MAŃKUT

Pluton żołnierzy szedł krokiem równym przez plac apelowy jednostki. Pasy ciężkich M-16 wrzynały się im w ramiona, hełmy spadały na oczy. Dowodzący nimi sierżant patrzył na to z odrazą pomieszaną z politowaniem. Od wielu lat obserwował, że zgłaszający się ochotnicy byli coraz wątlejsi i bardziej ofermowaci. Czasami nawet wyglądali wspaniale: wysocy, rumiani, tryskający energią, ale w środku próchno. Łatwo załamywali się psychicznie. Z wytrzymałością fizyczną też różnie bywało, wybujały ponad miarę kościec okazywał się słaby, zdeformowany i pękał przy najmniejszym urazie.

Trzeba im dać w kość – zdecydował w duchu sierżant Towlers.

Od dwudziestu lat był zawodowym żołnierzem i wyznawał jedną metodę na zaradzenie wszelkiemu złu. Nazywał ją w skrócie MMB. czyli metoda musztry bojowej. Zdaniem Towlersa było to panaceum na wszystko – od krzywego zgryzu po wadę zastawek serca. Także na narkomanię, AIDS, komunistów i parę innych plag. Teraz poprowadzi ich na poligon i tam ścignie. że aż się popłaczą. To powinno wystarczyć na początek.

Ta myśl podniosła go nieco na duchu, gdy zobaczył, ze ten Bronsky znowu idzie nie w nogę. W Towlersie zagotowało się.

– Plutooon! – wrzasnął, aż mu żyły na twarzy nabrzmiały. – Stój!

Zaszurały nogi (bez przybicia, jak zauważył machinalnie sierżant) i żołnierze stanęli.

– W lewo zwrot! Spocznij!

Żołnierze niemrawo wykonali komendę i zwrócili w stronę Towlersa zaczerwienione i spocone oblicza.

Czego oni się tak pocą? – zastanowił się. -Aha, prawda, mają hełmy. Dzisiaj jest ze trzydzieści stopni, a Nevada to nie Maine. Ten Bronsky!

Jeszcze nie najgorszy z nich, ale, cholera, nigdy nie wie, która to lewa noga! Trzeba chyba zacząć, jak to bywało przed wiekami – słoma naprzód!

– Kadet Bronsky! Wystąp!

Nie spodziewający się niczego Bronsky zamarł i zapominając przyjąć najpierw postawę zasadniczą, wylazł niemrawo przed szyk. Zrobił niepewnie trzy kroki i stanął na baczność przed Towlersem.

No, tak – pomyślał sierżant. – Pas za nisko, kieszeń bluzy rozpięta, broń wisi na ramieniu jak worek kartofli.

Kilkoma wściekłymi szarpnięciami doprowadził Bronsky'ego do porządku. Teraz można rozmawiać.

– Czemu ty, Bronsky. idziesz zawsze nie w nogę, co? – zaczął spokojnie Towlers. ale po chwili poniosło go i dalej już wrzeszczał: – Nie wiesz, którą masz lewą nogę!? Nie uczyli cię tego w twoim zasranym Ohio?! Odpowiadać!!

Bronsky stropił się i nawet jakby skurczył, przygnieciony krzykiem tamtego. Przy Towlersie wyglądał jak kurczak, jak wystraszony, pieprzony chicken boy.

– Melduję, że od dziecka miałem z tym kłopoty… – zaczął nieśmiało, ale sierżant przerwał mu:

– Teraz już nie jesteś dzieckiem, pamiętaj. Bronsky. bo jak cię ścignę, to pożałujesz!

– Tak jest! Ale to naprawdę z dzieciństwa. Na złość rodzicom celowo myliłem sobie strony, aż mi tak zostało…

Towlers skamieniał. Z takim dzieciuchem me miał jeszcze nigdy do czynienia. Mylił sobie strony! Dobre sobie!

– Dobrze, żeś sobie nie pomylił, którędy się je, a którędy sra!

Reszta żołnierzy ryknęła śmiechem. Towlers popatrzył na nich.

– Było się śmiać? – zapytał. – Nie?

Pluton zaszemrał i ucichł. Towlers zwrócił się znowu do Bronsky'ego:

– Co ty mi za pierdoły opowiadasz? Jesteś w armii Stanów Zjednoczonych, a nie w przedszkolu, i masz wiedzieć, którą ręką trzeba się złapać za kutasa, żeby się wyszczać na wroga! Zrozumiano? A może ty tam nic nie masz, co, Bronsky?

Żołnierze znów się roześmieli, ale nie zareagował na to. Z dwuszeregu posypały się więc docinki i wyjaśnienia:

– My go nazywamy "Mańkut", on nawet pierdzi na opak!

– Cisza! – ryknął Towlers. – No, więc?

– Melduję, że mam – wystękał zgnębiony Bronsky.

– Melduję, że mam, panie sierżancie – poprawił Towlers.

– Tak…

– Co: tak?

– Melduję, że mam, panie sierżancie!

– To dobrze – zawyrokował Towlers. – Wstąp!

Udając sprężysty krok, Bronsky ruszył do szeregu. Towlers przymknął oczy, żeby tego nie widzieć. Gdy je otworzył, wszystko było jak przedtem – pas wisiał na nim za nisko, M-16 włóczył się niemal lufą po ziemi, a kieszeń jakimś cudem była znowu odpięta.

