ROZDZIAŁ VIII

Następnego ranka musiało minąć trochę czasu, zanim Elisabet wróciła do rzeczywistości. Człowiek budzi się zawsze z uczuciem, które pozostało mu od wczoraj, przyjemnym albo nieprzyjemnym. Elisabet odczuwała i jedno, i drugie. Dręczyło ją coś nieprzyjemnego, a z przygnębieniem mieszało się coś rozkosznego i pociągającego.

Otworzyła oczy. Skądś dochodził do niej jakiś dźwięk, do którego nie była przyzwyczajona.

Płacz noworodka!

Skoczyła na równe nogi, w pośpiechu narzuciła ubranie.

Biegła po schodach, pełna wyrzutów sumienia i lęku. Jak mogła to nieszczęsne maleństwo zostawić same z panną Karin?

W drzwiach przystanęła.

Jakaś obca kobieta, nie najmłodsza już, pokazywała Karin, jak należy przewijać małą. Mamka! No, oczywiście! Teraz Elisabet przypomniała sobie wszystko i odetchnęła z ulgą.

Kiedy weszła do środka, obie spojrzały na nią.

– Elisabet, chodź i zobacz! – zawołała Karin przejęta. – Ja przewijam małą Sofię Magdalenę. I spała rozkosznie przez całą noc, moje małe złotko. Teraz się trochę złości, bo jest głodna, ale pani Vagen zaraz wszystko urządzi. Czyż ona nie jest słodka?

– Tak, to naprawdę wspaniałe dziecko – powiedziała Elisabet. Zauważyła przy tym, że ton niepewności w głosie Karin niemal zniknął, zastąpiony zdecydowaniem. – Więc zamierza pani dać jej na imię Sofia Magdalena?

Nieoczekiwanie pompatyczne imię dla dziecka z dzielnicy nędzy.

– Tak ma na imię Jej Wysokość, królowa – wyjaśniła Karin z godnością.

Królowa? Elisabet pociemniało w oczach. Monarchia duńsko-norweska miała już trzy królowe po Sofii Magdalenie!

Zagadka panny Karin stawała się coraz trudniejsza do rozwikłania.

– A teraz musimy iść do miasta i kupić wyprawkę dla Sofi Magdaleny – oznajmiła Karin energicznie. – Elisabet, ty pójdziesz ze mną, bo pani Vagen karmi małą. A ja nie chcę na to patrzeć, bo zaczynam być zazdrosna. Musimy mieć najpiękniejsze beciki i maść do jej wrażliwej skóry i…

– Doktor Hansen przyjdzie przed godziną drugą – przypomniała pani Vagen.

– Tak, wrócimy do domu o tej porze – zapewniła Karin. – Muszę z nim porozmawiać o pielęgnowaniu dziecka. Cóż to za sympatyczny mężczyzna! Nadzwyczajny!

Ponieważ Karin zachowywała się teraz bardziej normalnie i jakby więcej pojmowała z rzeczywistości, Elisabet skorzystała z okazji, żeby zapytać:

– Panno Karin, ja… zostałam zaproszona do przyjaciół na dzisiejszy wieczór. Myśli pani, że mogłabym pójść na trochę?

– Oczywiście, że możesz, kochanie – powiedziała Karin, próbując jednocześnie włożyć rączkę dziecka w rękawek koszulki. – Pani Vagen jest przecież z nami, a może i doktor Hansen będzie miał ochotę do nas przyjść?

– Czy mam zostawić drzwi otwarte jak zawsze?

Karin spojrzała na nią.

– Otwarte drzwi? Czyś ty oszalała? Przecież tu mogą przyjść jakieś łobuzy. A pan Vemund ma swój klucz, więc naprawdę nie ma powodu. Naprawdę, żadnego powodu!

Wiesz, Elisabet, że teraz musimy chronić naszą małą Sofię Magdalenę.

