Teraz Muller znał labirynt zupełnie dobrze. Wiedział, jakie i gdzie mogą być sidła i omamy, zdradzieckie zapadnie, straszliwe pułapki. Żył tutaj od dziewięciu lat. Czasu było dosyć, żeby pogodzić się z labiryntem, jeśli już nie z sytuacją, która mu nakazała szukać w tym miejscu schronienia.
Nadal chodził ostrożnie. Kilka razy przekonał się, że znajomość labiryntu, którą posiadł, chociaż wystarczająca i użyteczna, przecież nie jest całkowita. Co najmniej raz był bliski śmierci i tylko dzięki niezwykłemu szczęściu zdążył uskoczyć tuż przed niespodziewanym źródłem energii elektrycznej, buchającym płomieniami. Zarówno to źródło energii, jak i pięćdziesiąt innych zaznaczył na swojej mapie, ale gdy wędrował po labiryncie, rozległym jak wielkie miasto, nie mógł mieć pewności, że nie natrafi na coś dotąd mu nieznanego.
Niebo ciemniało: soczysta, wspaniała zieleń popołudnia ustępowała miejsca czarnym mrokom nocy. Polując Muller zatrzymał się, żeby popatrzeć na układy gwiazd. Nawet to znał już dobrze. W tym zmartwiałym świecie wyszukał na niebie układy jasności, wybrał sobie konstelacje, w myśl swoich okropnych, zgorzkniałych upodobań. Już się pojawiły: Sztylet, Grzbiet, Strzała, Małpa, Ropucha. Na czole Małpy migotała mała, nędzna gwiazdka, którą uważał za słońce Ziemi. Nie był tego pewny, bo pojemniki z mapami zniszczył po wylądowaniu tutaj, na planecie Lemnos, jednak czuł, że ta pomniejsza kula ognista to właśnie Sol. Ta sama mglista gwiazdka stanowiła lewe oko Ropuchy. Chwilami Muller mówił sobie, że słońce nie może być widoczne na niebie świata oddalonego od Ziemi o dziewięćdziesiąt lat świetlnych, ale też bywały chwile, gdy wcale nie wątpił o tym, że je widzi. Konstelację nieco dalej w pobliżu Ropuchy nazwał Wagą, Szalami. Oczywiście te szale wisiały nierówno.
Nad planetą Lemnos świeciły trzy małe księżyce. Powietrze, chociaż rozrzedzone, nadawało się do oddychania. Muller dawno przestał zauważać, że za dużo wdycha azotu, za mało tlenu. Trochę brakowało dwutlenku węgla i dlatego prawie nigdy nie ziewał. Tym się jednak nie trapił. Mocno ściskając w ręce kolbę sztucera, szedł bez pośpiechu przez obce miasto w poszukiwaniu kolacji. To również należało do ustalonego trybu życia. Miał zapasy żywności na sześć miesięcy, zamknięte w chłodni radiacyjnej przy swojej kryjówce o pół kilometra od miejsca, gdzie się teraz znajdował, ale żeby je uzupełniać, wciąż jeszcze co noc wyruszał na łowy. W taki sposób zabijał czas. Zapasy chciał mieć nie tknięte w przewidywaniu owego dnia, gdy labirynt może go okaleczy bądź sparaliżuje. Bystrymi oczami wodził po załamujących się ostro ulicach. Wokół niego wznosiły się ściany, osłony, czyhały pułapki i zawiłości labiryntu. Oddychał głęboko. Idąc wysuwał ostrożnie jedną nogę i stawiał ją bardzo mocno, zanim podniósł drugą. Rozglądał się na wszystkie strony. Poświata trzech księżyców przeszywała i krajała jego cień, rozszczepiała na mniejsze podwójne cienie, pląsające i wyciągające się przed nim.
Usłyszał piskliwy sygnał wykrywacza masy, który miał przy lewym uchu. To oznaczało, że niedaleko jest jakieś zwierzę o wadze od 50 do 100 kilogramów. Nastawił wykrywacz na trzy poziomy, przy czym poziom środkowy obejmował zasięg zwierząt średniej wielkości — jadalnych. Wykrywacz poza tym sygnalizował zbliżanie się stworzeń ważących od 10 do 20 kilogramów, jak również wychwytywał emanacje zwierząt o wadze ponad 500 kilogramów. Małe zwierzątka potrafiły szybko skakać do gardła, natomiast wielkie bestie mogły stratować po prostu przez nieuwagę. Unikając jednych i drugich, Muller polował na zwierzęta średniej wielkości.
