Ulica wrzała. Łoskot nadziemnych pociągów, klaksony aut, grzechot rozpędzonych trolejbusów, dzwonki sygnałów i potężny gwar ludzkich głosów kipiały w granatowym powietrzu, poprzerzynanym na strzępy ciemności snopami świateł wszystkich barw i odcieni. Tłumy przelewały się na kształt węży bez końca, wypełniając szczelnie chodniki, jaskrawiejąc w kwadratach świateł okien wystawowych i zapadając w półmrok domów. Świeżo zwilżony asfalt syczał pod setkami opon samochodowych. Oślizłe czarne i srebrne cielska długich maszyn migały jedne za drugimi.
Szedłem wtłoczony w tłum, stanowiąc jego cząstkę nierozdzielną, bez celu i myśli, dając się unosić jak korek fali.
Ulica dyszała, mruczała i huczała, oblewały mnie potoki świateł i smugi ciężkich woni perfum kobiecych, czasem owiewał ostry dym południowych papierosów, czasem słodkawy, duszący opiumowanych cygar. Po fasadach domów wspinały się w obłąkańczym tempie neonowe litery gasnących i zapalających się reklam, tryskały fontanny świateł, migotały szaleńcze wypryski rac i ogni sztucznych, opadając ostatnim błyskiem na głowy tłumu.
Szedłem pod olbrzymie, rozjarzone rzęsiście portale, pod ciemne sklepy, pod wyniosłe kolumny jakichś gmachów nieznanych, wbity w ruchliwą, wielojęzyczną, ani na chwilę nie zamilkającą masę ludzi, a jednak samotniejszy niż na wyspie bezludnej. Dłoń machinalnie pobrzękiwała w kieszeni dwiema pięciocentowymi monetami, które stanowiły cały mój majątek.
Na skrzyżowaniu trzech wielkich ulic, których kamienne paszcze wyciągały się w dal szyjami malejącymi w perspektywie, a upstrzonymi regularnym kręgosłupem–mozaiką lamp, oddzieliłem się od tłumu i stanąłem na krawężniku.
Tłumy przepełzały przez jezdnię jakby wyrzucane z jakiejś gigantycznej śluzy, zależnie od koloru zapalających się świateł. Na zmianę z nimi huczały, wyły, mruczały motory wielkich aut, gwiżdżąc od czasu do czasu rozdzierająco hamulcami. Przebiegający kolporter wetknął mi do ręki jakąś niepotrzebną gazetę, którą kupiłem, żeby się od niego odczepić, wsadziłem ją za mankiet rękawa i patrzyłem dalej.
Tłum był właściwie coraz inny, ale zawsze taki sam. Ulica wciąż tętniła w dwie przeciwne strony, przepuszczając przez swój asfaltowy przełyk porcje ludzkiej masy, jakby chewing gum, na zmianę z błyszczącym żelastwem samochodów.
Z cienkiej smugi jezdni zjechał nagle ogromny, lśniący cień i z cichutkim syczeniem opon zatrzymał się tuż przede mnę. Był to olbrzymi buick, którego lewa przednia szyba opuściła się i z wnętrza rozległ się głos:
— Jaka to gazeta?
Równocześnie dłoń, odziana w ciężką rękawicę szoferską, wskazała na biały skrawek papieru wystający zza mego rękawa.
Pytanie to, sposób jego zadania, treść były oczywiście wysoce dziwne, ale życie nauczyło mnie nie dziwić się niczemu, zwłaszcza w wielkiej metropolii. Odpowiedziałem, wyciągając gazetę (gdyż sam nie znałem jej tytułu):
— „New York Times”.
— A którego mamy dzisiaj? Jaki dzień? — spytał ten sam głos.
Głupia ta zabawa znudziła mi się.
— Piątek! — odpaliłem na odczepne.
W tej samej chwili drzwi auta odskoczyły i głos powiedział:
— Proszę wsiadać.
Zrobiłem ruch, jakbym chciał się cofnąć.
— Go on! — rozległy się wyrazy wypowiedziane z taką siłą, że mimo woli usłuchałem.
Nie wiem, jak opadłem na miękkie poduszki — gdy drzwi trzasły i zaraz, jak w gangsterskich filmach, motor już ciągnął. Światła ulicy zadrgały, wyciągnęły się w pulsujące smugi — pomknęliśmy prostą.
Rozejrzałem się w aucie. Wnętrze było ciemne. Siedziałem sam na tylnym miejscu. Przede mną na tle niewyraźnie oświetlonej deski rozdzielczej i przedniej szyby widniały dwie bardzo podobne barczyste sylwetki męskie: kierowcy i jego towarzysza. Począłem się zastanawiać. Umysł mój był wprawdzie nieco nadwerężony dwudniowym przymusowym niedojadaniem, ale pracował dość sprawnie. Głód ten spowodował raczej pewną lekkość nadzwyczajnych decyzji i wysoką obojętność na zdarzenia zewnętrzne. Ale teraz — cóż się teraz właściwie działo. Maszyna wyjechała widocznie na jakieś wolniejsze ulice, gdyż motor zaczął pracować z tym charakterystycznym wysokim, śpiewnym tonem, z jakim ciągną wysokoobrotowe kompresory na pełnym gazie. Nagle, ostry skręt — hamulce, uderzone nagle, zaświszczały — wóz podskoczył kilka razy, zapadł się miękko na jakiejś jamie i stanął.
Drzwi nie otwarły się. Tylko kierowca zatrąbił, raz krótko, raz długo. Dwa razy zgasił duże światła, zapalił małe, a potem i te zgasił. Teraz staliśmy w egipskich ciemnościach.
— Cóż to za szopka, do diab… — zacząłem głośno, ale głos mój wypadł za słabo, gdyż uszy miałem jeszcze pełne szumu motoru i jazdy, zresztą w tej samej chwili przed nosem maszyny ukazał się czworobok bladego światła. Auto warknęło i ruszyło naprzód. Nagle uczułem, że podłoga opada. Aha! — pomyślałem — garaż podziemny — gdy już staliśmy.