– Po zajęciach zgłosisz się, Bronsky. do lekarza. I podnieś pas, bo ci jaja urwie! A teraz za te śmiechy i rozmowy bez rozkazu poganiacie sobie trochę. Plutooon!

Wśród szurania i podzwaniania rynsztunku żołnierze wyprostowali się i stanęli na baczność. Tak, teraz jeszcze jako tako wyglądali.

– W prawo zwrot! Biegiem – marsz!

Żołnierze zdjęli broń z pozycji,,na pas" i oparli na prawych przedramionach, ściskając kolby pod pachą. Ruszyli wolnym truchtem, hełmy podskakiwały miarowo w gorącym powietrzu. Towlers zdjął z głowy czapkę, wytarł spocone czoło i poszedł za nimi.

Bronsky leżał na łóżku z założonymi pod głową rękoma i gapił się w sufit. Na korytarzu, za otwartymi drzwiami sali, reszta kompanii wrzeszczała, otaczając automaty do gry i usiłując ocyganić podajniki z coca-colą. Co chwilę włączały się sygnały alarmu, jakimi automaty protestowały przeciwko ograbianiu. Przeszkadzało mu to w skupieniu się, ale nie chciało mu się wstać i zamknąć drzwi. Gdy już jednak prawie zdecydował się, do sali wpadł podniecony dyżurny.

– Ej, Bronsky! – krzyknął. – Wstawaj! Masz się zaraz zameldować u starego!

Bronsky spodziewał się tego. Wstał powoli, obciągnął mundur, wziął czapkę i ruszył do drzwi.

– Zapnij sobie kieszeń – poradził mu dyżurny, gdy go mijał. Machinalnie zapiął guzik kieszeni i mijając dyżurkę wyszedł z koszarowca. Przeszedł w skos plac apelowy i dotarł do budynku sztabu. Było już prawie ciemno, więc na korytarzach paliły się jarzeniówki. W ich świetle żołnierze młodszego rocznika pastowali podłogę. Bronsky minął ich i stanął przed drzwiami gabinetu komendanta. Odetchnął głęboko i zapukał. Rozległo się stłumione "wejść" i Bronsky nacisnął klamkę.

– Kadet Bronsky melduje się na rozkaz! – wyrecytował bez zająknięcia, zapominając zdjąć czapkę i zastygł na baczność.

– Spocznij! – powiedział komendant. – Czapka!

Bronsky pośpiesznie chwycił furażerkę i umieścił ją pod lewą dłonią na biodrze. Popatrzył na starego. Komendant był starszym mężczyzna w stopniu pułkownika, o dobrotliwym wyrazie twarzy, jednak legenda jednostki głosiła, że to nie byle jaki drań tak dla swoich, jak i obcych. Wszyscy – i kadra, i żołnierze – nazywali go "Rekinem". W Wietnamie dawał komunistom nieźle do wiwatu, a wycofanie się stamtąd do Ameryki uznał za zdradę polityków i swoja osobistą tragedię. Jednak jak u większości ludzi wszystko u niego zależało od nastroju. Dzisiaj najwyraźniej czuł się dobrze.

– Siadaj, Bronsky – polecił. – Wezwałem cię, bo przyszły wyniki twoich badań.

– Tak jest! – powiedział Bronsky, bo nic innego nie przyszło mu do głowy, i usiadł sztywno na fotelu przed biurkiem komendanta.

Ten szeleścił przez chwilę papierami, aż z westchnieniem ulgi znalazł ten właściwy.

– O, mam! Posłuchaj: wojskowa komisja lekarska dziewiętnastej dywizji… i tak dalej… w składzie… to nieważne… dnia… o, tutaj, uznaje kadeta Bronsky'ego Roberta za niezdolnego do dalszej służby wojskowej. Wniosek do realizacji: natychmiastowe zwolnienie do cywila!

– Ależ, panie pułkowniku! – wyrwał się Bronsky. – Co powie mój ojciec? To marzenie jego życia, bym został oficerem!

Komendant postukał długopisem w zęby.

– Własnych marzeń nie masz? – zapytał.

– Nnnie…

– To będziesz się musiał o nie postarać. W wojsku nie ma miejsca dla ludzi, którzy nie umieją odróżniać prawej nogi od lewej! To zresztą nie twoja wina, coś jakby choroba, niegroźna, ale i nieuleczalna. Posłuchaj uzasadnienia. Nie będę ci czytał wyników, bo nic byś nie zrozumiał. Ja także nic, ale nasz lekarz wyjaśnił mi mniej więcej, o co chodzi. To nie ty pomyliłeś sobie strony, jako dziecko przekomarzając się z rodzicami, którą masz lewą, a którą prawą rękę. To był właśnie najwcześniejszy przejaw twojego defektu.

Okazało się, że masz jakieś zwarcie w mózgu, tak mi to powiedziano, czy dodatkowe połączenie między jego półkulami. Normalnie lewa zawiaduje prawą stroną ciała i vice versa. A u ciebie są jakieś niemożliwe do przewidzenia przeskoki – to prawa, to lewa półkula mózgowa na przemian sterują obiema połowami twego ciała. Nie dało się tego usunąć nawet pod hipnozą, wiec nie jest to rzecz nabyta. W praktyce wygląda to tak, że gdy ci wydać komendę: w prawo zwrot!, to ty się musisz najpierw namyślić, a i tak nie wiadomo, co zrobisz. A nie daj Bóg, powiedzieć ci, że wróg z lewej, to własnych żołnierzy wystrzelasz! Sam rozumiesz, że musimy cię zwolnić.