Przykucnął z bronią w pogotowiu. Zwierzęta, które błądziły po labiryncie na planecie Lemnos, dawały się zabijać bez żadnych forteli z jego strony. Zachowywały ostrożność, ostrzegały się wzajemnie, ale przez tych dziewięć lat obecności Mullera jakoś nie pojęły, że on jest drapieżnikiem. Najwidoczniej od milionów lat żadna inteligentna forma życia nie polowała na tej planecie, więc Muller ubijał je co noc bez trudu, a one dalej nie wiedziały, co to jest ludzkość. Jego jedyną troską w tym polowaniu było znajdowanie miejsc dla siebie bezpiecznych i osłoniętych tak, żeby koncentrując się na swojej zwierzynie nie paść ofiarą jakiegoś groźniejszego stworzenia. Kijem przymocowanym do napiętka lewego buta sprawdził, czy ściana za nim jest na tyle twarda, że go nie wchłonie. W porządku — spoista. Cofnął się, aż plecami dotknął jej chłodnej, gładkiej powierzchni z kamienia. Przyklęknął na lewe kolano na uginającym się lekko bruku. Ustawił sztucer do strzału. Był bezpieczny. Mógł czekać. Może trzy minuty tak minęły. Piski wykrywacza masy nadal wskazywały, że owo zwierzę pozostaje w promieniu stu metrów. Potem tonacja zaczęła wznosić się nieco pod wpływem ciepła coraz bliżej podchodzącego zwierzęcia. Czekał spokojnie. Wiedział, że ze swego stanowiska na skraju placu otoczonego zaokrąglonymi szklistymi przegrodami może ustrzelić każde zwierzę, jakie wyszłoby zza którejś z tych połyskliwych ścian o kształcie półksiężyca. Polował dzisiaj w Strefie E labiryntu, czyli w piątym sektorze licząc od centrum, jednym z najbardziej zdradzieckich. Rzadko kiedy zapuszczał się dalej niż do bezpiecznej stosunkowo Strefy D, ale w ten wieczór jakaś diabelska fantazja nakazała mu przyjść aż tutaj. Odkąd jako tako poznał labirynt, nigdy nie odważył się wkroczyć do Stref G i H po raz drugi, a do Strefy F doszedł tylko dwa razy. Tutaj jednak, w Strefie E, bywał może z pięć razy na rok.
Na prawo od niego wysuwał się zza jednej z tych szklistych przegród potrójny, w blaskach trzech księżyców, cień. Piski wykrywacza masy w zakresie zwierząt średnich osiągnęły ton szczytowy. Tymczasem najmniejszy z księżyców, Atropos, sunąc po niebie zawrotnie, zmienił układ cienia, kontury się rozdzieliły, czarna pręga przecięła dwie inne czarne pręgi. To był cień ryja, Muller wiedział. Jeszcze sekunda. Zobaczył swoją ofiarę — zwierzę wielkości dużego psa, całe brunatne, tylko z pyskiem szarym, garbate, szpetne, wyraźnie mięsożerne. Przez kilka pierwszych swoich lat na Lemnos Muller wolał nie ubijać zwierząt mięsożernych, myśląc, że ich mięso nie będzie smaczne. Polował na miejscowe odpowiedniki krów i owiec — łagodne kopytne zwierzęta, które chodziły po labiryncie błogo skubiąc trawę w ogrodach. Dopiero wtedy, gdy delikatne mięso mu się przejadło, upolował stworzenie wyposażone w szpony i kły, żerujące na tych roślinożernych, i ku jego zdumieniu befsztyki okazały się znakomite. Teraz patrzył, jak na plac wychodzi takie właśnie zwierzę. Widział długi ryj, rozedrgany. Słyszał prychanie. Ale najwidoczniej zapach człowieka nie oznaczał dla tego zwierzęcia nic.
Pewne siebie, chełpliwie ruszyło przez plac i tylko chrobotały niewsuwalne pazury na gładkim bruku. Muller złożył się do strzału, celując uważnie już to w garb, już to w zad. Miał sztucer samoczynnie ustawiający się na cel, więc trafiłby automatycznie, ale pomimo to zawsze regulował celownik. Bo niezupełnie, można by powiedzieć, zgadzał się z tym swoim sztucerem, którego funkcją było zabijać, tylko zabijać, gdy jemu chodziło o jedzenie. I łatwiej przecież zadać sobie fatygę wycelowania, niż przekonać sztucer, że strzał w miękki, soczysty garb rozerwałby najsmaczniejsze mięso. Sztucer wybierając cel najdogodniejszy, przestrzeliłby garb aż do kręgosłupa i co z tego? Muller lubił polować z większą finezją.
