Białoniebieskie światło lampy błyskowej rozświetliło na chwilę brudnożółtą fasadę szpitalnego pawilonu, gdy Martin Beck i Rönn powrócili na miejsce zbrodni. Jeszcze kilka samochodów tu przybyło, stały zaparkowane na podjeździe, z zapalonymi reflektorami.
– Widocznie nasz fotograf już jest – powiedział Rönn.
Fotograf podszedł do nich, gdy wysiadali z samochodu. Nie miał z sobą torby, aparat i lampę trzymał w ręce, a kieszenie wydymały się od rolek zapasowych filmów, błyskówek i obiektywów. Martin Beck znał go, spotykali się już dawniej na różnych miejscach zbrodni.
– Coś mi się zdaje – powiedział do Rönna – że prasa zdążyła przed nami.
Fotograf, który był pracownikiem jednej z wieczornych gazet, przywitał się i zrobił ich zdjęcie, gdy zmierzali ku wejściu. Tuż przy schodkach stał dziennikarz z tejże gazety i próbował nawiązać rozmowę z policjantem. Zobaczywszy Martina Becka zwrócił się do niego i powiedział:
– Dzień dobry, komisarzu, czy można wejść z panem?
Martin Beck odmownie potrząsnął głową i wszedł na schody wraz z Rönnem.
– Mały wywiadzik mógłbym przecież mieć – nacierał dziennikarz.
– Później – powiedział Martin Beck przytrzymując drzwi dla Rönna i szybko zamykając je przed nosem reporterowi, który się nieco skrzywił.
Fotograf policyjny też już dobił, czekał ze swym ekwipunkiem pod pokojem zmarłego. W głębi korytarza stał ów lekarz o dziwacznym nazwisku i policjant z piątki, po cywilnemu. Rönn wprowadził fotografa do pokoju chorego, żeby mógł zacząć pracę. Martin Beck podszedł do stojących w głębi.
– No i jak tam? – spytał. Oklepane pytanie.
Tajniak – nazywał się Hansson – podrapał się w kark i powiedział:
– Rozmawialiśmy z większością pacjentów z tego korytarza, nikt nic nie widział ani nie słyszał. Próbowałem właśnie ustalić z doktorem… tak, z panem doktorem, kiedy będzie można pomówić z pozostałymi.
– A z tymi, co leżą w sąsiednich pokojach? – spytał Martin Beck.
– Też – powiedział Hansson. – Wchodziliśmy do wszystkich sal. Nikt nic nie zauważył; ściany przecież grube, w takim starym domu.
– Ci pozostali mogą zaczekać do śniadania – powiedział Martin Beck.
Lekarz się nie odzywał. Prawdopodobnie nie rozumiał po szwedzku i po chwili wskazując w kierunku dyżurki powiedział:
– Have to go.
Hansson kiwnął głową i kruczo-kędzierzawy doktor odszedł stukając drewniakami.
– Znałeś Nymana? – spytał Martin Beck.
– No, tego bym nie powiedział. Nigdy nie pracowałem w jego obwodzie, ale oczywiście spotykaliśmy się mnóstwo razy. Jeden z najstarszych, był już chyba komisarzem, jak ja zacząłem, dwanaście lat temu.
– A wiesz o kimś, kto go dobrze znał?
– Możesz przecież przepytać chłopaków z „Klary”. On tam tkwił, nim zachorował.
Martin Beck przytaknął i spojrzał na elektryczny zegar ścienny nad drzwiami umywalni. Za kwadrans piąta.
– Chyba tam od razu pojadę – powiedział. – Tu chwilowo niewiele mogę zrobić.
– Jedź – powiedział Hansson. – Powiem Rönnowi, gdzie cię można znaleźć.
Wyszedłszy na zewnątrz, Martin Beck głęboko odetchnął. Chłodne nocne powietrze było świeże i rześkie. Reportera i fotografa jakoś nie było widać, policjant wciąż stał przy schodach.
Skinąwszy mu głową Martin Beck ruszył ku bramie.
