ROZDZIAŁ V

– Mamo! Ojcze! Nie śpicie jeszcze? – wołał Braciszek wbiegając do imponującego hallu.

– Tutaj jesteśmy, Braciszku – odparł bardzo miły kobiecy głos.

– Chodź! – zaprosił Elisabet. – Rodzice są w małym saloniku. Na pewno siedzą przy oknie i rozkoszują się wieczorem. Mama to uwielbia.

Trochę niepewna szła za nim przez pokoje, w porównaniu z którymi Elistrand, ba, nawet samo Grastensholm wyglądało jak dom komornika. Mijali grupy kanap pokryte złoto-białą tkaniną, z haftowanymi oparciami, marmurowe rokokowe stoliki na wygiętych nóżkach i zwaliste komody. Ściany pocięte na prostokątne płaszczyzny, oddzielone od siebie obramowaniami ze złoconych kwiatów. W lustrach odbijały się wyszukane malowidła i ciężkie kotary…

Braciszek oznajmiał głośno ich nadejście:

– Przyszła ze mną najnowsza znajoma moja i Vemunda, Elisabet, córka Ulfa Paladina.

Dwoje ludzi wstało z kanapki pod oknem w bardzo pięknym salonie. Chociaż dzienne światło jeszcze nie zgasło, w pokoju paliło się już mnóstwo świec w srebrnych kandelabrach, Elisabet widziała więc wyraźnie swoich przyszłych teściów.

Pani wyszła jej naprzeciw z wyciągniętą ręką.

– Elisabet Paladin z Ludzi Lodu! Witaj w naszym skromnym domu! Miałam przyjemność spotkać kiedyś twoją matkę, margrabinę…

Margrabinę? Elizabet wprost nie wierzyła własnym uszom. Nikt już się tak nie nazywa. A już najmniej matka…

Ukryła uśmiech, w którym zawierała się zarówno irytacja, jak i rozbawienie, i dygnęła przed matką obu braci. Pani Tark była, zgodnie z określeniem matki Elisabet, Tory, kobietą zachwycającą. Nie młoda, nie, była chyba starsza, niż na to wyglądała, lecz obdarzona takim wdziękiem, że Elisabet poczuła się przy niej niczym słoń. Matka Braciszka była osobą dość wysoką, o lekko wystających kościach policzkowych i pięknej twarzy. Oczy promieniały godnością i chęcią życia, plecy miała dumnie wyprostowane. Dłoń, którą podała Elisabet, była koścista, szczupła i sucha, uśmiech, z jakim przyglądała się gościowi, życzliwy. Pani domu, która znakomicie czuła się w swojej roli, kobieta światowa i po prostu czarująca istota. Połączenie siły i delikatności. Elisabet poczuła się okropnie mała.

Ojciec braci był przy tej wspaniałej kobiecie prawie niewidoczny. Wysunął się zza jej pleców, ujął rękę Elisabet i ucałował z prawdziwą elegancją, na co ona mimo woli się cofnęła.

– Bądź ostrożny, ojcze – roześmiał się Braciszek. – Elisabet źle znosi zapach pudru, dostaje od tego okropnego kataru!

Pan Tark wyprostował się natychmiast; w jego oczach rozbłysła życzliwość.

– Czy to prawda?

– Niestety, tak – odparła Elisabet zawstydzona. – I dla tego noszę włosy niezbyt modnie uczesane.

– Moim zdaniem to czarujące! – zawołała pani Tark. – Kiedy ma się takie włosy, jak ty, to po cóż je chować?

Czy nie było sarkazmu w tych słowach? Nie, Elisabet nigdy by w to nie uwierzyła.