To były zupełnie nowe tony! Elisabet nie wiedziała, jak je sobie tłumaczyć. Czy jako krok naprzód, czy może pogorszenie stanu chorej?

W żadnym razie Karin nie wymieniała już tego jak na dorosłego człowieka śmiesznego imienia.

Imienia mężczyzny, którego już nie ma.

Po raz pierwszy Karin odważyła się rozglądać na ulicach pełnych sklepów, sklepików i straganów, opatrzonych szyldami, wabiących wszelkiego rodzaju towarami. Na pieniądzach w ogóle się nie znała, więc Elisabet, która dostała pewną sumę od Vemunda na pokrycie potrzeb swej podopiecznej, a także miała kilka własnych szylingów, ciągle musiała powstrzymywać jej szalone zapędy. Zgadzała się, że dziecko powinno mieć wszystko w najlepszym gatunku, ale protestowała przeciwko kupowaniu tego całymi tuzinami. Karin narzekała, jakie się wszystko porobiło drogie; jeszcze jeden dowód na to, jak dawno temu poruszała się ostatni raz wśród ludzi. Elisabet wciąż coś się nie zgadzało.

jakim sposobem Vemund, który miał dopiero dwadzieścia pięć lat, mógł tak okrutnie zranić Karin? Zamordować jej narzeczonego? Nie, to musiało się stać dużo wcześniej. Innego wyjaśnienia nie znajdowała.

Chociaż wyprawa na zakupy bardzo Karin zmęczyła, to, z drugiej strony, zrobiła jej dobrze. Ożywione i rozgadane wracały do domu, obładowane pakunkami. Vemund Tark nie byłby pewnie zadowolony, że wyszły do miasta bez męskiego towarzystwa, ale kogo miały poprosić?

Karin ledwo się dowlokła do domu, ale jej pierwsze pytanie brzmiało:

– Jak się miewa Sofia Magdalena?

To Elisabet uznała za postęp.

Vemund przyszedł wieczorem i zabrał ją odpowiednio wcześnie. Przemawiał ostrzejszym i bardziej surowym tonem niż zwykle i chociaż nic po nim nie było widać, Elisabet odniosła wrażenie, że pił.

W powozie nie mówił wiele, ale ona też nie odczuwała potrzeby rozmowy. Siedziała z rękami na kolanach i uparcie wpatrywała się w krajobraz.

Vemund zatrzymał powóz w parku prawie pod samym domem.

– Rozluźnij się! – powiedział ostro. – Jesteś napięta niczym stalowa taśma. W porządku! Ostatni kawałek drogi możesz przejść.

– A ty nie idziesz?

Czy na pewno nie zauważył tonu, jakim to powiedziała?

– Bardzo dobrze wiesz, że nie mogę tam iść.

Elisabet skuliła się.

– Wiem, oczywiście.

– Będziesz musiała sama wrócić, bo nie wiem, jak długo oni będą cię trzymać. Ale mimo wszystko chciałbym mieć sprawozdanie. Zresztą Braciszek cię pewnie odwiezie. Do mojego domu, nie dalej, pamiętaj!

Roześmiała się.

– Vemund, czy ja naprawdę muszę to wszystko zrobić? – zapytała cicho.

– Tylko nie zaczynaj stwarzać trudności! Ja chcę, żeby Braciszek wyprowadził się z tego domu i sam za siebie odpowiadał. A także za ciebie i za Elistrand. Ty nic na tym nie tracisz.

– Materialnie może nie. Czy mam przyjść do ciebie wieczorem?

– Tak, oczywiście! Muszę wiedzieć wszystko. Nawet jeśli będzie późno.

Poczuła się jakoś raźniej. Jednak nie była pozostawiona własnemu losowi.