Wybrał miejsce na karku o piętnaście centymetrów od garbu: tam, gdzie kręgosłup łączy się z czaszką. Trafił. Zwierzę ociężale przewróciło się na bok. Podszedł tak szybko, jak tylko się odważył, z zachowaniem wszelkiej ostrożności. Sprawnie odkrajał części nieistotne — łapy, łeb, brzuch — i rozpylił lak spożywczy na mięso, które wyciął z garbu. Również i z zadu wyciął gruby befsztyk, po czym przymocował sobie oba połcie paskiem rzemiennym u ramion. Odwrócił się. Odnalazł zygzakowatą trasę, jedyną, która wiodła bezpiecznie do centrum labiryntu. Za niecałą godzinę mógł już być w swoim schronieniu w sercu Strefy A.
W połowie drogi przez plac ni stąd, ni zowąd usłyszał nieznany głos.
Zatrzymał się i obejrzał. Trzy nieduże stworzonka biegły cwałem do ubitego zwierzęcia. Ale to nie chrobot pazurów tych trzech ścierwojadków teraz słyszał. Czyżby labirynt przygotowywał jakąś nową diabelską niespodziankę? Dolatywało ciche dudnienie, przygłuszone chrapliwym pulsowaniem o średniej częstotliwości, zbyt przeciągłe jak na ryk któregoś z dużych zwierząt. Czegoś takiego nie słyszał tu nigdy dotąd.
Właśnie: nie słyszał tutaj. Zaczął przetrząsać zakamarki pamięci. I po chwili już wiedział, że przecież zna ten odgłos. Podwojone buczenie z wolna cichnące w dali — co to jest?
Ustalił kierunek. To chyba dolatuje z góry znad prawego ramienia. Spojrzał tam i zobaczył tylko potrójną kaskadę ścian wewnętrznych labiryntu spiętrzonych kondygnacja nad kondygnacją. A w górze? Popatrzył na jasne już od gwiazd niebo: Małpa, Ropucha, Waga.
Przypomniał sobie, co to za odgłos.
Statek: statek kosmiczny przechodzący z podprzestrzeni na napęd jonowy przed lądowaniem na planecie. Buczenie kanałów wydechowych, pulsowanie silników utraty szybkości przesunęły się nad labiryntowym miastem. Nie słyszał tego od dziewięciu lat, czyli od dnia, gdy rozpoczął życie na swym dobrowolnym wygnaniu. A więc przybyli goście przypadkowo wtargnęli w jego samotność albo może go wytropiono. Czego oni tu chcą? Muller kipiał gniewem. Czyż nie dosyć już miałem ludzi i ludzkiego świata! Czy muszą zakłócać mi spokój tutaj? Stał sztywno na nogach szeroko rozstawionych. A przecież jednocześnie cząstką umysłu jak zawsze badał, czy nie ma niebezpieczeństwa, nawet teraz gdy ponuro patrzył w stronę prawdopodobnego miejsca lądowania statku. Nie chciał mieć nic wspólnego z Ziemią ani z mieszkańcami Ziemi. Nasrożył się widząc nikły punkt światła w oku Ropuchy, w czole Małpy.
Nie dostaną się do mnie, zadecydował.
Umrą w tym labiryncie i kości ich połączą się z innymi kośćmi, od miliona lat rozrzuconymi po korytarzach zewnętrznych.
A jeśli uda im się wejść tak, jak jemu się udało…?
No, wtedy będą musieli z nim walczyć. Zrozumieją, że to niełatwe. Uśmiechnął się bezlitośnie, poprawił ładunek, który niósł na barkach, i całą uwagę zwrócił na swoją drogę powrotną. Wkrótce był już w Strefie C, bezpieczny. Doszedł do swej kwatery. Schował mięso. Przygotował sobie kolację. Głowa rozbolała go straszliwie. Po dziewięciu latach znowu nie jest sam na świecie. Wtargnięto w jego samotność. Znowu. Czuł się zdradzony. Przecież nie chciał od Ziemi nic więcej poza odosobnieniem, i nawet tego Ziemia nie chce mu dać. Ale ci ludzie pożałują, jeżeli zdołają dotrzeć do niego w labiryncie. Jeżeli…
Statek kosmiczny wyszedł z podprzestrzeni trochę za późno, prawie na samej granicy atmosfery Lemnos. Charles Boardman nie był z tego zadowolony. Od samego siebie wymagając doskonałości, wymagał, żeby inni też spisywali się doskonale. Zwłaszcza piloci.
