Możemy iść, tatusiu?

Tak. Jasne, że możemy.

Od czasu do czasu natykali się na małe kopce usypane z kamieni przy drodze. Były to znaki z cygańskiego języka, zaginione wzory. Od dawna ich nie widział; pospolite na północy, prowadziły ze splądrowanych i zniszczonych miast, beznadziejne wołania do najbliższych, którzy zaginęli lub pomarli. W tamtym czasie wyczerpały się już zapasy żywności i po kraju szalał mord. Świat wkrótce zaludnili mężczyźni, którzy zjadali dzieci na oczach ich rodziców, a miasta opanowały bandy poczerniałych łupieżców, którzy drążyli tunele wśród ruin i wypełzali z gruzów białych od walających się zębów i oczu, niosąc w nylonowych siatkach nadpalone, nieokreślone puszki jedzenia jak klienci w kantynach piekła. Miękki czarny talk przetaczał się po ulicach niczym kałamarnica rozwijająca swe sploty na morskim dnie i zakradało się zimno, i zmierzch nadciągał wcześnie, a padlinożercy schodzący z pochodniami ze stromych kanionów wyciskali stopami dziury w nawianym miałkim popiele, dziury, które zamykały się za nimi bezgłośnie jak oczy. Na drogach pielgrzymi osuwali się, padali i oddawali ducha, a posępna, oblepiona mgłą Ziemia kręciła się poza Słońce i powracała, tak niewidoczna i nieoznaczona jak ścieżka jakiegoś bezimiennego siostrzanego świata w pradawnym mroku odległej przestrzeni.

Zapasy się kończyły, a do wybrzeża wciąż było daleko. Kraj ogołocono i splądrowano przed laty, więc niczego nie znaleźli w domach i budynkach przy drodze. Na stacji benzynowej zobaczył książkę telefoniczną, zatem ołówkiem napisał na mapie nazwę miasta. Usiedli na krawężniku przed budynkiem i zjedli krakersy, próbując odnaleźć miasto, ale bez skutku. Przejrzał po kolei sektory mapy i zaczął szukać od nowa. Wreszcie pokazał chłopcu. Byli mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów dalej na zachód, niż sądził. Narysował na mapie dwa ludziki. To my, powiedział. Chłopiec przeciągnął palcem po trasie w kierunku morza. Jak długo będziemy tam iść?, spytał.

Dwa tygodnie. Trzy.

Jest niebieskie?

Morze? Nie wiem. Kiedyś było.

Chłopiec kiwnął głową. Siedział wpatrzony w mapę. Mężczyzna go obserwował. Domyślał się, o co chodzi. Jako dziecko sam ślęczał nad mapami, palcem dźgając w miasto, w którym mieszkał. Tak samo wyszukiwał własną rodzinę w książce telefonicznej. Byli wśród innych, wszyscy na swoim miejscu. Mając uzasadnienie w świecie. Chodź, powiedział, musimy iść.

Późnym popołudniem rozpadał się deszcz. Ze-szli z drogi na żwirówkę biegnącą przez pole i noc spędzili w szopie. Była tam betonowa podłoga, a w przeciwległym kącie stały puste stalowe beczki. Zatarasował nimi drzwi, rozpalił ogień na podłodze i z rozpłaszczonych pudeł kartonowych przygotował posłania. Deszcz bębnił w stalowy dach przez całą noc. Gdy mężczyzna się obudził, ogień już zgasł i było bardzo zimno. Chłopiec siedział zawinięty w koc.

Co się stało?

Nic. Miałem zły sen.

O czym?

O niczym.

Wszystko w porządku?

Nie.

Objął go ramieniem i przytulił. Już dobrze, powiedział.

Płakałem. Ale ty się nie obudziłeś.

Przepraszam. Po prostu jestem zmęczony.

Ale to we śnie tak było.

Rano, gdy się obudził, deszcz ustał. Słuchał powolnego kapania kropel. Przesunął biodra po twardym betonie i wyjrzał przez deski na szarą krainę. Chłopiec wciąż spał. Na podłodze kałuże ściekającej wody. Małe bąbelki pojawiały się, ślizgały i nikły. W pewnym mieście na przedgórzu spali w podobnym miejscu i też wtedy słuchali deszczu. Była tam staroświecka apteka z kontuarem z czarnego marmuru i chromowanymi stołkami o podartych plastikowych siedziskach poklejonych taśmą samoprzylepną. Aptekę splądrowano, ale zaplecze o dziwo było nietknięte. Na półkach stały nienaruszone kosztowne urządzenia elektroniczne. Rozglądał się dokoła. Rozmaitości. Asortymenty. Co to? Wziął chłopca za rękę i wyprowadził go na dwór, ale on zdążył zobaczyć. Na końcu kontuaru ludzka głowa pod kloszem. Wyschnięta. W baseballówce. Uwiędłe oczy smutno zwrócone do wnętrza. Czy to mu się przyśniło? Nie. Wstał, ukląkł, dmuchnął w żar, przyciągnął końce nadpalonej deski i rozpalił ogień.

Oprócz nas są inni dobrzy ludzie. Sam tak mówiłeś.

Są.

Gdzie?

Ukrywają się.

Przed kim?

Przed sobą nawzajem.

Dużo ich jest?

Nie wiem.

Trochę?

Tak, trochę.

Czy to prawda?

Prawda.

Ale może nie być prawdą.

Myślę, że prawda.

No dobrze.

Nie wierzysz mi?

Wierzę.

To dobrze.

Zawsze ci wierzę.

Nie wydaje mi się.

Tak. Muszę.

Przez błoto powędrowali z powrotem do szosy. W powietrzu woń ziemi i mokrego popiołu. W przydrożnym rowie ciemna woda. Sącząca się z żelaznego przepustu w kałużę. Na podwórku plastikowy jeleń. Pod koniec następnego dnia weszli do małego miasteczka, gdzie zza ciężarówki wyłoniło się trzech mężczyzn, którzy zatarasowali im drogę. Wynędzniali, ubrani w łachmany. W rękach żelazne rurki. Co macie w wózku? Wycelował z rewolweru. Zatrzymali się. Chłopiec przywarł do poły jego kurtki. Milczeli. Szarpnął wózkiem i ruszyli bokiem drogi. Potem kazał chłopcu go pchać, a sam szedł tyłem, mierząc z broni. Chciał wyglądać jak pospolity wędrowny zabójca, ale serce waliło mu młotem i czuł, że zaraz się rozkaszle. Weszli z powrotem na środek szosy, zatrzymali się i patrzyli. Włożył rewolwer za pasek, odwrócił się i przejął wózek. Gdy dotarli na szczyt wzniesienia, spojrzał do tyłu. Nadal tam stali. Kazał chłopcu pchać wózek, a sam przeszedł przez podwórko, skąd miał widok na drogę, ale wtedy już znikli. Chłopiec był przerażony. Mężczyzna położył rewolwer na plandece, przejął wózek i ruszyli.

Leżeli na polu do zmroku, obserwując drogę, ale nikt się nie pojawił. Było bardzo zimno. Gdy ściemniło się na tyle, że nie było nic widać, wyciągnęli wózek i wgramolili się z powrotem na drogę; wyjął koce, owinęli się nimi i ruszyli dalej, wyczuwając stopami asfalt. Jedno kółko zaczęło skrzypieć regularnie raz po raz, ale nic nie można było na to poradzić. Wędrowali przez parę godzin, a potem poczłapali w grząskie przydrożne krza-, ki i położyli się dygoczący i zmordowani na zimnej ziemi – spali aż do nadejścia dnia. Obudził się chory.

Dopadła go gorączka; leżeli w lesie jak zbiegowie. Nigdzie nie mogli rozpalić ogniska. Nigdzie nie było bezpiecznie. Chłopiec siedział w liściach i patrzył na niego. Mokrymi oczami. Czy ty umrzesz, tatusiu?, spytał. Umrzesz?

Nie. Jestem tylko chory.

Bardzo się boję.

Wiem. Ale nic się nie dzieje. Wydobrzeję, zobaczysz.

Sny pojaśniały. Powrócił utracony świat. Dawno umarli krewni wyrzuceni przez wodę na brzeg posyłali mu z ukosa mętne spojrzenia. Milczeli. Rozmyślał nad swoim życiem. Tak dawno temu. Szary dzień w obcym mieście, gdzie stał przy oknie i patrzył na ulicę poniżej. Z tyłu na drewnianym stoliku paliła się mała lampa. Obok niej książki i kartki.

Rozpadało się, a kot na rogu ulicy się odwrócił, przeszedł przez chodnik i usiadł pod markizą kawiarni. Przy stoliku siedziała kobieta z głową ukrytą w dłoniach. Wiele lat później stał w zwęglonych ruinach biblioteki, gdzie w kałużach wody leżały poczerniałe książki. Powywracane półki. Wyraz wściekłości wobec kłamstw uszeregowanych w nich tysiącami rząd za rzędem. Wziął jedną do ręki i przewertował napuchłe ciężkie kartki. Nie pomyślałby, że wartość najdrobniejszej rzeczy może zasadzać się na świecie, który nadejdzie. Był zdziwiony. Że sama przestrzeń, którą zajmowały te przedmioty, była oczekiwaniem. Upuścił książkę, rozejrzał się po raz ostatni dokoła i wyszedł na zimne, szare światło dnia.

Trzy dni. Cztery. Źle sypiał. Obudził go męczący kaszel. Chrapliwy haust powietrza. Przepraszam, powiedział do bezlitosnej ciemności. Nic się nie stało, odparł chłopiec.

Zapalił małą lampę naftową, postawił ją na skale, wstał i podreptał po suchych liściach, zawinięty w koce. Chłopiec poprosił szeptem, żeby nie odchodził. Będę niedaleko, odparł, Tuż obok. Usłyszę, jak byś zawołał. Jeśli lampa zgaśnie, nie odnajdzie powrotnej drogi. Usiadł w liściach na szczycie wzgórza i patrzył w czerń. Nic nie było widać. Ani śladu wiatru. W przeszłości, gdy odchodził tak jak teraz i siadał, żeby patrzeć na ledwo dostrzegalne zarysy ciągnącej się niżej krainy, gdzie zagubiony księżyc sunął nad kaustycznym pustkowiem, czasem dostrzegał światło. Nikłe i bezkształtne w pomroce. Po drugiej stronie rzeki albo głęboko wśród poczerniałych sektorów spalonego miasta. Czasem wracał rankiem z lornetka i lustrował okolicę w poszukiwaniu dymu, ale żadnego nigdy nie było.


Stał na skraju pola oziminy pośród prostych ludzi. Był w wieku chłopca. Lub trochę starszy. Patrzył, jak kilofem i oskardem rozpruwają skalisty stok, odsłaniając wielkie kłębowisko węży liczące może setkę. Stłoczonych w obronie przed chłodem. Matowe sznury ich ciał poruszające się niemrawo w zimnym ostrym świetle. Niczym wnętrzności jakiejś wielkiej bestii wystawione na świat. Ludzie oblali wszystkie benzyną, żeby je spalić żywcem, nie mając innego leku na zło jak tylko zniszczyć to, co postrzegali jako jego wizerunek. Płonące węże wiły się straszliwie, niektóre pełzały w płomieniach po dnie jamy, oświetlając jej ciemniejsze zakamarki. Były nieme, więc nie rozlegały się żadne okrzyki bólu, a ludzie w ciszy patrzyli, jak palą się, skręcają i czernieją, a o zmierzchu rozeszli się w milczeniu na wieczerzę, każdy zabierając własne myśli do domu.

Pewnej nocy chłopiec obudził się, ale nie chciał powiedzieć, co mu się śniło.

Nie musisz mi mówić, rzekł mężczyzna. Wszystko dobrze.

Boję się.

Wszystko w porządku.

Nieprawda.

To był tylko sen.

Bardzo się boję.

Wiem.

Chłopiec się odwrócił. Mężczyzna przygarnął go do siebie. Posłuchaj, rzekł.

Co?

Gdy śni ci się jakiś świat, którego nigdy nie było, albo taki, którego nigdy nie będzie, a ty znowu jesteś szczęśliwy, to oznacza, że się poddałeś. Rozumiesz? Nie możesz się poddać. Nie pozwolę ci.