Uśmiechnęła się do ojca Braciszka. Teraz pojmowała, dlaczego obaj bracia wyglądają tak znakomicie. Nie tylko ich matka była pięknością, ojciec także należał do najprzystojniejszych mężczyzn, jakich widziała. Było coś łagodnego i delikatnego w tej jeszcze młodej twarzy, obaj synowie bardzo byli do niego podobni. Elisabet nie byłaby kobietą, gdyby nie zauważyła, że pani Tark jest starsza od swego męża. Trudno powiedzieć, ile starsza, bo ukrywała to starannie, a on miał głębokie zmarszczki na czole, jakby ze zmartwienia, prawdopodobnie ze względu na pracę w tym dużym przedsiębiorstwie. Dziwne zachowanie Vemunda też pewnie robiło swoje. Pan Tark ubrany był podobnie jak Braciszek. Zgodnie z modą miał upudrowane na biało włosy, koronkowy żabot pod szyją i białe pończochy. Elisabet nie znosiła tej mody, którą uważała za śmieszną i mało męską. Wolałaby, żeby Braciszek ubierał się jak Vemund. No nic, po ślubie Elisabet postara się wyeliminować największe dziwactwa. Nic nie mogła na to poradzić. W miarę jak lepiej poznawała tę rodzinę, myśl o małżeństwie z Braciszkiem wydawała jej się coraz bardziej pociągająca.

No i ten dom! Dla tego domu zgodziłaby się chyba wyjść za mąż niemal za kogokolwiek.

Ale tylko niemal. Elisabet mogłaby wyjść za mąż jedynie za mężczyznę, którego będzie akceptować i lubić. To podstawowy warunek. Ale kochać? To słowo nie mówiło jej zbyt wiele. To ułoży się później. A Braciszka już zdążyła bardzo polubić.

Ponadto wyglądało na to, że jego rodzice nie będą mieli nic przeciwko niej. A może oślepia ich ten margrabiowski tytuł? Co za okropne pomysły przychodzą matce do głowy! Dostanie jej się za to!

Elisabet została zaproszona na kolację i wszyscy rozmawiali z nią bardzo uprzejmie. Zauważyła, oczywiście, że starają się ją wypytywać o chlebodawczynię, tę panią, u której jest damą do towarzystwa. Elisabet podejrzewała, że oni sądzą, iż chodzi tu o utrzymankę Vemunda. Z uporem jednak powtarzała, że to starsza osoba, która niechętnie widuje innych ludzi, nie chce, by Elisabet opowiadała o niej komukolwiek, i nie życzy sobie, by wymieniała jej nazwisko.

Muszę jednak wymyślić dla niej jakieś nazwisko, postanowiła Elisabet. Trzeba zapytać o to Vemunda, dalej tak być nie może.

Im dłużej trwało spotkanie z rodziną Tarków, tym bardziej Elisabet ich lubiła. Przystojny ojciec sprawiał wrażenie, że gotów byłby zdmuchiwać pył z ziemi, po której stąpa pani Emilia.

Często delikatnie, z wielkim szacunkiem pieścił jej dłoń, a ona rzucała mu pieszczotliwe, czułe spojrzenia; wiecznie zakochana para. Było dość oczywiste, kto z tych dwojga jest silniejszy, ale to nie miało znaczenia, skoro pani Emilia zachowywała się tak łagodnie i z takim wdziękiem.

Niebywale piękna para, obdarzona dwoma takimi przystojnymi synami!

Ale pojawiały się rysy na rodzinnej idylli. Vemund zakłócił harmonię. Wyglądało na to, że rodzice przeżyli ciężko jego odejście, zwłaszcza ojciec. Za każdym razem, kiedy w związku z przedsiębiorstwem padało imię Vemunda, na pięknej twarzy pana Arnolda pojawiała się zmarszczka.

A Elisabet przechodziła sama siebie. Była taka dowcipna i taka uprzejma, że jej rodzice nie wierzyliby własnym oczom. Po prostu atmosfera, środowisko i ten piękny dom nie zachęcały do zbyt swobodnego zachowania.