Ale nie okazał irytacji. Uderzeniem kciuka pobudził ekran do życia i ściana kabiny zakwitła żywym obrazem planety w dole. Chmury prawie nie przesłaniały jej powierzchni: widział świetnie poprzez atmosferę. Pośrodku rozległej równiny rysowały się kręgi fałd o konturach widocznych nawet z wysokości stu kilometrów. Odwrócił się do młodego człowieka, siedzącego przy nim, i powiedział:
— No, proszę, Ned. Labirynt Lemnos. I Dick Muller w sercu tego labiryntu!
Ned Rawlins ściągnął wargi.
— Taki duży? Ma chyba setki kilometrów wszerz.
— Widać tylko zewnętrzne obwałowanie. Labirynt jest otoczony kolistymi ścianami wysokimi na pięć metrów. Długość obwodu zewnętrznego wynosi tysiąc kilometrów. Ale…
— Tak, ja wiem — przerwał Rawlins. I natychmiast zaczerwienił się z ową rozbrajającą naiwnością, którą Boardman uważał za tak uroczą i którą wkrótce miał wykorzystać do swoich celów. — Przepraszam cię, Charles. Nie zamierzałem ci przerywać.
— Nie szkodzi. O co chciałeś zapytać?
— Ta ciemna plama w obrębie ścian… to jest miasto?
Boardman przytaknął.
— Miasto-labirynt. Dwadzieścia albo i trzydzieści kilometrów średnicy… Bóg jeden wie, przed iloma milionami lat zostało wybudowane. Tam właśnie znajdziemy Mullera.
— Jeżeli zdołamy dostać się do środka.
— Gdy dostaniemy się do środka.
— Tak, tak, oczywiście. Gdy dostaniemy się do środka — sprostował Rawlins, znów zarumieniony. Uśmiechnął się szybko, serdecznie. — Chyba niemożliwe, żebyśmy nie trafili do wejścia, prawda?
— Muller trafił — odrzekł Boardman spokojnie. — Teraz tam jest.
— Ale trafił pierwszy. Wszystkim innym, którzy próbowali, nie udało się. Więc dlaczego my…
— Próbowało niewielu — powiedział Boardman. — I to bez odpowiedniego wyposażenia. My damy sobie radę, Ned. Musimy. Więc zamiast myśleć o tym, ciesz się lądowaniem.
Statek kosmiczny, rozkołysany, obniżał lot za prędko, stwierdził Boardman odczuwając dotkliwie utratę szybkości. Nie znosił tych podróży międzyplanetarnych, a już najbardziej nie znosił lądowania. Ale to była podróż konieczna. Rozparł się wygodnie w swej kolebce z pianki i wygasił ekran. Ned Rawlins jeszcze siedział wyprostowany, z oczami pałającymi podnieceniem. Jak cudownie być młodym, pomyślał Boardman, sam nie wiedząc, czy jest w tej refleksji sarkazm. Z pewnością ten chłopiec ma mnóstwo siły i zdrowie, i inteligencję większą, niż mi się chwilami wydaje. Obiecujący młodzik, jak powiedziano by kilka stuleci temu. Czy ja też byłem za młodu taki? Miał jednak wrażenie, że zawsze był dojrzały — bystry, rozważny, zrównoważony. Teraz, ukończywszy osiemdziesiąt lat, a więc mając prawie pół życia za sobą, potrafił osądzić siebie obiektywnie, a przecież wątpił, czy jego osobowość zmieniła się pod jakimkolwiek względem od czasów, gdy dochodził do wieku lat dwudziestu. Opanował należycie rzemiosło, jakim jest kierowanie ludźmi: jest teraz mądrzejszy, ale charakter jego pozostał nie zmieniony. Natomiast młody Ned Rawlins będzie za sześćdziesiąt parę lat człowiekiem zupełnie innym — niewiele zachowa cech żółtodzioba siedzącego tu w sąsiedniej kolebce. Sceptycznie Boardman przypuszczał, że ta właśnie misja okaże się próbą ogniową, która pozbawi Neda naiwności.
Przymknął oczy, gdy statek wszedł w końcową fazę przed lądowaniem. Siła ciążenia zawładnęła jego starczym ciałem. W dół. W dół. W dół. Ileż lądowań na planetach już odbył, zawsze pełen podobnej odrazy. Praca dyplomaty wciąż zmusza do przenoszenia się z miejsca na miejsce. Boże Narodzenie na Marsie, Wielkanoc w jednym ze światów Centaura, Zielone Świątki na którejś z cuchnących planet Rigel i teraz ta misja — najbardziej skomplikowana ze wszystkich. Człowiek przecież nie został stworzony po to, by tak pędzić od gwiazdy do gwiazdy, rozmyślał Boardman. Zatraciłem już poczucie ogromu wszechświata. Powiadają, że żyjemy w najwspanialszej erze ludzkości, ale mnie się wydaje, że człowiek może posiadać wiedzę nieporównanie szerszą znając każdy atom jednej jakiejś złocistej wyspy na błękitnym morzu, zamiast trawić tak czas na przejażdżkach po wszystkich światach.
