Rozdział dziewiąty

1

Boardman w obozie w Strefie F uwił sobie wygodne gniazdko. Jego starość oczywiście sama przez się to usprawiedliwiała. Nigdy nie był spartaninem, a już teraz każąc sobie słono płacić za te uciążliwe i ryzykowne podróże zabierał z Ziemi wszystko, co mu sprawiało przyjemność. Robot za robotem dostarczały jego rzeczy ze statku. W mlecznobiałym kopulastym namiocie urządził mieszkanie prywatne z centralnym ogrzewaniem, draperiami świetlnymi, pochłaniaczem siły ciążenia i nawet z konsolą pełną trunków. Koniak i inne rozkosze miał pod ręką. Sypiał na miękkim nadymanym materacu, przykryty grubą, czerwoną kołdrą, wypchaną włóknem cieplnym. Wiedział, że inni w obozie, chociaż muszą się zadowalać wygodami znacznie mniejszymi, nie żywią do niego urazy. Rozumieją, że Charles Boardman powinien mieszkać dobrze, gdziekolwiek jest.

Wszedł Greenfield.

— Utraciliśmy jeszcze jednego robota, proszę pana — zameldował. — To znaczy w strefach środkowych zostały tylko trzy.

Boardman włożył do ust samoczynnie zapalające się cygaro. Wciągnął dym, przez chwilę to zakładając nogę na nogę, to zdejmując nogę z nogi, potem wypuścił dym nozdrzami i uśmiechnął się:

— Czy Muller i te również unieszkodliwi?

— Obawiam się, że tak. On zna trasy wejściowe lepiej niż my. Wszystkie ma pod kontrolą.

— Wysłaliście choćby jednego robota trasą, której nie mamy na mapach?

— Dwa roboty, proszę pana. Oba przepadły.

— Hmm. Trzeba by wysłać większą ilość robotów jednocześnie. Wtedy będzie nadzieja, że co najmniej jeden ujdzie uwagi Mullera. Chłopiec denerwuje się w klatce. Zmieńcie program, dobrze? Mózg statku poradzi sobie z taktyką dywersyjną, jeżeli ją zaprogramujecie. Powiedzmy, niech dwadzieścia robotów wejdzie naraz.

— Tylko trzy nam zostały — przypomniał Greenfield.

Boardman przygryzł cygaro.

— Trzy tutaj w obozie, czy trzy w ogóle?

— Trzy w obozie. Na zewnątrz labiryntu jest jeszcze pięć. Już zaczynają wchodzić.

— Kto dopuścił do tego? Porozum się z Hosteenem! Trzeba nowe wyprodukować z szablonów. Muszę mieć pięćdziesiąt robotów do jutra rana. Nie, osiemdziesiąt! Co za beznadziejna głupota, Greenfield!

— Tak jest, proszę pana.

— Wynoś się już!

Boardman z wściekłością zaciągnął się dymem cygara. Nakręcił tarczę i podsunęła się butelka koniaku — gęsty, wspaniały, lepki trunek wyrabiany przez ojców proleptykalistów na planecie Deneb XIII. Sytuacja była rzeczywiście denerwująca. Łyknął pół kieliszka koniaku, stracił dech, napełnił kieliszek znowu. Wiedział, że grozi mu zatracenie perspektywy, najgorszy ze wszystkich grzechów. Delikatna natura tej misji trochę mu już doskwiera. Te wszystkie drobne kroczki, maleńkie komplikacje, żmudne zbliżanie się do celu, cofanie się… Rawlins w klatce. Rawlins i jego skrupuły. Muller ze swoim psychopatycznym światopoglądem. Małe zwierzątka, które podskubują człowiekowi pięty, a tylko myślą, jak mu skoczyć do gardła. Tutaj pułapki zastawione przez demony. Tam pozagalaktyczna, przyczajona rasa istot ogromnookich, przedziwnych radiowców, w porównaniu z którymi nawet niejaki Charles Boardman jest czymś nie bardziej wyczulonym niż roślina. Groźba zagłady nad wszystkim. Zirytowany zgasił cygaro w popielniczce i natychmiast spojrzał na ten długi niedopałek ze zdumieniem. Tyle cygara na marne? Samoczynnie już się nie zapali. Ale jest przecież promień podczerwony z generatora. Zapalił cygaro po raz drugi i pykał energicznie, dopóki się nie rozżarzyło. Niechętnym ruchem ręki nacisnął znów klawisz łączności z Nedem Rawlinsem.

