I znowu siedzieliśmy w białym świetle matowych lamp, słuchając w napięciu słów inżyniera Finka. Rozpostarł on stosy swoich notatek na stoliku.
— A więc wyjaśniłem już system poruszający naszą maszynę, którego ideą jest bezpośrednie zużycie natężenia, to jest ciśnienia promieniowania na ruch obrotowy wałków poruszających. Zastanawialiśmy się, dlaczego tak powoli i na pozór niedołężnie się posuwa, dlaczego nie posiada aparatów chwytnych. Okazuje się, że nasze nieporęczne narzędzia zbudowane na wzór ręki daleko w tyle stoją za tym mechanizmem. Chodzi o to, że macki, czy też wężownice, mogą wydzielać z końców, które nazwałem emitorami, energię w różnej fazie, może być cieplna, albo inne określone pole energetyczne, na przykład magnetyczne, elektryczne. Jednym słowem: przez upodobnienie drgań własnych atomów do drgań substancji dotykanej może nastąpić przyciągnięcie i ufiksowanie takie, jakiego nie uzyskaliśmy może nawet przy spojeniu śrubami. Tragiczny koniec White’a, który był na podwórzu w chwili wyrwania się Areanthropa z domu, a nad którym przeszliśmy milcząc do porządku, boć nie inny los mógł być i nam zgotowany, polegał na jego zupełnym rozpyleniu na atomy i to tłumaczy fakt, że zniknął on tak nagle i nie odnaleźliśmy żadnych szczątków. Jeżeli chodzi więc o przejawy energetyczne maszyny, to znamy je już choćby w zarysach, choć, zaznaczam, nie wszystkie. Chodzi tu o to, że nie mamy receptorów czuciowych ani aparatów fizycznych do rejestracji natężenia fal materii, a wydaje mi się, że właśnie falowanie materii jest podstawową dziedziną dla pewnych elementów konstrukcji aparatu. To strona jedna. Jeśli idzie o kontrolę świata zewnętrznego, o jego oddziaływanie na maszynę, to jest w pierwszym rzędzie na żywe jądro w gruszce, mogę panom niestety powiedzieć bardzo mało, zdając się na doktora. Owszem, są aparaty przypominające jakby w uproszczeniu systemy światłoczułe, są też spojenia metali, jakby dla rejestrowania różnicy temperatur, napięć, ciśnień zewnętrznych, ale to tylko elementy. Wszystkie ich wypustki dośrodkowe dochodzą do rury centralnej, w której kończą się ślepo. Rura ta jest wypełniona pewnego rodzaju płynem, jakby cieczą… ale to właściwie nie jest ciecz — postawił na stole małą szklaną kolbę — tu jest próbka tej substancji. Nie mogę o niej powiedzieć nic poza tym, że jest to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa substancja organiczna… Jestem zresztą zbyt słabym chemikiem, by móc dokładnie określić jej skład. W każdym razie, zdumiewające działanie tej cieczy… ale proszę panów, żeby się przekonali sami. Żadne słowa nie są w stanie tego opisać.
Spojrzeliśmy na siebie jakby z myślą: aha, już się cuda zaczynają.
Inżynier Fink powiedział:
— Śmiało, doktorze — i odkorkowawszy flaszkę, przyłożył mu ją do nosa. Doktor wetchnął ostrożnie powietrze, twarz mu drgnęła — i nagle wyrwał niemal flaszkę z rąk inżyniera, wdychając silnie i kurczowo gaz, który się z niej najwidoczniej wydzielał.
Twarz mu najpierw poczerwieniała, potem zbladła, opadł na krześle i przymknął oczy.
— Inżynierze, co to jest?! — zawołał profesor. — Czy to nie jest trucizna?
Fink przystąpił do doktora, który bez oporu dał sobie wyjąć flaszkę z ręki, i podał ją mnie. Postanowiłem być nader ostrożnym i tylko troszkę powąchać tego dziwnego gazu.
Nie wiem, co się ze mną stało. Ujrzałem najpierw nieprawdopodobnie piękne, mgliste, powoli sunące kręgi. Potem szły duże i małe tony, tworzące przepiękną harmonię. To wszystko zlewało się w jeden strumień barwy, światła i woni, woni ani pachnącej, ani miłej — raczej przykrej, powiedziałbym teraz, gdy pisząc, przypominam ją sobie — ale przykrość ta była słodka aż do bólu. Było to uczucie silnego i straszliwie gwałtownego życia, dające rozkosz z każdego uderzenia serca, z ruchu mięśni, z oddechu, a wszystko to otoczone jakby jedwabnym woalem. Jednocześnie jednak widziałem doskonale, co się dzieje dookoła, czułem, że myślę tak jasno jak jeszcze nigdy, że widzę tak ostro i kolorowo, jakby przez dziwny instrument optyczny — ktoś, zdaje się, inżynier, chciał mi zabrać flaszkę. Przycisnąłem ją kurczowo, jakby chcąc ją zatrzymać, ale uczułem lekki bezwład — puściłem ją…
Teraz nie dziwię się… nie dziwię się już niczemu. Widziałem, że doktor, skurczony, płakał. I mnie łzy napełniły oczy — było to tak straszne, ten powrót do siebie, do tego siebie, który przed chwilą był taki zadowolony, normalny, a teraz nieszczęśliwy, jakby wyrzucony z utraconego raju. Czułem, że jest to śmieszne, że jestem starym, głupim koniem, trzeźwym reporterem, a jednak spazm smutku ścisnął mi gardło.