Gdy ponownie ruszyli, był bardzo osłabiony i mimo całej swojej gadaniny podupadł na duchu, jak chyba nigdy dotąd. Utytłany od rozwolnienia, uwieszony rączki wózka sklepowego. Spojrzał na chłopca zapadłymi, półprzytomnymi oczami. Nowy dystans między nimi. Wyczuwał to. Po dwóch dniach dotarli do krainy, przez którą przetoczyły się pożary, pozostawiając za sobą całe kilometry pogorzelisk. Kilkunastocentymetrowa warstwa popiołu na szosie, utrudniająca pchanie wózka. Asfalt pod spodem odkształcił się od gorąca, a potem zastygł. Mężczyzna oparł się na rączce i spojrzał przed siebie na długą prostą drogę. Cienkie drzewa przewrócone. Wody szarą breją. Poczerniała kraina strachów na wróble.

Na tym bezludziu natknęli się za skrzyżowaniem na mienie wędrowców porzucone na drodze przed laty. Skrzynie i torby. Wszystko stopione i czarne. Stare plastikowe walizki powyginane bezkształtnie od gorąca. Tu i tam odcisk przedmiotu wyrwanego z asfaltu przez padlinożerców. Półtora kilometra dalej natrafili na zmarłych. Sylwetki na wpół wessane w asfalt, ściskające siebie, z rozwartymi do krzyku ustami. Położył dłoń na ramieniu chłopca. Weź mnie za rękę, powiedział. Nie powinieneś na to patrzeć.

Bo to, co wkładasz do głowy, zostaje w niej na zawsze?

Tak.

Wszystko w porządku, tatusiu.

W porządku?

To już tam jest.

Nie chcę, żebyś na to patrzył.

I tak w niej zostaną.

Zatrzymał się i pochylił nad wózkiem. Popatrzył na drogę, a potem na chłopca. Osobliwie niewzruszonego.

Może idźmy po prostu dalej, tatusiu.

Dalej. Dobrze.

Próbowali uciec, prawda?

Tak, próbowali.

Dlaczego nie zeszli z drogi?

Nie mogli. Wszystko stało w ogniu.

Przedzierali się pośród zmumifikowanych postaci. Czarna skóra rozpięta na kościach, twarze spękane, skurczone na czaszkach. Jak ofiary jakiegoś upiornego enwakuumowania. Mijali ich w milczeniu korytarzem między zaspami nawianego popiołu, a tamci zmagali się po wsze czasy z zimnym lepiszczem drogi.

Minęli przydrożną wioskę spaloną do szczętu. Jakieś metalowe zbiorniki, kilka stojących przewodów kominowych z poczerniałej cegły. Żużlowe kałuże stopionego szkła w rowach; nieizolowane druty wysokiego napięcia pordzewiałą plątaniną ciągnące się przez kilometry skrajem drogi. Kaszlał co krok. Zobaczył, że chłopiec mu się przygląda. To o nim myślał. I powinien.

Usiedli na drodze i zjedli resztę podpłomyków twardych jak suchary oraz ostatnią puszkę tuńczyka. Potem otworzył puszkę suszonych śliwek, którymi się podzielili. Chłopiec dopił sok, a później siedział z puszką na kolanach, wycierając ją w środku palcem i wkładając go do ust.

Nie skalecz się, powiedział mężczyzna.

Zawsze to mówisz.

Wiem.

Obserwował, jak wylizuje wieczko. Starannie. Jak kot liżący własne odbicie w szybie. Przestań się na mnie patrzeć, powiedział chłopiec.

Dobrze.

Zamknął wieczko i postawił puszkę na drodze przed sobą. Co?, spytał. O co chodzi?

O nic.

Powiedz.

Wydaje mi się, że ktoś za nami idzie.

Tak właśnie myślałem.

Tak myślałeś?

Tak. Myślałem, że właśnie to powiesz. I co zrobimy?

Nie wiem.

A jak myślisz?

Pójdziemy dalej. Schowamy nasze śmieci.

Bo inaczej pomyśleliby, że mamy mnóstwo jedzenia?

Tak.

I próbowaliby nas zabić?

Nie zabiją nas.

Ale mogą spróbować?

Nic nam nie grozi.

To dobrze.

Myślę, że powinniśmy się zaczaić w trzcinie i poczekać. Zobaczyć, kto to jest.

I ilu.

I ilu. Tak.

Dobrze.

Jak przejdziemy strumień, to po drugiej stronie będziemy mogli wejść na stromiznę i obserwować z niej drogę.

Dobrze.

Znajdziemy sobie miejsce.

Wstali i wrzucili koce do wózka. Weź puszkę, powiedział.

Długi zmierzch miał się już ku końcowi, gdy wreszcie droga przecięła strumień. Podreptali mostem i zaczęli toczyć wózek po lesie, szukając miejsca, w którym mogliby go ukryć. Stanęli i popatrzyli do tyłu na drogę w półmroku.

Może wciągniemy go pod most?, spytał chłopiec.

A jeśli zejdą po wodę?

Myślisz, że daleko są?

Nie wiem.

Robi się ciemno.

Wiem.

A jak nas miną po ciemku?

Znajdźmy miejsce, z którego będziemy mogli obserwować drogę. Jeszcze trochę widać.

Ukryli wózek, wzięli koce, weszli na stok wśród skał i zagrzebali się w miejscu, skąd między drzewami widzieli mniej więcej kilometrowy odcinek szosy. Osłonięci od wiatru, owinęli się kocami i na zmianę pełnili straż, ale po chwili chłopiec zasnął. On sam też już zasypiał, gdy nagle zobaczył sylwetkę, która ukazała się i znieruchomiała na szczycie wzgórza. Zaraz potem pojawiły się dwie następne. Potem czwarta. Stanęli w grupie. Później ruszyli dalej. Ledwo ich dostrzegał w gęstniejącym mroku. Pomyślał, że być może zatrzymają się zaraz na noc, więc pożałował, że nie wybrał miejsca położonego dalej od drogi. Zeszli ze wzgórza i skierowali się na most. Trzech mężczyzn i kobieta. Miała kaczy chód, a gdy byli bliżej, zobaczył, że jest w ciąży. Mężczyźni nieśli plecaki, kobieta małą walizkę z materiału. Wszyscy wynędzniali nie do opisania. Lekka para z ust. Zeszli z mostu i pociągnęli dalej drogą, następnie znikli po kolei w czekającej ciemności.

Mimo to noc była długa. Gdy rozjaśniło się na tyle, że widział cokolwiek, włożył buty, podniósł się, owinął kocem, wyszedł z kryjówki i stanął, patrząc na drogę. Nagi popielaty las, dalej pola. Wciąż dostrzegalne karbowane zarysy starych bruzd. Chyba bawełna. Chłopiec spał, więc mężczyzna poszedł do wózka, wyjął mapę, butelkę wody i puszkę owoców z kończących się zapasów, a potem wrócił, usiadł w kocach i zaczął czytać mapę.

Zawsze ci się wydaje, że zaszliśmy dalej niż naprawdę.

Przesunął palec. No to tutaj.

Jeszcze.

Tutaj.

Dobrze.

Złożył wiotkie, spleśniałe kartki. No więc dobrze, powiedział.

Siedzieli i patrzyli na drogę między drzewami.

Myślisz, że twoi dziadowie patrzą? Że ważą cię na szali? Według jakich kryteriów? Nie ma szali, a dziadowie leżą martwi w ziemi.

Sosna przeszła w dąb wirginijski i sosnę. Magnolie. Drzewa martwe tak jak wszystko. Podniósł jeden ciężki liść, starł go w dłoni na proch i przesiał przez palce.

Nazajutrz wcześnie rano byli już w drodze. Nie zaszli daleko, gdy nagle chłopiec pociągnął go za rękaw i stanęli. Z przodu pośród drzew wznosił się cienki słup dymu. Patrzyli.

Co zrobimy, tatusiu?

Może powinniśmy tam zajrzeć.

Lepiej chodźmy dalej.

A jeśli oni idą w tę samą stronę?

No to co?, spytał chłopiec.

Będziemy ich mieli za plecami. Wolałbym wiedzieć, kim są.

A jeżeli to wojsko?

Przecież to małe ognisko.

Więc poczekajmy.

Nie możemy czekać. Jedzenie nam się kończy. Musimy iść dalej.

Zostawili wózek między drzewami; mężczyzna sprawdził rozkład nabojów w bębenku. Drewniane i prawdziwy. Stali, nasłuchując. Dym wznosił się pionowo w nieruchomym powietrzu. Żadnych odgłosów. Liście miękkie od niedawnych deszczów były bezgłośne pod stopą. Odwrócił się i spojrzał na chłopca. Mała brudna buzia okrągła ze strachu. Obeszli ognisko w sporej odległości, chłopiec trzymając go za rękę. Mężczyzna ukucnął, objął go ramieniem i długo nasłuchiwali. Chyba sobie poszli, szepnął.

Co?

Chyba sobie poszli. Pewnie wystawili czujkę.

Tatusiu, może to zasadzka.

Dobrze, zaczekajmy chwilę.

Czekali. Widzieli dym między drzewami. Wiatr zaczął rozwiewać szczyt słupa, dym się przesunął i poczuli swąd. I woń jedzenia. Okrążmy ognisko, rzekł mężczyzna.

Mogę cię trzymać za rękę?

Oczywiście, że możesz.

Drzewa były tylko spalonymi pniami. Nic do oglądania. Chyba nas zobaczyli, powiedział. Chyba nas zobaczyli i uciekli. Widzieli, że mamy rewolwer.

Zostawili gotowe jedzenie.

Tak.

Zajrzyjmy tam.

Boję się, tatusiu.

Nikogo nie ma. Wszystko będzie dobrze.

Weszli na małą polanę, chłopiec ściskając mężczyznę za rękę. Tamci zabrali wszystko oprócz czegoś czarnego, co wisiało nad żarem. Stanął i patrzył po obwodzie, gdy nagle chłopiec odwrócił się i wcisnął twarz w jego brzuch. Mężczyzna rzucił szybkie spojrzenie, żeby się zorientować, co się stało. O co chodzi?, spytał. O co chodzi? Chłopiec kręcił głową. Och, tatusiu. Mężczyzna obrócił się i popatrzył jeszcze raz. Wreszcie zobaczył to samo co chłopiec, zwęglonego noworodka bez główki, wypatroszonego, czerniejącego na szpikulcu rożna. Nachylił się, podniósł chłopca i ruszył w kierunku drogi, tuląc go do siebie. Przepraszam, szepnął. Przepraszam.

Nie wiedział, czy on kiedykolwiek jeszcze się odezwie. Obozowali nad rzeką; siedział przy ogniu, słuchając szumu wody w ciemności. Nie było to bezpieczne miejsce, bo odgłos rzeki zagłuszał inne hałasy, ale uznał, że to może rozweseli chłopca. Zjedli ostatni prowiant, potem sięgnął po mapę. Zmierzył trasę kawałkiem sznurka, spojrzał i zmierzył znowu. Ciągle daleko do wybrzeża. Nie wiedział, co tam zastaną. Złożył strzępy mapy, wcisnął wszystkie z powrotem do foliowej torebki i siedział wpatrzony w żar.

Nazajutrz wąskim mostem z żelaza przekroczyli rzekę i weszli do starego miasteczka przemysłowego. Sprawdzili drewniane domy, ale niczego nie znaleźli. Na ganku siedział mężczyzna w kombinezonie, martwy od lat. Wyglądał jak słomiana kukła wystawiona na znak jakiegoś święta. Ruszyli wzdłuż ciemnej fabrycznej ściany, okna zamurowane. Przed nimi po ulicach gnała miałka czarna sadza.

Dziwne przedmioty walające się przy drodze. Urządzenia elektryczne, meble. Narzędzia. Rzeczy porzucone dawno temu przez pielgrzymów idących na spotkanie samotnej lub zbiorowej śmierci. Jeszcze rok wcześniej chłopiec wziąłby coś, żeby nieść przez chwilę, ale teraz już tego nie robił. Usiedli dla odpoczynku, wypili resztkę dobrej wody, a potem zostawili plastikowy baniak na drodze. Chłopiec powiedział: Gdybyśmy mieli to malutkie dziecko, mogłoby pójść z nami.

Tak. Mogłoby.

Gdzie je znaleźli?