Drzwi odskoczyły. Kierowca samochodu ukazał mi swoją twarz — ogromną, szeroką, o potężnych szczękach i brwiach, twarz zarazem suchą i mięsistą. Wysiadłem. Nogi stąpały lekko — chodnik w tej podziemnej galerii był z tłumiącego dźwięki materiału. Potem otworzyły się jakieś boczne drzwi i ujrzałem salę, w której siedziało pięciu mężczyzn. Sala była nieduża, ciemnoniebieska, mężczyźni — siedzieli za małym okrągłym stołem — na mój widok wszyscy powstali i w milczeniu patrzyli na mnie, jakby czegoś oczekując.
Najniższy, człowiek w średnim wieku, ciemny blondyn o twarzy bladej, błyszczącej, jakby lekko nalanej, zwrócił się do mego towarzysza–kierowcy:
— To on?
Kierowca wydawał się tym pytaniem jakby zaskoczony, zawahał się, ale odpowiedział:
— Naturalnie.
Pytający skierował się teraz ku mnie, zbliżył się tak, że staliśmy naprzeciw siebie:
— Jaki dzień mamy dzisiaj?
Odpowiedziałem, teraz już zgodnie z prawdą, że środę — co wywołało jakby drgnienie, które przeszło przez wszystkich. Przez chwilę myślałem, że jestem wśród wariatów, ale nie zdążyłem się nawet przestraszyć, gdyż kierowca, człowiek atletycznej budowy, postąpił szybko naprzód i zaczął mówić:
— Mr Frazer — przysięgam — on powiedział: piątek. I miał „New York Timesa” na rogu Fifth Avenue.
— Co to ma znaczyć? — zapytał mężczyzna o bladej twarzy. — Skąd pan przybywa?
— Z Chicago — odpowiedziałem. — Ale może przyjdzie teraz na mnie kolej w zadawaniu pytań? Co ma oznaczać to zgromadzenie? I ta podróż zagadkowa autem?
— Nie wysilaj się pan — przerwał on lodowatym tonem. — Pańska kolej pytania jeszcze nie nadeszła. Czemu pan odpowiedział na pytanie, że mamy piątek?
Przyszła mi myśl, że jednak mam do czynienia z wariatami. Trzeba było być ustępliwym i łagodnym — gdzieś to wyczytałem.
— Jeżeli się dobrze zastanowić, to może i jest piątek — zacząłem. — Zwłaszcza według południka Greenwich…
— Nie pleć pan, do rzeczy. Czy ma pan list i narzędzia?
Milczałem.
— Tak… — powiedział przeciągle mój rozmówca. — No, ale zanim… zanim… więc musi pan nam powiedzieć, kto pana wysłał. Z jakimi zamiarami pan przyjechał. I kto panu powiedział, co i jak ma zrobić, żeby się tu dostać.
Ostatnie słowa wypowiedział prawie sycząc, przy czym ukazał swe zęby, jeszcze bielsze, czy raczej bledsze, niż twarz. Inni stali wciąż nieruchomo, z oczyma wlepionymi we mnie, ni to grożąc, ni to oczekując.
Powoli coś mi się rozjaśniło. Jedno wiedziałem już: to nie byli wariaci. Nie, to ja byłem przeklętym, starym wariatem, który wlazł w jakąś ogromną, paskudną historię.
— Mój panie — zacząłem, ale jowialny ton zdawał się być mocno nie na miejscu, nadrabiałem jednak miną i brnąłem — jestem, to znaczy byłem reporterem „Chicago World”… Z pewnych względów zostałem zwolniony z pracy dwa miesiące temu… Szukając pracy, przybyłem do Nowego Jorku. Jestem tu już kilka tygodni, ale niczego nie znalazłem, a sposób, w jaki się tu dostałem, był, zapewniam pana, czysto przypadkowy. Wszak każdemu wolno mieć „New York Timesa”?
— I odpowiadać na pytanie o dzień tygodnia, że jest piątek, w środę… Czy tak?
Na słowa te, wypowiedziane po raz pierwszy przez wysokiego, chudego mężczyznę w binoklach, zwróciłem się ku niemu i zarazem zauważyłem, że drzwi były zamknięte. W ich framudze stał kierowca auta o twarzy masywnej, kamiennej, bez wyrazu i zapełniał sobą całe wyjście w sposób dokładny, ale dla mnie zgoła niepożądany. Zrozumiałem, że mi nie wierzą.
— Panowie — zacząłem — jest to głupi zbieg okoliczności… Proszę, dajcie mi odejść… Nic przecież nie wiem, nic nie rozumiem, nie wiem nawet, gdzie się obecnie znajduję.
— Pan się, zdaje, nie orientuje — powiedział powoli mężczyzna o błyszczącej, bladej twarzy. — Pan nie może stąd odejść.
— Teraz nie? A kiedy?
— Nigdy.
Kiedy to słowo padło, jakby coś zelżało. Wszystko było już teraz jasne — tamci czterej powoli, nie spiesząc się, siedli, zapalali papierosy nad małą lampką oliwną, a ja patrzyłem. Patrzyłem ze szczególną zachłannością na ich ruchy, na oświetlony jaskrawo pokój, na twarz stojącego przede mną człowieka, który wydawał na mnie wyrok. Powinienem chyba coś mówić? — myślałem — prosić, przekonywać, szczegółowo tłumaczyć? Objaśniać? Ale kiedy spojrzałem w te oczy wyblakłoniebieskie, jakby dalekie, zrozumiałem, że każde słowo jest zbyteczne.
— Nie rozumiem nic — powiedziałem, prostując się. Byłem zmęczony i głodny. — Nie wiem, za co mam zginąć. Ani po co. Ale nawet ludożercy karmią swoje ofiary… Proszę, ja jestem głodny. — Po czym przystąpiłem do stołu, wyjąłem z kasety papierosa i zapaliłem nad płomieniem lampki.
