ZABIĆ Mr IMMORTALA

Wyjechałem zza rogu i od razu zrozumiałem, że to będzie właśnie tu. Zwolniłem i podjechałem do samego krawężnika. Jakiś czas samochód toczył się jeszcze, a potem znieruchomiał. Wyłączyłem silnik i schowałem kluczyki do kieszeni. Już chciałem wysiąść, ale zawahałem się. Ohydny, obezwładniający strach targnął mną raz i drugi. Jak zawsze w takiej chwili. Spodziewałem się go, ale nic nie mogłem poradzić. To była cena, którą ciągle płaciłem. I za to właśnie mnie płacili. Ściskając dłońmi beżową, chropowatą i elegancką kierownicę, rozglądałem się wokół. Nie pomyliłem się, było jak zawsze. Właściwe miejsce zdradziła mi karetka reanimacyjna nieudolnie udająca barowóz z hot dogami, hamburgerami i innym świństwem dla biedoty. Dawniej całymi latami jadałem to i teraz nienawidziłem zapachu smażonego oleju.

Spojrzałem jeszcze raz. Barowóz jak barowóz, tylko śmieszny ludzik reklamówka zamontowany na dachu rzucał przez puste oczodoły niebieskie błyski. Karetka. Nie było wątpliwości. Stała na trawniku, a przed nią jakiś obleśny, wytapiający z siebie tłuszcz grubas uzupełniał jego ubytek frytkami. Obrzydliwość.

Poczułem mdłości i nie wiedziałem, czy ze strachu czy z obrzydzenia. Właściwie ci z karetki nie musieli być tak blisko. Wiedzieliśmy to wszyscy. Mimo to stali zawsze nie dalej niż sto metrów od Punktu. Było to zastrzeżone w umowie i tego się trzymali. Znali mnie na tyle, by wiedzieć, że Puściłbym ich z torbami za jeden centymetr odstępstwa. Miałem dobrze opłacanych ludzi, którzy po Fakcie zawsze sprawdzali, czy wszystko odbyło się, jak należy.

Trzeba wysiąść. Mdlący niepokój spotęgował się. Zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, byłem już zdecydowany. Ja też nie mogłem zmieniać reguł gry. Byli i tacy, którzy czekali na moje potknięcie.

Wysiadłem z samochodu, wyjąłem kluczyki z kieszeni marynarki i zatrzasnąwszy drzwiczki zamknąłem je starannie. Nie musiałem się śpieszyć, w tym miejscu nic mi jeszcze nie groziło. Strefa zaczynała się – jak oceniłem na oko – gdzieś na wysokości sklepu ze sprzętem psi-vizyjnym. Zamykając auto zastanawiałem się, ile razy jeszcze to wytrzymam? Nic przecież nie dzieje się za darmo, czymś na pewno płaciłem za to, co robię. Tylko czym? Nie wiedziałem.

– Tu nie wolno parkować – odezwał się jakiś głos po drugiej stronie wozu.

Podniosłem głowę. Na chodniku stał policjant i patrzył na mnie nieprzyjaźnie.

Pewnie wie, kim jestem – pomyślałem – i wścieka się w duchu, że to nie on ma ten fart, żeby za kilka sekund paskudnego strachu i bólu zarobić milion!

Zrobiłem pół kroku w stronę barowozu-karetki. Dla bliżej nieokreślonego kaprysu postanowiłem po raz pierwszy, odkąd trwa Gra, iść tam prosto jak strzelił. A nawet zamówić cheeseburgera, gdyby wcześniej nic się nie stało.

– Powiedziałem, że tu nie wolno parkować! – osadził mnie w miejscu głos gliny. – Odjedź pan stąd!

Odruchowo poszukałem na pobliskich dachach strzelca, a nie znajdując go, opuściłem wzrok niżej, tropiąc Mordercę wśród tłumu. Był tam, opierał się leniwie o budkę telefoniczną i ze zwiniętej tutki wyjadał prażoną kukurydzę, resztkami której pluł do rynsztoka. Pozornie niczym szczególnym nie wyróżniał się ani nie zwracał na mnie uwagi, ale czułem, że to on. Był tam, gdzie powinien być. Miał długie włosy i brodę jak Chrystus. "Chrystus" ubrany w dżinsy i wojskową bluzę z insygniami sierżanta marines. Pod pachą ściskał na pewno magnum 44. Nie cierpiałem serdecznie tej broni, ale z jakichś przyczyn ceniła ją większość z moich klientów. Musiałem się więc godzić na jej użycie.

– Sam odjedź! – warknąłem do gliniarza. – Możesz oberwać!

Ruszyłem przed siebie, prosto na "Chrystusa" jedzącego kukurydzę.

Chciałem, by to był on, i pragnąłem, by musiał strzelać mi w twarz. Właściwie skąd tacy jak on biorą milion? Nie wyglądał na krezusa, choć w kontrakcie nie wymagałem oczywiście, żeby moi klienci byli ubrani jak do opery.

Swoją drogą – zdecydowałem w duchu – trzeba chyba podnieść cenę. Teraz za milion nowych dolców muszę się wystawiać na strzał byle łachmyty, który ma forsę i pozwolenie na broń.

Szedłem przed siebie, coraz bardziej zmniejszając dzielący nas dystans. Morderca zauważył to. Leniwie, nie śpiesząc się, przestał jeść, zmiął tutkę w kulę i ugniótł w pięści. Spokojnym łukiem posłał ją do kosza na śmieci, a potem sięgnął pod kurtkę, wycierając o nią wilgotne czy tłuste paluchy.

Teraz! – przebiegło mi przez głowę.

Znać było zawodowca w każdym ruchu. Dziwne, że tacy, którzy mogą być najemnikami w każdym miejscu na świecie i za dobrą forsę, wolą wyrzucać ją, by strzelać do mnie. To było niezrozumiałe i wymagało odrębnych studiów. W tej chwili nie miałem na nie czasu. Kątem oka dostrzegłem w barowozie podejrzany ruch. Dwaj sprzedawcy-lekarze w białych kitlach patrzyli na mnie wyczekująco. Właściwie nawet nie na mnie, lecz nieco poza moje plecy. Było to dziwne, ale zrozumiałem, co się święci dopiero wtedy, gdy "Chrystus" zamiast spodziewanego magnum wyjął z wewnętrznej kieszeni bluzy wymiętą paczkę cameli, i gdy przypomniałem sobie policjanta. W półobrocie dostałem z policyjnego "buldoga" jedną kulę w prawą łopatkę. Jakieś zwierzę zaryczało we mnie z bólu, ale ja nie zdążyłem wydać głosu, bo drugi strzał trafił mnie w lewą skroń. Znowu umarłem.

Byłem jednym z pięciu tysięcy ochotników szkolonych dla kosmicznego programu "Arka". Proponowane warunki były parszywe, bo i sam program był taki, ja zaś nie miałem właściwie żadnych widoków – •sierota, dwa razy poprawczak, trzy lata w więzieniach stanowych i rok w federalnym. Na dodatek nazywam się John Hopkins, więc mimo zaledwie kilku klas zyskałem przydomek "Uniwerek".