Nie odpowiedział.

Może gdzieś jest inne?

Nie wiem. To możliwe.

Przepraszam za to, co powiedziałem o tych ludziach.

Jakich ludziach?

Co się spalili. Tych, co utknęli na drodze i się spalili.

Mówiłeś coś złego? Nie wiedziałem.

To nie było nic złego. Możemy już iść?

Dobrze. Chcesz pojechać w wózku?

Nie, tak jest dobrze.

Może chociaż przez chwilę?

Nie chcę. Tak jest dobrze.

Leniwa woda w płaskiej krainie. Trzęsawiska przy drodze, nieruchome i szare. Serpentyny rzek na wyjałowionych polach nadmorskiej równiny. Szli dalej. Z przodu pochyły teren i kępa trzciny. Tam chyba jest most, powiedział mężczyzna. I prawdopodobnie strumień.

Możemy się napić wody?

Nie mamy wyboru.

Nie rozchorujemy się?

Chyba nie. Ale może strumień wysechł.

Mogę pójść przodem?

Tak. Oczywiście, że możesz.

Chłopiec ruszył drogą. Mężczyzna od dawna nie widział go biegnącego. Łokcie wystawione na boki, człapiący w za dużych tenisówkach. Stanął i patrzył, zagryzając wargę.


Strumień okazał się zaledwie strużką. Mężczyzna patrzył, jak woda porusza się nieznacznie w miejscu, gdzie przesączała się do betonowego drenu pod drogą, i splunął na dół, żeby zobaczyć, czy ślina popłynie. Z wózka wyjął kawałek materiału i plastikowy słoik, wrócił, owinął materiałem otwór naczynia, zanurzył je i patrzył, jak się napełnia. Wyjął słoik i podniósł go ociekającego wodą do światła. Wyglądało nieźle. Zdjął materiał i podał słoik chłopcu. Pij, powiedział.

Chłopiec napił się i wyciągnął z powrotem rękę.

Wypij więcej.

Teraz ty, tatusiu.

Dobrze.

Usiedli, odsączali popiół z wody i pili, aż napełnili brzuchy. Chłopiec położył się na plecach w trawie.

Musimy iść.

Jestem zmęczony.

Wiem.

Mężczyzna patrzył na niego. Nie jedli od dwóch dni. Za kolejne dwa zaczną słabnąć. Wszedł na nasyp pośród trzciny, żeby spojrzeć na drogę, Ciemna, czarna, zatarta, przecinająca otwarty teren. Wiatr zwiał popiół i kurz z nawierzchni. Żyzne dawniej pola. Żadnych oznak życia gdziekolwiek. To była kraina, której nie znał. Nazw miast i rzek. Chodź, powiedział. Musimy iść.

Spali coraz więcej. Niejeden raz budzili się, leżąc na środku drogi jak ofiary wypadku. Sen śmierci.

Usiadł i sięgnął po rewolwer. Stanął w ołowianym zmierzchu, oparty łokciami na rączce wózka, patrząc przez pola na dom widoczny może półtora kilometra dalej. To chłopiec go wypatrzył. Wyłaniał się i nikł w zasłonie sadzy jak dom w mętnym śnie. Mężczyzna pochylił się nad wózkiem i spojrzał na chłopca. To będzie wymagało trochę zachodu. Trzeba wziąć koce. Ukryć wózek gdzieś przy drodze. Zdążą dojść przed zmrokiem, ale nie dadzą rady wrócić.

Musimy tam zajrzeć. Nie mamy wyboru.

Nie chcę.

Nie jedliśmy od paru dni.

Nie jestem głodny.

Jasne. Jesteś zagłodzony.

Nie chciałem iść, tatusiu.

Tam nikogo nie ma. Gwarantuję.

Skąd wiesz?

Po prostu wiem.

Ktoś może być.

Nie ma nikogo. Wszystko będzie dobrze.

Ruszyli polami okutani w koce, niosąc tylko butelkę wody i rewolwer. Kiedyś zboże zżęto po raz ostatni i z ziemi sterczały teraz łodygi rżyska i wciąż było widać nikły ślad tarczy słonecznej ciągnącej ze wschodu na zachód. Padało niedawno, więc grunt był grząski pod stopami, a mężczyzna wpatrywał się w ziemię – wkrótce zatrzymał się i podniósł grot strzały. Splunął na niego, wytarł go o nogawkę spodni i podał chłopcu. Biały kwarc, doskonale zachowany, jak w dniu, gdy go wykonano. Jest ich więcej, powiedział. Patrz na ziemię, to zobaczysz. Znalazł jeszcze dwa. Szary krzemień. A potem wypatrzył monetę. Albo guzik. Gruba skorupa śniedzi. Podrapał paznokciem kciuka. Moneta. Wyjął nóż i zaczął skrobać ostrożnie. Hiszpańskie napisy. Zawołał chłopca, który wysforował się do przodu, a później rozejrzał się po szarej krainie i szarym niebie, upuścił monetę i przyspieszył kroku, żeby nadgonić.

Stali i patrzyli na dom od frontu. Żwirowy podjazd skręcający na południe. Loggia z cegieł. Dwuskrzydłowe drzwi, które otwierały się na portyk z kolumnami. Na tyłach przyległy ceglany budynek, który dawniej mógł służyć za kuchnię. Dalej chata z bali. Ruszył po schodach, ale chłopiec pociągnął go za rękaw.

Możemy chwilę zaczekać?

Dobrze. Ale robi się ciemno.

Wiem.

No dobrze.

Usiedli na stopniach i spojrzeli w dal.

Nikogo tu nie ma, powiedział mężczyzna.

Dobrze.

Ciągle się boisz?

Tak.

Wszystko w porządku.

Dobrze.


Weszli po schodach na szeroką werandę wyłożoną kostką brukową. Otwarte drzwi pomalowane na czarno, zabezpieczone przed zamknięciem blokiem żużlu. Suche liście i chwasty nawiane do środka. Chłopiec uwieszony jego ręki. Dlaczego drzwi są otwarte, tatusiu?

Po prostu są. Pewnie tak jest od lat. Może ludzie, którzy tu byli ostatnio, przyblokowali je, żeby wynieść różne rzeczy.

Nie powinniśmy poczekać do jutra?

Chodź. Zajrzymy szybko. Zanim się ściemni. Jak sprawdzimy teren, to może będziemy mogli rozpalić ognisko.

Ale w domu nie zostaniemy?

Nie musimy.

Dobrze.

Łyk wody?

Dobrze.

Wyjął butelkę z bocznej kieszeni kurtki, zdjął zakrętkę i patrzył, jak chłopiec pije. Potem sam się napił, zakręcił butelkę, wziął chłopca za rękę i weszli do ciemnego holu. Wysokie ściany. Kryształowy żyrandol. Na półpiętrze schodów wysokie okno palladiańskie i ledwo widoczny jego cień na ścianie z przodu w gasnącym świetle dnia.

Nie musimy iść na górę, prawda?, szepnął chłopiec.

Nie. Może jutro.

Jak już sprawdzimy teren.

Tak.

Dobrze.

Weszli do salonu. Zarys dywanu pod miałkim popiołem. Meble okryte płachtami. Blade kwadraty na ścianach, w miejscach, gdzie dawniej wisiały obrazy. W pokoju po drugiej stronie holu stał fortepian. Ich własne sylwetki pokrojone w cienkiej, mętnej szybie. Weszli i stanęli, nasłuchując. Przechadzali się po pomieszczeniach jak sceptyczni nabywcy nieruchomości. Zatrzymali się i popatrzyli przez wysokie okna na ciemniejącą krainę.

W kuchni były sztućce, garnki i angielska porcelana. Spiżarnia, której drzwi zamknęły się cicho za nimi. Terakota na podłodze i rzędy półek, a na nich kilkanaście litrowych słoików. Zbliżył się, wziął jeden do ręki i zdmuchnął z niego kurz. Fasolka szparagowa. Wśród uporządkowanych rzędów plasterki czerwonej papryki. Pomidory. Kukurydza. Młode ziemniaki. Piżman jadalny. Chłopiec go obserwował. Mężczyzna starł kurz z zakrętek słoików i kciukiem podważył wieka na próbę. Ściemniało się szybko. Podszedł z dwoma słoikami do okna, podniósł je i obrócił. Spojrzał na chłopca. To może być trucizna, powiedział. Będziemy musieli porządnie ugotować. Dobrze?

Nie wiem.

Co chciałbyś, żebyśmy zrobili?

Ty powiedz.

Obaj musimy powiedzieć.

Myślisz, że to dobre?

Myślę, że jeśli porządnie to ugotujemy, będzie dobre.

No dobrze. Ale jak myślisz, dlaczego nikt tego nie zjadł?

Bo chyba nikt tego nie znalazł. Z drogi domu nie widać.

Myśmy widzieli.

Nie my, to ty zobaczyłeś.

Chłopiec wpatrywał się w słoiki.

Co myślisz?, spytał mężczyzna.

Że raczej nie mamy wyboru.

Chyba masz rację. Znajdźmy jakieś drewno, bo zaraz się ściemni.

Przez drzwi kuchenne wnieśli do jadalni naręcza suchych gałęzi, połamali je na patyki i zapełnili nimi kominek, Gdy rozpalił ogień, kłęby dymu zaczęły się piąć po pomalowanym drewnianym nadprożu, dotarły do sufitu i wróciły na dół. Mężczyzna przewiał płomienie czasopismem, po chwili zaczął się ciąg w kominie i ogień zahuczał w pokoju, oświetlając ściany, sufit i szklany żyrandol o niezliczonych fasetach. Płomienie rozjarzyły ciemniejącą szybę w oknie, przy którym stała zakapturzona sylwetka chłopca – przypominał trolla, który wyłonił się z mroków nocy. Wydawał się odurzony ciepłem. Mężczyzna ściągnął płachty z długiego stołu empire ustawionego pośrodku pokoju, wytrzepał je i ułożył z nich gniazdo przed paleniskiem. Posadził chłopca, zdjął mu buty i odwiązał brudne łachmany, którymi miał owinięte stopy. Wszystko dobrze, szepnął. Wszystko dobrze.

W szufladzie w kuchni znalazł świeczki, zapalił dwie, skapnął roztopiony wosk na blat i postawił je na nim. Wyszedł na dwór, przyniósł więcej drewna i zrzucił stertę obok kominka. Chłopiec ani drgnął. W kuchni były garnki i rondle, więc wytarł jeden, postawił go na blacie, a potem spróbował otworzyć pierwszy słoik, ale nie dał rady. Wziął słoik z fasolką i drugi z ziemniakami, poszedł do drzwi wejściowych i przy blasku świecy ustawionej w szklance ukląkł, włożył na ukos pierwszy słoik między drzwi a framugę i domknął drzwi. Potem przykucnął w holu, zahaczył stopę o drzwi, pociągnął je dodatkowo i obrócił słoik trzymany w rękach. Zakrętka o karbowanej krawędzi też się poruszyła, zdzierając farbę z drewna. Chwycił mocniej za szkło, docisnął drzwi i spróbował jeszcze raz. Wieczko najpierw ześlizgnęło się, a potem znieruchomiało. Obrócił powoli słoik w rękach, wyjął go, zdjął zakrętkę i odstawił wszystko na podłogę. Następnie otworzył drugi słoik, a potem wstał i wrócił z oboma do kuchni, w drugiej ręce trzymając szklankę ze świeczką, która chwiała się i trzeszczała płomieniem. Spróbował kciukiem podważyć wieczka pozostałych słoików, ale były zakręcone zbyt mocno. Uznał, że to dobry znak. Zahaczył krawędź o blat i uderzył z góry pięścią, a wtedy wieczko odskoczyło i upadło na podłogę, on zaś podniósł słoik do twarzy i powąchał. Pachniało smakowicie. Wrzucił fasolkę i ziemniaki do rondla w jadalni i postawił na ogniu.

