ROZDZIAŁ ÓSMY

Spała tej nocy źle. Wszystkie mięśnie bolały ją po nadmiernym wysiłku i zupełnie nie potrafiła zapomnieć o przeżyciach tego dnia. Dopiero nad ranem zapadła w płytki sen. Wkrótce jednak poranne słońce i hałasy budzącego się do życia domu postawiły ją na nogi. Położyła się na wznak, spoglądając na wiatraczek wolno obracający się nad głową. Rozległo się pukanie i do pokoju weszła Maggie, niosąc filiżankę herbaty i kanapkę.

– Dyrekcja przesyła pozdrowienia. – Uśmiechnęła się, widząc, że Cari chce protestować. – To pomysł Jocka i trzeba przyznać, że mu się udał. Przed chwilą był z tacą u mnie.

– Myśli pewnie, żeśmy się napracowały – uśmiechnęła się Cari.

– No i ma rację. – Maggie przysiadła na łóżku, przyglądając się uważnie przyjaciółce. – Blair też ma raq'ę. Było tego trochę za dużo.

– Nie rozumiem?

Cari uniosła się nieco, z wdzięcznością biorąc filiżankę z rąk Maggie.

– Trzygodzinne stanie w sali operacyjnej i napięcie związane z operacją nie są najlepszą metodą leczenia pękniętej miednicy – wyjaśniła Maggie. – Przyjrzyj się sobie! Masz podkrążone oczy i przezroczystą twarz. Mam nadzieję, że wzięłaś na noc jakieś środki przeciwbólowe?

– Już ich nie potrzebuję – zapewniła Cari stanowczo. Maggie uniosła brwi z wyrazem zdumienia, ale nie komentowała.

– Doktor Kinnane stwierdził, że szpital potrafi się obejść bez ciebie dziś rano – odezwała się po chwili. – Połóż się więc i śpij dalej, tak jak ci pan doktor nakazuje.

– Czy nadal jest tam urwanie głowy?

– Myślę, że tak – westchnęła Maggie. – Nie mam nawet odwagi zadzwonić, bo mnie poproszą o przyjście. Cari odrzuciła pościel i podniosła się z łóżka.

– No to muszę jechać.

– Blair mi tego nie daruje! Posłuchaj tylko, on się naprawdę o ciebie niepokoi i ma rację.

– Może się i niepokoi, ale sam mi powiedział, że mam wobec pogotowia lotniczego dług wdzięczności. Ma zresztą rację, a Jock mi właśnie oznajmił, że za dziesięć dni przyślą mi nowy samochód. Zrozum! Mam tylko dziesięć dni, żeby ten dług spłacić.

– Blair uważa, że płacisz już z nawiązką – mruknęła cicho Maggie.

Gdy Cari przyjechała do szpitala, w korytarzu spotkała Blaira. Przystanął na jej widok, co normalnie mu się nie zdarzało.

– Prosiłem przecież Maggie, żeby zatrzymała panią w domu – powiedział niezadowolony.

– Jestem tu po to, żeby pracować – odparła krótko. -Niech mnie pan wykorzysta, dopóki ma pan okazję.

– Chce pani niedługo wyjechać?

– Za dziesięć dni – wyjaśniła, starając się nie zwracać uwagi na przerażenie, jakie ją ogarnęło na myśl, że za dziesięć dni już jej tu nie będzie.

Spojrzała na Blaira, starając się dostrzec wrażenie, jakie zrobiły na nim jej słowa. Nie wyczytała w jego oczach nic. Były nieprzeniknione.

– Wyjeżdżam jutro do Arlingi – rzucił krótko. – Może chce się pani ze mną wybrać?

– Do Arlingi?

– To obozowisko aborygenów położone dwadzieścia kilometrów stąd – wyjaśnił. – Prowadzę w Arlindze przychodnię. Mieszka tam tylko dwadzieścia pięć osób, nie powinno to więc zająć dużo czasu. – Milczał chwilę, a potem dodał: -Maggie obawia się, że wyjedzie pani stąd, nie mając wyobrażenia o naszej pracy, jeżeli więc tylko ma pani ochotę, chętnie panią zabiorę.