W tej chwili zauważyłem, że mężczyźni spojrzeli na siebie, potem — nad moją głową — na tego, który ze mną mówił, jakby na ich przywódcę, i znowu zamarli w bezruchu. Prezes spojrzał na mnie. Wytrzymałem ten wzrok obojętnie. Drzwi były zamknięte masą cielska, które zatykało dostęp do klamki, szacowałem je na dwieście funtów — byłem niewyspany, zmęczony, głodny — walka była daremna.
— Proszę dać mu jeść — powiedział blady mężczyzna — i zaopiekować się nim. Ale dobrze!
To słowo skurczyło potężne plecy kierowcy. W milczeniu otworzył drzwi i dał mi znak.
— Dobrej nocy, panowie — powiedziałem i skierowałem się za nim.
Drzwi trzasnęły, wszedłem w półmrok korytarza.
W tej chwili chwyciły mnie za ręce dwie silne dłonie, rozległ się trzask i poczułem na przegubach zimne żelazo kajdanek.
— Tak się obchodzicie z gośćmi? — spytałem, nie podnosząc głosu.
Szofer i jego niewidoczny w mroku pomocnik, który mnie skuł, nie wydawali się rozmowni. Jeden z nich dokładnie obmacał mi kieszenie, i nie znalazłszy w nich nic podejrzanego, popchnął mnie lekko.
Zrozumiałem to jako zaproszenie na kolację. Szliśmy w egipskich ciemnościach dobrą minutę, nagle mój przewodnik stanął tak szybko, że omal nie wpadłem na wyrosłą znienacka, niewidzialną dotąd ścianę. Rozległ się głuchy szczęk i otwarły się drzwi — prostokąt światła.
Nowe to lokum było podobne do skarbca bankowego, albo raczej do wyobrażenia o skarbcu, jakie mają pilni czytelnicy powieści kryminalnych. Ogromne stalowe drzwi zatrzasnęły się za mną i moim przewodnikiem, zapadając potężnymi pazurami rygli w otwory framugi. Pokój był jaskrawo oświetlony nie osłoniętą, silną żarówką. Ściany tworzyły regularne szeregi stalowych drzwiczek o masywnych rękojeściach i licznych zamkach. Jedynymi sprzętami były stojące na betonowej podłodze dwa niziutkie krzesła, trójnożny taboret i mały stolik. Dziwnym było, że wszystkie przedmioty są ze stali. Zauważyłem to, dopiero gdy szofer przysunął mi nogą taboret: wydał on charakterystyczny dźwięk.
Siadłem, szofer podszedł do stolika, podniósł blat i wyjął z tak odkrytej szuflady kilka puszek konserw i długi biały chleb. Potem wyjął z kieszeni potężny scyzoryk, wyszukał odpowiednie ostrze, otworzył jedną puszkę, potem tymże scyzorykiem ukroił chleba, wreszcie począł znowu szukać po kieszeniach, aż wydostał na światło kluczyk do moich kajdanek — właśnie wtedy, gdy myślałem, że będzie mnie karmił skrępowanego. Potem usiadł naprzeciw mnie, wpatrując się w moją dość jednostajną czynność. Kontemplacja trwała dopóty, aż się puszka opróżniła. Obejrzałem następną — były to homary (bardzo lubię homary) — i wyciągnąłem rękę: scyzoryk. Szofer rozciągnął nieco swą brązową masywną twarz, co miało być uśmiechem, kiwnął przecząco głową, wyjął scyzoryk i sam otworzył puszkę. Boi się mnie! — pomyślałem z zadowoleniem, gdyż ważył na pewno dwa razy więcej ode mnie. Kiedy puszka była pusta i osuszona skórką od chleba, spytałem:
— Prohibicja?
Szofer znowu rozciągnął usta, teraz nieco szerzej, podniósł blat stolika i wyjął flaszkę doskonałego koniaku. Sądziłem, że przypije do mnie, ale on tylko ją odkorkował i postawił przede mną kubek od jaj, którym jednak pogardziłem. Obfita porcja koniaku rozjaśniła mi maszynerię mózgową: wydawało mi się, że znalazłem się w nader wesołym położeniu i chciałem właśnie spytać o jakieś możliwości spania w tym kiepskim hotelu, gdy nad moją głową rozległo się niskie, krótkie buczenie, które powtórzyło się trzy razy. Szofer drgnął lekko, wyjął kajdanki i powiedział:
— Pójdziemy.
Zawahałem się — on cofnął się o krok i dotknął kieszeni spodni, która była podejrzanie wypchana.
— Nec Hercules — powiedziałem głośno, uśmiechnąłem się i podałem ręce. On też się uśmiechnął, choć trochę krzywo, otworzył drzwi i wpadliśmy w panującą po ich drugiej stronie czarną zupę.
Teraz szliśmy gdzie indziej, gdyż w pewnej chwili ujął mnie za ramię i szarpnął. Bardzo się to przydało, inaczej rozciągnąłbym się jak długi na schodach. Szliśmy nimi do góry, ujrzałem niebawem bladoniebieskawe światło, które stawało się coraz silniejsze, aż wstąpiliśmy przez podest na szeroki korytarz bez żadnych okien, o ścianach oświetlonych wpuszczonymi w mur kwadratowymi matowymi lampami. Korytarz kończył się drzwiami, tak dużymi jak cała zamykająca go ściana. Gdy doszliśmy tych drzwi, szofer popchnął mnie naprzód — same się otworzyły i same za nami (czy też za mną) zamknęły.
Znalazłem się jakby w olbrzymiej bibliotece — takie było moje pierwsze wrażenie. Ściany pod sufit wypełniały półki pełne książek. Pod nimi stały drabinki, stoliki z lampami, fotele, w środku — mały okrągły stół, przy którym siedzieli znani mi już mężczyźni. Jeden z nich, ten, który tylko raz się do mnie odezwał, wysoki i szczupły, o siwych skroniach, błysnął ku mnie szkłami binokli. Podszedłem bliżej.
