Książkę tę dedykuję

Johnowi Francisowi McCarthy'emu


Obudził się zimną nocą w lesie, wyciągnął rękę i dotknął śpiącego obok dziecka. Noce ciemniejsze od ciemności, każdy nowy dzień bardziej szary od poprzedniego. Jakby to był atak jakiejś lodowatej jaskry, zacierającej obraz świata. Jego dłoń wznosiła się i opadała łagodnie wraz z każdym bezcennym oddechem. Odgarnął foliową plandekę, podźwignął się w cuchnącym ubraniu i kocach, po czym spojrzał na wschód w poszukiwaniu jakiegokolwiek światła, ale żadnego nie było. We śnie, z którego właśnie się ocknął, dziecko zaprowadziło go za rękę do pieczary. Światło lampy zatańczyło na mokrej polewie naciekowej. Byli niczym pielgrzymi z podań, połknięci przez jakąś granitową bestię, zagubieni w jej wnętrznościach. W głębokich żłobinach kapała i szemrała woda, bez ustanku wybijając w ciszy minuty i godziny ziemskiego czasu, dni i lata. Wreszcie stanęli w wielkiej kamiennej sali, gdzie leżało pradawne czarne jezioro. A na przeciwległym brzegu czekał stwór, który podniósł znad marmitu ociekającą wodą paszczę i łypnął ku światłu martwymi mlecznymi ślepiami podobnymi do jaj pająków. Zakołysał łbem nad taflą, jak gdyby chciał wchłonąć woń tego czego nie mógł zobaczyć. Przycupnął tam, blady nagi półprzezroczysty, rzucający na skały cień swych alabastrowych kości. Flaków i bijącego ser-ca. Mózgu, który pulsował w matowym szklanym kloszu. Zabujał łbem na boki, stęknął grubym głosem, a potem odwrócił się i pomknął bezszelestnie susami w mrok.

O pierwszym brzasku wstał i zostawiwszy śpiącego chłopca, wyszedł na drogę, gdzie przysiadł i zaczął obserwować teren na południu. Jałowa, cicha, zapomniana przez Boga kraina. Sądził, że jest październik, ale pewności nie miał. Od lat nie prowadził kalendarza. Zmierzali na południe. Tutaj nie przetrwaliby kolejnej zimy.

Gdy rozwidniło się na tyle, że mógł użyć lornetki, zlustrował dolinę leżącą poniżej. Świat zacierał się w półmroku. Nad asfaltem przetaczały się rozrzedzone kłęby miałkiego popiołu. Obserwował uważnie wszystko, co było widoczne. Odcinki szosy w oddali, pośród uschniętych drzew. Wypatrywał jakichkolwiek kolorów. Ruchu. Smug wznoszącego się dymu. Opuścił lornetkę, ściągnął z twarzy bawełnianą maskę i wierzchem dłoni wytarł nos, a potem znów zaczął obserwować okolicę. Później po prostu siedział, trzymając w ręku lornetkę, patrząc, jak popielaty dzień gęstnieje nad ziemią. Wiedział tylko, że dziecko to jego racja bytu. Powiedział: Jeśli nie jest słowem Bożym, to Bóg nigdy nie przemówił.

Gdy wrócił, chłopiec wciąż spał. Zdjął z niego niebieską plandekę, złożył ją, wyniósł na dwór i spakował do wózka sklepowego, następnie wziął talerze, parę ciasteczek z mąki kukurydzianej i syrop w plastikowej butelce. Rozpostarł na ziemi małą folię, która służyła im za stół, rozstawił wszystko, a potem wyjął rewolwer zza paska i położył go na folii, w końcu usiadł i patrzył na śpiące dziecko. Ściągnęło w nocy maskę, która zagrzebała się w koce. Przyglądał się chłopcu, zerkając raz po raz na drogę między drzewami. To nie była bezpieczna kryjówka. Teraz, za dnia, mogli zostać wypatrzeni z szosy. Chłopiec obrócił się w kocach. A potem otworzył oczy. Cześć, tatusiu, powiedział.

Jestem przy tobie.

Wiem.

Godzinę później byli już w drodze. Mężczyzna pchał wózek; obaj nieśli plecaki. W plecakach znajdowało się najważniejsze wyposażenie. Na wypadek gdyby musieli porzucić wózek i ratować się ucieczką. Do rączki wózka przymocowane było chromowane lusterko od motocykla, za pomocą którego mężczyzna obserwował drogę z tyłu. Nasunął plecak wyżej na ramiona i rozejrzał się po jałowej okolicy. Droga była pusta. Niżej w płytkiej dolinie, nieruchoma serpentyna szarej rzeki. Zastygła i wyrazista. Wzdłuż brzegu brzemię martwych trzcin i krzewów. Dobrze się czujesz?, spytał. Chłopiec skinął głową. Ruszyli dalej asfaltową szosą w szarym świetle, szurając nogami w popiele, jeden całym światem drugiego.

Starym betonowym mostem przekroczyli rzekę, a po kilku kilometrach dotarli do przydrożnej stacji benzynowej. Stanęli pośrodku szosy i się rozglądali. Chyba powinniśmy tam wejść, powiedział mężczyzna. Zajrzeć. Chwasty, przez które się przedarli, padły dokoła w kurz. Pokonali spękaną asfaltową zatoczkę i znaleźli zbiornik zaopatrujący dystrybutory. Pokrywa znikła, więc mężczyzna osunął się na kolana i powąchał rurę, ale słaba, zatęchła woń benzyny była tylko echem przeszłości. Wstał i spojrzał na budynek. Dystrybutory o dziwo z wężami na swoim miejscu. Okna nietknięte. Drzwi do warsztatu były otwarte, więc wszedł. Przy jednej ścianie metalowa szafa z narzędziami. Przeszukał szuflady, lecz nie znalazł niczego, co mogłoby się przydać. Dobre półcalowe nasadki przelotowe. Grzechotka, Rozejrzał się po warsztacie. Metalowa beczka pełna śmieci. Wszedł do biura. Dokoła kurz i popiół. Chłopiec stał w drzwiach. Metalowe biurko, kasa. Jakieś stare podręczniki samochodowe, napuchłe i zawilgocone. Poplamione linoleum, pofałdowane pod nieszczelnym dachem. Mężczyzna zbliżył się do biurka i przystanął. Następnie wziął do ręki słuchawkę i wykręcił numer do ojcowskiego domu sprzed wielu lat. Chłopiec patrzył. Co robisz?, spytał.

Niecały kilometr dalej mężczyzna zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Nie przemyśleliśmy tego, powiedział. Musimy wrócić. Zepchnął wózek z szosy i przechylił go na bok w miejscu, gdzie był niewidoczny z drogi. Zostawili plecaki i poszli na stację. W warsztacie wytoczył metalową beczkę ze śmieciami, przewrócił ją i wygarnął wszystkie plastikowe butelki po oleju. Następnie usiedli na podłodze i zaczęli opróżniać po kolei butelki z osadu, stawiając do góry dnem w rondlu, aż wreszcie zebrali prawie pół litra oleju silnikowego. Przelali go do butelki. Mężczyzna nałożył zakrętkę, szmatą wytarł butelkę i zważył ją w dłoni. Olej do małego lampidła, by oświetliło długie szare zmierzchy, długie szare brzaski. Będziesz mógł mi poczytać, powiedział chłopiec. Prawda, tatusiu? Prawda, odparł.

Na przeciwległym krańcu doliny szosa biegła przez czarne pogorzelisko. Po obu stronach ciągnęły się zwęglone i ogołocone z gałęzi pnie. Przez drogę przetaczał się popiół, a obwisłe wąsy drutu rozpiętego między poczerniałymi słupami pojękiwały cicho na wietrze. Spalony dom na polanie, a dalej pas łąk, nagich i szarych, i niedokończony czerwony nasyp, gdzie przerwano roboty drogowe. Jeszcze dalej billboardy reklamujące motele. Wszystko tak jak niegdyś, tyle że wyblakłe i zwietrzałe. Stanęli na szczycie wzgórza, żeby złapać oddech, wystawieni na zimno i wiatr. Spojrzał na chłopca. Nic mi nie jest, tatusiu. Mężczyzna położył mu rękę na ramieniu i kiwnięciem głowy wskazał otwartą krainę rozciągniętą poniżej. Wyjął z wózka lornetkę i zlustrował równinę, gdzie w szarym powietrzu majaczyły zarysy miasta przypominające szkic węglem na tle pustkowia. Nic nie przyciągało oka. Żadnego dymu. Mogę popatrzeć? Tak, oczywiście, że możesz. Chłopiec oparł się o wózek i wyregulował ostrość. Widzisz coś?, spytał mężczyzna. Nic. Chłopiec opuścił lornetkę. Pada. Tak, wiem.

Przykryty plandeką wózek zostawili w wąwozie i ruszyli stromizną wśród ciemnych pni do miejsca, gdzie mężczyzna dostrzegł półkę skalną. Usiedli tam pod nawisem i patrzyli, jak przez dolinę gnają tafle szarego deszczu. Było bardzo zimno. Okutani w koce naciągnięte na kurtki, siedzieli przytuleni do siebie. Po chwili deszcz ustał – tylko krople kapały z drzew. Gdy się przejaśniło, poszli do wózka, ściągnęli plandekę i wyjęli koce oraz inne przedmioty potrzebne im na noc. Wrócili na wzgórze i rozłożyli się obozem na suchej ziemi pod nawisem skalnym. Mężczyzna przytulił chłopca, żeby go ogrzać. Zawinięci w koce, patrzyli na bezimienny zmrok, który wkrótce miał ich spowić ciemnością. Pod naporem nocy szare zarysy miasta znikły jak przywidzenie, więc mężczyzna zapalił małą lampę i ustawił, ją poza zasięgiem wiatru. Potem wyszli na drogę. Wziął chłopca za rękę i dotarli na szczyt wzgórza, gdzie wznosiła się szosa i skąd mieli rozległy widok na ciemniejącą krainę na południu. Wystawieni na wiatr, okutani w koce, wypatrywali najmniejszego blasku ognia lub lampy. Nic. Ich lampa, ustawiona pod skałami na zboczu, wydawała się ledwie kroplą światła; po chwili wrócili. Było za mokro, żeby rozpalić ognisko. Zjedli lichy zimny posiłek i ułożyli się do snu, stawiając lampę między sobą. Mężczyzna wyjął książeczkę, ale chłopiec był zbyt zmęczony, żeby słuchać. Możemy zostawić lampę zapaloną, dopóki nie usnę?, spytał. Oczywiście, że możemy.

Długo nie mógł zasnąć. Po chwili odwrócił się i spojrzał na mężczyznę. W nikłym świetle buzia prążkowana na czarno strużkami deszczu jak twarz Tespisa z dawnego świata. Mogę cię o coś spytać?

Tak, oczywiście.

Umrzemy?

Kiedyś tak. Ale nie teraz.

Idziemy na południe?

Tak.

Więc będzie nam ciepło.

Tak.

Dobrze.

Co dobrze?

Nic, po prostu dobrze.

Śpij już.

Dobrze.

Zdmuchnę lampę, dobrze?

Tak. Dobrze.

A potem w ciemności: Mogę o coś spytać?

Tak. Oczywiście, że możesz.

Co byś zrobił, gdybym umarł?

Gdybyś umarł, to też chciałbym umrzeć.

Żebyśmy byli razem?

Tak. Żebyśmy byli razem.

Dobrze.

Leżał zasłuchany w wodę kapiącą z drzew. Skała macierzysta, to. Zimno i cisza. Popioły umarłego świata niesione tu i tam przez posępny, ziemski wiatr. Niesione, rozdmuchiwane, niesione dalej. Wszystko oderwane od swego podłoża. Zawieszone w popielatym powietrzu. Podtrzymywane przez tchnienie, drżące i krótkotrwałe. Ach, gdyby moje serce było z kamienia.

Obudził się przed świtem i obserwował szary brzask. Powolny i mętny. Podniósł się, gdy chłopiec jeszcze spał, włożył buty i okutany w koc ruszył między drzewa. Zszedł w wąwóz krasowy – tam ukucnął i długo kaszlał. A potem ukląkł w popiele. Podniósł twarz do jaśniejącego dnia. Jesteś tam?, wyszeptał. Czy wreszcie cię zobaczę? Czy masz szyję, żebym mógł cię udusić? Czy masz serce? Bądź przeklęty na wieki, czy masz duszę? O Boże, szeptał, o Boże.

Nazajutrz w południe przeszli przez miasto. Rewolwer miał pod ręką, na zwiniętej plandece przykrywającej wózek. Chłopca trzymał przy sobie. Miasto było w większości spalone. Żadnych oznak życia. Samochody na ulicach oblepione popiołem, wszystko pokryte popiołem i kurzem. Skamieniałe ślady w wyschniętym błocie. W niszy drzwi trup wysuszony na wiór. Krzywiący się na widok dnia. Mężczyzna przyciągnął chłopca do siebie. Pamiętaj, że to, co wpuszczasz do głowy, pozostaje w niej na zawsze, powiedział. Warto, byś się nad tym zastanowił.

Ale czasem przecież coś zapominamy, prawda?

Tak. Zapominamy to, co chcemy pamiętać, a pamiętamy to, o czym chcielibyśmy zapomnieć.


W odległości półtora kilometra od farmy wuja znajdowało się jezioro, na które zwykle wybierali się jesienią po drewno na opał. Siedział na tyle łodzi, przesuwając dłonią w zimnej wodzie, a wuj pochylał się nad wiosłami. Stopy starego człowieka w czarnych dziecięcych butach ustawione na podpórkach. Słomiany kapelusz. Fajka z kaczana kukurydzy w zębach, niteczka śliny zwisająca z główki. Wuj odwrócił się, by spojrzeć na odległy brzeg, przyciskając wiosła do piersi, wyjmując fajkę z ust, by otrzeć podbródek wierzchem dłoni. Na brzegu rosły brzozy, które wydawały się białe jak kości na tle ciemnych iglaków w głębi. Na samym skraju jeziora gąszcz poskręcanych pniaków, szarych i zbutwiałych – pozostałość po drzewach wywróconych lata wcześniej przez huragan. Korony drzew dawno pocięto piłami i zabrano na opał. Wuj obrócił łódź i wciągnął wiosła – dryfowali nad piaszczystą płycizną, dopóki pawęż nie zaszurała o dno. W przejrzystej wodzie kołysał się brzuchem do góry martwy okoń. Żółte liście. Buty zostawili na nagrzanych pomalowanych deskach, wciągnęli łódź na brzeg i zarzucili kotwicę. Była nią puszka po słoninie zalana betonem, ze śrubą oczkową w środku. Ruszyli brzegiem, wuj wpatrując się w pnie drzew, pykając z łajki, niosąc na ramieniu zwój konopnego sznura. Wreszcie wybrał pień, więc przewrócili go, szarpiąc za korzenie, i dowlekli do wody. Spodnie podwinęli do kolan, ale i tak się zamoczyły. Przywiązali koniec sznura do kołka na tyle łodzi i powiosłowali z powrotem przez jezioro, ciągnąc pomału pień za sobą. Nastał już wieczór. Powolny, miarowy mozół i skrzypienie dulek. Ciemna szklana tafla jeziora i światła w oknach na brzegu. Gdzieś tam grało radio. Milczeli obaj. To był idealny dzień jego dzieciństwa. Dzień, który nadał ton późniejszym dniom.

W następnych dniach i tygodniach ciągnęli na południe. Samotni, uparci. Surowa górzysta kraina. Domy obłożone aluminium. Czasami zza kęp odrastających drzew ukazywały się odcinki leżącej niżej autostrady międzystanowej. Zimno, coraz zimniej. Stanęli na górskiej przełęczy i patrzyli na wielką otchłań na południu, gdzie jak okiem sięgnąć ciągnęła się spalona kraina, z łach popiołu sterczały poczerniałe sylwetki skał, a kłęby pyłu wzbijały się i przetaczały w dal przez pustkowie. Szlak matowego słońca poruszającego się niewidzialnie za zasłoną pomroki.

Całymi dniami przemierzali spieczoną ziemię. Chłopiec znalazł kredki, więc dorysował kły na swojej masce i szedł dalej bez słowa skargi. Jedno z przednich kółek wózka się zwichrowało. Co z tym zrobić? Nic Świat spalony na popiół, nie ma jak rozniecić ognia, noce dłuższe, ciemniejsze i zimniejsze niż wszystko, czego dotąd doświadczyli. Od tego zimna pękały kamienie. Zycie uchodziło z człowieka. Tulił trzęsącego się chłopca i liczył w mroku każdy słaby oddech.


Obudził się na dźwięk odległego grzmotu i usiadł. Dokoła jarzyło się słabe światło, drżące, pozbawione źródła, załamujące się w deszczu nawiewanej sadzy. Naciągnął plandekę na siebie i chłopca i leżał długo, nasłuchując. Jeśli przemokną, nie będą mogli wysuszyć się przy ogniu. Jeśli przemokną, najprawdopodobniej umrą.

Nocami budził się w ciemności, która była oślepiająca i nieprzenikniona. W ciemności tak wielkiej, że uszy bolały od nasłuchiwania. Musiał często wstawać. Żadnych odgłosów oprócz wiatru wśród poczerniałych nagich drzew. Podniósł się i dreptał w miejscu, w zimnym autystycznym mroku, z rękoma wyciągniętymi na boki dla zachowania równowagi, a w jego czaszce roiły się obliczenia błędnika przedsionkowego. Stara kronika. Żeby utrzymać pion. Bez upadku, tylko postępująca pochyłość. Pomaszerował w nicość, licząc kroki z myślą o powrocie. Oczy zamknięte, ręce wystawione. Utrzymać pion w stosunku do czego? Czegoś bezimiennego w nocy, skały macierzystej albo żyły rudnej. Wobec czego on i gwiazdy są wspólnym satelitą. Jak wielkie wahadło w rotundzie, przez cały długi dzień odznaczające ruchy wszechświata, o którym można powiedzieć, że ono niczego nie wie, a jednak wiedzieć musi.

Po dwóch dniach pokonali spopieloną krainę. Dalej droga biegła granią górskiego pasma, a po obu stronach rzedł jałowy las. Śnieg pada, powiedział chłopiec. Mężczyzna spojrzał na niebo. Ku ziemi przedzierał się pojedynczy szary płatek. Chłopiec złapał go w dłoń i patrzył, jak niknie niczym ostatnia hostia chrześcijaństwa.


Wędrowali pod plandeką. Znikąd padały wirujące szare płatki. Na poboczu szara breja. Czarna woda wypływająca spod zasp namokłego popiołu. Żadnych ognisk na odległych graniach. Pomyślał, że krwawe kulty najpewniej pożarły siebie nawzajem. Nikt nie wędrował tą drogą. Ani śladu rozbójników, maruderów. Po chwili dotarli do przydrożnego warsztatu samochodowego, stanęli w otwartych drzwiach i patrzyli na szary śnieg z deszczem zacinający z wyżyn.

Zebrali kilka starych pudeł i rozpalili ogień na podłodze. Znalazł narzędzia, opróżnił wózek i zabrał się do naprawiania koła. Wyciągnął sworzeń, ręczną wiertarką przewiercił tulejkę i wpasował kawałek rurki przycięty piłka do metalu. Następnie skręcił wszystko razem, postawił wózek i go wypróbował. Jeździł całkiem dobrze. Chłopiec obserwował wszystko na siedząco.

Rankiem ruszyli w dalszą drogę. Bezludna okolica. Skóra z dzika przybita do wrót stodoły. Wyleniała. Kłak zamiast ogona. W środku u krokwi wisiały trzy trupy, wyschłe i zakurzone wśród smug bladego światła. Może coś tutaj znajdziemy, powiedział chłopiec. Kukurydzę albo coś innego. Idziemy, odparł mężczyzna.


Najbardziej martwił się o buty. O buty i jedzenie. Zawsze jedzenie. W kącie starej wędzarni pokrytej gontem znaleźli szynkę wiszącą wysoko na rożnie. Wyglądała jak coś wydobytego z grobowca, tak była wyschnięta i pomarszczona. Wbił nóż. Pod spodem ciemnoczerwone, słone mięso. Pożywne i smaczne. Wieczorem upiekli szynkę na ogniu, grube plastry, które poddusili potem w puszce z fasolą. Później, już w nocy, obudził się, sądząc, że słyszy bębny dudniące pośród ciemnych niskich wzgórz. Ale potem wiatr zmienił kierunek i zapadła cisza.

W snach jego blada panna młoda wychodziła ku niemu spod baldachimu zielonych liści. Sutki oblepione gliną, żebra pomalowane na biało. Miała na sobie suknię z gazy, ciemne włosy upięła grzebieniami z kości słoniowej, grzebieniami z perłowej masy. Jej uśmiech, spuszczone oczy… Rankiem znowu padał śnieg. Nad głową małe paciorki z szarego lodu nanizane na przewodach świetlnych.

To wszystko budziło jego nieufność. Powiedział, że dla człowieka znajdującego się w niebezpieczeństwie właściwymi snami są sny o niebezpieczeństwie, a cała reszta to gnuśność i śmierć. Sypiał mało i kiepsko. Śnił o przechadzce po ukwieconym lesie, gdzie przed nimi, przed nim i chłopcem, prze-fruwały ptaki, a niebo miało boleśnie błękitny kolor, ale nauczył się budzić z tych syrenich światów. Leżał w ciemności, z przemijającym w ustach osobliwym smakiem brzoskwini z fantomowego gaju. Pomyślał, że jeśli pożyje dość długo, cały świat ulegnie ostatecznie zatracie. Tak jak konający świat, do którego wkraczają ociemniali ludzie – wszystko w nim powoli wyparowuje z pamięci.

Ze snów na jawie, tych na drodze, nie było przebudzenia. Brnął dalej. Pamiętał ją całą oprócz zapachu. Siedział z nią w operze, nachylając się do przodu, wsłuchując w muzykę. Pozłacane ślimacznice, kinkiety i fałdy wysokich, strzelistych kurtyn po obu stronach sceny. Trzymała jego rękę na swoim kolanie, a pod cienką tkaniną letniej sukni wyczuwał koronkę pończoch. Zatrzymać ten kadr. A teraz sprowadź swoją ciemność i zimno i niech cię szlag.

Uformował szczecinę z dwóch znalezionych szczotek, drutem przywiązał ją do wózka, żeby zmiatała sprzed kółek gałęzie na drodze, wsadził chłopca do koszyka i stanął na tylnej listwie, jakby powoził zaprzęgiem psów, po czym zaczęli zjeżdżać ze wzgórza, wzorem bobsleistów balansując ciałem na zakrętach. Po raz pierwszy od dawna zobaczył uśmiech na twarzy chłopca.

Na szczycie wzgórza był zakręt i odnoga. Stary szlak biegnący przez las. Zeszli z szosy, usiedli na ławce i patrzyli na dolinę, gdzie pofałdowana ziemia nikła w ziarnistej mgle. W dali jezioro. Zimne, szare, ociężałe w niecce ogołoconych wiejskich okolic.

Co to, tatusiu?

Tama.

Do czego ona służy?

Dzięki niej powstało jezioro. Zanim zbudowali tę tamę, była tam zwykła rzeka. Mając tamę, płynącą wodę można było wykorzystać do uruchomienia wielkich wiatraków zwanych turbinami, które wytwarzały prąd elektryczny.

Żeby było światło?

Tak, żeby było światło.

Możemy tam zejść i popatrzeć?

To chyba za daleko.

Czy tama będzie długo stała?

Sądzę, że tak. Jest z betonu. Pewnie przetrwa setki lat. Może nawet tysiące.

Myślisz, że w jeziorze są ryby?

Nie. W jeziorze nie ma niczego.

W odległej przeszłości gdzieś niedaleko tego miejsca obserwował sokoła pikującego na tle niebieskiego zbocza wysokiej góry, który kilem swej piersi uderzył w żurawia w samym środku klucza i porwał go nad rzekę, patykowatego, pokaleczonego – w nieruchomym jesiennym powietrzu smuga wyrwanych, zmiętoszonych piór.

Ziarniste powietrze. Którego smak nigdy nie nikł w ustach. Stali w deszczu jak zwierzęta gospodarskie. A potem ruszyli, kryjąc się pod plandeką przed jednostajną mżawką. Mokre i zmarznięte stopy, niszczejące buty. Na zboczach stare zboże, zgniłe i przygniecione do ziemi. Nagie drzewa na grani, surowe i czarne w deszczu.

A sny pełne kolorów. Czy śmierć może przyzywać inaczej? Po przebudzeniu zimnym świtem wszystko błyskawicznie obracało się w popiół. Niczym dawne malowidła ścienne w grobowcach wystawione nagle na światło dnia.

Minęła zła pogoda i zimno i wreszcie dotarli do doliny rzecznej na nizinie, z wciąż widocznymi pokawałkowanymi polami, na których wszystko obumarto do korzeni w wyjałowionej glebie. Maszerowali szosą. Wysokie domy z oblicówką. Blacha walcowana na dachach. Długa stodoła na polu, na jej spadzistym dachu reklama z wyblakłymi trzymetrowymi literami. Odwiedźcie Rock City.

Przydrożne żywopłoty przemienione w rzędy czarnych, poskręcanych cierni. Żadnych oznak życia. Zostawił chłopca na drodze, z rewolwerem w dłoni, a sam ruszył po starych schodkach z wapienia na ganek wiejskiego domu i osłaniając oczy ręką, zajrzał w okna. Wszedł do środka przez kuchnię. Śmieci na podłodze, stare gazety. Porcelana w kredensie, filiżanki wiszące na haczykach. Ruszył przedpokojem i zatrzymał się w drzwiach do salonu. W kącie zabytkowa fisharmonia, Telewizor. Liche tapicerowane meble, w tym ręcznie zbita z czereśniowego drewna szafa na ubrania. Skierował się na piętro i obszedł sypialnie. Wszystko pokrywał popiół. Pokój dziecięcy z pluszowym pieskiem na parapecie, wyglądającym przez okno do ogrodu. Przeszukał szafy. Ogołocił łóżka, wziął dwa dobre koce z wełny i zszedł na dół. W spiżarni stały trzy słoiki piklowanych pomidorów. Zdmuchnął kurz z pokrywek, przyjrzał się słoikom. Ktoś na pewno był tutaj wcześniej, lecz ich nie zabrał, i on w końcu też nie, wyszedł tylko z kocami zarzuconymi na ramię i ruszyli obaj w dalszą drogę.

Na obrzeżach miasta natknęli się na supermarket. Kilka starych samochodów na zaśmieconym parkingu. Zostawili wózek i weszli w zasłane odpadkami alejki. W dziale z warzywami znaleźli na dnie koszy kilka starych fasolek szparagowych i bardzo stare wyschnięte morele, przypominające własną karykaturę. Chłopiec trzymał się za plecami mężczyzny. Wyszli na dwór przez tylne drzwi. W zaułku za supermarketem stało parę wózków sklepowych, wszystkie okropnie pordzewiałe. Wrócili do środka, żeby poszukać innego wózka, ale żadnego nie znaleźli. Przy drzwiach zobaczyli dwa automaty z napojami, wywrócone i otwarte za pomocą łomu. Wszędzie w popiele leżały monety. Usiadł i wsunął rękę w mechanizmy wypatroszonych automatów i za drugim razem jego palce zacisnęły się na zimnym metalowym pojemniku. Wyciągnął rękę i spojrzał na puszkę coca-coli.

Co to jest, tatusiu?

Poczęstunek. Dla ciebie.

Ale co to jest?

Masz. Siadaj.

Zdjął chłopcu plecak, położył go na podłodze, wcisnął paznokieć kciuka pod aluminiowe ucho i otworzył puszkę. Przysunął nos do uwolnionego gazu, a potem podał napój chłopcu.

Pij.

Chłopiec wziął puszkę. Pieni się, powiedział.

No pij.

Spojrzał na ojca, przystawił puszkę do ust i łyknął. Namyślał się chwilę. Dobre, rzekł.

Tak, dobre.

Masz trochę, tatusiu.