Zobaczył na ekranie wybrzuszone pręty w blaskach księżyców i kudłate ryjki błyskające zębami.

— Ned! — powiedział. — Tu Charles. Wysyłamy po ciebie dużo robotów, chłopcze. Uwolnimy cię z tej idiotycznej klatki w ciągu pięciu minut. Słyszysz?! W ciągu pięciu minut!

2

Rawlins był bardzo zajęty.

To wydawało się nieomal śmieszne. Wprost bez końca nadbiegały i nadbiegały te potworki. Wsuwały pyski między pręty — dwa, trzy jednocześnie. Łasice, norki, gronostaje czy diabli wiedzą jakie zwierzęta — nic tylko zęby i czerwone małe ślepia. Ale jadały przecież padlinę, same nie zabijały. Nie wiadomo, co przyciągało je do klatki. Właziły, gromadziły się wokół Rawlinsa, szorstkimi futerkami ocierały się o jego kostki, uderzały go łapkami, orały mu pazurami skórę, gryzły w łydki.

Zadeptywał je. Przekonał się bardzo szybko, że przyduszając każdemu kark ciężkim butem łamie mu natychmiast stos pacierzowy. Błyskawicznym kopniakiem odrzucał kolejno swoje ofiary w róg klatki, dokąd od razu pędziły hurmem inne małe bestie. Kanibale. Stopniowo wprowadził rytm. Obrót, zdeptanie, kopniak. Obrót, zdeptanie, kopniak. Obrót, zdeptanie, kopniak. Chrup. Chrup. Chrup.

Jednakże gryzły i drapały go okropnie.

Przez pierwszych pięć minut prawie nie miał czasu oddychać. Obrót, zdeptanie, kopniak. Załatwił się tak co najmniej z dwudziestoma w ciągu pięciu minut. W rogu klatki spiętrzyła się sterta postrzępionych malutkich zwłok, przy której węszyły żywe stworzenia, żeby wyszukać co lepsze kąski. Aż wreszcie nadeszła chwila, gdy ucztowały wszystkie będące w klatce i więcej już nie wchodziło z zewnątrz. Mógł odpocząć. Przytrzymał się pręta, podniósł lewą nogę i zaczął oglądać liczne ranki, draśnięcia, ukąszenia. Czy dają pośmiertnie Krzyż Gwiezdny, jeżeli się umiera na galaktyczną wściekliznę? — zadał sobie pytanie. Nogę miał zakrwawioną od kolana w dół i te skaleczenia, chociaż niegłębokie, piekły i bolały. Nagle pojął, czemu zwierzęta żywiące się padliną przyszły do niego. Mając teraz czas oddychać, poczuł mocny zapach zepsutego mięsa. Nieomal ujrzał je oczami wyobraźni — wielkie ścierwo z brzuchem rozdartym, z czerwonymi, lepkimi wnętrznościami… czarne duże muchy ponad nim… larwy łażące po tym kopcu zgnilizny…

Tutaj w klatce nie ma żadnego rozkładu. Martwe ścierwojadki jeszcze nie gniją: zresztą niewiele z nich zostaje poza ogryzionymi kośćmi.

A więc na pewno jakiś omam: jakaś pułapka węchowa uruchomiona przez klatkę. Sama klatka wydziela taki odór. Po co? Najwyraźniej, żeby zwabić stado zwierząt padlinożernych do środka. Wyrafinowana forma tortur. Niewykluczone, że to sprawka Mullera. Muller przecież mógł pójść do najbliższej centrali i włączyć ten odór.