— Mówiliśmy właśnie o panu — powiedział wreszcie) ten człowiek powoli i dość cicho. Mówił tak, jakby był bardzo zmęczony Ukłoniłem się lekko i czekałem. — Chcemy panu wierzyć… Badanie wykazało, że według wszelkiego prawdopodobieństwa mówił pan prawdę…
Spojrzałem na niego zdumiony. Jakie badanie? Czy kolacja z milczącym szoferem miała je stanowić? Musiałem je w takim razie uznać za nader niedokładne. On zdawał się nie zwracać uwagi na moje zdziwienie.
— Dostał się pan mimo swojej woli w pewne… w bardzo złożone okoliczności. — Widać było, że się zastanawia nad każdym słowem. — Jedno musi pan wiedzieć: takim, jakim pan był dotąd, wyjść pan stąd nie może.
Przyszła mi do głowy błyskawiczna myśl, że to jest centrala jakiegoś wspaniale zorganizowanego gangu — a może politycznej szajki — faszystów lub coś w tym rodzaju? Ale po co te książki?
— Albo pan wcale nie wyjdzie, albo… — zatrzymał się. Patrzyli na mnie niby spokojnie, ale czułem naprężenie.
— Albo? — spytałem. I zwracając się do tego, który już przy mnie zapalał papierosa: — Przepraszam, czy mogę pana prosić? Jak pan widzi, nie mogę posługiwać się rękoma, a chętnie bym zapalił.
Ten powoli (wszystko robili powoli — było to śmieszne, ale czasem i straszne — zupełnie jakby grali jakąś rolę na scenie) włożył mi papierosa w usta i podał ogień. Inni tymczasem wymienili ze sobą spojrzenia — po raz drugi.
— Albo pan będzie nasz… — dokończył mężczyzna w binoklach. — I zdaje mi się, że tak właśnie będzie, sądząc po pozorach.
— Pozory mogą mylić — powiedziałem, także starając się mówić powoli, nie tyle, żeby się do nich dostroić, ale raczej, by zapanować nad oparem, jakim wypity po długim głodowaniu koniak zaćmiewał mi mózg. — Czy mogę wiedzieć, o co chodzi?
Mężczyzna o bladej szerokiej twarzy, który dotąd milczał, podniósł głowę.
— Tego pan, oczywiście, wiedzieć nie może — powiedział jakby przepraszającym tonem. I głośniej: — A czy to panu nie wszystko jedno? Dewiza jest prosta: słuchać i milczeć.
Muszę przyznać, że ta rozmowa wprawiła mnie w stan bardzo dziwny. Podczas gdy będąc przez to dziwne towarzystwo skazany na zniknięcie, czyli śmierć, zdawałem sobie sprawę z tego, że moja sytuacja jest beznadziejna, nowy zwrot obudził we mnie jakieś dziwne siły. Człowiek w sytuacji bez wyjścia staje się apatyczny, otępiały. Dość jednak najmniejszego promyka nadziei, a siły ustokrotniają się, wszystkie zmysły natężają do granic ostatecznych i jest się jednym nabrzmiałym mięśniem, aby w gwałtownym wysiłku uratować życie. Tak było i ze mną. Rozmawiając głosem przytłumionym, powoli, patrzyłem zarazem badawczo na otoczenie, spod przymrużonych powiek szacując poszczególne odległości. Ucieczka…? Czemuż by nie? Tak, to była ostateczność. Mogłem chwycić masywną popielniczkę ze stołu i rzucić nią w łeb prezesowi, ale to byłaby głupota. Znacznie lepiej byłoby rzucić nią w wielką lampę elektryczną, która oświetlała salę. Chodziło tylko o to, czy w okrągłej, matowej kuli płonie jedna czy więcej żarówek? Od tego mogło zależeć wszystko. No dobrze, ale zostawały drzwi. Te dziwne drzwi, które otwierały się i zamykały same. Byłem obrócony do nich plecami, nie wiedziałem, czy mają klamkę.
— Panu nie wolno stawiać żadnych pytań — mówił wolno, z naciskiem mężczyzna o bladej spoconej twarzy, dusząc papierosa w srebrnym rzeźbionym bloku popielniczki. Strzepnął z mankietu jakiś niewidzialny pyłek i nagle ogarnął mnie swoim chłodnym niebieskim spojrzeniem.
— Pan pozwoli — uśmiechnąłem się z lekkim wzruszeniem ramion i zerknąłem kątem oka. Drzwi miały zwykłą klamkę. — Mam wrażenie, że jednak powinienem choć w pewnych zarysach…
Jeden z mężczyzn, który zdawał się naszej rozmowy wcale nie słuchać, nagle powiedział kilka słów w jakimś niezrozumiałym mi języku. Brzmiały one dziwnie gardłowo. Mój rozmówca pochylił się nad blatem stołu i powiedział szybko i cicho:
— Czy pan się zgadza?
— Na co? — Chciałem za wszelką cenę zyskać na czasie.
— Ma pan do wyboru albo wstąpić do naszej — zawahał się (widocznie nie mają praktyki, pomyślałem, to nie jest żaden gang, tam panują inne maniery) — do naszej organizacji, albo też zostanie pan unieszkodliwiony.
— To jest ochłodzony do temperatury gruntu, czy tak?
— Nie — powiedział spokojnie. — My pana nie zabijemy Zrobimy panu tylko małą operację, po której zostanie pan na całe życie idiotą, niedorozwiniętym umysłowo.
— Tak… A co mam w „organizacji” robić?
— Nic takiego, czego pan wykonać nie jest w stanie.
— Czy to sprzeczne z prawem?
— Z czyim prawem? Byłem zafrapowany.
— No jakże… z naszym, amerykańskim prawem…
— Niewątpliwie… nieraz — odpowiedział. Jakby na rozkaz, wszyscy się lekko uśmiechnęli. Rzekłbyś, woskowe maski, które ożyły na mgnienie. Uczyniłem powolny ruch nogą, by móc obrotem ciała w tył pochwycić popielniczkę. Czy zdołam nią rzucić w lampę skutymi rękoma? Byłem niezłym gimnastykiem. W tej samej chwili mężczyzna w binoklach odwrócił się do stojącego przy stoliku oleandra w pięknej jaspisowej wazie i powiedział kilka słów, których nie dosłyszałem. Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich szofer ze swoim pomocnikiem.