Chcę, żebyś ty to wypił.

Chociaż trochę.

Mężczyzna wziął puszkę, spróbował i oddał ją chłopcu. Ty wypij, powiedział. Posiedźmy tutaj.

To dlatego, że już nigdy więcej drugiej takiej nie wypiję?

Nigdy to bardzo długo.

Dobrze, powiedział chłopiec.

Nazajutrz o zmierzchu dotarli do miasta. Na tle odległej ciemności długie betonowe ślimaki autostrady międzystanowej wyglądały jak ruiny olbrzymiego lunaparku. Rewolwer trzymał na brzuchu za paskiem, a kurtkę miał rozpiętą. Wszędzie zasuszone trupy. Mięso popękane na kościach, ścięgna wyschnięte na rzemienie, podobne do naprężonych, rozpiętych drutów. Skurczeni i pomarszczeni jak mumie z bagien, twarze z ugotowanej folii, pożółkłe sztachety zębów, Każdy bosy niczym pielgrzym surowej zakonnej reguły, bo dawno skradziono im buty.

Szli dalej. Nieustannie zerkał w tylne lusterko. Jedynym ruchem na ulicach było rozwiewanie popiołu. Wysokim betonowym mostem przeszli rzekę. Poniżej była przystań. Małe łódki rekreacyjne zatopione do połowy w szarej wodzie. W dole rzeki wysokie kominy niewyraźne w deszczu sadzy.

Następnego dnia kilka kilometrów na południe od miasta natknęli się przy zakręcie drogi na zagubiony wśród zeschłych cierni stary dom z kominami, szczytami i kamiennym murem. Mężczyzna przystanął. Potem wepchnął wózek na podjazd.

Co to za miejsce, tatusiu?

Tutaj się wychowałem.

Chłopiec patrzył na dom. Z niższych części ścian oderwano na opał prawie całą oblicówkę, odsłaniając umocowania i izolację. Na betonowym tarasie leżała zardzewiała moskitiera z tylnego ganku.

Wchodzimy?

Czemu nie?

Ja się boję.

Nie chcesz zobaczyć, gdzie kiedyś mieszkałem?

Nie.

Wszystko będzie dobrze.

A jak tam ktoś jest?

Nie wydaje mi się.

A jak jest?

Mężczyzna patrzył na spadzisty dach, pod którym znajdował się jego pokój. Spojrzał na chłopca. Chcesz tu zaczekać?

Nie. Zawsze o to pytasz.

Przepraszam.

No wiem, ale zawsze pytasz.

Zsunęli plecaki, zostawili je na tarasie, przedarli się przez śmiecie na ganku i weszli do kuchni. Chłopiec trzymał go za rękę. Prawie wszystko takie jak dawniej. Puste pomieszczenia. W ciasnym pokoiku przy jadalni ogołocone łóżko polowe i metalowy składany stolik. Ta sama żeliwna krata w małym kominku. Ze ścian znikła sosnowa boazeria i pozostały tylko pasy okładziny. Stał w miejscu. Kciukiem wymacał dziurki po pinezkach w pomalowanym drewnianym gzymsie, z którego przed czterdziestu laty zwisały pończochy. Tutaj świętowaliśmy Boże Narodzenie, gdy byłem dzieckiem. Odwrócił się i spojrzał na spustoszone podwórko. Plątanina zeschłego bzu. Zarys żywopłotu. W chłodne zimowe noce, gdy burza zrywała druty wysokiego napięcia, siadaliśmy przy tym kominku, ja z siostrami, żeby odrabiać lekcje. Chłopiec patrzył na niego. Patrzył na niewidzialne zjawy odbierające mu ojca. Powinniśmy już iść, tatusiu. Tak, odparł mężczyzna. Ale stał w miejscu.

Przeszli przez jadalnię, gdzie cegły w palenisku były tak żółte, jak w dniu, gdy je ułożono, bo matka nie mogła ścierpieć widoku sadzy. Podłoga wypaczona od deszczówki. W salonie stos kości małego poćwiartowanego zwierzęcia. Chyba kota. Przy drzwiach szklaneczka. Chłopiec ściskał mężczyznę za rękę. Weszli po schodach, skręcili i zagłębili się w korytarz. Na podłodze małe kupki mokrego tynku. Odsłonięte listwy sufitowe. Stanął w drzwiach swojego pokoju. Niewielka przestrzeń pod okapem. Tutaj spałem. Łóżeczko było pod tamtą ścianą. Żeby nocami liczonymi w tysiące śnić sny dziecięcej wyobraźni, światy tak piękne lub przerażające, jakie tylko mogą być, ale żaden niepodobny do tego, który ostatecznie nastał. Mężczyzna otworzył szafkę, spodziewając się chyba, że zobaczy swoje rzeczy z dzieciństwa. Przez dach wpadało do środka zimne światło. Szare jak jego serce.

Tatusiu, powinniśmy już iść. Możemy iść?

Tak, możemy.

Ja się boję.

Wiem. Przepraszam.

Bardzo się boję.

Już dobrze. Nie trzeba było tu przychodzić.

Trzy dni później u podnóża gór na wschodzie obudził się w ciemności, słysząc narastający odgłos. Leżał z rękoma ułożonymi po bokach. Ziemia drżała. Zbliżało się…

Tatusiu, odezwał się chłopiec. Tatusiu.

Ćśśś. Nic się nie dzieje.

Co to jest?

Nadchodziło, coraz głośniejsze. Wszystko dygotało. A potem przetoczyło się pod nimi jak wagony metra, pognało w noc i ucichło. Chłopiec tulił się do mężczyzny, płacząc, przyciskając głowę do jego piersi. Ćśśś, już dobrze.

Bardzo się boję.

Wiem. Ale już dobrze. Już przeszło.

Co to było, tatusiu?

Trzęsienie ziemi. Ale już przeszło. Już dobrze. Ćśśś.


W pierwszych latach drogi zaludniali uchodźcy zakutani w warstwy ubrań. Łachmaniarze w maskach i goglach, siedzący na poboczach jak lotnicy po katastrofie. Ze stosami barachła na taczkach. Ciągnęli furmanki i wozy. Oczy rozbłysłe w czaszkach. Bezwyznaniowe ludzkie skorupy drepczące po szosach jak wysiedleńcy w kraju pustoszonym przez wojnę domową. Wreszcie odsłoniła się kruchość wszystkiego. Zadawnione problemy rozsądzone przez nicość i noc. Wraz z ostatnim egzemplarzem odchodzi cała kategoria rzeczy. Znika, gasi za sobą światło. Popatrz dokoła. Nigdy to bardzo długo. Lecz chłopiec wiedział to, co wiedział mężczyzna. Że nigdy to wcale.

Późnym popołudniem siedział w szarym świetle przy szarym oknie w opuszczonym domu i czytał stare gazety, a chłopiec spał. Osobliwe doniesienia. Niedzisiejsze troski. Kwiat wiesiołka zamyka się o ósmej. Patrzył na śpiącego chłopca. Potrafisz to zrobić, gdy nadejdzie pora? Potrafisz?


Przysiedli na drodze i zjedli zimny ryż i zimną fasolę, które ugotowali przed wieloma dniami. Zaczynały pleśnieć. Nie było miejsca, w którym mogliby rozpalić niewidoczny z oddali ogień. Spali w ciemności i zimnie, przywarci do siebie pod cuchnącą kołdrą. Mężczyzna tulił chłopca. Jaki wychudzony. Moje serce, powiedział. Moje serce. Zdawał sobie sprawę, że może być tak, jak mówiła. Że jeśli jest dobrym ojcem, tylko chłopiec stoi między nim a śmiercią.

Schyłek roku. Który miesiąc, właściwie nie wiedział. Liczył, że wystarczy im jedzenia, żeby przebyć góry, ale pewności nie miał. Przełęcz przy wododziale znajdowała się na wysokości tysiąca pięciuset metrów – będzie tam bardzo zimno. Powiedział, że ich los zależy od tego, czy dotrą na wybrzeże, ale obudziwszy się w nocy, uświadomił sobie, że wszystko to pusta gadanina. Istniało spore prawdopodobieństwo, że zginą w górach i tyle.

Minęli ruiny miasteczka uzdrowiskowego i obrali kierunek na południe. Przez całe kilometry spalone lasy, a śnieg wcześniej, niż się spodziewał. Żadnych śladów na drodze, żadnych żywych istot. Na gęsto zalesionych stokach poczerniałe od ognia głazy niczym sylwetki niedźwiedzi. Stanął na kamiennym mostku, gdzie woda zlewała się w bajoro i wirowała powoli w szarej pianie. Kiedyś obserwował tutaj pstrągi kołyszące się w nurcie, podążające śladem swych idealnych cieni na kamykach. Ruszyli dalej, chłopiec wlokąc się za mężczyzną. Pochyleni nad wózkiem, sunęli pomału serpentynami coraz wyżej. Hen w górach wciąż płonęły ognie, po zmroku widzieli ich poblask, głęboko pomarańczowy w opadającej sadzy. Było coraz zimniej, lecz przez całą noc palili ogniska i nawet ich nie gasili, gdy rankiem wyruszali w drogę. Stopy owinęli w płótno z worków związane postronkiem. Jak dotąd napadała tylko kilkucentymetrowa warstwa śniegu, jednak mężczyzna zdawał sobie sprawę, że jeśli go przybędzie, będą musieli zostawić wózek. Już teraz z trudem go pchał i często zatrzymywał się, żeby odpocząć. Poczłapał na pobocze, przystanął pochylony, z rękoma wspartymi na kolanach, i zakaszlał. Potem wyprostował się z załzawionymi oczami. Na szarym śniegu cienki nalot krwi.

Biwakowali przy głazie. Zbudował schronienie z plandeki rozpiętej na palikach. Rozpalili ognisko i zaczęli układać wielką stertę chrustu na całą noc. Ze splątanych suchych gałęzi choiny wyścielili matę i usiedli na niej okutani w koce, patrząc w ogień i pijąc resztki kakao wygrzebanego skądś przed tygodniami. Znowu padał śnieg, miękkie płatki zlatywały z ciemności. Mężczyzna przysnął w rozkosznym cieple. Przeciął go cień chłopca. Niosącego naręcze gałęzi. Patrzył, jak dogląda płomieni. Ziejący ogniem smok samego Boga. Iskry strzelały w górę i gasły w bezgwiezdnej nocy. Nie wszystkie obumierające słowa są prawdziwe, a to błogosławieństwo wcale nie jest mniej rzeczywiste przez to, że wydarto mu grunt.


Obudził się z nadejściem ranka, gdy ognisko już dogasało, i wyszedł na drogę. Wszystko było rozświetlone. Jakby wreszcie powróciło utracone słońce. Śnieg pomarańczowy i drżący. Powyżej pożar sunął po hubce zalesionych grani, jarząc się i migocząc na tle zachmurzonego nieba jak zorza polarna. Choć było zimno, mężczyzna stał nieruchomo przez długą chwilę. Ten kolor obudził w nim dawne wspomnienia. Sporządzić listę. Odmówić litanię. Pamiętać.

Zrobiło się jeszcze zimniej. Bezruch w tym świecie na wysokościach. Nad drogą zawisła silna won dymu. Pchał wózek w śniegu. Codziennie po kilka kilometrów. Nie miał pojęcia, jak wysoko znajduje się szczyt. Jedli oszczędnie, cały czas odczuwając głód. Stanął i potoczył wzrokiem po okolicy. Głęboko w dole rzeka. Jak daleko już zaszli?

We śnie była chora, a on się nią opiekował. Sen tchnął ofiarnością, lecz on myślał inaczej. Nie troszczył się o nią; umarła gdzieś samotna w ciemności i nie ma żadnego innego snu ani innego świata na jawie, ani innej historii do opowiedzenia.

Na tej drodze nie ma bogomównych ludzi. Odeszli, ja zostałem, zabrali ze sobą świat. Pytanie: Czym się różni to, czego nigdy nie będzie, od tego, czego nigdy nie było?


Ciemność niewidzialnego Księżyca. Noce tylko odrobinę: mniej czarne. Za dnia skazane na banicję Słońce okrąża Ziemię niczym zbolała matka niosąca lampę.

Ludzie siedzący o świcie na chodniku, nadpaleni i kopcący się w ubraniach. Jak niedoszli samobójcy z sekty. Inni przyjdą im z pomocą. W ciągu roku pojawiły się ognie na granicach i obłąkańcze śpiewy. Wrzaski mordowanych. Za dnia umarli powbijani na pale przy drodze. Co zrobili? Przyszło mu do głowy, że być może w dziejach świata było więcej kary niż zbrodni, ale słabą czerpał z tego pociechę.

Powietrze rzedło – sądził, że szczyt jest blisko. Może już jutro. Jutro nastało i przeminęło. Śnieg nie padał, ale pokrywał drogę piętnastocentymetrową warstwą i pchanie wózka po stromiznach było wyczerpujące. Pomyślał, że będą musieli go zostawić. Ile zdołają unieść? Stanął i popatrzył na jałowe stoki. Popiół padał, aż śnieg prawie sczerniał.

Za każdym razem wydawało się, że przełęcz leży tuż za zakrętem. Pewnego wieczoru przystanął, rozejrzał się i rozpoznał to miejsce. Rozpiął kołnierz parki, zsunął kaptur i zaczął nasłuchiwać. Wiatr w czarnych zagajnikach obumarłych choin. Przy krawędzi pusty parking. Chłopiec stał obok – tam, gdzie pewnej odległej zimy on stał ze swoim ojcem. Co to jest, tatusiu?

Przejście. To tutaj.

Rankiem ruszyli dalej. Było bardzo zimno. Z nadejściem popołudnia rozpadał się śnieg, więc wcześnie rozłożyli się biwakiem, przykucnęli pod daszkiem z plandeki i patrzyli, jak pada na ognisko. Rankiem ziemię pokrywała kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu, ale przestało padać, i było tak cicho, że niemal słyszeli bicie swych serc. Mężczyzna rzucił stertę gałęzi na żar, rozdmuchał płomienie, po czym ruszył przez zaspy, żeby odkopać wózek. Przejrzał konserwy, wrócił, usiedli we dwóch przy ogniu i zjedli ostatnie suchary i kiełbasę z puszki, W kieszeni plecaka znalazł ostatnie pół paczki kakao, które przygotował dla chłopca, a do swojego kubka nalał gorącej wody i zaczął dmuchać.

Obiecałeś, że nie będziesz tak robił, powiedział chłopiec.

Jak nie będę robił?

Dobrze wiesz, tatusiu.

Wylał gorącą wodę z powrotem do rondla, wziął od chłopca kakao, przelał sobie trochę i oddał mu kubek.

Cały czas muszę cię pilnować, rzekł chłopiec.

No wiem.

Jeśli nie dotrzymujesz słowa w małych sprawach, to nie dotrzymasz też w dużych. Sam tak mówiłeś.

Wiem. Ale dotrzymam.


Przez cały dzień schodzili mozolnie południowym stokiem wododziału. Wózek stawał w głębszych zaspach, więc mężczyzna musiał go ciągnąć za sobą jedną ręką, jednocześnie torując drogę z przodu. Gdzie indziej mogliby znaleźć coś, co wykorzystaliby jako płozy. Stary metalowy znak albo kawał blachy dachowej. Płótno na nogach przemokło; szli zmarznięci i mokrzy przez cały dzień. Mężczyzna oparł się na wózku, żeby złapać oddech, a chłopiec czekał. Nagle wśród gór rozległ się ostry trzask. Potem drugi. To tylko drzewa upadają, powiedział. Wszystko w porządku. Chłopiec patrzył na uschłe pnie na poboczu. W porządku, powtórzył mężczyzna. Prędzej czy później poupadają wszystkie drzewa na świecie. Ale nie na nas.

Skąd wiesz?

Po prostu wiem.

W poprzek drogi leżały drzewa, więc musieli rozładować wózek i przenieść wszystko na drugą stronę, a potem spakować. Chłopiec znalazł zabawki, o których dawno zapomniał. Zostawił sobie na wierzchu żółtą ciężarówkę, którą postawił na plandece, gdy ruszyli dalej.

Biwakowali na pagórku obok drogi na przeciwległym brzegu zamarzniętego strumienia. Wiatr zwiał popiół z lodu, lód był czarny, a strumyk wyglądał jak bazaltowa ścieżka biegnąca kręto przez las. Drewno na opał zebrali po północnej stronie stoku, bo tam było suchsze, przewracając całe pnie i ciągnąc je do obozowiska. Rozpalili ogień, rozłożyli plandekę, na palikach wywiesili mokre ubrania, parujące i prześmierdnięte, i usiedli nago, owinięci w kołdry, a mężczyzna przyłożył sobie stopy chłopca do brzucha, żeby je ogrzać.

W nocy usłyszał, że chłopiec pochlipuje. Wziął go w objęcia. Ćśś, rzekł. Ćśśś. Już dobrze.

Miałem zły sen.

Wiem.

Opowiedzieć ci o nim?

Jeśli chcesz.

Miałem tego nakręcanego pingwinka, który człapał i trzepotał skrzydełkami. Byliśmy w tym domu, w którym wtedy mieszkaliśmy, i on wyszedł zza rogu, ale przecież nikt go nie nakręcił. Bardzo się zląkłem.

Już dobrze.

We śnie to było o wiele straszniejsze.

Wiem. Sny bywają straszne.

Dlaczego przyśnił mi się taki straszny sen?

Nie wiem. Ale teraz już jest dobrze. Dołożę drewna do ognia. Śpij.

Chłopiec nie odpowiedział. A potem rzekł: Kluczyk się nie obracał.

Dopiero po czterech dniach zeszli ze strefy śniegu, ale nawet wtedy przy zakrętach leżały białe płachcie, a szosa była czarna i mokra od wody spływającej z gór. Posuwali się skrajem głębokiego wąwozu, a daleko w dole płynęła rzeka. Stanęli, nasłuchując.


Wysokie urwiska skalne po drugiej stronie wąwozu, z cienkimi czarnymi drzewami uczepionymi krawędzi. Odgłos płynącej rzeki ucichł. A potem powrócił. Z dołu dął zimny wiatr. Dotarcie do rzeki zabrało im cały dzień.

Zostawili wózek na parkingu i ruszyli przez las. Od rzeki dobiegał niski grzmot. Był to dwudziestopięciometrowy wodospad staczający się ze skalnej półki przez szarą mgłę do stawu. Poczuli zapach wody i chłód od niej bijący. Garb mokrego rzecznego żwiru. Mężczyzna stał i patrzył na chłopca. Ojej, powiedział chłopiec. Nie mógł oderwać wzroku.

Przykucnął, zgarnął garść kamyków, powąchał je i upuścił ze stukotem. Oszlifowane otoczaki, gładkie jak szklane kulki do gry albo pigułki z kamienia, żyłkowane, smugowate. Czarne krążki i kawałki wypolerowanego kwarcu rozjaśnione mgłą znad rzeki. Chłopiec podszedł, przysiadł i obmył się w ciemnej wodzie.

Wodospad staczał się prawie w sam środek sadzawki. Dokoła pływał szary twaróg. Stali obok siebie, przekrzykując hałas.

Zimna?

Lodowata.

Chcesz wejść?

Nie wiem.

No przecież chcesz.

Mogę?

Wchodź.

Rozpiął parkę i zsunął ją na żwir, po czym rozebrali się i weszli do wody. Upiornie bladzi i dygoczący. Chłopiec był tak wychudzony, że mężczyźnie aż serce stanęło. Dał nura, wynurzył się zziajany, odwrócił i wstał, bijąc rękami.

Zakryje mnie?, krzyknął chłopiec.

Nie. Chodź.

Obrócił się, popłynął do wodospadu i wystawił się na uderzenia wody. Chłopiec stał zanurzony do pasa, obejmując się za ramiona i podrygując. Mężczyzna wrócił po niego. Podtrzymywany, chłopiec zaczął pływać dokoła, chwytając ustami powietrze i młócąc wodę. Dobrze ci idzie, powiedział mężczyzna. Naprawdę dobrze.

Trzęsąc się, wciągnęli ubrania i ruszyli pod górę szlakiem wzdłuż głazów. Dotarli do miejsca, gdzie rzeka zdawała się niknąć w pustej przestrzeni, i trzymając chłopca, mężczyzna wysunął się na ostatni występ skalny. Spadała z krawędzi prosto w sadzawkę. Cała. Chłopiec przywarł do ręki mężczyzny.

Wysoko, powiedział.

Tak, wysoko.

Czy człowiek zginąłby, gdyby spadł?

Poraniłby się. To przecież wysoko.

Wygląda strasznie.

Ruszyli przez las. Dzień dogasał. Szli po płaskich głazach wzdłuż górnego odcinka rzeki między ogromnymi obumarłymi drzewami. Dawniej żyzny południowy las, w którym rósł stopowiec i pomocnik baldaszkowy. Żeń-szeń. Surowe zeschłe gałęzie rododendrona poskręcane, splątane i czarne. Przystanął. Coś w brudzie i popiele. Nachylił się i przetarł dłonią. Malutka ich kolonia: zmarniałych, wyschniętych, pomarszczonych. Zerwał jednego, podniósł i powąchał. Odgryzł kawałeczek i zaczął żuć.

Co to, tatusiu?

Smardze. To są smardze.

A co to są smardze?

Grzyby.

Można jeść?

Tak. Spróbuj.

Dobre są?

No spróbuj.

Chłopiec powąchał grzyba, ugryzł i przeżuł. Spojrzał na ojca. Nawet dobre, powiedział.

Zerwali grzyby, małe dziwactwa, a mężczyzna wrzucił wszystkie do kaptura chłopięcej kurtki. Wrócili na drogę i dalej do miejsca, gdzie zostawili wózek. Rozłożyli się biwakiem przy sadzawce z wodospadem, obmyli grzyby z ziemi i popiołu i namoczyli je w rondlu z wodą. Ściemniało się już, gdy mężczyzna rozpalił ogień, na kłodzie pokroił garść grzybów na kolację, zgarnął je na patelnię z tłuszczem wieprzowym wygrzebanym z puszki fasoli i postawił patelnię na żarze, by się poddusiły. Chłopiec się przyglądał. To dobre miejsce, tatusiu, powiedział.

Zjedli małe grzyby z fasolą, wypili herbatę, a na deser otworzyli puszkę gruszek. Ognisko ułożył przy pokładzie skały, gdzie usypał gałęzie, a po drugiej stronie rozpiął plandekę, by odbijała ciepło. Siedzieli rozgrzani w swoim schronieniu, a mężczyzna opowiadał chłopcu historie. Były to stare historie o odwadze i sprawiedliwości, które zapamiętał. Wreszcie chłopiec zasnął w kocach, a wtedy dorzucił do ognia, położył się najedzony i słuchał cichego grzmotu wodospadu w ciemnym przerzedzonym lesie.

Rankiem wyszedł i ruszył ścieżką w dół rzeki. Chłopiec miał rację: to było dobre miejsce, więc chciał sprawdzić, czy nie ma śladów czyjejś bytności. Niczego nie znalazł. Przystanął, patrząc na rzekę w miejscu, gdzie rzucała się susem w sadzawkę, gdzie woda burzyła się i wirowała. Rzucił biały kamyk do wody, ale ten zniknął tak nagle, jak gdyby został połknięty. Pewnego razu stał nad podobną rzeką i patrzył na migot łososi w głębinie, widocznych w herbacianej wodzie, gdy obracały się na bok, by żerować. Odbijających słońce głęboko w ciemności, jakby noże połyskiwały w jaskini.


Nie możemy tutaj zostać, powiedział. Z dnia na dzień robi się coraz zimniej. A wodospad to atrakcja. Tak samo dla nas, jak dla innych, i nie wiemy, kto to może być i nawet nie usłyszymy ich nadejścia. Tu jest niebezpiecznie.

Moglibyśmy zostać jeszcze jeden dzień.

To niebezpieczne.

To może znaleźlibyśmy jakieś inne miejsce nad rzeką.

Musimy ruszać w drogę. Musimy iść na południe.

A rzeka nie płynie na południe?

Nie.

Mogę zobaczyć na mapie?

Tak. Zaczekaj, przyniosę ją.

Podarta mapa przedsiębiorstwa naftowego była dawniej sklejona taśmą, ale teraz składała się ze strzępów ponumerowanych kredką w rogu, by można je było łatwo złożyć w całość. Przejrzał wiotkie świstki i dopasował te, które ukazywały okolicę.

Tutaj przejdziemy przez most. Będzie z dwanaście kilometrów stąd. To jest rzeka. Płynie na wschód. A my pójdziemy szosą, po wschodniej stronie łańcucha górskiego. To są nasze drogi, te czarne linie na mapie. Drogi stanowe.

Dlaczego stanowe?

Bo kiedyś należały do stanów. Kiedyś nazywaliśmy się stanami.

Ale teraz już nie ma stanów?

Nie.

A co się z nimi stało?

Dokładnie to nie wiem. Dobre pytanie.

Ale drogi ciągle są?

Tak. Na razie.

Czyli jak długo?

Nie wiem. Na razie będą. Nic ich nie zniszczy, więc chyba się zachowają.

Ale samochody ani ciężarówki nimi nie jeżdżą?

Nie.

No dobrze.

Gotowy?

Chłopiec kiwnął głową. Wytarł nos rękawem, zarzucił mały plecak na ramię, mężczyzna złożył fragmenty mapy, wstał i ruszył między palikami szarych drzew w kierunku drogi.

Gdy ich oczom ukazał się most poniżej, zauważyli stojącą w poprzek jezdni ciężarówkę z naczepą wbitą w wygiętą żelazną balustradę. Znowu się rozpadało i deszcz pukał cicho w plandekę, a oni stali, wyglądając spod niebieskiego półmroku.

Obejdziemy ją?, spytał chłopiec.

Nie wydaje mi się. Prawdopodobnie będziemy musieli przejść pod spodem. I chyba trzeba będzie rozładować wózek.

Most opasywał rzekę nad kataraktami. Gdy wyszli zza zakrętu drogi, usłyszeli szum wody. Z głębi wąwozu dął wiatr, więc naciągnęli rogi plandeki i wepchnęli wózek na most. Przez balustradę widzieli rzekę. Poniżej katarakt znajdował się wiadukt kolejowy wsparty na filarach z wapienia. Kamienne bloki filarów były poplamione nad poziomem wody od dawnych przyborów, a zakręt rzeki zatykały wielkie pokosy czarnych konarów, krzaków i pni.

Ciężarówka stała tutaj od lat – opony bez powietrza zgniecione pod wieńcami kół. Szoferka wbita była w balustradę, a naczepa wyskoczyła z siodła do przodu i uderzyła w tył kabiny. Po przeciwległej stronie koniec naczepy sterczał poza staranowaną balustradą metr nad wąwozem. Mężczyzna wepchnął wózek pod naczepę, ale rączka się zablokowała. Będą go musieli wsunąć pod kątem. Zostawili wózek na deszczu, przykryty plandeką, a sami zanurkowali pod naczepę – chłopiec przykucnął w suchym miejscu, mężczyzna zaś wspiął się po stopniach na zbiornik z paliwem, otarł deszcz z szyby i zajrzał do kabiny. Zszedł ze stopnia, wyciągnął rękę, otworzył drzwi, a potem wdrapał się do środka i zatrzasnął drzwi za sobą. Usiadł i rozejrzał się wkoło. Za siedzeniami stare łóżko. Na podłodze papiery. Schowek otwarty, ale pusty. Przecisnął się między fotelami do tyłu. Na łóżku zawilgotniały szorstki materac i mała lodówka z otwartymi drzwiami. Składany stolik. Na podłodze stare czasopisma. Przeszukał schowki ze sklejki nad głową, ale niczego nie znalazł. Pod łóżkiem były szuflady. Wyciągnął je i przetrząsnął śmiecie. Przecisnął się z powrotem na przód kabiny, usiadł w fotelu kierowcy i przez szybę pokrytą smużkami deszczówki spojrzał w dół rzeki. Puste bębnienie kropel o metalowy dach i ciemność powoli zasnuwająca wszystko.