W tonie jego głosu trudno jednak było wyczuć jakąkolwiek zachętę, a oczy mówiły wyraźnie, że nie powinna korzystać z tego zaproszenia. Wahała się przez moment. Maggie ma niewątpliwie rację: przebywając jedynie w szpitalu, nie może mieć pojęcia, na czym naprawdę polega praca Medycznej Służby Powietrznej.

– Czy nie będę przeszkadzać? – spytała oficjalnym tonem.

– Przecież bym pani nie proponował, gdyby tak miało być. Zwykle biorę pielęgniarkę, ale pani ją przecież może zastąpić.

Poznała go już na tyle, by wiedzieć, że tym razem z pewnością jest szczery. Patrzyła na niego uważnie, nic jej się jednak nie udało wyczytać ani z jego twarzy, ani z chłodnego spojrzenia. Czuła się przy tym trochę tak, jakby rzucał jej wyzwanie.

– Dziękuję – odezwała się w końcu. – Chętnie z panem pojadę.

Skinął jej głową i odszedł.

Następny ranek był jak zwykle gorący i suchy. Cari przyzwyczaiła się już do typowej dla Slatey Creek pogody. Ubrała się więc w lekką, powiewną sukienkę i włożyła sandałki.

– Tylko się nie maluj – przestrzegła ją Maggie. – Dopiero byś wyglądała, gdyby wiatr zasypał ci twarz tumanami piasku.

Blair przyszedł po nią, gdy skończyła radiowy dyżur. Zjedli w szpitalnym bufecie lekki lunch, a potem Cari pomagała przy pakowaniu ekwipunku. Przez cały czas odnosili się do siebie w sposób oficjalny, jakby bali się tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby pozwolili sobie na bezpośrednią rozmowę. Gdy jednak wyjechali z Slatey Creek, Blair odprężył się trochę i zaczął jej opowiadać o okolicy, którą mijali. Widać było, że stara się być dobrym przewodnikiem. Sprawnie prowadził wielki samochód po wyboistej drodze, a ona odpoczywała, siedząc wygodnie na miejscu dla pasażera. Wkrótce dojrzeli niewyraźne ślady pojazdów, które zapewne skręcały tu w prawo. Blair podążył tym śladem. Jechali teraz po otwartej przestrzeni drogą, która z pewnością nie była oznakowana na żadnej mapie.

– O, niech pani popatrzy – odezwał się nagle. – Musiały tu niedawno wędrować świnie.

– Świnie? – zdumiała się. – W Australii?

– To po prostu zdziczałe domowe świnie – wyjaśnił. – Zdziczały już dawno i nie ma z nich teraz żadnego pożytku. Zjadają wszystko, co napotkają po drodze. Podkradają też: jedzenie zwierzętom na farmach, ale nie sposób ich wytępić gdyż bardzo szybko się rozmnażają.

Blair przyhamował trochę, by wyminąć wyboje i roześmiał się, gdy spojrzał na Cari i zobaczył jej przerażoną minę

– Musi pani porozmawiać sobie z doktorem Danielsem – powiedział. – On ich dopiero nie znosi.

Po raz pierwszy od dawna odezwał się do niej, zapominając o oficjalnym tonie. Była zaskoczona.

– Ale dlaczego? – spytała.

– Nie jestem pewien, czy Rod by chciał, żebym o mówił.

W oczach Blaira zabłysły iskierki śmiechu.

– Proszę…

– A obieca mi pani nie mówić Rodowi, że o nim plotkuj?

– Oczywiście – zapewniła go ze śmiechem.