Bronsky chwilę przetrawiał decyzję. Wojsko na pewno nie było jego żywiołem, ale co powie ojciec?

– Co mam teraz zrobić, panie komendancie? – zapytał. – Ojciec nie przeżyje tego. Mundur to dla niego wszystko!

Znów to denerwujące stukanie długopisem o zęby…Rekin" namyślał się.

– Przeżyje, przeżyje – powiedział wreszcie – a jak nawet nie, to lepiej dla ciebie. Cóż ci mogę poradzić? Wstąp może do policji, tam się nie maszeruje tyle i nie salutuje. Masz dobre wyniki testów, jesteś inteligentny, bardzo dobrze strzelasz z obu rąk… Tak, tam się im przydasz! Jutro z. rana rozliczysz się u szefa kompanii i możesz wracać do domu.

Jerome rozsiadł się wygodnie w fotelu i podzwaniając kostkami lodu w szklance whisky, zapatrzył się w telewizor. Lubił westerny i żałował, że teraz już się ich nie kręci. Jego zdaniem to właśnie przeintelektualizowani filmowcy zabili western jako gatunek, odchodząc w imię jakichś bzdurnych poszukiwań psychologicznej prawdy od starego, dobrego schematu. Dziwne tylko, że producenci im na to pozwolili. On sam nie miał nic przeciwko schematom. Całymi godzinami mógł oglądać stare westerny. Tak jak dzisiaj. Właśnie wspaniały Glenn Ford. prowadzący spokojne życie sklepikarza, ćwiczył za miastem strzelanie. Tak naprawdę to był rewolwerowcem, który postanowił zerwać z bronią. Chociaż Jerome widział ten film dziesiątki razy, to ciekaw był co będzie dalej. Kamienie na pylistym gruncie podskakiwały jak oszalałe po każdym strzale.

Dobry jest! – pomyślał z. uznaniem Jerome.

Zaczął się zastanawiać, jak to zrobili? Na pewno pod każdy kamyk podłożyli spłonkę czy maleńki ładunek wybuchowy i zdetonowali elektrycznie. Mimo to dobrze się ogląda.

Na ulicy przed domem zahamował samochód. Jerome nie spodziewał się nikogo, więc nie zwrócił na to należytej uwagi. Dopiero gong u drzwi oderwał go od ekranu. Odwrócił się z niechęcią. Kto to mógł być? Od miesięcy, odkąd Elen odeszła, nikt do niego nie przychodził o tej porze. Gong odezwał się znowu. Wściekły Jerome wyłączył pilotem video i szurając pantoflami, poszedł do przedpokoju. Wyjrzał przez wizjer, ale to. co zobaczył, nie natchnęło go ufnością. Dwóch facetów o wyglądzie gliniarzy. Czego mogą chcieć?

– Kto tam? – zapytał.

– To ja, Jack Hogden! Otwórz, Jerome!

Po plecach Jerome'a przeleciał prąd. Jack? Po tylu latach? Ale wcale niepodobny! Widać to pomimo ciemności.

– Nie łżyj, człowieku! – powiedział Jerome. – Wid/ę cię przez wizjer. Głos masz nawet podobny do niego, ale twarz nie. A ten drugi to kto'.' Może powiesz, że żona Hogdena, co? Lepiej spływajcie obaj. Mam w garści odbezpieczeni} czterdziestkę piątkę i mogę wam narobić przykrości. No!

Ostatnie.,no!" miało zabrzmieć szczególnie groźnie, jako że Jerome nie miał żadnej broni, w całym domu jej nie było, ale też nie była mu potrzebna. Za to zupełnie odruchowo ściskał rączkę parasola. Ten zza drzwi nie dawał jednak za wygrana.

– Jerome, to naprawdę ja. Mam na twarzy maskę i nie każ mi, do cholery, tłumaczyć wszystkiego przez drzwi! Pamiętasz nasz wierszyk z dzieciństwa? Mała biedronka ma kropek jedenaście…

Jerome zdecydował się.

– …jedenaście razy przeleciałem ją właśnie! Otwieram!

Odsunął skobel potężnej zasuwy i wpuścił obu mężczyzn. Na dworze padało.

– Rozbierzcie się. ty, Hogden, plus jeden!

Zapomniał odstawić parasol i walczący z mokrym płaszczem Hogden zauważył to.

– Wychodzisz? – spytał.

Zanim Jerome zdążył otworzyć usta, odezwał się towarzysz Hogdena. Był szczupłym, wysokim i zaniedbanym młodym mężczyzną. Robił wrażenie nieudacznika, który z wyróżnieniem skończył uniwersytet, a potem utonął w życiu. Teraz obciągał na sobie kusy garniturek. Jerome'owi przypominał kogoś.

– To chyba ta czterdziestka piątka, którą twój przyjaciel nas straszył. Jerome zezłościł się nagle, że tamten to odgadł. Hogden zatarł zmarznięte dłonie.