Musiała zrobić bardzo dobre wrażenie, bo niezwykle serdecznie zaproszono ją znowu, po czym Braciszek odwiózł ją do domu Vemunda. Było ciemno, kiedy jechali przez park, a potem przez las, i Elisabet znowu doznawała tego uczucia nierzeczywistości. Nastrój był jak wyjęty z baśni – z przytłumionym stukotem końskich kopyt, z lasem ledwo widocznym w tajemniczym mroku i z tym pięknym młodym mężczyzną obok. Braciszek zachowywał się wobec niej z największym uszanowaniem, ale silnie odczuwała jego bliskość. Słyszała ten łagodny, przyjazny głos, który opowiadał o balach, na których Braciszek bywał, i o ludziach, których Elisabet powinna spotkać. Karin nie wspomniał jednak nigdy i Elisabet nie odważyła się zapytać, jakie pokrewieństwo ich łączy.

Obok domu Vemunda wysadził ją z powozu.

– Czy na pewno możesz sama iść dalej? – zapytał z troską.

– Och, tak, to niedaleko. Dziękuję za przemiły wieczór.

– To my powinniśmy dziękować – uśmiechnął się. – Już dawno nie mieliśmy tak miłej wizyty. Jesteś taka naturalna, Elisabet. Taka bezpośrednia i niekonwencjonalna!

No, nie ma co! A ona myślała, że zachowuje się zgodnie z wszelkimi konwenansami!

Braciszek strzelił z bicza na pożegnanie i powóz odjechał. Elisabet samotnie ruszyła w stronę miasta.

W domu Karin czekał na nią Vemund.

– No, nareszcie jesteś – powitał ją cierpko. – już myślałem, że masz zamiar tam zamieszkać.

W jakimś sensie przyjemnie było usłyszeć jego ostry głos po całej tamtej etykiecie i słodkich słówkach.

– Zostałam zaproszona na kolację – oświadczyła zdyszana i usiadła obok niego. Powoli rozwiązywała wstążkę od kapelusza. – No, a co tutaj?

– Spała przez cały czas. Chcesz coś zjeść?

– Dziękuję, tylko coś do picia – powiedziała, żeby zatrzymać Vemunda jeszcze na chwilę. – Może i ty wypijesz szklaneczkę piwa?

– Już to zrobiłem. Właściwie chyba za dużo piję, ale to przynosi zapomnienie na pewien czas. No, i jak ci poszło?

Elisabet ożywiła się.

– Vemund, jaki wspaniały dom! I jakich masz fantastycznych rodziców! Twój brat jest po prostu nadzwyczajny!

– W tej właśnie kolejności?

– No, niekoniecznie – powiedziała rumieniąc się. – Podobało mi się wszystko, co widziałam. Wydaje mi się, że ja też się im podobałam. Zachowywałam się bardzo poprawnie – dodała pospiesznie.

– Chciałbym to widzieć – roześmiał się jakoś nieszczerze.

– Och, jak oni wszyscy mi się podobają! Twój ojciec, Vemundzie, jest wspaniały. Takiego męża chciałabym mieć.

– No wiesz, zajeździłabyś go na śmierć. Ty potrzebujesz kogoś, kto by nad tobą dominował.

– I to dlatego wybrałeś dla mnie Braciszka? – zapytała cicho i z powagą. – On jest dokładnie tak samo łagodny jak twój ojciec.

– Nie bądź taka pewna – ostrzegł ją Vemund. – Braciszek jest wymagający. Oczekuje od kobiety bardzo dużo. Wiesz, jego ideałem jest matka, a niełatwo jest dorównać takiemu wzorowi.

Elisabet oparła łokcie o stół, pochyliła się w przód i powiedziała impulsywnie:

– Tak, ale ona pamięta o swojej pozycji. Jest urodzonym autorytetem, prawda? Taka silna, a popatrz, jak umie się podporządkować swojemu mężowi, jaka jest wobec niego uległa i miła, jaka oddana! Ja też chcę być taka.

Sceptyczne parsknięcie Vemunda podziałało na nią trzeźwiąco. Elisabet zaczerwieniła się i zapytała niezbyt taktownie:

– Ale czy nie jest ona… trochę starsza od męża?