Noc przespali w ciężarówce, a rankiem przestało padać, więc rozładowali wózek, przenieśli wszystko pod naczepą na drugą stronę i zapakowali z powrotem. Dalej na moście, w odległości trzydziestu metrów, znajdowały się poczerniałe resztki spalonych opon. Mężczyzna stał i patrzył na ciężarówkę. Jak myślisz, co jest w środku?, spytał.

Nie wiem.

Nie pierwsi tędy idziemy. Więc chyba nic nie zostało.

Nie ma jak dostać się do środka.

Przyłożył ucho do boku naczepy i klepnął otwartą dłonią w cienką blachę. Wygląda, że jest pusta, powiedział. Pewnie można się dostać przez dach. Bo inaczej ktoś już dawno wyciąłby dziurę w boku.

A czym by wyciął?

Coś by znaleźli.

Zdjął parkę, położył ją na wózku, po czym wspiął się na zderzak ciężarówki, na maskę i po szybie wdrapał się na dach kabiny. Wstał, odwrócił się i popatrzył na rzekę. Pod stopami mokry metal. Spojrzał na chłopca. Wyglądał na zmartwionego. Odwrócił się, wyciągnął rękę, uchwycił się przodu naczepy i powoli podciągnął się do góry. To był jedyny sposób, poza tym zostało mało kilogramów do podciągnięcia. Jednym kolanem podparł się na krawędzi i zawisł, odpoczywając. Potem podźwignął się, przekręcił na bok i wstał.


Mniej więcej w jednej trzeciej długości znajdował się otwór, do którego doszedł na ugiętych nogach. Pokrywy nie było, a ze środka biła woń mokrej sklejki i kwaśny odór, który już dobrze znał. W kieszeni na biodrze miał czasopismo, więc wyciągnął je, wyrwał parę kartek, zwinął w rulon, wyjął zapalniczkę, podpalił go i wrzucił w czeluść. Cichy syk. Odgarnął ręką dym i zajrzał w otwór. Wydawało się, że mały ogień płonący na dole jest bardzo daleko. Osłonił dłonią oczy od blasku i wtedy dostrzegł koniec przyczepy. Ludzkie zwłoki. Leżące we wszystkich pozycjach. Wyschnięte i skurczone w zgniłych łachmanach. Palący się zwitek kartek zmalał do wiązki płomieni, a chwilę później zgasł, pozostawiając po sobie na mgnienie oka niewyraźny deseń w popiele przypominający zarys kwiatu, stopioną różę. Potem znów zapadła ciemność.

Tej nocy biwakowali w lesie, na grani górującej nad rozległą wyżynną równiną, która ciągnęła się na południe. Przy skale ułożył ognisko – zjedli ostatnie smardze oraz puszkę szpinaku. Nocą w górach rozpętała się burza, schodziła w ich stronę z kanonadą trzasków i grzmotów, a zawoalowane migotanie błyskawic raz po raz rozwidniało goły szary świat. Chłopiec przywarł do niego. Krótkotrwały grzechot gradu, a potem powolny zimny deszcz.


Gdy się obudził, nadal było ciemno, ale deszcz ustał. Przydymione światło w głębi doliny. Wstał i podszedł nad skraj grani. Mgławica ognia rozciągająca się na wiele kilometrów. Przysiadł i patrzył. Czuł woń spalenizny. Poślinił palec i wystawił go na wiatr. Wstał, odwrócił się i zobaczył, że plandeka jest rozświetlona od środka – chłopiec się obudził. Zagnieżdżony w ciemności, jej kruchy niebieski kształt wyglądał jak namiot z ostatniej eskapady na krańcu świata. Jak coś prawie niewytłumaczalnego. Bo tak było.

Przez cały następny dzień wędrowali w nawiewanych oparach dymu. W porywach wiatru unosił się on z ziemi jak mgła, a cienkie czarne drzewa płonęły na stokach niczym skupiska pogańskich świec. Pod koniec dnia dotarli do miejsca, gdzie pożar przeciął drogę i gdzie asfalt nadal był ciepły, a nieco dalej zaczęli grzęznąć. Gorący czarny kit czepiający się butów i rozciągający w formie cienkich pasków pod kroczącymi stopami. Zatrzymali się. Musimy odczekać, powiedział.

Wrócili i rozłożyli się obozem na samej drodze, a gdy rankiem ruszyli, okazało się, że asfalt ostygł. Wkrótce natknęli się na ślady odciśnięte w nawierzchni. Pojawiły się nagle. Przykucnął i patrzył. Nocą ktoś wyszedł z lasu i pomaszerował roztopioną szosą.

Kim jest ten człowiek?, spytał chłopiec.

Nie wiem. Kim jest ktokolwiek?

Natknęli się na niego człapiącego szosą z przodu, pociągającego lekko jedną nogą. Zatrzymywał się od czasu do czasu, stał zgarbiony i niepewny, po czym ruszał dalej.

Co zrobimy, tatusiu?

Nic nam nie grozi. Będziemy szli i obserwowali.

Przyjrzymy się, powiedział chłopiec.

Tak, przyjrzymy się.

Szli za nim przez kawał drogi, ale w takim tempie marnowali dzień. Wreszcie usiadł na szosie i już nie wstał. Chłopiec uczepił się ojcowskiej kurtki. Milczeli. Był ogorzały jak cała kraina, w osmalonym, czarnym ubraniu. Jedno oko wypalone, porastające poczerniałą czaszkę włosy przypominające zawszoną perukę z popiołu. Gdy go mijali, spuścił wzrok. Jakby coś przeskrobał. Buty miał obwiązane drutem i oblepione smołą z nawierzchni, siedział w milczeniu przygarbiony, w łachmanach. Chłopiec oglądał się przez ramię. Tatusiu, szepnął. Co jest z tym człowiekiem?

Trafił go piorun.

Możemy mu pomóc?

Nie. Nie możemy mu pomóc.

Chłopiec ciągnął go za połę kurtki. Tatusiu.

Przestań.

Tatusiu, naprawdę nie możemy mu pomóc?

Nie. Nie możemy. Dla niego nic już nie da się zrobić.

Posuwali się dalej. Chłopiec płakał. Wciąż oglądał się do tyłu. Gdy zeszli ze wzgórza, mężczyzna przystanął, spojrzał na chłopca, a potem na drogę za plecami. Poparzony człowiek przewrócił się – z tego miejsca nie można się było nawet zorientować, co leży na szosie. Przykro mi, powiedział. Nie mamy niczego, co moglibyśmy mu dać. Nie mamy mu jak pomóc. Przykro mi z powodu tego, co mu się przytrafiło, ale nijak tego nie naprawimy. Wiesz przecież o tym, prawda? Chłopiec stał ze wzrokiem wbitym w ziemię. Pokiwał głową. Potem ruszyli i już się nie obejrzał.

Wieczorem mdły siarczany blask pożarów. Woda stojąca w przydrożnych rowach czarna od spływającej deszczówki. Góry zawoalowane mgłą. Betonowym mostem przeszli rzekę, której powolny nurt niósł smugi popiołu i brei. Kawałki zwęglonego drewna. W końcu przystanęli, zawrócili i zanocowali pod mostem.

Nosił portfel, póki róg nie przetarł dziury w spodniach. A potem pewnego dnia usiadł na poboczu, wyjął go i przejrzał zawartość. Trochę pieniędzy, karty kredytowe. Prawo jazdy. Zdjęcie żony. Porozkładał wszystko na asfalcie. Jak karty do gry. Rzucił pociemniały od potu skórzany portfel między drzewa i siedział, trzymając fotografię. A potem położył ją na drodze, wstał i ruszyli dalej.

Rankiem leżał na wznak, wpatrzony w gniazda ulepione z gliny przez jaskółki w szczelinach pod mostem. Spojrzał na chłopca, ale ten odwrócił się plecami w stronę rzeki.

Nic nie mogliśmy zrobić.

Milczał.

On umrze. Nie możemy się z nim niczym podzielić, bo też umrzemy.

Wiem.

No to dlaczego się nie odzywasz?

No przecież właśnie się odezwałem.

W porządku już?

Tak.

To dobrze.

Dobrze.

Stali na przeciwległym brzegu rzeki i wołali go. Obszarpane, pogarbione bożki w łachmanach pośrodku jałowej ziemi. Wędrujący po wyschniętym dnie mineralnego morza, spękanym i poszczerbionym jak strącony talerz. Szlaki dzikiego ognia w zakrzepłych piaskach. Sylwetki zamazane w oddali. Obudził się i leżał w ciemności.


Zegary stanęły o 1.17. Długie nożyce światła, a potem seria wstrząsów. Podniósł się i podszedł do okna. Co to?, spytała. Nie odpowiedział. Ruszył do łazienki i nacisnął włącznik światła, ale prądu już nie było. Matowy różowy poblask za szybami. Przyklęknął i przesunął rączkę, żeby zatkać wannę, a potem odkręcił do oporu oba krany. Stała w koszuli nocnej w drzwiach, jedną dłonią trzymając się kurczowo ościeżnicy, drugą obejmując się za brzuch. Co to?, spytała. Co się dzieje?

Nie wiem.

Dlaczego się kąpiesz?

Nie kąpię się.

W tamtych pierwszych dniach obudził się pewnego razu w jałowym lesie i leżał, słuchając odgłosów ptaków wędrownych przelatujących stadami w zawziętej ciemności. Ich stłumionego klangoru dochodzącego z wysokości wielu kilometrów, gdzie krążyły nad ziemią bezsensownie jak owady szturmujące miskę. Życzył im w duchu szczęśliwej podróży, póki nie odleciały. Nigdy więcej ich nie słyszał.

Miał talię kart, którą znalazł w szufladzie biurka w pewnym domu; były wyświechtane i zeszmacone, do tego brakowało dwóch trefli, ale mimo to grali czasem przy ognisku zakutani w koce. Próbował sobie przypomnieć zasady gier z dzieciństwa. Czarny Piotruś. Odmiana wista. Był pewien, że na ogół coś plątał, wymyślał więc nowe gry i nadawał im nazwy.

Zwariowana Kostrzewa albo Kocie Rzygi. Czasem dziecko zadawało pytania o świat, który dla niego nie był nawet wspomnieniem. Mężczyzna zastanawiał się długo nad odpowiedziami. Nie ma przeszłości. Czego byś chciał? Przestał jednak zmyślać, bo to też nie było prawdziwe, a opowiadanie go przygnębiało. Chłopiec miał własne fantazje. Jak to będzie, gdy dotrą na południe. Inne dzieci. Próbował go powściągać, ale nie miał do tego serca. Kto by miał?

Żadnych list spraw do załatwienia. Dzień opatrznością sam dla siebie. Godzina. Nie ma żadnego później. Później jest teraz. Wszystkie rzeczy pełne wdzięku i piękna, które są bliskie sercu człowieka, mają wspólne źródło w cierpieniu. Rodzą się w żałości i popiele. No tak, szepnął do śpiącego dziecka. Ja mam ciebie.

Rozmyślał o zdjęciu na drodze i uznał, że w jakiś sposób powinien był zachować ją w ich życiu, ale nie wiedział jak. Obudził się, kaszląc, i odszedł na stronę, żeby nie zbudzić dziecka. Podążając za kamienną ścianą w ciemności, okutany w koc, klęknął w popiele jak pokutnik. Kaszlał, aż poczuł smak krwi w ustach, a potem wypowiedział głośno jej imię. Pomyślał, że może wymówił je we śnie. Gdy wrócił, chłopiec już nie spał. Przepraszam, rzekł.

Nic się nie stało.

Śpij.

Chciałbym być z mamą.

Milczał. Usiadł przy drobnej postaci zawiniętej w kołdry i koce. Po chwili powiedział: To znaczy, że chciałbyś nie żyć.

Tak.

Nie wolno ci tak mówić.

Ale bym chciał.

Nie mów tak. To źle tak mówić.

Nic na to nie poradzę.

Wiem. Ale musisz się postarać.

Jak mam to zrobić?

Nie wiem.


Ocaleliśmy, powiedział do niej zza płomienia lampy.

Ocaleliśmy?

Tak.

O czym ty mówisz, na Boga? Wcale nie ocaleliśmy. Jesteśmy żywymi trupami w horrorze.

Błagam cię.

Mam to gdzieś. Mam gdzieś, czy będziesz płakał. Nic to dla mnie nie znaczy.

Proszę się.

Przestań.

Błagam cię. Zrobię wszystko.

Czyli na przykład co? Dawno powinnam była się na to zdecydować. Gdy w rewolwerze mieliśmy jeszcze trzy kule, a nie dwie. Byłam głupia. Już to przerabialiśmy. Nie ja o tym zdecydowałam. Zdecydowano za mnie. Skończę z tym wreszcie. Pomyślałam nawet, że ci nie powiem. Tak chyba byłoby najlepiej. Masz dwie kule, a potem co? Nie obronisz nas. Mówisz, że jesteś gotowy za nas umrzeć, ale co to da? Gdyby nie ty, wzięłabym go ze sobą. Wiesz o tym. Tak należałoby zrobić.

Mówisz jak obłąkana.

Nie, mówię prawdę. Prędzej czy później dopadną nas i pozabijają. Zgwałcą mnie. Zgwałcą jego. Zgwałcą nas, zabiją i zjedzą, ale ty nie chcesz tego przyznać. Wolisz na to czekać. Ale ja tak nie mogę. Nie mogę. Siedziała i paliła cienki kawałek wysuszonej winorośli, jakby to było ekskluzywne cygaro. Trzymała go z elegancją, drugą rękę kładąc na podciągniętych do góry kolanach. Patrzyła na niego zza małego płomienia. Kiedyś rozmawialiśmy o śmierci, powiedziała. Teraz już tego nie robimy. Dlaczego?

Nie wiem.

Dlatego, że ona tu jest Nie zostało już nic, o czym moglibyśmy rozmawiać.

Nie opuszczę cię.

Mam to gdzieś. To bez znaczenia. Możesz myśleć o mnie jako o wiarołomnej zdzirze, jeśli chcesz. Mam nowego kochanka. Daje mi to, czego ty nie możesz.

Śmierć to nie kochanek.

A owszem.

Proszę cię, nie rób tego.

Przykro mi.

Sam nie podołam.

Trudno. Nic na to nie poradzę. Mówi się, że kobiety śnią o niebezpieczeństwach zagrażających tym, którymi się opiekują, a mężczyźni śnią o niebezpieczeństwach zagrażających im samym. Ale ja w ogóle nie mam snów. Mówisz, że nie podołasz? No to trudno. I tyle. Ja już skończyłam z tym moim kurewskim sercem i to od dłuższego czasu. Mówisz, że musimy się bronić, ale nie ma już czego bronić. Serce wydarto mi tej nocy, kiedy się urodził, więc nie licz teraz na mój smutek. Bo już się wyczerpał. Może sobie poradzisz. Wątpię, ale kto wie? Jedno ci mogę powiedzieć: nie uratujesz się dla samego siebie. Wiem, bo inaczej nie zaszłabym tak daleko. Człowiek, który nie ma nikogo, najlepiej by zrobił, gdyby sklecił sobie byle ducha. Tchnął w niego życie i miłosnymi słowami nakłaniał do dalszej wędrówki. Dzielił się z nim każdym widmowym okruchem i ochraniał własnym ciałem przed niebezpieczeństwami. Co do mnie, to mam tylko nadzieję na wieczną nicość, na to liczę całym sercem.

Milczał.

Nic nie mówisz, bo nie zostały ci już żadne argumenty.

Pożegnasz się z nim?

Nie.

Zaczekaj przynajmniej do rana. Proszę.

Muszę iść.

Wstała.

Na miłość boską, kobieto, co ja mu powiem?

Nie wiem. Nie potrafię ci pomóc.

Dokąd pójdziesz? Przecież nawet nie widzisz.

Nie muszę.

Podniósł się. Błagam cię.

Nie. Nie. Nie mogę.

Odeszła, a chłód jej nieobecności był ostatnim, pożegnalnym podarunkiem. Zrobiła to za pomocą płatka obsydianu. Sam ją nauczył. Ostrzejszy od stali. Krawędź cienka jak atom. Miała słuszność. Nie zostały żadne argumenty. Setki nocy spędzili na dyskusjach nad zaletami i wadami samozagłady, toczonych z gorliwością filozofów przykutych łańcuchem do muru w domu wariatów. Rankiem chłopiec nic nie powiedział, a gdy się spakowali i przygotowali do drogi, odwrócił się, spojrzał na ich obozowisko i spytał: Odeszła, prawda?

Tak, odeszła.

Zawsze taki zapobiegliwy, niezbyt zaskoczony nawet najosobliwszym obrotem spraw. Istota idealnie stworzona do tego, by ujrzeć swój własny koniec. Siedzieli o północy w szlafrokach przy oknie; jedli kolację przy świecach i patrzyli na płonące odległe miasta. Kilka dni później urodziła nocą w ich własnym łóżku przy blasku latarki. Rękawiczki służące do mycia naczyń. Nieprawdopodobne pojawienie się malej główki. Pocętkowanej krwią i cienkimi czarnymi włoskami. Cuchnąca smółka. Jej krzyki nic dla niego nie znaczyły. Za oknem zbierający się chłód, na widnokręgu pożary. Podniósł do góry chudziutkie czerwone ciałko, surowe i nagie, przeciął pępowinę kuchennymi nożyczkami i zawinął syna w ręcznik.

Miałeś jakichś przyjaciół?

Tak, miałem.

Dużo?

Dużo.

Pamiętasz ich?

Pamiętam.

Co się z nimi stało?

Umarli.

Wszyscy?

Tak.

Brakuje ci ich?

Brakuje.

Dokąd idziemy?

Na południe.

Dobrze.

Przez cały dzień wędrowali długą czarną szosą, zatrzymując się po południu, żeby zjeść skromny posiłek przygotowany ze szczupłych zapasów. Chłopiec wyjął ciężarówkę z plecaka i kijem narysował drogi w popiele. Ciężarówka posuwała się pomału. Naśladował warkot silnika. Dzień wydawał się prawie ciepły i spali w liściach, z plecakami pod głową.

Coś go obudziło. Odwrócił się na bok i nasłuchiwał. Podniósł powoli głowę, trzymając w dłoni rewolwer. Spojrzał na chłopca, a gdy popatrzył z powrotem w stronę drogi, ukazał się pierwszy z nich. O Boże, szepnął. Wyciągnął rękę i potrząsnął chłopcem, nie odrywając wzroku od szosy. Szli, szurając nogami w popiele, kołysząc na boki zakapturzony-mi głowami. Niektórzy mieli maski przeciwgazowe, jeden ubrany był w biokombinezon. Poplamiony i brudny. Posuwali się przygarbieni, ściskając w rękach pałki i gazrurki. Pokasłując. Nagle z tyłu drogi, za ich plecami, dobiegły odgłosy ciężarówki. Szybko, szepnął. Szybko. Wcisnął rewolwer za pasek, chwycił chłopca za rękę, pociągnął wózek między drzewa i przewrócił go, żeby nie rzucał się w oczy. Chłopiec był sztywny ze strachu. Przyciągnął go do siebie. Już dobrze. Musimy uciekać. Nie oglądaj się. Chodź.

Zarzucił sobie oba plecaki na ramię i popędzili przez kruche paprocie. Chłopiec był przerażony. Biegnij, szeptał. Biegnij. Obejrzał się. Widać już było jadącą ciężarówkę. Na platformie stali mężczyźni rozglądający się dokoła. Chłopiec upadł. Podciągnął go na nogi. Już dobrze, powiedział. Chodź.

Między drzewami dostrzegł rozstęp, który wyglądał jak rów albo przecinka, i po chwili wypadli z zarośli na starą drogę. Spod zasp popiołu wystawały kawałki pokruszonego asfaltu. Pociągnął chłopca na ziemię – zziajani ukucnęli za nasypem, nasłuchując. Z szosy dobiegał warkot silnika, zasilanego Bóg wie czym. Gdy podniósł się i wyjrzał, zobaczył tylko platformę ciężarówki. Stali na niej mężczyźni, niektórzy z karabinami w rękach. Ciężarówka przejechała, a wśród drzew pojawiły się kłęby dymu. Silnik rzęził. Zacinał się i kaszlał. A potem ucichł.

Mężczyzna przykucnął i położył dłoń na głowie chłopca. O Boże, powiedział. Usłyszeli, że silnik zacharczał, strzelił i zgasł. Potem tylko cisza. Ściskał rewolwer w dłoni, nie pamiętając nawet, że wyszarpnął go zza paska. Rozległy się męskie głosy. Szczęk otwieranej i podnoszonej maski silnika. Siedział, obejmując chłopca. Ćśś, szepnął. Ćśśś. Po chwili usłyszeli, że ciężarówka rusza z miejsca. Toczyła się, skrzypiąc jak statek. Tamci nie mieli innego wyjścia jak tylko ją pchać, lecz na tej stromiźnie nie rozpędzą jej na tyle, by silnik zaskoczył. Po kilku minutach zarzęził, kaszlnął i znów umilkł. Mężczyzna podniósł się, wyjrzał i zobaczył, że w odległości sześciu kroków z zarośli wyłania się jeden z nich, rozpinając pasek. Obaj zastygli.

Odbezpieczył rewolwer i wycelował. Tamten stał z ręką odsuniętą na bok; oddychała brudna pognieciona malowana maska, którą nosił na twarzy.

Podejdź.

Spojrzał na szosę.

Nie patrz tam. Patrz na mnie. Zabiję cię, jeśli ich zawołasz.

Podszedł, trzymając pas w ręku. Kolejne przewiercone w nim dziurki odmierzały postępujące wychudzenie, a koniec był wyglansowany od ostrzenia noża. Wszedł na drogę, spojrzał na rewolwer i na chłopca. Oczy okolone warstwami brudu, głęboko osadzone. Jakby zwierzę wyglądało na świat przez oczodoły ludzkiej czaszki. Broda obcięta poziomo u dołu sekatorem, a na szyi tatuaż przedstawiający ptaka, wykonany przez kogoś mającego osobliwe pojęcie o wyglądzie zwierząt. Był szczupły, żylasty, rachityczny. Ubrany w brudny kombinezon roboczy i czarną czapkę z daszkiem, z wyszytym na przedzie logo jakiejś nieistniejącej już firmy.

Dokąd to?

Idę się wysrać.

Dokąd jedziecie tą ciężarówką?

Nie wiem.

Co znaczy nie wiem? Zdejmij maskę.

Ściągnął ją od dołu i trzymał w garści.

No nie wiem.

Nie wiesz, dokąd jedziecie?

Nie wiem.

Na czym jeździ ciężarówka?

Na ropie.

Ile jej macie?

Na pace są dwustulitrowe beczki.

Macie amunicję do karabinów?

Spojrzał przez ramię w kierunku drogi.

Powiedziałem ci, żebyś tam nie patrzył.

Tak, mamy.

Skąd?

Znaleźliśmy.

Kłamiesz. Co jecie?

Co uda się znaleźć.

Co uda się znaleźć?

Tak. Zerknął na chłopca. Nie strzelisz, mruknął.

Tak myślisz?

Masz tylko dwie kule. Może jedną. Moi usłyszą strzał.

Oni tak. Ale ty nie.

Jak to?

Bo kula przemieszcza się szybciej niż dźwięk. Zagnieździ się w twoim mózgu, zanim ją usłyszysz. Żeby usłyszeć, musiałbyś mieć płat czołowy i inne rzeczy o nazwach takich jak wzgórki czworacze, zakręt skroniowy, a ty ich już nie będziesz miał. Będziesz miał papkę,

Jesteś lekarzem?

Jestem nikim.

Mamy rannego. Mógłbyś pomóc, opłaci ci się.

Czy ja wyglądam na kretyna?

Nie wiem, na kogo wyglądasz.

Dlaczego na niego patrzysz?

Mogę patrzeć, na co mi się podoba.

Nie możesz. Jeżeli spojrzysz na niego jeszcze raz, zastrzelę cię.

Chłopiec siedział z dłońmi ułożonymi na głowie, zerkając zza łokci.

Założę się, że ten mały jest głodny. Chodźcie ze mną do ciężarówki. Dostaniecie coś do żarcia. Nie trzeba pogrywać tak ostro.

Wy nie macie nic do żarcia. Idziemy.

Gdzie?

Idziemy.

Ja nigdzie nie idę.

Nie?

Nie.

Myślisz, że cię nie zabiję, ale jesteś w błędzie. Chociaż wolałbym pójść z tobą tą drogą i puścić cię wolno za jakiś kilometr. Tyle potrzebujemy, żeby wam uciec. Nie znajdziecie nas. Nie będziecie nawet wiedzieli, w którą stronę poszliśmy.

Wiesz, co myślę?

Co?

Że z ciebie jeden wielki cykor.

Upuścił pas. Pas upadł z wiszącym wyposażeniem na drogę. Z manierką. Starą wojskową saszetką z płótna. Skórzaną pochwą od noża. Podniósł wzrok i zobaczył, że oprych ściska nóż w dłoni. Zrobił tylko dwa kroki do przodu, ale prawie wszedł między niego a chłopca.

Ej, co ty kombinujesz?

Nie odpowiedział. Był rosły i okazało się, że bardzo szybki. Zanurkował, chwycił chłopca, przetoczył się z nim przez plecy i zerwał na nogi, przyciskając go do piersi i przystawiając mu nóż do szyi. W tym samym momencie mężczyzna padł na szeroko rozstawione kolana, obrócił się za nim, wycelował i strzelił oburącz z odległości niespełna dwóch metrów. Tamten runął natychmiast na plecy, a z dziury w czole buchnęła krew. Chłopiec leżał na jego kolanach, z buzią pozbawioną wyrazu. Mężczyzna wcisnął rewolwer za pasek, zarzucił plecak na ramię, porwał chłopca, obrócił go nad głową, posadził sobie na ramionach i pognał starą drogą, ściskając małe kolana, z chłopcem uczepionym jego czoła, ubabranym krzepnącą krwią, milczącym jak kamień.

Dotarli do żelaznego mostu w lesie, gdzie nie istniejąca droga przecinała prawie nie istniejący strumień. Zaczął kaszleć, choć brakło mu oddechu. Z drogi zeskoczył w las. Odwrócił się i stanął zziajany, nasłuchując. Cisza. Ostatkiem sił pokonał następny kilometr, wreszcie osunął się na kolana i postawił chłopca w popiół i liście. Wytarł mu buzię z krwi i przytulił go. Już dobrze, powiedział. Już dobrze.

Usłyszał ich tylko raz, gdy nadszedł długi i zimny wieczór, a wokół gęstniał mrok. Przygarnął chłopca. W gardle drapało, ale nie zakaszlał. Chłopiec tak wątły, wymizerowany pod ubraniem, dygoczący jak pies. Kroki w liściach ucichły. Ruszyli dalej. Nic nie mówili, nie wołali do siebie, co było bardziej złowieszcze. Z ostatnim naporem ciemności nastał bezlitosny chłód i chłopiec trząsł się gwałtownie. Księżyc nie ukazał się zza pomroki, nie było dokąd pójść. W plecaku mieli jeden koc, więc wyjął go, okrył nim chłopca, rozpiął parkę i przytulił go do siebie. Leżeli długo, ale straszliwie marzli, więc w końcu się podniósł. Musimy iść, szepnął. Nie możemy tak leżeć. Rozejrzał się, lecz niczego nie było widać. Mówił do ciemności bez głębi i wymiaru.

Brnęli przez las, mężczyzna trzymając chłopca za rękę. Drugą dłoń wysunął do przodu. Tyle samo widziałby z zamkniętymi oczami. Chłopiec wciąż był okutany w koc, więc powiedział mu, żeby go nie upuścił, bo nigdy go nie odnajdą. Chłopiec chciał na barana, ale mężczyzna odparł, że musi iść sam. Przedzierali się nocą przez las, potykając i upadając. W końcu, na długo przed świtem, chłopiec upadł i powiedział, że już nie wstanie. Mężczyzna otulił go swoją parką i kocem, usiadł i zaczął go kołysać w ramionach. W rewolwerze został jeden nabój. Nie spojrzysz prawdzie w oczy. Nie spojrzysz.