Flaszka szła w koło, dając każdemu chwilę nadludzkiego szczęścia i ludzkiego, gorzkiego rozczarowania.
Profesor odmówił przyjęcia flaszki.
— To jest pewnie jakiś narkotyk — powiedział. — Jestem przeciwny zatruwaniu się haszyszem czy opium.
— To nie jest to, profesorze, proszę wybaczyć, że wszedłem w paradę naszemu biologowi — Fink postawił na stole wyjęty z teczki słój.
Siedziały w nim dwie żaby: jedna malutka, chuda, i druga ponadnaturalnej wielkości, jakby rozdęta.
— I cóż to za cud z Marsa? — odezwał się z przekąsem doktor, nadrabiając miną. Było mu wstyd — a i nam wszystkim — tej fali smutku, jaka nas opanowała po odjęciu dziwnego płynu.
— A to, że obie żabki były rano kijankami. Tylko tej dużej dodałem do wody w akwarium jedną kroplę płynu… i to wszystko. — Inżynier mówił spokojnie dalej: — Powiedziałem sobie, że niczemu się nie będę dziwić, i za każdym razem słupieję na nowo. Jak zaznaczyłem, wszystkie aparaty receptoryczne kończą się ślepo, dając do wnętrza rury z płynem wypustki podobne do elektrod. Takie same wypustki są na jej górnym końcu, gdzie tworzą gniazdka dla rozety, w które wchodzą kabelki gruszki centralnej. Oto wszystko, co miałem do powiedzenia.
Profesor patrzył na nas surowo.
— Zdaje mi się, że Mr Gedevani tęskni z nas wszystkich najbardziej do tej cudownej flaszki? Otóż przypominam, że nie jesteśmy tutaj takimi sobie ludźmi, albo nawet uczonymi, ale delegacją ziemską dla przyjęcia i zapoznania się z przybyszem z Marsa. Czy mam mówić, jakie cechy winna mieć tego rodzaju delegacja i od jakich wad winna być wolna?
Spuściliśmy wszyscy głowy. Doprawdy, profesor był za ostry… on przecież nie poczuł straszliwego i cudownego zarazem działania płynu…
Stary zdawał się czytać nasze myśli.
— A jeżeli to jest nawet woda życia, to pozwolę sobie przypomnieć, że taka nazywa się aqua vitae, okowita, i po skończeniu naszych badań każdy z panów będzie się mógł poświęcić studiowaniu jej przymiotów… nikomu tego nie będę bronił.
Stary był złośliwy, ale czułem, że ma rację.
— Profesorze — odezwałem się — nie ma tu niczyjej winy. Sądzę i wiem, że wszystko będzie dobrze, pozwalam sobie mówić w imieniu wszystkich panów. Bo chociaż nie jesteśmy żadnymi „badawczymi mózgami”, ale ludźmi, to właśnie dlatego, że jesteśmy ludźmi, będziemy postępowali tak, jak tego sytuacja wymaga.
— Spodziewałem się tego — zakończył sucho profesor. — Proszę na przyszłość powstrzymać się od podobnych demonstracji, panie inżynierze, a teraz proszę pana doktora o zdanie.
Inżynier przyznał mi się potem, że cała ta historia z demonstracją działania centralnego płynu Areanthropa miała na celu wykazanie profesorowi, że jest on takim samym „słabym człowiekiem” jak i my. Okazało się jednak, że pułapka była za prosto stawiana, staruszek wziął wprawdzie (jak się później dowiedziałem) flaszkę do swego gabinetu, ale z pewnością nie dla doznania chwilowej rozkoszy. Jestem pewien, że tak samo dałby się ukąsić najohydniejszemu owadowi, gdyby mógł z tego wyciągnąć jakiś wniosek naukowy. Obawiał się on po prostu stracić panowanie nad sobą — a był za mądry, aby się wobec nas ośmieszyć.
Doktor, który przyszedł już do siebie po zadziwiającym doświadczeniu (w ogóle działanie przechodziło bardzo szybko), wstał i położył przed sobą stos świstków papieru różnej wielkości i formatu. Miał on zwyczaj zapisywania wyników pracy na mankietach, strzępach podartych gazet, brudnych bibułach, starych rachunkach, nie używając najwspanialszych bloków z welinowego papieru, jakie były wszędzie w laboratoriach. Zwierzał mi się, że biel i pustka papieru powoduje rozwodnienie treści mózgownicy, powodując pustkę myślową.
— Proszę panów, nie mogę niestety niczym zadziwić, ani też nie wykonam żadnego cudownego pokazu — był najwidoczniej zły na Finka za jego eksperyment. — Sytuacja moja jest o wiele poważniejsza niż mego przedmówcy, i to z dwu powodów. Po pierwsze dlatego, że tajemnice daleko łatwiej wydrzeć substancji martwej niż żywej, a po drugie, ponieważ maszyna znajduje się od tygodnia z górą w stanie nieprzyjmowania żadnych substancji z zewnątrz oprócz trującego, a co najmniej szkodliwego dla jej części żywej naszego powietrza. Może wyda się przesadą takie antropomorfizowane z mojej strony, ale jeżeli to jest substancja żywa, a mam wszelkie dane i prawa po temu, aby tak sądzić, to musi ona dla podtrzymania podstawowej przemiany materii uzupełniać swoje straty przez przyjmowanie składników chemicznych z zewnątrz. To jest jedyna możliwość.
