Rozdział ósmy

1

Nazajutrz rano, gdy znów się spotkali, obaj byli swobodniejsi. Rawlins, po przenocowaniu pod drucianą siatką snu w obozie, wyspany i wypoczęty, zastał Mullera przy wysokim pylonie na skraju wielkiego placu centralnego.

— Jak myślisz, co to jest? — zagaił Muller rozmowę, ledwie Rawlins przyszedł. — Stoi tu taki w każdym z tych ośmiu rogów placu. Od lat je obserwuję. One się obracają. Popatrz.

Wskazał jeden z boków pylonu. Podchodząc Rawlins zaczął odbierać z odległości dziesięciu metrów emanację Mullera. Jednak przemógł się i podszedł bliżej. Tak blisko nie był dnia poprzedniego, poza tą okropną chwilą, gdy Muller go pochwycił i przyciągnął do siebie.

— Widzisz to? — zapytał Muller stukając w pylon.

— Jakiś znak.

— Prawie sześć miesięcy zabrało mi wydrapanie tego. Używałem drzazgi kryształu z tamtej ściany tam. Poświęcałem na to co dzień godzinę albo i dwie godziny, aż został wyraźny znak na metalu. Potem obserwowałem. W ciągu jednego tutejszego roku znak przesuwa się raz wokoło. A więc te słupy się obracają. Niewidocznie, ale się obracają. Rodzaj kalendarza.

— Czy one… czy ty… czy ty kiedykolwiek…

— Mówisz coś od rzeczy, chłopcze.

— Przepraszam. — Rawlins cofnął się o parę kroków usiłując nie okazywać, że szkodzi mu bliskość Mullera. Był rozpłomieniony, wstrząśnięty. W odległości pięciu metrów już poczuł pewną ulgę, ale i tak, żeby tam wytrzymać, musiał sobie powtarzać, że znosi to coraz lepiej.

— O co pytałeś?

— Czy tylko ten pylon obserwujesz?

— Zrobiłem znaki na paru innych. Z pewnością obracają się wszystkie. Ich mechanizmu jednak nie znalazłem. Pod tym miastem jest jakiś fantastyczny mózg. Stary, ma miliony lat, a przecież nadal pracuje. Może to jest jakiś płynny metal, w którym krążą pierwiastki świadomości. To ten mózg obraca pylony, zawiaduje dostawami wody, czyści ulice.

— I zastawia pułapki.

— I zastawia pułapki — potwierdził Muller. — Ale to dla mnie niepojęte. Kiedy kopię tu i ówdzie pod brukiem, natrafiam tylko na glebę. Może wy, skurwysyny archeolodzy, zlokalizujecie mózg tego miasta. No? Są jakieś poszlaki?

— Chyba nie ma — odpowiedział Rawlins.

— Mówisz to z wahaniem.

— Bo nie wiem. Nie biorę udziału w żadnych pracach w obrębie labiryntu — Rawlins mimo woli uśmiechnął się niepewnie. Natychmiast tego pożałował i usłyszał upomnienie Boardmana na linii kontrolnej, że uśmiech niepewny z reguły zapowiada jakieś kłamstwo i lada chwila Muller może się połapać. — Przeważnie pracowałem na zewnątrz — wyjaśnił Mullerowi — prowadziłem operacje u wejścia. A później, kiedy wszedłem, skierowałem się prosto tutaj. Więc nie wiem, co inni dotychczas odkryli. Jeśli w ogóle coś odkryli.

— Czy oni zamierzają rozkopywać ulice? — zapytał Muller.

— Nie sądzę. My już tak często nie kopiemy. Mamy aparaturę badawczą, urządzenia sensoryczne i promienie sondujące. — Zachwycony własną improwizacją, prawił potoczyście dalej: — Archeologia kiedyś była niszczycielska, oczywiście. Żeby zbadać, co jest pod piramidą, musieliśmy piramidę rozbierać. Ale teraz do wielu prac możemy używać robotów. To jest nowa szkoła, rozumiesz, badanie gruntu bez rozkopywania go. W ten sposób zachowujemy pomniki przeszłości dla…

— Na jednej z planet Epsilon Indi — powiedział Muller — jakieś piętnaście lat temu grupa archeologów całkowicie rozebrała pradawny pawilon pogrzebowy niewiadomego pochodzenia i w żaden sposób nie dało się postawić tej budowli z powrotem, ponieważ nikt nie wiedział, na jakiej zasadzie została wzniesiona. Jakkolwiek próbowano ją złożyć, waliła się i to była ogromna strata. Przypadkiem widziałem jej ruiny w kilka miesięcy później. Naturalnie ty znasz tę sprawę.

Rawlins tej sprawy nie znał. Rumieniąc się powiedział:

— No, w każdej dziedzinie zawsze są jacyś partacze…

— Oby tylko nie było ich tutaj. Nie chcę żadnego zniszczenia w labiryncie. Co nie znaczy, żeby mieli duże szansę na to. Labirynt broni się sam zupełnie dobrze. — Muller niedbałym krokiem odszedł od pylonu.