W skąpym świetle, które udawało dzień, mężczyzna położył chłopca w liściach, usiadł i obserwował las. Gdy rozjaśniło się trochę, wstał i obszedł prowizoryczny biwak dokoła w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów, ale nie zobaczył niczego oprócz niewyraźnych odcisków ich własnych stóp w popiele. Wrócił i obudził chłopca. Musimy iść, powiedział. Chłopiec usiadł zgarbiony, patrząc otępiałe. W jego włosach zakrzepłe paskudztwo, umorusana nim buzia. Odezwij się do mnie, powiedział mężczyzna. Ale chłopiec milczał.

Ruszyli na wschód między stojące uschłe drzewa. Minęli stary dom i przecięli leśną drogę. Oczyszczona parcela ziemi, być może dawny warzywnik. Zatrzymywali się od czasu do czasu, żeby nasłuchiwać. Niewidoczne słońce nie rzucało żadnych cieni. Niespodziewanie wyszli na szosę, więc zatrzymał ręką chłopca, ukucnęli w przydrożnym rowie jak trędowaci i nasłuchiwali. Żadnego wiatru. Martwa cisza. Po chwili wstał i wyszedł na drogę. Spojrzał na chłopca, Chodź, powiedział. Chłopiec zbliżył się, a on wskazał ślady kół ciężarówki w popiele. Chłopiec stał okutany w koc i patrzył na drogę.

Nie miał pojęcia, czy udało im się uruchomić silnik. Nie miał pojęcia, jak długo mogą czyhać w zasadzce. Ściągnął plecak z ramienia, usiadł i otworzył go. Musimy coś zjeść, powiedział. Jesteś głodny?

Chłopiec pokręcił głową.

Nie. Oczywiście, że nie. Wyjął plastikową butelkę z wodą, odkręcił ją i podał chłopcu, a on zaczął pić na stojąco. Opuścił butelkę, odzyskał oddech, usiadł na drodze, skrzyżował nogi i znów się napił. Potem oddał butelkę, a mężczyzna łyknął wody, nałożył zakrętkę i przetrząsnął plecak. Zjedli konserwową białą fasolę, podając sobie nawzajem puszkę, a potem, gdy była pusta, wyrzucił ją do lasu. Później znowu ruszyli w drogę.

Ludzie z ciężarówki rozłożyli się obozem na samej szosie. Rozpalili ogień i teraz zwęglone polana przyklejone były do stopionego asfaltu razem z popiołem i kośćmi, Przykucnął i wysunął rękę nad smolę. Biło od niej słabe ciepło. Wstał, spojrzał na drogę, a potem zabrał chłopca do lasu. Masz tutaj zaczekać, powiedział. Nie odejdę daleko. Usłyszę, gdybyś mnie wołał.

Weź mnie ze sobą, powiedział. Wyglądało na to, że zaraz się rozpłacze.

Nie. Masz tu zaczekać.

Proszę cię, tatusiu.

Przestań. Masz zrobić, co mówię. Weź rewolwer.

Nie chcę.

Nie pytałem, czy chcesz. Weź go.

Ruszył przez las do miejsca, w którym zostawili wózek. Był tam, ale wywrócony i splądrowany. Parę rzeczy, których nie zabrali, leżało dokoła w liściach. Kilka książek i zabawek należących do chłopca. Stare buty i trochę łachmanów. Postawił wózek, powkładał do niego rzeczy chłopca i wytoczył go na szosę. A potem tam wrócił. Niczego nie było. Zakrzepła krew w liściach. Plecak chłopca zniknął. W drodze powrotnej natknął się na kości i skórę zasypane kamieniami. Kałuża flaków. Trącił kości czubkiem buta. Najwyraźniej je ugotowano. Żadnych strzępów ubrania. Mrok znów zapadał i zrobiło się już bardzo zimno, więc wrócił do chłopca, ukląkł, objął go i przytulił.

Dopchnęli wózek przez las do starej drogi, zostawili go i ruszyli na południe, uciekając przed zmrokiem. Chłopiec się potykał, bo był zmęczony, więc mężczyzna chwycił go, posadził sobie na ramionach i szedł dalej. Było już prawie całkiem ciemno, gdy dotarli do mostu. Zdjął chłopca i po omacku dobrnęli do nasypu. Pod mostem wyjął zapalniczkę, zapalił ją i drżącym płomykiem oświetlił całe miejsce. Piasek i żwir wypłukane ze strumienia. Zdjął plecak, odłożył zapalniczkę i chwycił chłopca za ramiona. Ledwo go dostrzegał w ciemności. Masz tu zaczekać, powiedział. Idę po opał. Musimy rozpalić ognisko.

Boję się.

Wiem. Ale nie odejdę daleko, więc gdybyś się przestraszył, zawołaj, to usłyszę i zaraz przyjdę.

Bardzo się boję.

Im szybciej pójdę, tym szybciej wrócę, będziemy mieli ognisko i przestaniesz się bać. Tylko się nie kładź. Jeżeli się położysz, to uśniesz, a wtedy nie usłyszysz, gdy cię zawołam, więc nie mógłbym cię znaleźć. Rozumiesz?

Milczał. Mężczyzna poczuł zniecierpliwienie, ale nagle uświadomił sobie, że chłopiec kiwa głową w ciemności. Dobrze, powiedział. Dobrze.

Wgramolił się po nasypie do lasu, wystawiając ręce do przodu. Wszędzie był chrust, ziemia zasłana obumarłymi konarami i gałęziami. Szurając nogami, ukopał stertę, a gdy było dość, nachylił się, wziął naręcze i zawołał chłopca, a chłopiec odkrzyknął i głosem przyprowadził go z powrotem pod most. Siedząc w ciemności, ociosał konary nożem i połamał małe gałęzie rękoma. Wyjął zapalniczkę z kieszeni i potarł krzesiwo. Używał benzyny, która buchnęła wątłym niebieskim płomykiem. Nachylił się, podpalił drewno i patrzył, jak ogień wspina się po plątaninie gałązek. Dołożył więcej drewna, pochylił się i zaczął dmuchać delikatnie u dołu niewielkiego stosu, układając starannie szczapy, kształtując ogień.

Potem jeszcze dwa razy zapuścił się do lasu, wracając z naręczem krzaków i gałęzi na most i zrzucając wszystko na dół. Widział teraz blask ognia z pewnej odległości, nie sądził jednak, żeby był on widoczny z drugiej szosy. Pod mostem wśród skał dostrzegł czarną kałużę stojącej wody. Krawędź lodowej warstwy. Stanął na moście i zrzucił ostatnie naręcze chrustu, buchając białym oddechem w poświacie ogniska.

Siedział na piasku i porządkował zawartość plecaka. Lornetka. Prawie pełna ćwierćlitrowa butelka benzyny. Butelka wody. Kombinerki. Dwie łyżki. Ułożył wszystko w rzędzie. Było pięć małych konserw; wybrał puszkę parówek i kukurydzy, otworzył je małym wojskowym otwieraczem, postawił na skraju ognia i patrzył, jak etykiety fałdują się i płoną. Gdy kukurydza zaczęła parować, wziął puszki za pomocą kombinerek, nachylili się i zabrali powoli do jedzenia łyżkami. Chłopcu głowa opadała z senności.

Po posiłku zabrał go na żwirowy brzeg pod mostem, odepchnął kijem cienką warstwę lodu, uklękli i obmył mu twarz oraz włosy. Woda była tak zimna, że chłopiec się rozpłakał. Ruszyli nieco dalej wzdłuż brzegu, by znaleźć czystą wodę, po czym znów zaczął obmywać mu starannie włosy i wreszcie przerwał, bo chłopiec jęczał z zimna. Wytarł go kocem, klęcząc w blasku ogniska, a cień mostowych filarów załamywał się na rzędzie drzew za strumieniem. Oto moje dziecko, powiedział. Zmywam mózg trupa z jego włosów. To jest moja powinność. Potem zawinął chłopca w koc i zaniósł do ogniska.

Chłopiec chwiał się na siedząco. Mężczyzna obserwował go, bojąc się, że przewróci się w płomienie. W miejscu spania wykopał stopą w piasku wgłębienia dla jego bioder i ramion, usiadł, objął go i zmierzwił mu włosy, by szybciej wyschły. Wszystko to niczym jakieś pradawne namaszczenie. I niech tak będzie. Przywołaj rytuały. Gdy nie zostało już nic innego, upleć ceremoniał z pustki i tchnij w niego życie.

Obudził się nocą z zimna, wstał i połamał więcej gałęzi na opał. Zarysy małych konarów płonące rozżarzoną pomarańczową barwą w popiele. Rozdmuchał płomienie, dorzucił chrustu i usiadł po turecku, opierając się o kamienny filar mostu. Ciężkie bloki z wapienia ułożone bez zaprawy. Nad głową żelazne elementy zbrązowiałe od rdzy, wbite młotem nity. Drewniane legary i podpory. Piasek w miejscu, w którym siedział, był ciepły w dotyku, ale poza obrębem ognia noc wionęła przenikliwym zimnem. Podniósł się i wciągnął świeże drewno pod most. Stał, nasłuchując. Chłopiec spał nieruchomo. Usiadł obok niego i pogłaskał go po jasnych, splątanych włosach. Złoty kielich, godny mieścić w sobie boga. Proszę, nie mów mi, jak zakończy się ta historia. Gdy znowu spojrzał w mrok za mostem, rozpadał się śnieg.

Na opał mieli wyłącznie cienkie gałęzie i chrust, więc ogień palił się tylko przez godzinę, może trochę dłużej. Wciągnął resztę krzaka pod most i połamał go na kawałki, stając na gałęziach i wyginając je rękoma. Myślał, że hałas obudzi chłopca, ale się pomylił. Mokre drewno syczało w ogniu, a śnieg padał. Rankiem zobaczą, czy na drodze są ślady. Oprócz chłopca to był pierwszy człowiek, z którym rozmawiał od ponad roku. Wreszcie mój brat. Gadzie rachuby w tych zimnych i rozbieganych ślepiach. Szare, spróchniałe zęby. Zaklejone ludzkim mięsem. Ten, który uczynił ze świata kłamstwo w każdym słowie.

Gdy obudził się znowu, śnieg przestał padać, a ziarnisty świt zarysował sylwetkę nagich lasów za mostem, z drzewami czarnymi na tle bieli. Leżał skulony, z rękoma między kolanami. Wstał, rozpalił ogień i postawił puszkę buraków w żarze. Chłopiec, zakutany w ubrania, patrzył na niego z ziemi.

W całym lesie na gałęziach i liściach leżał świeży śnieg, już zszarzały od popiołu. Dotarli do miejsca, w którym zostawili wózek; włożył do niego plecak i wytoczył go na szosę. Żadnych śladów. Stali w całkowitej ciszy, nasłuchując. A potem ruszyli przez szarą breję, chłopiec u jego boku, z rękami w kieszeniach.

Posuwali się naprzód przez cały dzień, chłopiec w milczeniu. Popołudniem breja roztopiła się na szosie, a wieczorem było już sucho. Nie zatrzymali się. Ile kilometrów? Piętnaście, dwadzieścia. Dawniej w trakcie marszu lubili rzucać do celu czterema dużymi stalowymi podkładkami, które znaleźli kiedyś w sklepie z artykułami metalowymi, ale stracili je razem ze wszystkim. Nocą rozłożyli się biwakiem w jarze, rozpalili ognisko przy małym kamiennym urwisku i zjedli ostatnią konserwę. Wieprzowina z fasolą; zachował ją na koniec, bo chłopiec najbardziej to lubił. Patrzyli jak bulgocze powoli na węglach, a potem wziął puszkę kombinerkami i zjedli w milczeniu. Wypłukał pustą puszkę wodą i podał chłopcu, by wypił. Na tym koniec. Powinienem być bardziej ostrożny, powiedział.

Chłopiec milczał.

Rozmawiaj ze mną.

Dobrze.

Chciałeś wiedzieć, jak wyglądają źli ludzie. Teraz już wiesz. To może się powtórzyć. Moją rolą jest troszczyć się o ciebie. Bóg mnie do tego powołał. Zabiję każdego, kto cię dotknie. Rozumiesz?

Tak.

Siedział, zawinięty w koc. Po chwili podniósł wzrok. A my cały czas jesteśmy dobrymi ludźmi?, spytał.

Tak. Jesteśmy dobrymi ludźmi.

I zawsze tak będzie?

Tak. Zawsze tak będzie.

Dobrze.

Rano wyszli z jaru na szosę. Z kawałka przydrożnej trzciny wystrugał chłopcu piszczałkę i teraz wyjął ją z kieszeni i mu dał. Chłopiec wziął ją bez słowa. Po chwili został w tyle i zaczął dmuchać. Bezkształtna muzyka dla nadchodzących czasów. Albo ostatnia muzyka na ziemi przywołana z popiołów zagłady. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na chłopca. Był pochłonięty grą. Pomyślał, że wygląda jak odmieniec z baśni ogłaszający po okolicy nadejście wędrownego teatru, nieświadomy, że aktorów podążających za jego plecami porwały wilki.

Siedział po turecku w liściach na górskiej grani i obserwował przez lornetkę dolinę leżącą poniżej. Nieruchomy lany kształt rzeki. Ciemne ceglane kominy fabryki. Dachy pokryte łupkiem. Stara drewniana wieża ciśnień spięta żelaznymi obręczami. Żadnego dymu, żadnych oznak życia. Opuścił lornetkę i patrzył dalej.

Co zobaczyłeś?, spytał chłopiec.

Nic.

Podał mu lornetkę.

Chłopiec zarzucił sobie pasek na szyję, przyłożył szkła do oczu i wyregulował ostrość. Wszystko dokoła nieruchome.

Widzę dym, powiedział.

Gdzie?

Za tamtymi budynkami.

Jakimi budynkami?

Chłopiec oddał mu lornetkę. Poprawił ostrość. Leciutka smużka dymu. Faktycznie, rzekł. Widzę.

Co zrobimy, tatusiu?

Powinniśmy chyba to sprawdzić. Tylko musimy uważać. Jeśli to komuna, będą mieli barykady. Ale może to po prostu uchodźcy.

Tacy jak my?

Tak. Tacy jak my.

A jeśli to źli ludzie?

Musimy zaryzykować. Musimy znaleźć coś do jedzenia.

Zostawili wózek w lesie, przecięli torowisko i zeszli stromym nasypem wśród obumarłego czarnego bluszczu. W garści ściskał rewolwer. Trzymaj się blisko mnie, powiedział. Chłopiec usłuchał. Szli ulicami jak saperzy. Skokami, przecznica za przecznicą. W powietrzu słaba woń dymu. Ukryli się w sklepie i obserwowali ulicę, ale nic się nie poruszało. Przeszukali śmieci i gruz. Wyciągnięte szuflady na podłodze, papier i napuchłe pudła kartonowe. Niczego nie znaleźli. Wszystkie sklepy splądrowano wiele lat temu, okna w większości bez szyb. Wewnątrz było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć. Weszli po karbowanych schodach ruchomych, chłopiec uczepiony jego ręki. Na wieszaku wisiało kilka zakurzonych garniturów. Szukali butów, ale nie było. Znowu przetrząsnęli śmiecie, lecz nie znaleźli niczego zdatnego do użytku. Kiedy wrócili, zsunął marynarki od garniturów z wieszaka, potrząsnął nimi i przerzucił sobie przez rękę. Idziemy, powiedział.

Myślał, że coś na pewno przeoczono, ale niczego nie znaleźli. W supermarkecie spożywczym nogami przetrząsnęli śmiecie między regałami. Stare opakowania, papiery i wszechobecny popiół. Przejrzał półki w poszukiwaniu witamin. Otworzył drzwi dużej chłodni, ale szybko je zatrzasnął, bo ze środka buchnął kwaśny trupi odór. Stanęli na ulicy. Spojrzał na szare niebo. Rozrzedzony pióropusz ich oddechów. Chłopiec był wyczerpany. Wziął go za rękę. Musimy szukać dalej, powiedział. Musimy szukać.

W domach na skraju miasta ocalało niewiele więcej Weszli od tyłu schodkami do kuchni i zaczęli przetrząsać szafki. Wszystkie drzwiczki były otwarte. Puszka proszku do pieczenia. Stał i patrzył na nią. W jadalni przejrzeli szuflady kredensu. Ruszyli do salonu. Zwoje odklejonej tapety na podłodze niczym starożytne teksty. Zostawił chłopca, siedzącego z garniturami na schodkach, a sam poszedł na górę.

Wszystko cuchnęło wilgocią i zgnilizną. W pierwszej sypialni wyschnięty trup okryty po szyję kocem. Resztki zgniłych włosów na poduszce. Chwycił za kraj koca i ściągnął go z łóżka, wytrzepał i zwinął pod pachą. Przeszukał biurka i szafki. Letnia sukienka na drucianym wieszaku. Poza tym nic. Wrócił na dół. Zmierzchało się. Wziął chłopca za rękę i wyszli frontowymi drzwiami na ulicę.

Na szczycie wzgórza odwrócił się i zapatrzył na miasto. Ciemność szybko nadchodziła. Ciemność i zimno. Zarzucił chłopcu na ramiona dwie marynarki, które wchłonęły go z całym ubiorem.

Tatusiu, mi się chce jeść.

Wiem.

Odnajdziemy nasze rzeczy?

Tak. Wiem, gdzie są.

A jak ktoś inny znajdzie?

Nie znajdzie.

Mam nadzieję, że nie.

Nie. Chodź, idziemy.

Co to?

Co? Nic nie słyszałem.

Posłuchaj.

Nic nie słyszę.

Nasłuchiwali. Po chwili z oddali dobiegło szczekanie psa. Odwrócił się i spojrzał na ciemniejące miasto. Pies, powiedział.

Pies?

Tak.

Skąd pies?

Nie wiem.

Chyba go nie zabijemy, tatusiu?

Nie. Nie zabijemy go.

Spojrzał na chłopca. Dygotał w marynarkach. Nachylił się i pocałował go w chropawe czoło. Nie zrobimy psu nic złego, powiedział. Obiecuję.

Spali w samochodzie zaparkowanym pod wiaduktem, przykryci stertą marynarek i kocem. Cisza i ciemność, w której dostrzegał przebłyski światła, pojawiające się sporadycznie na tle nocy. Na górnych piętrach budynków całkowity mrok. Trzeba by tam wnosić wodę. I można zostać wykurzonym dymem. Co oni jedzą? Bóg jeden wie. Siedzieli okutani w marynarki, patrząc przez okno. Kto to, tatusiu?

Nie wiem.

Obudził się w nocy i nasłuchiwał. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajdują. Uśmiechnął się na tę myśl. Gdzie my jesteśmy?, spytał.

Co się stało, tatusiu?

Nic. Wszystko dobrze. Śpij.

Wszystko będzie dobrze, prawda?

Tak.

Nic złego nam się nie stanie?

Nic.

Bo my niesiemy ogień.

Tak. Bo my niesiemy ogień.

Rano rozpadał się zimny deszcz. Nawet pod wiaduktem zacinał w samochód i tańczył na drodze. Siedzieli i patrzyli przez strugi wody na szybie. Deszcz zelżał dopiero, gdy minęła spora część dnia. Zostawili marynarki i koc na podłodze przed tylnymi siedzeniami i wyszli na drogę, by przeszukać kolejne domy. W mokrym powietrzu woń dymu. Nie usłyszeli więcej szczekania.

Znaleźli kilka przyborów i trochę ubrań. Bluzę. Foliową płachtę, którą mogli wykorzystać jako plandekę. Miał pewność, że są obserwowani, ale nikogo nie widział. W spiżarni był worek mąki kukurydzianej, do którego dawno temu dobrały się szczury. Przesiał mąkę przez moskitierę okienną, zebrał garść wyschniętych gówien i rozpalił ogień na betonowym ganku, z mąki ulepili ciasteczka i upiekli je na kawałku blachy. A potem zjedli powoli jedno po drugim. Kilka, które zostały, zawinął w papier i schował do plecaka.

Chłopiec siedział na schodkach, gdy nagie zobaczył jakiś ruch na tyłach domu po drugiej stronie ulicy. Patrzyła na niego czyjaś twarz. Chłopiec, mniej więcej w jego wieku, okutany w wielgachne wełniane palto z podwiniętymi rękawami. Wstał i pobiegł przez ulicę na podjazd. Nikogo. Spojrzał na dom, a potem popędził przez porosłe suchymi chwastami podwórko nad wyschnięty czarny strumyk. Wracaj, krzyknął. Nic ci nie zrobię. Stał i płakał, kiedy ojciec nadbiegł z naprzeciwka i chwycił go za ramię.

Co ty wyprawiasz?, syknął. Co ty wyprawiasz?

Tam jest mały chłopiec, tatusiu. Mały chłopiec.

Nie ma żadnego chłopca. Co ty wyprawiasz?

Jest, jest. Widziałem go.

Kazałem ci czekać. Co ci mówiłem? Musimy iść. Chodź.

Chciałem go tylko zobaczyć. Chcę go tylko zobaczyć.

Wziął go za ramię i zaprowadził przez podwórko. Chłopiec płakał i oglądał się za siebie. Chodź, powiedział mężczyzna. Musimy iść.

Chcę go zobaczyć.

Tam nikogo nie ma. Chcesz umrzeć? Czy tego chcesz?

Nic mnie to nie obchodzi, odparł chłopiec, łkając. Nic mnie to nie obchodzi.

Mężczyzna przystanął. Ukucnął i przytulił go. Przepraszam, powiedział. Ale nie mów tak. Nie wolno ci tak mówić.

Mokrymi ulicami dotarli do wiaduktu, zabrali marynarki i koc z samochodu, weszli na nasyp kolejowy, przecięli torowisko, po czym zagłębili się w las, odnaleźli wózek i ruszyli na szosę.

A jak tym małym chłopcem nikt się nie opiekuje?, spytał. A jak on nie ma tatusia?

Tam są ludzie, odparł mężczyzna. Tylko się ukryli.

Wepchnął wózek na szosę i stanął. W mokrym popiele zobaczył ślady kół ciężarówki, niewyraźne i rozmyte, ale obecne. Wydawało mu się, że czuje odór tych ludzi. Chłopiec pociągnął go za połę kurtki. Tatusiu.

Co?

Martwię się o tego małego chłopca.

Wiem. Ale nic mu nie będzie.

Powinniśmy pójść po niego. Możemy pójść po niego i zabrać go ze sobą. Możemy zabrać jego i psa. Pies mógłby nam upolować coś do jedzenia.

Nie możemy.

Ja bym się z nim podzielił moim jedzeniem.

Przestań. Nie możemy tego zrobić.

Znowu się rozpłakał. Co będzie z tym chłopcem, co z nim będzie?, szlochał.

Usiedli o zmierzchu na skrzyżowaniu i rozłożyli na szosie kawałki mapy, żeby się zorientować w terenie. Przytknął palec. Jesteśmy tu, powiedział. Dokładnie tutaj. Chłopiec nie chciał spojrzeć. Mężczyzna siedział wpatrzony w plątaninę czarnych i czerwonych tras, z palcem utkwionym na przecięciu szos, w miejscu, gdzie chyba się znajdowali. Jakby widział ich małe pełzające jaźnie. Możemy wrócić, powiedział cicho chłopiec. To niedaleko. Jeszcze nie jest za późno.

Biwakowali w zagajniku niedaleko drogi. Nie znaleźli ustronnego miejsca, w którym mogliby rozpalić ognisko niewidoczne z oddali, więc obyli się bez ognia. Zjedli po dwa ciastka z mąki kukurydzianej i zasnęli w objęciach na ziemi, przykryci marynarkami i kocami. Tulił dziecko i po chwili przestało dygotać, potem sam zasnął.


Pies, którego pamięta, szedł za nami przez dwa dni. Próbowałem go przywołać, ale nie chciał się zbliżyć. Zrobiłem pętlę z drutu, żeby go schwytać. W rewolwerze były trzy kule, Ani jednej w zapasie. Odeszła drogą. Chłopiec patrzył za nią, a potem spojrzał na mnie, później na psa i rozpłakał się i zaczął błagać, byśmy go oszczędzili, więc obiecałem, że nie zrobię mu nic złego. Psi szkielet pokryty napiętą skórą. Nazajutrz już go nie było. To tego psa pamięta. Nie pamięta żadnych małych chłopców.

W kieszeni miał zawiniętą w szmatkę garść suszonych rodzynek – w południe usiedli na suchej trawie przy drodze i zjedli wszystkie. Chłopiec spojrzał na niego. Nic więcej nie mamy, prawda?

Nie.

Czy teraz umrzemy?

Nie.

A co zrobimy?

Napijemy się wody. A potem pójdziemy dalej drogą.

Dobrze.

Wieczorem wałęsali się po polu, próbując znaleźć miejsce, w którym mogliby rozpalić niewidoczne z dala ognisko. Ciągnęli za sobą wózek po ziemi. Tak mało perspektyw w tym kraju. Jutro znajdą coś do jedzenia. Noc dopadła ich na błotnistej drodze. Weszli na pole po drugiej stronie i poczłapali w kierunku odległej kępy drzew, wyraziście zarysowanych i czarnych na tle resztek widzialnego świata. Gdy tam dotarli, była już ciemna noc. Trzymając chłopca za rękę, stopami zsunął gałęzie i chrust w stos i rozpalił ogień. Drewno było mokre, więc nożem zdarł martwą korę i ułożył patyki dokoła płomieni, by podeschły. Potem rozpostarł na ziemi foliową plandekę, wyciągnął z wózka koce i marynarki, zdjął sobie i chłopcu mokre, ubłocone buty, po czym usiedli w milczeniu, wyciągając ręce do ognia. Chciał coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Znał już to uczucie, kryjące się za odrętwieniem i tępą rozpaczą. Świat kurczący się do surowego rdzenia rozczłonkowywanych bytów. Nazwy śladem przedmiotów odchodzące z wolna w niepamięć. Kolory. Nazwy ptaków. Jedzenie. I w końcu to, co kiedyś człowiek uważał za prawdę. Kruchsze, niżby można sądzić. Jak wiele już przepadło? Święty idiom odarty z desygnatów, a więc z własnej realności. Ubywa go, jakby był czymś usiłującym zachować ciepło. Z czasem zamigocze po raz ostatni i zgaśnie na zawsze.

Zmęczeni, przespali całą noc, a rankiem na ziemi czerniło się wypalone ognisko. Wciągnął ubłocone buty i poszedł po drewno, chuchając w stulone dłonie. Ale zimno. Może to już listopad. Może jeszcze później. Rozpalił ogień i ruszył na skraj kępy, stanął i patrzył na okolicę. Martwe pola. W oddali stodoła.


Posuwali się piaszczystą drogą na wzgórze, gdzie kiedyś stal dom. Spłonął dawno temu. Sylwetka zardzewiałego paleniska w piwnicy wypełnionej czarną wodą. Arkusze zwęglonej blachy dachowej pogięte na polu, zerwane przez wiatr. W stodole wygarnęli z zakurzonego dna zardzewiałego zbiornika parę garści jakiegoś ziarna, którego nie rozpoznał. Zjedli razem z kurzem. A potem ruszyli polami w kierunku drogi.