– Trochę? Nie uwierzysz, ale ona ma sześćdziesiąt trzy lata. Osiemnaście lat starsza od ojca. Była już wdową, kiedy się spotkali.

– To dość naturalne, że mężczyźni żenią się z trochę od siebie starszymi wdowami, prawda? To zdarza się wszędzie. Często jest to małżeństwo dla zysku, bo wdowy bywają bogate.

– Nie w tym przypadku. Ten przeklęty majątek pochodzi od rodziny Tarków, został dla nich wypracowany przez biednych ludzi!

– Uważaj, żeby cię nie pochłonęły rewolucyjne idee walki o sprawy klas niższych! Ale masz rację, nigdy bym nie przypuszczała, że twoja matka ma aż tyle lat. Rzeczywiście, czas nie ma na nią wpływu!

Vemund siedział odwrócony do niej profilem i wyglądał przez okno. Znowu uderzył ją ten wyraz życiowego doświadczenia i rezygnacji, widoczny w jego twarzy. To nie znane jej przestępstwo wobec Karin odebrało mu widocznie wszelką wolę istnienia. Z dzielnicy biedy dochodziły do nich jakieś stłumione hałasy, krzyki kobiet rozgniewanych na swoich zataczających się mężów, ale na najbliższej ulicy panowała cisza. Może dzięki temu, że na rogu znajdował się posterunek policji i oddzielał od siebie te dwa światy. Elisabet zastanawiała się, czy to nie Vemund postarał się o takie ulokowanie stróży porządku, kiedy miał zamiar umieścić tutaj Karin.

Znowu zwrócił się ku niej, jego oczy lśniły w mdłym blasku świecy, wyglądał jak wspaniałe drapieżne zwierzę. Elisabet stwierdzała jednak, że taki piękny jak Braciszek nie jest. O ile tamten był niczym obraz, to Vemund wyglądał jak szkic, według którego zostało wykonane dzieło sztuki.

– A zatem mój brat ci się podoba? – zapytał.

– O tak, to naprawdę miły młody człowiek. Piękny jak zaczarowany książę z bajki, chociaż wygląd odgrywa mniejszą rolę.

– Zaczarowani książęta rzadko bywają piękni. Na ogół występują jako bestie albo jako żaby.

– No tak, wobec tego on wygląda jak odczarowany zaczarowany książę – powiedziała śmiejąc się wesoło. – W dzieciństwie najbardziej lubiłam baśń o zaczarowanym księciu. Kiedy byłam bardzo młoda, marzyłam, żeby spotkać takiego potwora, pokochać go i odczarować za pomocą pocałunku.

Przyglądał jej się jakoś osobliwie. Jakby nie dowierzał temu dziecinnemu zachwytowi i jakby coś chciał sobie potwierdzić… Nie umiała do końca odczytać, co się kryje w jego wzroku.

– Sądzisz, że mogłabyś wyjść za niego za mąż?

– Za księcia?

– Za Braciszka, oczywiście!

Zawahała się jedynie na sekundę, ale on to zauważył.

– Ja osobiście nie mam nic przeciwko temu – powiedziała wolno, jakby słowa nie bardzo chciały przejść jej przez gardło.

Vemund znowu odwrócił się do okna.

– Znakomicie – oświadczył. – Chciałbym, żebyś go stąd zabrała. Żeby spokojnie osiedlił się w Elistrand i żebyście razem budowali swoje życie. To jest teraz moje jedyne pragnienie.

Elisabet nie bardzo wiedziała, co mówić. Czuła się jakoś nieszczególnie. Jakby wydana. Wykorzystana.

Nie pozwól mu się wykorzystać, przestrzegała Ingrid.

Czy nie to właśnie się teraz dzieje? A może jednak nie?

Dlaczego odczuwała taką bolesną pustkę w piersi? Jakby ssanie, coś, czego się doznaje, kiedy człowiek musi stanąć sam przed dużym zgromadzeniem, wszystkie spojrzenia skierowane są na niego i nikt, ale to nikt nie chce mu pomóc…

Vemund wstał i przerwał jej rozmyślania.