– Chyba tak. No, co? Teraz mnie poznajesz, Jerome?

– Tak, chociaż ta elastyczna maska bardzo cię zmienia. •

– Jak się domyślasz zapewne, o to właśnie chodzi. A popatrz na mojego kumpla, czyż nie jest podobny do ciebie?

Dopiero teraz Jerome zrozumiał, dlaczego tamten wydawał mu się znajomy.

– Cóż, do cholery?! – zdenerwował się znowu. – Teatr zakładacie? To do ciebie niepodobne, Jack. Coś knujesz, a ja nie jestem ciekaw, co to takiego. Ostatnie zaspokojenie ciekawości kosztowało mnie dziesięć lat pudła i nadzór, który, jak pewnie o tym wiesz, będzie trwał aż do wieczności. Do mojej wieczności, Hogden!

– Coś o tym słyszałem – Jack skrzywił się niechętnie, jakby go nagle zabolały zęby. – Było w telewizji. Nie będę ukrywał, że my w tej sprawie. Nic poczęstujesz nas drinkiem? l odłóż wreszcie ten parasol, bo gotów jeszcze wystrzelić!

– Bar jest za rogiem, Jack! Tam cię nie będą pytać, co robiłeś przez ostatnie dziesięć lat. Bo ja zapytam!

– Nie wygłupiaj się, Jerome. Chcemy pogadać.

Jerome wzruszył ramionami i puścił ich przodem. Weszli do pokoju, w którym martwo świecił ekran telewizora. Hogden i jego towarzysz rozeszli się w przeciwne strony, z zainteresowaniem oglądając mieszkanie. Młody nieudacznik przeciągnął nawet palcem po grzbietach książek na półce. Ciekawie zerkał na schody prowadzące na górę.

– Nieźle mieszkasz, Jerome – podsumował oględziny Hogden. – Takie gniazdko, a wszystko na koszt państwa! Pozazdrościć. Niestety, nie wszystkim się tak powodzi.

– Właśnie – podjął ten drugi tonem urzędnika wydziału podatkowego. – My też chcielibyśmy tak mieszkać, tyle że na własny rachunek!

Jerome. stukający przez ten czas szklaneczkami i kostkami lodu, podszedł do nich z drinkami.

– Wypijmy – Hogden podniósł szklaneczkę i stuknął w dwie pozostałe. Łyknął potężnie i odstawił ją na blat stolika.

– Jeżeli chcieliście tylko drinka – zaryzykował Jerome – to możecie już iść!

Hogden usiadł w ulubionym fotelu Jerome'a.

– Spokojnie, stary – powiedział. – Ja i Gcorge mamy propozycję. Ach, prawda, nie przedstawiłem was. Jerome, to mój wspólnik George. George, pozwól, kumpel z dzieciństwa i fenomen psychiczny imieniem Jerome. Pamiętasz, co opowiadałem o nim?

Jerome podał ręką George'owi i zniechęcony usiadł.

– Dajcie spokój tej błazenadzie – powiedział.

– Dobra – podjął Jack – teraz nasza propozycja.

– Domyślam się – mruknął Jerome. – Miałeś już jedną dziesięć lat temu. I co z niej wyszło? Z drugiej strony to miło, że po tylu latach pomyślałeś właśnie o mnie, Jack!

Hogden wyczuł ironię i nastroszył się.

– Daj spokój. Przez te lata byłeś tak obstawiony przez gliny, że wolałem nie pchać się im na oczy. To zresztą tylko bardziej zwiększa nasze obecne szansę. Posłuchaj, mamy wszystko opracowane do najdrobniejszych szczegółów. To będzie duża rzecz, nie jakaś improwizowana fuszerka jak przed laty. Tylko ty jesteś nam niezbędny, żeby dziesięć milionów doków wpadło do naszej kieszeni. No, co ty na to?

Jerome'a zalała nagła wściekłość. Więc Hogden po tym wszystkim ma czelność przyjść tutaj i proponować mu kolejny skok? Z tej złości potrafił się jedynie roześmiać. Jednocześnie chciał mówić, chciał mu wreszcie wygarnąć. Ale zdania mielone w mózgu przez lata pouciekały gdzieś nagle.

Tylko spokojnie – łagodził w myślach. – Tylko spokojnie…

– Zawsze byłeś szaleńcem, Hogden – powiedział powoli – ale nie wiedziałem, że jesteś także głupcem. Żeby ci to udowodnić, powiem to, co powinieneś był jako dobry kolega wysłuchać o mnie w telewizji. Powinieneś był to obejrzeć, bo to twoja wina, że mój dar został wtedy wykryty. Rzeczywiście, potrafię narzucać ludziom swoją wolę na krótkim dystansie. W promieniu dziesięciu, piętnastu kroków każdy zrobi to, co mu w myślach każę. Dlatego zmusiłem tego faceta, żeby nam wystawił czek na milion. Cóż z tego jednak, skoro gość splajtował wcześniej, o czym ciebie nie raczył zawiadomić i gdy usiłowaliśmy zrealizować czek bez pokrycia, zgarnięto nas. Za ten milion dostałem dziesięć lat. To teraz, jak myślisz, ile oberwę? Co, Jack? Ty zawsze byłeś dobry w rachunkach!

