Kiedy Vanja miesiąc później zrozumiała, że spodziewa się dziecka, będąc sama w pokoju zaczęła tańczyć z radości. Udało się! Jeszcze tylko kilka miesięcy i będzie wolna!
Zostanie z dzieckiem jakieś dwa miesiące, może trzy, ale nie dłużej. Dłużej nie zniesie Franka, była tego pewna.
Ich małżeństwo, kulawo bo kulawo, ale jakoś funkcjonowało. Frank uważał, że są bardzo szczęśliwi, i jej napomknienia, że wkrótce się rozstaną, przerażały go. Czy to jakieś dziecinne fanaberie? Chciała sprawdzić, na ile on ją kocha?
Jakież to niemądre! Nie mogła chyba mówić tego poważnie! Rozwód to rzecz nie do wyobrażenia, nie wolno nawet o tym myśleć. Sama zgodziła się przecież stanąć przed ołtarzem i obiecała kochać go na dobre i na złe, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Takich przyrzeczeń nie wolno łamać.
Frank wrócił już częściowo do pracy w kościele, a teraz zastanawiał się nad znalezieniem dla nich nowego domu. Nie mogli przecież na stałe zamieszkać w Lipowej Alei, tam nie było dość miejsca.
Frank rozkwitał i znów stawał się mężczyzną, z którym się liczono. Niepewny i onieśmielony bywał tylko w domu, przy Vanji. Miał wrażenie, że żona go unika, nie wykazywała też zbyt często chęci na miłosne igraszki, wymawiała się dzieckiem, które miało przyjść na świat.
No cóż, miłosne igraszki, to wyrażenie zupełnie nie na miejscu. Frank nie lubił zabaw w łóżku. Uważał, że to sprawa bardzo poważna, i zszokowały go śmiałe pieszczoty Vanji w ich pierwszą wspólną noc. Łagodnie, lecz zdecydowanie dał jej do zrozumienia, że przyzwoici ludzie tak się nie zachowują, tylko dziewki uliczne i ladacznice okazują taką śmiałość w łóżku.
No cóż, Vanja odczuła jedynie ulgę, że nie musi nic udawać. W każdy sobotni wieczór układała się w tradycyjnej pozycji, była uległą, zgodną żoną.
Ale Frank wielokrotnie zastanawiał się, dlaczego jego żona wieczorami przez długi czas wpatruje się w szczyt wzgórza z wyrazem nieprawdopodobnej tęsknoty w oczach.
Frank zaczął tyć. Wiodło mu się coraz lepiej. Jadał regularne posiłki w domu, a parafianie przy każdej najmniejszej okazji zapraszali go na kawę i ciastka. Vanja sprawowała się jak mogła najlepiej, dobrze gotowała i uśmiechała się życzliwie, choć w zamyśleniu. Przeprowadzili się, znaleźli odpowiedni dom w pobliżu. Za rok mieli przenieść się do Christianii, bo Frankowi władze kościelne obiecały ważne stanowisko.
Ale ja nigdzie nie pojadę, myślała Vanja.
Dziecko, które miała wydać na świat, bardzo się jej już sprzykrzyło. Miesiące upływały nieprawdopodobnie wolno. Poza tym źle się czuła w ciąży, Frank tylko działał jej na nerwy, a to dlatego, że go nie kochała. On przecież nie mógł nic poradzić na swój wygląd. Budził w niej coraz większą odrazę, zaczął porastać tłuszczem, urósł mu podwójny podbródek i wałki w pasie. Vanja czasami czuła, że jest niesprawiedliwa i nieznośna, i wiedziała, że pewnego dnia wybuchnie gniewem, jeśli w porę nie poskromi swoich humorów.
Nareszcie długi okres oczekiwania dobiegł końca. Kiedy wystąpiły pierwsze bóle, zrobiła to, co postanowiono już dawno: wróciła do domu, do Lipowej Alei. Dziecko miało urodzić się tam, cała rodzina sobie tego życzyła. Oprócz Franka, ale jego nikt nie pytał o zdanie.
Poród okazał się przerażająco trudny. Wszyscy byli przekonani, że źle się skończy, że oto na świat przyjdzie kolejny dotknięty przekleństwem. Tylko tego się spodziewano – wszak Andre i Vetle byli najzupełniej normalni. Akuszerka nie chciała sama brać odpowiedzialności za to, co się stanie, wsiedli więc w nowy automobil Christoffera i ruszyli do szpitala. Miało to być pierwsze dziecko w rodzie Ludzi Lodu, które przyjdzie na świat w szpitalu.
