Maj Sjöwall Per Wahlöö CZŁOWIEK Z SÄFFLE
Maj Sjöwall Per Wahlöö DEN VEDERVÄRDIGE MANNEN FRÅN SÄFFLE 1971

1


Tuż po północy przestał myśleć.

Przedtem coś pisał, ale teraz niebieski długopis leżał przed nim na gazecie, dokładnie wzdłuż pierwszego poziomego wiersza krzyżówki. Siedział na zniszczonym składanym krześle obok niskiego stolika w małej ciupce na poddaszu, sztywno wyprostowany, nieruchomy. Nad jego głową wisiał żółtawy okrągły abażur z długimi frędzlami. Materiał był wyblakły od starości, a światło słabej żarówki niepewne i mgliste.

W domu było cicho. Lecz względna to była cisza, bo przecież troje ludzi w nim oddychało, a z zewnątrz dochodził niepojęty szum, pulsujący i niemal nieuchwytny. Coś jakby szum dalekiego morza albo pojazdów poruszających się po odległych arteriach komunikacyjnych. Odgłos miliona ludzi wielkiego miasta pogrążonego w straszliwym spokoju.

Mężczyzna w pokoiku na poddaszu ubrany był w beżową wiatrówkę i szare narciarskie spodnie, brązowe narciarskie buty i czarny sweter polo. Wąsy miał długie, ale dobrze utrzymane, trochę jaśniejsze niż gładko do góry zaczesane włosy, twarz wąską, o czystym profilu i delikatnie wyrzeźbionych rysach, a pod zastygłą maską oskarżycielskiego niezadowolenia i nieustępliwego uporu był jakiś wyraz dziecinny prawie, miękki, bezradny i błagalny, a zarazem odrobinę wyrachowany.

Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było skupione, lecz bez wyrazu.

Wyglądał jak mały chłopiec, który się nagle zestarzał. Człowiek ów od godziny prawie siedział zupełnie nieruchomo z dłońmi spoczywającymi na udach, a jego niewidzące oczy utkwione były w jeden punkt na podartej kwiecistej tapecie.

Wreszcie wstał, przeszedł na ukos przez pokój, otworzył drzwi ściennej szafy, wyciągnął lewą rękę i coś zdjął z półki. Podłużny przedmiot owinięty w kuchenną ścierkę, białą z czerwonym brzeżkiem.

Bagnet.

Odwinął go i starannie wytarł żółtawy smar, nim wsunął ostrze do stalowobłękitnej pochwy.

Człowiek manipulujący bagnetem – choć wysoki i dość ciężki – ruchy miał szybkie, zręczne i oszczędne, a ręce równie pewne jak spojrzenie.

Odpiął pasek i przewlókł go przez skórzaną pętlę bagnetu. Potem zasunął błyskawiczny zamek wiatrówki, włożył rękawice i kraciastą tweedową czapkę i opuścił dom.

Drewniane schody zaskrzypiały pod jego ciężarem, lecz stąpanie było niedosłyszalne.

Dom był mały, stary, stojący na zboczu wzgórka powyżej szosy. Noc była zimna i gwiaździsta.

Człowiek w tweedowej cyklistówce skręcił za rogiem domu i ze spokojem lunatyka zmierzał ku podjazdowi.

Otworzył lewe przednie drzwiczki czarnego volkswagena, usiadł za kierownicą i sprawdził bagnet, spoczywający mu na prawym biodrze. Zapuścił motor, włączył światła, wyprowadził wóz na drogę i pojechał w kierunku północnym.

Czarny samochodzik pędził przed siebie, w noc, dokładnie i nieubłaganie, jakby był pozbawionym ciężkości pojazdem międzyplanetarnym.

Zabudowania wokół drogi gęstniały, miasto wyrastało spod dzwonu światła, wielkie, zimne, opustoszałe, obrabowane ze wszystkiego prócz nagich, twardych powierzchni metalu, szkła i betonu.

O tej porze nawet w dzielnicach centralnych było zupełnie pusto. Prócz pojedynczych taksówek, dwóch karetek pogotowia i patrolu policyjnego, żadnego ruchu, wszystko jak wymarłe.

Tylko czarny policyjny samochód z białymi błotnikami przemknął szybko na ryczącym dywaniku własnego hałasu.

Światła uliczne migotały, zmieniając się z czerwonych na żółte, na zielone, na żółte, na czerwone, z bezmyślną, mechaniczną monotonią.

Czarny samochód poruszał się ściśle według przepisów ruchu ulicznego, nigdy nie przekraczał linii, zwalniał na skrzyżowaniach, stawał przy czerwonych światłach.

Teraz jechał wzdłuż Vasagatan, mijając nowo zbudowany hotel Sheraton i Dworzec Centralny, skręcił na lewo przy Norra Bantorget i jechał dalej na północ przez Torsgatan.

Jedno drzewo na placu było iluminowane, autobus numer 591 czekał na przystanku. Nad St. Eriksplan stał księżyc w nowiu, a niebieskie neonowe wskazówki zegara na domu wydawnictwa Bonniera wskazywały czas. Za dwadzieścia druga.

Dokładnie o tej właśnie porze człowiek w samochodzie skończył trzydzieści sześć lat.

Teraz jechał przez Odongatan na wschód, mijając pusty Vasaparken, pełen zimowych białych latarń i splątanych cieni, jakie rzucały tysiące ogołoconych z liści konarów.

Czarny samochód znowu skręcił na prawo, jakieś sto dwadzieścia pięć metrów jechał przez Dalagatan, znowu w kierunku południowym, zahamował, stanął.

Człowiek w wiatrówce i tweedowej cyklistówce zaparkował wóz w sposób świadomie niedbały, ustawiając dwa koła na trotuarze tuż przed schodami wiodącymi do Instytutu Eastmana.

Wyszedł w noc, zatrzaskując za sobą drzwiczki.

Był trzeci kwietnia 1971 roku. Sobota. Dzień był młodziutki, zaczął się przed godziną i czterdziestoma minutami, i niewiele zdążyło się w nim zdarzyć.

Загрузка...