Hogden przełknął ślinę. Chyba dopiero w tej chwili dotarło do niego, że Jerome może mieć pretensje, a poza tym, że może z nim zrobić, co będzie chciał. O tym nie pomyślał wcześniej.

– Dostaniesz dwa miliony gotówką. Robota jest bez pudła

– Tak jak wtedy – powiedział Jerome z goryczą.

Przypomniał sobie, jak usiłował wymknąć się z banku za pomocą swego daru narzucania woli. Był już przy obrotowych drzwiach, a Hogden na zewnątrz, kiedy jakiś przytomniak, gdy odległość między nimi zwiększyła się znacznie, grzmotnął go w łeb, rzucając weń przyciskiem do papierów. Gdy się ocknął, leżał w celi, której zamek był elektronicznie sterowany z gabinetu dyrektora więzienia, znajdującego się w prostej linii o sto metrów od niego. Pomieszczenia wokół były puste, opróżnione wcześniej z myślą o nim i jego talencie. A w promieniu piętnastu metrów wymalowano na korytarzach i schodach białą farbą linię, przed której przekroczeniem przestrzegały napisy na ścianach.

Mutant miał siedzieć sam, a szopa, związana z przewożeniem go na salę rozpraw, nie miała sobie równej w dziejach sądownictwa. Jerome, już po wyroku, nie wychodził nawet na spacer. Dopiero gdy Liga Obrony Więźniów zabrała się do jego sprawy, wystawiono w obrębie więzienia specjalny pawilon, zwany willą, a wokół urządzono dla niego wybieg.

Dalej był dwudziestometrowy pas ziemi niczyjej, odgrodzony drutem kolczastym pod prądem. Jedzenie przyciągał sobie na specjalnym wózku, a inni więźniowie przychodzili pod druty i mieli rozrywkę jak w zoo. Rzucali w niego kamieniami, resztkami jedzenia… Przez ponad pięć lat był małpą. Nie chciał tam wrócić.

– Nie wrócisz – powiedział zdecydowanie Hogden. – Zrozum,

tu też jesteś małpą. Siedzisz w ich domu i pod kontrolą. A za dwa mi

liony dolarów możesz mieć całą policję gdzieś! Ujmijmy to tak – przeze

mnie straciłeś kiedyś wolność i teraz dzięki mnie ją odzyskasz.

Jerome milczał. Już nawet i złość gdzieś się ulotniła.

– Nie bądź idiotą, Jack. Nie mam do ciebie żalu. Teraz już -nie. Wpadłbym pewnie prędzej czy później, bo mieć taki dar i nie wykorzystać go, to niemożliwe. Ale teraz jestem stale pod nadzorem. Czy jem, czy śpię, czy jadę samochodem. Zanim wyszedłem z pierdla, zbudowali specjalny detektor i mój mózg jest od tej pory jakby na podsłuchu. Gdyby nie to, nie puściliby mnie chyba nigdy. Każdy mózg, tak mi powiedzieli, wysyła określone promieniowanie elektromagnetyczne tak różne od innych, jak różnią się linie papilarne. I policja zawsze wie, gdzie jestem. Nic więcej, ale to wystarczy. Jeżeli pójdę? wami, to byłoby tak, jakby naznaczyli was izotopem radioaktywnym. Ruszą po śladach, i już.

Zabiedzony George poruszył się nagle. Minę miał zwycięską, jakby właśnie teraz wybiła jego godzina.

– Nie ruszą – zaprzeczył z nieoczekiwaną godnością. – Mamy coś dla pana, inaczej nie przyszlibyśmy tutaj. Jack, daj walizkę.

Hogden podniósł z podłogi czarną dyplomatkę i podał mu. Jerome byłby przysiągł, że nie mieli jej ze sobą, gdy przyszli. Mimo to nie był nadal specjalnie zainteresowany. George otworzył szyfrowe zamki i wyjął lekko spłaszczony przedmiot przypominający kask hokeisty. Pieczołowicie położył go na blacie. Przymknął walizeczkę. ale zamki pozostawił w spokoju. Patrzył wyczekująco na Jerome'a, który czuł jego podniecenie i zdawał sobie sprawę, że powinien coś powiedzieć. Tamten czekał na to. – Co to jest?

Zamiast George'a odpowiedział mu Hogden. Widać był spragniony naprawienia przeszłych win.

– Kask, hełm, hauba, czy jak to jeszcze nazwiesz. Najważniejsze, że to zekranuje promieniowanie twojego mózgu. Jak widzisz, dokładnie oglądałem programy o tobie i wiem, co ci jest potrzebne do szczęścia. Powinieneś mnie przeprosić.

Jerome nie zawracał sobie głowy przeprosinami. Jak urzeczony wpatrywał się w kask. Rodziła się w nim nadzieja, że wreszcie przestanie żyć w więzieniu bez krat.

– A oni mnie powiedzieli, że tego nie da się zasłonić! – zaprotestował słabo.

– Bzdura! – oburzył się George. – Powiedzieli tak, żeby pan nie próbował nic z tym zrobić. W końcu pan się na tym nie zna, a ten dar jest zbyt niebezpieczny, by mogli pana stracić z oczu.

Oszukali mnie – pomyślał Jerome. – Oszukali, mimo że odsiedziałem wyrok i zgodziłem się na eksperymenty!