Ale na tym Rawlins musiał skończyć swoje rozważania. Nowy batalion ścierwojadków nadbiegał przez plac. Te były trochę większe, chociaż nie tak duże, żeby się nie zmieścić pomiędzy prętami. Szczerzyły zęby w blaskach księżyców wprost ohydnie. Rawlins natychmiast zadeptał trzy prychające, żarłoczne kanibale, jeszcze żywe w klatce, i w cudownym przypływie natchnienia wyrzucił je zza prętów daleko na odległość może ośmiu czy dziesięciu metrów. Doskonale. Batalion nowych przybyszów zatrzymał się z poślizgiem i zaczął ucztować, pożerać rozedrgane, jeszcze niezupełnie martwe ciałka. Zaledwie kilka z nich ruszyło do klatki, ale w takich odstępach czasu, że Rawlins mógł bez pośpiechu zadeptywać je kolejno i wyrzucać na żer nadbiegającej hordzie. W takim tempie, pomyślał, jeżeli tylko nie zjawi się ich więcej, dam sobie radę ze wszystkimi.

W końcu przestały mu dokuczać. Zabił już siedemdziesiąt czy może nawet osiemdziesiąt sztuk. Cuchnęło świeżą krwią mimo syntetycznego zaduchu zgnilizny; nogi bolały go po tej rzezi i w głowie mu się kręciło. Ale ostatecznie noc nastała znowu spokojna. Ochłapy, niektóre jeszcze w futerkach, i same już tylko szkieleciki leżały szerokim łukiem rozsiane przed klatką. Krew, gęsta i ciemna, utworzyła kałużę na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych. Ostatnie ucztujące ścierwojadki bardzo nażarte odeszły po cichu, nawet nie próbując nękać uwięzionego człowieka. Znużony, wyczerpany, bliski zarazem śmiechu i płaczu, Rawlins uczepił się prętów i już nie patrzył na swoje zbroczone krwią nogi. Pulsowały. Paliły go. Wyobraził sobie, jak całe flotylle nieznanych mikroorganizmów już krążą po jego krwiobiegu. Rozdęty, fioletowosiny trup jutro rano, męczennik przechytrzającej samą siebie chytrości Charlesa Boardmana. Idiotycznym posunięciem było wkroczenie do tej klatki! Kretyński sposób pozyskiwania ufności Mullera, rzeczywiście kretyński!

A przecież klatka ma swoje plusy, stwierdził nagle.

Trzy ogromne bestie kroczyły ku niemu z trzech różnych stron. Miały chód lwów, ale przypominały dziki — niskie, ważące chyba po sto kilogramów stworzenia o ostrych grzbietach i podłużnych piramidalnych łbach. Ślina kapała im z wąskich warg, maleńkie oczka, osadzone parami z każdej strony pyska tuż pod poszarpanym, obwisłym uchem, zezowały. Haczykowate kły sterczały spośród niniejszych, ostrzejszych, psich zębów w potężnych szczękach.

Podejrzliwie oglądając się nawzajem te trzy brzydactwa wykonały szereg wymyślnych susów dających wyraz ich tępocie, bo tylko kłusowały w kółko i wpadały na siebie, zamiast lustrować teren. Przez chwilę ryły w stercie martwych ścierwojadków, ale najwidoczniej nie żywiły się padliną: szukały mięsa żywego — ich pogarda dla tych ofiar kanibalizmu była oczywista. Potem odwróciły się, żeby popatrzeć na Rawlinsa, stojącego tak, że każde z nich mogło skierować jedną parę oczu prosto na niego. Teraz Rawlins uznał klatkę za schronienie. Nie chciałby znaleźć się na zewnątrz, wyczerpany i bezbronny, gdy te trzy bestie chodzą po mieście w poszukiwaniu kolacji.

Cóż kiedy w tej samej chwili pręty klatki zaczęły bezszelestnie osuwać się w bruk.

3

Muller, właśnie nadchodząc, zobaczył tę scenę. Przystanął tylko na moment, żeby podziwiać znikanie prętów — powolne, wyzywające nieomal. Ogarnął wzrokiem trzy zgłodniałe dzikie świnie i oszołomionego, zakrwawionego Rawlinsa, nagle stojącego przed nimi bez żadnej osłony.

— Padnij! — wrzasnął.