Szli wzdłuż muru obok resztek sadu. Drzewa w uporządkowanych rzędach pokrzywione i czarne, gruba warstwa konarów na ziemi. Stanął i popatrzył na pola. Od wschodu wiatr. Miałki popiół posuwający się falami. Zastyga, rusza. Widział to wszystko już nieraz. Plamy zakrzepłej krwi na trawiastym ściernisku i sploty szarych trzewi w miejscach, gdzie dowleczono i oprawiono pomordowanych. Po drugiej stronie muru ciągnął się fryz ludzkich głów, o upodobnionych twarzach, wysuszonych i zdeformowanych, rozciągniętych grymasem, z zapadłymi oczami. W sparciałych uszach złote kolczyki, na czaszkach przerzedzone, zmierzwione włosy wijące się na wietrze. Zęby w zębodołach jak odlewy dentystyczne, prymitywne tatuaże naniesione jakimś domowej roboty barwnikiem z urzetu, wyblakłe od zaćmionego słońca. Pająki, miecze, tarcze strzelnicze. Smok. Hasła runiczne, creda najeżone błędami ortograficznymi. Pradawne motywy wydziergane na brzegach starych blizn. Głowy, których nie roztrzaskano na miazgę, odarte ze skóry, a ogołocone czaszki pomalowane i podpisane na czołach gryzmołami, na jednym białym czerepie starannie pociągnięte tuszem ślady po wszytej płytce niczym instrukcja montażu. Spojrzał za siebie. Chłopiec stał przy wózku na wietrze.

Patrzył na połacie poruszającej się suchej trawy i na ciemne poskręcane drzewa w rzędach. Na murze kilka nawianych strzępów ubrania, wszystko szare w popiele. Mężczyzna ruszył wzdłuż muru na ostatni przegląd masek i wrócił przełazem do chłopca. Położył mu rękę na ramieniu. No dobrze, powiedział. Idziemy.

W każdym takim przebrzmiałym zdarzeniu zaczął dostrzegać przesłanie, przesłanie i ostrzeżenie – tym właśnie okazała się sceneria upamiętniająca zamordowanych i pożartych. Obudził się rankiem, przekręcił na bok w kocu i gdy spojrzał przez drzewa w stronę, z której nadeszli poprzedniego dnia, zobaczył czterech piechurów ciągnących szosą ramię w ramię. Ubrani najprzeróżniej, ale każdy z czerwoną chustą na szyi. A raczej pomarańczową, ale tylko o ton jaśniejszą od czerwieni. Mężczyzna położył chłopcu rękę na głowie. Ćśś, szepnął.

Co się stało, tatusiu?

Ludzie na drodze. Schyl się. Nie patrz.

Zgasłe ognisko już nie dymiło. Wózek niewidoczny. Wgrzebał się w ziemię i leżał, patrząc przez ramię. Armia człapiących tenisówek. W rękach ponadpółmetrowe rurki owinięte w skórę. Plecione sznury na nadgarstkach. W niektórych rurkach przeciągnięte łańcuchy, zakończone najrozmaitszymi żeleźcami. Przeszli obok, pobrzękując, posuwając się rozchwianym krokiem nakręcanej zabawki. Brodaci, parający oddechem spod masek. Ćśś, powiedział. Ćśśś, Falanga sunąca w następnej kolejności niosła włócznie albo lance przystrojone wstążkami, długie ostrza wykute z resorów samochodowych w jakiejś prymitywnej kuźni w głębi kraju. Przerażony chłopiec leżał z twarzą wciśniętą w przedramiona.

Oddalili się na sześćdziesiąt metrów, wprawiając ziemię w lekkie drżenie. Człapiąc. Za nimi podążały wozy ciągnięte przez niewolników w uprzęży, zapełnione łupami wojennymi, a dalej kobiety, może z tuzin, niektóre w ciąży. Konwój uzupełniali katamici, skąpo ubrani mimo zimna, z obrożami spinającymi szyje, przykuci do siebie jarzmami. Wszyscy powędrowali dalej. Leżeli we dwóch, nasłuchując.

Poszli sobie, tatusiu?

Tak, poszli.

Widziałeś ich?

Tak.

Czy to byli źli ludzie?

Źli.

Dużo ich. Tych złych łudzi.

Tak, dużo. Ale już ich nie ma.

Wstali i otrzepali się, wsłuchując w ciszę w oddali.

Dokąd poszli?

Nie wiem. Są w drodze. To zły znak.

Dlaczego zły?

Po prostu zły. Musimy popatrzyć na mapę.

Wyciągnęli wózek spod gałęzi, następnie mężczyzna postawił go, wrzucił do środka koce i marynarki. Wytoczyli go razem na szosę i stanęli, patrząc w stronę, gdzie wydawało się, że ostatni z hordy łachmaniarzy majaczą jak powidok w zmąconym powietrzu.


Popołudniem znów zaczął padać śnieg. Stanęli i patrzyli na szare płatki przesiewające się przez posępny półmrok. Potem brnęli dalej. Na ciemnej nawierzchni szosy formowała się rzadka breja. Chłopiec coraz bardziej zostawał w tyle, więc mężczyzna przystanął i zaczekał na niego. Trzymaj się przy mnie, powiedział.

Idziesz za szybko.

Będę szedł wolniej.

Ruszyli.

Znowu się nie odzywasz.

Odzywam.

Chcesz się zatrzymać?

Zawsze chcę się zatrzymać.

Musimy być ostrożniejsi. Ja muszę być ostrożniejszy.

Wiem.

Zrobimy sobie postój, dobrze?

Dobrze.

Musimy tylko znaleźć odpowiednie miejsce.

Dobrze.

Opadający śnieg spowił ich kurtyną. Nie mogli dostrzec niczego po bokach drogi. Znowu kaszlał, a chłopiec dygotał – we dwóch obok siebie pod foliową plandeką, pchając wózek przez śnieg. Wreszcie przystanął. Chłopiec trząsł się niepohamowanie.

Musimy zrobić postój, powiedział.

Jest bardzo zimno.

Wiem.

Gdzie jesteśmy?

Gdzie jesteśmy?

No tak.

Nie wiem.

Gdybyśmy mieli umrzeć, to mi powiesz?

Nie wiem. Nie umrzemy.

Zostawili wózek przewrócony na polu turzycy, zawinął marynarki i koce w foliową plandekę i ruszyli. Chwyć się mojej kurtki, powiedział. Nie puszczaj. Przez turzycę dotarli do ogrodzenia, przeszli na drugą stronę, odciągając rękami dla siebie nawzajem drut do dołu. Drut był zimny i trzeszczał na zworach. Ściemniało się szybko. Szli dalej. Wreszcie dobrnęli do cedrowego lasu: drzewa martwe i czarne, ale na tyle gęste, że zatrzymywały padający śnieg. Pod każdym drogocenny krąg czarnej ziemi i ściółki.

Usadowili się pod drzewem, zwalili koce i marynarki na ziemię i zawinął chłopca w jeden koc, po czym zaczął zgarniać martwe igliwie na stos. Nogą oczyścił ze śniegu miejsce, w którym mogli skrzesać ogień bez obawy, że zapali się od niego drzewo, po czym odłamał gałęzie z innych pni na opał i otrzepał je ze śniegu. Gdy przysunął zapalniczkę do treściwej podpałki, ogień buchnął natychmiast, wiedział więc, że nie będzie się długo palił. Spojrzał na chłopca. Muszę iść po więcej drewna, powiedział. Będę w pobliżu, dobrze?

To znaczy gdzie?

Chodzi mi o to, że nie odejdę daleko.

Dobrze.

Napadało piętnaście centymetrów śniegu. Przedzierał się między drzewami, ciągnąc odłamane Gałęzie z miejsc, gdzie sterczały ze śniegu, a gdy zebrał naręcze, wrócił do ogniska, które już przygasło do garstki drżących węgielków. Rzucił gałęzie na ogień i ruszył znowu. Ciężko będzie nadążyć. W lesie ciemniało, a blask ogniska nie sięgał daleko. Jeśli będzie się spieszył, tylko przez to osłabnie. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że chłopiec brnie w śniegu po łydki, zbierając gałęzie i układając je sobie na ręku.

Śnieg padał i nie zamierzał przestać. Przez całą noc mężczyzna budził się, wstawał i dokładał do ognia. Rozwinął plandekę i jeden koniec podparł pod drzewem, żeby odbijała ciepło płomieni. Spojrzał na twarz śpiącego chłopca w pomarańczowym blasku. Zapadłe policzki z czarnymi smugami. Zdławił w sobie gniew. Bezużyteczny. Obawiał się, że chłopiec daleko nie zajdzie. Jeśli nawet przestanie padać, droga będzie ledwo przejezdna. Padający śnieg szemrał w bezruchu, a iskry wznosiły się, bledły i gasły w wiekuistej czerni.

Drzemał, gdy nagle usłyszał trzask w lesie. Potem drugi. Usiadł. Ognisko przygasło do paru rozproszonych płomyków pośród żaru. Nasłuchiwał. Długotrwały trzask łamanych konarów. A potem rumor, Wyciągnął rękę i potrząsnął chłopcem. Obudź się, powiedział. Musimy iść.

Przetarł zaspane oczy wierzchem dłoni. Co się stało? Co się stało, tatusiu?

Chodź. Musimy się zbierać.

Co się stało?

To drzewa. Upadają.

Chłopiec usiadł i rozejrzał się gwałtownie.

Wszystko w porządku, powiedział mężczyzna. Chodź. Trzeba się spieszyć.

Zgarnął posłanie, złożył je i zawinął w plandekę. Spojrzał do góry. Śnieg nawiał mu w oczy. Ogień przygasł do żaru i nie dawał już światła, opał prawie się skończył, a wszędzie dokoła w ciemności upadały drzewa. Chłopiec przywarł do niego. Ruszyli, próbując znaleźć wolne miejsce w mroku, wreszcie opuścił plandekę i po prostu usiedli, naciągnęli na siebie koce i przytulił chłopca. Grzmot przewracających się drzew i basowy huk ładunków śniegu eksplodujących na ziemi wprawiały las w drżenie. Mężczyzna tulił chłopca, mówiąc mu, że wszystko będzie dobrze, że to zaraz się skończy, i po dłuższej chwili tak się stało. Głuchy rumor przebrzmiewał w oddali. Potem jeszcze jeden, samotny, odległy huk. I już nic. No, odezwał się, chyba minęło. Pod jednym z przewróconych drzew wykopał tunel, wygarniając śnieg rękoma, zgrabiałe dłonie trzymając zgięte w rękawach. Wciągnęli tam posłanie i plandekę, a po chwili znowu zasnęli mimo przejmującego zimna.


Gdy nastał dzień, mężczyzna wygrzebał się z nory i spod plandeki ciężkiej od śniegu. Wstał i się rozejrzał. Przestało padać, a cedry leżały dokoła w kopcach śniegu, do tego połamane konary i kilka stojących pni, odartych z gałęzi, jakby spalonych w szarzejącym krajobrazie. Zaczął się przedzierać przez zaspy, zostawiwszy chłopca pod drzewem, śpiącego niczym zahibernowane zwierzątko. Śnieg sięgał prawie do kolan. Na polu zeschła turzyca niemal znikła z oczu, na drutach ogrodzenia śnieg usypany w ostre nawisy, martwa cisza. Oparł się o palik i kaszlał. Nie za bardzo wiedział, gdzie jest wózek, miał wrażenie, że głupieje, że jego głowa nie funkcjonuje jak należy. Skup się, powiedział. Musisz myśleć. Gdy się odwrócił, żeby wrócić, chłopiec go zawołał.

Musimy iść, rzekł. Nie możemy tu zostać.

Chłopiec patrzył posępnie na szare zaspy.

Chodź.

Zabrnęli do ogrodzenia.

Dokąd idziemy?, spytał chłopiec.

Musimy znaleźć wózek.

Stał, z rękoma wciśniętymi pod pachy.

Chodź, powiedział mężczyzna. Musisz iść ze mną.

Brnęli przez zawiane pola. Leżący śnieg był głęboki i szary. Już przykryła go świeża warstwa popiołu. Zrobił parę kroków, odwrócił się i spojrzał. Chłopiec upadł. Mężczyzna rzucił na ziemię naręcze koców i plandekę, wrócił i podniósł go. Dygoczącego. Dźwignął go i przytulił. Przepraszam, powiedział. Przepraszam.

Długo szukali wózka. Wyciągnął go z zaspy, odkopał plecak, otrzepał go, otworzył i wcisnął jeden koc. Włożył plecak, marynarki i pozostałe koce do wózka, podniósł chłopca, posadził go na górze, rozwiązał mu sznurowadła i zdjął buty. Potem wyjął nóż, pociął jedną marynarkę i owinął chłopcu stopy. Następnie z foliowej plandeki wykroił duże kwadraty, złożył je w warstwę i związał od dołu wokół jego kostek podszewką z rękawów marynarki. Wstał. Chłopiec spojrzał na swoje nogi. Teraz ty, tatusiu, powiedział. Otulił chłopca drugą marynarką, usiadł na plandece w śniegu i owinął swoje stopy. Podniósł się, ogrzał dłonie pod kurtką, po czym zapakował ich buty do plecaka razem z lornetką i ciężarówką chłopca. Otrzepał plandekę, złożył ją i przywiązał z kocami do plecaka, który zarzucił sobie na ramię, i jeszcze raz przejrzał wózek, ale niczego więcej nie było. Idziemy, powiedział. Chłopiec popatrzył ostatni raz na wózek, następnie ruszył za nim na drogę.


Szło im się nawet gorzej, niż sądził. W ciągu godziny pokonali może półtora kilometra. Przystanął i spojrzał na chłopca. Chłopiec też się zatrzymał i czekał.

Myślisz, że umrzemy, prawda?

Nie wiem.

Nie umrzemy.

Dobrze.

Ale ty mi nie wierzysz.

Nie wiem.

Dlaczego myślisz, że umrzemy?

Nie wiem.

Przestań mówić nie wiem.

Dobrze.

Dlaczego myślisz, że umrzemy?

Bo nie mamy nic do jedzenia.

Coś znajdziemy.

Dobrze.

Jak myślisz, ile ludzie mogą wytrzymać bez jedzenia?

Nie wiem.

Ale jak myślisz?

Może kilka dni.

A potem co? Padasz i umierasz?

Tak.

A właśnie, że nie. To trwa bardzo długo. Mamy wodę. A to najważniejsze. Bez wody nie można długo przeżyć.

Dobrze.

Ty mi nie wierzysz.

Nie wiem.

Wpatrywał się w niego. Chłopiec stał z rękami w kieszeniach obszernej prążkowanej marynarki.

Myślisz, że cię okłamuję?

Nie.

Ale myślisz, że mógłbym cię okłamać w sprawie śmierci?

Tak.

No dobrze. Być może i tak. Ale nie umieramy.

Dobrze.

Wpatrywał się w niebo. Zdarzały się dni, kiedy popiołowa zasłona rzedła i teraz drzewa stojące wzdłuż drogi rzucały na śnieg ledwo dostrzegalny cień. Szli dalej. Chłopiec z coraz większym trudem. Zatrzymał się, sprawdził swoje stopy i ponownie zawiązał folię. Gdy śnieg zacznie topnieć, trudno będzie nie przemoczyć nóg. Przystawali często, żeby odpocząć. Nie miał siły, żeby nieść dziecko. Usiedli na plecaku i zjedli garść brudnego śniegu. Po południu śnieg zaczął topnieć. Minęli spalony dom, po którym został tylko ceglany komin na podwórku. Byli w drodze przez cały dzień, jeśli można to nazwać dniem. Jasno zaledwie przez kilka godzin. Pokonali może pięć kilometrów.

Myślał, że warunki na drodze będą tak złe, że nikt nie będzie wędrował, ale się pomylił. Rozłożyli się obozem prawie na szosie i rozpalili duże ognisko, wyciągając ze śniegu wielkie konary i rzucając je na płomienie, w których syczały i kopciły. Nic nie mogli na to poradzić. Tych parę koców, które mieli, nie uchroniło ich od zimna. Próbował nie zasnąć. Zrywał się ze snu i szperał rękoma dokoła w poszukiwaniu rewolweru. Chłopiec był bardzo wychudzony. Mężczyzna patrzył na niego, jak śpi. Pociągła buzia i puste oczy. Osobliwe piękno. Wstał i przytaszczył więcej drewna do ogniska.

Wyszli na szosę i stanęli. Na śniegu były ślady. W5z. W każdym razie jakiś pojazd na kołach. Opony, sądząc po wąskich bieżnikach. Między kołami odciski butów. Ktoś podążał tędy w nocy na południe. A przynajmniej o świcie. Wędrując nocą. Mężczyzna stał i myślał. Przyjrzał się dokładnie śladom. Przeszli w odległości piętnastu metrów od ogniska, ale nawet nie zwolnili kroku, żeby zbadać to miejsce. Popatrzył na drogę z tyłu. Chłopiec go obserwował.

Musimy zejść z szosy.

Dlaczego?

Ktoś nadchodzi.

Źli ludzie?

Tak. Niestety chyba tak.

A może to dobrzy ludzie? Czy to niemożliwe?

Nie odpowiedział. Z przyzwyczajenia zerknął na niebo, ale tam nie było nic do oglądania.

Co zrobimy, tatusiu?

Idziemy.

Nie możemy wrócić do ogniska?

Nie. Chodź. Obawiam się, że mamy mało czasu.

Jestem głodny.

Wiem.

Co zrobimy?

Musimy się gdzieś zadekować. Zejść z szosy.

Zobaczą nasze ślady?

Tak.

Nic nie poradzimy?

Nie wiem.

Będą wiedzieć, kim jesteśmy?

Że co?

Gdy zobaczą nasze ślady. Czy będą wiedzieć, kim jesteśmy?

Spojrzał do tyłu na duże i okrągłe odciski ich własnych stóp na śniegu.

Zorientują się, powiedział.

Przystanął.

Musimy to przemyśleć. Wracajmy do ogniska.

Przyszło mu do głowy, że powinni znaleźć na szosie miejsce, gdzie śnieg całkiem stopniał, ale później pomyślał, że to i tak nic nie da, bo ich ślady nie pojawią się po przeciwnej stronie. Nagarnęli stopami śnieg na ognisko, potem ruszyli między drzewa naokoło i wrócili. Spieszyli się, pozostawiając za sobą labirynt śladów, wreszcie znów skierowali się na północ, nie tracąc szosy z oczu.

Miejsce, które wybrali, znajdowało się po prostu najwyżej, odsłaniając widok na drogę od północy i górując nad trasą, którą wrócili. Rozpostarł plan-dekę na mokrym śniegu i owinął chłopca kocami. Będzie ci zimno, powiedział. Ale może niedługo tu zostaniemy. W ciągu godziny drogą nadciągnę, li dwaj mężczyźni, niemal biegiem. Gdy przeszli, wstał i zaczął ich obserwować. I właśnie wtedy jeden z nich zatrzymał się i spojrzał do tyłu. On zastygł. Był okutany w szary koc, więc niełatwo byłoby go zobaczyć, ale jednak taka możliwość istniała. Pomyślał, że prawdopodobnie wyczuli Woń dymu. Stali i rozmawiali. A potem ruszyli dalej. Usiadł. Wszystko dobrze, powiedział. Musimy przeczekać. Ale już chyba dobrze.

Przez pięć dni nic nie jedli i mało spali – w takim stanie na obrzeżach małego miasta natrafili na okazały niegdyś dom stojący na wzniesieniu ponad drogą. Chłopiec wziął mężczyznę za rękę. Śnieg w większości stopniał na asfalcie i na południowych stronach pól i lasów. Stali. Foliowe ochraniacze na nogach dawno już się poprzecierały, więc mieli mokre i zmarznięte stopy. Dom był wysoki i reprezentacyjny, z białymi doryckimi kolumnami od frontu. Z boku portyk. Żwirowy podjazd, biegnący łukiem przez pole zeschłej trawy. Okna o dziwo nietknięte.

Co to za miejsce, tatusiu?

Ćśśś. Posłuchajmy.

Nic. Wiatr szeleszczący martwymi paprociami przy drodze. Odległe skrzypienie. Drzwi albo okiennica.

Chyba powinniśmy zajrzeć do środka.

Nie idźmy tam.

Wszystko w porządku.

Nie chcę, żebyśmy tam szli.

Wszystko jest dobrze. Musimy zajrzeć.

Nadeszli powoli podjazdem. Żadnych śladów na rozproszonych płachciach topniejącego śniegu. Wysoki żywopłot uschłego ligustru. Dawne ptasie gniazdo uwite w jego ciemnym gąszczu. Zatrzymali się na podwórku, patrząc na fasadę. Dom z wypalanej ręcznie cegły pochodzącej z ziemi, na której stał. Złuszczona farba zwisająca długimi suchymi wstęgami z kolumn i wypaczonych podsufitek. Nad głową lampa na długim łańcuchu. Gdy zaczęli wchodzić po stopniach, chłopiec przywarł do mężczyzny. Jedno z okien było uchylone – ciągnął się od niego przez całą werandę sznurek niknący w trawie. Wziął chłopca za rękę i przeszli razem przez werandę. W dawnych czasach niewolnicy stąpali po tych deskach, niosąc potrawy i napoje na srebrnych tacach. Zbliżyli się do okna i zajrzeli.

A jak tutaj ktoś jest tatusiu?

Nikogo nie ma.

Chodźmy stąd.

Musimy znaleźć coś do jedzenia. Nie mamy wyboru.

Możemy znaleźć gdzieś indziej.

Wszystko będzie dobrze. Chodź.

Wyjął rewolwer zza paska i pchnął drzwi. Otworzyły się powoli na wielkich mosiężnych zawiasach. Stanęli, nasłuchując. Następnie weszli do obszernej sieni wyłożonej szachownicą białych i czarnych płyt z marmuru. Szerokie schody na górę. Na ścianach elegancka tapeta firmy Morris, namoknięta i obwisła. Stiukowy sufit miał wypukłości w formie wielkich girland, a pożółkłe ząbkowanie wieńczące ściany było pokrzywione i popękane. Po lewej stronie, w głębi pomieszczenia, które dawniej było jadalnią, stał pokaźny kredens z orzecha. Drzwi i szuflady znikły, ale reszta okazała się za duża, by można ją było zabrać i spalić. Stali w progu. W kącie zwalona wielka sterta odzieży. Ubrania i buty. Pasy. Kurtki. Koce i stare śpiwory. Później będzie dość czasu, by o tym pomyśleć. Chłopiec uczepił się jego ręki. Był przerażony. Ruszyli przez sień do pokoju po przeciwnej stronie, weszli i stanęli. Wielka sala o ścianach dwukrotnie wyższych niż drzwi. Kominek z surowej cegły, z którego oderwano drewnianą boazerię i obramowanie, żeby mieć opał. Na podłodze przed paleniskiem leżały materace i posłania. Tatusiu, szepnął chłopiec. Ćśśś, odparł mężczyzna.

Popiół był wystygły. Dokoła stały jakieś poczerniałe garnki. Przysiadł na piętach, wziął jeden i powąchał, po czym go odstawił. Wstał i wyjrzał przez okno. Szara podeptana trawa. Szary śnieg. Sznurek wychodzący na zewnątrz przywiązany był do mosiężnego dzwonka, a dzwonek osadzono w nieobrobionym drewienku przybitym do okiennego gzymsu. Wziął chłopca za rękę i ruszyli długim korytarzem na tyłach do kuchni. Wszędzie stosy śmieci. Pokryty rdzą zlew. Woń pleśni i ekskrementów. Weszli do sąsiedniego małego pomieszczenia, prawdopodobnie spiżarni.

W podłodze był właz albo klapa, zabezpieczona dużą kłódką wykonaną ze sprasowanych stalowych płytek. Stał i patrzył.

Tatusiu, odezwał się chłopiec. Musimy stąd iść, tatusiu.

To jest zamknięte nie bez powodu.

Chłopiec szarpnął go za rękę. Był bliski łez. Tatusiu.

Musimy coś zjeść.

Nie jestem głodny. Naprawdę.

Musimy znaleźć łom albo coś.

Wyszli tylnymi drzwiami, chłopiec uczepiony mężczyzny. Wcisnął rewolwer za pasek i rozejrzał się po podwórku. Ścieżka z kostki brukowej i poskręcane, druciane kształty tego, co dawniej było rzędem bukszpanu. Na podwórku stała stara żelazna brona podparta na cegłach – ktoś wepchnął w jej ramę stuosiemdziesięciolitrowy żeliwny kocioł do wytapiania tłuszczu ze świń. Pod spodem był popiół z ogniska i poczerniałe polana. Z boku mały wózek na gumowych kołach. Wszystko to widział i jakby tego nie widział zarazem. Po przeciwległej stronie podwórka stara drewniana wędzarnia i szopa. Ruszył tam, na wpół ciągnąc za sobą dziecko, i przeszukał beczkę z narzędziami pod dachem szopy. Wyjął szpadel o długim trzonku i chwycił go w dłoń. Idziemy, powiedział.

Po powrocie do domu zaczął rąbać drewno dokoła skobla, a w końcu wepchnął ostrze pod spód i podważył. Przymocowany sworzniami skobel nagle odpadł razem ze wszystkim. Mężczyzna wbił stopą szpadel pod krawędź klapy i wyjął zapalniczkę. Stanął na krawędzi szpadla, nacisnął i uniósłszy klapę, nachylił się i chwycił ją ręką. Tatusiu, szepnął chłopiec.

Znieruchomiał. Posłuchaj mnie, rzekł. Przestań. Głodujemy. Rozumiesz? Następnie odchylił klapę, podniósł ją i położył na bok.

Zaczekaj tu, powiedział.

Idę z tobą, tatusiu.

Myślałem, że się boisz.

Boję się.

No dobrze. Trzymaj się tuż za mną.

Schodził po stopniach z surowego drewna. Schylił się, zapalił zapalniczkę i przesunął ręką, rozjaśniając mrok płomykiem niby w geście ofiarnym. Zimno i wilgoć. Nieludzki smród. Chłopiec uczepiony jego kurtki. Dostrzegł fragment muru. Klepisko z gliny. Stary materac z ciemnymi plamami. Przykucnął, zszedł niżej i wyciągnął dłoń z zapalniczką. Pod przeciwległą ścianą tłoczyli się nadzy ludzie, kobiety i mężczyźni, próbując się ukryć, zasłaniając twarze rękami. Na materacu leżał mężczyzna bez nóg, z poczerniałymi, nadpalonymi kikutami sterczącymi z pachwin. Odór był odrażający.

Jezusie, wyszeptał.

Zaczęli się odwracać po kolei, mrugając oczami w nędznym świetle. Pomóż nam, szeptali. Błagamy, pomóż nam.

Chryste, powiedział. O Chryste.

Odwrócił się i chwycił chłopca. Szybko, rzekł. Szybko.

Upuścił zapalniczkę. Nie było czasu, żeby jej szukać. Pchnął chłopca na schodki. Pomóż nam, wołali.

Szybko.

U stóp schodów pojawiła się mrugająca oczami brodata twarz. Pomóż nam, zawołał. Błagam.

Szybko. Szybko, na miłość boską.

Wyrzucił chłopca przez otwór w podłodze, aż ten upadł bezwładnie. Wyskoczył, złapał za klapę, dźwignął ją, zatrzasnął i odwrócił się, żeby dopaść chłopca, ale on już się podniósł i miotał w tańcu przerażenia. Chodź tu, na miłość boską, syknął. Chłopiec wskazywał ręką okno, więc spojrzał tam i zmartwiał. Polem zbliżało się do domu czterech brodatych mężczyzn i dwie kobiety. Chwycił chłopca za rękę. O Chryste, powiedział. Biegnij, biegnij.

Wypadli z domu frontowymi drzwiami, na dół po schodach. W połowie podjazdu pociągnął chłopca w pole. Obejrzał się. Częściowo zasłaniały ich resztki ligustru, ale zdawał sobie sprawę, że mają najwyżej parę minut, jeśli w ogóle. Na krańcu pola przedarli się przez kępę suchej trzciny i dalej ku szosie i wpadli w las po drugiej stronie. Zacisnął mocniej palce na chłopięcym nadgarstku. Biegnij, szepnął. Musimy uciekać. Spojrzał w kierunku domu, ale niczego nie widział. Jeśli wyjdą na podjazd, zobaczą go umykającego z chłopcem między drzewami. To jest ten moment. Teraz. Rzucił się na ziemię, pociągając go za sobą. Ćśśś, powiedział. Ćśśś.

Zabiją nas, tatusiu?

Ćśśś.