Jedli powoli z porcelanowych miseczek, siedząc po przeciwnych stronach stołu, a między nimi paliła się pojedyncza świeczka. Pod ręką rewolwer jak kolejny sztuciec. Ogrzewany dom skrzypiał i trzeszczał. Niczym coś wybudzanego z długiej hibernacji. Chłopiec usnął nad miseczką, a jego łyżka spadła z brzdękiem na podłogę. Mężczyzna wstał, wyszedł zza stołu, wziął chłopca, zaniósł go do kominka, położył na płachtach i przykrył kocami. Potem najwyraźniej wrócił do stołu, bo w nocy obudził się siedząc przy nim, z głową wciśniętą w zgięte ręce. W pokoju było zimno, a na zewnątrz wył wiatr. Szyby okienne grzechotały cicha we framugach. Świeczka się wypaliła, ogień przygasł do żaru. Wstał, rozpalił ponownie w kominku, usiadł obok chłopca, naciągnął na niego koce i odgarnął mu brudne włosy z czoła. Myślę, że może patrzą, powiedział. Wypatrują czegoś, czego nawet śmierć nie potrafi odczynić, a jeśli tego nie zobaczą, odwrócą się od nas na zawsze.

Chłopiec nie chciał, żeby mężczyzna szedł na piętro. Ten próbował przemówić mu do rozsądku. Tam mogą być koce, powiedział. Musimy zajrzeć.

Nie chcę, żebyś tam chodził.

Tam nikogo nie ma.

Może jest.

Nie ma nikogo. Przecież do tej pory już dawno by zszedł.

Może się boją?

Powiem, że nie zrobimy im nic złego.

Może nie żyją.

To nie będą mieli pretensji, że coś zabierzemy. Posłuchaj, cokolwiek tam jest, lepiej o tym wiedzieć, niż nie wiedzieć.

Dlaczego?

Dlaczego? Bo nie lubimy niespodzianek. Niespodzianki napędzają stracha. A my nie lubimy się bać. Na piętrze mogą być rzeczy, które nam się przydadzą. Musimy tam zajrzeć.

Dobrze.

Dobrze? Tylko tyle?

No a co? Ty i tak mnie nie posłuchasz.

Słucham cię.

Nie bardzo.

Nikogo tu nie ma. Od lat nikogo tu nie było. W popiele nie ma żadnych śladów. Wszystko nietknięte. W kominku nie ma spalonych mebli. I jest jedzenie.

Ślady nie zostają w popiele. Sam tak mówiłeś. Wiatr je rozwiewa.

Idę na górę.

Zostali w domu przez cztery dni, jedząc i śpiąc. Na piętrze znalazł więcej koców, przyciągnęli też z dworu ogromne stosy gałęzi, które usypali w kącie, żeby wyschły. Znalazł starą piłę ręczną z drewna i drutu, którą pociął suche gałęzie na kawałki. Zęby piły były zardzewiałe i tępe, więc usiadł przed kominkiem i próbował naostrzyć pilnikiem, ale bez większego powodzenia. Około stu metrów od domu płynął strumyk, skąd dźwigał po ściernisku i błocie niezliczone wiadra wody, którą podgrzewali i w której kąpali się, napełniwszy wannę obok sypialni na parterze; obciął sobie i chłopcu włosy i się ogolił. Mieli odzież, poduszki i koce z górnych pokojów, przygotowali dla; siebie nowe ubrania, spodnie dla chłopca przycięte nożem do odpowiedniego rozmiaru. Przed kominkiem ułożył posłanie i przysunął wysoką komodę, by służyła za wezgłowie i zatrzymywała ciepło. Przez cały czas padało. Podstawił wiadra pod wyloty rynien na rogach domu, by mieli świeżą wodę, która spływała po metalowych panelach dachu – nocą słyszał bębnienie deszczu na piętrze i kapanie po domu.

Przetrząsnęli dobudówki w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Znalazł taczkę, więc wyciągnął ją, przewrócił i pokręcił powoli kołem, sprawdzając oponę. Guma była łysa i spękana, ale pomyślał, że być może jest szczelna, zatem przeszukał stare skrzynie i gąszcz narzędzi – wygrzebał stamtąd pompkę rowerową, którą podłączył końcem przewodu do zaworka opony, i zaczął pompować. Powietrze umykało przy brzegach, więc obrócił koło, kazał chłopcu trzymać oponę i wreszcie ją napompował. Odkręcił przewód, postawił taczkę i potoczył nią po podłodze w tę i z powrotem. Potem wystawił ją na dwór, by deszcz obmył z niej brud. Gdy wyruszyli dwa dni później, przejaśniło się – szli błotnistą drogą, pchając taczkę z nowymi kocami i słoikami marynowanego jedzenia owiniętymi w zapasowe ubrania. Wcześniej mężczyzna znalazł parę butów roboczych, które włożył, a chłopiec miał na sobie niebieskie tenisówki z czubkami zapchanymi szmatą, do tego obaj na twarzach świeże maski z płacht. Gdy dotarli do asfaltu, musieli zawrócić, żeby zabrać wózek, ale to było niespełna półtora kilometra. Chłopiec szedł obok, z jedną ręką na taczce. Dobrze się spisaliśmy, prawda, tatusiu? Tak, owszem.

Najadali się, ale wciąż było daleko do wybrzeża. Zdawał sobie sprawę, że łudzi się nadzieją wbrew wszystkiemu. Miał nadzieję, że tam będzie jaśniej, a przecież z dnia na dzień świat ciemniał coraz bardziej. Kiedyś wygrzebał światłomierz w sklepie fotograficznym i przyszło mu do głowy, żeby go używać – na podstawie jego wskazań mógłby przez kilka miesięcy ustalać średnie naświetlenie, więc nosił go ze sobą długo, sądząc, że znajdzie do niego baterie, ale nie znalazł. Nocami, gdy budził się z kaszlem, siadał, trzymając się ręką za głowę w obronie przed ciemnością. Jak człowiek budzący się w grobie. Jak ci odkopani zmarli z jego dzieciństwa, których przeniesiono gdzie indziej, by zrobić miejsce dla autostrady. Wielu zmarło w trakcie epidemii cholery, więc pochowano ich pospiesznie w drewnianych skrzyniach, które przegniły i się porozpadały. Umarli wyłonili się na- światło dzienne, leżąc na boku z podkurczonymi nogami, a niektórzy spoczywając na brzuchu. Na poplamione i zbutwiałe dna trumien sypnęły się z kasy ich oczodołów zaśniedziałe zabytkowe miedziaki.

Stali w sklepie spożywczym w małym miasteczku, gdzie na ścianie wisiał jeleni łeb. Chłopiec patrzył długo na niego. Na podłodze leżało rozbite szkło, więc mężczyzna kazał chłopcu zaczekać przy drzwiach, a sam stopami w roboczych butach przekopał śmieci, ale niczego nie znalazł. Na zewnątrz znajdowały się dwa dystrybutory, zatem usiedli na betonowej zatoczce i opuścili małą puszkę na sznurku do podziemnego zbiornika, wyciągnęli ją, przelali kapkę benzyny do plastikowego baniaka i znów ją opuścili. Do puszki przywiązali krótką rurkę dla lepszego zanurzenia i jak małpoludy grzebiące kijami w mrowisku siedzieli przykucnięci nad zbiornikiem przez prawie godzinę, aż wreszcie napełnili baniak. Potem mężczyzna zakręcił go, postawił na dolnej półce wózka i ruszyli dalej.

Długie dnie. Otwarty teren z popiołem przetaczającym się przez drogę. Nocami chłopiec siedział przy ognisku, z kawałkami mapy na kolanach. Nauczył się na pamięć nazw miast i rzek i codziennie mierzył postępy w marszu.

Jedli coraz oszczędniej. Niewiele zostało. Chłopiec stał na drodze, trzymając mapę. Nasłuchiwali, lecz panowała cisza. A jednak na wschodzie ciągnął się otwarty teren i powietrze było inne. W końcu, wychodząc zza zakrętu drogi, dotarli do celu – przystanęli, a słony wiatr rozwiewał im włosy, bo wcześniej zsunęli kaptury, żeby nasłuchiwać. Przed nimi była szara plaża, a dalej przewalające się matowe, ołowiane grzywacze i odległy ich szum. Jak spustoszenie dokonane przez obce morze, które natarło na brzeg nieznanego świata. Na równi pływowej stał przekrzywiony tankowiec. Dalej bezmierny, zimny ocean, poruszający się ociężałe jak gorący żużel bulgoczący w kadzi i jeszcze szara szkwałowa linia popiołu. Popatrzył na chłopca. Zobaczył rozczarowanie na jego twarzy. Przykro mi, że nie jest niebieskie, powiedział. W porządku, tatusiu.


Godzinę później siedzieli na plaży, obserwując ścianę smogu; na widnokręgu. Z piętami wbitymi w piasek patrzyli na posępne morze przelewające się u ich stóp. Zimne. Spustoszone. Bez ptaków. Zostawili wózek w krzakach za wydmami i zabrali koce, a teraz siedzieli okutani pod osłoną wielkiej kłody drewna wyrzuconej przez morze. Siedzieli długo.

Poniżej na brzegu zatoki pokos małych sponiewieranych kości. Dalej wybielone przez sól żebra tego, co chyba było kiedyś bydłem. Szary kożuch soli na skałach. Wiał wiatr, suche strąki gnały po piasku, zastygały i ruszały dalej.

Myślisz, że tam są statki?

Nie sądzę.

Nie widzieliby daleko.

Nie.

Co jest po drugiej stronie?

Nic.

Coś musi być.

Może jest tam ojciec z małym synem i siedzą razem na plaży?

To byłoby fajnie.

Tak, to byłoby fajnie.

I oni też nieśliby ogień?

Możliwe. Tak.

Ale nie wiemy na pewno?

Nie wiemy.

Więc musimy być czujni.

Czujni. Tak.

Jak długo możemy tu zostać?

Nie wiem. Ale nie mamy prawie nic do jedzenia.

Wiem.

Podoba ci się tutaj?

Tak.

Mnie tez.

Mogę popływać?

Popływać?

Tak.

Odmrozisz sobie pupę.

Wiem.

Woda jest naprawdę zimna. Bardziej niż ci się wydaje.

To nic.

Nie chcę potem wchodzić po ciebie.

Uważasz, że nie powinienem iść?

Możesz iść.

Ale uważasz, że nie powinienem?

Nie. Uważam, że powinieneś.

Naprawdę?

Tak, naprawdę.

Dobrze.

Podniósł się i zsunął koc na piasek, a potem zdjął kurtkę, buty i całe ubranie. Stał nagi, obejmując się za ramiona i podskakując. Później rzucił się biegiem do wody. Jaki blady. Guzowate kości kręgosłupa. Kanciaste łopatki piłujące pod białą skórą. Popędził goły i skoczył z wrzaskiem w przelewające się powoli fale.

Gdy wyszedł, był siny z zimna i dzwonił zębami. Mężczyzna ruszył ku niemu, zawinął go rozdygotanego w koc i tulił do siebie, póki nie przestał dyszeć. Potem spojrzał i zobaczył, że chłopiec płacze. Co się stało? Nic. Nie, nie, powiedz mi. Nic. Nic się nie stało.

Z nadejściem mroku rozpalili ognisko przy kłodzie i zjedli talerze piżmanu i fasoli oraz ostatnie ziemniaki z puszki. Owoce dawno się skończyły. Wypili herbatę, siedzieli przy ogniu, a później zasnęli na piasku, słuchając szumu fal w zatoce. Narastały długo, opadały. W nocy podniósł się, odszedł na kilka kroków i stanął na plaży, owinięty kocami. Za ciemno, by cokolwiek widzieć. Posmak soli na ustach. Czekanie. Czekanie. Potem powolny huk sunący ku brzegowi. Sycząca kotłowanina, która przetaczała się po plaży i zaraz rzucała do odwrotu. Mężczyzna pomyślał, że na morzu wciąż mogą być statki śmierci, dryfujące z wywieszonymi jęzorami postrzępionych żagli. Albo życie w odmętach. Wielkie kałamarnice gramolące się po dnie w zimnej ciemności. Mijające się jak pociągi. Ślepia wielkości spodków. A być może za tymi zawoalowanymi falami jakiś mężczyzna idzie z dzieckiem po szarych martwych piaskach. Śpią oddzieleni tylko jednym morzem na innej plaży, wśród zapiekłych popiołów świata, albo stoją w łachmanach, wystawieni na to samo obojętne słońce.