Rawlins po przebiegnięciu czterech kroków w lewo usłuchał padając na śliski od krwi chodnik, twarzą w stertę małych trupków na skraju ulicy. Muller strzelił. Nie zawracał sobie głowy nastawianiem celownika ręcznego, ponieważ to nie były zwierzęta jadalne. Trzema śmigłymi grotami powalił świnie. Nawet nie drgnęły. Ruszył do Rawlinsa, gdy nagle ukazał się jeden z robotów wysłanych z obozu w Strefie F, radośnie sunąc w ich stronę. Do diabła. Muller wyciągnął z kieszeni zabójczą kulkę i wycelował okienkiem w robota. Robot odwrócił do niego bezduszne, puste oblicze. Strzał.

Mechanizm rozpadł się. Rawlins zdołał wstać z pobojowiska.

— Szkoda, żeś go zniszczył — wybełkotał otumaniony. — On przyszedł tylko po to, żeby mi pomóc.

— Pomoc nie była potrzebna — powiedział Muller. — Możesz chodzić?

— Chyba.

— Bardzo jesteś poharatany?

— Pogryziony, nic poza tym. Nie takie to straszne, jak wygląda.

— Chodź ze mną.

Znowu ścierwojadki zbiegały się na plac, przyciągnięte tajemniczą telegrafią krwi. Małe, przeraźliwie uzębione, przystąpiły do poważnej pracy nad trzema ubitymi wielkimi dzikami. Rawlins patrzył niepewnie; coś szeptał pod nosem.

Zapominając o swojej emanacji, Muller ujął go pod ramię. Chłopiec wzdrygnął się i wyrwał, ale potem, jak gdyby pożałował swojej niegrzeczności, podał Mullerowi rękę. Przeszli przez plac razem. Muller czuł, jak on dygocze. Nie wiedział jednak, czy to reakcja po ostatnich przeżyciach, czy też skutek jazgoczącej bliskości umysłu nie osłoniętego.

— Tutaj — rzekł szorstko.

Weszli do sześciokątnej komory, gdzie trzymał swój diagnostat. Zasunął szczelnie drzwi, znów niewidoczne, i Rawlins osunął się na gołą podłogę. Jasne włosy, mokre od potu, przyklejały mu się do czoła. Oczy latały, źrenice miał rozszerzone.

— Długo trwała ta napaść na ciebie? — zapytał Muller.

— Może piętnaście, dwadzieścia minut. Nie wiem. Musiało ich być z pięćdziesiąt albo sto. Łamałem im grzbiety. Trzaskały, wiesz, jak gdyby się łamało gałązki. A potem klatka zniknęła — Rawlins parsknął obłędnym śmiechem. — To było najlepsze ze wszystkiego. Ledwie skończyłem z tymi draniami i spróbowałem odetchnąć, nadeszły trzy wielkie potwory i naturalnie klatka się ulotniła, a…

— Wolniej — powiedział Muller — mówisz tak prędko, że nie wszystko rozumiem. Możesz zdjąć te buty?

— To, co z nich zostało.

— Tak. Zdejmij je i zaraz opatrzymy ci nogi. Na Lemnos nie brak zarazków. I pierwotniaków, o ile mi wiadomo, glonów i trypanosomów, i diabli wiedzą czego jeszcze.

Rawlins sięgnął rękami do butów.

— Pomożesz mi? Ja niestety nie…

— Będzie źle, jeżeli podejdę choć trochę bliżej — ostrzegł Muller.

— Do licha z tym!

Muller wzruszył ramionami. Podszedł do Rawlinsa i zaczął majstrować przy połamanych i pogiętych zamkach błyskawicznych jego butów. Metal poszczerbiły maleńkie zęby; tak samo zresztą jak uszkodziły skórę samych butów i kamasze. Po chwili Rawlins z gołymi nogami leżał wyciągnięty na podłodze, krzywił się i próbował udawać bohatera. Cierpiał, chociaż żadne ze skaleczeń chyba nie było poważne; tyle tylko, że bardzo bolały. Muller nastawił diagnostat. Lampy diagnostatu zapaliły się, błysnął sygnał w szparze receptora.