Leżeli w liściach i popiele, z dziko bijącymi sercami. Zaraz się rozkaszle. Musi zatkać usta ręką, ale chłopiec ściskał go za nią, nie chcąc puścić, a w drugiej trzymał rewolwer. Próbował się skupić, żeby zdławić kaszel, a jednocześnie usiłował nasłuchiwać. Przekręcił głowę w liściach, chcąc spojrzeć. Nie podnoś się, szepnął.

Idą?

Nie.

Czołgali się powoli przez liście w kierunku obniżonego terenu. Leżał, nasłuchując, trzymając chłopca. Słyszał, że rozmawiają na drodze. Głos kobiety. A potem usłyszał ich wśród suchych liści. Wziął chłopca za rękę i wepchnął w nią rewolwer. Weź to, szepnął. Weź. Chłopiec był przerażony. Mężczyzna objął go ramieniem i przytulił. Jakie chude ciało. Nie bój się, powiedział. Jeśli cię znajdą, będziesz musiał to zrobić. Rozumiesz? Ćśśś. Tylko bez płaczu. Słyszysz, co mówię? Wiesz, jak to zrobić. Włożysz do buzi i skierujesz do góry. Szybko, mocno naciśniesz. Rozumiesz? Przestań płakać. Rozumiesz?

Chyba tak.

Żadne chyba. Pytam, czy rozumiesz?

Tak.

Powiedz tak, tatusiu.

Tak, tatusiu.

Spojrzał na niego. Zobaczył tylko przerażenie. Odebrał mu broń. Nie, nie rozumiesz.

Nie wiem, co zrobić. Nie wiem. Gdzie ty będziesz, tatusiu?

Wszystko w porządku.

Nie wiem, co mam zrobić.

Cśśś. Jestem z tobą. Nie zostawię cię.

Obiecujesz?

Tak. Obiecuję. Chciałem uciec. Żeby ich odciągnąć. Ale cię nie zostawię.

Tatusiu?

Cśśś. Leż płasko.

Tak bardzo się boję.

Ćśś.

Leżeli, nasłuchując. Czy będzie go na to stać? Gdy nadejdzie czas. Gdy nadejdzie czas, nie będzie czasu. Czas to teraz. Przeklnij Boga i gin. A jeżeli nie wystrzeli? Musi wystrzelić. A jeżeli jednak nie wystrzeli? Czy stać cię na to, żeby roztrzaskać tę ukochaną głowę kamieniem? Czy jest w tobie istota, o której nic nie wiesz? Czy to możliwe? Weź go w ramiona. O tak. Dusza jest szybka. Przygarnij go do siebie. Pocałuj. Prędko.

Czekał. Mały niklowany rewolwer w dłoni. Zbierało mu się na kaszel. Cały umysł skupił na tym, by go zdusić. Próbował nasłuchiwać, ale niczego nie słyszał. Nie zostawię cię, szepnął. Nigdy cię nie zostawię. Rozumiesz? Leżał w liściach, trzymając dygoczące dziecko. Ściskając rewolwer. Przez długi wieczór aż po nastanie nocy. Zimnej i bezgwiezdnej. Będącej dobrodziejstwem. Zaczynał wierzyć, że może im się uda. Musimy przeczekać, szepnął. Ale zimno. Próbował myśleć, ale umysł miał rozproszony. Był bardzo słaby. Ta cała gadanina o ucieczce. Nie był w stanie uciekać. Gdy dokoła zaległa ciemność, odpiął plecak, wyjął koce, przykrył nimi chłopca, a on wkrótce zasnął.

W nocy usłyszał przeraźliwe wrzaski dochodzące z domu, więc próbował dłońmi zatkać chłopcu uszy. Po chwili krzyki ucichły. Leżał, nasłuchując. Biegnąc do szosy przez kępę trzciny, widział jakąś skrzynkę. Jakby zabawkowy domek dla dzieci. Zrozumiał, że z tego miejsca obserwowali drogę. Leżeli przyczajeni i dzwonili w domu dzwonkiem, żeby sprowadzić swoich towarzyszy. Zapadał w sen i budził się. Co się dzieje? Kroki w liściach. Nie. To wiatr. Nic. Usiadł i spojrzał w kierunku domu, ale widział tylko mrok. Potrząsnął chłopcem. Chodź, powiedział. Musimy iść. Chłopiec milczał, ale mężczyzna wiedział, że się obudził. Ściągnął z niego koce i przypiął je do plecaka. Chodź, szepnął.

Ruszyli przez ciemny las. Gdzieś poza popiołową zasłoną świecił księżyc, więc dostrzegali zarysy drzew. Potykali się jak pijani. Gdy nas znajdą, to nas zabiją, prawda, tatusiu?

Ćśśś. Koniec rozmów.

Ale prawda?

Ćśś. Tak.


Nie miał pojęcia, jaki kierunek obrali; bał się, że zatoczą koło i wrócą do tego domu. Próbował sobie przypomnieć, czy coś o tym wie, czy to tylko bajka. W którą stronę skręcają zagubieni ludzie? Może to zależy od półkuli mózgowej. Albo prawo- lub lewo-ręczności. Wreszcie wyrzucił to wszystko z głowy. Myśl, że można cokolwiek skorygować. Umysł zaczynał go zawodzić. Ze snu budziły się powoli upiory nie widziane od tysięcy lat. To skoryguj. Chłopiec chwiał się na nogach. Potykając się, poprosił bełkotliwie, żeby go nieść, więc mężczyzna wziął go na ręce. Natychmiast zasnął mu na ramieniu. Wiedział, że nie uniesie go daleko.

Obudził się w ciemnym lesie pośród liści, dygocząc gwałtownie. Usiadł i zaczął macać dokoła rękoma w poszukiwaniu chłopca. Przyłożył dłoń do cienkich żeber. Ciepło i ruch. Bijące serce.

Gdy znowu się obudził, rozjaśniło się już na tyle, że było coś widać. Odgarnął koc, wstał i o mało nie upadł. Odzyskał równowagę, a następnie rozejrzał się po szarym lesie. Jak daleko zabrnęli? Wszedł na szczyt wzniesienia, ukucnął i patrzył, jak przybywa dnia. Powściągliwy świt, zimny niewyraźny świat. W oddali coś wyglądającego jak sosnowy las, surowe i czarne. Bezbarwny świat z drutu i krepiny. Wrócił, obudził chłopca i kazał mu usiąść. Głowa opadała mu do przodu. Musimy iść, powiedział. Musimy iść.


Niósł go przez pole, przystawiając dla odpoczynku co pięćdziesiąt odliczonych kroków. Gdy dotarł do sosen, ukląkł, położył chłopca na grysowatej ściółce, okrył kocami, usiadł i patrzył na niego. Wyglądał jak z obozu śmierci. Zagłodzony, wyczerpany, chory ze strachu. Nachylił się i pocałował go, wstał i ruszył na skraj lasu, po czym obszedł teren dokoła, by się upewnić, że są bezpieczni.

Za polami od południowej strony dostrzegł sylwetkę domu i stodoły. Za drzewami zakręt drogi. Długi podjazd porosły uschłą trawą. Uschły bluszcz na kamiennym murze, skrzynka na listy i płot wzdłuż drogi, a dalej uschłe drzewa. Zimno i cicho. Zasnute węglową mgłą. Wrócił i usiadł obok chłopca. To desperacja doprowadziła go do takiej brawury – zdawał sobie sprawę, że drugi raz nie może tego zrobić. Bez względu na wszystko.

Mijały godziny, chłopiec spal. Gdyby się obudził, byłby przerażony. To się zdarzyło już przedtem. Mężczyzna pomyślał, żeby go obudzić, ale wiedział, że wtedy niczego nie będzie pamiętał. Nauczył go leżeć w lesie jak jelonek. Jak długo? W końcu wyjął rewolwer zza paska, położył go obok chłopca pod kocem, wstał i ruszył.

Do stodoły dotarł z górującego nad nią wzniesienia, zatrzymując się raz po raz, żeby się rozglądać i nasłuchiwać. Przedostał się przez resztki starego jabłoniowego sadu, czarne i poskręcane kikuty, uschłą trawę do kolan. Stanął we wrotach sto-: doły i nasłuchiwał. Smugi bladego światła. Ruszył wzdłuż zakurzonych komór. Zatrzymał się na środku klepiska i znów nasłuchiwał. Nic. Zaczął wchodzić po drabinie na strych, jednak był tak osłabiony, że myślał, iż nie dotrze na samą górę. Doszedł na koniec strychu i przez wysokie okno wyjrzał na okolicę, pokawałkowaną ziemię, martwą i szarą, ogrodzenie, drogę.

Na podłodze strychu leżały bele siana; ukucnął, wygrzebał z nich garść ziaren i zaczął żuć. Szorstkie, suche, zakurzone. Ale na pewno miały wartość odżywczą. Wstał, przetoczył dwie bele po podłodze i zrzucił je na klepisko. Pacnęły wśród kłębów kurzu. Wrócił do okna i patrzył na fragment domu widoczny zza rogu stodoły. Potem zszedł po drabinie.

Trawa między stodołą a domem wyglądała na niepodeptaną. Podszedł do ganku. Zardzewiała, odpadająca moskitiera. Dziecięcy rowerek. Drzwi do kuchni były otwarte; ruszył przez ganek i stanął w progu. Tania boazeria ze sklejki wypaczona od wilgoci. Odpadająca od ścian. Czerwony politurowany stół. Wszedł i otworzył lodówkę. Na jednej z półek coś obrośniętego jakby szarym futrem. Zatrzasnął drzwi. Wszędzie śmieci. Z kąta wziął szczotkę i zaczął dźgać trzonkiem dokoła. Wspiął się na blat kuchenny i obmacał zakurzone szczyty szafek. Pułapka na myszy. Paczka czegoś. Zdmuchnął kurz. Napój w proszku o smaku winogronowym. Schował go do kieszeni kurtki.

Sprawdził cały dom pokój po pokoju. Nie znalazł niczego. Łyżka w szufladzie przy łóżku. Włożył ją do kieszeni. Pomyślał, że w szafie mogą być jakieś ubrania albo pościel, ale niczego nie było. Wyszedł i ruszył do garażu. Przejrzał narzędzia. Grabie. Szufla. Na półce słoiki z gwoździami i śrubami. Nożyk do cięcia kartonów. Podniósł go do światła, popatrzył na zardzewiałe ostrze i odłożył go na bok. Po chwili znów wziął do ręki. Z puszki po kawie wyjął śrubokręt i otworzył rączkę. W środku były cztery nie używane ostrza. Wyjął zardzewiałe, położył je na półce, zainstalował nowe i skręcił z powrotem rączkę, następnie wsunął ostrze i schował nożyk do kieszeni. Wziął śrubokręt i też wsadził go do kieszeni.

Ruszył z powrotem do stodoły. Miał kawałek materiału, w który zamierzał zebrać ziarno z siana, ale gdy dotarł na miejsce, przystanął i zaczął nasłuchiwać wiatru. Skrzypienie blachy gdzieś wysoko na dachu. W stodole zachowała się woń krów, więc stał i rozmyślał o krowach, uświadamiając sobie, że wymarły. Czy to prawda? A może gdzieś jest jeszcze krowa, którą ktoś kanni i dogląda? Czy nie? Karmi czym? Uratowana po co? Za otwartymi wrotami szeleściła na wietrze sucha trawa. Wyszedł i popatrzył przez pola na sosnowy las, w którym spał chłopiec. Skierował się do sadu i znów przystanął. Wszedł na coś stopą. Cofnął się o krok, uklęknął i rozsunął trawę rękoma. Jabłko, Wziął je do ręki i podniósł do światła. Twarde, brązowe, pomarszczone. Wytarł owoc materiałem i ugryzł. Suche i prawie bez smaku. Ale jabłko. Zjadł całe, pestki, wszystko. Upuścił szypułkę trzymaną między kciukiem a palcem wskazującym. Potem ruszył ostrożnie przez trawę. Stopy wciąż miał owinięte w resztki podszewki i strzępy plandeki, więc usiadł, rozwiązał wszystko, wepchnął do kieszeni i poszedł boso między rzędy drzew. Gdy dotarł na kraniec sadu, miał już cztery jabłka, które włożył do kieszeni. Zawrócił. Kursował między rzędami, aż wydeptał szaradę w trawie. Zebrał więcej jabłek, niż mógł unieść. Przeszukał trawę dokoła pni, potem wypchał jabłkami kieszenie, trochę nasypał do kaptura kurtki, a resztę trzymał w rękach, przyciskając do piersi. Zrzucił wszystkie na stos przed wrotami stodoły, usiadł i obwiązał zgrabiałe stopy.

W komórce przy kuchni widział stary wiklinowy kosz pełen słojów. Wyciągnął kosz, wyjął słoje, przechylił go i wytrzepał brud. Nagle zastygł. Co zobaczył wcześniej? Rynnę. Kratę. Czarne sploty martwej winorośli biegnące po niej jak odwzorowanie danych na wykresie. Podniósł się, przez kuchnię wyszedł na podwórko i stanął, patrząc na dom. Okna odbijające szary bezimienny dzień. Rynna w rogu ganku. Trzymał kosz w ręku, więc postawił go na ziemi i po schodach wszedł na ganek. Rynna przy narożnym słupie nikła w betonowym zbiorniku. Odgarnął z pokrywy ziemię i kawałki zardzewiałej maski tiery. Wrócił do kuchni, wziął szczotkę, wyszedł, oczyścił starannie powierzchnię, odstawił szczotkę i dźwignął pokrywę. W środku znajdowało się sito wypełnione mokrą szarą breją z dachu, zmieszaną z kompostem z martwych liści i gałęzi. Podniósł sito i odstawił je na deski ganku. Poniżej byt biały żwir. Odgarnął go gołymi rękami. Zbiornik znajdujący się pod spodem wypełniało spalone drewno, pozostałości kijów i konarów będące węglowymi wizerunkami całych drzew. Włożył z powrotem sito. W deskach tkwił zielony mosiężny pierścień. Wyciągnął rękę, wziął szczotkę i zmiótł popiół. Ukazały się łączenia przepiłowanych desek. Przetarł deski do czysta, ukląkł, zahaczył palce o pierścień, pociągnął i otworzył klapę. Głęboko w mroku był zbiornik wypełniony wodą tak świeżą, że poczuł jej zapach. Położył się na brzuchu i sięgnął. Zdołał dotknąć wody. Wyciągnął się, sięgnął ponownie i nabrał wody na dłoń, powąchał ją, spróbował i wypił. Leżał przez długą chwilę, raz po raz podnosząc wodę w dłoni do ust. Nie pamiętał już, żeby kiedykolwiek pił coś tak dobrego.


Wrócił do komórki po dwa słoje i niebieski emaliowany rondel. Wytarł rondel, nabrał do niego wody i umył słoje. Potem sięgnął w głąb, zanurzył jeden ze słojów, aż napełnił się po brzegi i wyciągnął go, ociekającego wodą. Była taka czysta. Podniósł naczynie do światła. Pojedyncza drobinka osadu obracająca się w szkle na jakiejś powolnie pracującej hydraulicznej osi. Przechylił słój i zaczął pić pomału, lecz i tak wypił prawie wszystko. Usiadł ze wzdętym żołądkiem. Mógłby wypić więcej. Resztę wody wlał do drugiego słoja, wypłukał go, potem napełnił oba, zamknął drewnianą pokrywę, wstał i mając kieszenie pełne jabłek oraz dwa słoje wody, ruszył przez pole do sosnowego lasu.

Nie było go dłużej, niż zamierzał, więc szedł tak szybko, jak mógł, z wodą przelewającą się i chlupoczącą w skurczonym worku żołądka. Przystanął, żeby odpocząć, ale zaraz ruszył znowu. Gdy dotarł do lasu, odniósł wrażenie, że chłopiec nawet się nie poruszył przez cały ten czas, więc ukląkł, odstawił uważnie słoje na ściółkę, wziął rewolwer, włożył go za pasek, a potem usiadł i patrzył na chłopca.

Przez całe popołudnie jedli jabłka okutani w koce. Popijali wodą ze słojów. Wyjął z kieszeni napój w proszku, otworzył opakowanie, wsypał zawartość do słoja, zamieszał i podał go chłopcu. Świetnie się spisałeś, tatusiu. Przespał się, chłopiec tymczasem trzymał straż, a wieczorem włożyli buty i poszli do sadu, żeby zebrać resztę jabłek. Napełnili wodą trzy słoiki i zamknęli je dwuczęściowymi wieczkami, które znaleźli w pudle stojącym na półce w komórce. Potem zawinął wszystko w koc, wpakował to do plecaka, przywiązał do niego pozostałe koce i zarzucił go sobie na ramię. Stali w drzwiach i patrzyli, jak na zachodzie światło zniża się nad światem. Potem wyszli na podjazd i ruszyli w drogę.

Chłopiec trzymał się poły jego kurtki, on zaś szedł skrajem szosy, usiłując stopami wyczuwać asfalt w mroku. Z oddali dobiegł grzmot, po chwili z przodu ukazały się drgania zamglonego światła. Wyjął z plecaka foliową plandekę, lecz niewiele jej już zostało, więc z trudem wystarczała dla nich obu; zaraz potem się rozpadało. Brnęli dalej obok siebie. Nie było dokąd pójść. Naciągnęli kaptury na głowy, ale kurtki mokły i stawały się ciężkie od deszczu. Przystanął na drodze, próbując poprawić plandekę. Chłopiec trząsł się gwałtownie.

Zimno ci?

Tak.

Jeśli się zatrzymamy, to będzie nam jeszcze zimniej.

Mnie juz jest bardzo zimno.

Co chcesz, żebyśmy zrobili?

Możemy się zatrzymać?

Dobrze. Zatrzymajmy się.

Była to najdłuższa noc, jaką pamiętał z całego mnóstwa podobnych nocy. Leżeli pod kocami na mokrej ziemi obok drogi, deszcz dzwonił o plandekę, a mężczyzna tulił chłopca – po chwili chłopiec przestał dygotać, a trochę później zasnął. Grzmot przetoczył się na północ i ucichł, ty]ko deszcz wciąż padał. Mężczyzna zasnął, a kiedy się obudził, deszcz zelżał, a zaraz potem ustał. Zastanawiał się, czy jest już północ. Zaczął kaszleć, coraz mocniej, i w końcu obudził chłopca. Do świtu pozostało wiele godzin. Wstawał od czasu do czasu, patrzył na wschód. Wreszcie nastał dzień.

Owinął po kolei kurtki dokoła pnia małego drzewa i wycisnął z nich wodę. Kazał chłopcu zdjąć ubranie, okutał go kocem, a gdy chłopiec stał rozdygotany, on wyżął jego ubranie i oddał mu z powrotem. Ziemia, na której spali, była sucha, więc usiedli zawinięci w koce, zjedli jabłka i napili się wody. Potem znów ruszyli w drogę, zgarbieni, skuleni, trzęsący się w łachmanach, jak mnisi zakonu żebraczego szukający wiktu.


Wieczorem nareszcie wyschli. Wpatrywali się w podartą mapę, ale mężczyzna nie za bardzo wiedział, gdzie się znajdują. O zmierzchu stanął na wzniesieniu drogi, próbując się zorientować w terenie. Zeszli ze szczytu, ruszyli wąską drogą przez wiejskie tereny i w końcu dotarli do mostu nad wyschniętym strumieniem, więc zgramolili się na dół i schowali pod spodem.

Możemy rozpalić ognisko?, spytał chłopiec.

Nie mamy zapalniczki.

Odwrócił głowę.

Przepraszam. Upuściłem ją. Nie chciałem ci mówić.

Trudno.

Znajdę dla nas jakiś krzemień. Już szukałem. No i mamy jeszcze butelkę benzyny.

Dobrze.

Bardzo ci zimno?

Nie, w porządku.

Chłopiec wyciągnął się i położył głowę na kolanach mężczyzny. Po chwili rzekł: Oni zabiją tych ludzi, prawda?

Tak.

Dlaczego muszą to robić?

Nie wiem.

Zjedzą ich?

Nie wiem.

Zjedzą ich, prawda?

Tak.

A my nie mogliśmy im pomóc, bo nas też by zjedli?

Tak.

To dlatego nie mogliśmy im pomóc?

Tak.

Dobrze.


Szli przez miasta, do których dostępu broniły groźby nabazgrane na billboardach. Billboardy pomalowano warstwami farby, żeby można było na nich pisać, ale spod bieli wyłaniały się niewyraźne palimpsesty reklam nieistniejących już towarów. Usiedli przy drodze i zjedli ostatnie jabłka.

O co chodzi?, spytał mężczyzna.

O nic.

Znajdziemy coś do jedzenia. Zawsze znajdujemy.

Chłopiec nie odpowiedział. Mężczyzna patrzył na niego.

Chodzi o coś innego, tak?

Wszystko dobrze.

Powiedz.

Chłopiec uciekł wzrokiem w kierunku drogi.

Powiedz mi.

Pokręcił głową.

Popatrz na mnie, rzekł mężczyzna.

Obrócił głowę i spojrzał. Wyglądał, jakby płakał.

Powiedz mi.

My nigdy nikogo nie zjemy, prawda?

Nie. Oczywiście, że nie.

Nawet gdybyśmy głodowali?

Przecież właśnie teraz głodujemy.

Powiedziałeś, że nie.

Powiedziałem, że nie umieramy. Nie mówiłem, że nie głodujemy.

Ale nie zjemy?

Nie.

Żeby nie wiem co?

Żeby nie wiem co.

Bo my jesteśmy dobrzy ludzie.

Tak.

I niesiemy ogień.

Tak. I niesiemy ogień.

Dobrze.

W rowie znalazł kawałki krzemienia albo rogowca, ale w końcu łatwiej było potrzeć kombinerkami o lico skały, u której podnóża ułożył na podpałkę mały stos drewna oblanego benzyną. Kolejne dwa dni. A potem trzy. Głodowali. Kraina była splądrowana, złupiona, spustoszona. Ograbiona z najmniejszego okruszka. Noce oślepiająco zimne i grobowo czarne, długo nadchodzący dzień przynoszący straszną ciszę. Jak świt przed bitwą. Woskowożółta skóra chłopca była niemal przezroczysta. Z tymi wielkimi wytrzeszczonymi oczami wyglądał jak obca istota.

Zaczynał myśleć, że śmierć wreszcie ich dopadła i że powinni poszukać jakiegoś miejsca, w którym nikt ich nie znajdzie. Zdarzało się, że siedział i patrzył na śpiącego chłopca i zaczynał szlochać niepohamowanie, lecz nie z powodu śmierci. Nie wiedział, dlaczego płacze, podejrzewał jednak, że przyczyną jest piękno albo dobro. Sprawy, o których już nie potrafił nijak myśleć. Ukucnęli w posępnym lesie i wypili wodę z rowu przesączoną przez szmatę. We śnie ujrzał chłopca, leżącego na płycie w kostnicy i obudził się z przerażeniem. To, co potrafił wytrzymać na jawie, w nocy było ponad jego siły, siedział więc rozbudzony, bojąc się, że sen powróci.

Przeszukiwali zwęglone ruiny domów, do których dawniej nawet by nie weszli. W piwnicy trup pływający w czarnej wodzie pośród śmieci i zardzewiałych przewodów wentylacyjnych. Stanął w salonie, częściowo spalonym i wystawionym na niebo. Wypaczone od wody deski wypadające na podwórko. W biblioteczce namokłe książki. Wziął jedną, otworzył, a potem odstawił na miejsce. Wszystko mokre. Gnijące. W szufladzie znalazł świeczkę. Nie było czym zapalić. Schował ją do kieszeni. Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygoczące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać.

Na skraju małego miasteczka usiedli w kabinie ciężarówki, żeby odpocząć, i patrzyli zza szyby obmytej przez niedawne deszcze. Lekki nalot popiołu. Wyczerpanie. Przy drodze stała kolejna tablica grożąca śmiercią, litery wyblakłe z upływu lat. O mało się nie uśmiechnął. Potrafisz to przeczytać?, spytał.

Tak.

Nie zwracaj uwagi. Tutaj nikogo nie ma.

Nie żyją?

Chyba tak.

Szkoda, że tego małego chłopca nie ma z nami.

Idziemy.

Kolorowe sny, z których nie chciał się budzić. O rzeczach nie znanych już na tym świecie. Chłód zmuszał go do doglądania ognia. Wspomnienie o niej idącej przez trawnik do domu wczesnym rankiem, w cienkiej różowej sukience opinającej piersi. Pomyślał, że każde przywoływane wspomnienie jest niechybnie aktem przemocy wobec pierwowzoru. Jak zabawa w głuchy telefon na przyjęciu. Wysłuchaj słów i podaj dalej. A zatem bądź wstrzemięźliwy. To, co zmieniasz we wspomnieniach, ma jeszcze swoją realność, znaną lub nie.

Szli ulicami, okutani w brudne koce. Rewolwer trzymał przy biodrze i ściskał chłopca za rękę. Na przeciwległym krańcu miasta natrafili na dom stojący samotnie w polu; zbliżyli się, weszli do środka i przemaszerowali przez pokoje. Natknęli się na własne odbicie w lustrze – prawie uniósł rewolwer. To my, tatusiu, szepnął chłopiec. To my.

Stał w tylnych drzwiach i patrzył na pola, drogę w oddali i posępną krainę rozciągniętą jeszcze dalej. Na patio znajdował się rożen wykonany z dwustupięćdziesięciolitrowej beczki przeciętej palnikiem wzdłuż i wmontowanej w zespawaną żelazną ramę. Parę uschłych drzew na podwórku. Ogrodzenie. Metalowa szopa na narzędzia. Strząsnął z ramion koc i owinął nim chłopca.

Zaczekaj tutaj.

Chcę z tobą.

Ja tylko idę tam zajrzeć. Posiedź tutaj. Przez cały czas będziesz mnie widział, obiecuję.

Przeszedł przez podwórka i pchnął drzwi na oścież, trzymając rewolwer. Szopa ogrodowa. Brudna podłoga. Metalowe półki, a na nich plastikowe doniczki. Wszystko pokryte popiołem. W kącie narzędzia ogrodnicze. Kosiarka do trawy. Pod oknem drewniana ławka, a obok metalowa szafka. Otworzył ją. Stare katalogi. Paczki nasion. Begonia. Powój. Włożył je do kieszeni. Po co? Na górnej półce stały dwa pojemniki oleju silnikowego; wcisnął rewolwer za pasek, wyciągnął rękę, zdjął oba i postawił na ławce. Były bardzo stare, wykonane z kartonu, z metalowymi zakrętkami. Olej przesączył się przez papier, ale wyglądało na to, że nadal są pełne. Cofnął się i wyjrzał na zewnątrz. Chłopiec siedział na schodkach, zawinięty w koc, i patrzył na niego. Gdy odwrócił się znowu, w kącie obok drzwi zobaczył kanister. Miał pewność, że jest pusty, a jednak gdy trącił go stopą, usłyszał cichy chlupot. Wziął kanister, zaniósł go na ławkę i spróbował odkręcić, lecz nie dał rady. Z kieszeni kurtki wyjął kombinerki, rozwarł szczęki i spróbował ponownie. Pasowały idealnie, więc zdołał odkręcić zakrętkę, położył ją na ławce i powąchał kanister. Cuchnący odór. Wieloletni. Ale to przecież benzyna i będzie się palić. Zakręcił kanister i schował kombinerki do kieszeni. Rozejrzał się w poszukiwaniu mniejszego pojemnika, lecz żadnego nie było. Szkoda, że wyrzucił butelkę. Trzeba jeszcze będzie sprawdzić dom.

Idąc po trawie, poczuł się słabo i musiał przystanąć. Zastanawiał się, czy to skutek wąchania benzyny. Chłopiec go obserwował. Ile dni zostało do śmierci? Dziesięć? Niewiele więcej. Nie potrafił myśleć. Dlaczego się zatrzymał? Obrócił się i popatrzył na trawę. Wrócił. Sprawdził ziemię stopami. Znów się obrócił. A potem poszedł do szopy. Przyniósł szpadel i wbił ostrze w miejsce, gdzie przed chwilą stał. Metal zagłębił się do połowy i utknął, uderzając głucho o drewno. Mężczyzna zaczął odgarniać ziemię.