— Pan doktor się myli — przerwał Gedevani. — Jest druga możliwość, a to tak: może być, że energia dla życia dostaje też żywa maszyna od zewnątrz bez chemiczne, jak to się mówi, związki. Że na przykład promieniowanie albo fale wydzielane przez neutrony bezpośrednio oddają swoją energię kinetyczną atomom od ta żywa istota…
Doktor pochylił głowę.
— Zdaje mi się, że pan ma rację. Być może, że takie „odżywianie energią” jest możliwe, w każdym razie o godzinie pół do jedenastej plazma zaczęła zdradzać niepokojące objawy jakby zamierania, których pierwszym zwiastunem było pewnego rodzaju, że tak powiem, zwiotczenie prądów funkcjonalnych…
— Skończ pan, proszę, z tym krasomówstwem. Czy coś jeszcze z tego zostało? — profesor, zły, patrzył znad okularów na doktora. Ten wyglądał tak, jakby się chciał obrazić.
— Nie skończyłem jeszcze. Ja moich rezultatów pracy nie dobywam tak lekko przez rozśrubowanie poszczególnych kółeczek.
— A to co znowu? Zdaje się, że pan się chce kłócić?! Profesor był czerwony jak piwonia.
Doktor pohamował się.
— Być może, że to działa ten płyn diabelski… w każdym razie miałem pół godziny porządnego strachu, gdyż pulsacje świetlne opadły niemal do zera, prądy także okropnie osłabły, dawałem tlen, dwutlenek z bardzo słabym działaniem, o godzinie 11.55 było już po prostu stadium konania, więc, zrozpaczony, wziąłem i… zatrzymałem się.
— No i co pan zrobił, do licha!
— Wstrzyknąłem przez otwór w gruszce 0,001 adrenaliny, wynik był fenomenalny. Wszystkie zjawiska powróciły do normy i gdy odszedłem przed kwadransem…
Profesor wstał.
— Ależ to mogła być chwilowa remisja, od chwili odłączenia gruszki od stożka minęło dwanaście godzin. Jeżeli plazma jest delikatna i nie otrzymuje koniecznej dla niej energii…
— Szybko, panowie! Do laboratorium! Panie Fink, flaszkę z tym płynem, szybko.
Pobiegliśmy do drzwi jak uczniowie popędzani silnym głosem.
— Ostrożnie, moja marynarka — był to Gedevani. Sapał koło mnie i w ogóle wydawał się być w okropnym humorze. — Ja wiedziałem, że to się tak prosto nie skończy, że ono zrobi jeszcze jednego figla.
— Jakie ono?
— No, ten człowiek z Marsa.
W laboratorium było cicho. Pierwszy podbiegłem do gałwanometru, spojrzałem w szkliste okienko — było ciemno.
— Psiakrew, panie doktorze, tego bym się po panu nie spodziewał… Zniszczone, zdaje się, że nie żyje… My tam siedzimy jak idioci i ględzimy, a tu plazma kona. On kona, kona, czy pan to rozumie? A pan się wykłóca z inżynierem o swoje ambicyjki.
Doktor, wydawało się, chciał się zapaść pod ziemię.
— Ja… słowo daję, gdy odchodziłem, stan był świetny, nie spodziewałem się, przecież całą noc tu siedziałem i…
— Cicho! Inżynierze, płynu!
Profesor Widdletton był, jak to się mówi, w swoim sosie. Poruszał się błyskawicznie — wyrwał doktorowi strzykawkę, napełnił kilkoma kroplami zagadkowej cieczy i wsunął igłę w otwór pancerza. Mijały sekundy — tłoczek szprycki dosięgał dna — wstrzymaliśmy oddechy.
Nagle w okienku ujrzałem słaby błysk — jednocześnie strzałka gałwanometru przechyliła się. Drugi błysk — po wnętrzu bańki rozeszło się słabe świetlne pulsowanie.
— Chwała Bogu — profesor promieniał. — Nie ma co, trzeba go będzie zacząć składać — ogarnął nas spojrzeniem. — Widzę panowie, że chcecie mi tu urządzić prawdziwą miniaturę świata naukowego: ilu uczonych, tyle poglądów, teoryjek i tak dalej, zabawa idzie, a Areanthropos sobie tymczasem zdycha. To się musi skończyć, powiadam. Takie akademickie dyskusje i referaty na pół dnia muszą ustać, tu trzeba działać. Panie inżynierze, proszę razem z doktorem składać maszynę, żeby otrzymała swoją konieczną dla życia energię, rozmawiać będziemy mogli potem.
— Tak, żeby on znowu zaczął szaleć — odezwał się Gedevani.
— A czy pan tu przyjechał na wczasy? — Z profesorem nie można było żartować.
— Panie profesorze — odważyłem się — tu nie chodzi o niebezpieczeństwo, ale o celowość działania. Czy inżynier rzeczywiście może zaręczyć, że opanuje promieniowanie, to znaczy, że może je w każdej chwili wyłączyć?
— Myślę, że tak, chyba że maszyna przestanie być maszyną — dodał Fink po chwili namysłu.
— Cóż to ma znaczyć?