Pamiętał, że w jedną taką noc obudził go grzechot krabów w garnku, w którym wieczorem zostawił kości po kotletach. Nikły, głęboki żar z ogniska pulsujący na wietrze od morza. Leżeli pod bezlikiem gwiazd. Czarny widnokrąg. Podniósł się, odszedł na kilka kroków, stanął bosy na piasku i patrzył, jak blada fala pojawia się przy brzegu, przetacza, rozbija i znów znika w ciemności. Wrócił do ognia, ukląkł, pogładził ją śpiącą po włosach i powiedział, że gdyby był Bogiem, to stworzony przez niego świat byłby dokładnie taki, żaden inny.

Gdy wrócił, chłopiec nie spał i był przestraszony. Wołał, ale zbyt cicho, więc nie było słychać. Mężczyzna objął go. Nie słyszałem, powiedział. Nie słyszałem przez te fale. Dołożył drewna, powachlował ogień ręką, następnie leżeli w kocach, patrząc na płomienie wijące się na wietrze, a potem zasnęli.

Rankiem rozniecił ogień, zjedli i patrzyli na brzeg. Zimny, dżdżysty, dość podobny do pejzaży morskich w północnych regionach świata. Żadnych mew ani nadmorskich ptaków. Zwęglone, bezsensowne przedmioty rozsiane po piasku i podskakujące na fałach. Zebrali drewno na stos, okryli je plandeką i ruszyli brzegiem. Przesiewamy plażę, powiedział.

Jak to?

Idziemy plażą, wypatrując różnych wartościowych rzeczy, które woda mogła wyrzucić.

Jakich rzeczy?

Najprzeróżniejszych. Wszystkiego, co nada się do użytku.

Myślisz, że coś znajdziemy?

Nie wiem. Zobaczmy.

Zobaczmy, odparł chłopiec.

Stali na kamiennym molu i patrzyli na południe. W kałuży szara plwocina soli, uporczywa i falująca. Dalej długi łuk plaży. Szarej jak piasek lawowy. Wiatr bijący od wody niósł lekką woń jodu. Nic więcej. Nie pachniało morzem. Na skałach resztki jakiegoś ciemnego mchu. Ruszyli na drugą stronę i dalej. Na końcu drogę zagradzał przylądek, więc zeszli z plaży, skierowali się starą ścieżką pomiędzy wydmami i martwą uniolą, aż dotarli do płaskiego krańca cypla. Niżej tylko języczek lądu zawoalowany przez ciemne paprochy nawiewane na brzeg, a dalej tuż nad powierzchnią sylwetka jachtu przewróconego na bok. Przykucnęli wśród kęp suchej trawy i patrzyli. Co zrobimy?, spytał chłopiec.

Poobserwujmy chwilę.

Zimno mi.

Wiem. Zejdźmy trochę niżej. Poza zasięg wiatru.

Usiadł i trzymał chłopca przed sobą. Martwa trawa trzepotała lekko. Dalej szare spustoszenie. Niekończące się pełzanie morza.

Jak długo musimy tu siedzieć?, odezwał się chłopiec.

Niedługo.

Myślisz, tatusiu, że na tym statku są ludzie?

Nie wydaje mi się.

Boby pospadali?

Tak. Widzisz tam jakieś ślady?

Nie.

Zaczekajmy jeszcze chwilę.

Zimno mi.

Szli półkolistym odcinkiem plaży, trzymając się twardego piasku, tuż przy linii morskich śmieci. Stanęli, a ich ubranie łopotało łagodnie. Szklane pławy pokryte szarą skorupą. Kości ptaków. Na linii przypływu maty utkane z wodorostów i rybie ości jak okiem sięgnąć ciągnące się milionami wzdłuż brzegu niczym izoklina śmierci. Jeden olbrzymi grobowiec solny. Bez sensu. Bez sensu.

Od krańca cypla jacht dzieliło może trzydzieści metrów otwartego morza. Stali i patrzyli. Długi na mniej więcej osiemnaście metrów, z ogołoconym pokładem, przechylony w wodzie głębokiej na trzy, trzy i pół metra. Dawniej dwumasztowiec, ale maszty odłamano przy samym dole i na wierzchu pozostały tylko jakieś mosiężne prowadnice oraz parę podpór relingowych na krawędzi pokładu. Do tego stalowa obręcz koła sterowego wystająca na tyle kokpitu. Odwrócił się, zapatrzył na plażę i leżące dalej wydmy. Następnie oddał chłopcu rewolwer, usiadł na piasku i zaczął rozsznurowywać buty.

Co robisz, tatusiu?

Idę tam zajrzeć.

Mogę iść tobą?

Nie. Chcę, żebyś tu został.

Ja chcę iść.

Musisz trzymać straż! Poza tym tam jest głęboko.

Będzie cię widać?

Tak. Będę sprawdzał co z tobą. Żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku.

Ja chcę razem.

Przystanął. Nie możesz iść, odparł. Wiatr zwieje nasze ubranie. Ktoś musi tego pilnować.

Zwinął wszystko w tobołek. Boże, ale zimno. Nachylił się i pocałował chłopca w czoło. Przestań się martwić, powiedział. Trzymaj straż. Wszedł nagi do wody, stanął i zmoczył ciało. Potem zagłębił się i z pluskiem zanurkował głową naprzód.

Przepłynął całą długość stalowego kadłuba, a potem zawrócił, trzymając usta nad wodą, dysząc z zimna. Na śródokręciu ledwo wystawał reling. Podciągnął się do pawęży. Stal była szara i wyżarta przez sól, ale dostrzegł złote litery. Pájaro de Esperanza. Teneryfa. Para pustych dawisów. Uchwycił się relingu i podźwignął na górę, obrócił się i rozdygotany przykucnął na deskach pochyłego pokładu. Kilka odcinków plecionej liny pękniętej przy ściągaczach. Dziury w poharatanym drewnie po wyrwanym osprzęcie. Jakaś straszliwa siła ogołociła pokład. Zamachał do chłopca, ale on nie zareagował.


Kabina była niska, z wypukłym sufitem i iluminatorami po boku. Przykucnął, starł szarą sól i zajrzał do środka, ale niczego nie zobaczył. Szarpnął za niskie drzwi z drzewa tekowego, lecz były zamknięte. Natarł kościstym ramieniem. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby je wyważyć. Dygotał niepohamowanie i dzwonił zębami. Pomyślał, żeby kopnąć w drzwi podeszwą stopy, ale uznał, że to kiepski pomysł. Chwycił się ręką za łokieć i grzmotnął w drzwi ponownie. Poczuł, że ustępują. Odrobinę. Nie ustawał. Framuga zaczęła pękać po wewnętrznej stronie i wreszcie drzwi puściły, więc pchnął je na oścież i ruszył zejściówką do kabiny.

Zastałe ścieki w niższej przegrodzie zapełnionej mokrymi papierzyskami i śmieciami. Nad wszystkim kwaśny odór. Wilgotne i lepkie. Myślał, że jacht splądrowano, ale to było dzieło morza. Pośrodku salonu stół z mahoniu z poręczą na zawiasach. Drzwi szafek wiszące na oścież nad podłogą, wszystkie mosiężne elementy z matową zielenią. Ruszył w głąb do kabin na przedzie. Przez kambuz. Mąka i kawa na podłodze, zgniecione i rdzewiejące puszki. Toaleta z sedesem i umywalką ze stali nierdzewnej. Przez rząd górnych iluminatorów wpadało nikłe morskie światło. Wszędzie porozrzucane przybory. Nadmuchiwana kamizelka ratunkowa pływająca w ściekach.


Właściwie spodziewał się jakichś potworności, ale niczego takiego nie było. Materace w kabinie zrzucone na podłogę, a pod ścianą stos pościeli i ubrań. Wszystko mokre. Na dziobie otwarta na oścież szafa, w środku zbyt ciemno, by coś zobaczył. Skłonił głowę, wszedł i zaczął szukać po omacku. Głębokie skrzynie z drewnianymi wiekami na zawiasach. Na podłodze stosy marynarskiego sprzętu. Zaczął to wszystko wyjmować i układać na pochyłym łóżku. Koce, komplet odzieży sztormowej. Znalazł wilgotny sweter i wciągnął go przez głowę. Wygrzebał parę żółtych kaloszy i kurtkę z ortalionu, włożył ją i zapiął suwak, włożył też sztywne żółte spodnie z kompletu sztormowego, napinając szelki na ramionach, a potem jeszcze kalosze. Wrócił na pokład. Chłopiec siedział tak jak przedtem, obserwując jacht. Zerwał się strwożony, a mężczyzna uświadomił sobie, że w nowym ubraniu wygląda obco. To ja, zawołał, ale on tylko stał, więc zamachał do niego i znów zszedł pod pokład.

W drugiej prywatnej kabinie nadal znajdowały się szuflady pod koją, więc podniósł je i wysunął. Podręczniki i papiery po hiszpańsku. Kostki mydła. Czarna skórzana walizka pokryta pleśnią, zawierająca kartki. Włożył mydło do kieszeni kurtki i wstał. Na koi walały się hiszpańskie książki, napuchłe i bezkształtne. Jedna wciśnięta w stojak na przedniej przegrodzie.


Znalazł worek z płótna gumowanego, po czym przetrząsnął resztę jachtu, człapiąc w kaloszach, odpychając się od przegród w obronie przed przechyłem, a żółte nieprzemakalne spodnie trzeszczały na zimnie. Wypchał worek odzieżą. Para kobiecych butów sportowych, które może będą pasować na chłopca. Scyzoryk o drewnianej rękojeści. Okulary przeciwsłoneczne. W jego poszukiwaniach kryło się coś perwersyjnego. Jakby zgubionego przedmiotu wypatrywał najpierw w najmniej prawdopodobnych miejscach, Węszcie poszedł do kambuza. Włączył i wyłączył kuchenkę.

Odsunął zasuwę i uniósł właz prowadzący do maszynowni. W środku woda do połowy i nieprzeniknione ciemno. Żadnej woni benzyny ani oleju. Zatrzasnął właz. W kokpicie były ławy, a w nich wbudowane szafki, zawierające poduszki, płótno żeglarskie, sprzęt wędkarski. W szafce za trzonem koła sterowego znalazł zwoje nylonowej liny, stalowe butle z gazem i skrzynkę narzędziową z włókna szklanego. Usiadł na podłodze w kokpicie i przejrzał narzędzia. Zardzewiałe, ale zdatne do użytku. Obcęgi, śrubokręty, klucze. Zamknął skrzynkę na haczyk, wstał i popatrzył na brzeg. Chłopiec siedział skulony na piasku, śpiąc z głową na stercie ubrań.

Ruszył ze skrzynką i jedną butlą do kambuza, a potem po raz ostatni obszedł prywatne kabiny. Następnie zaczął sprawdzać szafki w mesie, przetrząsając plastikowe pudła pełne folderów i papierzysk, szukając dziennika pokładowego. W drewnianej skrzynce wypełnionej trocinami znalazł nie używany komplet porcelany. Większość popękana. Serwis dla ośmiu osób, z nazwą jachtu. Prezent, pomyślał. Wyjął filiżankę, obrócił ją w dłoni i odłożył na miejsce. Na końcu znalazł kwadratową dębową skrzynkę łączoną na zacios, z mosiężną tabliczką przymocowaną do wieka. Pomyślał, że to może humidor, ale kształt był nieodpowiedni, a gdy wziął ją w palce i zważył na dłoni, od razu domyślił się, co to jest. Odpiął skorodowane klamerki i otworzył. W środku znajdował się mosiężny sekstant, prawdopodobnie sprzed stu lat. Wyjął go z wgłębionego środka i trzymał w ręce. Porażony jego pięknem. Mosiądz był zmatowiały, widniały na nim ślady zieleni, przybierające kształt innej dłoni, która trzymała go kiedyś, ale oprócz tego zachował się w idealnym stanie. Starł śniedź z tabliczki na podstawce. Hezzaninth, London. Przyłożył oko do lunetki i obrócił ramieniem. Był to pierwszy przedmiot, który go poruszył od dawna. Trzymał sekstant w ręku, a potem włożył go z powrotem w niebieski ryps, którym wymoszczono skrzynkę, opuścił wieko, zatrzasnął klamerki, wsunął w skrzynkę do szafki i zamknął drzwiczki.