Zdawał sobie sprawę, że pod wpływem przyciągania Lemnos, nad którą statek tak szybko opadał, twarz mu się wykrzywiła. Mięsiste policzki obwisły mu, już nie mówiąc o wałkach tłuszczu zniekształcających jego figurę. Był pulchny, miał wygląd łakomczucha, z niewielkim jednak wysiłkiem mógłby odzyskać dobrą formę, modną linię człowieka nowoczesnego. To przecież era, gdy ludzie o sto dwadzieścia lat starsi od niego mogą wyglądać młodo, jeżeli im na tym zależy. Ale on już w początkach swojej kariery dyplomatycznej postanowił wyglądać staro. Nazwijmy to inwestycją. Co tracił na szyku, zyskiwał na autorytecie. Wybrał sobie zawód: sprzedawanie dobrych rad rządom świata, a rządy nigdy nie lubią kupować dobrych rad od ludzi o wyglądzie chłopięcym. Przez lat już czterdzieści zachowywał powierzchowność człowieka pięćdziesięciopięcioletniego i spodziewał się, że te pozory siły i energii wieku średniego utrzyma przez następne pół stulecia. Później, u schyłku kariery, pozwoli, by czas znowu przestał go oszczędzać. Wtedy niech włosy mu osiwieją, policzki niech się zapadną. Będzie udawał, że ma lat osiemdziesiąt, odgrywając rolę raczej Nestora niż Ulissesa. Na razie jednak w wykonywaniu zawodu pomagały mu pozory tylko lekkiego zaniedbania.
Był niskiego wzrostu, ale tak barczysty, że z łatwością dominował nad każdą grupą przy stole konferencyjnym. Jego szerokie ramiona, wypukła klatka piersiowa i długie ręce lepiej pasowałyby do olbrzyma. Gdy wstawał, okazywało się, że jest niski, ale siedząc mógł budzić lęk. Przekonał się nieraz, że i ta cecha jest użyteczna, więc nigdy nie próbował jej zmieniać. Człowiek bardzo wysoki nadawałby się raczej do rozkazywania niż do udzielania rad, a on, Boardman, nigdy nie pragnął rozkazywać. Wolał sprawować władzę w sposób subtelniejszy. I przecież będąc niski, a wyglądając na wysokiego mógł sprawować kontrolę nad mocarstwami. Sprawy mocarstw załatwia się na siedząco.
Wyglądał zresztą jak władca. Podbródek pomimo pulchności ostro zarysowany, nos gruby, szeroki, mocny, usta zarówno stanowcze, jak zmysłowe, brwi ogromne, krzaczaste, czarne pasma włosów jak futro wyrastające z masywnego czoła, które mogłoby zatrwożyć Neandertalczyka. Za uszami włosy mu opadały szorstkie i długie. Trzy pierścienie nosił na palcach: jeden żyroskop w platynie oraz dwa rubiny z ciemną matową inkrustacją z U238. Ubierał się skromnie, tradycyjnie — lubił grube tkaniny i krój niemal średniowieczny. W jakiejś innej epoce może odpowiadałaby mu rola kardynała-światowca bądź ambitnego premiera. Z pewnością byłby ważną personą na każdym dworze i w każdych czasach. Był więc ważną personą teraz. Cenę tego stanowiły trudy podróży. Wkrótce miał wylądować na jeszcze jednej obcej planecie, gdzie powietrze pachnie nie tak jak trzeba, siła przyciągania jest odrobinę za duża i słońce ma barwę inną niż słońce Ziemi. Zasępił się. Jak długo jeszcze będzie trwało to lądowanie.
Spojrzał na Neda Rawlinsa. Chłopak dwudziestodwuletni, dwudziestotrzyletni może: naiwniak, chociaż dorosły na tyle, by wiedzieć o życiu więcej, niż to okazuje. Wysoki, banalnie przystojny bez pomocy chirurgii plastycznej: włosy blond, oczy niebieskie, usta szerokie, ruchliwe, zęby olśniewająco białe. Ned to syn obecnie już nieżyjącego teoretyka łączności, który był jednym z najbliższych przyjaciół Richarda Mullera. Ten właśnie związek chyba umożliwi przeprowadzenie z Mullerem pertraktacji trudnych i delikatnej natury.