Dotarli na czas, dziecko bowiem pozwoliło na siebie czekać. Lekarzy uprzedzono, że może urodzie się zdeformowane do tego stopnia, że odbierze życie matce, dyskutowano więc o cesarskim cięciu, ale nagle sytuacja zupełnie się odmieniła.
Malec zaczął rwać się na świat i wszystko odbyło się z oszałamiającą prędkością. Agneta i Benedikte musiały czekać w korytarzu wraz z bladym jak trup Frankiem. I on także wiedział, że dziecko mogło być dotknięte.
Ponure przewidywania okazały się jednak przedwczesne. Urodziła się czarująca, słodka dziewczynka, jak najbardziej normalna.
Z jednym tylko wyjątkowym szczegółem.
Jej język na koniuszku był rozdwojony.
„To więzadełko języka jest zbyt napięte”, stwierdził lekarz.
„Wygląda prawie jak język żmii”, orzekła Benedikte.
Kiedy Vanja usłyszała o rozdwojonym języku córeczki, nagle jakby wstąpiło w nią życie. Oczy, w ostatnich miesiącach matowe i obojętne, zapłonęły jak dwa słoneczka. Tak jak większość początkowo niechętnych dziecku młodych matek zdążyła już przywiązać się do swojej maleńkiej dziewczynki i niczym kamień młyński legła jej na sercu świadomość konieczności dokonania wyboru. Kiedy jednak pokazano jej język dziecka, wybór nie był już taki trudny. Poprosiła, by na chwilę zostawiono ją z malutką samą. Długo przyglądała się maleńkiemu stworzeniu.
– Tak – szepnęła w uniesieniu. – Tak, to dziecko Tamlina! Poznaję jego rysy, choć u mojej dziewuszki są jak najbardziej ludzkie. To delikatne wygięcie w kącikach ust, górna warga odrobinę podniesiona na środku, lekko skośne oczy.
To córka Tamlina!
Ale jak to możliwe?
Przypomniała sobie ostatnią noc, jaką spędzili razem. Noc w przeddzień jej ślubu. Kochali się jak szaleńcy, choć to oczywiście nie miało znaczenia. Tamlin natomiast, kiedy Vanja opowiadała mu o Franku i o dziecku, które musiała urodzić, słuchał z diabelskim błyskiem w oku.
A więc Tamlin mógł spłodzić z nią dziecko! Dlaczego nie uczynił tego wcześniej? Przez moment rozgniewała się na niego, ale wkrótce się uspokoiła. Nie znała jego motywów, może bał się wyrządzić jej krzywdę, może sądził, że takie mieszane dziecko czeka wyjątkowo trudne życie?
Rzeczywistość jednak go przerosła: jego ukochana Vanja musiała mieć dziecko z ziemską istotą, której nienawidził, choć nigdy nie widział. Vanja zadrżała. Gdyby Tamlin mógł wejść do świata ludzi, Frank z pewnością nie zdążyłby się zestarzeć!
Pokusa stała się dla Tamlina zbyt silna. Spłodził dziecko, zanim ów znienawidzony mężczyzna miał okazję to uczynić.
I znów ogarnął ją gniew na myśl o niepotrzebnym małżeństwie, którego mogłaby uniknąć, gdyby Tamlin wspomniał choćby słowem. Ale może sam o tym nie wiedział? Może to wszystko stało się tylko za sprawą przypadku?
Vanję przestało to interesować. Tuliła swą małą istotkę i czuła, że oddała jej całe serce. Pokochała ją, zanim jeszcze dowiedziała się, że to dziecko Tamlina. Dziecko było jej teraz droższe ponad wszystko.
Wybacz mi, Tamlinie, szeptała w duchu. Muszę jednak zostać w świecie ludzi. Nasza córka mnie potrzebuje.
Frank? Co ona pocznie z Frankiem?
Nie zniesie całego życia z nim. Rozwiedzie się, a jeśli on nie będzie chciał dać jej rozwodu, i tak go zostawi.
I zabierze mu dziecko, które, jak sądził, było jego?
A Tamlin? Nie wolno jej opuścić parafii, bo przecież tu znajdowało się zaczarowane miejsce, w którym mogli się spotykać.