Rawlins odczuwał coraz większą ulgę, w miarę jak odległość między nimi wzrastała, ale Boardman polecił mu pójść za Mullerem. Taktyka przełamywania nieufności Mullera obejmowała rozmyślne narażanie się na pole emocjonalne. Nie oglądając się Muller powiedział na pół do siebie:

— Klatki znowu zamknięte.

— Klatki?

— Popatrz… tam na tę ulicę.

Rawlins zobaczył wnękę w ścianie budynku. Prosto z bruku sterczało kilkanaście prętów z białego kamienia, zaginających się stopniowo i wbijających w ścianę na wysokości około czterech metrów. Tworzyły w ten sposób coś w rodzaju klatki. Drugą taką klatkę widział dalej na tej ulicy.

Muller powiedział:

— Ogółem jest ich dwadzieścia, rozmieszczonych symetrycznie na ulicach, które odchodzą od placu. Trzy razy, odkąd tu jestem, klatki się otworzyły. Pręty jakoś wsuwają się w bruk i znikają. Ostatnio, za trzecim razem, stwierdziłem to przedwczoraj w nocy. Nigdy nie widziałem samego otwierania się czy zamykania. Teraz też przegapiłem.

— Do czego według ciebie te klatki służyły? — zapytał Rawlins.

— Trzymano w nich niebezpieczne zwierzęta. Albo pojmanych wrogów, być może. Bo i po cóż są klatki?

— Ale jeśli otwierają się nadal.

— Miasto wciąż jeszcze dba o swoich mieszkańców. Do stref zewnętrznych wkroczyli wrogowie. Więc klatki czekają gotowe na wypadek, gdyby któryś z nich został pojmany.

— Mówisz o nas?

— Tak. O wrogach. — W oczach Mullera błysnęła nagle paranoidalna furia. Niepokojąco szybko po logicznym rozumowaniu nastąpił ten zimny wybuch. — Homo sapiens. Najbardziej bezlitosne, najgroźniejsze i najpodlejsze zwierzę w całym wszechświecie!

— Mówisz tak, jakbyś w to wierzył.

— Wierzę.

— Daj spokój — powiedział Rawlins. — Życie poświęciłeś dla dobra ludzkości. Niemożliwe, żebyś wierzył…

— Poświęciłem życie — rzekł Muller powoli — dla dobra Richarda Mullera.

Stanął przodem do Rawlinsa. Oddaleni byli od siebie o sześć czy siedem metrów, ale wydawało się, że emanacja jest prawie tak mocna, jak gdyby stali nos w nos.

— Ludzkość — ciągnął — nie obchodziła mnie ani trochę, chłopcze. Widziałem gwiazdy i chciałem nimi zawładnąć. Marzyła mi się boskość. Jeden świat nie wystarczał. Łaknąłem wszystkich światów. Więc wybrałem sobie zawód, który miał mi udostępnić gwiazdy. Narażałem się na śmierć tysiące razy. Wytrzymywałem fantastyczne krańcowe temperatury. Od wdychania przedziwnych gazów płuca mi zgniły, aż musiałem poddać je odnowie. Jadałem paskudztwa, o których opowiadanie wywołałoby torsje. Chłopcy tacy jak ty uwielbiali mnie i pisali wypracowania o moim samozaparciu w służbie dla ludzkości, o moim nienasyconym głodzie wiedzy. A ja ci to teraz wyjaśnię. Jestem akurat tak pełen samozaparcia jak Kolumb i Magellan, i Marco Polo. To byli wielcy podróżnicy, owszem, ale przy tym szukali dużych zysków. Otóż zysk, którego szukałem, jest tutaj. Chciałem wznieść się na wysokość stu kilometrów. Chciałem, żeby moje pomniki ze złota stawiano na tysiącach planet. Znasz poezję. „Sława dla nas ostrogą, (…) to ostatnia słabość umysłu szlachetnego”. Milton. Znasz także tych waszych Greków? Gdy człowiek za wysoko sięga, bogowie zrzucają go w dół. To się nazywa hybris. Zapadłem na to fatalnie. Gdy zleciałem przez chmury do Hydranów, czułem się jak bóg. Do diabła, byłem bogiem. I gdy stamtąd odlatywałem znowu przez te chmury… też byłem bogiem. Dla Hydranów z pewnością. Myślałem wtedy: pozostanę w ich mitach, zawsze będą opowiadali legendy o mnie. Okaleczony bóg. Bóg umęczony. Istota, która między nich zstąpiła i zaniepokoiła ich tak bardzo, że musieli ją unieszkodliwić… Ale…