– Możesz wierzyć mojemu kumplowi – powiedział Hogden, uważnie obserwując zmiany, jakie dokonywały się na twarzy Jerome'a. – Jest doskonałym, choć chwilowo bezrobotnym psychoelektronikiem. Poza tym, zastanów się, my sami ryzykowalibyśmy najwięcej, chcąc cię oszukać. Przecież dobrowolnie naznaczylibyśmy się izotopem, jak to powiedziałeś!

Jerome jak lunatyk wyciągnął rękę. dotykając hełmu.

– Mogę go obejrzeć?

George spojrzał na Hogdena. ten dał przyzwalający znak samymi powiekami. Jerome nie zauważył tego.

– Oczywiście – zgodził się George. – Tylko proszę na razie nie zakładać go na głowę.

Jerome podniósł kask. Był bardzo lekki i nie tak twardy ani obszerny jak hełm hokeisty. Na oko powinien dokładnie przylegać do czaszki. Pod światło widać w nim było drobniutką siateczkę z drutu wtopionego w plastik.

– To drut irydowo-platynowy – wyjaśnił George. – Zadanie siatki jest podobne do tego, jakie spełnia na przykład czasza radioteleskopu – zatrzymuje ona fale produkowane przez mózg i trzema elektrodami przylegającymi do skóry wprowadza je z powrotem do obiegu. Powstaje więc układ zamknięty. Najmniejsza nawet aktywność elektryczna nie ujawnia się na zewnątrz. Wygląda to tak, jakby mózg – czyli pan – nie żył. Jasne?

– Nie sądziłem, że to takie proste! – zdumiał się Jerome. Chwilę obracał hełm w rękach, z trudem opierając się pokusie, by go założyć i wybiec z domu. I nigdy nie wrócić. Nagle coś przyszło mu do głowy.

– To nie jest dobre rozwiązanie – powiedział z nagłym żalem – bo symulowana śmierć może przecież zaniepokoić moich aniołów stróżów. Przyjadą tutaj i nie znalazłszy ciała zaczną podejrzewać jakiś numer. Co wtedy?

Hogden zrobił do niego oko.

– Słusznie, Jerome. Ale na to także mamy lekarstwo. Pokaż mu, George!

George posłusznie zanurzył rękę w walizeczce i wyjął z niej coś co przypominało kieszonkowy magnetofon. Nie czekając na pytanie Jerome'a, zaczął wyjaśniać:

– To urządzenie po podłączeniu do sieci będzie wytwarzać impulsy takie, jakie do tej pory produkuje pański mózg. Wystarczy, że je nastroję. Rozumie pan? Zostawimy ten generator na stole, włączymy, pan włoży kask – i jest pan wolny! Wystarczy, żeby się pan raz urwał spod kontroli, bo policja nie jest przecież w stanie przeszukać całego kraju i spelengować pana jak szpiegowską radiostację.

Prawdę powiedziawszy już wcześniej mógłby się im pan wymknąć spod nadzoru, gdyby nie wierzył pan we wszystko, co policja czy FBI opowiada. Oni mogą pana kontrolować tylko na niewielkim terenie, bo promieniowanie elektromagnetyczne mózgu jest przecież słabiutkie, a ich sprzęt stacjonarny o niewielkim zasięgu. Ale teraz, z naszą pomocą, będzie pan mógł zniknąć na zawsze. Za pieniądze ze skoku kupi pan nową twarz i nowe personalia. Co pan na to?

Jerome'a interesowało już tylko jedno.

– Czemu pan jest ucharakteryzowany na moje podobieństwo?

Jack i George roześmieli się. Odpowiedział Hogden:

– To taki jeszcze jeden mały podstęp, Jerome. Po naszym wyjściu George pozostanie tu, udając ciebie. To dla większej pewności. Gdyby ktoś obserwował dzisiaj twój dom, to nie stwierdzi nic ponad to, że przyszło cię odwiedzić dwóch facetów, którzy po godzinie wyszli. Potem jeden z nich wróci po coś, ale zaraz wyjdzie. To będziesz ty, zmieniający George'a po skoku i ukryciu łupu. A jak już wszystko przycichnie, znikniesz, kiedy będziesz miał na to ochotę. No i co, Jerome? Stary Jack Hogden ma głowę na karku? Zgadzasz się?

– Mówiłeś, zdaje się, coś o dziesięciu milionach dolców. a mnie proponujesz tylko dwa. Ilu ludzi bierze w tym udział?

Hogden z ulgą wypuścił powietrze, jakby ciągle się jeszcze bał, że Jerome może odmówić.

– Z tobą pięciu. Resztę poznasz na miejscu.

W samochodzie unosiło się doskonale wyczuwalne napięcie. Hogden był zdenerwowany, Jerome również. Gdy stanęli przed kolejnym skrzyżowaniem, Jerome zapytał:

– Nie powiedziałeś mi ani słowa o tym, co mamy obrobić. To tajemnica?

Hogden nie odpowiedział od razu. Wyjął i zapalił papierosa. Światła zmieniły się, więc ruszył.

– Teraz już nie. Chodzi o Bank Północny.

Jerome nic nie odpowiedział. Gdyby wcześniej wiedział, nic zgodziłby się na to. Bank Północny)est najlepiej strzeżony w całych Stanach. Oprócz Fortu Knox.