— To znaczy, że jeżeli on myśli i, jak sądzę, a mam prawo tak sądzić, plazma jest konstruktorem całej maszyny, to potrafi po zorientowaniu się w tym, co zaszło, a będąc we władaniu swoim aparatem, zrekonstruować przyrządy do przemiany atomowej, a wtedy nie odpowiadam za nic.
— Czy to znaczy, że umywa pan ręce? — spytał powoli profesor.
— Nie. To znaczy, że nie daję żadnej gwarancji, ale natychmiast rozpoczynam montaż.
— To rozumiem, a więc proszę bardzo, niech pan robi swoje.
Inżynier z pomocą doktora wymontował gruszkę ze statywu, wziął ją ostrożnie w ręce i wyszedł. Staliśmy jeszcze chwilę w laboratorium.
— Co będziemy robić, profesorze? — spytałem.
— Wsadzimy go do kamery z atmosferą marsową i spróbujemy dać do zrozumienia, że nie jesteśmy do niego wrogo nastawieni, to znaczy trzeba będzie działać na niego już nie pociskami, ale myślą — profesor mówił powoli, widocznie sam się zastanawiał.
— Czy nie powracamy do punktu wyjścia? — spytałem. — Wiadomości, jakie mamy o konstrukcji, są nader mgliste, nie mówiąc wręcz o samej plazmie, o tym mózgu centralnym…
— Mózg? Doskonałe określenie — profesor wydawał się zachwycony. — Mam myśl — zawołał i wybiegł z laboratorium. Frazer poszedł za nim.
Mały pan Gedevani został ze mną. Ocierał czoło chusteczką, potem oglądnął się i powiedział:
— Ja czułem, że to się źle skończy. Cztery lata stałem przy cyklotron z trzy miliony wolt, ale to była zabawa. Co tu się wyrabia, co tu się wyrabia! — i z tymi słowami rozpaczy odszedł.
Poszedłem na górę, zastanawiając się nad tym, co powiedział profesor. Czy znalazł wreszcie klucz do porozumienia się z Marsjaninem? Nie mogłem w to uwierzyć. W małej montażowni, do której zaglądnąłem, stał Lindsay z profesorem. Ten ostatni ustawiał szybko jakieś aparaty, wśród których rozpoznałem wielki wzmacniacz dynatronowy i stopnie wzmocnienia wysokiej częstotliwości.
Na środku sali stało wielkie krzesło, jakby fotel elektryczny — takie było moje pierwsze wrażenie, gdyż na szczycie oparcia posiadał on rodzaj czepca z miedzi, do którego dochodziły kable.
— Włącz pan szybko nasze akumulatory — powiedział profesor — i damy oscylator katodowy tutaj, na podest. Niech pan zadzwoni na Burke’a, to panu pomoże. — I zwracając się do mnie: — Wie pan, co myślę? Jest to fantastyczny projekt, ale cóż nam pomoże, jeśli nie fantazja? Otóż chcę chwytać prądy elektryczne, jakie wytwarza kora mózgowa jednego z nas, wzmocnić je parę milionów razy i posłać do okładek rury rentgenowskiej; zależnie od zmian natężenia prądów, siła promieni X będzie się zmieniać. Tym regulowanym według prądów naszego mózgu promieniowaniem będę naświetlał Areanthropa.
Wszedł Burke. Montował z inżynierem poszczególne części aparatury. Profesor kazał mi usiąść na krześle, założył na głowę miedziany czepiec i włączył kilka kontaktów.
Rozległo się niskie huczenie. Profesor krzątał się przy aparatach, nie przestając mówić.
— Czy rozumie pan, o co mi chodzi? Mowa nasza, nasze gesty itd. są niezrozumiałe dla przybysza z Marsa. Ale być może, że w samym centrum w mózgu procesy psychiczne mają przebieg zbliżony. Zamierzam zatem ominąć drogi pośrednie i działać prądami naszych mózgów na jego mózg.
Tymczasem lampy wzmacniacza rozjarzyły się bladoróżowym światłem. Huczenie spotęgowało się. Uczułem, że ktoś ściąga mi na głowie metalowy kask rzemieniem.
— Proszę się nie denerwować, siedzieć spokojnie — dobiegł mnie głos profesora. — To nic nie jest, patrz pan na ekran.
Wielka, podobna do szklanego walca z rozszerzoną stożkowato podstawą rura oscylatora katodowego leżała na dwu ebonitowych stojakach. Ujrzałem, jak na jej spodzie, na bladożółtawej powierzchni fluoryzującej ukazały się wolno drgające linie świetlne.
— To są prądy pańskiego mózgu, proszę, niech pan pomnoży w myśli trzydzieści razy osiemnaście?
Zygzaki świetlne na ekranie wiły się teraz ogromnie szybko.
— W porządku, aparat działa doskonale. Huczenie ustało nagle, uczułem, że inżynier rozluźnił rzemienie i zdjął mi czepiec z głowy.
— Niech pan łaskawie zejdzie na dół, a my podamy przez szyb wentylacyjny kabel do oscylografu, pan go tam przyjmie z otworu wypustowego i zaczeka, aż ja przyjdę, to zmontujemy rentgena — powiedział Lindsay.
