V

Nocy tej spałem snem ołowianym. Pamiętam niewyraźnie, jak rzuciłem się na sofkę, gdyż w łóżku jęczał cicho inżynier Fink, i pogrążyłem się we śnie jak w czarnej otchłani. Zbudził mnie potężny huk. Zeskoczyłem, pijany snem, z kanapy i rzuciłem się do okna. Było cicho — tylko nad stawem unosił się lekki obłok mgły porannej. Czyżby ten huk śnił mi się tylko? Było to możliwe. Ubrałem się szybko i spojrzawszy pobieżnie na śpiącego jeszcze Finka, wybiegłem na korytarz. Był cichy i pusty. Uczułem teraz, że podłoga lekko dygoce — jak to, generatory pracują? Poczułem żal do towarzyszy, którzy nie obudzili mnie w porę, ale sami na własną rękę rozpoczęli pracę. Winda, jak się okazało, nie funkcjonowała: widocznie używano całego napięcia sieci. Zbiegłem tedy dwa piętra na parter, nieco zaniepokojony, słysząc i czując pod stopami potężniejące wibrowanie murów i powietrza. W wielkiej hali montażowej ujrzałem wszystkich zgrupowanych pod ścianą. Naprzeciw nich widniał mały czarny stożek, który teraz poruszał się lekko z boku na bok i wydawał się gawędzić z nimi — było to i straszne, i śmieszne.

Profesor zamachał do mnie ręką:

— Co słychać? Czy coś nowego? — ryknąłem mu w ucho, gdyż inaczej przy panującym grzmocie maszyn porozumiewać się było nie sposób.

— Wszystko dobrze, rozmawiamy właśnie z Areanthropem — zawołał Frazer.

Jakoż rozmawiali z nim, a dziwna to była rozmowa. Małym projektorem, lampą magiczną, wyświetlano na ekranie jakieś modele czy szkice, które profesor wsuwał do reproduktora. Robił to tak szybko, że nie byłem w stanie oglądnąć poszczególnych obrazów, ale on nie zdawał się tym martwić. Było mi trochę głupio, zdawało mi się, że jestem jakby wyrzucony za nawias, jakby niepotrzebny, że stoję z założonymi rękami, nie rozumiejąc nic z tego, co się dzieje.

Nagle nastąpiła cisza, dwa metalowe wałki znowu potoczyły się po podłodze i profesor zaczął wysypywać proszek na arkusze przygotowanego papieru.

Były to sploty pogmatwanych linii, zupełnie bez sensu, prostych i krzywych. Obok nich — znowuż te dziwne znaczki, jakby nuty. Tu znowu coś jakby model systemu planetarnego, długie koncentryczne elipsy, ale zmodyfikowane i obsypane gęsto tajemniczymi znaczkami. Wszyscy milczeli, wpatrując się w te dziwne wieści, wreszcie odezwał się Gedevani:

— Ja myślę, że on się źle czuje… przecież to wszystko nie ma sensu, może on chory?

Profesor spojrzał na niego tak, jakby chciał powiedzieć: to pan jest chory, ale zmilczał.

— Jeszcze nas dzielą przepaście — powiedział — nie rozumiemy się, nie… — Kazał włączyć prąd. I kiedy zahuczały, zawyły motory, rozpoczynając swoją pracę unisono basowym porykiem, który zatargał stalowymi wiązaniami, rozebrzmiał coraz wyższymi akordami w załomach sklepienia, aż przeszedł w świdrujący wysoki ton grzmiącej mocy — stożek znowu ożył, zakołysał się i nagle począł iść. Szedł niezgrabnie, jakby niepewnie, aż nagle zatrzymały go kable, które go łączyły z generatorami. Był na ich uwięzi — i to mi się wydawało dziwne. Czy on tak chciał, czy się uwolnić nie mógł? Mimo woli zdawało mi się, że biorę jego stronę, że pragnę jego wyzwolenia się, przejścia zakreślonych mu przez nas granic. Nie wiem, jak mam wyrazić te dziwne myśli — zdawało mi się, że coś mnie z nim łączy. Z kimże? Jakiś stwór z szalonego snu, metalowy stożek z galaretowatą świecącą masą na kształt mózgu? Profesor wyświetlał teraz równolegle szeregi równań, będących komentarzami do twierdzeń geometrycznych. Te cyfry wydawały mu się najpewniejszą mową, jaką można było pokryć dzielące nas przepaście. Czy na pewno?

Nagle zauważyłem rzecz dziwną. Jak wiadomo, stożek miał trzy macki. Podczas gdy dwie leżały spokojnie na betonie, chwilami tylko unosząc się lekko, trzecia, tylna, jakby coś pilnie dłubała w betonie, jakby coś wierciła, czy też lepiła. Metalowy cylinder, będący jej tępym zakończeniem, wykonywał celowe, pospieszne ruchy. Zdawało mi się, że beton czerwienieje, ależ to chyba było niemożliwe? Nikt nie mógł tego spostrzec prócz mnie, gdyż stożek stał przed nimi, zakrywając sobą swoją tylną wężownicę.

Ależ tak. Oto podnosi tę trzecią mackę, a przy jej końcu coś niewielkiego, czarnego, jakby zębatego.

— Profesorze! — ryknąłem. — Wyłączyć prąd! Na miłość boską, wyłączyć prąd!

Zrozumiałem, co Areanthrop chce zrobić. Cóż to za piekielny stwór! Jego całe zachowanie się to był podstęp — szatańska dyplomacja, on wykorzystał nasz prąd nie celem porozumienia się, ale uniezależnienia od nas. Starał się sporządzić wymontowane części aparatury z jakiego bądź materiału — a skoro umiał niszczyć, z pewnością umiał i tworzyć, budować.

— Wyłączyć prąd!! — krzyknąłem. Teraz wszyscy widzieli, jak macka podnosi się i jak w dolnej części podstawy tworzy się nieregularny otwór o zamglonych brzegach, który pochłonął zębaty mechanizm i mackę, która go tam wniosła i grzebała. Osłupiały Lindsay skoczył do tablicy i pośliznął się. Zamiast wyłączyć prąd, przerzucił dźwignię w kierunku przeciwnym, tam gdzie widniały czerwone zygzaki z napisem: „Moc przetężenia — niebezpieczeństwo!”

Zagrzmiało. Chmura pyłu okryła drgający stożek, kable sypnęły błękitnymi iskrami, wystrzeliły z donośnym sykiem główne bezpieczniki przepięciowe i wszystko ucichło. Ale któż opisze moje osłupienie i zgrozę, kiedy zauważyłem, że stożek żyje nadal, że porusza się, że strząsnął z siebie owe dwa kable jak dwa wiechcie słomy i jednym dotknięciem czarnego końca macki zamknął wywiercony naprzeciw swego mechanicznego serca otwór.

Stożek wydawał się zastanawiać. Sceneria była niezwykła: zamarłe nagle maszyny, bezsilni, wryci w ziemię ludzie, nieruchomi, o szeroko rozwartych oczach, i ten stożek, ten śmieszny stożek, który zataczał się i poruszał, wywijając mackami, jakby namyślając się, jakim czynem rozpocząć swój odrodzony, wolny żywot. Czułem, że mózg mój już znowu gorączkowo pracuje. Co tu robić? Co robić? Zauważyłem, że w kącie hali stoją pociski gazowe i miotacz. Teraz już nie byłem po stronie Marsjanina, o nie! Teraz szło o życie. Ale ta piekielna, stukająca bestia porusza się naprzód, a któż odważy się podejść w zasięg trzymetrowych macek? Oto wyciąga je przed siebie i — o zgrozo — piramidka pocisków rozwala się, zamienia się w jakiś wirujący słup kurzu i znika tak, jakby jej nigdy nie było. Widać jeszcze ślady pyłu na podłodze, na której one stały — odciśnięte ślady łusek — i to jest wszystko. A grzechocacy stożek posuwa się po betonie, zatacza kręgi, zbliża się do przedmiotów, zbliża się do ludzi!

Oni usuwają się, dym zagradza im drogę do drzwi. Teraz dochodzi do grupy Frazera, Lindsaya i Gedeva — niego. Profesor stoi z boku, przy ekranie.