Elisabet nie słyszała, czy powóz zawrócił, gdy szła ku domowi. Ale nie potrzebowała się odwracać, by wiedzieć…

Otworzyła jej pokojówka i nie było już odwrotu, wszystko się zaczęło – okropnie nerwowo, jeżeli chodzi o Elisabet. Braciszek powitał ją w hallu i pomógł jej zdjąć okrycie, a ona potknęła się i upuściła rękawiczki. Miała nadzieję, że jej szmaragdowozielona suknia jest odpowiednia na taką okazję. Nastała już jesień i bardziej pastelowych kolorów należało unikać. Z drugiej jednak strony nie powinna wyglądać, jakby szła na pogrzeb.

Chociaż, któż to wie, na co szła? Może na pogrzeb swojej wolności?

Braciszek był sympatyczniejszy i przystojniejszy, niż go zapamiętała. Czasami miała wrażenie, że jego zachowanie wynika ze słabości, ale był przecież jeszcze taki młody. I przystojny, że aż dech zapierało. Wyglądał dużo, dużo lepiej niż Vemund.

Cóż, Elisabet powinna być zadowolona…

„Ci piękni ludzie”, jak nazywała mieszkańców Lekenes, przyjęli ją niezwykle życzliwie. Pan i pani Tark ubrali się na tę okazję niebywale wytwornie; był też obecny jakiś tęgi pan, którego jej przedstawiono jako Mandrupa Svendsena, kuzyna pani Tark. Także i on musiał kiedyś mieć niezwykle piękne rysy, teraz można było się ich tylko domyślać pod ciemnoczerwoną, świecącą się skórą twarzy.

Wspaniała kolacja powoli mijała, Elisabet z łatwością uczestniczyła w konwencjonalnej rozmowie. „O, dziękuję, moja mama ma się znakomicie, nie, nie czytałam jej książki, ale chętnie to zrobię, oczywiście, moja pracodawczyni jest niezwykle sympatyczną damą, nie ma zbyt wielkich wymagań, tak, rzeczywiście pogoda zrobiła się okropna…

Przez cały czas czuła, że jest oceniana, że ją ukradkiem obserwują i taksują. Pani Emilia Tark, dokładnie tak czarująca, jak matka Elisabet ją określiła, uśmiechała się słodko i przyjaźnie, wypowiadała akurat te słowa, które należało, ale ani na chwilę nie spuszczała z niej oka. Pod całą tą życzliwością informowała wyraźnie: „noli me tangere”, „nie dotykaj mnie”. Braciszek wielbił ją bezgranicznie.

Elisabet chciałaby kiedyś być taka jak pani Emilia Tark. Tak samo zrównoważona, równie układna i równie piękna. Ale to oczywiście beznadziejne marzenia.

Jej mąż także zachowywał się jak światowiec, lecz Elisabet dostrzegała spojrzenia, jakie posyłał żonie, oczekując jej akceptacji za każdym razem, kiedy zabierał głos.

To Emilia posiadała wrodzoną pewność siebie. Arnold był jak nuworysz, który potyka się w tym świecie etykiety.

Mandrup Svendsen był również niepewny, choć w inny sposób. Hałaśliwy, rozgadany, wybuchający śmiechem. Elisabet domyślała się, że jego miało tu nie być dzisiejszego wieczora, że przyszedł nieoczekiwanie, ubrany niedostatecznie wytwornie, choć i tak elegancko, a oni nie mogli go nie zaprosić, by został na kolacji.

Pani Emilia chwilami wyglądała na udręczoną, kiedy kuzyn przerywał albo zachowywał się zbyt głośno w nieodpowiednich momentach.

Była to, ogólnie biorąc, dość męcząca kolacja.

Potem wszyscy przeszli do małego saloniku. Elisabet i pani Tark podano jakiś lepki, słodki napój, dość mocny, panowie natomiast pili bardziej męskie trunki. Mandrup Svendsen opróżniał swoją szklaneczkę jednym haustem, a dyskretny sługa natychmiast znowu napełniał naczynie.