— Charles, niedobrze się czujesz? — zapytał Rawlins.
— Przeżyję to. Zaraz wylądujemy.
— Wolno schodzimy, prawda?
— Teraz to już tylko minuta — powiedział Boardman.
Twarz chłopca jakoś nie ulegała sile przyciągania Lemnos. Tylko lewy policzek lekko mu się wyciągnął, i nic poza tym. Niesamowity był wyraz pozornego szyderstwa na tym promiennym młodzieńczym obliczu.
— Już zaraz — wymamrotał Boardman i znów przymknął oczy.
Statek dotknął powierzchni planety. Kanały wydechowe zaprzestały swojej pracy. Silniki utraty szybkości warknęły po raz ostatni. Nastąpił końcowy, oszałamiający moment niepewności, po czym amortyzatory mocno uczepiły się gruntu i ryk lądowania ucichł. Jesteśmy na miejscu, pomyślał Boardman. Teraz ten labirynt. Teraz pan Richard Muller. Zobaczymy, czy zmienił się w ciągu tych dziewięciu lat na lepsze. Może już jest zupełnie zwykłym człowiekiem. Jeżeli tak, Boże, pomóż nam wszystkim.
Ned Rawlins dotychczas nie podróżował dużo. Zwiedził tylko pięć światów, z tego trzy w swoim systemie macierzystym. Gdy miał lat dziesięć, ojciec zabrał go na wycieczkę letnią po Marsie. W dwa lata później był na Wenus i na Merkurym. I po ukończeniu szkoły w wieku lat szesnastu otrzymał nagrodę w formie wycieczki poza system słoneczny aż na Alpha Centauri IV. Po czym w trzy lata później odbył smutną podróż do systemu Rigel, żeby sprowadzić do domu zwłoki ojca po owej słynnej katastrofie.
Nie jest to rekord podróżowania w czasach, gdy dzięki wykorzystaniu napędu podprzestrzennego przeloty z jednej konstelacji w drugą są niewiele trudniejsze niż przelot z Europy do Australii. Rawlins zdawał sobie z tego sprawę. Ale wiedział, że czeka go jeszcze niejedna podróż w karierze dyplomatycznej. Charles Boardman zawsze powtarzał, że podróże międzyplanetarne nudzą się szybko i uganianie się po wszechświecie to ostatecznie jeszcze jeden ciężki obowiązek. Rawlins kładł to na karb znużenia człowieka prawie cztery razy starszego niż on, jakkolwiek wbrew woli podejrzewał, że Boardman nie przesadza.
Dobrze, niech sobie kiedyś przyjdzie to znużenie. A w tej chwili Ned Rawlins stanął na nieznanej planecie po raz szósty w swym młodym życiu i sprawiło mu to wielką przyjemność. Statek już wylądował na wielkiej równinie otaczającej labirynt Mullera. Obwałowanie samego labiryntu rozciągało się w promieniu stu kilometrów na południowy wschód. Była teraz północ po tej stronie planety Lemnos. Doba tutaj trwała trzydzieści godzin, a rok — dwadzieścia miesięcy. Teraz na tej półkuli nastała jesień i robiło się zimno. Członkowie załogi statku wyładowywali wyrzutniki, z których w jednej chwili miały wyskoczyć namioty. Charles Boardman w grubej futrzanej pelerynie stał na uboczu tak zadumany, że Rawlins nie śmiał do niego podejść. Zawsze odnosił się do Boardmana z dziwną czcią, pełną lęku. Wiedział, że to cyniczny, stary drań, ale pomimo to nie mógł go nie podziwiać. Boardman jest rzeczywiście wielkim człowiekiem, myślał. Takich nie spotyka się wielu. Ojciec był chyba jednym z nich. I swego czasu Dick Muller… (Rawlins oczywiście miał dopiero dwanaście lat, gdy Muller popadł w szkaradne tarapaty i zmarnował sobie życie). No, ale znać aż trzech takich ludzi w ciągu swoich pierwszych lat dwudziestu to doprawdy przywilej. Żebym tylko zrobił karierę bodaj w połowie tak wspaniałą jak Boardman. Rzecz jasna, brak mi przebiegłości Boardmana i nigdy jej się nie nauczę. Ale mam inne zalety — pewną uczciwość, której Boardman nie ma. Mogę być przydatny na swój własny sposób, myślał Rawlins. Zastanowił się jednak, czy nie żywi nadziei zbyt naiwnej.