— Odprowadzić go… do sali operacyjnej — powiedział prezes. — I zdjąć kajdanki.
Szofer przystąpił do mnie — kluczyk zazgrzytał w zamku. W następnej chwili zadałem mu cios stalową bransoletą lewej, jeszcze skutej ręki w skroń i poprawiłem pełnym uderzeniem nogi w brzuch. Upadł bez jęku. Ale gdy jego wielkie ciało leciało jeszcze w moją stronę, chwyciłem go za klapy skórzanej bluzy i z całej siły rzuciłem w zrywających się od stołu mężczyzn. Wielkie masywne cielsko przewróciło stół — kilka foteli upadło — nie czekałem, co będzie dalej, lecz skoczyłem ku drzwiom. O dziwo, nikt jeszcze nie strzelał, a pomocnik szofera stał w nich spokojnie, z lekko rozchylonymi rękami, jakby zobaczył znajomego po długim niewidzeniu.
Uderzyłem go lewym kułakiem w podbródek, to jest celowałem w to miejsce, ale on odparował cios kantem dłoni tak, że poczułem w ręce ostry ból i zwisła mi bezwładnie. Chłop znał ju–jitsu — było to fatalne.
W tym chaosie, gdy słyszałem za plecami zbliżające się kroki, wyskoczyła mi z pamięci na jedno błyskawiczne mgnienie sylwetka krępego, niskiego Itchi–Hasama, który w Kioto uczył walki japońskiej. Na ostatniej lekcji nauczył mnie dwu chwytów, których Europejczycy nie znają, sprowadzających śmierć. Są to uderzenia oburącz, od dołu, które w sposób nożycowy łamią krtań. Cios wyrzucony z całą siłą rozpaczy udał się tylko częściowo. W chwili, gdy pod rozmachem uderzenia poczułem jego napięte ciało, kilka silnych ramion pochwyciło mnie od tyłu. Rzuciłem się na ziemię, ale walka trwała krótko. Z masy drgających rąk i nóg wyłoniłem się, trzymany silnie za ubranie, i zostałem — o dziwo — zaprowadzony do stolika.
Tutaj jeden z zadyszanych podsunął mi fotel, a gdy nań osłupiały, rozdygotany upadłem, drugi wsunął mi w usta długiego papierosa, trzeci podał ognia i siadali wszyscy przy mnie jakby po krótkiej przerwie w towarzyskiej rozmowie.
Szofer wyniósł się szybko razem z pomocnikiem, który charczał, spluwał krwią i trzymał się za rozbite gardło. Po chwili milczenia odezwał się prezes.
— Zdał pan egzamin… jest pan już nasz. To wszystko była oczywiście komedia — dodał na moje zdumione spojrzenie. — Daliśmy panu szansę, a pan z niej skorzystał.
— Oryginalny sposób — powiedziałem, masując sobie lewe przedramię. — Czy mogę wiedzieć, jakie żarty mają panowie jeszcze w pogotowiu? Jakem reporter USA, coś podobnego mi się jeszcze nie przytrafiło.
— Chętnie wierzę panu — powiedział mężczyzna o bladej twarzy. — Pozwól pan, że go zapoznam z obecnymi: to jest doktor Thomas Kennedy — wskazał na mężczyznę w binoklach — to Mr Gedevani, inżynier Fink, a ja się nazywam Frazer.
Panowie kłaniali mi się i podawali ręce. Nie wiedziałem, czy mam się złościć, czy śmiać.
— A ja się nazywam…
— Wiemy, wiemy doskonale, panie McMoor, pochodzi pan ze Szkocji, prawda?
— Proszę, panowie, może dość już tych żartów?
— Rozumiemy pana doskonale — powiedział Frazer. — Otóż w kilku słowach: tak, jak tutaj siedzimy, stanowimy organizację, która nie ma właściwie na oku ani celów czysto naukowych, ani finansowych, ani nawet — uśmiechnął się — zbójeckich. Nie sądź pan też, że jesteśmy faszystami — dodał szybko, widząc, że mi się twarz wyciąga. — Nie jesteśmy też klubem znudzonych milione…
— Tak wyliczać może pan godzinę — powiedziałem kąśliwie. — Nie tworzycie towarzystwa ochrony nad zbłąkanymi sznyclami ani klubu opieki nad własną kieszenią…
— Jest to sprawa dość trudna do zrozumienia, a jeszcze trudniejsza do uwierzenia — odezwał się po raz pierwszy mężczyzna w czarnym ubraniu, o twarzy wąskiej, ozdobionej wypielęgnowanym srebrnym wąsikiem. Prezes nazwał go inżynierem Finkiem. — Sądząc według wszystkich pozorów, pan się nią nie tylko zainteresuje, ale odda jej to, co myśmy oddali.
— To znaczy?
— To znaczy wszystko — powiedział, wstając. Inni też powstali, a Frazer zwrócił się do mnie: — Pozwoli pan ze mną? Muszę pana objaśnić szczegółowo.
Skłoniłem się i szedłem za nim po tłumiącym wszelki szmer grubym chodniku.
Doszliśmy do drzwi, które na dwa kroki przed nami same się otworzyły. Zauważyłem, że byliśmy sami — inni spiskowcy (jak ich w myśli nazywałem) pozostali w bibliotece. Korytarz prowadził do jakichś nie znanych mi schodów, które wydawały się wyryte w jednym bloku betonu: bez otworów okiennych, ciężkie, masywne. W ścianach płonęły wszędzie spokojnie przyćmionym światłem kwadratowe, wpuszczone w mur lampy. Na drugim piętrze korytarz był taki sam jak na dole — przewodnik mój prowadził mnie ku drzwiom, jakie widniały na podeście, i otworzywszy je, wszedł pierwszy.