Kiedy ogłosili "Arkę", stawiłem się bez namysłu. Zawsze to lepsze od wojska, którego nie lubiłem, odkąd mojemu bratu na poligonie wsadzili przez pomyłkę w dupę pocisk z bazooki. Gdyby chodziło o inny program, nie o "Arkę", nie miałbym szans, bo karanych i tumanów do NASA nie biorą, ale do "Arki" pasowałem. Tam potrzebowali twardych, krnąbrnych facetów, których można by bez żadnej szkody – a nawet z korzyścią dla reszty społeczeństwa – wysłać na obce planety, by sprawdzić, jak przystosują się do nowych warunków. Szkolono pięć tysięcy chłopa, ale nie wszyscy mieli lecieć, a przynajmniej nie wszyscy razem. Przygotowywano grupy po sto pięćdziesiąt osób, z których wybrani – dwójki, trójki lub pojedynczy faceci – mieli być wysłani na rok na jakąś zakazaną planetkę i pozostawieni własnym siłom bez możliwości kontaktu. To był jeden z warunków eksperymentu. Po roku rakiety miały przylecieć i zabrać skazańców-bohaterów lub to, co po nich zostało.

Ostrożne szacunki wskazywały, że eksperyment przeżyje dziesięć Procent spośród nas. Nie martwiłem się tym zbytnio, nie dlatego, bym nazbyt wierzył w swoje siły, ale dlatego, że byłem w połowie stawki w szesnastej grupie – i liczyłem, że w razie paniki zdołam urwać się na czas. Nie miałem ochoty zostać martwym bohaterem. Na razie liczyłem na przynajmniej kilka lat spokojnego życia z dachem nad głową, pełnym kotłem i regularnymi przepustkami. Atrakcyjność mojego nowego zajęcia podnosił fakt posiadania niebieskiego uniformu z wieloma naszywkami, do złudzenia przypominającego mundur zawodowych astronautów. Nawet jeśli nie był on aż tak podobny, jak mnie się zdawało, to przynajmniej nie rozróżniały tego dziewczęta z miasteczek położonych wokół bazy. Ściągały majtki równie chętnie przed nami, jak i przed zawodowcami.

Tak minęły mi dwa lata. Od czasu do czasu przebąkiwano, że nas zredukują, bo budżet NASA jest przeciążony i podnoszą się głosy przeciwko utrzymywaniu przez rząd bandy nierobów, ale na razie cięć nie było.

Jednak instruktorzy co rusz powtarzali nam, żebyśmy za bardzo nie rozrabiali. Nikt się tym nie przejmował, bo rozumieliśmy, że to takie samo gadanie, jakiego po uszy mieliśmy w różnych sądach, aresztach i więzieniach naszego pięknego i wolnego kraju. Nie przejmowałem się i ja, nie przejmowałem się tak dalece, że zostałem jednym z siedmiu szefów Trzeciego Tysiąca.

Nasz obóz, oprócz oficjalnych podziałów, jakim poddały nas te bubki z NASA, miał własną hierarchię i strukturę. Każda stupięćdziesięcioosobowa grupa szkoleniowa miała swojego szefa, i ja byłem szefem grupy szesnastej. Siedem grup stanowiło tak zwany Tysiąc, który naprawdę liczył tysiąc pięćdziesiąt osób. Siedmiu szefów grup stanowiło Radę każdego Tysiąca, spośród której wybierano co pół roku Szefa Rady Tysiąca, a pięciu Szefów Rad tworzyło Radę Pięciu" Tysięcy, której przewodniczył zawsze Szef Pierwszego Tysiąca.

Jak z tego widać, największym prestiżem cieszyli się ci, którzy mieli najbliżej do wysyłki, i oni obsadzali najważniejsze stanowiska. Było to korzystne, bo zapewniało stałą, choć powolną, rotację. Najmniej do gadania miał Piąty Tysiąc – zresztą było ich ledwo ośmiuset i w ogóle się nie liczyli. Nie było nawet pewne, czy kiedykolwiek polecą dalej niż do latryny za własną potrzebą. Nasza mafijna struktura była prosta i działała skutecznie, rozstrzygając spory wewnątrz organizacji i broniąc jej członków przed represjami ze strony NASA i policji.

Nieszczęście spadło wtedy, gdy zostałem wybrany na Szefa Rady Trzeciego Tysiąca, a więc i na członka Rady Pięciu Tysięcy. Mogłem swoim głosem wpływać na politykę wewnętrzną całego obozu. Tak mi się wtedy wydawało, jednak to nie był dobry czas. NASA połapała się, że coś złego dzieje się w jej ogródku i postanowiła rozbić Organizację, nawet gdyby zachodziła potrzeba zamknięcia obozu i wyrzucenia nas wszystkich na zbity pysk przy pomocy wojska. Doszło do konfrontacji i strajku. Akurat wtedy ogłoszono, że potrzebny jest jeden ochotnik do niebezpiecznego lotu. Wynagrodzenie w razie powodzenia było takie, że niejeden dałby się skusić, ale Rada Pięciu Tysięcy zadecydowała, że w związku z ostatnimi wydarzeniami nikt się nie zgłosi.

Otworzyłem oczy i spojrzałem na biały sufit sali szpitalnej. Znowu żyję. Popatrzyłem wokół z niesmakiem, ale uważnie. Wszystko było w porządku, czyli tak jak w kontrakcie – separatka, stała kontrola bioelektroniczna, spokój, cisza i dyskretny komfort. Przede mną mrugała oczkami światełek i ekranów aparatura diagnostyczna licząca każdy mój oddech, skurcz jelit i liczbę leukocytów.

Przez okienko do dyżurki ujrzałem pielęgniarkę – wcale niezłą – i gdy tak gapiłem się na nią, jeden ze wskaźników począł mleć w swych okienkach coraz większe liczby, aż w końcu coś zabrzęczało cicho. Ciśnienie krwi sto osiemdziesiąt. Widać w siostrze też coś zabrzęczało, bo widziałem, jak się podniosła szybko, a po chwili stanęła w drzwiach. Bez słowa obrzuciła mnie pochmurnym spojrzeniem, a potem kręcąc tyłkiem – ciśnienie sto dziewięćdziesiąt – podeszła do aparatury, z którą byłem spięty całym pękiem różnokolorowych rureczek, i coś tam pokręciła.

Domyśliłem się, że do moich płynów ustrojowych, które mogłem bez przeszkody obserwować, jak wędrują leniwie owymi przewodami, wlała środek uspokajający. Jeszcze raz spojrzała na mnie z nienawiścią i wyszła.

Otrząsnąłem się, jakbym wyskoczył z zimnej wody. Jej wzrok podobny był do tego, jakim obdarzył mnie ów fałszywy policjant. Czyżby więc ona też? Nie, niemożliwe. Nie realizowałem dwóch kontraktów w tak krótkim odstępie czasu. To żadna przyjemność być mordowanym raz na dwa, trzy dni, zwłaszcza że mój instynkt samozachowawczy regenerował się znacznie szybciej – niemal błyskawicznie – niż ciało.