– Jesteś chyba bardzo zmęczona. Powinienem iść do domu.

– Nie, ja…

Wyrwało jej się to całkiem spontanicznie, natychmiast spłonęła rumieńcem i umilkła spłoszona.

Vemund spojrzał na nią pytająco. Jakby myśl o samotnym powrocie do domu w lesie sprawiała mu przykrość.

Elisabet wstała także.

– Nie, to nic. Och, musi już być bardzo późno, a ja trzymam cię tutaj, chociaż jutro znowu wcześnie wstaniesz do pracy. – Mówiła gorączkowo, jakby chciała zagłuszyć błaganie, które cisnęło jej się na usta: Żeby został. – Dziękuję ci, że chciałeś posiedzieć przy Karin – zakończyła cicho. – Przeżyłam niezapomniany wieczór.

Mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak: „Tego się właśnie obawiałem”, ale przecież niczego takiego nie mógł był powiedzieć.

– Czy wobec tego pozwolisz, że jutro porozmawiam z Braciszkiem? Powiem mu, że prosiłem w jego imieniu o twoją rękę i że twoi rodzice nie mają nic przeciwko temu.

Elisabet drgnęła.

– Nie ma chyba pośpiechu – bąknęła.

Vemund podszedł do niej i powiedział nieoczekiwanie stanowczo:

– Owszem, trzeba się spieszyć! Ja długo już tego nie zniosę i… – Przerwał i powtórzył poprzednie pytanie: – Mogę mu to powiedzieć?

Niechętnie wyraziła zgodę.

– Oczywiście, zawsze możesz mu to powiedzieć. Tylko bądź ostrożny. Obserwuj, jak on reaguje. I nie mów mu, że rodzice się zgodzili ani że ja też jestem chętna. W ten sposób zapędzisz go w ślepą uliczkę, będzie musiał się zgodzić z samej tylko uprzejmości. Chciałabym najpierw wiedzieć, co on sam o tym sądzi.

– Jesteś najbardziej upartą… – zaczął Vemund i przerwał. – No dobrze, będzie, jak chcesz. Ale jeśli będzie zachwycony?

– W takim razie powiedz mu, co chcesz. Jestem za bardzo zmęczona. Już niczego dziś nie wymyślę.

– Tak, oczywiście, rozumiem – powiedział łagodnie. – Dbaj o Karin. I o siebie też. Dobranoc!

Kiedy poszedł, w domu zrobiło się pusto. Elisabet postanowiła iść na górę, żeby zajrzeć do Karin, ale chora spała mocno. Zostawiła uchylone drzwi, by słyszeć ewentualne wołanie, i położyła się do łóżka.

Hałasy na zewnątrz ucichły. Elisabet leżała w swoim pięknym pokoju, w mroku mogła się zaledwie domyślać ścian i sufitu, i eleganckiego lustra. Myśli kłębiły jej się w głowie, nie umiała opanować wzburzenia.

I nagle powzięła postanowienie: Najszybciej jak to możliwe powinna się wybrać do Holmestrand. Musi wiedzieć coś więcej o tym okropnym przestępstwie Vemunda wobec Karin.

Przeniknął ją zimny dreszcz. To krew Ludzi Lodu, która we mnie płynie, pomyślała. Nie jestem dotknięta, nie należę też do wybranych, jestem zwyczajną dziewczyną. Teraz jednak poznałam namiastkę tego, co mogą odczuwać tacy jak Ingrid czy Ulvhedin.

To było ostrzeżenie! Nie mieszaj się w sprawy, które cię nie dotyczą, Elisabet! Pozwól Vemundowi zachować swoje tajemnice!

Ale jak w takim razie zdołam pomóc tej delikatnej, dobrej pannie Karin?

Następnego dnia zrobiła coś, czego nie miała prawa robić.