Był to mały pokój, ogromnie załadowany instrumentami fizycznymi, książkami, na ścianach wisiały mapy geograficzne — jak mi się zdawało, jakichś okolic pustynnych — na podłodze stały różnej wielkości globusy. Urządzenie stanowiło ogromne amerykańskie biurko, kilka foteli i stojące pod ścianami stoły z jakimiś bardzo złożonymi aparatami o wielu lampach katodowych. Tyle zdążyłem zauważyć — gdy usiadłem, zaproszony, i spojrzałem na mego gospodarza. Był on dziwnie skupiony i poważny.
— Mr McMoor, proszę pana bardzo, aby pan się starał mnie dobrze zrozumieć i, o ile możliwe, uwierzyć w to, co panu powiem. Postaram się potem pańskie wątpliwości rozproszyć za pomocą dowodów naocznych. — Uczynił szeroki gest ręką i spytał, podnosząc ze stołu jakąś gazetę: — Czy przypomina pan sobie, jakie zjawisko ukazało się na niebie naszej półkuli przed trzema miesiącami?
Natężyłem pamięć.
— Zdaje mi się, że pojawiła się jakaś wielka kometa, czy też meteor, nie pamiętam już dobrze — powiedziałem. — Byliśmy wtedy zajęci kapitulacją Niemiec, astronomia z meteorologią musiały pójść w kąt.
— Tak właśnie było — mój rozmówca zdawał się być bardzo zadowolony. — Musi pan wiedzieć, że jestem z zawodu fizykiem. Nawet astrofizykiem — dodał po chwili, jakby się namyślając. — Wspomniany przez pana meteoryt upadł na granicy Północnej i Południowej Dakoty, wywołując pożar lasów i zniszczenie ich na przestrzeni trzech tysięcy hektarów z górą. Będąc w tych stronach, wybrałem się, by zwiedzić z kolegami z obserwatorium w Mount Wilson miejsce upadku meteorytu. Był to pewnego rodzaju wąwóz rozrytej ziemi, to ciało kosmiczne zdawało się nie bardzo słuchać praw niebieskiej mechaniki: zetknęło się ze skorupą ziemi pod bardzo ostrym kątem, niemal po stycznej. Blisko dwa kilometry mknęło ono przez las, wyorywując bruzdę głęboką miejscami na dwanaście metrów, zapalając i kładąc ciśnieniem powietrza drzewa, aż zaryło się w pagórku, którego szczyt został przez nie zniesiony, na głębokości kilkudziesięciu metrów. Wysoka temperatura i płonący ciągle las utrudniały dostęp do miejsca, w którym zagadkowy meteoryt się znajdował. Najdziwniejsze było, że w pobliżu nie znaleźliśmy żadnych odłamków żelaza meteorycznego, w ogóle nic, co by mogło nas objaśnić o strukturze tego tworu. Przy pomocy sprowadzonych maszyn i najętych robotników udało mi się wykopać, po sztucznym ostudzeniu, to ciało; o różnych tarapatach związanych z jego wydobyciem opowiem panu dokładniej innym razem. Ten bolid jest obecnie tu, może pan go zobaczyć w dzień, nawet jutro. Nie jest to właściwie bolid… — zawahał się.
— Czy to jest może pocisk rakietowy z Europy? — spytałem. — Niemcy próbowali je rzucać, ale, o ile wiem, tylko na Wyspę.
— Tak, to jest pocisk rakietowy — powiedział Frazer — jest pan nader domyślny, ale nie z Europy.
— Japonia?
— Ani to… — i wskazał na wielkie planigloby, które wisiały na ścianie. Spojrzałem dokładnie. Jakieś wielkie, dziwnie żółte powierzchnie, kręte, ciemne, jakby pokryte lasem masywy, białe kapy śniegów na biegunach… ujrzałem nagle drobną, zawęźloną sieć kanałów…
— Mars — krzyknąłem prawie.
— Tak, to jest pocisk z Marsa — powiedział Frazer powoli i położył przede mną przedmiot, który bardzo ostrożnie wyjął z szuflady. — A to jest pierwsza wieść z drugiej planety…
Na czerwonym blacie biurka leżał lśniący błękitnie wałek z jakiejś metalicznej substancji. Ująłem go w rękę — zwisła mi.
— Czy to ołów? — spytałem. Mr Frazer uśmiechnął się.
— Nie, to nie jest ołów, to jest bardzo rzadki na Ziemi metal: to jest pallad…
Odkręcałem powoli wieczko — zalśnił matowo gwint — zaglądnąłem do wnętrza: był to wydrążony walec, wypełniony jakimś proszkiem.
— I cóż to jest?
Mr Frazer wysypał proszek na kawałek białego papieru, potem położył papier na szklanej płycie zawieszonej na dwu statywach i przyłożył od spodu metalowy wałek. Przesunął nim raz w jedną, raz w drugą stronę. Zdaje mi się, że krzyknąłem. Na papierze drobinki proszku, jakby opiłki, ułożyły się w rysunek: trójkąt ze zbudowanymi na bokach kwadratami. Twierdzenie Pitagorasa. Pod spodem widniały trzy małe znaczki podobne nieco do nut. Frazer zesypał starannie proszek do walca, zamknął go i schował do szuflady. Następnie spojrzał na mnie, jakby chcąc zbadać, jakie wrażenie wywarł na mnie ów dziwny pokaz, i mówił dalej:
— McMoor… nie tylko wieści z innej planety przyniósł pocisk… ale także żywe wrażenia…
— Ludzie z Marsa?
— Żeby to ludzie… w pocisku znajdował się bardzo złożony mechanizm. Jakby panu powiedzieć? Brak na to w ogóle słów… Coś jakby robot mechaniczny… zobaczy go pan… Sądziliśmy, że to jest po prostu taki pilot–robot, który kierował rakietą. Ale nie: okazało się, że w pewnym miejscu, w centrum, znajduje się, nie do uwierzenia, chodźmy, musi pan to sam zobaczyć. Ja sam, ilekroć nie widzę tego dzień, zaczynam raczej wierzyć we własny rozstrój nerwowy…
Wyszliśmy na korytarz. W głowie mi huczało — nie uważałem dobrze na otoczenie — zauważyłem tylko, że wsiedliśmy do windy, której szyb ział w środku bloku oplecionego schodami. Winda drgnęła i podłoga zapadła się pod nami. Jazda trwała krótko. Na dole był taki sam korytarz — długi, tylko nieco ciemniejszy, gdyż co druga lampa ścienna nie płonęła.