Nie wiedziałem, ile czasu minęło od strzału z "buldoga", który rozłupał mi czaszkę. Sądząc z poprzednich moich doświadczeń, nie mogło to być więcej niż trzy doby. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, nigdzie się nie śpieszyłem. Czekałem. Skoro ponownie zmartwychwstałem, to mogłem być pewien, że już w tej chwili są o tym poinformowani wszyscy moi ludzie i zaraz się tu zjawią, by zdać stosowne sprawozdanie ze swych poczynań, gdy nie miałem ich na oku. Czekając na ten moment, zająłem się obejrzeniem czy raczej obmacaniem własnej głowy. Na lewej skroni Wyczułem zwykły opatrunek gazowy, przychwycony kilkoma plastrami na krzyż do zupełnie świeżej.skóry. Nie lubiłem jej dotyku, więc szybko cofnąłem rękę. Pod prawą łopatkę nie chciało mi się sięgać. Po pierwsze nie było to wygodne, a po drugie irracjonalnie obawiałem się bólu, jaki to poruszenie mogło wywołać. Irracjonalnie – bo wiedziałem na pewno, że nic nie ma prawa mnie zaboleć. Mimo to leżałem jak deska. Wreszcie w korytarzu dały się słyszeć jakieś głosy, wśród których rozróżniłem tubalny śmiech d'Orcady.

Śmiejesz się, bydlaku! – pomyślałem mściwie. – Za moje pieniądze się śmiejesz!

Nie cierpiałem tych hien żerujących na moim wielokrotnym trupie, ale byli mi potrzebni, a d'Orcada szczególnie. Był znakomitym prawnikiem i wiedział o tym. Pociągało to za sobą tę niedogodność, że kazał sobie słono płacić za usługi. Jednak bez niego nie mógłbym egzystować. Taka była prawda. Jestem jego jedynym klientem, i tak miało zostać do końca jego śmierdzącego żywota. Bo ja jestem nieśmiertelny i niezniszczalny. Właściwie d'Orcada powinien już teraz wychowywać sobie następców, którzy po jego zgonie przejmą moje sprawy. Słyszałem, że ma syna, więc może zapisze mu mnie w testamencie? Byle młody me był w gorącej wodzie kąpany, jak ów kauzyperda z anegdoty, który podarowaną mu przez ojca sprawę skończył w dwa tygodnie, podczas gdy stary żył z niej przez pół wieku!

Wreszcie zobaczyłem ich przez okienko dyżurki. D'Orcada kroczył na czele, wielki, gruby i w koszmarnym, tabaczkowym – by nie rzec inaczej – garniturze w kratę. Za nim milczkiem podążał mój osobisty lekarz, doktor Thomson, w czarnym ubraniu i z miną grabarza. Bo też był nim w istocie, skoro zajmował się leczeniem zwłok. Dalej mój nadworny sekretarz, nadęty młody bubek ubrany z przesadną, śmieszną elegancją i wyobrażający sobie, że jest najbardziej godnym pożądania byczkiem w całych Stanach. Jego gęba zadowolonego z siebie kretyna działa mi na nerwy. Właśnie teraz postanowiłem wylać go z mojej stajni. I wreszcie obstawa – dwóch ponurych drabów, o których wiem tylko, że są braćmi. Nawet nie znam ich imion, ale to mi niepotrzebne. Wystarczy, że robią, co do nich należy. Przekonałem się o tym kilkakrotnie, bo jest mnóstwo maniaków, którzy chcieliby postrzelać sobie do mnie za darmo.

Cała ta menażeria wpakowała się do boksu pielęgniarki. D'Orcada pomachał mi niedbale dłonią na powitanie; Thomson poważnie skinął głową, jak przedsiębiorca pogrzebowy składający kondolencje rodzinie, i zatarł wiecznie spocone, chude łapska; sekretarz wytrzeszczył swoje krowie oczy, a bracia nie przestając żuć gumę, skłonili się niezgrabnie. Odpowiedziałem tylko na to ostatnie pozdrowienie. Adwokat uwalił swoje opasłe cielsko na pulpicie przed pielęgniarką i coś tam zawzięcie perorował, usiłując wsunąć dziewczynie za dekolt swój gruby paluch.

Nacisnąłem przycisk dzwonka. Poderwali się oboje i popatrzyli na mnie przez szybę z niechęcią. Mecenas d'Orcada wypogodził natychmiast swą twarz. Płaciłem mu za to. Tylko ta żmija w seledynowym fartuchu pozostała nieprzejednana.

Po chwili miałem ich wszystkich u siebie. Adwokat usadowił się na jedynym krześle i wyjąwszy z kieszeni kraciastego garnituru kraciastą chustkę, wytarł spocone czoło.

– Witamy wśród żywych! – powiedział po raz pięćdziesiąty ósmy, odkąd się znamy.

Zignorowałem go na razie. Śledziłem uważnie poczynania Thomsona. Lekarz obrzucił ponurym wzrokiem spiętą ze mną aparaturę, popstrykał palcem w jeden z odczytów i potarł czubek nosa. Na tym misterium zostało zakończone. Odwrócił się do mnie i powiedział:

– Wszystko O.K., mister Immortal.

Na to hasło moi chłopcy odprężyli się, a nawet goryle w drzwiach zmiękli w sobie.

– Dobra – powiedziałem. – Dawajcie dane!

D'Orcada sięgnął do kieszeni po pudełko z papierosami i patrząc na nie, wyrecytował:

Wpływy brutto milion dolarów, podatek sto sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, koszty leczenia siedem, odszkodowania dla osób postronnych w sumie dwadzieścia pięć tysięcy, na czysto zostaje więc siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy.

– Jakie odszkodowania? – zainteresowałem się podejrzewając, że ten kraciasty wieprz naciął mnie na dwadzieścia pięć kawałków.

– Skarżył nas jeden taki… Może go pan zauważył? Podobny do Jezusa, dżinsy, wojskowa bluza. Nasz klient strzelał do pana trzy razy. Ostatni strzał był niecelny i rozbił osłonę kabiny telefonicznej tuż obok głowy tego łachmyty. Chciał sto tysięcy, dałem dwadzieścia. Reszta to kary za zakłócenie porządku publicznego i koszt naprawy telefonu.

– Za dużo – powiedziałem. – Trzeba było dać mu dziesięć.

– Nie mogłem – poskarżył się mecenas. – Targowałem się z nim już na schodach sądu. Taki był zachłanny na to swoje życie. Wyprocesowałby jak nic z pięćdziesiąt kawałków! Zresztą, mam jego pokwitowanie.

– Dobra, co jeszcze?

– Mamy kłopoty – odparł d'Orcada z zażenowaniem.

Ile razy mówił o kłopotach, znaczyło to, że trzeba podnieść mu pensję. Miałem już tego dość.

– Do diabła! – wybuchnąłem. – Kiedyż wreszcie zatkam tę twoją zachłanną gębę? Cztery miesiące temu również "mieliśmy kłopoty" i dostałeś podwyżkę!

– Pan mnie źle zrozumiał, sir – sprostował kauzyperda z nieoczekiwaną godnością. – Teraz naprawdę mamy kłopoty!