Zaraz jak tylko znalazła się w tym domu, uświadomiła sobie, że znajdzie tu wyjątkowo wiele okazji do wykorzystania dla swoich medycznych umiejętności. Panna Karin cierpiała na niezliczone dolegliwości, należała do osób wrażliwych, a przez tyle lat pielęgnowano ją byle jak. Po prostu nie było dolegliwości, która by jej nie dręczyła. Pierwsze, czym Elisabet musiała się zająć, były stopy. Chora ledwie mogła na nich stać, takie były opuchnięte i zaniedbane. A kiedy panna Karin odkryła, jakim cennym nabytkiem jest dla niej Elisabet, zgłaszała swoje cierpienia jedno po drugim. Elisabet przywiozła z domu spory zapas środków leczniczych i pomagała nieszczęsnej kobiecie jak umiała. Powoli ujawniały się jednak coraz poważniejsze sprawy. Panna Karin znajdowała się naprawdę w opłakanym stanie! Szczęśliwa, że ma przy sobie „lekarza” kobietę, zaczęła się skarżyć także na dyskretne kobiece choroby. Elisabet wyrosła jednak w surowym klimacie, nauki pobierała u Ingrid i Ulvhedina, więc się nie rumieniła, lecz robiła, co się dało, i zapisywała chorej rozmaite lekarstwa (miała je oczywiście przy sobie, ale panna Karin życzyła sobie, żeby wszystko odbywało się zgodnie z zasadami sztuki).

I dlatego właśnie Elisabet zdecydowała się postąpić wbrew woli Vemunda. Oświadczyła mianowicie pannie Karin, że pogoda jest znakomita, wobec czego powinny wyjść na mały spacer!

– Na dwór? – zapytała jej podopieczna i aż usta otworzyła ze zdumienia. – Ależ ja nie wychodziłam na dwór od czasu, kiedy wyjechałam z Bode.

Bode! Tę nazwę Elisabet powinna zapamiętać!

– No więc najwyższy czas, żeby wyjść. Wie pani, organizm źle się czuje w ciągłym zamknięciu. Cała maszyneria zaczyna działać nie tak jak trzeba i człowiek zaczyna chorować, właśnie tak jak pani.

– O, tak. Ja jestem strasznie chora – westchnęła Karin żałośnie, pełna współczucia dla siebie samej.

– Ale chce pani być zdrowa, prawda? A zatem spróbujemy zrobić nieduży spacerek. Na początek tylko kilka kroków w dół ulicy.

– A moje nogi?

– Trzeba je poćwiczyć. Z początku będzie to oczywiście trochę boleć, ale szybko przestanie.

– Ale co się stanie z moją piękną białą cerą? To szkodliwe dla cery wychodzić na wiatr i deszcz albo na zbyt ostre słońce.

– Jest różnica między ładną białą cerą a cerą bladą, chorobliwą – rzekła Elisabet i trzeba z uznaniem przyznać, że zdołała zachować cierpliwość. – Odrobina świeżego powietrza sprawi, że cera pani stanie się zdrowa i młoda, ale trzeba wychodzić codziennie. Chodźmy!

– A jeżeli on przyjdzie, kiedy nas nie będzie? I zastanie drzwi zamknięte? Może już nigdy nie zechce wrócić? Muszę tu być…

– Nie odejdziemy daleko, przez cały czas będziemy widziały dom.

– No, dobrze – zgodziła się Karin bezradnie. – Skoro uważasz, że mogę…

– A czy nie pomogłam już pani na te powrastane paznokcie? I nie czuje się pani lepiej na żołądek? Niech mi pani wierzy, panno Karin, ja się na tym znam i wiem, co mówię. Przeszłam przez dobrą szkołę!

Panna Karin posłusznie skinęła głową. Żeby ona wiedziała, u kogo się uczyłam, pomyślała Elisabet. Moimi mistrzami byli najprawdziwsza wiedźma i potwór, który potrafi przywoływać na ziemię upiory. Ale o tym lepiej pewnie tutaj nie rozpowiadać.

Kiedy ostrożnie zeszły ze schodów, Karin mrużyła oczy porażone słonecznym światłem.