Trzasnęły rygle, drzwi potężne, na kształt śluzy żelaznej, powoli odsunęły się — wszedłem.
W powietrzu uczułem od razu jakiś ciężki, niemiły zapach. Usłyszałem rytmiczny, słaby stukot, jakby pracującej pompy, połączony z mlaskaniem oleju w wentylach. Światło zabłyszczało: był to pokój o stalowych ścianach i niskim pułapie. Na środku widniały dwa potężne słupy drewniane, a między nimi, jakby na kozłach, leżała jakaś bezkształtna machina, lśniąca czarno i niebiesko. Wyglądała jak wielka głowa cukru, wyposażona w, zwisające na podłogę spiralne węże z metalu. Podstawa jeżyła się gwintami i szczękami.
W różnych miejscach widniały przegrody jaśniejsze, jakby z masy szklistej, a sam szczyt stożka posiadał coś w rodzaju czapki metalowej czy też bardzo wielkiej nakrętki.
— To jest „człowiek z Marsa” — powiedział bardzo cicho Frazer. Twór leżał nieruchomo, tylko rytmiczne tykanie wydobywało się z jego wnętrza.
— A… czy on… czy to żyje?
— Nie wiemy jeszcze, jak to działa… — powiedział Mr Frazer. — Widzi pan — podszedł i odkręcił powoli kaptur na czubie, najpierw w jedną, potem w drugą stronę — tu jest kamera. Tylko nie dotykaj pan, na miłość boską — dodał z przestrachem, gdy pochyliłem się zbyt nisko.
Ujrzałem nie większą od pomarańczy gruszkę metalową, która miała ogromną liczbę wychodzących z jednego bieguna drucików.
— O, tu jest okienko…
Rzeczywiście, ta stalowa czy też palladowa gruszka miała na przeciwnym końcu okienko wypełnione przezroczystą masą. Spojrzałem do środka. Widniało tam bardzo słabe, powolne, ale rytmiczne bulgotanie. W momentach nasilenia wyglądało to jak pasma świecącej żelatyny czy też śluzu rybiego. W chwilach zaciemnienia widoczne były pojedyncze, blado świecące punkty, których stadium rozjaśnienia zlewało się w jeden błysk.
— Co to jest? — mimo woli mówiłem szeptem.
— On, zdaje się, nie przyszedł jeszcze do siebie, a może coś w nim się uszkodziło przy lądowaniu — powiedział Frazer, nasadzając kołpak na swoje miejsce. Wyprowadził mnie szybko na korytarz, przekręcił korbę, która zamknęła grubą płytę stalową drzwi, oglądnął się jakby z ulgą (gdzie się podział ten panujący nad sobą, zrównoważony mężczyzna z górnej sali?) i dodał: — To, co pan widział, to jest właśnie to jedno żywe… w nim.
— W kim?
— No w tym gościu Marsjaninie… jakby rodzaj plazmy, nie wiemy jeszcze dobrze co…
Przyspieszył kroku. Patrzyłem na niego z boku, aż podniósł głowę:
— Ja wiem, co pan myśli, ale gdyby pan widział, co on zrobić może… tak jak ja widziałem, to nie wiem, czy by pan wszedł dobrowolnie jeszcze raz do tego pokoju.
I wepchnął mnie do windy.
Winda zamruczała cicho i podniosła się lekko w górę. W głowie mi szumiało, uczułem lekki zawrót, chwyciłem za rękojeść przy drzwiach. Nagle stanęliśmy. Frazer patrzył na mnie badawczo przez dłuższą chwilę, jakby stwierdzając wrażenie, jakie wywarła na mnie niezwykła demonstracja. Potem otworzył drzwi i wyszedł pierwszy.
Byliśmy znowu na pierwszym piętrze. Idąc w przeciwnym kierunku niż do sali bibliotecznej, doszliśmy do zakrętu korytarza. Tutaj mury nagle się skończyły: po prawej stronie ujrzałem wysokie szklane płyty, wpuszczone w rowki betonowe, które odgradzały część przestrzeni wyglądającą jak obserwatorium astronomiczne. Frazer pociągnął mnie dalej, do małych białych drzwi, i zapukał.
Ze środka dobiegł nas głos cichy i ochrypły:
— Proszę!
Weszliśmy do maleńkiego pokoju, tak zawalonego i zaśmieconego papierami, jakimiś fotografiami, szkicami, które leżały na wielkim biurku, na oknach, krzesłach i szafach, że wydało się, iż nie ma miejsca dla nikogo oprócz niewielkiego człowieczka, który na nasze powitanie podniósł głowę znad stołu. Był to ciekawy typ — staruszek o rumianej twarzy, pokrytej srebrnym zarostem — rzekłbyś, karmelek obsypany cukrem. Na twarzy tej, zmieniającej co chwila wyraz, błyszczały potężne, w złoto oprawione okulary, a za nimi oczy, czarne, przenikliwe, wcale nie wesołe, kontrastujące z jowialnym wyglądem.
— Panie profesorze, to jest właśnie ten młody człowiek, który niechcący trafił do nas…
— He, he, to pan, aha, to pan wpadł w nasze sidła, co? — zaczął staruszek, podnosząc okulary na czoło. — Sądzę, że będą z pana ludzie — krytycznie spojrzał na moje ubranie, które oprócz śladów niedawnej bitwy w bibliotece nosiło wybitne oznaki zużycia. — U nas pan nie zginie. Tak, to ważna rzecz, aha, siadaj pan, proszę.
Usiedliśmy. Trzeba było zdjąć jakieś wykresy, stosy zapisanych arkuszy i tabele z krzeseł. Profesor nie przestawał mówić.