Pani Tark, matka braci, posłała swemu mężowi ponaglające spojrzenie, po którym on zaczął mówić:

– No więc, droga Elisabet, wiesz chyba, dlaczego poprosiliśmy cię, byś dzisiaj do nas przyszła. Nasz ukochany syn chciałby prosić cię o rękę. A wczoraj jego brat, Vemund, powiadomił go, że już w imieniu Braciszka prosił twoich rodziców… i że oni nie okazali niechęci.

Elisabet pochyliła głowę i przestała szarpać swoją chusteczkę. Dłonie oparła na kolanach, ręce wyprostowała aż do bólu. To okropne skrępowanie, którego nigdy się chyba nie wyzbędzie, zaciskało jej gardło tak, że nie była w stanie odpowiedzieć. Czuła na sobie ciepłe spojrzenie Braciszka. Podczas kolacji starał się dawać do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko małżeństwu z nią, ale Elisabet nie była pewna stałości jego uczuć. Czy można na nim polegać? Czy pozyska jego miłość na tyle, że zechce z nią zostać do końca życia? Czy tak jak inni mężczyźni będzie szukał kochanek?

Elisabet nie należała do kobiet, które byłyby w stanie patrzeć przez palce na niewierność męża. Zdecydowanie nie!

Skupiała się teraz na tym, co mówi ojciec Braciszka. Ale on nie był zbyt silną osobowością. Jego słowa nie miały żadnej mocy przekonywania. Były to tylko słowa.

– Musimy starannie zaplanować to małżeństwo, żeby wszystko mogło się dobrze ułożyć – mówił pan Tark. – Pomiędzy umawiającymi się rodzinami powinna być określona równowaga, to z pewnością rozumiesz. Jak wiesz, nie jesteśmy ludźmi biednymi…

Mandrup Svendsen wyprostował swoje przypominające kiełbaski palce i pociągnął solidnie ze szklaneczki. Elisabet zauważyła, że posłał jej pospieszne, niechętne spojrzenie i zatrzymał je na niej przez chwilę. Czy to był lęk? Strach? Czy tylko chciał ją ocenić?

Tark mówił dalej:

– Wiemy też, że twój ojciec, Ulf Paladin z Ludzi Lodu, jest właścicielem dobrze utrzymanego Elistrand, a jego pozostały majątek też jest nie do pogardzenia.

Ach, tak! A skąd wy to wszystko wiecie? pomyślała Elisabet gniewnie.

Pani Tark, zdaje się, zauważyła jej niechęć i pospieszyła z pomocą:

– Moje dziecko, nie chcielibyśmy, oczywiście, męczyć cię takimi rozważaniami. Mój mąż odwiedzi twojego ojca i wtedy szczegółowo omówią waszą przyszłość. Przedtem jednak trzeba ustalić kilka spraw.

Uśmiechnęła się przepraszająco, jakby chciała powiedzieć, że nie zgadza się z mężczyznami co do sposobu omawiania przyszłości, i ponownie oddała głos mężowi.

Arnold Tark powiedział ostrożnie:

– Z tego co wiemy, w przyszłości masz odziedziczyć także Grastensholm i Lipową Aleję.

– To nie jest wcale takie pewne – powiedziała Elisabet spiesznie. – Oba dwory należą do innej gałęzi rodu, do Lindów z Ludzi Lodu.

– No, ale oni mieszkają przecież w Szwecji – wtrącił Braciszek, spojrzawszy przedtem na matkę, jakby prosił o pozwolenie. – Tam mają zamek myśliwski w Morby.

– Teraz już nie mają – odparła Elisabet. Zaczynała ją irytować ta ich szczegółowa wiedza. – Hrabia Goran Oxenstiema przeprowadził się do Skenas w Vingaker i mój kuzyn, Daniel, jako jego adiutant przeniósł się tam także z rodziną.

Nowe spojrzenie na matkę, a potem pytanie:

– Ale mają tam własny majątek?

– Tak, kupili dwór w pobliżu Skenas.

Pani Tark odezwała się znowu, a wszyscy natychmiast skupili się na tym, co mówi. Prawdziwym autorytetem była tutaj ona.