— Uciekaj! — słyszę jakiś krzyczący głos, nogi same zrywają się, on ich odcina od drzwi, ale nie ciebie.

— Uciekaj! Im przecież nie pomożesz, uciekaj! Wtedy słyszę spokojny głos profesora: „Jesteśmy nie jakimiś sobie uczonymi, ale delegacją ziemską dla porozumienia się z gościem z Marsa. Czy mam mówić, jak się taka delegacja winna zachować?” Czuję na twarzy rumieniec. Stoję i patrzę — bezsilny.

Stożek zbliża się do trzech mężczyzn. Lindsay stoi, zagryzłszy wargi, bez kropli krwi w twarzy, z płonącymi oczyma, napiętymi mięśniami — rzekłbyś — kariatyda dźwigająca ogromny ciężar.

Wtem rozlega się krzyk. To Gedevani, macka dotknęła go — krzyknął, zbliża się druga i widzę ciało wiszące w powietrzu, fikające nogi, okropny krzyk — nagła cisza. Cisza wali w uszach młotem. Stożek idzie na profesora. Gedevani? Ach, tak, leży przy ścianie, płaski jak balon, z którego wypuszczono powietrze. Stożek idzie na profesora. Stoją teraz naprzeciw siebie. Jak dziwnie patrzą oczy starca. Jakby urósł. Co się teraz stanie? Macki wiją się po ziemi, słyszę ich grzechocący klekot. Oto role zmienione: ci, którzy chcieli badać, stoją przy ścianach bezsilnie, jakże głupi w swojej bezsile, drżący — drżący? Nie. Profesor Widdletton skrzyżował dłonie na piersi i patrzy w te wypukłe, świecące dyski szkliste na pancerzu Areanthropa. Stożek rusza, oddala się od profesora — nagle jego macka dotyka starca — i ten wali się na ziemię, jakby piorunem rażony. Stożek na to nie zważa. Idzie ku mnie, stukocze mackami, wali szponami swoich spirali o beton, aż widać pod podstawą iskry i okruchy cementu. Oto staje przede mną — nieskończona chwila. Widzę wszystko jak we mgle, tylko ten stożek czarny, bliski, z wijącymi się mackami… nagle uderzył piorun.

Leciałem gdzieś. Wyło i huczało, jakby orkan. Gdzie ja lecę? — dziwiłem się. Ciało nie ważyło nic, ale temu się nie dziwiłem. Huczało wciąż głucho. Nagle zaczęło się przejaśniać, jakby mi ktoś przecierał wielką zapoconą szybę, przed którą stałem. Co to się działo?

Widziałem pustynię. Ciągnęła się kilometrami, szarożółta, powyścielana złomami głazów, pogarbiona w potężne leje i wydmy piaszczyste, pustynia, nad którą widniało ogromne, straszliwie głębokie, jasnozielone niebo. Jakie to dziwne niebo. Były na nim gwiazdy, ‘ choć było i słońce. Było jakby mniejsze, ale grzało mocno, stojąc wysoko, nad samą głową. Pustynia zbliżała się ku mnie. Czy ja leciałem? Gdzie były moje ręce i nogi? Nie było nic. Nie było nic. Nie było mnie w ogóle, tylko oczy, czy może mózg. Ale ja widziałem! Zawrotny lot opadał ku ziemi. Nagle — zobaczyłem. Pode mną, na dole, sunęły jakby dwie gigantyczne kratownice, czy też wieże stalowe, które były worane głęboko w piaski. Opadałem w locie coraz niżej. Wieże posuwały się same — poruszając poziomymi cienkimi ramionkami, na końcu których znajdowały się szerokie lśniące tarcze. I kiedy te tarcze na giętkich ramionach przybliżały się do gruntu, wtedy piasek załamywał się, pękał, jakby pod nim otwierała się nagła pustka, i ginął w oczach. Jego resztki rozpylał huczący, gorący wicher pustynny. Tak rodził się gigantycznej szerokości kanał, który szedł w bezkresy. Po co był ten kanał? Jak działają te maszyny? Ależ to niemożliwe, mówiłem sobie, bo gdzież się podziewa ten wykopany piasek? Przecież nie znika? A jeżeli znika, to kto maszyną kieruje? Pracowały powoli i rytmicznie, za każdym poruszeniem ramion tworząc potężną, regularnego kształtu wyrwę w gruncie, szerokości kilkuset metrów, może kilometra. Wiatr huczał przeraźliwie.

Teraz powietrze pode mną zaczęło kotłować. Zagęszczało się, ciemniało, gęstniało… Boże! Był to czarny metalowy stożek zakończony mackami, który opadał powoli, ruchem wirującym, jak liść z drzewa. Opadł, czarny i mały, przy maszynach i wpełzł pod nie. Po chwili wynurzył się, podniósł macki, jakiś szklany kontur zdawał się pęcznieć wokół niego. Zawirowało przed oczyma. Czarny stożek zniknął w wirze piaszczystym. Gdzież się podział? Wytężałem jeszcze oczy, gdy wtem zauważyłem, że dotykam gruntu, obniżam się, opuszczam dalej: zapadałem się w piasek. Chciałem krzyczeć, wołać, ale otoczyła mnie ciemność. Oddychałem swobodnie, ale gdzie były moje płuca? Moje ciało? Byłem tylko oczyma. Czy słyszałem? Tak, słyszałem rytmiczny, daleki, bardzo przytłumiony huk: bomm — i pauza — i znowu: bomm — zapłonęło światło. Nie, to nieprawda, nie było żadnego światła. Jakby to powiedzieć? Nie było światła, ale widziałem. Nie widziałem właściwie oświetlonych przedmiotów, ale wiedziałem, że są. Było to jak uczucie czyjegoś wzroku wbitego w plecy, ale tysiąckroć silniejsze. Ogarniał z tego lęk. Czułem, że wokoło jest wiele przedmiotów. Nie widziałem ich, ale wiedziałem o nich. Jakby w przykrym śnie, jakbym sobie nie mógł przypomnieć, nie rozumiałem ich sensu ani przeznaczenia. Były to półeliptyczne hale, ogromne hale pogrążone w ciemności, w których przesuwały się szeregi stożków. Stożki te, trzymając wszystkie jednakowo macki na kształt pętlic na pobocznicy, szły i mijały się, szły i szły wciąż w jednym kierunku. I ja w tym kierunku szedłem. Mijałem jakieś aparaty, które odczuwałem, że są, od razu, ze wszystkich stron, jakbym je widział jednocześnie z góry, z boku i z przodu.

Potężne maszyny, ale bez żadnych części ruchomych, tylko spojone ze sobą fragmenty brył obrotowych, tylko jakieś malutkie cienie, jakby jeszcze mroczniejsze od ciemności punkty, które chodziły po wypukłych powierzchniach. Huk rósł. Huk potężniał. I uderzyło światło. Czy to były podziemia Marsa? Poszczególne ganki, półeliptyczne hale łączyły się w coraz większe i szersze, już w świetle tonące galerie, którymi wciąż sunęły szeregi stożków. Było to niezwykłe, ale jakby zrozumiałe.