Zbiegłem po schodach na parter. W wielkiej hali montażowej huczał jakiś silnik elektryczny, mały kran podnosił właśnie bezwładne cielsko maszyny z jej łoża i przesuwał na środek hali. Inżynier szedł dołem i dawał znaki doktorowi, który poruszał korbą regulatora. Odnalazłem szyb wentylacyjny i po chwili zobaczyłem, jak z jego wnętrza wysuwa się czarny koniec kabla. Pociągnąłem go lekko i czekałem. Za chwilę zjawił się Lindsay, który niósł wielką pancerną rurę rentgena, zamontował kabel na ściennym izolatorze i począł ustawiać potrzebne przyrządy.
— Pociski gazowe w pogotowiu — powiedział i zwracając się do Gedevaniego, który stał na uboczu: — Niech pan nie myśli, że mi już życie niemiłe… A teraz tak: puścimy mu prąd z generatorów na dziesięć sekund. Jeżeli nie, znowu prąd na dziesięć sekund i powtarzamy to tak długo, aż drgnie. Wtedy wyłączamy prąd, który go ożywia, i poddajemy jego mózg czy też receptor, najlepiej będzie naświetlać wszystko razem, działaniu rentgena. Na górze będzie siedział jeden z nas i myślał powoli, spokojnie, ale nie słowami, bo to niczego nie da, a obrazami: a schemat tych myśli, to jest jakie obrazy trzeba wywoływać w wyobraźni, już naszkicowałem. Potem puścimy mu znowu prąd ożywiający, stwierdzimy, czy jakoś na to zareaguje, i tak powtarzamy aż do skutku.
— To znaczy jak długo?
— Aż do jutra, jeżeli będzie trzeba — odpalił profesor Gedevaniemu, a ja spojrzałem na zegarek: była siódma wieczór.
— McMoor, pan jest człowiekiem spokojnym, zdrowo myślącym — profesor spojrzał ostro na Włocha, ale ten nie chciał się wcale obrazić. — Pójdzie pan na górę, na karteczce na moim biurku znajdzie pan schemat, według którego ma pan myśleć. Ale robić to powoli, każdy obraz co najmniej dwadzieścia sekund, zaczyna pan z chwilą sygnału czerwonego, na zielony przestaje pan. Jeżeli się uda, będzie pan pierwszym człowiekiem na świecie, który porozumiał się z mieszkańcem Marsa. Szczęść Boże nam i panu. Szkoda, że jednego inżyniera diabli nam wzięli, a potrzeba, no nic, Frazer jest przecież też dobrym fizykiem. Panie Frazer, pan pójdzie z McMoorem i załączy wszystko co trzeba do zapisywania i sprzedawania prądów mózgowych przez wzmacniacz. Siedź pan ze słuchawką przy uszach. Jeżeli zadzwonię, to pan będzie według wskazówek wzmacniał lub osłabiał prąd nadawany tu na dole.
Skończywszy, profesor zwrócił się do Lindsaya. Poszedłem z Frazerem na górę. W małym pokoju montażowym usiadłem na fotelu. Frazer nałożył mi na głowę kołpak metalowy i dał do ręki kartkę. Było na niej napisanych kilka zdań i dołączona paczka ponumerowanych fotografii.
Najpierw miałem pilnie obserwować mapkę Marsa — czynne patrzenie, a nie gapienie się jak na malowane wrota — napisał profesor pod fotografią swoim straszliwie nieczytelnym pismem. Potem na fotografię Ziemi. Dalej — na mapkę Ameryki, potem okolicy, gdzie znajdowaliśmy się, i „miałem przeżywać dodatnie uczucia, bez lęku czy nienawiści”.
Dobry sobie ten staruszek, już byłem nieco zirytowany tymi rozkazami pod adresem mojej maszyny do myślenia. Co on myślał, że to jest jakiś zegarek, czy jak? Następna fotografia przedstawiała nas wszystkich (oprócz mnie) zebranych na platformie przy teleskopie. Tu znowu trzeba było pomyśleć o Marsie, ale obrazowo, nie słowami — napisał na marginesie profesor. Wreszcie były fotografie pocisku, zdjęcia okolicy, w której spadł, i samego Marsjanina, przy których intensywnym wyobrażeniu sobie powinienem, wedle notatek profesora, znajdować się w dobrym humorze i przyjaznym nastroju dla naszego gościa. Przyznaję, że pierwszą moją myślą, po zaznajomieniu się z tym eluku — bratem, było, ażeby szlag trafił tego zwariowanego mechanicznego stwora, który zabił już kilku ludzi — ale opanowałem się. Nagle rozległ się brzęczyk telefonu — dzwonił profesor. Donosił na górę, że zaczynają pobudzać Areanthropa prądem trzech milionów wolt i przygotowują nas, byśmy byli gotowi do włączenia na sygnał momentalnie. Wyprostowałem się w fotelu i czekałem. Po chwili uczułem delikatne drżenie podłogi.
— Elektryzują naszego Marsjanina — odezwał się Frazer. — Elektryzują!
Dobre wyrażenie: trzy miliony wolt — dreszczyk mnie przeszedł — hopla — mam być w dobrym nastroju. Zacząłem myśleć o Szkocji, o zalesionych górach, o dobrych dawnych czasach, o milionowych nakładach gazet z sensacyjnym reportażem.
Myśli przerwał mi brzęczyk.
— Co? Co? Jak? — krzyczał w słuchawkę Frazer. — Głośniej! Nic nie słychać!