– Droga Elisabet, wybacz nam naszą ciekawość – zaczęła delikatnie. – Dowiedzieliśmy się jednak, że Daniel Lind z Ludzi Lodu, twój kuzyn, na dobre osiedlił się w Szwecji.

Pospieszny, z macierzyńską czułością wymierzony klaps w ramię Braciszka, który rozpromienił się w odpowiedzi na ten dowód uwagi.

– Kto to powiedział? – wyrwało się Elisabet. Była naprawdę zła i z trudem nad sobą panowała.

– Twoja matka, kochanie.

– Mama buduje zamki na lodzie. Daniel ma dwoje dzieci, syna Solve i córkę Ingelę. Można przypuszczać, że jedno z nich zechce zamieszkać w Grastensholm i Lipowej Alei.

Mężczyźni popatrzyli po sobie. Pani Emilia uśmiechnęła się ciepło i uspokajająco do syna.

Mandrup Svendsen pochylił się ku Elisabet i rzekł:

– Ale ty jesteś także dziedziczką Gabrielshus w Danii.

– Och, nie, na Boga! – roześmiała się Elisabet nerwowo. – Przecież ten majątek jest własnością korony duńskiej od czasów mojego prapradziadka Tristana!

Tamten wyprostował się znowu.

– Jesteś tego pewna? Ty jesteś główną spadkobierczynią, wiesz o tym? Możesz odkupić majątek od korony za niewielką sumę. Masz prawo pierwokupu.

Psie uwielbienie, jakie Braciszek okazywał swojej matce, zaczynało Elisabet denerwować. Nie uniknie się tutaj problemu teściowej! I to nie dlatego, że pani Tark będzie sprawiać kłopoty, przyczyną będzie Braciszek! Nie ma co!

– Ale na co mi Gabrielshus? Ja go nie chcę. A poza tym wcale nie jestem jedyną spadkobierczynią. W Skanii mieszka potomstwo siostry Tristana, Leny. Jest tam mój rówieśnik Arv, syn Orjana Gripa.

– W porządku, o tym wszystkim porozmawiamy z twoim ojcem – oświadczyła lekkim tonem pani Tark. – Męczycie Elisabet, czy tego nie widzicie? Ona jest naszym gościem i to powinien być miły wieczór.

– Tak, naturalnie – uśmiechnął się jej małżonek przepraszająco. – Ale chyba rozumiesz, kochanie, że Elistrand to dwór o mniejszym znaczeniu. Lipowa Aleja także. A ty nosisz przecież tytuł, jesteś margrabianką, a to wymaga oprawy.

W Elisabet się gotowało, ale, co trzeba zapisać jej na plus, zdołała zachować pozory.

– Pozwólcie mnie wyjaśnić kwestię Gabrielshus – zaproponował Mandrup. – Moglibyśmy zaraz wykupić majątek za niewielką sumę, skoro ty jesteś główną dziedziczką. A jeśli chodzi o Grastensholm i Lipową Aleję, to możesz przeprowadzić proces przeciwko twoim szwedzkim krewnym.

Nigdy w życiu, myślała Elisabet, ale tym razem udało jej się zachować pełne urazy milczenie.

Pani Tark zauważyła to. Bo Elisabet wcale nie była taka nieprzenikniona.

– Och, dajcie spokój – powiedziała pani Emilia przyjaźnie. – Jakie znaczenie mają pieniądze? Jestem pewna, że Elisabet jest odpowiednią żoną dla Braciszka. Mam chyba rację?

Mąż przytakiwał jej z niepewnym uśmiechem. Braciszek zaś naprawdę patrzył na Elisabet rozkochanym wzrokiem. Za pozwoleniem matki, oczywiście…

W spojrzeniu Mandrupa Svendsena jednak można było wyczytać zdecydowanie. I łapczywość. Można zająć wszystkie te dwory! To był prawdziwy przedsiębiorca. Tak Elisabet już wiedziała, że wielkie przedsiębiorstwo Vemunda prowadzi właśnie Mandrup.