– Och, nie! – zawołała piskliwie. – Moje oczy! Oślepnę!

– Tylko na chwileczkę – uspokajała ją Elisabet. – Pójdziemy wolniutko w tamtą stronę.

Elisabet uważała, żeby się nie zbliżać do dzielnicy nędzy. Zrobiły kilka kroków. Karin ostrożnie stawiała obolałe nogi i kurczowo trzymała się ramienia swojej damy do towarzystwa. Na początek zbyt była zajęta wymijaniem sterczących na chodniku kamieni, by zwracać uwagę na otoczenie.

Elisabet była wstrząśnięta widokiem swojej chlebodawczyni w pełnym świetle dnia. Jej stan był naprawdę opłakany – to staromodne ubranie, te rzadkie, zwisające żałośnie włosy, ta szarobiała twarz, która wyglądała teraz dwadzieścia lat starzej. Miała wrażenie, że prowadzi jakiegoś tragicznego upiora, wychudłego tak, że aż przezroczystego.

Co takiego Vemund zrobił tej kobiecie? I co robi teraz?

On na pewno chciał dobrze, ale przecież nikt nie wygląda dobrze, jeżeli żyje w zamknięciu, nawet gdyby klatka była pozłacana.

– Jak się nazywa pani narzeczony, panno Karin? – zapytała ostrożnie.

– Bubi – odparła Karin ożywiona. – To z niemieckiego, znaczy po prostu „mały chłopiec”.

Elisabet wiedziała, co to znaczy, ale milczała.

Karin szła teraz chętnie. Wciąż posuwała się naprzód w ślimaczym tempie, ale jakby zapomniała o bolących nogach.

– Wiesz, Elisabet, on jest ode mnie trochę młodszy, ale niedużo. Naprawdę niedużo! Jest taki chłopięcy i słodki, a jaki zakochany! Na pewno go polubisz, on przyjdzie dziś wieczorem, musi tylko znaleźć konwalie do mojego ślubnego bukietu. Wszyscy go kochają i wszyscy mi go zazdroszczą. Ale on powiada, że to jemu powinni zazdrościć. Czy to nie ładnie z jego strony? Och, jaka jestem zmęczona…

– Dobrze, wobec tego zawrócimy, wystarczy na dzisiaj. I musimy widzieć dom. Była pani bardzo dzielna, panno Karin.

Karin przystanęła i chusteczką wycierała oczy.

– Ale tu jest naprawdę ładnie – stwierdziła zaskoczona. – No, nie tak ładnie jak w domu mojego dzieciństwa w Bode i właściwie to nie wiem, dlaczego tutaj mam czekać na Bubiego, a nie tam, ale z pewnością Vemund wie. W każdym razie tutaj jest o wiele lepiej niż w tym okropnym majątku, w którym przez jakiś czas mieszkałam. Wiesz, tam zamykali drzwi i musiałam być w jednym pokoju z mnóstwem krzyczących ludzi, a zamiast pościeli były tylko śmierdzące sienniki. To zupełnie niepojęte, jak można mieszkać w takim dworze, chodzi mi o to, co to za właściciel, który pozwala, by jego dom przemienił się w taki barłóg. To był naprawdę straszny okres, płakałam po całych dniach, a jednocześnie byłam rada, że Bubi nie widzi mojego upadku, on by się okropnie gniewał na właściciela. Vemund też się gniewał, on tam przyjechał przypadkowo i natychmiast spostrzegł, że ja nie jestem przyzwyczajona do takiego traktowania, i zaraz mnie stamtąd zabrał. Bogu dzięki, że moja rodzina o niczym nie wie!

– To pani nie znała przedtem pana Vemunda?

– Nie, zupełnie nie, ale on kiedyś powiedział, że ja jestem lepsza niż ci wstrętni ludzie, których tamci wpuścili do mojego pokoju. Vemund zachowywał się wobec mnie bardzo przyjaźnie, ale powinien się tak zachowywać, bo ja jestem przecież z bardzo dobrej rodziny, a on wygląda na dosyć nieokrzesanego, jeśli mam być szczera. Ale… mimo wszystko, bardzo uprzejmy.