– O co chodzi? – zaniepokoiłem się.

– Związek zawodowy kaskaderów chce panu cofnąć członkostwo.

– I cóż z tego? – roześmiałem się. – Do czego oni mi są potrzebni?

– Do tego – wycedził d'Orcada – żeby płacił pan mały podatek. Jeżeli zarejestruje się pan jako osoba prywatna wykonująca niebezpieczne zajęcia, to urząd podatkowy łupnie panu sześćdziesiąt procent!

– Co? – poderwałem się, nie bacząc na kolorowe rurki. – Mam dać tym darmozjadom sześćset tysięcy?

– Niestety – mecenas obłudnie rozłożył ręce w geście całkowitej bezradności. – Tak się stanie, jeżeli nie dogadamy się ze związkiem.

– Czego oni chcą? Zresztą wiem – forsy, forsy i jeszcze raz forsy!

– Nie. Tylko raz: forsy. Konkretnie słyszałem o dziesięciu procentach dobrowolnej darowizny.

– Jednorazowej?

D'Orcada roześmiał się. Ja nie potrafiłem.

– Jakie mają podstawy do cofnięcia mi członkostwa?

– Jedną, ale za to zasadniczą – nie pracuje pan na potrzeby żadnej z wyspecjalizowanych agencji wykorzystujących kaskaderów, nie występuje pan w filmach, w telewizji, rodeach, pokazach, show itd., itd. Jednym słowem – nie robi pan z siebie pajaca.

– Nie mają prawa – powiedziałem bez przekonania.

Mecenas pokiwał smutno głową.

– Mają, mają…

– Do diabła, d'Orcada, jesteś moim adwokatem! Wymyśl coś!

Kauzyperda wzruszył ramionami.

– Trzeba się z nimi dogadać i dać im te dziesięć procent. To w końcu mniej niż sześćdziesiąt!

– Słuchaj, draniu! – powiedziałem. – Uważaj, bo dam im to z twoich apanaży! Wtedy nie będziesz taki prędki do rozdawania forsy. Pięć procent i ani centa więcej!

– Nie da rady. Dziesięć procent za warunkowe odnowienie wpisu na rok. Później mogą podnieść stawkę.

– A NASA nie ma względem mnie żadnych roszczeń? Nic nie słyszałeś? – zapytałem ironicznie.

– Nie – odparł z pełną powagą. – Nic o tym nie wiem.

– Zagram w filmie!

– Nie pomoże. Znajdą coś innego, żeby nas przycisnąć.

– Czyim ty wreszcie jesteś adwokatem, d'Orcada? Moim czy tych hien ze związku?

– Pana, ale to jest sprawa, której nie przewalczymy. Możemy tylko zapłacić lub zwinąć interes.

Sapnąłem ze złości. Skoro d'Orcada tak mówił, to znaczy, że sprawa jest beznadziejna.

– Kiedy mogą to zrobić, to znaczy, kiedy mogą wywalić mnie ze związku?

– Za trzy miesiące, w grudniu.

– Coś zaczęło mi świtać.

– Stan konta? – rzuciłem.

– Osiemdziesiąt dziewięć milionów pięćset' sześćdziesiąt siedem tysięcy czterysta trzydzieści pięć dolarów i trzydzieści pięć centów – wyrecytował z pamięci adwokat.

Przymknąłem powieki.

– Well – powiedziałem. – Zagramy im na nosie. Powiem wam o moim planie.


* * *

Kiedy wchodziłem do baraku mojej grupy, zatrzymał mnie podoficer dyżurny.

Hej, John, zaczekaj. Dzwonił doktor Lindsay. Chce się natychmiast z tobą widzieć.

– Mówił coś jeszcze? – zapytałem.

– Nie. Pewnie znowu narozrabiałeś, co?

– Nie twój interes!

– Jasne, że nie mój. Swój chowam dla lepszych od ciebie.

– Uważaj, żeby ci nie zaśniedział – warknąłem i poszedłem do swojego pokoju. Od czasu, gdy zostałem wybrany na Szefa Trzeciego Tysiąca, zajmowałem jednoosobową klitkę, którą wygospodarowaliśmy z korytarza, skracając go o trzy metry.

Wobec istniejących pomiędzy nami a kierownictwem "Arki" napięć wezwanie Lindsaya nie wróżyło nic dobrego. Musiałem zrekapitulować swoje grzechy z ostatniego okresu. Było tego sporo, tak wiele, że po chwili dałem spokój. Siedziałem na pryczy i kiwając się bezmyślnie wprzód i w tył zbierałem siły, by stawić Lindsayowi czoło na jego terenie. Wreszcie powlokłem się do pawilonu kierownictwa.

– A, Hopkins! – rozpromienił się na mój widok uczony. – Powitać szefa, powitać!

Z wylewną, przesadną serdecznością potrząsał moją dłonią. Urządzał tę pokazówkę dla trzech facetów, których nie mogłem rozpoznać w zadymionym wnętrzu. Gdy już podszedłem bliżej, to upewniłem się, że szykuje się coś niedobrego. Jednym z gości Lindsaya był doskonale mi znany szeryf federalny.

– Panowie pozwolą – krygował się nadal Lindsay – Szef Trzeciego Tysiąca, John Hopkins zwany "Uniwerek". A to – ciągnął, zwracając się do mnie – szeryf Bolton, zastępca dyrektora NASA do spraw technicznych, John Paulinsky i wysłannik Komisji Aeronautyki i Badania Przestrzeni Kosmicznej przy Izbie Reprezentantów, Edward McCormmick. Tyle tytułem prezentacji. Siadaj, Hopkins. Panowie przyjechali tutaj, aby cię poznać i zaproponować przy okazji pewną transakcję.

– Mnie? – udałem zdziwienie. – Nie mam nic do sprzedania.

Panowie spojrzeli po sobie.

– Owszem, masz. Masz swój głos w Radzie Pięciu Tysięcy. Doszły nas słuchy, nie wiem, czy prawdziwe, że to twoje zdanie zadecydowało, że nie zgłosił się ochotnik do niebezpiecznego lotu. Ty powiedziałeś – nie. To wiemy.

Nie zapytałem skąd. To nie miało znaczenia.

– Nikt się nie zgłosi – powiedziałem powoli, przenosząc wzrok z Lindsaya na pozostałą trójkę – dopóki nie odczepicie się od Organizacji. To nasz warunek.

– Nie bądź śmieszny, Hopkins! – powiedział Bolton z pasją. – Jesteście na utrzymaniu NASA i Agencja w każdej chwili może z was zrezygnować. Pomyliło ci się, kto tu może stawiać warunki. NASA może was przegnać na pięć tysięcy wiatrów. I nie będziecie mieli nic do gadania. Poza tym…

– To czemu tego nie zrobi? – przerwałem mu – tylko usiłuje z nami pertraktować? Nie wie pan? To ja panu, wielkiemu szeryfowi federalnemu, powiem! Bo szanownej Agencji żal forsy, jaką w nas zainwestowała. Nie opłaca się jej rezygnować teraz z naszych usług, za dużo ją kosztowaliśmy.