I nagle zrozumiała, dlaczego Vemund nie pasuje do tego towarzystwa. Był on zupełnie innym typem niż pozostali członkowie rodziny. Był jednym z Tarków, temu nie można było zaprzeczyć, a jednak…

Elisabet wpadła w pełen przekory humor. A może powinna wypuścić kota z worka i zapytać: Kim jest Karin Ulriksby?

Nie, tego nie może zrobić. Obiecała Vemundowi, że będzie milczeć.

A zresztą może to pytanie wcale by nie wywołało żadnego skandalu. Może ci ludzie nie znają Karin? Może to tylko problem Vemunda?

Z ulgą przyjęła do wiadomości, gdy w chwilę potem pani Tark dała znak, że „audiencja” skończona. Elisabet wstała i bardzo uprzejmie podziękowała za wieczór. Żadne oficjalne zaręczyny nie zostały zawarte, ale od tej chwili mogła się uważać za przyrzeczoną Braciszkowi Tarkowi. Wszyscy zapraszali ją bardzo serdecznie najszybciej, jak będzie to możliwe.

Ukradkiem obserwowała swego ewentualnego przyszłego męża i czuła się dość niepewnie. To prawda, że był młodzieńcem pod każdym względem sympatycznym, to prawda, że przyjemnie było na niego patrzeć, ale…

Gdybyż tylko nie była taka niepewna!

Chciał odwieźć ją do domu, ale już sama myśl o tym wzbudziła w niej panikę. Cała ta rodzina stała jej kością w gardle. Nie, dzięki, musi zostać sama.

Ze skromnie spuszczonym wzrokiem szepnęła, że jest już późno i ona powinna myśleć o swojej reputacji.

Rodzina zaakceptowała to łaskawie. Została szczególnie gorąco pożegnana przez panią Tark, jedyną wyrozumiałą osobę w tym gronie. Elisabet, oczywiście, bała się trochę tej władczej damy. Nigdy nie lubiła czuć się mało warta. A tutaj, mimo całej życzliwości pani Emilii, tak właśnie się czuła.

– Na pewno zostaniemy przyjaciółkami, Elisabet – powiedziała przyszła teściowa i zapewne mówiła to z przekonaniem.

Elisabet jednak była w złym nastroju i przyjęła to jako groźbę.

Muszę bardziej na siebie uważać, pomyślała, pełna zastrzeżeń do samej siebie. Pomachała wytwornej rodzinie, żegnającej ją na schodach pięknego domu, i zdołała nawet przywołać na wargi blady uśmiech. Oni machali jej także przyjaźnie, niezwykle przyjaźnie.

Nareszcie powóz odjechał.

Wyskoczyła przed domem Vemunda i odesłała powóz do Lekenes. Było jej obojętne, co pomyśli stangret.

Wyprostowała się i oddychała głęboko. Co ma teraz powiedzieć Vemundowi? Czy powinna kłamać i oświadczyć, że wszystko układa się jak najlepiej? Czy opowiedzieć, jak było?

Drzwi zastała otwarte. Mój Boże, pomyślała, czy on się nie boi włamywaczy?

Zapukała z ociąganiem. W domu panowała martwa cisza.

Weszła powoli.

– Vemund?

Nikt nie odpowiadał. Poszła dalej, do pokoju, w którym już kiedyś była. W lichtarzu dopalała się świeca. Otwarte drzwi prowadziły do sąsiedniego pokoju i tam także paliła się świeca.

Vemund Tark leżał na łóżku w dosyć niewygodnej pozycji. Spał zasłaniając ręką oczy. Elisabet podeszła bliżej, niepewna, czy powinna go zbudzić, czy raczej dać mu spokój.