— To stary jakiś model — zauważył Rawlins. — Nie wiem, jak mu się poddać.

— Wyciągnij nogi przed analizatorem.

Rawlins odwrócił się. Niebieskie światło padało teraz na jego ranki. W diagnostacie wszystko klekotało i kłapało. Wysunęła się przegubowa rączka z tamponem, który zgrabnie przemył mu lewą nogę prawie po udo. Diagnostat wciągnął zakrwawiony tampon i zaczął przetrawiać na cząsteczki, gdy tymczasem druga przegubowa rączka przejechała innym tamponem po prawej nodze Rawlinsa. Chłopiec przygryzł wargę. Tampony zrobiły swoje; koagulator spowodował krzepnięcie krwi. Krew została zmyta tak, że te płytkie ranki i draśnięcia było wyraźnie widać. Nadal to wygląda niezbyt dobrze, pomyślał Muller, chociaż nie tak ponuro jak przedtem.

Z diagnostatu wysunęła się strzykawka ponaddźwiękowa. Wstrzyknęła jakiś złocisty płyn Rawlinsowi w zadek. Środek uśmierzający ból, domyślił się Muller. Drugi zastrzyk, ciemnobursztynowy, był prawdopodobnie jakimś generalnym antybiotykiem, przeciwko zakażeniu. Rawlins wyraźnie się uspokajał. Wkrótce potem z diagnostatu wyskoczyło wiele już rączek, żeby zbadać obrażenia szczegółowo, sprawdzić, gdzie trzeba je zagoić. Rozległo się brzęczenie i trzy razy coś głośno trzasnęło. Diagnostat zaczął goić skaleczenia.

— Leż spokojnie — powiedział Muller. — Za parę minut będzie już po wszystkim.

— Nie powinieneś robić tego — jęknął Rawlins. — Mamy przecież wyposażenie medyczne w obozie. Tobie na pewno już brakuje różnych ważnych rzeczy. Gdybyś dał temu robotowi zabrać mnie z powrotem do obozu i…

— Nie chcę, żeby automaty kręciły mi się tutaj. A mój diagnostat jest odpowiednio wyposażony co najmniej na pięćdziesiąt lat. Nie choruję często. W dodatku to jest aparat, który może sam wytworzyć syntetycznie większość leków najbardziej potrzebnych. Bylebym zasilał go od czasu do czasu protoplazmą, wszystko może zrobić sam.

— To chociaż pozwól, żebyśmy ci dostarczyli pewne bardzo rzadkie leki.

— Obejdzie się. Nie potrzebuję żadnego miłosierdzia. No, już! Diagnostat dokonał na tobie dzieła. Prawdopodobnie nie będziesz miał nawet blizn.

Aparatura wypuściła Rawlinsa. Zatoczył się do tyłu i spojrzał na Mullera. Oczy miał już zupełnie przytomne, Muller stał w jednym z kątów tej sześciobocznej komory oparty plecami o ścianę.

— Gdybym przypuszczał — powiedział — że one cię zaatakują, nie zostawiłbym cię samego na tak długo. Nie masz broni?

— Nie mam.

— Zwierzęta, które żywią się padliną, przecież nie napastują żywych. Co mogło przyciągnąć je do ciebie?

— Klatka — rzekł Rawlins. — Wydzielała zapach zgniłego mięsa. Przynęta. I ni stąd, ni zowąd mnóstwo ich zaczęło włazić do środka. Myślałem, że żywcem mnie zjedzą.

Muller uśmiechnął się.

— Ciekawe — powiedział. — A więc ta klatka też jest zaprogramowana jako pułapka. Zdobyliśmy przydatne informacje dzięki twojej niemiłej przygodzie. Nawet nie umiem ci powiedzieć, jak bardzo interesują mnie te klatki. Jak bardzo interesuje mnie każda cząstka tego niesamowitego otoczenia. Akwedukt. Słupy-kalendarze. Urządzenie, które czyści ulice. Jestem ci wdzięczny, że pomogłeś mi pogłębić nieco znajomość labiryntu.