Nawet ja słyszałem z odległości kilku kroków, że słuchawka aż chroboce od huku — i nic dziwnego: wszystkie generatory wysokiej mocy pracowały pełną parą, żeby dać potrzebne miliony woltów.
Frazer rzucił słuchawkę.
— Za trzecim włączeniem prądu drgnął, ruszył się. Profesor kazał powiedzieć, żeby się pan przygotował.
Tymczasem Fink opuścił Marsjanina na ziemię, ustawił na postumencie w pozycji normalnej i zajęty był teraz wkładaniem poszczególnych kabelków gruszki z plazmą do ich gniazdek. Kiedy to skończył, zakrył wierzchni otwór kołpakiem i próbował poruszyć serce — czy też żyroskop — przez wywiercony przez nas otwór.
— Panie inżynierze, ostrożnie! — zawołałem.
— Nie bój się pan, przecież on nie ma aparatu do przemiany energii atomowej, a jak długo nie włączymy mu z naszej sieci trzech milionów wolt, jest taki bezpieczny jak pień.
Wsadził rękę do otworu i począł nią ruszać. Usłyszałem jedno i drugie znane mi mlaśnięcie, jakby wentyla, nagle inżynier jęknął, zbladł i osunął się drgając na podłogę.
— Ażeby cię cholera! — byłem wściekły. Rzuciłem się ku niemu, chciałem pociągnąć go na bok, ale poczułem straszliwe uderzenie w rękę. Zatoczyłem się na ścianę. Już biegł Lindsay w czerwonych gumowych rękawicach i odciągnął nieprzytomnego Finka na bok. Wziąłem go na ręce, choć nogi mi drżały, a palce prawej ręki piekły jak ogień, i złożyłem na stole. Doktor, nic nie mówiąc, wyjął z kieszeni futerał, zrobił wprawnie i szybko zastrzyk, posłuchał pulsu, potem policzył wzrokiem ampułki, popatrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: a widzisz? — i zaczął masować inżynierowi okolice serca.
Tymczasem wewnętrzny telefon dzwonił tak, jakby się chciał urwać ze ściany, ale w rozgardiaszu wszyscy o nim zapomnieli. Teraz dopiero przystąpił doń Lindsay i zdał profesorowi sprawę z tego, co się stało.
— Może lepiej zaniosę go na górę? — spytałem doktora, wskazując oczyma na Finka. — Jeżeli tu się co stanie, to on, jako bezsilny, może najłatwiej ucierpieć.
Doktor skinął głową. Wziąłem Finka na ręce i zaniosłem do mojej sypialni. Po drodze spotkałem biegnącego profesora. Nic nie powiedział, tylko popatrzył na mnie, aż mnie ciarki przeszły, i wskoczył do windy.
Siedziałem może pięć minut przy Finku, ale widząc, że oddycha równomiernie, pomyślałem, że moje miejsce jest na dole, i wyszedłem, okrywszy go dobrze kołdrami.
W montażowni gospodarował na dobre Widdletton.
Te ciągłe uprzedzenia poczęły mnie denerwować. Żeby zakonserwować dobry humor, zacząłem sobie po cichu mówić znany angielski wierszyk: „Mary miała baranka, białego jak śnieg, gdy Mary gdzieś poszła, on wciąż za nią biegł” — a jak się skończył, zacząłem sylabizować go od końca, gdy wtem rozległ się ostry, potrójny brzęczyk i czerwona lampa zapaliła się przed moją twarzą.
— Uwaga — rozległ się silny głos Frazera. — McMoor, myśl pan powoli i spokojnie, włączam prąd!
— Co on! — odpowiedziałem i rozległo się niskie huczenie. Począłem dłubać w gęstwinie pamięci, intensywnie wpatrywać się w zdjęcia reflektorowe Marsa, przypomniałem sobie jego kanały, pustynie; ile mogłem, dłubałem w gęstwinie pamięci. Za plecami rozległ się brzęczyk — nie zwracałem nań uwagi. Po kolei przeglądałem fotografie, chwilami zamykałem oczy, wyobrażałem je sobie dokładnie, to znowu oglądałem kilka naraz — przechodziłem je stopniowo — wreszcie przejrzałem ostatnią. Teraz miałem wpaść w doskonały, przyjazny, dyplomatyczny nastrój. Wyobraziłem sobie Ziemię, z wielką Ameryką na froncie, zjednaną szeroką taśmą z Marsem, a na tej taśmie było napisane… Stop! nie wolno myśleć słowami.
W tej chwili czerwone światło zgasło, Frazer wyłączył wzmacniacz i skoczył do telefonu. Ponieważ zdawał się nie pamiętać o mnie, na własną rękę uwolniłem się od czepca i spojrzałem na niego. Trzymał słuchawkę przy uchu i czekał.
Sekundy mijały powoli.
— No, co tam? — spytałem. Frazer kiwnął przecząco głową. Wstałem z fotela. Frazer nacisnął kilka razy widełki, zawołał:
— Halo! Halo! — i czekał znowu. Nie mogłem wytrzymać.
— Ja lecę na dół, Bóg wie, co tam się stało! — I nim zdążył otworzyć usta, już mnie w pokoju nie było. Nie mogłem siedzieć spokojnie w windzie — przeskakując po cztery stopnie naraz, zbiegłem na parter. Kiedy dobiegłem do montażowej, ogarnęła mnie fala huku motorów. Otworzyłem drzwi, spojrzałem — i zamarłem w bezruchu.