— Ta klatka…

— Pozwól mi dokończyć! — Muller tupnął. — Rozumiesz, w rzeczywistości bogiem nie jestem… ja, zwykły, parszywy śmiertelnik, który miał złudzenia co do swojej boskości, dopóki bogowie prawdziwi nie postarali się, żebym dostał nauczkę. To oni uznali za wskazane przypomnieć mi, że pod plastykowym kombinezonem kryje się kudłate bydlę… że w tej dumnej czaszce jest zwierzęcy mózg. To za ich zrządzeniem Hydranowie zastosowali sprytną sztuczkę chirurgiczną, zapewne jedną ze swych specjalności, i otworzyli mi ten mózg. Nie wiem, czy zrobili to złośliwie, żebym przeżywał piekło, czy też uznali, że powinni wyleczyć mnie z mojej wrodzonej wady, a mianowicie niemożności okazywania uczuć. Obce nam stwory. Wyobraź ich sobie. Ale dokonali tego małego zabiegu. I wróciłem na Ziemię. Bohater i trędowaty w jednej osobie. Stańcie przy mnie, a będziecie wymiotować. Czemu? Bo to, co ode mnie bije, każdemu przypomina, że on także jest zwierzęciem. I w rezultacie tylko kręcimy się w kółko w naszym sprzężeniu zwrotnym. Każdy mnie nienawidzi, bo podchodząc do mnie, poznaje własną duszę. A ja nienawidzę każdego, bo wiem, że się przede mną wzdryga. Jestem, rozumiesz, nosicielem zarazy, a tą zarazą jest prawda. Twierdzę, że szczęściem ludzkości jest szczelność czaszki człowieczej. Gdybyśmy mieli bodaj odrobinę zdolności telepatycznych, bodaj tę mętną moc wyrażania się bez słów, jaką ja mam teraz, to przecież byśmy nie mogli ścierpieć siebie wzajemnie. Istnienie społeczeństw ludzkich byłoby niemożliwością. A Hydranowie mogą czytać nawzajem swoje myśli i najwyraźniej sprawia im to przyjemność. Ale my nie możemy. I właśnie dlatego oświadczam ci, że człowiek jest chyba najbardziej godnym pogardy bydlęciem w całym wszechświecie. Niezdolnym nawet wdychać odoru własnego gatunku… dusza nie chce znać duszy.

Rawlins powiedział:

— Ta klatka na pewno się otwiera.

— Co? Zaraz zobaczę!

Muller podbiegł na oślep. Rawlins nie zdążył odsunąć się dostatecznie szybko i odebrał emanację frontalną. Tym razem to nie było bolesne. Zobaczył jesień: zeschłe liście, więdnące kwiaty, kurz w podmuchach wiatru, wczesny zmierzch. Poczuł raczej żal niż udrękę wobec krótkości życia, nieuchronnego umierania. Tymczasem Muller, zapominając o wszystkim innym, patrzył uważnie na alabastrowe pręty klatki.

— Wsunęły się w bruk już o kilka centymetrów. Dlaczego dopiero teraz mi powiedziałeś?

— Próbowałem przedtem. Ale nie słuchałeś mnie.

— Tak. Tak. Te moje cholerne monologi. — Muller zachichotał. — Ned, czekałem długie lata, żeby to zobaczyć. Ta klatka rzeczywiście się otwiera. Patrz, jak szybko pręty znikają w bruku. To bardzo dziwne, Ned. Nigdy dotąd nie otwierała się dwa razy na rok, a teraz już po raz drugi w tym tygodniu…

— Może po prostu nie zauważyłeś tego — podsunął Rawlins. — Może spałeś, kiedy…

— Wątpię, patrz!

— Jak myślisz, dlaczego otwiera się w tej właśnie chwili?

— Wszędzie wokoło wrogowie — powiedział Muller. — Mnie to miasto już akceptowało. Jestem stałym mieszkańcem. Mieszkam tu tak długo. A teraz chodzi pewnie o to, żeby zamknąć ciebie. Wroga. Człowieka.

Klatka otworzyła się całkowicie. Nie widać było ani śladu prętów, tyle że w chodniku pozostał szereg małych otworów.

— Czy próbowałeś kiedy wsadzić coś do tych klatek? — zapytał Rawlins. — Jakieś zwierzęta?

— Owszem. Wciągnąłem do jednej wielkie zwierzę, ubite. Nie zamknęła się. Potem wsadziłem kilka schwytanych małych zwierząt żywcem. Też się nie zamknęła. — Muller zmarszczył brwi. — Raz nawet sam wszedłem, żeby sprawdzić, czy klatka zamknie się automatycznie, kiedy wyczuje żywego człowieka. Ale nie. Radzę ci, nie rób takich eksperymentów, kiedy tu będziesz sam. — Umilkł i zapytał po chwili: — Zechciałbyś mi pomóc w zbadaniu tego? Co, Ned?

Rawlins zachłysnął się. Rozrzedzone powietrze raptem zaczęło przypalać mu płuca jak ogień. Muller mówił spokojnie:

— Tylko wejdź do wnęki i postój tam parę minut. Zobaczymy, czy klatka się zamknie, żeby cię zatrzymać. To warte sprawdzenia.

— A jeżeli się zamknie? — zapytał Rawlins nie traktując tej propozycji poważnie. — Czy masz klucz, żeby mnie z niej wypuścić?

— Zawsze możemy wysadzić te pręty.

— To byłoby niszczenie. Mówiłeś mi, że nie pozwolisz niczego tu niszczyć.

— Czasami niszczy się po to, by zdobywać wiedzę. Prędzej, Ned. Wejdź do tej wnęki.