– Rozgryźliśmy go – mówił dalej Hogden. – I on ma swoją piętę Onasissa…

– Achillesa – poprawił Jerome odruchowo.

– Wszystko jedno. W każdym razie bez ciebie nie dalibyśmy rady. Wybraliśmy go celowo, bo sama sława odstrasza ws/ys!kich. W związku z tym liczymy, że strażnicy są już mocno zblazowani, a cała procedura mocno się zrutynizowała.

– A jeżeli nie?

– Z tobą i tak damy radę. Mamy zrobiony podkop do tunelu z kablami elektrycznymi zasilającymi cały gmach, w którym jest bank. Tą sztolnią dotrzemy do transformatorowni, którą od piwnic dzieła już tylko stalowe drzwi. Korzystając z tej darmowej energii elektrycznej, możemy w pięć sekund stopić zawiasy i dostać się po podziemi banku. Tam, przed pierwszym rzędem krat i systemów laserowo-elektronicznych, są normalni, żywi strażnicy i ich dowódca. Mają potrzebne klucze

i instrukcje. Wiedzą, co trzeba wyłączyć, żeby dobrać się do sejfu.

Zresztą najgorsze te lasery. Jeżeli je wyłączymy, to dalej pójdzie łatwo. Strażnicy mogliby narobić hałasu i nie powiedzieć, jak je rozbroić – nawet pod groźbą broni. Ale tobie, Jerome, powiedzą. Mało tego, sami wszystko wyłączą i będziesz kierował nimi aż do momentu, gdy się nimi zajmiemy.

Jerome przestraszył się.

– Hogden. ja wysiadam. Z mokrą robotą nie chcę mieć nic wspólnego!

Hogden nie odpowiedział od razu i Jerome zrozumiał, że to jego w tym głowa, by nikomu nic się nie stało. Poprawił kask na głowie i mocniej nacisnął kapelusz, który był za ciasny, ale i tak prawie zupełnie go maskował.

Z początku wszystko szło dobrze. Jerome poznał dwóch kolejnych wspólników Hogdena. Nick i Terry mieli gęby takie, iż rzeczywiście nadawali się jedynie do kopania tuneli. W ciasnym pomieszczeniu jakiegoś garażu przebrali się w drelichowe kombinezony, wzięli potrzebny sprzęt i kolejno opuścili się w ciemność podkopu. Jerome czołgał się jako drugi, tuż za prowadzącym Hogdenem. Podkop zrobiony był fachowo, oszalowany blachą falistą i miejscami podstemplowany. Po kilkudziesięciu metrach zbliżyli się do betonowego muru, w którym ziała wykuta pneumatycznymi świdrami jama. Tu było.szerzej. Jack przywołał Jcrome'a i oświetlając wnętrze, pokazał mu je.

Betonowy kanał, przekroju kwadratu dwa na dwa, prawie szczelnie upchany był wszelkiego rodzaju kablami. Jerome bardzo nieprzyjemnie odczuł mocne pole elektromagnetyczne. Pomiędzy ścianami a wiązkami przewodów była przestrzeń tak wąska, że można było przecisnąć się tamtędy przyciskając plecy do ściany, a torsem szorując po nasmołowanych koszulkach kabli. Trwało to wieczność, bo do przejścia mieli ponad sto metrów. Korytarz rozgałęział się, biorąc lub oddając część przewodów, a ponadto czasami ze ścian wystawały stalowe wsporniki podtrzymujące co grubsze przewody. Najwięcej kłopotu było z Terrym, którego brzuch unieruchamiał co kilka kroków. Wreszcie od przodu dało się słyszeć ciche, ale głębokie i wciąż narastające buczenie.

Gros przewodów przenikało przez zagradzającą dalszą drogę kratę strzeżoną przez czujniki. Hogden,,ogłupił" je i zabrali się do piłowania. Po godzinie wycięli w kracie krzyż, który po usunięciu otworzył im dalszą drogę. Zeskoczyli na niżej położoną podłogę transformatorowni. Pomiędzy wielkimi, tłustymi cielskami maszyn przemknęli się na drugi koniec, do stalowych drzwi.

Choć było absurdem, żeby coś można było przez nie usłyszeć w nieustającym huku, wszyscy przyłożyli do nich uszy. Blacha wibrowała od przenikającego przestrzeń pola magnetycznego. Jerome czuł się coraz gorzej. Usiadł pod ścianą i patrzył na tamtych, jak się krzątają wokół transformatorów i do ich zacisków podłączają elektrody. Nick i Terry stanęli przy drzwiach, każdy wycelował w. swój zawias. Hogden przywołał Jerome'a.

– Jak tylko wywalimy drzwi, możemy nadziać się na strażnika robiącego obchód – krzyknął Jack. – Musisz w razie czego momentalnie zapanować nad nim. Zdejmij swój hełm, zabierzemy go w powrotnej drodze. Dobrze się czujesz?

Jerome bez przekonania pokiwał głową. Zdjął kask. Hogden dał znak ręką i tamci dwaj przystąpili do akcji. Strzeliły płomienie, posypały się iskry, jeden z transformatorów zmienił nagle ton, a potem wszystko wróciło do normy. Nick i Terry rzucili elektrody i naparli na drzwi, ciągnąc je do siebie. Ze zgrzytaniem poddały się. Jerome i Hogden wysadzili ostrożnie głowy przez, powstały otwór. Na końcu korytarza, przed kratami, za którymi lasery cięły bezmyślnie powietrze, bokiem do nich stał strażnik i gapił się na to jak dziecko na sztuczne ognie.