Szło mu opornie. Boże, ale był zmęczony. Oparł się na szpadlu. Podniósł głowę i spojrzał na chłopca. Siedział jak przedtem. Znowu zabrał się do kopania. Odpoczywał po każdej kolejnej szufli. Wreszcie odkopał kawał sklejki pokrytej papą dachową. Oczyścił ją szpadlem przy brzegach. Była to klapa o wymiarach niecały metr na dwa. Na jednym końcu znajdował się skobel z kłódką zawiniętą w foliową torebkę. Odpoczywał; trzymając się trzonka szpadla, z czołem wciśniętym w zgięte ramię. Gdy znowu podniósł głowę, zobaczył, że chłopiec stoi zaledwie parę kroków dalej. Był bardzo przestraszony. Nie otwieraj, tatusiu, szepnął.

Nic złego się nie dzieje.

Proszę cię, tatusiu. Proszę.

Wszystko w porządku.

Nieprawda.

Dłonie trzymał zaciśnięte przy piersi i podskakiwał ze strachu. Mężczyzna puścił szpadel i objął go. Chodź, powiedział. Usiądźmy na ganku i odpocznijmy chwilę.

A potem sobie pójdziemy?

Posiedźmy chwilę.

Dobrze.

Siedzieli zawinięci w koce i patrzyli na podwórko. Siedzieli długo. Próbował wyjaśniać, że w ziemi nikogo nie pochowano, ale chłopiec się rozpłakał. Po chwili przyszło mu do głowy, że może dziecko ma rację.

Posiedźmy sobie, rzekł. Już bez rozmawiania.

Dobrze.

Znowu przeszli przez dom. Znalazł butelkę po piwie i starą zeszmaconą zasłonę, więc oddarł z niej kraj i wcisnął go wieszakiem do butelki. To nasza nowa lampa, powiedział.

Jak ją zapalimy?

W szopie znalazłem trochę benzyny. I olej. Pokażę ci.

Dobrze.

Chodź, powiedział mężczyzna. Nic złego się nie dzieje. Uwierz mi.

Lecz gdy nachylił się i zajrzał chłopcu w twarz ukrytą pod kocem, zląkł się, że stało się coś, czego nie można już naprawić.


Wyszli i ruszyli przez podwórko do szopy. Postawił butelkę na ławce, wziął śrubokręt, wybił nim dziurę w jednym kartonie, a potem drugą, mniejszą, by łatwiej go było opróżnić. Wyciągnął strzęp zasłony z butelki i napełnił ją olejem mniej więcej do połowy. Stary olej silnikowy, gęsty i zmarznięty, lał się długo. Mężczyzna odkręcił kanister, z jednej saszetki z nasionami zrobił papierowy lejek, dolał benzyny do butelki, zatkał szyjkę kciukiem i wstrząsnął. Następnie odlał trochę do glinianego naczynia, wziął szmatkę i wcisnął ją z powrotem do butelki śrubokrętem. Z kieszeni wyjął kawałek krzemienia oraz kombinerki i potarł krzemień o ząbkowane szczęki. Powtórzył to kilkakrotnie, potem wlał więcej benzyny do naczynia. To może buchnąć, powiedział. Chłopiec kiwnął głową. Mężczyzna potarł znowu krzemieniem, strząsając iskry do naczynia – nagle z głuchym sykiem wystrzelił płomień. Sięgnął po butelkę, przekrzywił ją, zapalił knot, zdmuchnął płomień w naczyniu i podał kopcącą butelkę chłopcu. Masz, weź, powiedział.

Co zrobimy?

Trzymaj ją na wyciągnięcie ręki. Nie pozwól, żeby zgasła.

Wstał i wyjął rewolwer zza paska. Ta klapa wygląda jak zwykła klapa, powiedział. Ale tak nie jest. Wiem, że się boisz. Jednak wszystko jest w porządku. Myślę, że tam może coś być, więc musimy zajrzeć. Nie mamy dokąd pójść. Musimy spróbować tutaj. Chcę, żebyś mi pomógł. Jeśli nie będziesz trzymał lampy, to musisz wziąć rewolwer.

To będę trzymał lampę.

Dobrze. Tak właśnie postępują dobrzy ludzie. Próbują bez przerwy. Nie poddają się.

Dobrze.

Poprowadził chłopca na podwórko, z lampą kopcącą czarnym dymem. Wcisnął rewolwer za pasek, wziął szpadel i zaczął nim odrąbywać skobel ze sklejki. Potem wbił ostrze szpadla pod spód, podważył, ukląkł, chwycił za skobel i szarpiąc, oderwał wszystko, po czym rzucił w trawę. Wcisnął szpadel pod klapę, wsunął palce i, wstając, szarpnął. Rumor ziemi zsuwającej się z desek. Spojrzał na chłopca. Wszystko w porządku?, spytał. Chłopiec skinął milcząco głową, trzymając przed sobą lampę. Mężczyzna pociągnął za klapę, otworzył ją i upuścił. Prymitywne schodki zbite z belek prowadzące w ciemność. Wyciągnął rękę i wziął lampę od chłopca. Ruszył na dół, ale nagle odwrócił się, nachylił i pocałował dziecko w czoło.

Bunkier był zbudowany z bloków betonu. Na podłodze wylany beton i kuchenna terakota. Kilka prycz z gołymi sprężynami, jedna przy każdej ścianie, materace zrolowane u ich stóp na wojskową modłę. Odwrócił się i spojrzał na chłopca, przykucniętego na górze, mrużącego oczy w dymie wznoszącym się z lampy, a potem zszedł po ostatnich stopniach, usiadł i wysunął rękę ze światłem. O mój Boże, szepnął. O mój Boże.

Co się stało, tatusiu?

Zejdź. O mój Boże. Zejdź tutaj.


Karton na kartonie, każdy pełen puszek. Pomidory, brzoskwinie, fasola, morele. Szynka konserwowa. Wołowina peklowana. Setki litrów wody w czterdziestopięciolitrowych plastikowych baniakach. Papierowe ręczniki, papier toaletowy, papierowe talerze. Foliowe worki na śmieci wypełnione kocami. Chwycił się za głowę. O mój Boże, powiedział. Spojrzał na chłopca. Wszystko w porządku, rzekł. Chodź,

Tatusiu.

Zejdź i zobacz.

Postawił lampę na stopniu, wszedł i wziął chłopca za rękę. No chodź, powiedział. Nic złego się nie dzieje.

Co znalazłeś?

Wszystko. Wszystko. Sam zobacz. Poprowadził go na dół, wziął butelkę i poświecił dokoła. Widzisz?, spytał. Widzisz?

Co to jest, tatusiu?

Jedzenie. Umiesz przeczytać?

Gruszki. Tam napisano, że to gruszki.

Tak. Gruszki. Gruszki.

Na stojąco prawie sięgał głową sufitu. Zanurkował pod zawieszoną na haku lampą z zielonym metalowym abażurem. Trzymał chłopca za rękę; chodzili wzdłuż rzędów opisanych kartonów. Chilli, kukurydza, gulasz, zupa, sos do spaghetti. Bogactwo zaginionego świata. Dlaczego to tutaj jest?, spytał chłopiec. Czy jest naprawdę?

O tak. Naprawdę.

Ściągnął jeden karton, rozdarł go i podniósł puszkę brzoskwiń. To znajduje się tutaj, rzekł, bo ktoś pomyślał, że może być potrzebne.

Ale nie wzięli tego.

Nie.

Umarli?

Tak.

Czy my możemy to wziąć?

Tak, możemy. Oni chcieliby, byśmy wzięli. Tak jak my byśmy chcieli na ich miejscu.

To byli dobrzy ludzie?

Tak. Dobrzy.

Tak jak my.

Tak jak my.

To dobrze.

Tak. To dobrze.

W plastikowym pudle były noże, plastikowe przybory, sztućce i naczynia kuchenne. Otwieracz do konserw. Niesprawne latarenki. Znalazł pudełko z bateriami, które przejrzał. W większości były przeżarte rdzą i wydzielały kwasową maź, ale parę wyglądało nie najgorzej. Wreszcie udało mu się zapalić jedną latarenkę, więc postawił ją na stole i zdmuchnął kopcący płomień lampy. Oddarł skrzydełko z otwartego kartonu i powachlował nim pomieszczenie, następnie wspiął się po schodkach, zamknął klapę, odwrócił się i spojrzał na chłopca. Co chciałbyś zjeść na kolację?, spytał.

Gruszki.

Dobry wybór. A więc będą gruszki.

Wziął dwie papierowe miski ze sterty owiniętej folią i rozłożył je na stole. Rozpostarł materace na pryczach, by mogli usiąść, następnie otworzył karton z gruszkami, wyjął jedną puszkę, postawił ją na stole, wbił ostrze otwieracza w wieczko i zaczął obracać motylkiem. Zerknął na chłopca. Siedział cicho na pryczy, nadal zawinięty w koc, i patrzył. Mężczyzna pomyślał, że on wciąż w to nie wierzy. W każdej chwili mogą się obudzić w ciemnym, mokrym lesie. To będą najlepsze gruszki, jakie kiedykolwiek jadłeś, powiedział. Najlepsze. Zaraz się przekonasz.

Siedzieli obok siebie i jedli gruszki. A potem zabrali się za puszkę brzoskwiń. Oblizali łyżki, podnieśli miski do ust i wypili pożywny słodki syrop. Popatrzyli na siebie.

Jeszcze jedną.

Boję się, że zrobi ci się niedobrze.

Nie zrobi.

Od dawna nic nie jadłeś.

Wiem.

No dobrze.

Położył chłopca spać w bunkrze, wygładził jego brudne włosy na poduszce i okrył go kocami. Gdy wszedł po schodkach i podniósł klapę, na dworze było już prawie ciemno. Ruszył do garażu, wziął plecak, wrócił, okrążył teren i zszedł na dół, zatrzasnął klapę, a na koniec wepchnął rączkę kombinerek w ciężką obejmę. Latarenka na baterie zaczynała już przygasać, więc przejrzał zapasy, aż znalazł benzynę ekstrakcyjną w czteroipółlitrowych puszkach. Wyjął jedną puszkę, postawił ją na stole, odkręcił zakrętkę i śrubokrętem przebił metalową pieczęć. Następnie zdjął lampę z haka i napełnił ją. Wcześniej znalazł plastikowe pudło z jednorazowymi zapalniczkami, więc wziął jedną, zapalił lampę, wyregulował płomień i odwiesił ją na miejsce. Potem usiadł na pryczy.

Chłopiec spał, a mężczyzna metodycznie przeglądał zapasy. Ubrania, swetry, skarp ety. Miednica ze stali nierdzewnej, gąbki, kostki mydła. Pasta i szczoteczki do zębów. Na dnie dużego plastikowego słoika pełnego śrub, nakrętek i rozmaitych artykułów metalowych znalazł woreczek z sukna, w którym były dwie garście złotych krugerrandów. Wysypał je na dłoń, miętosił w palcach i patrzył, a potem zgarnął z całym żelastwem ponownie do słoika i odstawił słoik na półkę.

Sprawdzał wszystko, przesuwając pudła i skrzynie z jednej strony pomieszczenia na drugą. Małe metalowe drzwi prowadziły do drugiego pomieszczenia, gdzie zmagazynowano butelki z benzyną. W kącie toaleta chemiczna. Na ścianach rury wentylacyjne okryte metalową siatką, a w podłodze ścieki. W środku robiło się coraz cieplej, więc zdjął kurtkę. Przejrzał wszystko. Znalazł pudełko nabojów do kolta kaliber 45 oraz trzy pudełka trzydziestek do karabinu. Nie znalazł jednak broni. Wziął latarenkę i przeszedł się dokoła, sprawdzając podłogę i ściany w poszukiwaniu ukrytych wnęk. Po chwili usiadł na pryczy i zjadł tabliczkę czekolady. Nie znalazł broni i wiedział, że jej nie znajdzie.

Gdy się obudził, lampa gazowa syczała cicho. W świetle widać było ściany bunkra, pudła i skrzynie. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Leżał przykryty własną kurtką. Usiadł i spojrzał na chłopca, śpiącego na sąsiedniej pryczy. Zdjął wcześniej buty, ale wcale tego nie pamiętał, więc teraz sięgnął po nie pod łóżko, włożył, wszedł po schodkach, wyciągnął kombinerki z obejmy, dźwignął klapę i wyjrzał na zewnątrz. Wczesny ranek. Spojrzał na dom i dalej w kierunku drogi – już miał zamknąć klapę, gdy nagle zamarł. Na zachodzie mgliste szare światło. Przespali całą noc i następny dzień. Zamknął klapę, zabezpieczył ją kombinerkami, zszedł na dół i usiadł na pryczy. Rozejrzał się po zapasach. Był już gotowy na śmierć, a teraz wcale nie umrze – musiał to przemyśleć. Każdy może zobaczyć klapę w podwórku i od razu połapie się, co to jest. Trzeba się zastanowić, co robić. To nie kryjówka w lesie. Wręcz przeciwnie. Wstał, podszedł do stołu* zainstalował kuchenkę gazową z dwoma palnikami, włączył ją, wyjął patelnię i czajnik i otworzył plastikowe pudełko z przyborami kuchennymi.


Chłopca obudziło mielenie kawy w małym ręcznym młynku. Usiadł i popatrzył dokoła. Tatusiu, odezwał się.

Cześć. Głodny?

Muszę do łazienki. Siku.

Wskazał łopatką w kierunku niskich stalowych drzwi. Nie wiedział, jak korzystać z toalety, ale i tak będą jej używać. Nie zostaną tutaj długo, a spod ziemi należy wychodzić jak najrzadziej. Chłopiec przeszedł obok, z włosami skołtunionymi od potu. Co to?, spytał.

Kawa. Szynka. Herbatniki.

Jejku.

Przeciągnął kufer po podłodze między prycze, nakrył go ręcznikiem i rozłożył talerze, kubki i plastikowe sztućce. Postawił miskę herbatników przykrytą ściereczką i talerzyk z masłem oraz puszkę mleka skondensowanego. Sól i pieprz. Spojrzał na chłopca. Wyglądał jak odurzony. Wziął z kuchenki patelnię i widelcem nałożył zbrązowiały kawałek szynki na talerz chłopca, z drugiej patelni zgarnął jajecznicę, dodał łyżkę fasoli w sosie pomidorowym i nalał kawy do kubków. Chłopiec zerknął na niego.

No jedz, powiedział mężczyzna. Bo wystygnie.

Co najpierw?

Co chcesz.

Czy to kawa?

Tak. Proszę. Masłem smarujesz herbatniki. O tak.

Dobrze.

Wszystko w porządku?

Nie wiem.

Dobrze się czujesz?

Tak.

No to o co chodzi?

Myślisz, że powinniśmy podziękować tym ludziom?

Jakim ludziom?

Tym, którzy nam to wszystko dali.

No, tak, chyba możemy to zrobić.

Ty to zrobisz?

A dlaczego nie ty?

Bo ja nie wiem jak.

Wiesz. Wiesz, jak się mówi dziękuję.

Chłopiec wpatrywał się w talerz. Wydawał się zagubiony. Mężczyzna już chciał otworzyć usta, gdy nagle on rzekł: Drodzy ludzie, dziękujemy wam za to jedzenie i wszystko inne. Wiemy, że przechowywaliście to dla siebie i gdybyście tu byli, nie zjedlibyśmy tego, żebyśmy nie wiem jak bardzo byli głodni, i żałujemy, że nie udało wam się tego zjeść, i mamy nadzieję, że jesteście bezpieczni w niebie razem z Panem Bogiem.

Podniósł wzrok. Tak dobrze?, spytał.

Tak. Myślę, że dobrze.

Nie chciał sam zostać w bunkrze. Chodził za mężczyzną w tę i z powrotem po podwórku, gdy ten nosił butelki ż wodą do łazienki na tyłach domu. Wzięli ze sobą małą kuchenkę i parę garnków; podgrzał wodę, wlał ją do wanny i dolał wody z plastikowych baniaków. Trwało to długo, bo chciał urządzić dziecku porządną, ciepłą kąpiel. Gdy wanna była prawie pełna, chłopiec rozebrał się, rozdygotany wszedł do środka i usiadł. Wychudły, brudny i nagi. Obejmował się za ramiona. Jedyne światło roztaczał krąg niebieskich zębów z palnika kuchenki. I co?, spytał mężczyzna.

Nareszcie ciepło.

Nareszcie ciepło?

Tak.

Gdzieś ty się tego nauczył?

Nie wiem.

No dobrze. Nareszcie ciepło.

Umył mu brudne skołtunione włosy, wyszorował go mydłem i gąbkami. Wypuścił mętną wodę, polał chłopca świeżą ciepłą wodą z rondla i drżącego owinął w ręcznik, a potem w koc. Uczesał go i spojrzał. Jego skóra parowała, jakby dymił. Wszystko dobrze?, spytał.

Zimno mi w nogi.

Musisz chwilę zaczekać.

Tylko szybko.

Wykąpał się, potem wyszedł z wody, wlał do niej detergentu i przepychaczką do rur wepchnął do wanny ich cuchnące dżinsy. Gotowy?

Tak.

Przykręcił palnik, aż ogień pyknął i zgasł, a potem zapalił latarkę i położył ją na podłodze. Usiedli na brzegu wanny i wciągnęli buty, później podał chłopcu rondel i mydło, sam wziął kuchenkę, małą butelkę benzyny i rewolwer, po czym, okutani w koce, wrócili przez podwórko do bunkra.

Siedzieli na pryczy, w nowych swetrach i skarpetach, zawinięci w nowe koce, rozdzieleni szachownicą. Podłączył mały grzejnik, wypili coca-colę z plastikowych kubków, a nieco później poszedł do domu, wyżął dżinsy, wrócił z nimi i powiesił je, żeby wyschły.

Jak długo możemy tu zostać, tatusiu?

Niedługo.

Niedługo to ile?

Nie wiem. Może jeszcze jeden dzień. Dwa.

Bo tu jest niebezpiecznie?

Tak.

Myślisz, że nas znajdą?

Nie znajdą.

Mogą nas znaleźć.

Nie. Nie znajdą.

Później, gdy chłopiec zasnął, mężczyzna poszedł do domu i wytaszczył parę mebli na podwórko. Potem wyciągnął materac, położył go na klapie, zszedł, nasunął go starannie od spodu i ostrożnie opuścił klapę, by materac całkowicie ją zakrył. Kiepski, kamuflaż, ale lepsze to niż nic. Chłopiec spał, a on usiadł na pryczy i przy blasku latarenki wyrzeźbił z gałęzi drzewa nieprawdziwe kule rewolwerowe, które starannie dopasował do pustych komór bębenka, a potem podstrugał jeszcze bardziej. Uformował końce nożem, wygładził je solą i pobarwił sadzą, aż przybrały kolor ołowiu. Gdy miał już wszystkie pięć, powkładał je do komór, zatrzasnął bębenek, obrócił rewolwer i popatrzył na niego. Nawet z tak bliska wyglądał, jakby był naładowany; odłożył go więc na bok i wstał, by pomacać nogawki spodni parujących przy grzejniku.

Przechowywał garstkę łusek po nabojach do rewolweru, ale przepadły ze wszystkim. Szkoda, że nie trzymał ich w kieszeni. Zgubił nawet tę ostatnią. Pomyślał, że być może udałoby mu się napełnić je prochem z tych czterdziestekpiątek. Spłonki prawdopodobnie by pasowały, jeśli nie uszkodziłby ich przy wydłubywaniu. Pociski mógłby oszlifować odpowiednio nożykiem do cięcia kartonów. Wstał i po raz ostatni przejrzał zmagazynowane zapasy. Następnie przykręcił lampę, aż płomień zgasł z sykiem, pocałował chłopca i wlazł na drugą pryczę, pod czyste koce – po raz ostatni zerknął na ten mały raj drżący w pomarańczowym blasku grzejnika, a potem zasnął.

Miasto opuszczono przed laty, niemniej jednak szli ostrożnie przez zaśmiecone ulice, chłopiec trzymając mężczyznę za rękę. Minęli metalowy kontener na śmiecie, w którym ktoś próbował spalić zwłoki. Zwęglone mięso i kości pokryte wilgotnym popiołem byłyby nierozpoznawalne, gdyby nie kształt czaszek. Żadnego już smrodu. Na końcu ulicy był sklep, a w jednej alejce między półkami, zasypanej stertami pudeł, stały trzy metalowe wózki. Przyjrzał się im, wyciągnął jeden, przykucnął, obrócił kółkami, a potem wstał i pchnął go na próbę w tę i we w tę.

Moglibyśmy wziąć dwa, powiedział chłopiec.

Nie.

Ja pchałbym jeden.

Ty jesteś zwiadowcą. Chcę, żebyś był czujny.

Co zrobimy z tymi wszystkimi rzeczami?

Weźmiemy tyle, ile się da.

Myślisz, że ktoś tu przyjdzie?

Tak. Prędzej czy później.

Mówiłeś, że nikt nie przyjdzie.

Nie mówiłem, że nigdy nie przyjdzie.

Szkoda, że nie możemy tu zamieszkać.

No tak.

Moglibyśmy być czujni.

Jesteśmy czujni.

A jak przyszliby dobrzy ludzie?

Mało prawdopodobne, byśmy na drodze spotkali dobrych ludzi.

Ale przecież my też jesteśmy na drodze.

No wiem.

Czy jak ktoś przez cały czas jest czujny, to oznacza, że ciągle się boi?

No wiesz, wydaje mi się, że trzeba chociaż trochę się bać, żeby być czujnym. Żeby być ostrożnym. Uważnym.

Ale przez resztę czasu się nie boi?

Przez resztę?

No tak.

Nie wiem. Może zawsze trzeba być czujnym? Skoro kłopoty pojawiają się wtedy, gdy najmniej się ich spodziewamy, to może należy się ich spodziewać przez cały czas.

I ty się zawsze spodziewasz, tatusiu?

Tak. Ale może się zdarzyć, że zapomnę o czujności.

Posadził chłopca na kufrze pod lampą gazową i z nożyczkami oraz plastikowym grzebieniem zabrał się do strzyżenia. Długo to trwało, bo się starał. Gdy skończył, zdjął chłopcu ręcznik z ramion, zebrał złociste włosy z podłogi, wytarł mu wilgotną szmatką twarz i ramiona i przysunął lusterko.

Dobrze się spisałeś, tatusiu.

To dobrze.

Wyglądam jak prawdziwy chudzielec.

Bo jesteś chudzielec.

Sobie też obciął włosy, ale tym razem poszło mu gorzej. Przystrzygł brodę nożyczkami, a gdy woda podgrzała się w rondlu, ogolił się plastikową golarką. Chłopiec patrzył na niego. Kiedy skończył, przyjrzał się sobie w lustrze. Jakby nie miał podbródka. Odwrócił się do chłopca. Jak wyglądam?, spytał. Chłopiec przekrzywił głowę. Nie wiem, odparł. Nie będzie ci zimno?

Zjedli obfity posiłek przy świecach. Szynka, zielona fasolka, tłuczone ziemniaki z herbatnikami i sosem. Znalazł cztery butelki dojrzałej whisky, nadal w papierowych torbach, w których ją kupiono, i łyknął odrobinę z wodą ze szklanki. Poczuł odurzenie, nim dopił do końca, więc przerwał. Na deser zjedli brzoskwinie, herbatniki z bitą śmietaną i wypili kawę. Papierowe talerze i plastikowe sztućce wrzucił do worka na śmieci. Potem zagrali w warcaby i położył chłopca spać.

W nocy obudziło go stłumione bębnienie deszczu w materac na dworze. Pomyślał, że mocno pada, skoro to usłyszał. Wstał z latarką, wszedł po stopniach, podniósł klapę i oświetlił podwórko. Było już zalane, a deszcz chlustał. Zamknął klapę. Woda przeciekła do środka, skapując po schodkach, ale uznał, że sam bunkier wygląda na dość szczelny. Poszedł sprawdzić, co z chłopcem. Był mokry od potu, więc ściągnął z niego jeden koc i powachlował mu twarz, a potem przykręcił grzejnik i wrócił do łóżka.

Gdy znów się ocknął, wydawało mu się, że deszcz ustał. Ale obudziło go coś innego. We śnie nawiedziły go stwory, których nigdy wcześniej nie widział. Nie mówiły. Myślał, że przykucnęły obok jego pryczy, gdy spał, aż się wzdrygnął po przebudzeniu. Odwrócił się i popatrzył na chłopca. Może po raz pierwszy zrozumiał, że dla tego dziecka sam jest obcą istotą. Z planety, która już nie istnieje. O której opowieści budzą podejrzliwość. Nie potrafił dla przyjemności chłopca odtworzyć utraconego świata bez odtworzenia samej straty i uznał, że być może dziecko zdaje sobie z tego sprawę lepiej niż on. Próbował przywołać ten sen, ale nie zdołał. Pozostało tylko uczucie z niego wyniesione. Może stwory przyszły go ostrzec. Przed czym? Ze nie umie w sercu dziecka rozniecić tego, co w jego sercu obróciło się w popiół. Nawet teraz jakąś częścią siebie żałował, że znaleźli to schronienie. Jakąś częścią siebie pragnął, żeby to się już skończyło.

Upewnił się, że zawór zbiornika jest zamknięty, dźwignął palnik na kufer, usiadł i zabrał się do rozmontowywania. Odkręcił spodnią płytę, zdjął zestaw palników i rozłączył oba za pomocą małego klucza francuskiego. Wysypał zawartość z plastikowego słoika, wygrzebał odpowiednią śrubę, włożył ją do złączki i wkręcił. Podłączył przewód ze zbiornika i chwycił do ręki palnik, mały i lekki. Postawił go na kufrze, wziął metalową ramę, włożył ją do śmieci i poszedł na górę, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. Materac na wierzchu nasiąkł wodą, więc z trudem uniósł klapę. Wyprężył się, opierając ją sobie na ramionach, i wyjrzał na świat. Padała lekka mżawka. Nijak nie potrafił określić pory dnia. Spojrzał na dom, a potem na dżdżystą okolicę, wreszcie opuścił klapę, zszedł po stopniach i zabrał się do śniadania.


Przez cały dzień jedli i spali. Zamierzali wyruszyć w drogę, ale deszcz był wystarczającym powodem, by zostać. Wózek sklepowy stał w szopie. Mało prawdopodobne, by tego dnia ktoś wędrował szosą. Przejrzeli zapasy, odkładając to, co zamierzali zabrać, budując niewielki sześcian w kącie schronienia. Dzień trwał krótko, ledwo zasługując na miano dnia. O zmroku deszcz ustał, więc otworzyli klapę i zaczęli znosić pudła, paczki i foliowe Worki przez namokłe podwórko do szopy, gdzie pakowali wszystko do wózka. Nikle oświetlony otwór w ziemi wyglądał jak grób ziejący w dniu Sądu Ostatecznego na jakimś starym apokaliptycznym malowidle. Gdy załadowali wózek do oporu, mężczyzna obwiązał go foliową plandeką i ściąganymi gumkami przymocował jej pierścienie do kosza, a potem odsunęli się na krok i poświecili latarką. Żałował, że z pozostałych wózków w sklepie nie odkręcił kółek, by mieć zapas, ale teraz już było za późno. Szkoda też, że nie zabrał lusterka motocyklowego ze starego wózka. Zjedli kolację i przespali do rana, a potem wyszorowali się znowu gąbkami i umyli głowy w miednicy z ciepłą wodą. Zjedli śniadanie i o pierwszym brzasku wyruszyli w drogę, mając na twarzach nowe maski wycięte z płótna, chłopiec na przedzie z miotłą, oczyszczając drogę z patyków i gałęzi, a mężczyzna pochylony nad wózkiem, wpatrzony w szosę ciągnącą się przed nimi.