Muller powiedział to dziwnie rozkazująco. Stał teraz w jakimś cudacznym wyczekiwaniu w półprzysiadzie, z rękami u boków. Jak gdyby sam miał wrzucić mnie do klatki, pomyślał Rawlins.

Cichutko zabrzmiał głos Boardmana:

— Zrób to, Ned. Wejdź do klatki. Okaż, że mu ufasz.

Jemu ufam, pomyślał Rawlins, ale nie ufam tej klatce. Wyobraził sobie niespokojnie, że w klatce, ledwie pręty ją zamkną, podłoga zapadnie się i on zjedzie gdzieś w podziemie prosto w jakąś kadź kwasu czy jezioro ognia. Zrzutnia dla pojmanych wrogów. Skąd pewność, że tak nie jest?

— Wejdź tam, Ned — szepnął Boardman.

To był wspaniały gest, absolutnie wariacki. Rawlins przestąpił szereg małych otworów i stanął plecami do ściany. Prawie natychmiast pręty podniosły się z bruku i nie pozostawiając ani szczeliny, zamknęły go. Podłoga nie opadła pod nim. Promienie śmierci w niego nie buchnęły. Nie nastąpiło nic z tego, czego się obawiał, ale był więźniem.

— Ciekawe — powiedział Muller. — Najwidoczniej klatka wykrywa inteligencję. Dlatego nie udawały się próby ze zwierzętami. Żywymi czy martwymi. Co o tym myślisz, Ned?

— Cieszę się, że pomogłem ci w twoich badaniach. Ale cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdybyś mnie stąd wypuścił.

— Nie mam kontroli nad tymi prętami.

— Mówiłeś, że możesz je wysadzić.

— Po cóż niszczyć je tak prędko? Zaczekajmy z tym, dobrze? Może otworzą się same. W klatce jesteś zupełnie bezpieczny. Przyniosę ci coś do jedzenia, jeżeli zechcesz. Czy twoi koledzy zauważą, że cię nie ma, jeżeli nie wrócisz przed zapadnięciem zmroku?

— Prześlę im wiadomość — powiedział Rawlins kwaśno. — Mam jednak nadzieję, że do tego czasu stąd wyjdę.

— Nie gorączkuj się — usłyszał głos Boardmana. — W najgorszym razie sami możemy cię wyciągnąć. Na razie dogadzaj Mullerowi, jak tylko to jest możliwe, dopóki rzeczywiście nie pozyskasz jego sympatii. Jeżeli słyszysz mnie, dotknij podbródka prawą ręką.

Rawlins dotknął podbródka prawą ręką. Muller powiedział:

— Jesteś dosyć odważny, Ned. Albo głupi. Czasami nie jestem pewny, czy to nie to samo. Ale i tak dziękuję ci. Musiałem wiedzieć, jak jest z tymi klatkami.

— A więc przydałem się. Widzisz, ludzie pomimo wszystko nie są aż tak potworni.

— Świadomie nie są. Tylko ten szlam w głębiach ich jaźni jest szpetny. No, przypomnę ci — Muller podszedł do klatki i położył ręce na tych gładkich prętach, białych jak kość. Rawlins poczuł emanację spotęgowaną. — To, co jest pod czaszką. Ja sam oczywiście nigdy sobie tego nie uświadamiam. Tylko to obliczam ekstrapolacyjnie na podstawie reakcji innych. To musi być obrzydliwość.

— Mógłbym do tego przywyknąć — powiedział Rawlins. Usiadł w klatce po turecku. — Czy po powrocie na Ziemię z Beta Hydri IV starałeś się jakoś temu zaradzić?

— Rozmawiałem ze specjalistami od przeobrażeń. Ale nie mogli się zorientować, jakie zmiany zaszły w moich prądach nerwowych, więc nie wiedzieli, co robić. Przyjemne, prawda?

— Długo jeszcze zostałeś na Ziemi?

— Kilka miesięcy. Dostatecznie długo, by odkryć, że wszyscy moi znajomi zielenieją, ledwie podejdą do mnie. Zacząłem litować się nad sobą i nienawidzić siebie, co mniej więcej wychodzi na jedno. Zamierzałem popełnić samobójstwo, wiesz. Ażeby uwolnić świat od tego nieszczęścia.

Rawlins powiedział:

— Nie wierzę. Niektórzy ludzie po prostu nie są do samobójstwa zdolni. Ty jesteś jednym z nich.