Kiedy wyszedł na pokład i spojrzał w kierunku lądu, chłopca nie było. Błysk paniki – po czym zobaczył go schodzącego plażą, z rewolwerem w dłoni, ze spuszczoną głową. Stojąc, poczuł, jak kadłub unosi się i przesuwa. Odrobinę. Nadchodził przypływ. Liżący kamienie mola. Odwrócił się i zszedł z powrotem do kabiny.

Zabrał z szafki dwa zwoje liny, zmierzył rozstawem dłoni ich średnice, następnie policzył liczbę splotów. Piętnastometrowe. Powiesił je na prowadnicy na szarym pokładzie i znów zszedł do kabiny. Zebrał wszystko i ułożył przy stole. W szafce obok kambuza były plastikowe baniaki, ale tylko jeden zawierał wodę. Wziął pusty, zobaczył, że plastik jest popękany, a woda wyciekła – domyślił się, że zamarzły gdzieś podczas jednego z bezcelowych rejsów jachtu. Prawdopodobnie kilka razy. Wziął do połowy napełniony baniak, postawił go na stole, odkręcił zakrętkę, powąchał wodę, następnie ujął baniak w obie dłonie i się napił. Potem znowu.

Puszki leżące na podłodze w kambuzie wyglądały na stracone i nawet te, które stały w szafce, były okropnie zardzewiałe albo miały złowrogi bombaż. Ze wszystkich zdarto etykiety, a o zawartości informowały hiszpańskie napisy wykonane czarnym flamastrem na metalu. Niektórych nie rozumiał. Przejrzał je, potrząsał, ściskając w dłoni. Ustawił wszystkie na ladzie nad małą lodówką. Sądził, że gdzieś w luku muszą się znajdować kartony z żywnością, ale wątpił, żeby coś nadawało się do jedzenia. Poza tym wózek miał ograniczoną pojemność. Przyszło mu na myśl, że ten łut szczęścia przyjął z postawą niebezpiecznie bliską beznamiętności, ale i tak powtórzył to, co mówił wcześniej. Ze fart może wcale nie być fartem. Niewiele nocy przeleżał w mroku, kiedy to nie zazdrościł umarłym.

Znalazł puszkę oliwy i parę puszek mleka. Herbatę w pordzewiałym metalowym pojemniku. Plastikowy kontener z jakimś jedzeniem, którego nie rozpoznał. Do połowy pełną puszkę kawy. Metodycznie przeglądał półki w szafce, rozdzielając to, co zabierze, od tego, co zostawi. Potem zaniósł rzeczy do mesy i ułożył przy zejściówce, następnie wrócił do kambuza, otworzył skrzynkę z narzędziami i wziął się do odkręcania palnika z kuchenki na kardanach. Odłączył opleciony przewód, zdjął aluminiowe ruszty z palników i włożył jeden do kieszeni kurtki. Kluczem francuskim odkręcił mosiężne zamocowania i poluźnił palniki. Odczepił jeden po drugim, potem przymocował wąż do przedłużki, a drugi jego koniec do butli z gazem i zaniósł wszystko do mesy. Wreszcie z brezentu zrobił tobołek, do którego włożył puszki soku, owoców i warzyw, związał go sznurkiem, rozebrał się, dorzucił ubranie do zgromadzonych rzeczy, wyszedł nagi na pokład, ześlizgnął się z brezentem ku relingowi, przesadził go i skoczył do szarego, lodowatego morza.

Brodząc w ostatnich promieniach światła, wygramolił się na brzeg, zrzucił brezent, starł dłonią wodę z rąk i piersi i poszedł po ubranie, Chłopiec ruszył za nim. Wypytywał go o ramię, sine i odbarwione od uderzeń w drzwi. Wszystko w porządku, odparł mężczyzna. Nie boli. Mamy mnóstwo rzeczy. Poczekaj, sam zobaczysz.

Szli szybkim krokiem po plaży na tle światła. A jeśli woda zabierze statek?, spytał chłopiec.

Nie zabierze.

Może zabrać.

Nie zabierze. Chodź. Jesteś głodny?

Tak.

Dzisiaj sobie podjemy. Ale musimy się uwijać…

Spieszę się, tatusiu.

Może zacząć padać.

Skąd wiesz?

Czuję zapach.

Jaki?

Mokrego popiołu. Chodź.

Nagle przystanął. Gdzie rewolwer?

Chłopiec zmartwiał. Miał przerażoną minę.

Chryste, powiedział mężczyzna. Obejrzał się w kierunku plaży. Jacht już zniknął z oczu. Spojrzał na chłopca. Chłopiec trzymał się za głowę i był bliski płaczu. Przepraszam, powiedział. Bardzo przepraszam.

Odstawił brezent z konserwami. Musimy wrócić.

Przepraszam, tatusiu.

Wszystko w porządku. On tam będzie.

Chłopiec stał ze ściągniętymi ramionami. Rozszlochał się. Mężczyzna ukląkł i objął go. Nic się nie stało, powiedział. To ja powinienem pilnować rewolweru, ale nie upilnowałem. Zapomniałem.

Przepraszam, tatusiu.

Chodź. Nic się nie stało. Wszystko w porządku.

Rewolwer leżał na piasku tam, gdzie go zostawili. Mężczyzna podniósł go, potrząsnął nim, usiadł, wyciągnął żerdź bębenka i podał ją chłopcu. Trzymaj, powiedział.

W porządku, tatusiu?

Oczywiście, że w porządku.

Wytoczył bębenek na dłoń, zdmuchnął z niego piasek, podał bębenek chłopcu, następnie przedmuchał lufę i korpus, po czym wziął od chłopca części, złożył wszystko, odbezpieczył rewolwer, opuścił kurek i odbezpieczył jeszcze raz. Ustawił bębenek tak, by prawdziwy nabój był przy iglicy, opuścił kurek, schował broń do kurtki i wstał. Wszystko w porządku, rzekł. Idziemy.

Czy noc nas dopadnie?

Nie wiem.

Dopadnie, prawda?

Chodź. Pospieszmy się.

Dopadła. Gdy dotarli do ścieżki na cyplu, ściemniło się już tak, że niczego nie było widać. Stali na wietrze bijącym od morza, chłopiec ściskając mężczyznę za rękę, a dokoła szumiała trawa. Musimy iść dalej, powiedział. Chodź.

Nic nie widzę.

Wiem. Będziemy szli krok po kroku.

Dobrze.

Trzymaj się mnie.

Dobrze.

Żeby nie wiem co.

Żeby nie wiem co.

Posuwali się w idealnej ciemności, nie widząc niczego jak ślepcy. Wyciągnął do przodu rękę, choć na tym solnym wrzosowisku nie było niczego, na co mógłby się natknąć. Odgłos fal się oddalał, lecz mężczyzna orientował się w terenie także za pomocą wiatru; po blisko godzinie dreptania wyłonili się z trawy i unioli i stanęli znowu na suchym piasku wysokiej plaży. Wiatr się oziębił. Mężczyzna osłonił chłopca ciałem, gdy nagle w ciemności przed nimi pojawił się rozdygotany brzeg i znikł.

Co to było, tatusiu?

W porządku. To błyskawica. Chodź.

Zarzucił sobie brezent z konserwami na ramię, wziął chłopca za rękę i ruszyli dalej, człapiąc po piasku jak konie paradne, potykając się o drewno i wodorosty wyrzucone przez morze. Dziwaczne szare światło znów rozbłysło nad plażą. Daleko w mroku przetoczył się stłumiony grzmot. Chyba widzę nasze ślady, powiedział mężczyzna.

Czyli idziemy w dobrą stronę?

Tak. W dobrą.

Strasznie mi zimno, tatusiu.

Wiem. Módl się o błyskawicę.


Szli dalej. Kiedy światło znów zamigotało nad plażą, mężczyzna zobaczył, że chłopiec skulony szepcze coś do siebie. Wypatrywał ich własnych śladów ciągnących od morza, ale bezskutecznie. Wiatr narastał i mężczyzna czekał na pierwsze smagnięcia deszczu. Jeśli burza dopadnie ich w nocy na plaży, będą w kłopocie. Odwrócili twarze od wiatru, przytrzymując kaptury kurtek. Pędzący w ciemności piasek grzechotał o ich nogi, a blisko brzegu trzasnął grzmot. Deszcz uderzył mocno od morza, z ukosa, kłując w twarz, więc mężczyzna przygarnął chłopca do siebie.

Stali w ulewie. Jak daleko zabrnęli? Czekał na błyskawice, ale te słabły, a gdy pojawiła się następna i jeszcze jedna, zrozumiał, że burza zmyła ich ślady. Człapali po piasku na górnym odcinku plaży, mając nadzieję, że wypatrzą zarysy kłody, przy której obozowali. Wkrótce burza minęła. Następnie wiatr zmienił kierunek i mężczyzna usłyszał odległy słaby stukot. Przystanął. Posłuchaj, powiedział.

Co to?

Słuchaj.

Nic nie słyszę.

Chodź.

Co to jest, tatusiu?

Plandeka. Deszcz pada na plandekę.


Szli dalej, potykając się w piasku i śmieciach na linii przypływu. Zaraz potem odnaleźli plandekę, mężczyzna ukląkł, upuścił tobołek i zaczął macać dokoła rękoma w poszukiwaniu kamieni, żeby obciążyć folię, po czym wepchnął je pod spód. Naciągnął plandekę na siebie i chłopca i przygniótł kamieniami skraj od środka. Zdjął z niego mokrą kurtkę i rozpostarł koce, a deszcz bębnił w nich przez folię. Zrzucił z siebie parkę, przytulił mocno chłopca i szybko zasnęli.

W nocy deszcz ustał, a on obudził się i leżał, nasłuchując. Ciężki szum i huk fal, gdy już ucichł wiatr. Wstał o pierwszym brzasku i zszedł na plażę. Burza zaśmieciła, brzeg, więc ruszył wzdłuż linii przypływu, wypatrując czegokolwiek zdatnego do użytku. Na płyciźnie za falochronem stary trup unoszący się wśród dryfującego drewna. Żałował, że nie może tego ukryć przed chłopcem, ale chłopiec miał rację. Co tu było do ukrycia? Gdy wrócił, on już się obudził, siedział na piasku i patrzył. Okutany w koce, rozłożył wcześniej mokre kurtki na martwych wodorostach, by wyschły. Mężczyzna podszedł i usadowił się obok – siedzieli we dwóch, patrząc na ołowiane morze unoszące się i opadające za przybrzeżnymi falami.

Przez większość ranka rozładowywali jacht. Podtrzymywał ogień i nagi, dygoczący wychodził z wody na plażę, rzucał linę holowniczą i przystawał w cieple płomieni, a chłopiec ciągnął marynarski wór przez leniwe fale aż na brzeg. Opróżnili wór, rozpostarli koce i ubrania na ciepłym piasku, żeby wyschły przy ogniu. Na jachcie było więcej rzeczy, niż dali radę unieść, a mężczyzna pomyślał, że mogliby pozostać na plaży przez kilka dni i najeść się do syta, ale to było niebezpieczne. Tej nocy spali na piasku, z ogniskiem powstrzymującym chłód, z rzeczami rozsypanymi dokoła. Obudził się z kaszlem, wstał, napił się wody i przyciągnął więcej drewna do ognia, całe kłody, z których wytrysnęła wielka kaskada iskier. Przesolone drewno płonęło w sercu ogniska pomarańczową i niebieską barwą – mężczyzna długo na to patrzył. Później wyszedł na plażę, rzucając na piasek długi cień, chwiejący się od wiatru w ognisku. Kaszel. Kaszel. Zgięty wpół, trzymał się za kolana. Smak krwi. Powolna fala pełzała, kipiąc w mroku, a on zaczął rozmyślać o swoim życiu, ale nie było żadnego życia, o którym mógłby rozmyślać, więc po chwili wrócił. Wyjął puszkę brzoskwiń z worka, otworzył ją, usiadł przed ogniem i zjadł powoli owoce łyżką, a chłopiec spał. Ogień migotał na wietrze, iskry gnały po piasku. Pustą puszkę ustawił między stopami. Każdy dzień jest kłamstwem, powiedział. Ale ty umierasz. To nie kłamstwo.