W ciągu ostatniego dziesięciolecia śródmieście Sztokholmu poddane zostało potężnym i gruntownym przeobrażeniom, całe kwartały zrównane zostały z ziemią, a na ich miejsce wzniesiono nowe. Zmieniła się struktura miasta, system komunikacyjny poszerzał się coraz bardziej, a nowe budownictwo nie było w najmniejszej mierze odbiciem ambicji stworzenia przyjemnego człowiekowi środowiska, odzwierciedlało raczej dążenie właścicieli do tego, by w pełni wyeksploatować drogie działki budowlane. W samym sercu miasta nie zadowolono się wyburzeniem dziewięćdziesięciu procent budynków i zniwelowaniem całej pierwotnej sieci ulic, pogwałcono nawet naturalną topografię.
Mieszkańcy Sztokholmu ze smutkiem i rozgoryczeniem patrzyli, jak doskonale nadające się do wykorzystania i niezastąpione stare kamienice czynszowe burzy się, by zrobić miejsce sterylnym, pozbawionym wyrazu biurowcom, biernie pozwalali deportować się do odległych sennych osiedli, podczas gdy przytulne, pełne życia dzielnice, w których żyli i pracowali, obracały się w ruinę. Śródmieście stało się trudno dostępnym i hałaśliwym placem budowy, z którego wolno lecz nieustępliwie wznosiło się nowe city z szerokimi, tętniącymi szlakami komunikacyjnymi, błyszczącymi fasadami ze szkła i metalu – martwe płaszczyzny gładkiego betonu, zimno i pustka.
W tym szaleństwie odnowy komisariaty policji zostały jak gdyby zupełnie zapomniane, wszystkie lokale komisariatów w obrębie śródmieścia pozostały staroświeckie i zniszczone, a ponieważ liczba personelu z biegiem lat wzrastała, przeważnie cierpiały też na ciasnotę. W czwartym komisariacie, do którego Martin Beck właśnie zmierzał, brak miejsca był jednym z głównych problemów.
Gdy wysiadł z taksówki przed komisariatem przy Regeringsgatan, zaczęło się już rozjaśniać. Słońce mogło wzejść lada chwilę, niebo nadal było bezchmurne i wyglądało na to, że dzień będzie piękny, choć dość zimny.
Martin Beck wszedł po kilku schodkach i pchnął drzwi. Na prawo znajdowała się centrala telefoniczna, chwilowo nieczynna, i bariera, za którą siedział starszy siwowłosy policjant. Wsparty łokciami o ladę bariery, czytał rozłożone przed nim poranne gazety. Gdy zobaczył wchodzącego, wyprostował się i zdjął okulary.
– O, komisarz Beck tak o świcie – powiedział. – Patrzę właśnie, czy w porannych gazetach jest coś o komisarzu Nymanie. Cóż za okropna historia. – Włożył znowu okulary, poślinił palec i odwrócił kartę gazety. – Nie zdążyli chyba zamieścić – dodał.
– Nie – powiedział Martin Beck – widocznie nie zdążyli. Sztokholmskie gazety poranne są obecnie bardzo wcześnie podpisywane do druku, najprawdopodobniej gotowe już były, kiedy Nyman został zamordowany.
Minąwszy barierę Martin Beck wszedł do pokoju dyżurnych. Był pusty. Na stole poranne gazety, kilka pełnych popielniczek, kubki po kawie. Przez szybę jednego z pokoików przesłuchań zobaczył dyżurnego, pierwszego asystenta, rozmawiał z jakąś kobietą o długich jasnych włosach.
Na widok komisarza wstał i powiedziawszy coś do kobiety, wyszedł ze szklanego boksu, zamykając za sobą drzwi.
– Cześć – powiedział. – Czy mnie szukasz?
Martin Beck usiadł przy końcu stołu, przysunął sobie popielniczkę i zapalił papierosa.
– Nikogo specjalnie nie szukam – powiedział. – Ale masz chwilkę czasu?
– A możesz troszkę zaczekać? – odpowiedział tamten. – Dopilnuję tylko, żeby tę osobę wyprawili do kryminalnej.