Wciągnął głęboko w płuca to obce powietrze. Popatrzył na niebo, rozmigotane nie znanymi gwiazdami, szukając daremnie jakiegoś swojskiego układu. Mroźne podmuchy wiatru przemiatały równinę. Pusta jest ta planeta, martwa.
Czytał kiedyś o Lemnos w szkole: jedna z prastarych planet, niegdyś zamieszkała przez istoty niewiadomego gatunku, ale od tysiąca stuleci opuszczona, bez życia. Nic nie pozostało z owych jej mieszkańców poza skamieniałymi kośćmi i resztkami artefaktów — i tym labiryntem. Zabójczy labirynt zbudowany przez nieznane istoty otacza miasto zmarłych, które wydaje się omal nie naruszone mijaniem czasu.
Archeolodzy badali to miasto z powietrza, sondując je czujnikami, rozczarowani do głębi niemożnością wkroczenia tam bezpiecznie. Było już dwanaście ekspedycji na Lemnos i żaden z owych zespołów nie zdołał wejść do labiryntu: śmiałkowie szybko padali ofiarą pułapek sprytnie zastawionych w strefie zewnętrznej. Ostatni wysiłek, żeby się tam dostać, uczyniono przed pięćdziesięciu mniej więcej laty. Richard Muller, który wylądował później na tej planecie, szukając miejsca, żeby się ukryć przed ludzkością, pierwszy znalazł właściwą trasę.
Rawlins rozważał, czy uda się nawiązać łączność z Mullerem. Zastanowił się także, ilu spośród jego towarzyszy podróży umrze przed wejściem do labiryntu. To, że on może umrzeć również, jakoś nie przyszło mu na myśl. Śmierć dla takich młodych jak on jest wciąż jeszcze czymś, co zdarza się tylko innym ludziom. A niejeden z tych, którzy pracowali teraz przy rozbijaniu obozu, miał w ciągu najbliższych dni ponieść śmierć.
Dumając o tym Rawlins zobaczył, jak nie znane mu zwierzę wychodzi zza piaszczystego pagórka w pobliżu. Przyjrzał się temu zwierzęciu ciekawie. Wyglądało trochę jak duży kocur, ale pazury miało niewsuwalne i w pysku mnóstwo zielonkawych kłów. Świetliste pręgi nadawały szczupłym bokom jaskrawość. Nie mógł zrozumieć, po co drapieżnikowi taka jaśniejąca skóra, jeśli to nie jest źródłem promieniowania stanowiącego coś w rodzaju przynęty.
Zwierzę podeszło do niego na odległość dwunastu metrów, popatrzyło obojętnie, odwróciło się ruchem pełnym gracji i pokłusowało w stronę statku. Połączenie dziwnego piękna, siły i groźby w tym stworzeniu było wprost urzekające.
Zwierzę zbliżało się teraz do Boardmana. Boardman dobył broń.
— Nie! — Rawlins nagle usłyszał swój wrzask. — Nie zabijaj, Charles! Ono chce tylko popatrzeć na nas z bliska…!
Boardman strzelił.
Zwierzę podskoczyło, skurczyło się w powietrzu i klapnęło z łapami rozciągniętymi. Rawlins podbiegł wstrząśnięty. Nie trzeba było zabijać, pomyślał. To stworzenie przyszło na zwiady. Jakże paskudnie Charles postąpił!
Nie zdołał się opanować i wybuchnął gniewnie:
— Nie mogłeś poczekać chwilę, Charles? Może ono by samo odeszło! Dlaczego…
Boardman uśmiechnął się. Skinieniem przywołał jednego z członków załogi i ten człowiek rozsnuł z rozpylacza sieć wokół leżącego zwierzęcia. Gdy poruszyło się odurzone, powlókł je do statku. Łagodnie Boardman powiedział:
— Tylko je oszołomiłem, Ned. Część kosztów tej podróży pokryje federalny ogród zoologiczny. Czy myślałeś, że aż tak pochopnie morduję?
Rawlins poczuł się bardzo mały i głupi.
— No… właściwie ja… To znaczy…
— Zapomnijmy o tym. A raczej nie, postaraj się nie zapominać o niczym. I wyciągnij z tego nauczkę: należy się zastanowić, zanim zacznie się wrzeszczeć bzdury.