Wózek był za ciężki, żeby go pchać przez mokry las, więc w południe zrobili sobie przerwę na środku drogi; przygotowali ciepłą herbatę i zjedli ostatnią szynkę konserwową z krakersami, musztardą i musem jabłkowym. Siedzieli oparci o siebie plecami, obserwując drogę. Wiesz, gdzie jesteśmy, tatusiu?; spytał chłopiec.

O tyle, o ile.

O tyle, o ile to ile?

Hm, mamy ze trzysta kilometrów do wybrzeża. W linii prostej.

Szybko tam będziemy?

My nie idziemy w linii prostej. A więc nie bardzo szybko. W każdym razie nie lotem ptaka.

Lotem ptaka?

Czyli nie bardzo szybko.

Bo ptaki zrobiłyby to szybciej? Bo latają, gdzie chcą?

Tak.

Myślisz, że gdzieś jeszcze są ptaki?

Nie wiem.

Ale jak myślisz?

To chyba mało prawdopodobne.

Może poleciały na Marsa albo gdzieś?

Nie. Nie dałyby rady.

Bo to za daleko?

Tak.

Nawet gdyby chciały?

Nawet gdyby chciały.

A gdyby jednak spróbowały i doleciałyby do połowy drogi albo coś, a potem by się zmęczyły? Spadłyby na ziemię?

Nie mogłyby dolecieć do połowy drogi, bo byłyby w przestrzeni kosmicznej, a tam nie ma powietrza, nie mogłyby więc frunąć, poza tym tam byłoby za zimno i zamarzłyby na śmierć.

Aha.

W dodatku nie wiedziałyby, gdzie jest Mars.

A my wiemy?

O tyle, o ile.

Gdybyśmy mieli rakietę, czy moglibyśmy tam dolecieć?

Hm. Gdybyśmy mieli naprawdę dobrą rakietę i ludzi do pomocy, to może tak.

A czy tam byłoby jedzenie i inne rzeczy?

Nie. Tam nic nie ma.

Aha.

Siedzieli przez długi czas. Na zwiniętych kocach, patrząc na drogę w obu kierunkach. Bezwietrznie. Nic. Po chwili chłopiec powiedział: Nie ma żadnych ptaków, prawda?

Nie.

Są tylko w książkach?

Tak. Tylko w książkach.

Nie myślałem, że tak jest.

Gotowy?

Tak.

Wstali, odstawili kubki i resztę krakersów. Mężczyzna wrzucił koce do wózka, przyczepił plandekę, a potem popatrzył na chłopca. Co?, spytał chłopiec.

Wiem, że myślałeś, że umieramy.

No tak.

Ale to nieprawda.

Nie.

No właśnie.

Mogę o coś spytać?

No pewnie.

Gdybym był ptakiem, to czy mógłbym polecieć do góry tak wysoko, że zobaczyłbym słońce?

Tak. Mógłbyś.

Tak właśnie myślałem. To byłoby bardzo fajne.

Tak, byłoby. Gotowy jesteś?

Tak.

Znieruchomiał. Co się stało z twoją piszczałką?

Wyrzuciłem ją.

Wyrzuciłeś?

Tak.

No dobrze.

Dobrze.

Z nastaniem długiego zmierzchu dotarli do rzeki, zatrzymali się i patrzyli zza betonowej balustrady na martwą wodę płynącą wolno poniżej. W oddali na całunie sadzy zarysy spalonego miasta jakby wyciętego z czarnej markizety. Zobaczyli je ponownie o zmroku, kiedy pchając ciężki wózek długą stromizną, przystanęli, żeby odpocząć, a mężczyzna ustawił wózek bokiem, by się nie stoczył. Ich maski zszarzały już wokół ust, a oczy okolone były ciemnymi obwódkami. Usiedli w popiele na poboczu i patrzyli na wschód, gdzie sylwetka miasta ciemniała w nadchodzącej nocy. Nie zobaczyli żadnych świateł.

Myślisz, że tam ktoś jest, tatusiu?

Nie wiem.

Kiedy możemy się zatrzymać?

Teraz.

Na wzgórzu?

Możemy podprowadzić wózek do tamtych skał i zakryć go gałęziami.

Czy to dobre miejsce na postój?

No wiesz, ludzie nie lubią się zatrzymywać na wzgórzach. A my nie lubimy, żeby ludzie się przy nas zatrzymywali.

A więc to dobre miejsce.

Tak mi się wydaje.

Jesteśmy sprytni.

Hm, nie bądźmy jednak za sprytni.

Dobrze.

Gotowy?

Tak.

Chłopiec wstał, wziął miotłę i oparł ją sobie na ramieniu. Spojrzał na ojca. Jakie są nasze długofalowe cele?, spytał.

Że co?

Jakie są nasze długofalowe cele.

Gdzieś ty to słyszał?

Nie wiem.

Nie, no powiedz.

Ty tak powiedziałeś.

Kiedy?

Dawno temu.

A jak brzmiała odpowiedź?

Nie wiem.

No ja też nie wiem. Chodź, idziemy. Robi się ciemno.


Późnym popołudniem następnego dnia wyłonili się zza zakrętu szosy i wtedy chłopiec zatrzymał się i położył dłoń na wózku. Tatusiu, szepnął. Mężczyzna podniósł wzrok. W oddali na drodze mała sylwetka, zgarbiona, powłócząca nogami.

Stał, oparty o rączkę wózka. Hm. Kto to jest?

Co zrobimy, tatusiu?

Może go wystawili na wabia.

Co mamy zrobić?

Idźmy za nim. Zobaczymy, czy się odwróci.

Dobrze.

Wędrowiec nie należał do tych, którzy oglądali się za siebie. Podążali jego śladem przez jakiś czas, a potem go dogonili. Starzec, mały i zgarbiony. Na plecach niósł wysłużony wojskowy plecak ze zrolowanym kocem, wspierając się okorowanym kijem jak laską. Gdy ich zobaczył, zszedł na bok, odwrócił się i stanął, zachowując czujność. Szczękę miał obwiązaną brudnym ręcznikiem, jak gdyby bolały go zęby, i nawet według norm nowego świata cuchnął przeraźliwie.

Nic nie mam, powiedział. Możecie sprawdzić, jak chcecie.

Nie jesteśmy rabusiami.

Przechylił głowę. Że co?, zawołał.

Mówię, że nie jesteśmy rabusiami.

A kim?

Nie było odpowiedzi na to pytanie. Wytarł nos wierzchem dłoni i czekał. Nie miał butów, stopy owinął w łachmany i tekturę związaną zielonym szpagatem, a z dziur i rozdarć wyzierały niezliczone warstwy wstrętnej tkaniny. Nagle jakby jeszcze bardziej zmizerniał. Oparł się na lasce, osunął i usiadł na drodze wśród popiołu, kładąc sobie rękę na głowie. Wyglądał jak sterta gałganów, która spadła z wozu. Podeszli i patrzyli na niego. Proszę pana, odezwał się mężczyzna. Proszę pana?

Chłopiec ukucnął i położył mu rękę na ramieniu. On się boi, tatusiu. On się boi.

Mężczyzna popatrzył w obie strony na drogę. Jeśli to zasadzka, on pierwszy oberwie, powiedział.

On się boi.

Powiedz, że nie zrobimy mu nic złego. Starzec kręcił głową na boki, z dłonią zagrzebaną w brudnych włosach. Chłopiec spojrzał na ojca. Może myśli, że nie jesteśmy prawdziwi.

A jacy?

Nie wiem.

Nie możemy tu zostać. Musimy iść.

On się boi.

Nie powinieneś go dotykać.

Może moglibyśmy dać mu coś do jedzenia?

Stał i patrzył na drogę. Cholera, szepnął. Spojrzał na starca. Może zmieni się w boga, a oni w drzewa. No dobrze, rzekł.

Odwiązał plandekę, odwinął ją, przejrzał konserwy i wyjął puszkę koktajlu owocowego, wyciągnął otwieracz z kieszeni, otworzył puszkę, odgiął wieczko, podszedł, ukucnął i podał ją chłopcu.

A łyżka?

Łyżki nie dostanie.

Chłopiec wziął puszkę i przysunął się do starca. Proszę, szepnął. Proszę wziąć.

Tamten podniósł wzrok i spojrzał na chłopca. Chłopiec podstawił mu puszkę. Wyglądał jak ktoś próbujący nakarmić sępa potrąconego na szosie. Wszystko dobrze, powiedział.

Starzec zdjął rękę z głowy. Zamrugał powiekami. Szaroniebieskie oczy na wpół zagubione w głęboko pooranej i powalanej sadzą twarzy.

Proszę wziąć, powiedział chłopiec.

Wyciągnął szponiastą dłoń, chwycił puszkę i przycisnął ją do piersi.

Proszę zjeść, rzekł chłopiec. To dobre. Przysunął wymownie dłonie do ust. Starzec spojrzał na puszkę. Zacisnął na niej palce i podniósł do góry, marszcząc nos. Długie pożółkłe pazury skrobały o metal. Potem przechylił puszkę i zaczął jeść. Sok spłynął po brudnej brodzie. Opuścił rękę, żując z trudem. Przy przełykaniu podrzucał głową. Patrz, tatusiu, szepnął chłopiec.

Widzę, odparł mężczyzna.

Chłopiec odwrócił się i spojrzał na niego.

Wiem, o co chcesz spytać. Odpowiedź brzmi nie.

A o co chcę spytać?

Czy możemy go ze sobą zabrać. Nie możemy.

Wiem.

Wiesz?

Tak.

To dobrze.

Możemy mu dać coś jeszcze?

Zobaczmy, jak poradzi sobie z tym, co już dostał.

Obserwowali jedzącego starca. Gdy skończył, trzymał puszkę, patrząc do środka, jak gdyby myślał, że pojawi się w niej coś więcej.

Co chcesz mu dać?

A myślisz, że co powinien dostać?

Myślę, że nie powinien dostać niczego. Pytam, co chcesz mu dać?

Moglibyśmy coś ugotować na kuchence. Mógłby zjeść z nami.

Mówisz o tym, żeby się zatrzymać? Na noc?

Tak.

Spojrzał na starca i na drogę. No dobrze, rzekł. Ale jutro ruszamy dalej.

Chłopiec milczał.

Nic więcej ode mnie nie wytargujesz.

Dobrze.

Dobrze znaczy dobrze. To nie znaczy, że jutro zaczniesz ze mną negocjować nowy układ.

Co znaczy negocjować?

To znaczy, że będziesz znowu o tym ze mną rozmawiał, chcąc coś uzyskać. Nie uzyskasz niczego więcej.

Dobrze.

To dobrze.

Pomogli starcowi wstać i podali mu laskę. Nie ważył nawet pięćdziesięciu kilogramów. Rozejrzał się dokoła niepewnie. Mężczyzna odebrał mu puszkę i rzucił ją między drzewa. Starzec chciał mu podać laskę, ale on ją odepchnął. Kiedy jadłeś ostatni raz?, spytał.

Nie wiem.

Nie pamiętasz?

Przed chwilą jadłem.

Chcesz z nami zjeść?

Nie wiem.

Nie wiesz?

Co zjeść?

Może trochę gulaszu z wołowiny. Z krakersami.

I kawą.

Co mam zrobić?

Powiedz nam, gdzie podział się świat.

Co?

Nie musisz niczego robić. Dasz radę pójść?

Dam.

Spojrzał na chłopca. Jesteś małym chłopcem?, spytał.

Chłopiec popatrzył na ojca. A na kogo według ciebie wygląda?, odparł mężczyzna.

Nie wiem. Nie widzę za dobrze.

Mnie widzisz?

Wiem, że ktoś tu stoi.

To dobrze. Musimy ruszać. Spojrzał na chłopca. Nie bierz go za rękę, powiedział.

Ale on nie widzi.

Nie bierz go za rękę. Idziemy.

Gdzie idziemy?, spytał starzec.

Idziemy jeść.

Skinął głową, wysunął rękę z kijem i postukał nim niepewnie w asfalt.

Ile masz lat?

Dziewięćdziesiąt.

Nieprawda.

No nie.

Mówisz tak wszystkim ludziom?

Jakim ludziom?

Jakimkolwiek.

No tak.

Żeby nie zrobili ci nic złego?

Tak.

I co, skutkuje?

Nie.

Co masz w plecaku?

Nic. Możesz sprawdzić.

Wiem, że mogę sprawdzić. Co masz?

Nic. Takie tam.

Nic do jedzenia?

Nie.

Jak się nazywasz?

Ely.

Ely i co dalej?

A Ely nie wystarczy?

Wystarczy. Idziemy.

Rozłożyli się obozem w lesie, o wiele bliżej drogi, niżby chciał. Musiał ciągnąć wózek, a chłopiec sterował nim od tyłu. Rozpalili ogień, żeby starzec mógł się ogrzać, choć to też było nierozsądne. Zjedli, a starzec siedział zawinięty w swoją jedyną kołdrę, ściskając łyżkę jak dziecko. Mieli tylko dwa kubki, więc kawę wypił z miski, z której jadł, zahaczając kciuki o jej brzeg. Siedział jak zagłodzony złachmaniony budda, wpatrując się w żar.

Wiesz, że nie możesz z nami iść?, powiedział mężczyzna.

Kiwnął głową.

Od jak dawna jesteś w drodze?

Zawsze byłem w drodze. Człowiek nie może usiedzieć w jednym miejscu.

Z czego żyjesz?

Po prostu żyję. Wiedziałem, że to się stanie.

Wiedziałeś?

Tak. Że stanie się to albo coś podobnego. Zawsze w to wierzyłem.

I co, próbowałeś się na to przygotować?

Nie. Bo co można zrobić?

Nie wiem.

Ludzie zawsze myśleli o jutrze. Ja w to nie wierzyłem. Bo jutro nie myślało o nich. Nawet nie wiedziało, że są.

Chyba tak.

Nawet gdybyś wiedział, co robić, i tak nie wiedziałbyś, co robić. Nie wiedziałbyś, czy chcesz to zrobić, czy nie. Przypuśćmy, że byłbyś ostatnim człowiekiem, który pozostał. Przypuśćmy, że zrobiłbyś sobie coś takiego.

Chciałbyś umrzeć?

Nie. Ale mógłbym żałować, że nie umarłem wcześniej. Bo gdy żyjesz, masz to zawsze przed sobą.

Albo może wolałbyś się nigdy nie urodzić.

Bo ja wiem? Jak się nie ma, co się lubi…

Uważasz, że to byłoby przesadne żądanie?

Co się stało, to się nie odstanie, poza tym głupotą jest żądać luksusów w takich czasach.

Chyba tak.

Nikt nie chce tu być i nikt nie chce się stąd wynieść. Podniósł głowę i spojrzał przez płomienie na chłopca. A potem na mężczyznę. W blasku ognia mężczyzna zobaczył jego małe oczy. Bóg jeden wie, co widzą. Wstał, by dorzucić drewna i zagarnąć węgle z martwych liści. Czerwone iskry uniosły się falą i zgasły w ciemności ponad ich głowami. Starzec dopił kawę, postawił przed sobą miskę i z wyciągniętymi rękami nachylił się ku ciepłu. Mężczyzna wpatrywał się w niego. Skąd wiedziałbyś, że jesteś ostatnim człowiekiem na ziemi?, spytał.

Chyba nie da się wiedzieć. Po prostu się jest.

Nikt by nie wiedział.

Wszystko jedno. Gdy umierasz, to tak, jakby umierali też inni.

Chyba Bóg by wiedział. Prawda?

Boga nie ma.

Nie?

Boga nie ma, a my jesteśmy jego prorokami.

Nie rozumiem, jak to możliwe, że żyjesz. Co jesz?

Nie wiem.

Nie wiesz?

Ludzie coś dają.

Ludzie?

Tak.

Dają jedzenie?

Jedzenie, tak.

Nieprawda.

Wyście mi dali.

Ja nie. To chłopiec ci dał.

Na drodze są inni. Wy nie jesteście jedyni.

A ty jesteś jedyny?

Starzec spojrzał czujnie. O co ci chodzi?, spytał.

Czy z tobą są inni ludzie?

Jacy ludzie?

Jacyś.

Nie ma żadnych ludzi. O czym ty mówisz?

O tobie. O tym, czym być może się zajmujesz.

Starzec milczał.

Pewnie chciałbyś z nami pójść?

Pójść z wami?

Tak.

Nie weźmiecie mnie.

A ty nie chcesz iść.

Nie doszedłbym nawet tutaj, ale byłem głodny.

A ci ludzie, którzy dają ci jedzenie? Gdzie oni są?

Nie ma żadnych ludzi. Zmyśliłem to.

Co jeszcze zmyśliłeś?

Jestem w drodze tak samo jak wy. Bez różnicy.

Naprawdę masz na imię Ely?

Nie.

Nie chcesz wyjawić swojego imienia?

Nie.

Dlaczego?

Bo nie mogę go wam powierzyć. Moglibyście coś z nim zrobić. Nie chcę, żeby ktokolwiek o mnie mówił. Żeby mówił, gdzie byłem albo co powiedziałem, kiedy gdzieś byłem. Teraz też możecie niby o mnie rozmawiać, ale nikt nie będzie mógł powiedzieć, że to ja. Bo ja mogę być kimkolwiek. Myślę, że w takich czasach im mniej się mówi, tym lepiej. Gdyby coś się stało, a my byśmy przetrwali i spotkalibyśmy się na drodze, to mielibyśmy o czym rozmawiać. Ale tak nie jest. Więc nie rozmawiamy.

Może i nie.

Nie chcesz się do tego przyznać przed chłopcem.

A czy ty nie jesteś po prostu naganiaczem bandy zbójów?

Nikim nie jestem. Odejdę, jeśli chcesz. Znajdę drogę.

Nie musisz.

Od dawna nie widziałem ognia, to wszystko. Żyję jak zwierzę. Lepiej, żebyś nie wiedział, co jem. Gdy zobaczyłem twojego chłopca, pomyślałem, że umarłem.

Myślałeś, że to anioł?

Nie wiedziałem, kto to. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś zobaczę dziecko. Nie wiedziałem, że coś takiego mi się przydarzy.

A gdybym ci powiedział, że to bóg?

Starzec pokręcił głową. To wszystko już jest poza mną. Od lat. Tam, gdzie ludzie nie mogą żyć, słabo wiedzie się również bogom. Przekonasz się. Najlepiej być samemu. Mam nadzieję, że powiedziałeś nieprawdę, bo bycie w drodze z ostatnim bogiem byłoby straszne, więc mam nadzieję, że to nieprawda. Sprawy lepiej się ułożą, gdy wszyscy umrą.

Ułożą się?

No pewnie.

Lepiej dla kogo?

Dla wszystkich.

Dla wszystkich?

No jasne. Wszyscy lepiej na tym wyjdziemy. Łatwiej nam będzie oddychać.

Dobrze wiedzieć.

A tak, dobrze. Gdy wszyscy wreszcie umrzemy, zostanie już tylko śmierć, a wtedy jej dni też będą policzone. Stanie na środku drogi, nie mając nic do roboty, nie mając nikogo do zabrania. I powie: Gdzie się wszyscy podziali? Tak to będzie. Co w tym złego?

Rankiem stanęli na drodze; mężczyzna i chłopiec sprzeczali się o to, co dać starcowi. W końcu dostał niewiele. Kilka puszek warzyw i owoców. Chłopiec zszedł na pobocze i usiadł w popiele. Starzec powkładał puszki do plecaka i zapiął paski. Powinieneś mu podziękować, wiesz?, rzekł mężczyzna. Ja nic bym ci nie dał.

Może powinienem, a może nie.

Dlaczego nie?

Bo ja też bym mu nic nie dał.

Nie obchodzi cię, że to może ranić jego uczucia?

A rani?

Nie. Nie zrobił tego po to, żebyś mu dziękował.

A po co?

Mężczyzna spojrzał na chłopca, a potem na starca. Nie zrozumiałbyś, rzekł. Nie jestem pewien, czy sam rozumiem.

Może wierzy w Boga?

Nie wiem, w co wierzy.

Przejdzie mu.

Nie przejdzie.

Starzec nie odpowiedział. Rozejrzał się wokoło.

Szczęścia też nam nie życzysz?, spytał mężczyzna.

Nie wiem, co to znaczy. Jak wygląda szczęście? Kto by wiedział coś takiego?

Potem poszli. Gdy spojrzał do tyłu, starzec już ruszył w drogę, postukując kijem, niknąc z wolna na szosie jak wędrowny bukinista z zamierzchłych czasów, ciemny, zgarbiony, cienki jak pająk – wkrótce przepadł na zawsze. Chłopiec ani razu się nie obejrzał.

Wczesnym popołudniem rozpostarli plandekę na drodze, usiedli i zjedli zimny posiłek. Mężczyzna przypatrywał się chłopcu. Znowu się nie odzywasz, powiedział.

Odzywam.

Ale zadowolony nie jesteś?

Wszystko jest dobrze.

Gdy skończy nam się jedzenie, będziesz miał więcej czasu, żeby to przemyśleć.

Chłopiec milczał. Jedli. Spojrzał do tyłu na drogę. Po chwili powiedział: Wiem. Ale ja to będę pamiętał inaczej niż ty.

Prawdopodobnie.

Nie powiedziałem, że nie miałeś racji.

Chociaż tak pomyślałeś.

Wszystko jest w porządku.

No tak, odparł mężczyzna. Hm. Na drodze rzadko trafiają się dobre nowiny. W takich czasach jak nasze.

Niepotrzebnie się z niego podśmiewałeś.

Zgoda.

On umrze.

Wiem.

Możemy już iść?

Tak, odrzekł mężczyzna. Możemy iść.


Nocą obudził go własny kaszel i kaszlał w zimnym mroku, aż rozbolały go płuca. Nachylił się do ognia i rozdmuchał żar, dołożył drewna, wstał i odszedł od obozowiska tak daleko, jak zaprowadziło go światło. Ukląkł w suchych liściach i popiele, z kocem zarzuconym na ramiona – po chwili kaszel minął. Pomyślał o starcu, znajdującym się gdzieś w ciemności. Spojrzał na obozowisko przez rząd drzew. Miał nadzieję, że chłopiec zasnął z powrotem. Klęczał, charcząc cicho, z dłońmi na kolanach. Umieram, rzekł. Powiedz mi, jak mam to zrobić.

Nazajutrz szli prawie do zmroku. Nie znaleźli miejsca, w którym mogliby bezpiecznie rozpalić ogień. Wydało mu się, że zbiornik z gazem jest bardzo lekki, gdy wyjmował go z wózka. Usiadł i przekręcił zawór, ale zawór był otwarty. Poruszył gałką przy palniku. Nic. Pochylił się i nasłuchiwał. Pokręcił oboma zaworami we wszystkich kombinacjach. Zbiornik był pusty. Zacisnął dłonie i siedział z pięściami przyłożonymi do czoła, z zamkniętymi oczami. Po chwili uniósł głowę i zapatrzył się w zimny, ciemniejący las.

Zjedli zimną kolację złożoną z chleba kukurydzianego, fasoli i parówek z puszki. Chłopiec spytał, jak to możliwe, że zbiornik już jest pusty, a mężczyzna odparł, że po prostu tak się stało.

Mówiłeś, że wystarczy na kilka tygodni.

Wiem.

A skończyło się po paru dniach.

Pomyliłem się.

Jedli w milczeniu. Po chwili chłopiec powiedział: Zapomniałem zakręcić zawór, prawda?

To nie twoja wina. Powinienem był sprawdzić.

Chłopiec odstawił talerz na plandekę. Popatrzył w bok.

To nie twoja wina. Trzeba zakręcać oba zawory. Gwint powinien być uszczelniony taśmą teflonową, inaczej jest luz, a ja o to nie zadbałem. Nie mówiłem ci.

Ale przecież nie mieliśmy żadnej taśmy, prawda?

To nie twoja wina.

Szli dalej, wychudzeni i brudni jak uliczni narkomani. Zakapturzeni w kocach w obronie przed zimnem, parujące oddechy, nogi powłóczące w czarnych, miałkich zaspach. Przemierzali szeroką nadmorską równinę, gdzie wśród wyjących kłębów popiołu ziemski wiatr gnał ich do szukania byle schronienia. W domach, stodołach albo za wałem przydrożnego rowu, koce naciągnięte na głowy, powyżej niebo południowej pory czarne jak kazamaty piekła. Przytulił chłopca, przemarzniętego do szpiku kości. Nie trać ducha, powiedział. Wszystko będzie dobrze.

Wypatroszona, spustoszona, jałowa kraina. Kości martwych stworzeń walające się w popiele. Śmietniki pełne nieokreślonych odpadków. Domy gospodarskie na polach odarte z farby, deski oblicówki podważone i wyrwane z umocowań. Wszystko pozbawione cienia i cech. Droga schodziła przez plątaninę martwej kukurydzy. Mokradło, sucha trzcina leżąca na wodzie. Za krańcem pół posępna mgła, która zaległa na ziemi i niebie. Późnym popołudniem zaczął padać śnieg, więc szli przykryci plandeką, a mokre płatki szeleściły na folii.

Od tygodni niewiele spał. Gdy obudził się rankiem, chłopca nie było, usiadł więc z rewolwerem w dłoni, a potem wstał i zaczął go szukać, ale nie znalazł. Wciągnął buty i poszedł na skraj lasu. Na wschodzie ponury świt. Obce słońce rozpoczynające swoją zimną wędrówkę. Zobaczył chłopca, biegnącego przez pole. Tatusiu, krzyknął. W lesie jest pociąg.

Pociąg?

Tak.

Prawdziwy pociąg?

Tak. Chodź.

Nie podszedłeś do niego?

Nie. Tylko trochę. Chodź.

Nikogo nie ma?

Chyba nie. Przybiegłem po ciebie.

I jest lokomotywa?

Tak. Duża, spalinowa.

Przeszli przez pole i zagłębili się między drzewa po drugiej stronie. Tory biegły z głębi kraju nasypem w las. Spalinowa lokomotywa, a za nią osiem wagonów pasażerskich z nierdzewnej stali. Mężczyzna wziął chłopca za rękę. Usiądźmy i popatrzmy, powiedział.

Siedzieli na nasypie i czekali. Nic się nie poruszało. Podał chłopcu rewolwer. Ty go trzymaj, tatusiu.

Nie. Umawialiśmy się inaczej. Bierz.

Chłopiec wziął rewolwer i położył go sobie na kolanach, a mężczyzna oddalił się w prawą stronę, stanął i patrzył na pociąg. Przeszedł przez szyny i ruszył wzdłuż wagonów. Wyłonił się zza ostatniego i zamachał do chłopca, a ten wstał i wcisnął rewolwer za pasek.

Wszystko pokrywał popiół. Przejścia między ławkami zaśmiecone. Na siedzeniach otwarte walizki, dawno zdjęte z półek i przetrząśnięte. W wagonie restauracyjnym znaleźli stos papierowych talerzy, więc zdmuchnął z nich kurz i schował pod kurtkę. Nic więcej.

Skąd on się tu wziął, tatusiu?

Nie wiem. Chyba jechali na południe. Grupa ludzi. Tutaj prawdopodobnie skończyło im się paliwo.

Od dawna tu stoi?

Tak. Tak mi się wydaje. Od bardzo dawna.


Przeszli przez ostatnie wagony, a potem wzdłuż torów do lokomotywy i wspięli się po drabince. Rdza i złuszczona farba. Wcisnęli się do kabiny, mężczyzna zdmuchnął popiół z fotela maszynisty i usadowił chłopca przy urządzeniach kontrolnych. Nie były skomplikowane. Właściwie wystarczyło pchnąć lekko dźwignię. Zaczął udawać odgłosy pociągu i wycie lokomotywy, ale nie wiedział, czy to cokolwiek znaczy dla chłopca. Po chwili patrzyli przez zamuloną szybę na miejsce, gdzie tory skręcały w nieużytki chwastów. Być może oglądali odmienne światy, ale wiedzieli to samo. Ze pociąg zostanie tutaj na zawsze, powoli rozpadając się przez całą wieczność i że żaden inny już nigdy nie wyruszy w trasę.

Загрузка...