Od tych wszystkich myśli rozbolała ją głowa, zadzwoniła więc na pielęgniarkę, by zabrała dziewczynkę.
W co ja się wplątałam? pomyślała Vanja.
Zabrała się do pisania listu, który obiecała Benedikte. Może starsza siostra będzie mogła coś jej poradzić.
Vanja wróciła z dzieckiem do domu, lecz nie do własnego, a do Lipowej Alei, bo wcale nie wydobrzała. Przeciwnie, stan jej zdrowia stale się pogarszał.
Zapadła na gorączkę połogową. Jej życie zawisło na włosku.
A przecież tak pragnęła umrzeć, kiedy tylko wyda na świat to przeklęte dziecko! Teraz chciała żyć, właśnie dla tego dziecka, musiała przetrwać dla małej, dla owocu miłości jej i Tamlina. Tak bardzo pragnęła zabrać dziewczynkę na polanę i pokazać Tamlinowi jego córkę!
W takim stanie już nigdzie nie zajdzie.
Benedikte, Agneta, Malin i Marit na zmianę czuwały przy Vanji. Doktor przychodził dwa razy dziennie. Vanja była zbyt słaba, by przewieźć ją do szpitala, zbyt słaba na wszystko.
Vanja wiedziała, że śmierć jest już blisko.
Żaden lek nie skutkował, gorączka przez cały czas utrzymywała się tak samo wysoka, trawiła ciało, nie pozwalała zobaczyć córeczki. Nie mogła przecież zarazić dziecka.
Nadszedł wieczór, kiedy przy Vanji czuwać miała Benedikte. Szybko jednak zasnęła w sąsiednim łóżku.
Dziś w nocy umrę, pomyślała Vanja.
Ach, Boże, nie chciałam, aby do tego doszło!
List! Benedikte musi dostać list!
Vanja z wysiłkiem obróciła się na bok, czuła, jak słabość w ciele stawia opór jej woli. Znalazła list w torebce i położyła go na stoliku przy łóżku. Umęczona opadła na poduszki.
Ktoś stanął w drzwiach.
Młody mężczyzna, nie mógł mieć jeszcze dwudziestu lat.
Vanja nigdy przedtem go nie widziała. Był bardzo piękny, wysoki, jasnowłosy, o przyjaznej twarzy.
Do kogo on jest podobny?
– Marco? – szepnęła głośno.
Twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. Tak, bardzo przypominał Marca.
– Marco nie przyjdzie – odszepnął. – Przysłał mnie. Chodź!
– Ja mam iść? Ale ja…
On już jednak wyciągnął rękę i ujął ją pod ramię. Vanja poczuła się dziwnie lekko, jakby nic nie ważyła.
Tak, przecież Marco powiedział przy ostatnim spotkaniu: „Od tej pory nie ja będę przychodził. Zastąpią mnie inni”.
Chciała zapytać, kim jest ów jasnowłosy chłopiec, ale inne myśli zaprzątnęły jej głowę.
– Czy wybieramy się daleko? – spytała w hallu.
– Tak – odparł z powagą.
Vanja gwałtownie przystanęła.
– Muszę zobaczyć Christę, moją maleńką córeczkę. Od wielu dni jej nie widziałam.
– Zabierzemy ją ze sobą.
– Ale…
– Nie bój się, ona wróci. Chcesz chyba, aby jej ojciec ją zobaczył?
– O, tak. Czy potrafisz tego dokonać?
– Oczywiście!
Nie przyszło jej do głowy, by pytać, czy on wie, kto jest ojcem Christy.
– Ale jest zimno, muszę się ubrać.
– Nie przejmuj się tym, a poza tym nie jest wcale zimno, jest ciepły sierpniowy wieczór.
Maleńką owinął jednak starannie wełnianym kocykiem. Pozwolił, by Vanja ją niosła, i wyszli.
Przed domem czekały dwa ogromne wilki. Vanji nie zdziwiło to ani odrobinę, zatarły jej się granice rzeczywistości. Przywitała się z nimi jak ze starymi przyjaciółmi i zaraz ona i młody chłopak dosiedli każde swojego zwierzęcia.
Wkrótce dotarli na wzgórze.