– Bez przesady, John – wmieszał się do rozmowy Paulinsky. – Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Nie jesteście największym obciążeniem naszego budżetu, a w każdym razie nie tak wielkim, byśmy musieli znosić wszystkie wasze wybryki. Nie możemy sobie pozwolić na to, by o NASA mówiło się jako o siedlisku kosmicznej mafii! I co to w ogóle za Rady! Komunistów rżniecie? Są pewne granice opłacalności i pewne granice ryzyka. Ty już je obie dawno przekroczyłeś.

– Co to znaczy? – zapytałem, choć bardzo nie chciałem tego zrobić.

– To znaczy, że usłyszałeś teraz propozycję, na którą możesz odpowiedzieć tylko twierdząco.

– A jeśli…

– A jeśli odpowiesz inaczej – nie dał mi skończyć Lindsay – to obecny tu szeryf Bolton zabierze cię stąd prosto do aresztu. Mamy przeciwko tobie dosyć, byś gnił w więzieniu przez kilkanaście lat. Nie myśl, że przez ten czas, gdy ty rozrabiałeś na całego, my byliśmy bezbronni i bezsilni! Chyba nie masz nas za głupców, "Uniwerek", co? Mamy wystarczająco dużo dowodów, by wytoczyć ci sprawę i w każdym sądzie uzyskać wyrok skazujący. Jesteś recydywistą, pamiętaj o tym.

– Co macie na mnie?

Cztery pobicia, gwałt, wymuszenie forsy, posiadanie narkotyków, deprawację nieletnich… To dąjie z ostatniego półrocza. Oprócz tego sprawa ochotnika McGuina. Pamiętasz ochotnika McGuina? Taki rudy, z wąsami. Znaleziono jego ciało w oczyszczalni ścieków w kilka godzin po tym, jak usiłował podnieść bunt przeciwko Radzie Trzeciego Tysiąca. Wystarczy?

– Wystarczy – powiedziałem zniechęcony. – Czego chcecie? Lindsay roześmiał się jowialnie i poklepał mnie po ramieniu.

– Brawo, chłopcze! Będzie z ciebie wspaniały bohater. Bo to ty polecisz w tej niebezpiecznej misji!

No, i poleciałem. Ale najpierw wyjaśnili mi, w czym rzecz. Na drodze do wyjątkowo atrakcyjnej pod względem kolonizacyjnym planety znajdowała się niewielka gwiazda neutronowa, takie sobie kosmiczne gówienko. Co to jest, nie bardzo wiedziałem, ale tu oświecili mnie moi uczeni prześladowcy. Gwiazda neutronowa to ni mniej, ni więcej tylko taka, która kolapsując nie stała się Czarną Dziurą, bo jej dosłownie nie było na to stać – miała zbyt małą masę, by przezwyciężyć ciśnienie własnych neutronów. Powstało więc niewielkie, raptem osiemnastokilometrowej średnicy, kuliste skupisko neutronów, o gęstości miliarda ton na centymetr sześcienny! Nie wierzyłem w to, ale jak dowcipnie zauważył doktor Lindsay, "sam mogę się o tym przekonać". Właśnie ja, John Hopkins, miałem przelecieć w pobliżu tego neutronowego śmietnika, by zbadać na własnej skórze, jak blisko takiego małego drania da się podejść.

Wymyślając lot, NASA miała swoje wyliczenia – chodziło o wytyczenie jak najbardziej ekonomicznej trasy, omijającej obszar wszelkich anomalii powodowanych przez neutronowego karła, obracającego się w dodatku z jakąś wariacką prędkością. Napomknięto też półgębkiem 0 tym, co może mnie spotkać, jeżeli okazałoby się, że wymyślony korytarz lotu nie jest tym bezpiecznym. Były więc tam różne szoki grawitacyjne mogące rozprzęgnąć moją psychikę, udary powodujące zanik pamięci, napromieniowanie, udar cząsteczkowy, rezonans układu nerwowego w całym organizmie prowadzący do jego rozpadu (organizmu, nic rezonansu!), destrukcja statku na skutek działania szybkozmiennych lal grawitacyjnych lub pod wpływem zmiany sieci atomowej materiału wywołanej przez silne bombardowanie neutronowe. W tym wypadku o mnie samym w ogóle się nie mówiło.

Wreszcie – to już deser! – kolizja z powierzchnią gwiazdy, co właściwie sprowadzałoby się do zredukowania statku ze mną w środku do wielkości elektronu! A może i mniejszej. Za to, gdyby udało mi się ujść cało z zasadzki NASA i ominąć grawitacyjne rafy, miałem otrzymać: wiekopomną chwałę, wpis do Gwiaździstej Księgi, tytuł zawodowego astronauty NASA, członkostwo ekskluzywnego klubu czynnych i byłych, astronautów USA, milion dolarów jednorazowo, miesięcznie dziesięć tysięcy dożywotniej renty i kopa w tyłek, na koniec, z programu "Arka".

Tylko ostatni warunek budził we mnie nadzieję, że NASA liczy się poważnie z możliwością mojego powrotu. To już było coś. Dodało mi to nieco otuchy w momencie, gdy podpisywałem cyrograf. Otucha ta jednak nie wytrzymała próby czasu i ulotniła się zupełnie, gdy zapakowany w srebrzysty bolid tkwiłem na wyrzutni startowej. Z każdą odliczaną sekundą odbiegała mnie nadzieja, aż nie zostało z niej równo nic z chwilą, w której padło gromowe "ZERO".

Trzy miesiące lotu upłynęło bez znaczących wydarzeń. Składałem rutynowe meldunki, łatałem uszkodzenia i nudziłem się wściekle. Zostawiłem w spokoju psi-vizję, komputerowe miraże i moją towarzyszkę wykonaną z super skin and hairs, waterproof: Najczęściej leżałem na koi i wpatrując się w sufit kabiny, nasłuchiwałem leniwego pikania mojego neutronowego karła. Ćwierkanie to na skutek jakiegoś tam zjawiska zwiększało swoją częstotliwość i radośnie szarpało moje nerwy. Ale nie wyłączałem go. Szedłem z nadświetlną i chciałem cały czas słyszeć swojego wroga, tak jakbym mógł z jego pisku wywróżyć niebezpieczeństwo i zapobiec mu. Nic jednak nie mogłem zrobić.

A potem komputer zupełnie normalnie zameldował, że minęliśmy gwiazdę, której nawet nie widziałem, bo była zupełnie czarna, i piknięcia zaczęły obumierać. Jednak to nie był jeszcze koniec. Za to, czego dokonałem, nie zdobywa się kosmicznej chwały i miliona. Na razie zarobiłem na członkostwo klubu emerytowanych pilotów i kopa w tyłek. Według programu lotu miałem wokół karła wykonać pętlę, przy czym w drodze powrotnej przejście zostało zaplanowane nieco bliżej. To "nieco" spowodowało, że gdy po miesiącu znajdowałem się znów obok mojego gadatliwego towarzysza, lot nie przebiegał już tak spokojnie.