– No więc to wszystko się wydarzyło wkrótce potem, ja Rod tu przyjechał – zaczął Blair. – Jechał z wizytą domową drogą prowadzącą w pobliżu Bromptonów, a z naprzeciwka jechała Maggie. Nie znali się jeszcze, bo akurat wtedy, gdy Rod rozpoczął pracę, miała wolne…

– No i? – dopytywała się niecierpliwie.

– No i jechali tak, wznosząc za sobą tumany kurzu – ciągnął, z trudem tłumiąc śmiech. – Droga była wąska, mógł się więc zmieścić na niej jeden tylko samochód. Rod bardzo się spieszył, pędził więc jak szalony i wymusił na Maggie pierwszeństwo. Gdy mijał ją, Maggie wychyliła się przez okno i krzyknęła jedno tylko słowo: „Świnia".

– A Rod? – spytała Cari.

– Rod puścił za nią wiązankę – odparł, na próżno próbując nadać swej twarzy poważny wyraz. – A wkrótce potem wjechał z impetem w świnię, przed którą Maggie próbowała go ostrzec.

– Coś takiego! Dawno się już tak nie śmiałam – powiedziała Cari, ocierając łzy rozbawienia. – Biedny Rod!

– Pewnie, że biedny! – potwierdził. – Gdy w parę godzin później wrócił do szpitala z postanowieniem, że opowie wszystkim, jak to kangur rozbił mu samochód, zobaczył Maggie, no i się nie udało.

Napięcie, jakie istniało między nimi jeszcze przed chwilą, zniknęło bez śladu.

– Widać, że kocha pan swoją pracę i tych wszystkich ludzi – odezwała się po chwili.

Przytaknął. Milczał potem przez chwilę, zajęty prowadzeniem samochodu. Myślała, że niczego się już od niego nie dowie. Kiedy się w końcu odezwał, mówił wolno i ważył każde słowo.

– Sam nie wiem, dlaczego tak jest,… Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Wychowałem się przecież w mieście.

– W Melbourne?

– Tak.

– Ma pan kawał drogi do domu – zauważyła.

– Nie tak daleko jak pani – odparł, przyglądając jej się z zaciekawieniem.

– Dlaczego więc zdecydował się pan tu pracować? – pytała dalej niezrażona.

– Nie mam pojęcia. – Potrząsnął głową. – Kiedyś, gdy z różnych powodów zastanawiałem się nad przyszłością, odwiedził nas przyjaciel ojca. Okazało się, że musiał porzucić praktykę w Slatey Creek na skutek złego stanu zdrowia. Był okropnie zdenerwowany z tego powodu i niepokoił się o pacjentów. Obiecałem mu wtedy, że pojadę i zobaczę, co się tam dzieje. No i już tu zostałem.

– Ale dlaczego? – zapytała znowu.

– Naprawdę nie wiem. – Zacisnął ręce na kierownicy. -Wiem tylko, że dobrze się tu czuję. Zabiegów operacyjnych mam chyba nawet za dużo. Leczę też chrypki i katary, a ludzie, którzy tu mieszkają, potrzebują mnie i są mi wdzięczni. Czego mi jeszcze potrzeba? Specjalista w mieście nie ma tego wszystkiego.

– Czy nie była to także ucieczka? – spytała cicho. Zacisnął ręce mocniej i spojrzał na nią z irytacją.

– Widzę, że Maggie wszystko już pani opowiedziała.

– Tak. Zapadła cisza.

– A może powie mi pani wreszcie coś o sobie? – odezwał się niespodziewanie ostrym głosem. – Uważa pani, że uciekłem tutaj z powodów osobistych. Niewykluczone. Był to początkowo rzeczywiście jeden z powodów. A pani… Pani! przecież nadal ucieka, i to nie tylko z powodów osobistych.; Chyba się nie mylę?

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Musi pani zrozumieć, że nie można uciekać przez ca] życie – odparł. – Świat jest na to za mały. Prędzej czy później, gdziekolwiek by pani uciekła, ktoś domyśli się przyczyn ucieczki.

Spojrzała na niego spokojnie.