I nagle…

Przestwór. Ogromne pole, bo nie mogę go nazwać halą, ciągnące się milami. Olbrzymia, geometrycznie wzdęta przestrzeń. Długi cylinder wystający ponad dwie kule, z tępym, zaokrąglonym czubem, stał skośnie na łagodnym wzniesieniu. I tysiące, tysiące czarnych ruchliwych stożków. Teraz ujrzałem, że pułap stanowiło półkoliste sklepienie z jakiejś jednorodnej, słabo błyszczącej metalicznej substancji. W środku szczytu ział otwór podobny do leja, w którym świeciło słońce: otwór wychodził na powierzchnię planety…

Nagle uczułem, jak fala przechodzi przez zgromadzone maszyny. Pole stożków zamarło — na podium zgęstniał wir i tam, gdzie przed chwilą było przezroczyste powietrze, ukazał się Areanthrop. Zbliżył się do cylindra i stopił z jego cieniem. Czy znowu się ulotnił? Teraz huk był jakby we mnie samym, natarczywy, głośny, rozkazujący. Zdawało mi się, że trzeba liczyć uderzenia, nie wiem czemu. Przy dwudziestym szóstym uczułem lekkie pchnięcie — drgnąłem — cylindra nie było. Widniał wzdęty, pusty podest i dwie kule, jakby nieco mniejsze. Nad głowami stożków unosił się dym czy też rozrzedzona mgła… potem nie widziałem już nic. Krótką chwilę czułem, że spadam. Czułem w zupełnej ciemności, że znajduję się we wnętrzu pionowej rury, w której opadam powoli, jak kropla oliwy w alkoholu. Opadłem do poziomu nisko sklepionej hali o lekko nachylonej, rowkowanej podłodze. Zgasło wszystko. Jakaś siła kazała mi spojrzeć w górę: nad głową rozwarł się czerwony otwór. W jego głębi zabłysło morze gwiazd Drogi Mlecznej. Na jej tle mknął długi ciemny pocisk z zaokrąglonym dziobem, który wyrzucał z tyłu rozwiany blady płomień. Pocisk spadał. Na jego spotkanie szła obracająca się tarcza planety: zrazu mała, ale ogromniejąca w oczach, potężniejąc i rosnąc. Ekran znikł, tarcza planety zajmowała już całe pole widzenia, pocisk był malutką lśniącą kruszyną, a potwornie wielka, szaro — czarna planeta wyszczerzała się na pół horyzontu, upstrzonego po krajach gwiazdami, szła naprzeciw jak mętny, bezdenny wir.

Wtedy uczułem uderzenie. Zdawało mi się, że było lekkie, ale słyszałem, nic już nie widząc, chrzęst i grzmot, owiał mnie okrutny gorąc i straciłem przytomność.

Otworzyłem oczy. Było zupełnie ciemno i głowa bolała mnie straszliwie.

Co to się stało? Macałem rękoma — beton — co to jest? — beton — a to? — kabel — ach, to hala montażowa. Ale skąd ja się tu wziąłem? Otworzyłem usta:

— Halo! Halo, profesorze! Cisza.

— Mr Lindsay! Cisza.

— Panie Frazer! Halo, to ja, McMoor…

Cisza. Gardło bolało, a głowa po prostu pękała. Co się stało? Było doświadczenie, potem — stożek się wyrwał — ach, prawda — stożek — a potem? Czy był sen? I gdzie są wszyscy? Zacząłem się poruszać. Powstałem na kolana, potem na nogi — sunąłem ręką po ścianie, byłem straszliwie osłabiony.

Gdzie ja byłem? Czy nie upadłem przy głównym dźwigarze? Jeśli tak, to gdzieś blisko, o trzy kroki, były kontakty do lamp. Było zupełnie ciemno — mrugałem usilnie: nie widziałem ręki przed oczyma. Oto były kontakty — przekręciłem je — cisza i ciemność. Ach, prawda, spaliły się bezpieczniki, więc nie ma prądu. Ale gdzie są wszyscy? Grzebałem w kieszeni. Oto zapalniczka — zgrzytnął kamień — nikły płomyk benzyny oświetlił niedużą przestrzeń. Hala była pusta, zdaje się? Światło gubiło się — ogromne pokraczne cienie skakały po ścianach.

Co ta za ciemny twór, tam, może to… Był to Gedevani. Leżał na wznak, jak upadł — przyskoczyłem do niego, szarpnąłem — a tuż obok leżeli Frazer i Lindsay. Leżeli razem, twarzami do siebie, Frazer trzymał przedramię przyciśnięte do twarzy, jakby się chciał zasłonić od ciosu. Szarpnąłem Gedevanie — go za klapy marynarki. Wydał słaby jęk.

Żyje! Dzięki Bogu — skoczyłem do tamtych. Serca biły, jak skonstatowałem.

Ale gdzie jest profesor? Nie mogłem go znaleźć. Zapalniczka parzyła mi już ręce, poza tym knot zaczął skwierczeć i dopalać się.

— Panie profesorze! — ryknąłem. Staruszek leżał przy przeciwległym dźwigarze, tam gdzie upadł. Tak, tak, przecież on stał przy ekranie.

Szarpnąłem go za rękaw, przewróciłem na wznak. Zapalniczka zgasła, świeciła jeszcze krótką chwilę czerwoną iskrą w ciemności i zapadły mroki.

Macałem jego szorstką od zarostu twarz — czy oddycha? Zdawało mi się, że nie jest całkiem zimny. Serce? Ach tak, biło. Bardzo słabo i wolno, ale biło.

Pobiegłem, potykając się, do drzwi. Walnąłem głową o jakąś niewidoczną przeszkodę, ujrzałem skaczące iskry — psiakrew! — wypadłem na korytarz.

Wszędzie ciemno. Biegłem na górę. W małej montażowej były akumulatory — latarka — a poza tym: gdzie jest doktor? Może Fink już przyszedł do siebie?

Wpadłem do swego pokoju.

— Mr Fink! — krzyknąłem. Cisza. Macałem po łóżku: było puste. Fink wstał?

Nic już nie rozumiałem. Wybiegłem jak oszalały na korytarz. Ciemno wszędzie — dotykałem dłonią ściany, niemal biegnąc — to były drzwi montażowej. Otworzyłem je i zdrętwiałem. Na środku hali był podest, przy którym stał Areanthrop i dotykał mackami dużej metalowej kuli, lśniącej w blasku reflektorów. Ale nie to mnie przeraziło. Bo koło Marsjanina stał Fink w piżamie, blady, z obandażowaną lewą ręką, i zdawał się pomagać Areanthropowi w umocowaniu stalowej taśmy do czegoś wielkiego i czarnego, co leżało za podestem.

— Mr Fink! — zawołałem, ale głos wyszedł z gardła jako ochrypły dźwięk. — Inżynierze! — Nie odwrócił się. Powoli, z właściwą mu dokładnością przyciągał jakąś śrubę.

Przestraszyłem się. Bałem się go bardziej, niż Marsjanina. Stożek zdawał się na mnie patrzeć, ale to było chyba niemożliwe?

Stożek grzechotał obok, terkotał — nagle jakby mnie zobaczył. Rzecz straszna. Kiedy stożek spostrzegł moją obecność, Fink spostrzegł ją również. Patrzył na mnie, ale twarz była obca. Zupełnie obca i pusta, choć mnie znał. Fink pochylił się i nie zwracając na mnie uwagi, począł dalej przykręcać śrubę.

— Panie inżynierze! — ryknąłem, bo już mi było wszystko jedno. Strach strachem, ale złość mnie brała. — Co pan robi z tym przeklętym żelaznym bęcwałem? Czy pan zwariował?

Fink nie drgnął. Za to stożek zwrócił ku mnie mackę. Wtedy skoczyłem jak błyskawica za drzwi, trzasnąłem nimi i uciekłem na dół.

Czy gonił mnie? Nie wiem. Wpadłem do wielkiej sali na parterze i począłem zbierać kawałki gumy, celuloidu, papieru, potem zapaliłem je zapalniczką i przy ich skąpym świetle znalazłem akumulator. Ten dał mi prąd do pomocniczego reflektora. Nareszcie miałem światło. Zająłem się ludźmi, leżącymi tak bezwładnie, jak ich zostawiłem. Ogarnął mnie strach. Czy i oni oszaleli, jak Fink? Co mu się stało — czyżby zwariował jeszcze od tego uderzenia prądem?

Pierwszy przebudził się Frazer. Jęknął głośno i począł wymiotować. Gedevani leżał nieprzytomny jeszcze długo — tymczasem otworzył oczy Lindsay. Najwięcej martwił mnie profesor. Robiłem mu sztuczne oddychanie ostrożnie, by nie połamać w niedźwiedziej przysłudze żeber, i przeklinałem nieobecność doktora. Z drugiej strony bałem się ich opuścić, bo nie wiedziałem, co ten przeklęty stożek robi na drugim piętrze z inżynierem.

Nareszcie powieki w bladej, zapadłej twarzy podniosły się i oczy moje spotkały się z lśniącym ciemnym spojrzeniem starego uczonego. Chwilę krótką patrzył, zamknął oczy, aż się przestraszyłem i potrząsnąłem nim w troskliwości może za silnie.