W fioletowym świetle sztucznej błyskawicy ujrzałem, że czarny krępy stożek… żył. Poruszał się powoli, chwiejąc na miejscu, a jego macki wykonywały spokojne, nie drgające ruchy, jakby coś zaklinały lub też opisywały skomplikowane krzywe. Powietrze pełne było piekielnego huku i trzasku.
Grupka mężczyzn stała przy tablicy rozdzielczej: wysoki Lindsay z oblaną potem twarzą, w skórzanym fartuchu, trzymał dłoń na heblu wyłącznika. Koło niego stał profesor, a za nim, trochę z tyłu, Gedevani. Zamknąłem drzwi. Nie wiem, czy Marsjanin mnie zauważył — w każdym razie wysunął macki na boki i trzymał je krótką chwilę poziomo. Potem nagle zbliżył dwie z nich do siebie i ujrzałem przeskakujące między końcami iskry. Potem macki znowu rozeszły się bokiem, trochę w górę, i zakotłowały w powietrzu, opisując jakby pobocznicę walca. Czyżby on chciał coś w ten sposób wyrazić? Marsjanin powtarzał ruchy niezmęczenie, tak samo jak maszyna. Przecież to jest właśnie maszyna — przemknęło mi przez głowę.
Opuszczał macki, potem wznosił je i zataczał poziomo kręgi, chwilami tak szybko, że widziało się tylko dwa niewyraźne walce. Profesor odłączył się nagle od grupy stojących ludzi i wyszedł bocznymi drzwiami. Stałem jak przykuty do podłogi, patrząc rozwartymi oczyma. Marsjanin wciąż powtarzał swoje ruchy, coraz szybciej. Znowu złączył dwa odnóża, rozsunął i przepuścił przez przerwę między nimi rząd grzechocących słabo iskier.
W tym momencie zjawił się profesor. Mały, ciemny, zgarbiony, szedł szybkim krokiem, niosąc coś w wyciągniętych rękach. Niósł to prosto na środek sali — czyż chciał zginąć śmiercią samobójczą!? Skoczyłem naprzód, aby go powstrzymać. Ale on schylił się i potoczył po podłodze dwa metalowe cylindry. Jeden z nich podskakiwał, tocząc się: poznałem je, były to walce z pocisku.
Widziałem je wczoraj; jeden zawierał proszek już „zapisany”, w drugim był zarazem mechanizm do uwieczniania myśli.
Profesor stał teraz wyprostowany o pięć kroków od małego czarnego monstrum. Macki przestały krążyć, pochyliły się i oba cylindry przywarły do nich, jakby nagle przyciągnięte. Stożek znieruchomiał — teraz macki podniosły się i w górnej części kołpaka spadła klapka — a może zrobił się otwór w jednolitym metalu — nie wiem, ale oba wałki znikły nagle, tak szybko, że mrugnąłem kilka razy powiekami. Nie trwało to nawet sekundy, bo już były z powrotem na zewnątrz i toczyły się opuszczone ostrożnie na podłogę w stronę profesora. Wyglądało to wprost śmiesznie: grupka ludzi stłoczonych przy ścianie i ten metalowy pękaty stożek, który wydawał się bawić w kręgle.
Na znak profesora Lindsay wyłączył prąd. Zaszumiało mi teraz w głowie od nagłej ciszy. Profesor chciwie chwycił oba wałki, podbiegł do stołu, na którym leżały arkusze papieru, i począł rozkręcać pierwszy cylinder. Miałki metaliczny proszek wysypał się na papier — kilka ruchów wałkiem — ujrzałem na białej płaszczyźnie wyraźną mapę Marsa i obok — Ziemi, połączonych szeroką taśmą. Otworzyłem szeroko usta:
— Ależ, ależ ja to myślałem! — wybuchnąłem wreszcie. Nikt się nie odzywał — pod rysunkiem proszek zgrupował się w kilka małych znaczków podobnych do nut. Profesor otwierał już drugi cylinder, wysypał zawartość na inny arkusz — oczy wychodziły nam po prostu z orbit.
Na białym tle ukazał się trójkąt z trzema wysokościami, równoboczny trójkąt otoczony wiankiem jakichś tajemniczych znaków — wyglądały jak cyfry raczej niż litery — obok zaś widniały niewyraźne kontury. Spojrzałem bystro. Ależ tak, to było nasze laboratorium, naszkicowane bardzo dziwnym sposobem, bez perspektywy przestrzennej, całkiem płasko, jakby w rzucie geometrycznym: w środku — dwa słupy i kule iskiernika, ale delikatny zygzak oznaczający iskrę był przekreślony prostopadłymi przecinkami.
— Czy to ma oznaczać, że on nie życzy sobie, byśmy go łaskotali prądem? — przerwał pierwszy ciszę inżynier, wpatrując się w rysunek.
— Mnie się zdaje, że on żąda zwrotu swojej aparatury do przemiany energii atomowej, i dodam, że jest ogromnie grzeczny, bo ja nie wiem, czy na jego miejscu, po takiej wiwisekcji, zachowałbym się spokojnie… mając jego możliwości. — Profesor po prostu promieniał. Każda zmarszczka jego od trzech dni nie golonej twarzy tryskała zadowoleniem, nawet światełka w okularach zdawały się mrugać wesoło i uśmiechać. Klepał nas po plecach, popychał, ustawił stojak przygotowanego aparatu fotograficznego i zrobił kilka zdjęć rysunków, po czym ostrożnie wsypał proszek do rurek. Oddychaliśmy głęboko, jakby po długim biegu.