Ponieśli plażą nowe zapasy zawinięte w plandeki i koce, żeby zapakować wszystko do wózka. Chłopiec wziął za dużo i kiedy przystanęli, żeby odpocząć, mężczyzna odebrał mu część ładunku. W trakcie burzy jacht przesunął się nieznacznie. Mężczyzna patrzył. Chłopiec go obserwował. Chcesz tam wrócić?, spytał.

Chyba tak. Ostatni raz.

Ja się boję.

Wszystko w porządku. Po prostu trzymaj straż.

I tak mamy już więcej, niż damy radę wziąć.

Wiem. Po prostu chcę tam jeszcze zajrzeć.

Dobrze.

Przeszedł ostatni raz przez cały jacht od dziobu po rufę. Stój. Pomyśl. Usiadł na podłodze w mesie, opierając nogi w kaloszach o podest stołu. Ściemniało się. Próbował sobie przypomnieć, co wie o statkach. Wstał i znów wyszedł na pokład. Chłopiec siedział przy ognisku. Zszedł do kokpitu i usiadł na ławce, plecami oparty o przegrodę, ze stopami na pokładzie niemal na wysokości oczu. Miał na sobie tylko sweter, a na nim sztormiak, ale ubranie nie trzymało ciepła, więc dygotał bez przerwy. Zamierzał właśnie wstać, gdy uświadomił sobie, że patrzy na mocowania w przegrodzie naprzeciwko. Były cztery. Stal nierdzewna. Dawniej na ławkach leżały poduszki, po których zostały tasiemki wiszące w rogach. Pośrodku przegrody, tuż nad siedzeniem, wystawał nylonowy pasek z zaszytym w pętelkę końcem. Spojrzał znowu na mocowania. Były to zatrzaski obrotowe z motylkami na palec. Wstał, uklęknął przy ławce i przekręcił wszystkie w lewo do oporu. Były sprężynowe, a gdy puściły, chwycił za pasek na dole i pociągnął – wtedy deska zsunęła się i poluźniła. Wewnątrz, pod pokładem, była przestrzeń, w której znajdowały się złożone żagle i coś, co wyglądało na dwuosobową gumową tratwę, zrolowaną, związaną ściąganymi gumkami. Para małych plastikowych wioseł. Pudełko flar. A z tyłu skrzynka narzędziowa z kompozytu, szpara w wieczku zalepiona czarną taśmą izolacyjną. Wyciągnął skrzynkę, odnalazł koniec taśmy, odkleił ją, odpiął chromowane zatrzaski i otworzył. W środku znajdowała się żółta plastikowa latarka, lampa stroboskopowa zasilana baterią i apteczka. Żółta plastikowa radiopława awaryjna EPIRB i czarne plastikowe etui wielkości książki. Wyjął etui, odpiął zatrzaski i otworzył pokrywkę. Wewnątrz leżał stary trzydziestosiedmiomilimetrowy pistolet sygnałowy z brązu. Wyjął go obiema rękami z etui, obrócił i przyjrzał się. Nacisnął dźwignię i złamał go. Komora była pusta, ale w plastikowym pudełku znajdowało się osiem flar, krótkich, grubawych, wyglądających na nieużywane. Włożył pistolet z powrotem do etui, zamknął pokrywę i zapiął zatrzaski.

Wygramolił się z wody na brzeg, trzęsąc się i kaszląc, owinął kocem i usiadł na ciepłym piasku przed ogniskiem obok skrzynek. Chłopiec ukucnął i próbował go objąć, co wreszcie wywołało uśmiech na jego twarzy. Co znalazłeś, tatusiu?

Apteczkę. No i pistolet sygnałowy.

A co to takiego?

Za pomocą takiego pistoletu daje się sygnał. Pokażę ci.

Czy po to tam poszedłeś?

Tak.

Skąd wiedziałeś, że on tam będzie?

Nie wiedziałem, ale liczyłem na to. Właściwie to miałem szczęście.

Otworzył etui i odwrócił je do chłopca.

To broń.

Pistolet sygnałowy. Strzela się z niego ładunkiem, który daje duże światło.

Mogę zobaczyć?

No pewnie.

Chłopiec wyjął pistolet z etui i ścisnął go w dłoni. Czy można tym do kogoś strzelić?, spytał.

Można.

I zabić?

Nie. Ale ktoś mógłby się od tego zapalić.

Dlatego go wziąłeś?

Tak.

Bo przecież nie ma nikogo, komu moglibyśmy dać sygnał, prawda?

Nie.

Chciałbym to zobaczyć.

To znaczy, jak strzela?

Tak.

Możesz strzelić, jeśli chcesz.

Naprawdę?

Jasne.

W ciemności?

Tak, w ciemności.

To byłoby jak świętowanie.

Owszem, jak świętowanie.

Możemy strzelić dzisiaj?

Czemu nie.

Jest naładowany?

Nie. Ale możemy naładować.

Chłopiec stał, ściskając broń. Wycelował w morze. Rany, powiedział.

Ubrał się i ruszyli plażą, niosąc ostatnie łupy. Jak myślisz, tatusiu, gdzie są ci ludzie?

Ci, którzy byli na statku?

Tak.

Nie wiem.

Myślisz, że zginęli?

Nie wiem.

Nikła szansa, że żyją.

Mężczyzna się uśmiechnął. Nikła szansa?

No tak. A nie?

No tak. Prawdopodobnie tak.

Ja myślę, że zginęli.

Może i tak.

Tak myślę.

Może gdzieś żyją, odparł mężczyzna. To możliwe. Chłopiec nie odpowiedział. Szli dalej. Stopy mieli owinięte płótnem żeglarskim i okutane w papucie wycięte z plandeki, więc zostawiali osobliwe ślady w trakcie kursowania w tę i z powrotem. Mężczyzna rozmyślał o chłopcu i jego zmartwieniach i po chwili rzekł: Prawdopodobnie masz rację. Myślę, że nie żyją.

Bo gdyby żyli, to wyszłoby na to, że zabraliśmy ich rzeczy.

A my nie zabieramy ich rzeczy.

Wiem.

To dobrze.

Jak myślisz, ilu ludzi żyje?

Na świecie?

Na świecie. No tak.

Nie wiem. Zatrzymajmy się i odpocznijmy.

Dobrze.

Zamęczasz mnie.

No już dobrze.

Usiedli wśród tobołów.

Tatusiu, jak długo możemy tu zostać?

Już o to pytałeś.

Wiem.

Zobaczymy.

Czyli nie za długo.

Chyba nie.

Chłopiec dźgał palcami dziury w piasku, aż utworzył z nich koło. Mężczyzna go obserwował. Nie wiem, ilu jest ludzi, rzekł. Ale chyba niedużo.

No wiem. Naciągnął koc na ramiona i popatrzył na szarą, jałową plażę.

O co chodzi?, spytał mężczyzna.

O nic.

Nie, nie, powiedz.

No bo może gdzieś tam są żywi ludzie.

Gdzieś gdzie?

Nie wiem. Gdziekolwiek.

Chodzi ci o to, że poza Ziemią?

Tak.

Wątpię. Nie można żyć nigdzie indziej.

Nawet gdyby można było się tam dostać?

Nawet.

Chłopiec uciekł wzrokiem w bok.

Co jest?, spytał mężczyzna.

Pokręcił głową. Bo ja nie wiem, co my robimy, rzekł.

Mężczyzna otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale umilkł. Po chwili rzekł: Są ludzie. Są ludzie i my ich znajdziemy. Zobaczysz.

Przygotował obiad, a chłopiec bawił się w piasku. Miał łopatkę zrobioną ze spłaszczonej puszki, za pomocą której zbudował małe miasteczko. Wyrył siatkę ulic. Mężczyzna podszedł, przykucnął i popatrzył. Chłopiec podniósł wzrok.

Ocean to zmyje, prawda?, spytał.

Tak. To nic.

Potrafisz napisać alfabet?

Potrafię.

Przestaliśmy cię uczyć.

Wiem.

Potrafisz coś napisać na piasku?

Może moglibyśmy napisać list do dobrych ludzi? Jak przyjdą, to będą wiedzieć, gdzie jesteśmy. Moglibyśmy napisać tam, gdzie morze tego nie zmyje.

A jeśli zobaczą to źli ludzie?

No tak.

Niepotrzebnie to powiedziałem. Właściwie moglibyśmy napisać im list.

Chłopiec pokręcił głową. Nie, nie, w porządku, rzekł.


Załadował pistolet sygnałowy i gdy tylko się ściemniło, odeszli plażą od ogniska, a mężczyzna spytał chłopca, czy chce wystrzelić.

Ty strzel, tatusiu. Ty umiesz.

Dobrze.

Odbezpieczył pistolet, wycelował wysoko nad zatokę i nacisnął spust. Z długim syknięciem flara pognała łukiem w mrok, rozbłysła gdzieś nad wodą mętnym światłem i zawisła. Gorące wąsy magnezu spłynęły powoli w ciemności, a blade przybrzeżne fale drgnęły w blasku i z wolna znikły. Mężczyzna spojrzał na skierowaną ku górze twarz chłopca.

Z bardzo daleka nie mogli tego zobaczyć, prawda, tatusiu?

Kto?

Ktokolwiek.

Nie. Z daleka nie.

Gdybyśmy chcieli pokazać, gdzie jesteśmy.

Tym dobrym ludziom?

Tak. Albo komukolwiek, kogo chcielibyśmy powiadomić, gdzie się znajdujemy.

Na przykład komu?

Nie wiem.

Może Bogu?

No tak. Może komuś takiemu.

Rano, gdy chłopiec wciąż spał, mężczyzna rozpalił ognisko i poszedł na plażę. Nie było go tylko chwilę, ale czuł dziwny niepokój, i gdy wrócił, chłopiec stał na piasku, okutany w koce – czekał na niego. Przyspieszył kroku. Gdy się zbliżył, chłopiec usiadł.

O co chodzi?, spytał. O co chodzi?

Nie czuję się dobrze, tatusiu.

Przyłożył dłoń do jego czoła. Rozpalone. Wziął go na ręce i zaniósł do ogniska. Wszystko dobrze, powiedział. Nic ci nie będzie.

Chyba zaraz zwrócę.

Wszystko dobrze.

Posadził go na piasku i trzymał za czoło, gdy on zgiął się i zwymiotował. Wytarł mu dłonią usta. Przepraszam, tatusiu. Ćśś. Nic złego nie zrobiłeś.

Zaniósł go do obozowiska i okrył kocami. Próbował nakłonić do wypicia odrobiny wody. Dołożył drewna do ogniska i ukląkł, z dłonią na czole chłopca. Nic ci nie będzie, powiedział. Chłopiec był przerażony.

Nie odchodź, tatusiu.

Przecież nie odejdę.

Nawet na małą chwilę.

Nie. Jestem tutaj.

To dobrze. To dobrze, tatusiu.

Trzymał go na rękach przez całą noc, zapadając w sen i budząc się z uczuciem paniki, dotykając jego serca. Rankiem chłopiec nie czuł się lepiej. Mężczyzna usiłował namówić go do wypicia odrobiny soku, ale on nie chciał. Przycisnął dłoń do jego czoła, próbując wyczarować chłód, który nie nadchodził. Gdy chłopiec zasnął, wytarł mu dłonią wyblakłe usta. Zrobię to, co obiecałem, szepnął. Bez względu na wszystko. Samego nie wyślę cię w mrok.

Przetrząsnął apteczkę z jachtu, ale nie było w niej niczego przydatnego. Aspiryna. Bandaże i proszek dezynfekujący. Jakieś antybiotyki, ale o krótkim okresie przydatności. Jednak niczego więcej nie miał, więc napoił chłopca i położył mu na języku jedną drażetkę. Chłopiec był mokry od potu. Wcześniej mężczyzna zdjął z niego koce, a teraz rozpiął mu kurtkę, ściągnął ją, ściągnął ubranie i przeniósł go dalej od ognia. Chłopiec popatrzył na niego. Tak mi zimno, powiedział.

Wiem. Ale masz wysoką gorączkę, więc musimy cię trochę ochłodzić.

Mogę dostać jeszcze jeden koc?

Tak, oczywiście.

Nie odejdziesz?.

Nie. Nie odejdę.