– Każ mu się obrócić w lewo! – wyszeptał w podnieceniu Hogden, miażdżąc prawic ramię Jerome'a. Ani jeden, ani drugi zdawali się tego nie zauważać. – Terry zajdzie go wtedy z tyłu i da mu w łeb. Jerome skupił się. Widział doskonale plecy strażnika i odległość była nieduża. Terry wyszedł bezgłośnie na korytarz, i już czaił się do skoku. Jerome nadał polecenie i mimo, iż nie robił tego od bardzo dawna, wiedział, że uczynił to bezbłędnie. I nagle, jakby na spowolnionym filmie zobaczył, że strażnik obraca się w prawo, dostrzega Terry'ego i zanim ten zaskoczony pojmuje, co się dzieje, strzela do niego.

Głosy wszystkich zlały się w jedno. Ponad wzywającego pomocy strażnika wybił się krzyk Hogdena:

– Miało być w lewo, durniu! Coś zrobił, ty zasrany zdrajco?

Jerome był tak zdumiony, że nawet nie widział, iż Jack celuje prosto w niego. – Jaa… nic kazałem mu…

Dostrzegł ruch palca na spuście rewolweru Hogdena i piekący ból sparzył lewą połowę jego ciała.

…w lewo – dokończył. – Dlaczego mnie zastrzeliłeś, Hogden?

Wokół zawyły syreny, rozległy się gwizdki strażników, ale Jerome już tego nie słyszał. Opadł na betonową podłogę, twarzą do ziemi. Nie mógł już widzieć, jak kolejne strzały dosięgają Jacka, a Nick rzuca broń i poddaje się.


Bronsky zapukał do drzwi, a słysząc stłumione,,wejść", nacisnął klamkę. Wszedł i zastygł na baczność.

– Strażnik Bronsky melduje się…

– Dobra, dobra – przerwał mu kapitan. – Daj temu spokój. Jesteś przecież bohaterem. Właśnie skończyłem pisać wniosek o odznaczenie i awans dla ciebie. Dostaniesz sierżanta. A teraz opowiedz, jak to było, bo żona mnie zamęczy w domu.

– Jak się dostali do środka, to pan kapitan wie?

– Tak, interesuje mnie, co było dalej.

Bronsky zamyślił się. Dalej? Co mu powiedzieć? Że stał i gapił się na kratę oddzielającą pierwszą strefę zabezpieczeń zastanawiając się, ile też może być forsy tam w głębi, za trzema grodziami i półtorametrową płytą sejfu wielkości jego pokoju? Chyba tak. Myślał, co by kupił, gdyby ta forsa była jego. Zawsze tak robił, gdy był na służbie, wymyślał najdziwniejsze sprawunki. Ostatnio kupił nawet prom kosmiczny i zaprosił na przejażdżkę tę nową gwiazdę rocka – Alice Spring. Czuł się wtedy właścicielem tych pieniędzy. Powiedział to.

Kapitan roześmiał się.

Uważaj, "Mańkut", tamci myśleli dokładnie tak samo. A tej forsy było wczoraj ponad pół miliarda!

Mnie to zaraz po służbie przechodzi, panie kapitanie. I gdy tak stałem i gapiłem się, to nagle poczułem przemożną chęć spojrzenia w bok. Pr/ez lewe ramię Było to lak natarczywe żądanie, ze mu uległem No, i odwróciłem się…


– … w prawo! – Nie wytrzymał kapitan – To doskonałe, twoja dolegliwość przydała się wreszcie na coś1

– Tak. Zobaczyłem faceta, jak skrada się do mnie z rewolwerem w garści. Musiał być cholernie pewien, ze mnie zaskoczy, bo trzymał go za lufę. Zanim zdążył toś zrobić, już nie żył Pan wie, ze w strzelaniu zawsze byłem najlepszy Potem okazało się, ze jest jeszcze trzech i przestraszyłem się, ze nie dam rady, ale jeden zastrzelił tego cwaniaczka, którego FBI rozpoznało jako telepatę narzucającego swą wolę A potem nadbiegli chłopaki i było już po wszystkim.

Kapitan zamyślił się. Podpisał u dołu wniosek o awans i postukał długopisem w blat biurka. Miał nosa, by przyjąć tego mańkuta Nie chcieli go w policji ani nawet w straży pożarnej A on koniecznie chciał nosić mundur Tak, gdyby nie to, udałby się napad może nawet tysiąclecia, a me stulecia. Co prawda tamci liczyli na dziesięć milionów. Idioci Gdybyż tak on miał takiego telepatę…

Z zamyślenia wyrwał go głos Bronsky'ego.

– Mogę już iść, panie kapitanie? Jestem po służbie i chciałbym się przespać

– Idź. Tylko wyłącz w domu telefon.

Bronsky poderwał się i zasalutował zgrabnie Zrobił w tył zwrot.

– Bronsky?

– Tak jest, panie kapitanie?

– Czy nie mógłbyś chociaż dzisiaj zasalutować prawą ręką, a nie jak przed chwilą – lewą? Bardzo cię proszę, "Mańkut"!

Загрузка...