— Ale gdybym czekał, a ty rzeczywiście byś je zabił…
— Wtedy za cenę życia biednego zwierzęcia dowiedziałbyś się o mnie czegoś brzydkiego. I może by ci się przydała znajomość faktu, że prowokuje mnie do mordowania wszystko, co jest obce i ma ostre zęby. Ale tyś przedwcześnie narobił hałasu. Gdybym chciał zabić, przecież twój wrzask nie wpłynąłby na moją decyzje. Może by co najwyżej przeszkodził mi trafić i padłbym ofiarą rannej rozjuszonej bestii. Więc zawsze wybieraj odpowiedni moment, Ned. Najpierw trzeźwo oceń sytuację; lepiej czasami pozwolić, żeby coś się stało, niż działać zbyt pochopnie. — Boardman mrugnął. — Obraziłem cię, chłopcze? Swoim krótkim wykładem sprawiłem, że czujesz się jak idiota?
— Ależ skąd, Charles. Daleki jestem od udawania, że nie muszę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć.
— I chciałbyś uczyć się ode mnie, pomimo że jestem takim denerwującym starym łotrem?
— Charles, ja…
— Przepraszam, Ned. Nie powinienem ci dokuczać. Miałeś rację próbując mnie powstrzymać od ubicia tego zwierzęcia. Nie twoja wina, że nie zrozumiałeś, co zamierzam zrobić. Ja na twoim miejscu zachowałbym się akurat tak samo.
— Uważasz jednak, że niepotrzebnie się pośpieszyłem, zamiast zbadać sytuację, kiedy ty pociągnąłeś za spust pistoletu z pociskami oszałamiającymi? — zapytał Rawlins zakłopotany.
— Chyba niepotrzebnie.
— Sam sobie przeczysz, Charles.
— Brak konsekwencji to mój przywilej — powiedział Boardman. — Mój kapitał nawet — parsknął beztrosko śmiechem. — Wyśpij się dobrze dziś w nocy. Jutro polecimy nad labirynt i sporządzimy prowizoryczną mapę, a potem zaczniemy wysyłać tam ludzi. Myślę, że będziemy rozmawiali z Mullerem nie później niż za tydzień.
— I on zechce współpracować?
Po grubo ciosanej twarzy Boardmana przemknął cień.
— Z początku nie zechce. Będzie zawzięty, będzie opluwał nas jadem. Ostatecznie jesteśmy tymi, którzy go odtrącili. Dlaczego miałby pomagać teraz ludziom Ziemi? Ale on ostatecznie nam pomoże, Ned, bo w gruncie rzeczy jest człowiekiem honoru, a honor to coś, co nigdy nie ulega zmianie, bez względu na to, jak bardzo jest się chorym, samotnym i udręczonym. Prawdziwego honoru nie pozbawi nawet nienawiść. Tobie, Ned, nie potrzebuję o tym mówić, bo sam jesteś człowiekiem takiego pokroju. Nawet ja mam swoisty honor. Jakoś nawiążemy z Mullerem kontakt. Nakłonimy go, żeby wyszedł z tego przeklętego labiryntu i pomógł nam.
— Mam nadzieję, że tak będzie, Charles — Rawlins zawahał się. — Ale jak podziała na nas… zetknięcie się z nim? Chodzi mi o jego chorobę… wpływ na otoczenie…
— Niedobrze. Bardzo niedobrze.
— Widziałeś go, prawda, już po tym, co się stało?
— Owszem. Wiele razy.
Rawlins powiedział:
— Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, że jestem tuż przy kimś i cała jego jaźń bluzga na mnie… Bo tak się to dzieje, przy spotkaniu z Mullerem, prawda?
— To zupełnie jakby się weszło do wanny pełnej kwasu — powiedział Boardman z wahaniem. — Można do tego przywyknąć, ale polubić tego nie można nigdy, czuje się ogień na całej skórze. Szpetota, strach, zachłanność, choroby… tryskają z Mullera jak fontanna gnoju.
— Powiedziałeś, że on ma honor… czyli jest przyzwoitym człowiekiem.
— Był. — Boardman popatrzył w stronę dalekiego labiryntu. — I chwała Bogu. Ale to kubeł zimnej wody na głowę, prawda, Ned? Jeżeli taki wspaniały człowiek jak Dick Muller ma w mózgu te wszystkie plugastwa, cóż kryje się w mózgach zwykłych ludzi? Tych stłamszonych ludzi, prowadzących swoje stłamszone życie? Tylko zesłać na ich podobne nieszczęście jak to, które spotkało Mullera, a ten ogień bijący od nich spaliłby wszystkie umysły na przestrzeni wielu lat świetlnych.
— Muller miał na Lemnos sporo czasu, żeby spalać się sam w swojej niedoli — zauważył Rawlins. — Co będzie, jeżeli już w ogóle nie można się do niego zbliżyć? Co będzie, jeżeli to, co z niego promieniuje, jest tak mocne, że tego nie wytrzymamy?
— Wytrzymamy — powiedział Boardman.