— Ostrożnie, McMoor, ja jeszcze żyję, wbrew pańskim usiłowaniom — dobiegł mnie słaby szept. I blady cień uśmiechu przemknął po twarzy staruszka. Podniosłem go, posadziłem i przyniosłem wody ze zbiornika. Po chwili mógł już mówić. Pierwsze jego słowa były:

— Czy pan też widział Marsa?

Musiałem zrobić głupią minę, gdyż zniecierpliwiony dodał:

— No, nie udawaj pan głupszego, niż pan jest. Czy nic pan nie widział, jeśli pan woli, nie śnił?

— Ach, to — zawołałem. — Tak, śniłem czy też miałem taką halucynację…

— O tym potem — powiedział profesor. — Zdaje mi się, że mogę wstać. Na opowieści będzie czas inną rażą, jak mówi pan Gedevani. Co on porabia i reszta?

— Żyją wszyscy.

Podszedł do nas Frazer, który dyszał ciężko i twarz miał zielonkawą.

— Profesorze, chwała Bogu, pan żyje…

Lindsay stał oparty o filar i ocierał czoło chusteczką.

— Tak, żyjemy, ale mam straszny zawrót głowy…

— Co się stało z Areanthropem? — spytał profesor. — To najważniejsze, póki jeszcze zipiemy. Przestanę się troszczyć o niego chyba po śmierci — dodał ze słabym uśmiechem.

— Profesorze, to podstępne żelazne bydlę jest w małej montażowej.

— Co! Skąd pan wie!? — Mężczyźni od razu wyzdrowieli. Nawet Gedevani usiłował podnieść się na nogi.

— Byłem tam… proszę mi wierzyć… chociaż takie niesamowite działy się rzeczy, ale, dalibóg, przysięgam, widziałem, bo tam się palą zapasowe światła, Fink pracuje z Marsjaninem.

— Chce pan powiedzieć, że nad nim? Że mu się udało znów go unieszkodliwić? — spytał szybko profesor.

— Nie, chcę powiedzieć to, co mówię: widziałem, że Fink pracuje jakby pod kierownictwem Areanthropa. Wołałem go po nazwisku… pytałem, a on nie odpowiadał.

— Może to nie był Fink? — spytał Gedevani. Nie miałem do niego cierpliwości:

— Nie, to była moja ciocia. Panie profesorze, czy pan mi wierzy?

— Wierzę panu, stary osioł ze mnie… Ale to i wasza wina. Nie pańska — dodał nie podnosząc głowy, gdy zdziwiony spojrzałem na niego. — Pan jedyny z nas był najbardziej praktyczny i nieufny, a my chcieliśmy się zabawić w doświadczenia: ot, spętać baranka i dalejże, na stół operacyjny. Masz tu baranka. — Skończył, uderzając pięścią o dźwigar, przy którym staliśmy. — Teraz zastanówmy się, co robić. Czy są tu jakieś okoliczności do siedzenia?

Było kilka trójnogów. Profesor zaczął się sadowić na jednym, krzywiąc twarz.

— Nie ma co się zastanawiać, to jest koniec. Trzeba poszukać Burke’a, niech da automobil. Ja jadę — powiedział Gedevani, któremu wciąż było niedobrze.

— Odbieram panu głos — profesor już przyszedł do siebie. — Będziemy się naradzać nie nad sposobem ucieczki, ale nad tym, co dalej robić z nim. Aha, jeszcze jedna rzecz: gdzie jest doktor?

— Nie widziałem go dzisiaj, a gdzie był rano?

— Miał zaglądnąć do pana, a potem chciał zrobić jakieś doświadczenie z tym płynem centralnym w laboratorium — odpowiedział Frazer.

— Proszę panów — twarz profesora ściągnęła się — nie ma czasu na ględzenie i koszałki — opałki. Czy są jeszcze pociski gazowe?

— Są na dole, ale nie wiem, czy on ich nie zniszczył — powiedziałem. — Kiedy braliśmy je, zostało jeszcze dobre trzydzieści sztuk. Pójść można, bo zdaje się, że Marsjanin nie opuszcza Finka.

— Panowie — powiedział profesor — chociaż może komuś wskazówki moje mogą wydać się dziwne, zarządzam tak: proszę przynieść pociski gazowe, naładować miotacze i skierować na drzwi. My z maskami będziemy siedzieć tu i każdy opowie, co widział w czasie swojej… nieprzytomności. Może to nam co pomoże. Jeśli idzie o mnie, to wiem na pewno więcej, niż bym chciał wiedzieć. Proszę, czy ktoś jest przeciwny?

Przeciwnych nie było. Poszedłem z Lindsayem, który ze wszystkich czuł się najlepiej, i za piętnaście minut siedzieliśmy już w sali, obłożeni pociskami, trzymając w rękach sznurki pociągowe zapłonu miotaczy. Wyloty ich były skierowane na drzwi.

— Jestem przekonany, że przed zatruciem zdoła on nas jeszcze przeprawić na łono praojców — zawołał profesor. — Proszę, niech nikt się nie łudzi. Złudzenia są zdrowe tylko czasem i w miarę, poza tym człowiek bez złudzeń zawsze działa śmielej. A teraz proszę, niech ktoś skoczy na górę po doktora, tylko nie zbliżać się do małej salki.

Pobiegłem na górę. W laboratorium było jednak głucho i ciemno. Daremnie wołałem i szukałem. Wróciłem bez żadnych wieści.

— Dziwne — powiedział profesor. — No, ale najpierw musimy się zorientować, nim zaczniemy działać. Chciałbym coś od was usłyszeć. McMoor, pan opowie pierwszy, co pan widział w tej „halucynacji”, jak ją pan nazwał.

Zacząłem mówić. Kiedy skończyłem, zapanowała krótka chwila ciszy.

— Tak, w zasadzie znam te uczucia, tak. — Profesor poprawił okulary. — Przeżyłem rzeczy podobne, choć daleko więcej szczegółów. Jakie są pańskie wnioski?

Coś mi zaświtało.

— Myślę, że to była scena wysłania z Marsa rakiety na Ziemię, a potem jej droga przez przestrzeń międzyplanetarną… Reszta, no, to są, te, hm, zwyczaje i obyczaje marsjańskie, techniczne urządzenia…

— Bardzo dobrze. — Profesor mówił tak, jakby chwalił ucznia za dobrą odpowiedź. — Bystry chłopak z pana, McMoor… Kiedy pan zaczął ględzić o śnie i halucynacji, obawiałem się, że pan na głowę upadł, szczerze mówiąc. Powiem panu prawdę: ja też jestem… to jest, hm, pochodzę ze Szkocji… ccss — zauważył widząc, że się rozpromieniłem — teraz nie mamy czasu witać w sobie ziomków. Więc ja myślę, że on, dotykając nas swoją macką, pobudzał pewnym ładunkiem energetycznym nasze mózgi do takiej pracy, jaką sobie życzył wywołać.

— No to po co była ta komedia z cylindrami, magicznym proszkiem itd.? — spytał Frazer.

— Jasna rzecz: wyjeżdżając z Marsa, nie wiedzieli, jak sądzę, kogo tu na Ziemi spotkają, czy nieprawda? Więc tak się uzbroił na wszelki wypadek, no a tutaj to już zachowywał się, mogę rzec, tak, jak myśmy chcieli… dopóki musiał, to znaczy dopóki nie przystosował się do naszej atmosfery i nie naprawił wyrządzonych mu przez nas uszkodzeń. Moją bezgraniczną głupotę wykorzystał…

— Panie profesorze — przerwałem — nie uważam…

— Moją bezgraniczną głupotę, powiedziałem, powtarzam — kiwnął głową staruszek — wykorzystał do tego, aby w czasie, gdy ja z dziecięcą naiwnością zabawiałem się pokazywaniem mu alfabetu czy uczyłem go abc geometrii, móc uniezależnić się od nas i basta. Chciałbym tu mieć doktora z jego systemem elementarza — dodał zirytowany — to on mnie namówił na te figle… No, mniejsza z tym, nie warto robić wyrzutów, ale cośmy byli głupcami, tośmy byli.