Ale przecież nalegał, żeby przyszła…

Kiedy zobaczyła karafkę i szklaneczkę na nocnym stoliku, obie prawie puste, i kiedy poczuła zapach alkoholu, cofnęła się pospiesznie.

Ale nie dość szybko. Ręka Vemunda wyciągnęła się błyskawicznie i chwyciła ją za nadgarstek. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa.

– No, i jak poszło? – spytał ochryple.

Elisabet skrzywiła się.

– Ty piłeś!

– Wyobraź sobie, że wiem o tym! Oczywiście, że piłem, do diabla! A jak inaczej zniósłbym to wszystko? No?

– Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Zostałam zaakceptowana. Pod jednym tylko warunkiem.

– Pod jakim warunkiem?

– A, to nie ma znaczenia.

Uścisk wokół nadgarstka przybrał na sile.

– Pod jakim warunkiem?

– Oni by woleli, żebym posiadała także Grastensholm i Lipową Aleję – jęknęła żałośnie. – A na dodatek Gabrielshus.

– Przeklęci krwiopijcy! To, oczywiście, Mandrup, prawda?

– Ja… Ja odniosłam wrażenie, że to ich wspólny pogląd. Ale on był najbardziej zainteresowany, to prawda. A twoja matka we wszystkim się z nimi zgadzała, chociaż uważała, że są za bardzo natarczywi.

Vemund znowu zasłonił oczy ręką.

– Och, taki jestem zmęczony! Nie zniosę tego dłużej!

Elisabet stała przez chwilę w milczeniu, a potem zapytała:

– Vemund, czy ja naprawdę muszę wyjść za Braciszka?

– Musisz! – zawołał i pociągnął ją tak, że usiadła na łóżku. – Jesteś jedyną osobą, która może go uratować! Mój brat ma wiele zalet, a ja jestem za niego odpowiedzialny. On musi zamieszkać w Elistrand, troszczyć się sam o siebie, o dom i rodzinę. I, Elisabet, wy dwoje moglibyście wziąć do siebie Karin… Wiem, że proszę cię o tak wiele, ale jestem w rozpaczy, wierz mi!

– Karin – powiedziała Elisabet z zastanowieniem. – Nikt nie wie, jak się teraz potoczy jej życie, kiedy znalazła się w nim ta mała dziewczynka. Karin się zmienia z dnia na dzień. Ale, rzecz jasna, to nie jest wykluczone, że moglibyśmy wziąć ją do Elistrand. My tam jesteśmy przyzwyczajeni do opieki nad poszkodowanymi istotami. Zawsze kogoś takiego mieliśmy.

– O Boże, żeby to się tylko udało! – szepnął śmiertelnie zmęczony. – Wtedy wszystkie zmartwienia by się skończyły. Wszystko by się ułożyło.

– A ty, Vemund? Co z tobą?

– Ja? – zapytał z zamkniętymi oczyma. – Ja bym wtedy mógł nareszcie umrzeć.

Elisabet zesztywniała.

– Co ty wygadujesz?

– Mam do spełnienia tylko dwa zadania: Zatroszczyć się o przyzwoite życie dla Braciszka i dla Karin. Niczego więcej nie chcę. I już nie potrafię dłużej żyć z tym wstydem.

– A twoje przedsiębiorstwo?

– Niech je diabeł porwie!

Serce łomotało jej głośno.

– Ale ty nie możesz umrzeć! Ja nie chcę!

– Głupstwa! To, co ty myślisz, nie ma najmniejszego znaczenia!

Płacz dławił ją w gardle, a poza tym była wściekła.

– Zdaje mi się, że jesteś niekonsekwentny. Dlaczego tak koniecznie chcesz mnie wydać za Braciszka? Skoro i tak zamierzasz odebrać sobie życie, co zresztą uważam za największe tchórzostwo, o jakim słyszałam, to Braciszek może sobie spokojnie odziedziczyć przedsiębiorstwo, Lekenes i cały majątek. Dlaczego musisz mnie w to mieszać?