— Dziękuję, sam już wiem o tym. Nie zabiłem się, bądź łaskaw zauważyć. Sięgnąłem po najlepsze narkotyki, potem piłem, a potem narażałem się na najrozmaitsze niebezpieczeństwa. I ostatecznie żyję nadal. W ciągu jednego miesiąca leczyłem się kolejno w czterech klinikach neuropsychiatrycznych. Próbowałem też nosić wyłożony miękko hełm ołowiany, który miał zatrzymywać promieniowanie myśli. Ale to było zupełnie tak, jakbym usiłował łapać neutrony w wiadro. Wywołałem popłoch w jednym z domów publicznych na Wenus. Wszystkie dziewczyny wybiegły nagusieńkie, ledwie się rozległ ten wrzask. — Muller splunął. — Wiesz, zawsze mogłem mieć towarzystwo albo go nie mieć. Wśród ludzi byłem zadowolony, serdeczny, miałem towarzyskie walory. Nie taki słoneczny cacuś jak ty, nadmiernie uprzejmy i szlachetny… a przecież umiałem współżyć z ludźmi. Zgadzałem się z nimi, wiązałem się. Po czym wyjeżdżałem w podróż na półtora roku, nie widywałem się ani nie rozmawiałem z nikim i też było mi dobrze. Dopiero z chwilą kiedy odciąłem się od społeczeństwa raz na zawsze, odkryłem, że w gruncie rzeczy ludzie są mi potrzebni. Ale to już skończone. Zdławiłem tę potrzebę, chłopcze. Mogę spędzić w samotności nawet sto lat, nie tęskniąc za żywą duszą. Przeszkoliłem się, żeby widzieć ludzkość tak, jak ludzkość widzi mnie… to już dla mnie jest coś, co przyprawia o mdłości i przygnębia, jakieś pełzające okaleczone stworzenie, które lepiej omijać. Niech piekło was wszystkich pochłonie! Nikomu z was nic winien nie jestem, łącznie z miłością. Nie mam żadnych zobowiązań. Mógłbym ciebie zostawić tu, żebyś zgnił w tej klatce, Ned, i nigdy by mnie nie nękały wyrzuty sumienia z tego powodu. Mógłbym przechodzić tędy dwa razy na dzień i tylko uśmiechać się do twojej czaszki. Nie dlatego, żebym nienawidził czy to ciebie osobiście, czy tej całej galaktyki pełnej takich jak ty. Po prostu dlatego, że gardzę tobą. Jesteś dla mnie niczym. Mniej niż niczym. Jesteś garstką kurzu. Już znam ciebie i ty znasz mnie.

— Mówisz, jakbyś należał do obcej rasy — zauważył Rawlins zdumiony.

— Nie. Ja należę do rasy ludzi. Jestem najbardziej ludzki z was wszystkich, ponieważ ja jedyny nie mogę ukrywać swojego człowieczeństwa. Czujesz to? Odbierasz tę szpetotę? To, co jest we mnie, jest także i w tobie. Leć do Hydranów, a oni pomogą ci to z siebie wyzwolić. Później ludzie będą od ciebie uciekać, tak samo jak ode mnie. Bo ja przemawiam w imieniu ludzkości. Mówię prawdę. Jestem tym mózgiem wyjątkowo nie ukrytym pod mięśniami i skórą, chłopcze. Jestem wnętrznościami, odchodami, do których istnienia się nie przyznajemy. Ja to wszelkie plugastwo, żądze, małe nienawiści, choroby, zawiść. Ja, który pozowałem na boga Hybris. Przypomnieli mi, czym jestem naprawdę.

— Dlaczego — zapytał Rawlins spokojnie — zdecydowałeś się przylecieć na Lemnos?

— Podsunął mi tę myśl niejaki Charles Boardman.

Rawlins aż drgnął zaskoczony, gdy padło to nazwisko.

— Znasz go? — zapytał Muller.

— No, znam. Oczywiście. On… on… jest wielką figurą w naszym rządzie.

— Można by tak powiedzieć. Więc właśnie ten Charles Boardman wyprawił mnie na Beta Hydri IV. Och, nie namówił mnie podstępnie, nie musiał stosować żadnego ze swoich nieuczciwych sposobów. Zbyt dobrze wiedział, jaki jestem. Po prostu zagrał na mojej ambicji. Jest planeta, przypomniał mi, gdzie żyją obce istoty inteligentne i trzeba, żeby tam zjawił się człowiek. Prawdopodobnie to misja samobójcza, ale zarazem pierwszy kontakt ludzkości z innym inteligentnym gatunkiem, więc czy chciałbyś podjąć się tego? Oczywiście podjąłem się. On przewidział, że nie oparłbym się takiej propozycji. Potem, kiedy wróciłem w tym stanie, próbował mnie przez jakiś czas unikać… może dlatego, że nie mógł wytrzymać mojej emanacji czy też własnego poczucia winy. Aż w końcu dopadłem go i powiedziałem: „Patrz na mnie, Charles, oto jaki jestem teraz. Mów, dokąd mogę się udać i co mam robić”. Podszedłem do niego blisko. Tak właśnie. Twarz mu zsiniała. Musiał zażyć tabletki. Widziałem w jego oczach obrzydzenie. I wtedy przypomniał mi o tym labiryncie na Lemnos.

— Dlaczego?

— Uważał, że to odpowiednia dla mnie kryjówka. Nie wiem, czy z dobrego serca, czy przez okrucieństwo. Może myślał, że labirynt mnie zabije… przyzwoita śmierć dla takich facetów jak ja, w każdym razie lepsza niż łyk jakiegoś rozpuszczalnika i spłynięcie do ścieku. Ale ja oczywiście mu powiedziałem, że ani mi się śni lecieć na Lemnos. Chciałem zatrzeć ślady za sobą. Udałem gniew, zacząłem dowodzić, że to ostatnia rzecz, jaką bym zrobił. Potem spędziłem miesiąc łajdacząc się w Podziemiach Nowego Orleanu, a gdy się z powrotem wynurzyłem na powierzchnię, wynająłem statek i przyleciałem tutaj. Kluczyłem, jak tylko mogłem, żeby na pewno nikt nie zorientował się, dokąd lecę. Boardman miał rację. To rzeczywiście odpowiednie miejsce.