— Panie profesorze — powiedział Frazer — gdybyśmy byli zaczęli inaczej, on też byłby wykorzystał czas, kiedy miał nasz prąd do dyspozycji, przecież wystarczyło mu na to parę sekund. Opowiedz pan lepiej, co pan widział.

— Co ja widziałem? Hm, żebyśmy mieli opowiadać tylko po to, żeby było wesoło, tobym nic nie mówił, ale moja głowa, starzy przyjaciele, jest teraz taka pusta. Chociaż — dodał z błyskiem w oku — ja się nie poddaję. Bo dla mnie poddać się to znaczy umrzeć.

I pociągnął tak mocno za sznurek miotacza, aż Gedevani podskoczył.

— Widziałem tarczę Marsa tak jak i wy, moi drodzy… — mówił zniżonym głosem Widdletton. — Byłem na jego powierzchni, nie czas teraz opowiadać dokładnie, widziałem maszyny do przemiany materii w energię, widziałem, w jaki sposób przenoszą się oni z miejsca na miejsce.

— No, no? — spytałem zaciekawiony. — I jak to się dzieje?

— Pan widział tylko jedno stadium tego procesu i nie zrozumiał pan dobrze. Areanthrop wchodzi do pewnego rodzaju kamery odbiorczej z jakiejś substancji przezroczystej i zostaje w niej rozpylony na atomy… i taki sam Areanthrop powstaje w tej samej (czy następnej?) chwili zmaterializowany w dowolnej odległości. Warunkiem jest, żeby tam była odpowiednia aparatura w pobliżu. Te wieże na przykład, które kopią kanały, też służą jako takie odbiorniki…

— Ach tak — zawołałem — więc to tak oni się zjawiali i znikali… Ale jak to się dzieje?

— Nie wiem, są tu dwie możliwości: albo atomy zostają oddzielnie przeniesione przez przestrzeń, albo, jak sądzę, utrata energii i materii w jednym miejscu wszechświata powoduje w drugim punkcie, specjalnie jakoś z tamtym zrównoważonym, powstanie takiej samej konfiguracji atomów i molekuł, aż do ostatniej drobiny.

— A po co są te kanały, czy nie wie pan, profesorze? — spytałem. — Śmieszna byłaby myśl przy ich technicznej doskonałości, że oni uprawiają ziemię i muszą ją nawadniać. Zresztą na powierzchni nie widziałem nic prócz piasków, tylko pod nią… na górze jest jedna wielka pustynia.

Profesor uśmiechnął się dziwnie.

— Nie cała, drogi McMoor, nie cała… Są tam cudownie piękne okolice, lasy drzew o purpurowych liściach, zagłębienia terenu wypełnione słoną, czarną wodą… na brzegach łażą miriady owadów uzbrojonych w sporządzone przez siebie narzędzia… w rogi, szczęki, nawet pewien rodzaj pocisków, są takie, które wyrzucają na pewną odległość zatrute żądło… w wodzie krążą świecące i fluoryzujące cienie jakichś innych zwierząt… ale wszystko to w panice ucieka, kryje się, ginie pod kamieniami, na dnie, w powietrzu, gdy zbliża się choć jeden pan Marsa, Areanthropos.

— A więc oni też…? — spytałem. — Oni też opanowali powierzchnię planety, wyciskają i tępią inne zwierzęta?

— Jak to też? — spytał profesor. — Alboż my umiemy tępić na przykład owady? Nasze środki są dziecinadą…. O, oni umieją zabijać… ale mają ważniejsze rzeczy w swoich żelaznych pokrowcach… — A na nasze zdziwione spojrzenia dodał: — No, nie w głowie mają te rzeczy, bo przecież są bezgłowi… ale nie przerywajcie mi ciągle. Otóż jest to kraj straszliwe smutny mimo wszystko, bo nie widziałem w ogóle celu w ich działalności, owszem, jakiś czas mogłem podziwiać samoczynne machiny, czasem jakiegoś Areanthropa, który zniszczył na znaczną odległość niepotrzebny czy przeszkadzający występ skalny, czy też odwrotnie, wyczarował jakiś materiał z niczego… Oglądałem te eliptyczne hale, owe podziemia, gdzie nie widzi się, ale czuje wszystko jakby cudownym zmysłem, ale nie rozumiałem sensu ich działania, nie widziałem celu, tylko przeładowanie zdumiewającymi szczegółami. Czy mają instynkty ludzkie? Czy czują? Czy kochają? Nienawidzą? Po co przybył ten oto, co nas tak zadziwił, na Ziemię? McMoor, czy pan się nad tym w swoim widzeniu nie zastanawiał?

— Nie, muszę przyznać, że byłem zbyt oszołomiony, profesorze…

— To źle… Ja nie chciałem się dać pokonać tej straszliwej obcości, zdumiewającej mnie jako człowieka, jako uczonego, wreszcie jako reprezentanta Ziemi… Ja chciałem widzieć przez to, poza tym. Było to ogromnie trudne, bo wielu zjawisk nie mogłem zrozumieć. Jak oni żyją? — pytałem. Dobrze, widziałem, widziałem, jak przesuwają się bezgłośnie, myślałem tak: być może ja widzę tylko część zjawisk. On, powalając mnie na ziemię w to widzenie marsowe, nie mógł obdarzyć nowymi źródłami odczuwania. Bo chociaż widzieliśmy niby w ciemności, to zrozumiałem to jako pewien impuls, który wprawił w ruch moją korę mózgową przy zamkniętych oczach, jak we śnie na przykład, ale, myślałem, może oni odczuwają jako rozkosz fale ultra — czerwone? Czy promienie kosmiczne? Może jakieś inne działanie materii? Sądzę, że jeżeli pojęcie śmieszności jest Marsjaninowi dostępne, to śmiesznym musiałby być dla niego widok człowieka palącego albo pożerającego jakąś padlinę, oblaną jej trupim sosem i zagotowaną w brudnej wodzie… albo też te futerały ze skóry osła i krowy na nogi, te zawijane, pokrajane, pofastrygowane i zszyte w jeden worek rozcięty z przodu, z rurami na ręce i nogi, nasze ubrania… i tak dalej, i tak dalej. Matematyka, tak… technika, ale te śmiesznostki? Te przyjemnostki codzienne, jak wódka, no a problem kobiety, to jest w ogóle płciowy?

— Czy pan ma zamiar jeszcze długo wyciągać nas na łożu tortur ciekawości? — rzekł Lindsay. — Proszę pana, profesorze, odpowiedz pan na ten milion pytań.

— Moi kochani, nie myślcie, że ja zapomniałem o tym, że nasz przyjaciel, inżynier Fink, siedzi na drugim piętrze i musi, jak się wydaje, wykonywać rozkazy Areanthropa, który coś robi… działa… nie wiemy, czy przeciw nam, czy przeciw ludzkości? Cóż możemy robić?

— Wysadzić cały budynek — zawołał nagle Frazer. — Miny są podłożone pod fundamenty od przedwczoraj, główny zapłon żywiony jest według wskazówki profesora nie prądem sieciowym, ale z akumulatorów…

— Proszę bardzo, beze mnie, a może trzeba się dać wydmuchnąć w powietrze, bo profesor chce bohaterską śmierć? — spytał, drżąc Gedevani. Zdaje mi się, że drżał ze złości.

— Niech się pan uspokoi, siadaj pan. — Profesor uśmiechnął się. — To nam pozostaje jako ostateczność. Jesteśmy blisko wyłącznika i choć nie zapomniałem o nim ani na chwilę, dziękuję panu, Frazer.

— Miałem go przecież pod ręką w owej chwili krytycznej, kiedy Marsjanin mnie… hm, mnie fiksował, zanim nas jednym dotykiem nie wysłał na Marsa.

— Jak to!? — krzyknęliśmy, a ja dodałem: — Profesorze! I pan nie nacisnął? Ja byłbym to zrobił jakem Szkot!