– Tak pan myśli? – spytała po chwili. – Sądzi pan, że obawiam się ludzi, którzy mogliby się czegoś domyślić?

– Przecież nie ma chyba innej możliwości?

Nadal nie spuszczała z niego wzroku. Początkowo ogarnął ją gniew, ale szybko minął i czuła się teraz po prostu bardzo zmęczona.

Czy to naprawdę ważne, co ten człowiek o mnie sądzi? Niech sobie myśli, co chce. To wszystko nie ma przecież żadnego znaczenia. Za tydzień już mnie tu nie będzie, pomyślała.

– Cari? – odezwał się nagle, jakby zaskoczony wyrazem jej twarzy. – Cari? – powtórzył.

– Słucham…

– Czy nie mam racji?

– Niech mi pan da święty spokój! – zawołała.

Przed ich oczami ukazały się zabudowania Arlingi, rozrzucone na piaskach pustyni. Cari poczuła ulgę. Marzyła teraz tylko o tym, aby znaleźć się jak najdalej od Blaira.

Samochód stanął, a ona rozglądała się wokół, nie wierząc własnym oczom. Wyobrażała sobie, że zatrzymają siew małej osadzie, w której znajdują się domy mieszkalne, tymczasem oczom jej przedstawiły się naprędce sklecone szałasy i chałupki, które mogły dostarczyć jedynie nieco cienia.

Blair był tu znany i oczekiwany przez wszystkich. Gdy tylko samochód stanął, na powitanie wyszedł stary człowiek, a zaraz potem w kierunku pojazdu rzuciła się chmara dzieci. Samochód był dobrze przygotowany na podobne spotkanie. Blair umocował szybko z tyłu markizę, która miała podczas badania chronić przed słońcem, wydobył też stoliki i krzesła. Wkrótce prowizoryczna przychodnia czekała na pacjentów.

Zbadane zostały wszystkie dzieci. Cari z przyjemnością pomagała Blairowi, wręczając mu potrzebne instrumenty i notując jego uwagi.

– Należy zwrócić szczególną uwagę na uszy – powiedział, badając czteroletniego chłopczyka. – Zły słuch u wielu dorosłych jest wynikiem nie leczonego zapalenia ucha środkowego. Dzięki Bogu, ty jesteś zupełnie zdrowy – uśmiechnął się do swego małego pacjenta, głaskając go po główce. – A teraz zbadamy twoją siostrzyczkę.

Chłopczyk cofnął się trochę, przez chwilę patrzył na Blaira z otwartą buzią, a potem wybuchnął zaraźliwym śmiechem i uciekł.

– Mamy dziś szczęście – powiedział później Blair. – Często się zdarza, że odkrywamy podczas badań przeróżne infekcje, ciągnące się już od tygodni.

– Czy chorzy nie zgłaszają się sami po pomoc? – spytała.

– A jak by to mieli zrobić? Nie są w stanie przejść takiej drogi.

– Nie mogą przyjechać samochodem? – wybuchnęła. -Czy oni naprawdę nic nie mają? Nawet radia?

– A pani uważa, że powinni mieć to wszystko? – zapytał. Jechali już z powrotem. Arlinga została daleko w tyle.

– Oczywiście, że powinni mieć jakiś środek lokomocji j i możliwość porozumienia się ze światem zewnętrznym – mówiła podniesionym głosem. – Na litość boską, przecież to koniec dwudziestego wieku! No i te domy. Czy nie można stworzyć jakiegoś rządowego projektu, który by zapewnił tym i ludziom dach nad głową? Co to będzie, gdy spadnie deszcz lub ktoś zachoruje?

Blair pokiwał głową.

– Podobne rzeczy może mówić tylko człowiek, który nic nie wie o tych ludziach.

– Nie rozumiem, co ma pan na myśli?

– Tylko tyle, że oni nie pragną dóbr materialnych. Samo chód i dom dla pani znaczą wiele, ale ci ludzie cieszyliby nimi dość krótko, a potem porzuciliby je.