Nie było jej zimno, nie miała zresztą czasu, by się nad tym zastanawiać. Tam już bowiem czekał Tamlin i natychmiast pochwycił ją w objęcia. Z uśmiechem zdumienia, w uniesieniu podziwiał swoją córkę.
– Pomyśl tylko, co oboje potrafimy zdziałać – zaśmiał się do niej.
To była chyba najszczęśliwsza chwila w życiu Vanji.
„Nie chcę się starzeć”, powiedziała kiedyś. „Chcę zawsze być taka jak teraz”. Dla Tamlina. I jej życzenie zostało wysłuchane.
Wilki przemieniły się w czarne anioły.
– Tamlinie z rodu Demonów Nocy – odezwał się jeden głębokim, dźwięcznym głosem. – Naszego władcę wzruszył twój los. Zaprasza cię do swych sal z czarnego marmuru, abyś zamieszkał tam wraz z Vanją.
– Mnie? – zdumiał się Tamlin. – Ale ja przecież jestem demonem!
Drugi anioł uśmiechnął się:
– Są tam stworzenia jeszcze dziwniejsze niż demony. Nasz mistrz zbiera nieszczęsnych, których uzna za godnych, aby tam zamieszkali. Vanja, jego wnuczka, pójdzie do jego królestwa, zostało tak postanowione jeszcze w jej dzieciństwie. Jeśli zechcesz, możesz jej towarzyszyć, ponieważ wasza miłość pokonała wszystkie przeszkody, a ty sam potrafiłeś sprzeciwić się Tengelowi Złemu. To wielki czyn.
– Do Lucyfera? – powiedział Tamlin z niedowierzaniem. – Mielibyśmy udać się do samego Lucyfera?
– To jedyny sposób, by uratować Vanję. Inaczej umrze dziś w nocy i utracimy ją na wieki, a nie chce tego ani nasz władca, ani jego żona, Saga z Ludzi Lodu.
– Moja babcia, matka ojca? – zdziwiła się Vanja. – A więc ona tam jest? A więc to, co opowiadał o was Henning, to wszystko prawda? O czarnych aniołach, które zabrały ją ze sobą?
– To byliśmy my. A teraz ty wyruszysz w tę samą drogę.
– I spotkam ich tam? Mego dziadka i babcię?
– Losy twoje i Sagi są bardzo podobne.
Vanja mocniej przytuliła Christę.
– A maleńka?
– Jej będzie dobrze tutaj.
Ostrożnie spróbował odebrać jej dziecko.
– Ale ja nie mogę… – zaczęła Vanja, lecz poddała się. Jej córkę czekało niezwykle ważne zadanie. Jak kiedyś synów Sagi.
– Oby lepiej ci się ułożyło w życiu niż mnie – szepnęła. – Obyś dostała tego mężczyznę, którego pokochasz!
Teraz z kolei Tamlin wziął dziecko w ramiona i ucałował pokrytą delikatnym puchem główkę. Szepnął kilka słów, zaklęcie, którego nikt nie zrozumiał, przypominało ono jednak życzenia szczęścia wypowiedziane przez Vanję.
Teraz odezwał się jasnowłosy chłopiec:
– Mamy nadzieję, że to dodatkowo wzmocni dziecko, które ona wyda na świat. To, które podejmie walkę ze złą mocą. Teraz krew Ludzi Lodu wymieszała się nie tylko z krwią Lucyfera, lecz także z krwią Demonów Nocy. Będę czuwał nad Christą, Vanju. Możesz także zaufać Benedikte.
Pokiwała głową, ale w oczach zakręciły jej się łzy.
– I jak, Tamlinie? – spytał jeden z czarnych aniołów. – Idziesz z nami?
– A co mam do stracenia? – spytał cierpko. – Nie opuszczę Vanji. Jesteśmy nierozłączni. Dziękuję więc za życzliwą propozycję.
Otoczył ukochaną ramieniem. Jasnowłosy chłopiec trzymał dziecko. Vanja pogłaskała Christę po policzku i odwróciła się od niej.
– Jestem gotowa.
– Agneto! Agneto! – wołała wzburzona Benedikte. – W drzwiach stoi jakiś młody człowiek i trzyma na rękach Christę. Ale gdzie jest Vanja?
Było jeszcze tak wcześnie, że nie ustąpiła całkiem ciemność nocy. Na twarzy Benedikte malował się lęk i wyrzuty sumienia, ponieważ zasnęła, a kiedy się zbudziła, łóżko Vanji było puste, zniknęła też maleńka Christa.