— A ja czekałem — powiedział profesor. — Myślałem prosto: po co on ma nas zabijać? Co mu z tego przyjdzie? Wiedziałem już, że to diabelnie mądry stwór, i właśnie dlatego nie ma potrzeby nas zabijać: bo korzyści z tego dlań żadnej, szkodzić mu już nie mogliśmy, a rozkosz mordowania? Niestety, wierzę, że ta tylko człowiekowi jest właściwa… — dodał ciszej. — Chciałem wypić do końca tę czarę, i nie żałuję. Nie wiem, może ten nasz gość szykuje z nieszczęśliwym Finkiem aparaty do zniszczenia świata, może oni chcą nas wydusić, by skolonizować ziemię, może im ciasno u siebie?

Wstałem:

— Jak to, a my tutaj tak siedzimy bezczynnie? Dopóki ruszam jeszcze małym palcem…

— Siadaj pan, siadaj pan! Czemu pan nie ruszył palcem rano? — powiedział profesor. — No trudno, on właśnie jest od nas silniejszy. Czy zwróciliście uwagę na to, że dla niego czas jest czymś całkiem innym niż dla nas? Jak sprawdziłem, on nie zużył całej sekundy na zapisanie dwu cylindrów metalowych… ale to jeszcze nic. Przez dotknięcie swoją macką, trwające część sekundy, może kilka sigma, wprawił nas w stan zdumiewającego snu czy też widzenia, którego treść, jestem pewny, w ułamku sekundy dla każdego sporządził i przekazał. Nasze myśli, moi panowie, toczą się wobec tego jak ślimaki. Czy nie pojmujecie, że nawet przy wszystkich innych warunkach równych, gdy my poznajemy jedną prawdę, on w tym samym czasie zdolny jest poznać ich tysiąc!?

— Profesorze — powiedziałem — wiemy wszystko, racja. On jest silniejszy. A więc mów pan, odpowiedz pan na pytania, przez siebie postawione.

— Moi przyjaciele — odpowiedział Widdletton — ogromnie mi ciężko. Jak łatwo coś zniszczyć, a jak trudno naprawić. Są różne prawdy: twórcze, ale są i łamiące. Dlatego waham się…

— Co pan mówi? Nie rozumiem pana. Czy pan może ukrywa przed nami coś straszliwego? Może oni krwią się żywią, może wyrzynają się nawzajem, może zjadają? — rzekłem. — Rżnij pan śmiało, profesorze, znamy to… ze stosunków ziemskich i co nas jeszcze może przerazić? To śmieszne.

— Nie, drogi przyjacielu, to jest straszne — powiedział profesor — bo to, co ja widziałem, to, co widziałem, zburzyło moje pojęcie o wszystkim. Zewnętrznie niby taki sam jak przedtem, prawda? A jednak jestem od was różny. Wiem już, jaki cel i sens ma życie — zawahał się. — Ja byłem na południowej półkuli Marsa — powiedział i grzmiącym głosem dodał: — Czy ktoś jeszcze był na południowej półkuli?

— Ja widziałem to samo co McMoor — powiedział Frazer.

— Ja też — rzekł Lindsay — widziałem sieć kanałów wypełnionych jakąś cieczą i maszyny… Mów pan, profesorze, mów pan…

Starzec pochylił się, twarz mu zbladła.

— Tak, ja byłem na południowej półkuli — powiedział takim dziwnym głosem, że zrobiło mi się zimno.

— I co pan tam widział, do licha?

Profesor otworzył usta. W tej chwili drzwi się otworzyły i jakaś postać wpadła do sali, zataczająca się, dygocąca, która po kilku krokach zwaliła się na ziemię.

— Doktorze! — zawołałem. — Doktorze!

Leżał nieprzytomny. Z rozciętego czoła spływała krew, znacząc ciemną smugę na zaprószonym betonie podłogi.

Próbowaliśmy go ocucić. Wyciągnąłem jego futerał z ampułkami — wszystkie były strzaskane. Oddychał powierzchownie, charcząc, aż dziwne było, jak dostał się o własnych siłach do hali.

— Gdzie Burke? — spytał ktoś. Nikt nie odpowiedział.

Doktor otworzył oczy i jęknął. Z ust wypłynęło mu trochę krwi.

— On ma jakiś wewnętrzny krwotok — powiedziałem przestraszony. — Profesorze!

Profesor stał nieruchomo.

— Nie jestem wszechmocny, McMoor, nie jestem wszechmocny… Obawiam się, że nasz przyjaciel kona.

Jakoż oddech doktora urywał się co chwila. Rozpiąłem mu koszulę i zauważyłem straszliwe, sinokrwawe podbiegnięcia na klatce piersiowej.

— Ależ jego ktoś dusił — zawołałem. — On ma połamane żebra.

Doktor otworzył oczy po raz drugi, coś, jakby błysk przytomności, zaświeciło w nich. Otworzył usta, znowu wypłynęła struga krwi na brodę i ściekła po gorsie koszuli.

— Przyjaciele… — szepnął doktor i zrobił gest, jakby się chciał unieść.

— On chce mówić. Nie wolno panu, niech się pan nie wytęża! — zawołałem, ale spojrzał na mnie tak, że sam go pierwszy uniosłem, ostrożnie podtrzymując głowę. Począł szeptać z przerwami, wywołanymi przez coraz silniejszy krwotok:

— Wysadzić… wysadzić wszystko… — zacharczał. — Zniszczyć go, już, za chwilę może być za późno…

— Co się stało? Co się panu stało? — pytaliśmy jeden przez drugiego.

— To Fink… to Fink… widziałem… widziałem…

Co on mówił o Finku? Nie mogłem niczego zrozumieć.

Głowa doktora w moich rękach robiła się coraz cięższa.

— Wszystkie miny, zaraz, zaraz, wysadzić — tracił przytomność.

— Czy on majaczy? — powiedział Frazer.

Ostatni, potężny błysk zapłonął w oku doktora. Wypluł ogromny skrzep z płuc, zachłysnął się i powiedział niemal normalnym głosem:

— Wysadzić zaraz cały budynek, bo pewna zguba dla wszystkich. — I, ciszej: — To Fink… Fink… tam.

Głowa opadła na bok. Wziąłem go za puls: nie bił.

— Nie żyje.

Postaliśmy nad martwym ciałem. Co robić?

— Trzeba pójść na górę zobaczyć, co się dzieje z Finkiem i starać się go uratować — powiedział profesor. Potem wysadzimy budynek. Po tym, co ja wiem… otóż myślałem, że może się mylę, chciałem po ludzku zrozumieć tę straszliwą wizję, teraz widzę, że miałem rację. To nie były upiorne zwidy, to było gorsze: to była rzeczywistość.

Potem wyprostował się; i dawnym silnym głosem powiedział:

— Panowie, kto pójdzie na górę? Zgłosiłem się ja i Lindsay.

— Dosyć z pana — rzekł Widdleton. — Chodził pan już po pociski gazowe i po doktora, widział się już pan z Areanthropem, dosyć. Pan pójdzie, inżynierze… na własną odpowiedzialność!

Te słowa w ustach starca kazały mi drgnąć, ale opanowałem się. Lindsay ściągał pas od spodni. Profesor powiedział do niego dziwnym głosem:

— Czy ma pan rewolwer?

— Po co mi rewolwer? — inżynier zdumiał się. — Przecież Areanthropowi kula nie zaszkodzi.

— No tak, Marsjaninowi nie… na pewno nie — powiedział profesor i nagle podszedł do jednej z szafek, grzebał chwilę i wręczył Lindsayowi czarny płaski browning.

— Weź pan to, na wszelki wypadek.

Inżynier patrzył chwilę na lśniącą broń, ważył ją w ręce, potem wzruszył ramionami i wyszedł, świecąc sobie latarką. Stanęliśmy w drzwiach, Frazer został przy miotaczu, Gedevani przy wyłączniku min, a ja i profesor wyszliśmy na korytarz. Napięła się cisza. Nie mogłem tak stać i czekać.

— Pójdę tylko do podnóża schodów — zawołałem i ruszyłem.

Zatrzymał mnie silnym pociągnięciem za surdut.

— Pod słowem honoru, McMoor?