Zniknął i wrócił po kilku minutach z policjantem z radiowozu, przyniósł z biurka kopertę, dał ją posterunkowemu. Kobieta podniosła się, przewiesiła torebkę przez ramię i szybkim krokiem poszła ku drzwiom wyjściowym. Nie odwracając się, powiedziała: – Chodź, chłopaczku, jedziemy.
Policjant spojrzał na dyżurnego, który wzruszył ramionami. Włożył czapkę i rozbawiony ruszył za kobietą.
– Zadomowiona tu – zauważył Martin Beck.
– Pewnie. Nie pierwszy raz. I na pewno nie ostatni. – Usiadł przy stole i zaczął wytrząsać fajkę nad popielniczką. – Odrażające to z Nymanem – powiedział. – Jak to właściwie było?
Martin Beck opowiedział pokrótce, co zaszło.
– Coś okropnego. To musiał zrobić jakiś zupełny pomyleniec. Ale dlaczego właśnie Nyman?
– Znałeś dobrze Nymana? – spytał Martin Beck.
– Nie tak znowu dobrze. To nie był człowiek z rodzaju takich, których się dobrze zna.
– On tu był na specjalne zlecenie. Kiedy przeszedł tu do czwartego?
– Trzy lata temu dostał oddzielny pokój. W lutym sześćdziesiątego ósmego.
– Jakiego rodzaju to był człowiek? – spytał Martin Beck.
Tamten nabił fajkę i zapalił, nim odpowiedział.
– Nie bardzo wiem, jak go mam opisać. Ty go też przecież znałeś? Ambitny, można chyba powiedzieć, uparty, bez specjalnego poczucia humoru. W poglądach dość konserwatywny. Tu u nas młodzi chłopcy bali się go, choć właściwie nie mieli z nim do czynienia. Potrafił być naprawdę szorstki. Ale ja, jak już powiedziałem, znałem go bardzo mało.
– Miał bliskich przyjaciół wśród pracowników?
– U nas w każdym razie nie. Nasz komisarz i on niezbyt się zgadzali, tak mi się wydaje. A jak poza tym, nie wiem.
Zamyślił się, obrzucił Martina Becka dziwnym spojrzeniem, wahającym i naznaczonym tajnym zrozumieniem. – Cóż – powiedział.
– Co takiego?
– Miał chyba w dalszym ciągu przyjaciół na Kungsholmen, no nie?
Martin Beck nie odpowiedział, zapytał natomiast:
– A nieprzyjaciół?
– Nie wiem. Prawdopodobnie miał nieprzyjaciół, ale raczej nie tu i nie do tego stopnia…
– Nie wiesz, czy mu ktoś nie groził? – spytał Martin Beck.
– Nie, nie byłem jego powiernikiem, nie zwierzał mi się. Zresztą…
– Co?
– Zresztą, Nyman nie był człowiekiem, który by pozwolił sobie grozić.
W boksie zadzwonił telefon, dyżurny poszedł go odebrać.
Martin Beck stanął przy oknie, z rękami w kieszeniach. W lokalu komisariatu panowała cisza. Słychać było jedynie głos rozmawiającego przez telefon i suche pokaszliwanie starego policjanta od strony centralki. Prawdopodobnie piętro niżej w oddziale zatrzymań nie było tak spokojnie.
Martin Beck poczuł nagle zmęczenie, oczy piekły z niewyspania, a w gardle drapało od zbyt wielu papierosów.
Zanosiło się na dłuższą rozmowę telefoniczną. Martin Beck ziewał, przeglądał gazety, czytał nagłówki, i ten i ów podpis pod zdjęciem, nie myśląc o tym, co czyta. W końcu złożył gazety, zapukał w okno boksu, a gdy tamten podniósł wzrok, dał mu na migi do zrozumienia, że zamierza odejść. Dyżurny kiwnął głową i dalej mówił w słuchawkę.
Martin Beck zapalił jeszcze jednego papierosa i z roztargnieniem pomyślał, że to chyba pięćdziesiąty od pierwszego porannego zaciągnięcia się – wkrótce dobę temu.