– Przecież to szaleństwo!

– Tak pani uważa? Według mnie to tylko odmienny punkt widzenia, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ci ludzie przetrwali tysiące lat, dzieląc między sobą cały swój dobytek. Nie posiadając nic, mogli w każdej chwili wyruszyć w drogę w poszukiwaniu pożywienia. Nauczenie ich chciwości, pożądania dóbr materialnych nie jest sprawą prostą i z pewnością nie może się odbyć za życia jednego czy dwóch pokoleń.

– Chciwości? – zapytała w osłupieniu.

– Chciwości – powtórzył. – Czy, jeśli pani woli, pojęcia własności. Jeżeli to pani nie odpowiada, można nie posługiwać się tym terminem. Aborygeni tu mieszkający z pewnością jednak tak by właśnie powiedzieli. Własność może dla nich nie istnieć. Nasze dzieci uczą się dość szybko słowa „moje". Dzieci aborygenów nie znają podobnych pojęć.

Cari nie posiadała się ze zdumienia.

– Chce pan przez to powiedzieć, że naprawdę niepotrzebne im domy?

– Czasem tak – odparł. – Gdy jest na przykład zimno i mokro lub gdy są chorzy. Ale wystarczy, że pogoda się poprawi, że poczują się lepiej i dom nie jest im już zupełnie potrzebny. Ruszają wtedy w drogę.

– Zostawiając domy?

– A co by mieli z nimi zrobić?

Nie odpowiedziała, rozmyślając nad tym, co przed chwilą od niego usłyszała. Milczenie, które teraz trwało, zbliżało ich do siebie. Było jej dobrze i chciała, aby ta chwila trwała długo. Przerwały ją dźwięki wydobywające się z radia. W kabinie samochodu rozległ się głos Rexa.

– Panie doktorze?

– Słyszę, co się stało?

– Emily Spears skarży się na ból zamostkowy i ma trudności z oddychaniem. Czy może pan zajrzeć do niej? Blair westchnął ciężko.

– Będę musiał jechać po ciemku – odezwał się po chwili.

– Wiem – odezwał się Rex – ale nie lekceważyłbym jej wezwania. Mógłby pan jeszcze tu wrócić i polecieć z powrotem samolotem, ale to by się wiązało z nocnym lądowaniem.

– Czy to daleko? – zapytała Cari.

– Piętnaście kilometrów stąd, ale droga jest straszna. Niewykluczone więc, że będziemy musieli tam zostać na noc.

– Czy jest inne wyjście? – spytała cicho.

– Gdybym wrócił prędko do Slatey Creek, któryś z nas, Rod albo ja, polecielibyśmy samolotem.

– A to wiązałoby się z nocnym lądowaniem – powtórzyła. Pokiwał głową.

– W dodatku nie ma tam lądowiska.

– No to nie mamy wyboru – uznała.

– Też mi się tak wydaje. Nie chciałem tylko za panią decydować.

Pewnie po to, żebym nie narzekała, gdyby się okazało, że zmuszeni jesteśmy zostać tam na noc, pomyślała, przygryzając wargi. Oto co myśli o mnie doktor Kinnane!

– Jedźmy więc – rzekła zdecydowanym głosem.

Myśl o spędzeniu nocy na drodze z Blairem sprawiła, że zaczęło jej dygotać serce. Ale co miała robić? Nie było przecież wyboru.

Dom Spearsów był w opłakanym stanie. Wokół dojrzała; porozrzucane wraki samochodów i zardzewiałe zbiorniki na wodę. Nie było nawet śladu zieleni, a płot, który zagradzał? bydłu dostęp do domu, dawno już został przewrócony, gdyż zamiast niego walały się na ziemi przegniłe paliki i pordzewiały drut.