— Słowo, profesorze! — zawołałem i biegłem już do podestu. Widziałem w ciemności, jak słaby odblask latarki inżyniera krąży po kondygnacji schodów coraz wyżej i wyżej. Potem rozległy się jego kroki na poziomie drugiego piętra — usłyszałem, jak lekko rozwarły się drzwi małej montażowej — potem zaległa cisza.

Puls walił mi w skroniach, mięśnie napięły się, stałem w atramentowej ciemności i liczyłem: 45, 46, 47, 48, 49, 50… nagle huknął strzał. Drgnąłem, skoczyłem ku schodom, ale przeklęte słowo wstrzymało mnie. Drugi strzał i trzeci. I nagle po raz pierwszy i ostatni w życiu włosy zjeżyły mi się na głowie. Rozległ się wrzask straszliwej trwogi, wrzask obłąkanego strachem człowieka. Głośny, szybki tupot nóg — strzał zagrzmiał nad samą klatką schodową — i ostry, rozdzierający wrzask, który potęgował się coraz bardziej — uczułem nagle dmuchnięcie powietrza i jakaś ciemna masa uderzyła może o metr przede mną o beton platformy.

Uczułem, że coś mokrego i ciepłego bryznęło mi na twarz. Skoczyłem naprzód — trysnął snop światła z latarki.

W żółtym kole światła ukazało się zmiażdżone upadkiem z drugiego piętra, straszliwie połamane, z głową wbitą w ramiona, ciało inżyniera Lindsaya. Poznałem go po spodniach, a kiedy chwyciłem za ubranie i przewróciłem na wznak, odskoczyłem z okrzykiem zgrozy. Oczy miał wytrzeszczone, z szeroko otwartych ust sterczał język, który odgryzł sobie spadając, i krwawą pianą zalewał twarz. Usłyszałem kroki — był to profesor.

— Obawiałem się — szepnął za mną cichutko, jakby do siebie. — Obawiałem się tego.

— Profesorze, co to jest, Marsjanin oszalał?! Profesor patrzył na mnie długo.

— Mój drogi chłopcze — powiedział wreszcie ze straszliwym smutkiem — to nie przed Marsjaninem uciekał Lindsay tak, że stracił orientację i spadł z dwu pięter… to nie Marsjanin połamał żebra doktorowi…

— A kto? — spytałem, czując, jak mi serce zamiera.

— To inżynier Fink — powiedział profesor, obrócił się i poszedł w ciemność. Ruszyłem za nim. W hali profesor objaśnił Frazera i Gedevaniego o tym, co zaszło.

— Fink! Nie może być, chyba oszalał?

— Nie, on nie oszalał… jeśli brać po ludzku. Moi drodzy chłopcy, nie gniewajcie się, że tak do was mówię, Fink już nie jest człowiekiem. Proszę, zakładamy kapsle wybuchowe, prócz tego dołączymy miny gazowe, niech wszystko pójdzie w strzępy, tak być musi.

— Rezygnujemy więc, profesorze?

— Nie myśl pan, że przez utratę towarzyszy. Nie. Tylko dlatego, że znam już tę istotę na drugim piętrze. Ona i jej podobne nie powinny istnieć. Nie trzeba nam ich mądrości ani wiedzy, ani tej straszliwej, chłodnej doskonałości.

— Profesorze, nie rozumiem pana.

— Nie czas teraz, McMoor. Proszę zakładać kable.

Pod kierownictwem Frazera założyliśmy sieć dodatkowych zapalników do wszystkich pocisków gazowych i kruszących, po czym wyszliśmy z sali, ciągnąc za sobą drut zapłonowy z rozwijającej się roli kabla telefonicznego.

Wyszliśmy przez frontową bramę — czekałem na stopniach z rolką, gdy Gedevani pobiegł do budynku służbowego po szofera. Był to pierwszy rozkaz, który wykonał z ogromną ochotą i szybkością. Już za minutę zajechał czarny, znany mi buick, który miał nas odwieźć do miasta.

— Burke! — rzekł profesor. — Podjedzie pan do końca jeziora, jakie pół kilometra stąd, i zaczeka na nas.

Szofer, który zdawał się niczemu nie dziwić, włączył starter. Motor zamruczał i po chwili tylne czerwone światełko limuzyny znikło w mroku nocy.

Było dość chłodno i wilgotno. Profesor szedł pierwszy, a my trzej za nim, przy czym ja niosłem bęben, z którego odwijał się kabel.

Kiedy odeszliśmy jakieś trzysta metrów w bok, polami, kabel się skończył. Wobec tego ułożyliśmy się w suchej bruździe międzypolnej, ja zaświeciłem latarkę, a Frazer załączył końce drutów do specjalnego klucza o szerokiej rękojeści i bez słowa, w milczeniu podał go profesorowi. Spojrzałem w stronę domu. Był cały tak ciemny, że niemal niewidoczny, tylko dach z garbem kopułki odcinał się od jaśniejszego nieba. Na drugim piętrze, w skrzydle, widniały trzy okna słabo oświetlone. Na myśl, że jest tam Areanthrop i Fink — jakiś nieznany, straszny inżynier Fink, który nie oszalał, ale zabijał swoich przyjaciół — dreszcz poczułem na grzbiecie. Profesor kazał nam przycisnąć głowy do dna rowu i zacisnął rękojeść.

Wielki czerwony błysk ukazał się w ciemności. Rozległ się grzmiący, głuchy wybuch, po którym szły łomoczącymi seriami inne, trzask wiązań, hurkot i grzechot spadających maszyn, w językach płomieni eksplozji — grzmot kruszących się i padających mrocznymi skibami ścian. Gruzy sypały się, hurkotały, aż z wielkiego pięknego bloku utworzyło się kolosalne, wciąż jeszcze dymiące i łyskające płomykami osypisko.

Zapadła cisza. Tylko drobne krople dżdżu sypały się z cichym cykaniem na trawę, a na rumowisko z daleka osypywał się miałki gruz.

Profesor powoli wstawał.

— Przyjaciele, skończyliśmy naszą pracę — powiedział. — Jakiż smutny to koniec! Trzech wybitnych uczonych przypłaciło ją życiem. Czy dowiedzieliśmy się czegoś? Tak, jednej, jak mi się zdaje, prawdy. Planety są sobie obce. Nie tak obcy są sobie dwaj ludzie: jeden z płomiennej Australii, drugi z lodów bieguna. Nie tak obcy są sobie człowiek i zwierzę, ryba i owad. Łączy ich coś i spaja. Pod jednym niebem wyrośli. Jednym powietrzem oddychają. Jedno słońce ich grzeje. Wspólne prawdy? Tak, są prawdy. Ale każdy ma swoje, dobre tylko dla niego. Tu nie chodzi, moi drodzy, o cenę odkrycia. Idzie o jego sens wyższy. Czegóż jeszcze dowiedzieliśmy się? Czy wydarliśmy mu tajemnicę przemiany materii? Nie. Czy może coś takiego, co nam o nas samych jakieś rzeczy nowe powiedzieć może? Jakąś nową prawdę? Niestety, tak. Ja ją poznałem. I na cóż mi ona, ta prawda. Moi przyjaciele, zmieniłem zdanie: ja wam nie powiem nic. I nie ciekawość, nieszczęśliwa ludzka ciekawość, niech was gnębi, ale wdzięczność dla mnie. Że właśnie nie powiedziałem i nie powiem. Bo ten Marsjanin to był straszliwy twór. Widział, że ja wśród was dowodzę, że jestem najsilniejszy. I pomyślał: żeby go zniszczyć, dość mi zachcieć. I cóż z tego mieć będę? Nic! Ja go złamię. Ja mu oczy otworzę na to, czego on nawet w snach nie podejrzewa. I tak też zrobił. Przyjaciele moi, chcę wierzyć, że Mars już nigdy nie będzie się kusił o zawładnięcie Ziemią. Lęgły się tam i lęgły w plazmie, opancerzonej stalą, myśli, którym obce było wszelkie odczucie: wprawdzie obce im były nienawiść i smutek, złość, gniew, wściekłość, ale także i dobroć, przyjaźń, radość i miłość. A cóż człowieka w nauce i do nauki, do poznania pociąga, jeśli nie miłość, miłość prawdy? Czy może coś człowiek bez miłości?