— Ja myślę, że na dzisiaj będzie dosyć — powiedział profesor. — Już jest jedenasta, a nie spaliśmy przeszło dwie noce.
— Dobrze, a co z nim zrobimy? To rzecz bardzo ważna, w nawale zdarzeń zapomnieliśmy o tym. Fink twierdził, iż maszyna bez prądu jest nieszkodliwa, a przecież został porażony…
— Rzeczywiście, co zrobimy z Areanthropem? — powiedział profesor. — Paskudna sprawa, to nie jest świnka laboratoryjna.
— Pan myśli, że on się obrazi, jeśli go wsadzimy na noc do kamery stalowej? — spytał sceptycznie doktor.
— Pan by się obraził na pewno — odpowiedział profesor. — No, początek zrobiony, w każdym razie on już wie, że nie jesteśmy zupełnymi dzikusami, więc, w imię Boże, niech siedzi tutaj.
— Ja bym wyjął centralną gruszkę — powiedział doktor, a ostrożny Mr Gedevani poparł silnie ten projekt.
— Aha, żeby pan miał spokojne sny, co? — odparł złośliwie staruszek. — Nic z tego, mój panie, chyba że będzie pan siedział tu całą noc i gapił się do okienka, czy jest normalna pulsacja życiowa, bo w razie zapadu trzeba by zrobić zastrzyk i włożyć do stożka z powrotem.
— Przepraszam — wmieszałem się — ale jeżeli prądu nie ma, to on i tak nie pobiera energii odżywczej, bo jego własną atomową aparaturę energetyczną w całości wymontował inżynier Fink.
— Aha, wymontował, no to jak wymontował, to czemu go tu nie ma, tylko leży na górze wywrócony na podszewkę, co? — spytał ironicznie profesor. — Co pan wie, co on wymontował, a czego nie. Pewne jest, że ten zagadkowy dla nas płyn jest mu ogromnie potrzebny, może niezbędny, więc niech sobie w nim siedzi i nóżki moczy, a my pójdziemy lulać. — To mówiąc, podszedł do marmurowej tablicy rozdzielczej i zaczął po kolei wyłączać lampy łukowe.
— Ależ on może nagle, w nocy… — zajęczał Mr Gedevani.
— To niech mu pan krzyknie do ucha, żeby był grzeczny — powiedział nieubłagany profesor i gasił lampy dalej. Nie pozostało więc nic innego, jak opuścić salę. Kiedyśmy się skupili przy windzie, profesor powiedział:
— Panowie, należy się nam kolacja, prawda?
95
— Prawda — przytaknęliśmy chórem.
— No to zaraz urządzimy lukullusową ucztę, tylko wpadnę na chwilę do biednego Finka. I proszę zawołać Frazera. Burke niech przygotuje wszystko w jadalnym.
Winda stanęła, wyszliśmy na korytarz. W swoim pokoju spał inżynier Fink gorączkowym, niespokojnym snem. Doktor zbadał mu puls, zrobił uspokajający zastrzyk i kazał wszystkim wyjść.
W jadalni paliły się świece — był to pomysł profesora. Ich pomarańczowożółty łagodny migotliwy blask ogromnie uspokajał nerwy.
Do stołu podawał Burke — zresztą wszystkie potrawy były z puszek, przygrzane na kuchni elektrycznej, więc nie odczuliśmy braku kucharza. Po kolacji profesor zaczął toczyć swoje kulki chlebowe po stole i powiedział:
— Panowie, wreszcie posunęliśmy się krok naprzód. Być może, że Marsjanin na nasze rentgenowskie depesze zareagował podobnym promieniowaniem. Wolałem tego nie zapisywać, choć mogłem ustawić w sali parę czułych liczników Geigera z automatycznymi rejestratorami, bo zapis byłby i tak dla nas niezrozumiały: przecież my nie umiemy odczytać treści własnego elektroencefalogramu, więc co dopiero mówić o języku prądowym z Marsa. Próba się udała, będziemy mogli porozumiewać się obrazami, postaramy się nauczyć go jakichś znaków, może alfabetu rysunkowego, albo może on nas czegoś nowego nauczy dla ułatwienia kontaktu. W każdym razie mam nadzieję, że najgorsze tarapaty już się skończyły. Niech się pan nie uśmiecha, panie doktorze, tak chytrze i ironicznie, utinam bonus vates sim. Czy panowie mają może jakieś propozycje?
— Ja myślę — powiedziałem — że jasne jest jedno: jego substancja żywa jest zbliżona, jeżeli chodzi o działanie, a nie o budowę, do naszego mózgu. Widocznie jest on tak zbudowany, że przyjmuje tylko, że tak powiem, treść istotną, źródłową zjawisk, a nie ich uboczne, zewnętrzne oznaki, więc głos, światło nie są dlań tak ważne, jak zmiany energetyczne, jak promieniowanie, różnice natężenia prądów. Z drugiej strony liczba obrazów, jakie można mu w ten sposób przekazać, jest dosyć ograniczona. Można przekazać tylko obrazy, pojęcia konkretne i nie wydaje mi się, żeby te wszystkie dobre, kochane nastroje, o których profesor pisał…