z nim, to chcę tego.

Rycerze wymienili trudne do odczytania spojrzenia.

W czasie gdy rozmawiali, dona Elvira poruszyła się. Była to rzecz niespodziewana i wszyscy powiedli za nią wzrokiem zaskoczeni, wszyscy z wyjątkiem młodego dona Rodrigueza, który patrzył wprost przed siebie.

A drobna, krucha dziewczyna, poruszając się tak lekko, jakby unosiła się w powietrzu, podeszła do koni. Rycerze z wyraźnym lękiem wstrzymali oddech. Ich wierzchowce nie miały zbyt pokojowego usposobienia.

Ale dońa Elvira przechodziła od jednego zwierzęcia do drugiego z uśmiechem na ustach, gładziła je po łbach i szyjach, szepcząc coś do nich łagodnie. Z rozbawieniem wskazywała na Unni, mówiąc, że ta miłość pochodzi właśnie od niej.

A konie jej słuchały! W pierwszej chwili cofnęły się nieco, teraz jednak stały spokojnie. Jeden z nich przytulił nawet łeb do głowy dziewczyny, inny pochylił się jakby w pokłonie. Był to wzruszający i bardzo dziwny widok.

Unni usiłowała zachęcająco kiwnąć ręką do koni, nie była jednak pewna, czy zwierzęta zrozumiały jej gest ani czy go doceniły.

– Już niedługo odzyskacie spokój i wolność – obiecała szczodrze.

Na twarzach rycerzy pojawiły się surowe miny. Spotkanie dobiegło końca. Troje współczesnych otrzymało od Urraki ostrzeżenie:

– Nie znam tych dwóch istot, które wywołali mnisi, ale nie można im ufać. Byłam w stanie sprawić, że zniknęły akurat w tej chwili, lecz nie na zawsze. Oni mogą wrócić, jeśli taka będzie wola mnichów. I nie zapominajcie, teraz zapragną zemsty. Strzeżcie się więc!

– Będziemy uważać – obiecał Jordi. – I pamiętaj, że teraz wszyscy troje już widzimy. Łatwiej nam przyjdzie odparcie ataków złej strony.

Wymieniono jeszcze wiele uprzejmości i obie grupy rozstały się nie bez żalu. Rycerze, Urraca i infanci powrócili do swego wymiaru, a wraz z nimi konie. Trójka współczesnych została sama na płaskowyżu, nad którym niewidoczne już słońce barwiło niebo na czerwono.

Загрузка...