— Znam jeszcze kogoś, kto ma podobne podejście. Nieważne dla niego, ile ryzykuje czy też ile musi zapłacić, żeby wyciągnąć ze swoich doświadczeń użyteczne dane. Board…

Energicznym ruchem ręki Muller przerwał Rawlinsowi.

— Kto?

— Bordoni — powiedział Rawlins. — Emilio Bordoni. Mój profesor epistemologii na uniwersytecie. Wykładał zadziwiająco. W gruncie rzeczy tylko hermeneutykę… jak się uczyć.

— Heurystykę — poprawił go Muller.

— Jesteś pewny? Ja bym przysiągł, że…

— Mylisz się — powiedział Muller. — Rozmawiasz z ekspertem. Hermeneutyka to dyscyplina filologiczna zajmująca się interpretacją Pisma świętego, ale obecnie znajdująca szerokie zastosowanie w łączności. Twój ojciec wiedziałby to świetnie. Właśnie moja misja u Hydranów była eksperymentem w dziedzinie hermeneutyki stosowanej. Nie powiodła się.

— Heurystyka. Hermeneutyka. — Rawlins parsknął śmiechem. — No, w każdym razie cieszę się, że ci pomogłem coś niecoś przy badaniu tych klatek. Mój dobry uczynek heurystyczny. Ale na przyszłość wolałbym to sobie darować.

— No, myślę — rzekł Muller. Poczuł dziwny przypływ dobrej woli. A już prawie zapomniał, jak przyjemnie jest pomagać ludziom. Czy też jak przyjemnie jest móc prowadzić swobodną rozmowę. Zapytał:

— Czy ty pijesz, Ned?

— Alkohol?

— Właśnie to miałem na myśli.

— Umiarkowanie.

— To jest nasz trunek miejscowy — powiedział Muller. — Produkowany przez jakichś gnomów gdzieś we wnętrzu tej planety. — Wyciągnął misterną płaską butelkę i dwa szerokie pucharki. Starannie nalał do pucharków nie więcej niż po dwadzieścia centylitrów. — Zdobywam to w Strefie C — wyjaśnił podając jeden pucharek Rawlinsowi. — Tam tryska ten napój z fontanny. Doprawdy powinien mieć etykietkę „Pij mnie!”

Rawlins skosztował ostrożnie.

— Mocne!

— Około sześćdziesięciu procent alkoholu. Właśnie. Pojęcia nie mam, co się składa na pozostałość, ani jak to jest wytwarzane i po co. Po prostu smakuje mi to. Jest jednocześnie słodkie i wytrawne. Bardzo odurzające, oczywiście. Przypuszczam, że to jeszcze jedna pułapka. Można upić się cudownie… a reszty dokona labirynt. — Podniósł pucharek w ręce. — Na zdrowie!

— Na zdrowie!

Uśmieli się obaj z tego archaicznego toastu i wypili.

Baczność, Dickie, upomniał siebie Muller. Zaczynasz się z tym chłopcem bratać. Nie zapominaj, gdzie jesteś. I dlaczego. Ależ z ciebie potwór!

— Czy mogę wziąć trochę tego trunku do obozu? — zapytał Rawlins.

— Bardzo proszę. Dla kogo?

— Dla kogoś, kto by go w pełni docenił. On jest koneserem. Podróżuje z zapasem najrozmaitszych trunków, może ma ich ze sto rodzajów i to, przypuszczam, ze stu różnych planet. Trudno mi nawet spamiętać wszystkie nazwy.

— Jest tam coś z Marduk? — spytał Muller. — Z planet Deneb? Z Rigel?

— Doprawdy, nie wiem. To znaczy, lubię pić, ale nie znam się na gatunkach.

— Może ten twój przyjaciel chciałby jakiś trunek wymienić… — Muller urwał. — Nie, nie — rzekł po chwili. — Zapomnij o tym, co powiedziałem. Nie chcę żadnych transakcji.

— Mógłbyś teraz pójść ze mną do obozu — powiedział Rawlins. — On by cię poczęstował wszystkim, co ma w konsoli. Z pewnością.