– Iskry się z ciebie sypią – mruknął. – Ale głos masz płaczliwy i zdaje mi się, że wciąż pociągasz nosem. Nie zaczniesz się chyba nad sobą użalać? To do ciebie niepodobne. – Vemund usiadł na łóżku. – Ja chcę odesłać stąd Braciszka. Czy to jeszcze nie dotarło do twojej ciasnej główki? A przedsiębiorstwo… Niech się z nim dzieje, co chce. Lekenes także. Ten ohydny dom upiorów! I nie chodzi mi o upiory krążące swobodnie po świecie, raczej o wypełniającą ten dom zgniliznę!

– Fu! Śmierdzi od ciebie wódką! – parsknęła Elisabet i cofnęła się tam, gdzie siedziała przedtem. – Zachowuj się jak mężczyzna i nie użalaj się nad sobą!

– O Boże, ty przecież niczego nie rozumiesz! Ja nie mogę żyć z tym, co wiem, czy to tak trudno pojąć? I czy sądzisz, że teraz jest mi lżej? Teraz, kiedy wiem, że masz wyjść za mąż za mojego brata?

Elisabet otarła kilka zdradzieckich łez i wrzasnęła:

– Ale przecież wcale nie chcę wycho… – Przerwała i spytała mało inteligentnie: – Co masz na myśli?

– Ja… Nie, zapomnij o tym, Elisabet! Jestem pijany i mówię rzeczy, których nie powinienem.

Nieświadomie zacisnął dłoń na jej ramieniu. Jego twarz była tak blisko, że Elisabet wyraźnie widziała kolor jego oczu. Mieniący się błękit, ale białka były mocno przekrwione.

– Vemund – zaczęła, a broda jej drżała. – Ręka mnie boli, nie ściskaj tak, i okropnie śmierdzisz wódką, ale ja nie chcę, żebyś umierał, naprawdę świat nie będzie wesoły bez ciebie. A poza tym ja nie chcę wychodzić za mąż za Braciszka.

Ja też nie chcę, żebyś wychodziła – mruknął niewyraźnie. Objął ją mocno i Elisabet mogła położyć głowę na jego ramieniu, ale twarz odwróciła. Wszystko ma swoje granice! – Zostań ze mną, Elisabet – szepnął jej do ucha.

Jej ręce spoczywały na jego ramionach. Teraz wszystko wydawało się cudowne, palcami gładziła ubranie, pod którym wyczuwała silne mięśnie.

– To nie ja prosiłam, żeby mnie wydać za Braciszka.

Zamiast odpowiedzi usłyszała rozpaczliwy szloch.

– Boże, ja przecież nie chcę umierać!

– To dlaczego musisz?

– Powinnaś zrozumieć, że nie mogę żyć z tym dławiącym wstydem.

– A jeśli Karin wyzdrowieje? Wtedy może się okazać, że poświęciłeś się na próżno!

– Nie wyobrażaj sobie rzeczy niemożliwych. Ktoś tak głęboko zraniony nigdy nie wyzdrowieje.

Elisabet próbowała podnieść głowę i spojrzeć na niego, ale odór alkoholu był zbyt silny, więc ponownie oparła głowę na jego piersi.

– Vemund, ja naprawdę nie rozumiem, co ciebie tak dręczy. Co się stało? Domyślam się, że Karin miała narzeczonego i miała wyjść za niego za mąż…

Vemund stał się czujny.

– Aha, więc to odkryłaś?

– Nie mogłam nie odkryć, głuptasie. I domyślam się, że ty tego narzeczonego zamordowałeś. W wyniku tragicznej pomyłki.

Teraz on podniósł jej głowę tak, że musiała na niego patrzeć.

– Co ty mówisz?

– Tak. Nietrudno było do tego dojść.

– No wiesz! Ty chyba nie masz dobrze w głowie, ja przecież nikogo nie zamordowałem! Narzeczony Karin żyje i ma się znakomicie.

Загрузка...