– Długo pani mieszkała w tym okropnym dworze, panno Karin?

– Nie, jakieś kilka tygodni albo coś koło tego, ale to wystarczy!

Tylko parę tygodni? Elisabet pozwoliła sobie wątpić. Wyglądało na to, że Karin zupełnie straciła rachubę czasu, więc na pewno nie chodziło tu o tygodnie. Już raczej o miesiące. A może o lata? Lata spędzone w domu dla psychicznie chorych…

Spotkały jakiegoś młodego mężczyznę; sądząc po ubraniu, musiał to być rzemieślnik. Panna Karin natychmiast się wyprostowała, ale spuściła oczy z nieśmiałym uśmiechem.

– Nie należy zachęcać takich plebejuszy – szepnęła do Elisabet. – Ale czy zauważyłaś, jak mi się przyglądał?

Nic dziwnego, pomyślała Elisabet zgnębiona. Niecodziennie człowiek spotyka na ulicy żywego ducha!

Jakim sposobem zdoła kiedykolwiek uczynić znowu człowieka z tego rozsypującego się wraka?

I czy to właściwie ma jakiś sens?

Owszem, ma! Każdy człowiek posiada swoją wartość. A ten drobny pajączek, jakim stała się Karin, wycierpiał znacznie więcej niż inni. Zasługiwała na trochę lepszą przyszłość.

Jeśli w ogóle istniała jakaś przyszłość. A jeśli Elisabet otworzy jedynie przed nią czarną otchłań?

– Och, zobacz – szepnęła Karin. – Czy to nie lipa, tam przed nami? Tak bym chciała jej dotknąć. Tak dawno temu… Nie, wydaje mi się, że to było dawna temu, ale to przecież było wczoraj. Mogę?

Elisabet zdawała sobie sprawę, Ze Karin o własnych siłach już do drzewa nie dojdzie, zwłaszcza że rosło po drugiej stronie ulicy. Poprosiła więc chorą, by zaczekała, a sama pobiegła i przyniosła jej gałązkę z kilkoma liśćmi.

Karin gładziła chropowatą zieleń, a w jej oczach pojawił się wyraz bezgranicznego smutku, jakby na moment błysnęło jakieś delikatne wspomnienie, ale natychmiast zgasła. Przez ten moment Elisabet przeraziła się, że Karin uświadomi sobie swoją sytuację, zrozumie, co straciła, te lata, które przepłynęły obok bez śladu.

Ale gdy Karin znowu na nią popatrzyła, jej spojrzenie było tak samo puste jak zwykle.

Elisabet poczuła ucisk w gardle. Odruchowo wyciągnęła rękę i pogładziła przywiędły policzek.

– Jaka pani jest śliczna, panno Karin. Naprawdę z pani piękny i dobry człowiek!

To się mogło skończyć źle. Pokojówka czy nawet dama do towarzystwa nie pozwala sobie na coś takiego. Ale panna Karin była złakniona życzliwości. Chwyciła rękę Elisabet i przytrzymała.

– Nie możesz mnie opuścić, Elisabet – powiedziała drżącymi wargami. – Nie wiem, co to jest, ale bardzo się czegoś boję! Zdaje mi się, jakby mnie otaczały cienie, jakby czaiły się we wszystkich kątach. Najbardziej przerażające upiory kryją się w ciemnościach.

– Proszę się nie bać, panno Karin – powiedziała Elisabet głęboko wzruszona. – Ja im nie pozwolę się do pani zbliżyć. Pan Vemund i ja zatroszczymy się, żeby żadne upiory nie miały do pani przystępu.

Mogła sobie tak mówić, bo akurat wtedy nie wiedziała jeszcze, jaką walkę z upiorami wszyscy troje: Karin, Vemund i ona sama, będą musieli stoczyć.

Загрузка...