Najpierw pojawiły się echa pioknięć, i echa tych ech, tak że przestrzeń wokół mnie piszczała jak stado myszy ciągniętych za ogony. Potem wszystko ucichło, za to mogłem z jak replayu wysłuchać wszystkie swoje a'udycje nadane poprzednio na Ziemię. Z niewiadomych przyczyn krążyły w kółko. Jeszcze później mój komputer zbzikował, nieprzerwanie liczył barany (kazałem mu to czasem robić za mnie, gdy nie mogłem zasnąć), i wyłączył dzienne oświetlenie. Musiałem dobrać się do szafki sterowniczej i zbocznikować idiotę, bo po ćmoku żadne życie. W odpowiedzi włączał mi bez uprzedzenia psi-vi, tak że chwilami traciłem poczucie rzeczywistości i na dobre zacząłem się obawiać, by nie zamknął mojego umysłu w sztucznym, psi-vizyjnym świecie.

To, co nastąpiło potem, rozwiało moje obawy, bo nie dałoby się porównać nawet z sennymi majakami. Na początek zacząłem blednąc, na co nie zwróciłem należytej uwagi aż do momentu, kiedy moje dłonie przyjęły barwę chudego mleka. Zaniepokoiło mnie to, ale przyczyny zacząłem poszukiwać w zmianie oświetlenia, jaką ten idiota komputer – myślałem – zaprogramował. Później zaczęło być jeszcze gorzej – mlecznobiała skóra stawała się coraz bardziej przezroczysta, aż wreszcie widziałem przez nią jak przez polietylenową folię! To już na pewno nie była sprawka komputera, za głupi on na to.

Widok był obrzydliwy: ścięgna, mięśnie, naczynia krwionośne jak na modelu anatomicznym, z tą różnicą, że tu model podziwiał sam siebie. Jednocześnie skóra, choć przezroczysta, istniała nadal. Byłem tak zszokowany, że nie wiem, czy bardziej zastanawiałem się nad naturą zjawiska, czy też byłem przerażony. A potem, w niedługim czasie, przestałem widzieć swe odsłonięte ciało, i tylko na półmatowym ekranie dziobowej kamery dostrzegałem swój wiszący w powietrzu i wykonujący nieskoordynowane ruchy kombinezon. Było to zupełnie niesamowite. Przypomniałem sobie nagle, że kiedyś z nudów przeczytałem w bazie historyjkę o niewidzialnym człowieku, którą napisał jakiś Anglik ze dwieście lat temu. Tamten nieszczęśliwy osobnik, by móc przebywać wśród ludzi, chodził wiecznie ubrany, zabandażowany, w rękawiczkach i kapeluszu, by inni nie dostrzegli, że nie ma go dla nich optycznie.

Roześmiałem się. Nie wiedziałem, co mnie jeszcze czeka, ale to, że ktoś wymyślił podobną sytuację, dodało mi nagle otuchy. Pośpiesznie, jakbym się bał, że rzeczywistość zbyt szybko powróci do normy, rozebrałem się do naga i… nie było mnie!

Zacząłem się bawić swoją nową sytuacją, pośpiesznie, po szczeniacku, przekonany o jej rychłej odwracalności. Po pewnym czasie, gdy już nie mogłem wymyślić nic zabawnego, dostrzegłem z początku niewyraźne, zamglone niczym krzewy koralowców pod wodą, kształty swego kośćca – białe i matowe. Nim obraz wyostrzył się, szkielet obrósł kłębami różowych mięśni oplecionych żyłami i tętnicami, jamę brzuszną i klatkę piersiową wypełnił zmaterializowany nagle układ trawienny i oddechowy, po czym złotym blaskiem zapłonął system nerwowy począwszy od mózgu, co przypominał błyszczący, miedziany lic Im zawieszony na spiżowej włóczni rdzenia kręgowego, aż po najdalsze włókna czuciowe w końcach palców.

A potem powłoka moja na powrót zmatowiała, przykryła wszystko, skóra zaróżowiła się. porosła włosami i oto stałem nagi jak święty turecki, z głupią miną i pustka w głowie. Rozumiałem tylko, że dokonała Me jakaś przemiana z winy neutronowego karła, ale jaka?

Osunąłem się bezwiednie po ścianie kabiny i w tym momencie odblokowany nagle komputer, którego najwidoczniej nic zdziwić nie mogło, oświadczył rzeczowo. że właśnie wyszliśmy ze strefy bezpośredniego oddziaływania gwiazdy.

Gdyby nie wypadek. jaki nastąpił podczas lądowania, nie dowie-działbym się prędko, że stałem się niezniszczalny i nieśmiertelny. Jednak z bliżej nie znanych przyczyn mój statek wyrżnął w powierzchnię oceanu z impetem, który zamienił mnie w luźny worek zawierający wapniowe okruchy i czerwoną miazgę. Komputer pokładowy w ostatniej chwili przyjął, ponoć, za powierzchnię lądowania podmorskie dno w Zatoce Meksykańskiej, zamiast pasa startowego w bazie Homestead na Florydzie! Mimo to ów worek, w który zamieniło mnie wodowanie, dawał pewne oznaki życia po wypłynięciu kapsuły na powierzchnię. Nie wierząc w to, co widzą, lekarze natychmiast, jeszcze na pokładzie lotniskowca,,U.S.S. Navaho II", zaczęli składać mnie do kupy. Rozwiązali worek, przecedzili obrzydliwą zawartość i poczęli składać sztuka po sztuce. Poszło nie najgorzej, a w czasie mojej rekonwalescencji doszli do wniosku, ze na skutek przeżyć w kosmosie mam przebudowaną w organizmie strukturę subatomową. Wynikało z tego, że jestem w stanie zregenerować się z byle kawałka własnej powłoki, przy czym odradzała się zawsze część największa, więc nic mogłem się powielać. W razie potrzeby mogłem powstać wręcz z jednej komórki. Jak działał licznik, który je rachował, tego moi mędrcy nie wiedzieli. I to tyle.

Oczywiście, nie wróciłem do bazy "Arki". Zresztą program robił bokami i dni jego były policzone. Z wielką pompą NASA wywiązała się wobec mnie z wszelkich zobowiązań, i poszedłem – wolny, zdrowy i bogaty – na zieloną trawkę. Ci z Agencji nie chcieli mnie więcej widzieć na oczy. Swoim powrotem dość im zalazłem za pazury. A tu jeszcze nieśmiertelny!

Przez jakiś czas interesowały się mną liczne instytuty naukowe i medyczne. ale nie pozwoliłem im się dotknąć. Moja nieśmiertelność była tylko moja, i basta. To samo stwierdził Sąd Najwyższy, do którego wystąpił jakiś szalony naukowiec z propozycją ubezwłasnowolnienia mnie i przekazania jako obiektu doświadczalnego do którejś / placówek badawczych! Po ogłoszeniu wyroku szalonego naukowca skopałem ze stopni gmachu sądu, za co zaraz za rogiem, w pierwszej instancji, otrzymałem trzy miesiące odsiadki. Bez zawieszenia. Moja niezniszczalność nie była okolicznością łagodzącą. To właśnie wtedy, w czasie trwania obu procesów, prasa nazwała mnie Mr Immortal, Pan Nieśmiertelny, co przyjąłem za swoje nowe nazwisko. Z tej ostatniej sprawy wyniosłem jeszcze jedną korzyść – jakiś pijaczyna, który przez tydzień dzielił ze mną cele, podpowiedział mi, w jaki sposób mogę pomnożyć swój milion. Pijaczyna nazywał się Thomson i był lekarzem pozbawionym prawa wykonywania praktyki we wszystkich pięćdziesięciu stanach. Moje pieniądze zmieniły, przynajmniej częściowo, ten stan rzeczy.