— Więc tak… Mr Frazer pokazał panu naszego, hem, he, he, naszego gościa?
Skinąłem głową.
— Nie chce się wierzyć, co? Aha, jak wiem, tak… co to ja chciałem powiedzieć, ach, tak, więc pan się pewno dziwi, co za tajemniczość, i te mury, a zamki jak w gangu jakimś… — zaśmiał się, podniósł okulary, które mu opadły, i mówił całkiem innym tonem, równo i spokojnie, podkreślając słowa wzniesionym palcem: — Więc to tak jest: ten gość z Marsa może przynieść ogromnie wiele pożytku dla ludzkości… ale jeszcze więcej nieszczęść. Więc zebrało się kilku ludzi, dali potrzebne pieniądze, środki i wiedzę z takim celem: zapoznać się z istotą tego przybysza… gońca z innej planety, porozumieć się z nim, wydostać, czy i wiele wie o nas, jakie posiada nad nami wyższości techniczne czy umysłowe, aby zużyć je dla dobra ogółu, albo w razie potrzeby, aby go zniszczyć. — Te ostatnie słowa powiedział nie podnosząc tonu, spokojnie, i to właśnie spotęgowało wrażenie.
— Musimy rzecz jasna bronić się przed ciekawością, w pierwszym rzędzie prasy, naszej wspaniałej prasy — dodał, mrugając do mnie filuternie okiem. Już znowu był jowialnym wujaszkiem. — Czy pan mnie dobrze zrozumiał?
— Zrozumiałem. Chciałbym teraz spytać, czy i o ile mogę być panom potrzebny? Nie posiadam żadnych specjalnych wiadomości… Mógłbym dać słowo i odejść. Przyznaję, że ta sprawa jest niesłychanie fascynująca i możność opisania jej wtedy chociażby, kiedy nie będzie już potrzeby zachowania tajemnicy, pociągałaby mnie niesłychanie, ale nie uważam, że muszę u panów zostać tylko dlatego, że trafiłem tu przez przypadek i mam, że tak powiem, zostać jako obce ciało i los jego podzielić: być albo wyrzuconym, albo zresorbowanym.
— Pan studiował medycynę? — spytał profesor, patrząc na mnie uważnie.
Malutkie punkciki świetlne skakały w jego okularach.
— Studiowałem… parę lat.
— To poznać — zauważył. — Co się tyczy pańskiego odejścia stąd, od nas, nie wiem, czy dałoby się to zrobić: niech pan uważa, że taka sensacja w prasie to jest ogromnie…
Wyprostowałem się mimo woli, gdyż on machnął kilka razy ręką, jakby gładząc coś, i powiedział:
— Niech się pan nie czuje dotknięty… ja nie wątpię w pańskie słowo, słowo Szkota — uśmiechnął się — ale, hm, wie pan, co to jest żyłka reportera, zresztą pan się nam przyda, jak myślę, i my panu nie mniej. Oczekujemy obecnie jednego… — zawahał się — jednego inżyniera, który ma przybyć z Oregonu i przywieźć od naszych przyjaciół pewne części konstrukcyjne… Wie pan, mamy komplet wybitnych fachowców, ale brak nam kogoś dysponującego zwyczajnym zdrowym rozumem — znowu mrugnął do mnie filuternie — a taki rozum to bardzo dobra rzecz i nam się też może przydać… Pan słyszał parę słów o konstrukcji AREANTHROPA?
— Doprawdy, nie mogłem tego jeszcze strawić… zresztą widziałem go tylko chwilę.
— Ja wiem, ja wiem… tam siedzieć i tak niezdrowo… — zauważył cicho profesor, nie patrząc na mnie.
— Nie wiemy jeszcze, w jaki sposób to działa, zdaje mi się, że jest to rodzaj promieniowania, niektóre ciała świecą w bliskości aparatu, poza tym w czasie wydobywania go z pocisku…
Patrzyłem uważnie. Profesor jakby się trochę skurczył i drgnął.
— Zostawmy to zresztą… Jeszcze pan o tym usłyszy.
— Podniósł głowę, nagle: — Wiedz pan, że gra nasza jest bardzo niebezpieczna, ten aparat czy zwierzę, czy też zwierzę zamknięte w aparacie, nie orientujemy się jeszcze, posiada różne dziwne właściwości i może nam zgotować niejedną niespodziankę.
— Czemu panowie nie spróbujecie rozebrać go na części? — wyrwałem się.
Obaj mężczyźni skrzywili się.
— Niestety, takie próby były… — I nie patrząc na mnie:
— Musi pan wiedzieć, że było nas sześciu… a teraz jest tylko pięciu. Nie jest to takie proste.
— Teraz wie pan już prawie tyle co my — powiedział cicho Frazer. — Czy pan się zgadza na warunki, jakie postawimy, to jest zupełna swoboda, traktowanie jak towarzysza pracy i słowo, że nie spróbuje pan ucieczki?
— Jakże to, ucieczki, moi panowie? — powiedziałem.
— Czy nie wolno mi będzie stąd wychodzić?
Obaj mężczyźni uśmiechnęli się.
— Oczywiście, że nie — powiedział Frazer. — Chyba pan nie sądził…?
— W takim razie zgadzam się… ale żadnego słowa nie daję — powiedziałem. — Słowo, moi panowie, którzy tego może nie zrozumiecie, byłoby dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Nie są takimi wasze mury. Mogę tu zostać na takich prawach, jakie stosujecie do siebie nawzajem.
I wstałem.
Profesor uśmiechnął się. Wyjął z kieszeni pękaty złoty zegarek i spojrzał:
— Trzy na drugą… Sądzę, że na dzisiaj przeżył pan już dość, życzę dobrej nocy.
I opuścił głowę nad swoimi papierami. Nie widział nas już ani nie uważał, wypisując długie kolumny cyfr.
Frazer wziął mnie za rękę — wyszliśmy na korytarz.
Światło lamp jakby nieco zbladło. Uczułem chłód w piersiach i ogromne znużenie.