— Ale jak — zapytał Rawlins — dostałeś się do środka labiryntu?

— Po prostu miałem pecha.

— Pecha?

— Pragnąłem umrzeć w blasku chwały — powiedział Muller. — Było mi wszystko jedno, czy przeżyję drogę przez labirynt, czy nie. Po prostu dałem nura i chcąc nie chcąc dotarłem do centrum.

— Trudno mi w to uwierzyć!

— No, mniej więcej tak było. Sęk w tym, że ja jestem typem, który może przetrwać wszystko. To jakiś dar natury, jeśli nie coś paranormalnego. Mam niezwykle szybki refleks. Szósty zmysł, jak powiadają. I jest we mnie silna wola życia. Poza tym przywiozłem wykrywacze masy i sporo innego przydatnego sprzętu. Więc po wkroczeniu do labiryntu ilekroć gdzieś zobaczyłem leżące zwłoki, patrzyłem wokół siebie trochę uważniej niż zwykle i kiedy tylko czułem, że oczy odmawiają mi posłuszeństwa, zatrzymywałem się i odpoczywałem. W Strefie H byłem pewny, że spotka mnie śmierć. Chciałem tego. Ale los zrządził inaczej: zdołałem przejść tam, gdzie nikomu innemu to się nie udało… chyba dlatego, że szedłem bez lęku, obojętnie, nie było więc pierwiastka napięcia. Sunąłem jak kot, mięśnie mi świetnie pracowały i tak ku mojemu sporemu rozczarowaniu przedostałem się jakoś przez najbardziej niebezpieczne części labiryntu i oto jestem tutaj.

— Wychodziłeś kiedy na zewnątrz?

— Nie. Czasem chodzę do Strefy E, w której są teraz twoi koledzy. Dwa razy byłem w Strefie A. Ale przeważnie pozostaję w trzech strefach środkowych. Urządziłem się zupełnie wygodnie. Zapasy mięsa przechowuję w chłodni radiacyjnej, mam cały budynek na bibliotekę i odpowiednie miejsce na moje kobietony. W innym budynku preparuję zwierzęta. Często też poluję. I zwiedzam labirynt, usiłuję zbadać te wszystkie urządzenia. Podyktowałem już kilka sześcianów pamiętników. Ręczę, że twoi koledzy archeolodzy obejrzeliby te sześciany z przyjemnością.

— Na pewno by dostarczyły nam wiele informacji — powiedział Rawlins.

— Ja wiem. Toteż potłukę je, żeby nikt z was ich nie zobaczył. Głodny jesteś, chłopcze?

— Trochę.

— Przyniosę ci obiad.

Krokiem zamaszystym Muller ruszył w stronę pobliskich budynków. Gdy zniknął, Rawlins rzekł cicho:

— To straszne, Charles. On najwyraźniej oszalał.

— Nie bądź tego taki pewny — odpowiedział Boardman. — Niewątpliwie dziewięć lat odosobnienia może zachwiać ludzką równowagę, a Muller już wtedy, gdy ostatnio go widziałem, nie był zrównoważony. Ale może zaczął prowadzić z tobą jakąś grę… udaje wariata, żeby wypróbować, jak dalece jesteś łatwowierny.

— A jeżeli nie udaje?

— W świetle tego, o co nam chodzi, jego obłęd nie miałby najmniejszego znaczenia. Może by nawet pomógł.

— Nie rozumiem.

— Nie potrzebujesz rozumieć — rzekł Boardman. — Tylko bądź spokojny, Ned. Jak dotąd spisujesz się świetnie.

Muller wrócił, niosąc półmisek z mięsem i ładny kryształowy puchar z wodą.

— Niczym lepszym nie mogę cię poczęstować — powiedział i wepchnął kawał mięsa między pręty. Tutejsza dziczyzna. Jadasz zwykle pożywne rzeczy, prawda?

— Tak.

— W twoim wieku tak trzeba. Powiedziałeś, że ile masz lat? Dwadzieścia pięć?

— Dwadzieścia trzy.

— To jeszcze gorzej.

Muller podał Rawlinsowi puchar. Woda miała przyjemny smak czy też brak smaku. Potem w milczeniu usiadł przed klatką i sam zaczął jeść. Rawlins stwierdził, że emanacja już nie jest taka przykra, nawet z odległości mniejszej niż pięć metrów. Widocznie można się przystosować, pomyślał. Jeżeli komuś na tym zależy.

Po długiej chwili zapytał:

— Nie wyszedłbyś stąd za parę dni, żeby poznać moich kolegów?

— Wykluczone.

— Oni wzdychają do rozmowy z tobą.