Po wyjściu z pudła dałem ogłoszenie: "Bezkarne zabójstwo! Za milion dolarów możesz zabić Mr Immortala. Tortury wykluczone. Warunki do uzgodnienia. Zgłoszenia p. box…"

Potrzebowałem pieniędzy. Potrzebowałem, bo chciałem odkupić od NASA własny statek za sto trzydzieści dwa miliony nowych dolarów i polecieć jeszcze raz w stronę neutronowego karła. Próby podjęte przez innych pilotów po moim powrocie nie powiodły się o tyle, że ludzie albo wracali nie zmienieni, albo nie wracali w ogóle. Mój casus mógł być wynikiem przypadku, ale mogło też być i tak, że zostałem w jakiś sposób przez Czarną Gwiazdę wybrany i naznaczony. A to by znaczyło, że albo może mi przywrócić poprzednią mą kondycję, albo dać jeszcze więcej, niż mam teraz. Może stanę się wszechmocny i duchem będę stwarzał byt? Z natury jestem chytry i zachłanny, więc pomału uwierzyłem w tę legendę. Wierzyłem tym bardziej, iż inni zdawali się również podejrzewać tę możliwość. Bali się mnie i nienawidzili. Dlatego musiałem mieć ten statek za wszelką cenę.

Biegłem przez las, osłaniając twarz od smagających mnie gałęzi. Byłem potwornie zmęczony i chciałem, by ta zabawa, ta ostatnia Gra, już się skończyła. Mimo to rwałem przed obławą wciąż naprzód. Nie mogłem dopuścić do tego, by zwycięstwo tamtych okazało się zbyt łatwe. Myśliwi mogliby być wtedy rozczarowani i czuć się oszukani, co prostą drogą wiodło do kłopotów natury płatniczej. A tych nie cierpiałem z całej duszy.

Ostatnia zawarta umowa – i pierwsza w mojej karierze zbiorowa nie satysfakcjonowała mnie do końca. Nie chodziło tu o wysokość stawki, nie. Tu wszystko było w porządku: pięćdziesięciu Myśliwych wpłacało po milionie dolarów, w zamian za co mogli na prywatnym terenie łowieckim jednego z nich urządzić na mnie polowanie! Ten z Myśliwych, który powali mnie pierwszy, otrzyma pięć milionów, czyli zarobi cztery na czysto. W umowie była cała strona poświęcona technicznym szczegółom rozstrzygającym o pierwszeństwie lub też precyzująca warunki podziału łupu, gdybym padł od kilku trafień.

W najbardziej niekorzystnym przypadku, to znaczy wtedy, gdyby wszystkie one z medycznego punktu widzenia okazały się śmiertelne, każdy ze szczęśliwych Graczy otrzymywał po prostu zwrot kosztów, czyli swój milionik. To było jasne i uczciwe, a to co pozostało, było dla mnie.

Jednak realizacja przekazania tej forsy była z gatunku tych, które nazywam podejrzanymi, bo nieodparcie nasuwała myśl o tym, że Myśliwi chcą mnie wyrolować. Ponieważ za obopólnym – jeśli można tak powiedzieć zważywszy ich liczbę – porozumieniem doszliśmy do wniosku, iż cała impreza będzie tajemnicą dla urzędu podatkowego, więc złożone w gotówce pieniądze zostały zamknięte w sejfie bankowym, do którego otwarcia potrzebne były trzy klucze. Jeden miałem ja, jeden d'Orcada, a trzeci Starszy Łowczy. Niby było to w porządku, a jednak świadczyło o tym, że jedna ze stron, me dowierzając drugiej, widzi jakiś sposób na to, by wygrać Grę i zniknąć z forsą. Niejasno podejrzewałem, że to ja mam być wystrychnięty na dudka, wypchany i powieszony na ścianie jako trofeum, na dodatek.

Swój klucz od sejfu zakopałem, ma się rozumieć tak, że ani diabeł, ani d'Orcada – który był gorszy od samego Księcia Ciemności – nie byli w stanie go znaleźć. Mimo to nie czułem się wcale pewnie, cwałując przez gęsty młodniak. Z dala słyszałem krzyki, strzały, czasami bzyknęła jakaś zabłąkana kula. Myśliwi idąc ławą, nie żałowali naboi, a każdy działał w przeświadczeniu, że może trafi mnie przypadkiem i zarobi cztery miliony. Większość z nich to była hołota, nuworysze, którzy chcieli bawić się jak panowie. Lecz byli wśród nich także prawdziwi łowcy, wiedziałem o tym, którzy nie zajmowali się bezsensowną palbą, i prawdopodobnie nawet nie szli z całą grupą ryzykując, że zostaną trafieni przez tamtą bandę. Oni przyszli tu właśnie dla ryzyka, a nie dla zarobienia forsy, choćby i milionów. Podniecała ich wojna, walka, polowanie, śmierć własna lub cudza – same męskie, ale coraz trudniejsze do realizowania sporty. Warte życia i pieniędzy.

Tych ludzi nienawidziłem najbardziej, choć rozumiałem, że lepiej paść z ręki zawodowca i od jednego strzału, który nieomylnie dosięgnie komory, niż wyć wiekami z bólu z powodu zgruchotanego przez jakiegoś partacza sklepikarza kręgosłupa.

Jakaś gałąź uderzyła mnie potężnie w ramię i obaliła na ziemię. Zdziwiłem się, że w młodym lesie znalazł się tak mocny konar i spostrzegłem, że jestem ranny. Zostałem trafiony zupełnie przypadkiem. Kula rozszarpała biceps i rana krwawiła obficie. Bolało. Kciukiem lewej dłoni ucisnąłem mocno tętnicę nad postrzałem. Fontanna krwi zmniejszyła się znacznie, a rana poczęła się pokrywać powoli przezroczystą tkanką. Musiałem jeszcze poczekać, bo była słaba i delikatna. Siedziałem pod młodą sosną i nasłuchiwałem pilnie. Byli jeszcze daleko, więc to albo trafił mnie jeden z tych podchodzących na własną rękę, albo jakiś zafajdany snajper, który siedząc na drzewie czeka, aż się podniosę, albo jakiś frajer z pełnymi strachu portkami strzelił na wiwat, trafiając mnie przypadkiem.