Na powitanie wybiegł z werandy mały piesek, szczekając; przeraźliwie. Chciał najwyraźniej ich odstraszyć, ale nie bardzo mu to wychodziło. Wystarczyło, żeby Blair strzelił w jego kierunku palcami, a piesek podwinął pod siebie ogon i podbiegł do nich, witając radośnie. Szli ostrożnie w kierunku domu, omijając żelastwo i druty, a gdy zbliżyli się do werandy, Blair przyspieszył kroku.

– Po co się tak spieszyć? – zdziwiła się, nie mogąc za nim nadążyć.

– Emily powinna była usłyszeć samochód, zanim tu dotarliśmy – rzucił, nie zwalniając kroku. – Sądziłem, że będzie nas oczekiwać na werandzie.

Gdy tylko weszli do środka, wszystko stało się jasne. Emily siedziała bezwładnie na krześle. Jej głowa opierała się o radio, które stało przed nią. Po krótkiej chwili pojęli, że Emily Spears nie żyje. Podnieśli ją i położyli na łóżku w sypialni, a potem zamknęli cicho drzwi.

– Dlaczego mieszkała sama? – Cari trzęsła się ze zdenerwowania. – Jak można tak zostawić starszą kobietę chorą na serce?

– Bo sama tego chciała – tłumaczył Blair. – Jej mąż zmarł jakieś pięć lat temu. Córka, która mieszka w Perth, namawiała ją stale na przyjazd do siebie, ale Emily bardziej się bała życia w mieście niż pozostania tutaj w zupełnej samotności… -Nachylił się, aby pogłaskać pieska, który łasił się do niego. -A zresztą był z nią przecież Rusty.

– Co teraz będzie? – wyszeptała Cari.

Śmierć kobiety zrobiła na niej najwyraźniej duże wrażenie.

– Gdy wrócimy, zawiadomię jej córkę- odparł, sprawdzając, czy wszystkie okna w pokoju są dobrze zamknięte. – Zorganizuję też jutro transport zwłok do Slatey Creek. Nic więcej nie możemy zrobić.

– A pies? – spytała niespokojnie.

– Oj, pani doktor, jakoś nie udaje się pani zachowanie dystansu wobec pacjentów – powiedział z ciepłym uśmiechem.

Zaczerwieniła się i zamilkła. Blair tulił do siebie psiaka, przyglądając mu się z wyraźną sympatią. Kudłate uszy kundelka zasłaniały mu niemal zupełnie oczy, utkwione niespokojnie w Blaira. Pies rozumiał najwyraźniej, że los jego spoczywa w ręku tego człowieka.

– Jeszcze dziś wieczorem?

Cari popatrzyła na niego z podobnym niepokojem co Rusty i Blair nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Podszedł do niej i wręczył jej psiaka.

– Widzę, że odbędzie dzisiaj z nami podróż do Slatey Creek – rzekł z westchnieniem. Przyjrzał się uważnie Cari oraz psu i uśmiechnął się do nich serdecznie. – Swój zawsze znajdzie swego – dodał i spojrzał na zegarek. – Robi się póz- i no, a czeka nas blisko dwie godziny jazdy. Musimy przebyć l dzisiaj chociaż część drogi.

– Nie dojedziemy dzisiaj na miejsce?

– Gdyby to było absolutnie konieczne, spróbowałbym, ale podejmowalibyśmy ryzyko, które podjęła wtedy pani, a wiadomo, jak to się skończyło. Będziemy jechać dalej tylko wtedy, gdy otrzymam przez radio pilne wezwanie.

– Ale nie będziemy chyba tutaj nocowali? Rozejrzała się z przerażeniem dookoła.

– Oczywiście, że nie. Zanim zapadnie zmierzch, przejedziemy jeszcze kawałek. W samochodzie mam wszystko, co potrzebne jest do rozbicia obozowiska. O świcie pozostanie nam w ten sposób tylko godzina jazdy.

Odetchnęła z ulgą. Z dwojga złego wolała już spędzić tę noc przy samochodzie na poboczu drogi, choć i ta perspektywa niezbyt jej się podobała.

Загрузка...