— Ale mnie rozmowa z nimi wcale nie interesuje. Wolę rozmawiać z dzikimi zwierzętami.

— Rozmawiasz ze mną — zauważył Rawlins.

— Bo to dla mnie nowość. Bo twój ojciec był moim przyjacielem. Bo jak na człowieka, jesteś dosyć znośny. Ale ani mi się śni wchodzić w hałastrę archeologów, którzy będą wybałuszać na mnie oczy.

— To może spotkaj się tylko z paroma z nich — zaproponował Rawlins. — Dla oswojenia się z myślą, że znowu będziesz wśród ludzi.

— Nie.

— Nie widzę powo…

Muller przerwał mu:

— Zaraz, zaraz! Dlaczego miałbym się oswajać z myślą, że znowu będę wśród ludzi?

Rawlins odpowiedział zmieszany:

— No dlatego, że ludzie tutaj są. Dlatego, że niedobrze jest zbyt długo przebywać z daleka od…

— Coś knujesz? Chcesz nabrać mnie i wyciągnąć z labiryntu? Ej, chłopcze, powiedz, co knujesz w tym swoim małym rozumku? Jakie masz powody, żeby mnie przyzwyczajać do ludzi?

Rawlins wahał się. W czasie niezręcznego milczenia Boardman szybko podsunął mu wykrętną odpowiedź — właśnie taką, jaka była potrzebna. Więc on powtórzył te słowa, dokładając starań, by zabrzmiały naturalnie.

— Robisz ze mnie intryganta, Dick. Ale ja ci przysięgam: nie mam złych zamiarów. Przyznaję, że próbowałem trochę cię udobruchać, pochlebić ci, pozyskać twoją życzliwość. Chyba już powinienem zdradzić cel tego.

— Chyba już powinieneś.

— To ze względu na nasze badania archeologiczne. Możemy spędzić na Lemnos zaledwie kilka tygodni. Ty tu jesteś… ile to lat? Dziewięć? Zebrałeś już sporo wiadomości o tym labiryncie, Dick, i byłoby nieuczciwie z twojej strony zachowywać je przy sobie. Więc miałem nadzieję, że cię jakoś przekonam i najpierw zaprzyjaźnisz się ze mną, a potem może przyjdziesz do tamtych w Strefie E porozmawiać z nimi, odpowiesz na ich pytania, udzielisz im informacji…

— Nieuczciwie z mojej strony zachowywać je przy sobie?

— No, tak. Ukrywanie wiedzy jest grzechem.

— A czy uczciwie ze strony ludzkości nazywać mnie nieczystym i uciekać ode mnie?

— To inna sprawa — powiedział Rawlins. — I nie można jej osądzać w ten sposób. To sprawa twojego nieszczęścia… na które nie zasłużyłeś, i wszyscy żałują, że takie nieszczęście cię spotkało, ale jednocześnie musisz zrozumieć, że ludziom raczej trudno przyjmować obojętnie… twój… twój…

— Mój smród — odpowiedział Muller. — Dobrze. Rozumiem, że trudno przy mnie wytrzymać. Dlatego wolę nie narzucać się twoim kolegom. Nie myśl, że będę z nimi rozmawiał, popijał herbatę, czy też miał z nimi cokolwiek do czynienia. Odseparowałem się od ludzkości i w tej separacji pozostanę. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, że dla ciebie zrobiłem wyjątek i pozwoliłem, abyś mi się naprzykrzał. I skoro już ci to wyjaśniam, wiedz, że moje nieszczęście nie było nie zasłużone. Zasłużyłem na nie, bo zaglądałem tam, gdzie zaglądać nie powinienem, rozpierała mnie pycha, byłem przekonany, że mogę dotrzeć wszędzie, zacząłem uważać się za nadczłowieka. Hybris. Mówiłem ci już to słowo.

Boardman nadal udzielał Rawlinsowi wskazówek. Czując cierpki smak swoich kłamstw Rawlins prawił gładko:

— Nie mogę mieć ci za złe, Dick, że tak się zawziąłeś. Myślę jednak, że postąpiłbyś niesłusznie, gdybyś odmówił nam informacji. Wróć pamięcią do czasów twoich własnych badań. Kiedy lądowałeś na jakiejś planecie i ktoś tam wiedział coś ważnego, co ty chciałeś wiedzieć, czy nie czyniłeś wszelkich wysiłków, żeby te informacje uzyskać… choćby nawet ten ktoś miał pewne osobiste problemy, które…

— Przykro mi — rzekł Muller lodowato. — Naprawdę już mnie to nic a nic nie obchodzi.

I odszedł — zostawił Rawlinsa w klatce z dwoma kawałkami mięsa i prawie pustym pucharem. Gdy zniknął, Boardman powiedział:

— Drażliwy jest, owszem. Ale nie liczyłem na to, że przejawi słodycz charakteru. Zaczynasz docierać do niego, Ned. Akurat odpowiednio łączysz w sobie chytrość z naiwnością.

— I ostatecznie siedzę w klatce.

— To żaden kłopot. Możemy przysłać robota, żeby cię uwolnił, jeżeli klatka niedługo sama się nie otworzy.