I pomyśleć, że zebranie tej bandy kosztowało mnie tyle zachodu! Prawie trzy miesiące d'Orcada łowił i namawiał – nie za darmo, ma się rozumieć – potencjalnych klientów: a to jeden był w Ku-Klux-Klanie i zżerała go południowa gorączka przodków, a to jakiś najemnik mający milion, a polujący na pięć, czy synalek miliardera nudzący się jak stado wściekłych mopsów. A prócz tego wielu zastrachanych, a cudem jakimś wzbogaconych urzędników, dostawców, sklepikarzy i przedsiębiorców, którzy bardzo się bali, ale jeszcze bardziej chcieli mieć co opowiadać przy kuflu piwa. Opowiadanie za milion, to jest coś!

Do diabła z nimi, bandą impotentów, chcących zaimponować swoim domowym Mesalinom. Wstałem. Nagle przestało mnie obchodzić, czy snajper czeka na mnie, czy nie. Jeżeli czeka, to niech się to wreszcie skończy. On dostanie pięć melonów, ja czterdzieści pięć i będziemy kwita.

Ruszyłem przed siebie. Nic się nie stało. Przede mną majaczył nowy las, gdy tam się dostanę, to będą mieli trochę roboty, zanim mnie znajdą. Tak myślałem, nim dotarłem do niego, potem sytuacja odmieniła się. Przedzierając się przez zarośla nie usłyszałem od razu głosów z przodu, bo się ich tam nie spodziewałem, a gdy przystanąłem, zrozumiałem, że jestem otoczony!

Głosy Myśliwych słychać było ze wszystkich stron. Nie strzelali, jak przedtem na wiwat, zbliżali się tylko nieubłaganie i teraz prawie cicho. Podchodzili nierównomiernie, spychając mnie we wschodni kraniec lasu. Czułem, że nie powinienem dać się tam zapędzić, ale zwierzę, co siedziało we mnie, nie chciało wyjść na strzał!

Przestało mi się to podobać, ich nieustępliwość przywodziła na myśl działanie celowe, wręcz spisek. Ta niezdarna banda stała się nagle solidarna i działa według z góry ustalonego planu. Tego było mi dość. Zacząłem się bać naprawdę, już nie o pieniądze, ale o siebie. Coś mi świtało, co mogą ze mną zrobić, ale w sposób desperacki i straceńczy odsuwałem od siebie tę możliwość. Zacząłem się jednak zastanawiać, czy mogą osiągnąć swój cel?

Wreszcie stało się jasne, dokąd mnie gnali. Przede mną pojaśniało i drzewa rozstąpiły się. Polana. Wszedłem na nią chwiejnie, byłem kompletnie wyczerpany. Już wiedziałem, co ma nastąpić – stanę przed pięć-dziesięcioosobowym plutonem egzekucyjnym! Przegrałem.

Moje domysły były trafne. Z lasu wychodzili Myśliwi, spokojni, że zwierzyna już im nie umknie. Ani zwrot kosztów za ganianie za mną po chaszczach. Wszyscy byli w maskach na twarzach, a na środku leśnej polanki – takiej jasnej, pachnącej i z mrugającym wodnym oczkiem – stał pal i stos. A więc jeszcze i to? Chcą mnie usmażyć, mnie nieśmiertelnego?! Przypomniałem sobie nagle mit o Heraklesie – on był również nieśmiertelny i zgorzał na stosie! Tak, ale ci potomkowie Nessosa i Dejaniry nie przewidzieli wszystkiego…

Myśliwi zatrzymali się na krawędzi lasu. Po kolei, zgodnie z ruchem wskazówek zegara i poczynając od Starszego Łowczego, poczęli zdejmować maski i odsłaniać twarze. Patrzyłem na to dość spokojnie do momentu, gdy spod jednej z nich wychynęło oblicze d'Orcady! A więc i on włożył w ten zbożny interes zarobiony na mnie milion. Tylko czemu? Przecież on, właśnie on, nie mógł mieć żadnego celu w unicestwieniu mnie. Zresztą, pal go diabli, co mnie to teraz może obchodzić. Ale nie, chcę wiedzieć. Skinąłem na kauzyperdę. Oglądając się na innych, podszedł drobnym kroczkiem. Może spodziewał się, że będę go prosił o wstawiennictwo, bo był bardzo zatroskany.

– Dlaczego? – zapytałem krótko.

Zadreptał w miejscu, a brzuch podskakiwał mu obleśnie.

– Nie wie pan o tym, mister Immortal, ale rząd podjął kilka dni temu decyzję o zakazie sprzedaży pozaukładowych pojazdów kosmicznych osobom prywatnym. A więc ja panu przestaję być potrzebny.

– To jeszcze nie powód, żeby…

– Nie, nie powód – zgodził się skapliwie. – Ale teraz mogę już panu powiedzieć, że prywatnie, jak przedstawiciel gatunku ludzkiego nienawidzę pana, boję się, brzydzę i uważam, że taki nieczłowiek jak pan nie powinien żyć! Jest pan zagrożeniem dla całej ludzkości!

– Ach, więc wy tak, z miłości do ludzi, do człowieka, prywatnie i zupełnie darmo chcecie wspomóc rząd i wybawić ziemię od potwora. Czy tak?

– Właśnie tak – potwierdził adwokat.

Na znak pogardy i lekceważenia ten dobry obywatel i przedstawiciel gatunku ludzkiego splunął mi pod nogi i odszedł

– Klucz – powiedział Starszy Łowczy

I wyciągnął rękę jakbym był małym pieskiem i miał mu przynieść go w zębach jak gazetę poranną lub kapcie

– Nie mam – powiedziałem zgodnie / prawdą

Skądś z tvłu padł strzał i rozszarpał mi lewe ucho Strzelający musiał klęczeć bo kula poszła górą ponad głową stojących za mną, i przepadła w lesie

Aaa i ' – ryknąłem i padłem na ziemię chwytając się za okaleczoną głowę.

– Wstawaj! Gdzie klucz!

– Ukryty – wystękałem gramoląc się na nogi

Koleiny strzał strzaskał mi kolano wrzasnąłem nieludzko z bólu i padłem Dwóch sąsiadów Łowczego podeszło do mnie Dźwignęli mnie pod pachy i pociągnęli do słupa Przypięli mnie rzemieniami i odeszli.

– Gdzie? – spytał znowu łowczy osobiście biorąc mnie na cel

Jak mi się, zdawało mierzył w genitalia Powiedziałem gdzie ukryłem klucz Na twarzy tamtego odbił się wyraźny zawód Opuścił bron i dał znak do podpalenia stosu.

– No strzelaj skurwysynu! – wrzasnąłem nagle odważnie bo zupełnie przestałem odczuwać boi

Ujawniła się jeszcze jedna cecha mojego nowego organizmu

– Strzelaj! – powtórzyłem bo chciałem mieć pewność ze jak najwięcej moich cząstek rozsieją te zbiry wokoło.

Łowczy dał znak Na ten sygnał myśliwi biegiem skupili się wokół swego wodza i utworzyli trójszereg Kilkunastu pierwszych padło na ziemię, następni klęczeli a ostatni stali.

– Ognia! – zakomenderował Łowczy

Ja nie umrę cały – pomyślałem jeszcze – Powstanę z resztek a wtedy.

Zabrzmiała salwa, a w jakiś czas potem z krzykiem zemsty przyszedłem na świat


1985

Загрузка...