— Bardzo jesteś chytry. Nie — Muller już patrzył ponuro w swój pucharek. — Nie dam się nabrać, Ned. Nie chcę mieć nic wspólnego z tamtymi ludźmi.

— Przykro mi, że tak do tego podchodzisz.

— Wypijesz jeszcze?

— Nie. Muszę już wracać. Nie przyszedłem tu na cały dzień i będę miał w obozie piekło, bo nie zrobiłem tego, co do mnie należało.

— Przesiedziałeś większość tego czasu w klatce. O to nie mogą mieć do ciebie pretensji.

— Mogliby jednak. Trochę mi się dostało za dzień wczorajszy. Chyba nie podoba im się to, że przychodzę do ciebie.

Muller poczuł nagle, jak coś w sercu mu się zaciska. Rawlins ciągnął dalej:

— Zmarnowałem dziś cały dzień, więc wcale bym się nie dziwił, gdyby mi zabronili tu przychodzić. Będą dosyć źli na mnie. To znaczy, skoro już wiedzą, że ty nie palisz się do współpracy z nami, uważają te moje wizyty tutaj po prostu za stratę czasu, który mógłbym wykorzystać obsługując nasz sprzęt w Strefie E bądź w Strefie F.

Wychylił pucharek do dna i wstał trochę pochrząkując. Spojrzał na swoje gołe nogi. Jakaś rozpylona z diagnostatu substancja odżywcza o barwie skóry pokryła ranki, aż trudno było poznać, że te nogi były pokaleczone. Z trudem wciągnął swoje wystrzępione kamasze.

— Butów nie włożę — oświadczył. — Są w opłakanym stanie. Chyba zdołam dojść do obozu boso.

— Bruk jest bardzo gładki — powiedział Muller.

— Dasz trochę tego trunku dla mojego przyjaciela?

Bez słowa Muller wręczył Rawlinsowi flaszkę do połowy jeszcze napełnioną.

Rawlins przypiął ją do pasa.

— To był bardzo interesujący dzień. Mam nadzieję, że będę mógł przyjść znowu.

4

Gdy Rawlins kulejąc szedł do Strefy E, Boardman zapytał:

— Jak twoje nogi?

— Zmęczone. Ale obrażenia goją się szybko. Nic mi nie będzie.

— Uważaj, żeby ci nie upadła ta butelka.

— Nie bój się, Charles. Dobrze ją przymocowałem. Nie chciałbym cię pozbawiać takiego przeżycia.

— Ned, posłuchaj. Naprawdę wysłaliśmy mnóstwo robotów po ciebie. Patrzyłem przez cały czas na te twoje okropne zmagania ze zwierzętami. Ale nic nie mogliśmy poradzić. Każdego robota Muller zatrzymywał i niszczył.

— W porządku — powiedział Rawlins.

— On jest rzeczywiście niezrównoważony. Nie chciał ani jednego naszego robota wpuścić do stref środkowych.

— W porządku, Charles. Przecież wyszedłem z tego z życiem.

Boardman jednak nie przestawał o tym mówić.

— Przyszło mi na myśl, że gdybyśmy wcale nie próbowali wysyłać tam robotów, byłoby znacznie lepiej, Ned. Bo one zbyt długo absorbowały Mullera. Przez ten czas Muller przecież mógłby wrócić do ciebie. Wypuścić cię. Czy też pozabijać te zwierzęta. On…

Boardman urwał, wydął usta i skarcił się w duchu za to bredzenie. Przejaw starości. Poczuł fałdy tłuszczu na brzuchu. Pora znów poddać się przeobrażeniu. Nadać sobie z powrotem wygląd mężczyzny sześćdziesięcioletniego, jednocześnie odzyskując dobre samopoczucie fizyczne z czasów, gdy się miało lat pięćdziesiąt. W ten sposób chytry człowiek ukrywa chytrość.

Po długiej chwili powiedział:

— Myślę, że Muller już się z tobą zaprzyjaźnił. Miło mi. Nadchodzi czas, żeby go skusić do opuszczenia labiryntu.

— Jak mam to zrobić?

— Obiecaj mu wyleczenie — rzekł Boardman.

Загрузка...