Ziemskimi słowami mówił apostoł Paweł: „Gdybym językami ludzkimi i anielskimi mówił, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź brzęcząca i jako cymbał brzmiący”. Tak, to są słowa ludzkie. I jestem z tego dumny. Przyjaciele, nam potrzeba zapomnieć. Nie można wytłumaczyć ludziom tego, co wyście przeżyli, jakże ośmieliłbym się ja, którego wystawił na najcięższą próbę przybysz z obcych światów?

Profesor zamilkł. Ubrania nasze nasiąkły deszczem. Wilgotny wiatr przynosił woń spalenizny. Na wschodzie niebo zaczęło szarzeć.

— Profesorze Widdletton — powiedziałem — jeżeli pan nie chce nam powiedzieć, jaką straszliwą rzecz pokazał panu ten stwór z Marsa na swojej planecie, powiedz pan, proszę, jedno: czy on pana tym pokonał? I, na miłość boską, co się stało z Finkiem?

— Czy on mnie pokonał… — powiedział cicho profesor. — Te dwa pytania się wiążą, wiążą tak ściśle, jak pan nawet nie podejrzewasz. Otóż on właśnie pokonał inżyniera Finka. To nie Fink pod hipnozą, Fink w stanie kataleptycznym, Fink — szaleniec działał… To był tylko zewnętrznie Fink… nie nasz przyjaciel, ale coś, co miało jego ciało, jego nogi i ręce, co nosiło jego ubranie i co nie było inżynierem Finkiem.

— Co pan mówi — zawołałem osłupiały — co to znaczy?…

— Tak, tak, dziwi się pan…

— No dobrze, więc co on z nim zrobił?

— Nie wiem dokładnie, domyślam się tylko… na podstawie mojej wizji. Zmienił w nim coś i zabrał mu coś. Na to miejsce dał mu coś innego.

Byłem zupełnie otumaniony.

— Więc co mu zabrał i co dał — spytałem, przeciągając słowa. — I czy to była może dusza? Może ją na Marsa przekazał czy wysłał?

— Niepotrzebnie pan z takim przekąsem używa słowa „dusza” — powiedział cichutko profesor. — Nie, to nie była dusza. Ja panu tego powiedzieć nie mogę, drogi panie, bo to zahacza o to, czego mi powiedzieć nie wolno. Ale ja panu powiem tak: po pierwsze, więc on mnie nie złamał. W najgorszej, najcięższej chwili przypomniałem sobie, kim jestem i kogo kocham. Może to mnie uratowało? Bo trzeba mieć trochę wiary… jeśli nie w sobie, to za sobą… choć lepiej i w siebie, i w drugich, by móc czegoś dokonać. A po drugie, spróbuję panu, no nie wytłumaczyć, ale zbliżyć panu ten problem inżyniera Finka z innej strony. Pan wie, że można poruszać dowolnie mięśniami ciała, prawda?

— Naturalnie.

— No dobrze, a jak się to dzieje?

— Są różne teorie — odparłem — ale o ile ja wiem, to mechanizm woli jest nieznany.

— Panu, ale nie mnie, żeby było ściśle — powiedział profesor — i chwała Bogu, ale jak pan czasem leży spokojnie, to jeden czy drugi mięsień kurczy się jakby samowolnie, zadrga, a pan to może obserwować, czy tak?

— To mi się zdarzało — odparłem. — Myślę, że to się każdemu przytrafia.

— A kto w tym drugim wypadku działa?

— O, ja wiem — powiedziałem — może się jaki kwas mlekowy w mięśniu wytworzył, a może w korze mózgowej jakiś prąd skądś przybyły odpowiednie centrum zadrażnił…

Profesor kiwał głową i uśmiechał się.

— Widzę, że pan dobrze pamięta tę swoją medycynę, ale to nie jest takie proste… Jeżeli pan zna te różne teorie o działalności mózgu, to musi pan wiedzieć, że niektórzy uczeni właśnie w takich prądach i zadrażnieniach upatrują przyczyny działalności dowolnej?

— No tak, ale są i inni…

— Zostawmy innych, żeby się nie rozpraszać. A więc to, co jedni nazywają mechanizmem dowolnym, jak się okazuje, czasem działa nie bez, ale nawet wbrew naszej woli. Ja nie mówię, naturalnie, o przykurczach mięśni zmęczonych, wtedy sprawa jest jasna, ale o drganiu mięśnia całkowicie normalnego w spoczynku…

Więc to tak jest: jeżeli ten dowolnie poruszany mięsień to jakby symbol inżyniera Finka przed tym… przed nieszczęściem, to ten drugi, który pan sam obserwuje w akcji, dziwiąc się, że on się kurczy, pan czuje jego pracę, ale odbywa się ona całkowicie bez pańskiej intencji, to ten drugi, powiadam, to symbol Finka potem.

I patrząc w świetle na moją twarz, widocznie niezbyt mądrą:

— Panie McMoor, nie mogę panu więcej powiedzieć, bobym musiał powiedzieć wszystko… czego mi zrobić nie wolno.

Było już prawie jasno. Profesor zwrócił się do nas, mówiąc:

— Zanim pójdziemy do Burke’a, który czeka na nas z maszyną, musimy zrewidować ruiny. Jeżeli nawet, jak mam nadzieję, stożek jest zniszczony, to możliwe, że kula centralna ocalała. A to jest właśnie ów twór straszliwy… cóż bowiem winna materia?

— Profesorze — spytałem — czy pan sądzi, że kula sama, bez aparatu, ma zdolność odbudowy, taka bezsilna?

— Nie chciałbym mieć tak bezsilnego przeciwnika, nawet mając pod sobą całą armię Stanów Zjednoczonych — powiedział profesor. — A teraz nie pytajcie mnie, bo nic już więcej nie powiem.

Szliśmy po ciężkiej, mokrej trawie. Pierwszy przeszedłem przez obaloną podmuchem eksplozji bramę i począłem piąć się po gruzowisku. Straszliwa moc wybuchu pogięła najtęższe dźwigary profilowane z maszynowej stali, zmiażdżyła głowice motorów, rozkawałkowała jednolite bloki żelbetonu.

Nagle ujrzałem pod gruzem coś czarnego — przyskoczyłem blisko.

Była to jedna oderwana macka potwora.

— Nie dotykać!! — zawołał profesor. — Jego plazma jest śmiertelna, jego złość nie.

Szukałem dalej. Ujrzałem coś, jakby pogięty kołpak stożka, ale nie byłem pewny, czy to on naprawdę. Potem zawołał nas Frazer — wtłoczony między cegły wisiał strzęp marynarki Finka. Chodziliśmy po rumowisku, od którego wiało jeszcze chlorem pocisków gazowych. Wreszcie odezwał się profesor:

— To na nic. Każę zlać to kilkuset galonami benzyny i podpalić. Wtedy, jeśli jądro nawet żyło, zniszczeje.

I mały, czarny, zgarbiony, ruszył w kierunku bramy wyjściowej. Przeskakując z kamienia na kamień, szliśmy za nim po osypującym się gruzie.

Ruszyliśmy drogą w milczeniu, patrząc na okolicę. W niewielkiej odległości, po prawej, rozlewały się zielone nieprzezroczyste fale jeziora. Nareszcie za zakrętem ukazało się auto jako czarny punkt na szarej taśmie autostrady. W tej samej chwili wschodnie niebo zapłonęło czerwono i złoto i pierwszy snop promieni słonecznych, jak triumfalny salut świetlny, rozpękł się na błękitach. Leżące niskimi pasmami chmury rozbiegały się szybko, oświetlone kremowo i biało. Twarze muskał wiatr pachnący wodą z jeziora.

— I to on nam chciał zabrać to wszystko… — szeptał profesor. Czy dobrze go zrozumiałem? Nie śmiałem pytać. W milczeniu doszliśmy do czarnego ciężkiego buicka. Burke wyskoczył z maszyny i otworzył nam drzwiczki. Wsiedliśmy — drzwi trzasnęły — krótką chwilę mamrotał starter — fuknęło dymem. Wóz drgnął i ruszył w kierunku Nowego Jorku.

1994

Загрузка...