— Muller stąd nie wyjdzie — szepnął Rawlins. — Jest pełen nienawiści. Zieje nią. W żadnym razie nie da się namówić do współpracy. Nigdy nie widziałem aż tyle nienawiści nagromadzonej w jednym człowieku.

— Ty nie wiesz, co to nienawiść — powiedział Boardman. — I on też nie wie. Zapewniam cię, że wszystko idzie dobrze. Niewątpliwie będą jakieś porażki, ale grunt, że on w ogóle z tobą rozmawia. On nie chce nienawidzić. Stwórz warunki do tego, żeby lody stopniały.

— Kiedy przyślecie do mnie robota?

— Później — powiedział Boardman — jeżeli zajdzie konieczność.

Muller nie wracał. Zapadał zmierzch i zrobiło się chłodno. Rawlins siedział w klatce zziębnięty, skulony. Próbował wyobrazić sobie to miasto w czasach, gdy ono żyło, gdy klatka służyła do pokazywania stworzeń schwytanych w labiryncie. Przychodzą tu gromadnie budowniczowie miasta, niscy i tędzy, o gęstej, miedzianej sierści i zielonkawej skórze. Wymachują długimi rękami, wskazują tę klatkę. A w klatce kuli się stworzenie podobne do jakiegoś olbrzymiego skorpiona. Ślepia mu pałają, białe szpony i drapią bruk, ogon chlaszcze gwałtownie, a zwierzę tylko czeka, by ktokolwiek podszedł za blisko. Zgrzytliwa muzyka rozbrzmiewa w mieście, obcy śmieją się. Bije od nich ciepły, piżmowy zapach. Dzieci plują do klatki. Ich ślina jest jak ogień. W jaskrawych blaskach księżyców pląsają cienie. Więzień, szkaradny, pełen złej woli, czuje się samotny bez stworzeń swojego gatunku, od których roi się w jaśniejących tunelach na planecie Alphecca czy Markab — bardzo daleko. A tutaj całymi dniami budowniczowie miasta przychodzą, szydzą, drwią. Stworzenie w klatce patrzeć nie może na ich krzepkie postacie, splecione, długie cieniutkie palce, płaskie twarze i szpetne kły. Aż pewnego dnia bruk pod klatką się zapada, bo oni już są znudzeni swoim więźniem z innego świata i to stworzenie, tłukąc wściekle ogonem, spada w otchłań najeżoną ostrzami noży.

Nadeszła noc. Rawlins od kilku godzin nie słyszał głosu Boardmana. Mullera nie widział od wczesnego popołudnia. Po placu grasowały zwierzęta, przeważnie małe, z przeraźliwymi zębami i pazurami. A on tym razem przyszedł tu nie uzbrojony. Gotów był zatratować każde z tych zwierząt, które by wśliznęło się między pręty klatki.

Drżał z zimna, chciało mu się jeść. Wypatrywał w ciemnościach Mullera. To wszystko przestało być żartem.

— Słyszysz mnie? — zapytał Boardman. — Wkrótce cię stamtąd wyciągniemy.

— Tak, ale kiedy?

— Wysłaliśmy robota, Ned.

— Wystarczy przecież kwadrans, żeby robot dostał się tutaj. To bezpieczne strefy.

Boardman milczał przez chwilę.

— Muller godzinę temu zatrzymał robota i zniszczył go.

— Nie mogłeś mi powiedzieć od razu?

— Natychmiast wysyłamy kilka robotów jednocześnie — oznajmił Boardman. — Muller z pewnością przeoczy co najmniej jednego. Wszystko idzie doskonale, Ned. Nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.

— Chyba że coś się stanie — burknął Rawlins.

Ale nie przedłużał tej rozmowy; coraz bardziej zziębnięty i głodny oparł się o ścianę i czekał. Patrzył, jak w odległości stu metrów na placu małe, zwinne zwierzątko przyczaja się i zabija zwierzę znacznie większe od siebie. Już po chwili przybiegły tam ścierwojadki, żeby odrywać strzępy krwawego mięsa. Słuchał odgłosów tego targania i rozdzierania. Pole widzenia miał częściowo przysłonięte, więc musiał wykręcać szyję chcąc wreszcie zobaczyć robota wysłanego mu na pomoc. Ale robota nie było.

Czuł się jak człowiek złożony w ofierze, wybraniec śmierci.

Ścierwojadki ukończyły swoją pracę. Cicho ruszyły przez plac ku niemu — małe, podobne do łasic zwierzęta o dużych, zwężających się stopniowo łebkach, łapach łopatkowatych i żółtych, zakrzywionych do wewnątrz pazurach. Błyskały czerwienią źrenic, łypały żółtymi białkami patrząc na niego ciekawie, z namysłem, poważnie. Pyski miały umazane gęstą, purpurową krwią.

Podchodziły. Rawlins zobaczył długi, wąski ryj pomiędzy prętami klatki. Kopnął. Ryj się wycofał. Z lewej strony inny już wsuwał się między pręty. A potem jeszcze trzy.

I nagle te potworki zaczęły przedostawać się do klatki zewsząd.

Загрузка...