Zbiegli się wszyscy mieszkańcy, jeszcze bowiem nie zaczęli szukać zagubionych poza domem. Zebrali się w wielkim hallu, Agneta odebrała dziecko z rąk obcego przybysza i sprawdziła, czy wszystko w porządku.
– Jestem Imre, syn Marca – oznajmił młody jasnowłosy chłopak.
– Syn Marca? – zawołali jedno przez drugie. – Nie wiedzieliśmy, że…
– Wejdź do środka, Imre – zapraszał Henning.
Chłopiec powstrzymał ich gestem.
– Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia – oświadczył. – Muszę już iść, bo Tengel Zły nieustannie nas poszukuje, a Lipowa Aleja jest miejscem szczególnie niebezpiecznym. Ale Vanja niestety opuściła was na zawsze.
Agneta załkała i ukryła twarz w dłoniach.
– Czytałam list Vanji – powiedziała Benedikte i otarła czerwone, zapłakane oczy. – Z początku sądziłam, że napisała to w malignie.
– Nie, to wszystko prawda – odpowiedział młody Imre. – Ale Vanja jest teraz szczęśliwa.
Opowiedział im, jaki los ją spotkał.
Agneta płakała.
– Vanja, moje dziecko! Ale wszyscy wiedzieliśmy, że musi umrzeć złożona tą chorobą, utracilibyśmy ją więc i tak.
– Vanja przeszła do innej formy istnienia – pocieszał ją Imre. – Jest razem z Sagą i Tamlinem.
– Dobrze, że Franka tu nie ma – mruknął Henning. – Nie umiałby tego przyjąć. Ale jeśli jesteś synem Marca, to znaczy, że pochodzisz także z Ludzi Lodu?
– Oczywiście – uśmiechnął się Imre. – I bardzo jestem z tego dumny.
– Przepraszam, że się wtrącę – przerwała im Benedikte. – Uważam jednak, że to dla nas ważne, od dłuższego czasu już się nad tym zastanawiam. Wszyscy troje, Christoffer, Vanja i ja, mamy już dzieci, ale żadne z nich nie jest dotknięte. Czy wobec tego, Imre, los ten czeka twoje dziecko?
Ze śmiechem pokręcił głową i zwrócił się do Andre.
– Twoją sprawą będzie odnalezienie dotkniętego potomka Ludzi Lodu – powiedział.
Skłonił się i wyszedł, zanim zdążyli zapytać o coś więcej.
Popatrzyli po sobie. Na twarzach wszystkich wypisany był ogromny smutek, ale i niepokój.
– Jak zdołamy to wyjaśnić? – spytał Henning, który miał już podobne doświadczenie z czasów, kiedy musiał jakoś wytłumaczyć zniknięcie Sagi. Teraz nie było ciała Vanji, które mogliby pochować.
O bladym świcie Henning i Sander ruszyli na szczyt wzgórza. Szli ciężkim krokiem, przygięci do ziemi ciężarem smutku.
Zniknięcie Vanji wyjaśnili tym, że w malignie wymknęła się z domu i prawdopodobnie utonęła. Zorganizowano nawet, wprawdzie bez przekonania, akcję poszukiwania. Skończyło się jednak tylko na mszy za duszę zmarłej bez udziału „zmarłej”.
Problemy zaczęły się dopiero później. Okazało się mianowicie, że Frank nie ma najmniejszego zamiaru zostawić córki w Lipowej Alei. Wychowanie dziewczynki było jego sprawą, nikogo innego. Zatrudnił już nawet pewną kobietę, która zająć się miała Christą. Przeprowadził się wraz z dziewczynką do stolicy, Ludzie Lodu tracili więc kontakt z córeczką Vanji. Szczególnie boleśnie odczuła to Agneta. Najpierw utraciła własną córkę, teraz także odebrano jej wnuczkę. Rzadkie odwiedziny Franka z córką w Lipowej Alei nie wystarczały troskliwej babci.
Dobrze, że przynajmniej Benedikte, przybrana córka, i jej rodzina zostali w domu.
Andre zaczął już dorastać, a pewnego dnia był już dość duży, by rozważyć słowa Imrego. Postanowił dowiedzieć się, kogo w jego pokoleniu dotknęło przekleństwo.
Stanął przed niezwykle trudnym zadaniem.