Wziął jego brudne ubranie i uprał w morzu, mocząc i wyżymając, stojąc rozdygotany w słonej wodzie, nagi od pasa w dół. Rozwiesił odzież przy ogniu na kijkach wbitych na ukos w piasek, dołożył drewna, podszedł i usiadł znów obok chłopca i pogłaskał go po zmierzwionych włosach. Wieczorem otworzył puszkę zupy, postawił ją na żarze, potem ją zjadł i patrzył, jak nadchodzi mrok. Gdy się obudził, leżał zmarznięty na piasku, a ogień zgasł niemal do popiołu – była czarna noc. Usiadł gwałtownie i wyciągnął rękę do chłopca. Tak, szepnął. Tak.

Rozpalił na nowo ogień, wziął kawałek materiału, zmoczył go i położył chłopcu na czole. Nadchodził zimowy świt, a gdy rozjaśniło się na tyle, że było cokolwiek widać, poszedł do lasu za wydmami, a potem wrócił, ciągnąc włóki suchych konarów i gałęzi, po czym zaczął wszystko łamać i układać w pobliżu ogniska. Zgniótł aspiryny w kubku, rozpuścił je w wodzie, dodał trochę cukru, usiadł, podniósł chłopcu głowę i przytrzymał mu kubek podczas picia.

Szedł zgarbiony plażą, kaszląc. Przystawał, patrząc na ciemne grzywacze. Chwiał się ze zmęczenia. Wrócił, usiadł obok chłopca, złożył materiał, wytarł mu twarz, następnie rozwinął mu go na czole. Musisz zostać blisko niego, powiedział. Musisz być szybki. Żeby móc z nim być. Obejmij go mocno. Ostatni dzień Ziemi.

Chłopiec spał przez cały dzień. Mężczyzna budził go raz po raz, żeby pił wodę z cukrem, a suche gardło zatykało się i dławiło. Musisz pić, powiedział. Dobrze, wycharczał chłopiec. Mężczyzna wepchnął kubek w piasek obok, zwinięty w poduszkę koc wsunął mu pod spoconą głowę i przykrył go. Zimno ci?, spytał. Ale chłopiec już zasnął.


Próbował czuwać przez całą noc, lecz nie dał rady. Budził się bez końca, siadał, klepał się po twarzy albo wstawał, żeby dołożyć drewna do ognia. Obejmował chłopca i nachylał się, by usłyszeć strudzony oddech. Jego dłoń na cienkich, drabinowych żebrach. Poszedł plażą na skraj światła, stanął z pięściami zaciśniętymi na głowie, potem padł na kolana, szlochając z wściekłości.

W nocy na krótko rozpadał się deszcz, bębniąc lekko w plandekę. Mężczyzna naciągnął ją na nich obu, obrócił się i leżał, obejmując dziecko, patrząc przez folię na niebieskie płomienie. Zapadł w sen bez śnienia.

Gdy znów się obudził, nie wiedział, gdzie jest. Ogień zgasł, deszcz przestał padać. Odgarnął plandekę i dźwignął się na łokcie. Szary dzień. Chłopiec patrzył na niego. Tatusiu, odezwał się.

Tak? Jestem tutaj.

Mogę się napić wody?

Tak. Oczywiście, że możesz.

Jak się czujesz?

Trochę dziwnie.

Jesteś głodny?

Nie, tylko pić mi się chce.

Przyniosę ci wody.

Ściągnął koce, wstał, ruszył obok zgasłego ogniska, wziął kubek chłopca, napełnił go wodą z plastikowego baniaka, wrócił, ukląkł i podsunął kubek. Wszystko będzie dobrze, powiedział. Chłopiec się napił. Skinął głową i spojrzał na ojca. Potem dopił wodę. Jeszcze, powiedział.

Rozpalił ognisko, wywiesił mokre ubranie chłopca i przyniósł mu puszkę soku jabłkowego. Pamiętasz coś?, spytał.

O czym?

O tym, jak byłeś chory.

Pamiętam, że strzelaliśmy z pistoletu.

A pamiętasz, jak zabraliśmy rzeczy z jachtu?

Siedział, popijając sok. Podniósł oczy. Nie jestem niedorozwinięty, rzekł.

Wiem.

Miałem dziwne sny.

O czym?

Nie chcę ci mówić.

Trudno. Chciałbym, żebyś umył zęby.

Prawdziwą pastą?

Tak.

Dobrze.

Sprawdził wszystkie puszki z jedzeniem, ale nie znalazł nic podejrzanego. Parę, które były bardzo pordzewiałe, wyrzucił. Tego wiedzom usiedli przy ognisku, chłopiec zjadł gorącą zupę, a mężczyzna obracał jego parujące ubranie na kijach, obserwując go, aż się speszył. Przestań się na mnie patrzeć, tatusiu.

Dobrze.

Ale nie przestał.

Dwa dni później poszli plażą aż do cypla i z powrotem, człapiąc w foliowych łapciach. Zjedli obfite posiłki i za pomocą lin i palików mężczyzna rozpiął płótno żeglarskie, żeby ich osłaniało przed wiatrem. Okroili zapasy do ładunku, który mieścił się w wózku, i postanowili, że za dwa dni ruszą dalej. Ale gdy pod wieczór wracali do obozowiska, mężczyzna zobaczył ślady na piasku. Stanął i patrzył na plażę. O Chryste, powiedział. O Chryste.

Co się stało, tatusiu?

Wyjął rewolwer zza paska. Chodź, rzekł. Szybko.

Plandeka znikła. Koce. Baniak z wodą i zapasy jedzenia. Wiatr zwiał płótno między wydmy. Przepadły buty. Przez nieckę porośniętą uniolą pobiegł do miejsca, gdzie zostawili wózek, ale go nie było. Wszystko. Ty głupi ośle, powiedział. Ty głupi ośle.

Chłopiec stał obok, wybałuszając oczy. Tatusiu, co się stało?

Zabrali wszystko. Chodź.

Chłopiec podniósł wzrok. Był bliski łez.

Trzymaj się mnie, powiedział mężczyzna. Cały czas trzymaj się mnie.


Widział ślady wózka pchanego po grząskim piasku. I odciski stóp. Ilu ich? Za krzakami na twardszej ziemi zgubił trop, ale zaraz potem znów go wypatrzył. Gdy dotarli do szosy, zatrzymał chłopca dłonią. Droga była wystawiona na wiatr od morza, więc zwiało z niej prawie cały popiół oprócz kilku płachci tu i tam. Nie wchodź na szosę, powiedział. I przestań płakać. Musimy się pozbyć całego piasku z nóg. Siadaj tutaj.

Rozsupłał owijacze, wytrząsnął je i zawiązał z powrotem. Musisz mi pomóc, powiedział. Szukamy piasku. Piasku na drodze. Choćby odrobiny. Wtedy będziemy wiedzieć, w którą stronę poszli. Dobrze?

Dobrze.

Ruszyli szosą w dwóch przeciwnych kierunkach. Nie zabrnął daleko, gdy chłopiec go zawołał. Jest tu, tatusiu. Poszli tędy. Zbliżył się do chłopca, który przykucnął na asfalcie. O tutaj, powiedział. Pół łyżeczki piasku, który wysypał się ze spodu wózka sklepowego. Mężczyzna podniósł się i popatrzył na drogę. Dobra robota, powiedział. Idziemy.

Ruszyli truchtem. Myślał, że wytrzyma takie tempo, ale nie dał rady. Zatrzymał się, nachylił i zaczął kaszleć. Spojrzał na chłopca, zipiąc. Będziemy musieli iść wolniej, powiedział. Jeśli nas usłyszą, ukryją się gdzieś na poboczu. Chodź.

Ilu ich jest, tatusiu?

Nie wiem. Może tylko jeden.

Zabijemy ich?

Nie wiem.

Szli. Było już późno, minęła kolejna godzina i zaczął nadchodzić długi zmierzch, gdy wreszcie dogonili złodzieja, pochylonego nad załadowanym wózkiem, ciągnącego drogą przed nimi. Gdy się obejrzał i ich zobaczył, chciał uciekać z łupem, ale okazało się to beznadziejne, więc zatrzymał się i z rzeźnickim nożem w ręku stanął za wózkiem. Dostrzegł rewolwer i cofnął się o krok, ale nadal ściskał nóż w dłoni.

Odsuń się od wózka, powiedział mężczyzna.

Tamten patrzył na nich. Na chłopca. Był wyrzutkiem z komuny; odcięto mu palce prawej dłoni. Próbował ją schować za plecami. Mięsista chochla. W wózku wysoka sterta. Zabrał wszystko.

Odsuń się od wózka i rzuć nóż.

Rozejrzał się dokoła. Jak gdyby liczył na czyjąś pomoc. Wychudły, posępny, brodaty, brudny. Strzępy starego foliowego płaszcza sklejone taśmą. Rewolwer miał samonapinacz, ale mężczyzna i tak odciągnął kurek. Dwa donośne kliknięcia. Poza tym tylko szmer oddechów w ciszy solnego wrzosowiska. Czuli odór śmierdzących łachmanów. Jeżeli nie odłożysz noża i nie odsuniesz się od wózka, powiedział mężczyzna, rozwalę ci łeb. Złodziej spojrzał na dziecko – to, co zobaczył, bardzo go otrzeźwiło. Położył nóż na kocach, cofnął się i stanął.

Jeszcze. Dalej.

Znów się cofnął.

Tatusiu, odezwał się chłopiec.

Cicho bądź.

Nie, odrywał oczu od złodzieja. Niech cię szlag, powiedział.

Tatusiu, proszę cię, nie zabijaj tego pana.

Złodziej błysnął dziko oczami. Chłopiec płakał.

Daj spokój, człowieku. Zrobiłem, coś kazał. Posłuchaj dzieciaka.

Rozbieraj się.

Co?

Zdejmuj ubranie. Do ostatniego łacha.

Daj spokój. Nie rób mi tego.

Bo zabiję cię tak, jak stoisz.

Przestań, człowieku.

Drugi raz nie będę powtarzał.

Dobra, dobra. Spokojnie.

Rozebrał się powoli i na drodze usypał stertę ze swoich wstrętnych łachmanów.

Buty.

Daj spokój.

Buty.

Złodziej spojrzał na chłopca. Chłopiec odwrócił twarz i zatkał uszy rękoma.

Dobrze, powiedział. Dobrze. Usiadł nagi na szosie i zaczął rozsupływać gnijące strzępy wyprawionej skóry przywiązane do stóp. Potem wstał, trzymając je w jednym ręku.

Włóż do wózka.

Zbliżył się, położył buty na kocach i się cofnął. Stał na środku drogi, odarty, nagi, brudny, wygłodniały. Zakrywając się ręką. Zaczął dygotać.

Dołóż ubranie.

Schylił się, zebrał łachmany w ręce i rzucił je na buty. Stanął, obejmując się za ramiona. Nie rób mi tego, człowieku.

Ty nam jednak zrobiłeś.

Błagam cię.

Tatusiu, odezwał się chłopiec.

Proszę cię. Posłuchaj dzieciaka.

Chciałeś, żebyśmy zginęli.

Człowieku, ja umieram z głodu.

Ty zrobiłbyś to samo.

Zabrałeś wszystko.

Proszę cię. Ja zginę.

Zostawię cię tak, jak ty nas zostawiłeś.

Proszę cię. Błagam.

Przyciągnął wózek, obrócił go, położył rewolwer na wierzchu i spojrzał na chłopca. Idziemy, powiedział. Ruszyli na południe, chłopiec zapłakany, oglądając się na ciemnoszarą nagą postać na drodze, trzęsącą się i obejmującą rękoma. Och, tatusiu, łkał.

Przestań.

Nie mogę.

Jak myślisz, co by się z nami stało, gdybyśmy go nie złapali? Przestańże.

Próbuję.

Gdy doszli do zakrętu drogi, tamten nadal stał w miejscu. Nie miał dokąd pójść. Chłopiec bez przerwy oglądał się do tyłu, a kiedy złodziej zniknął im z oczu, usiadł na środku drogi i szlochał. Mężczyzna zatrzymał wózek i stanął, patrząc na niego. Wygrzebał ich buty z wózka, usiadł i zaczął zdejmować chłopcu owijacze. Masz przestać płakać, powiedział.

Nie mogę.

Włożył buty sobie i jemu, po czym wstał i ruszył z powrotem drogą, ale złodziej przepadł. Wrócił do chłopca. Poszedł sobie, rzekł. Chodź.

Nie poszedł, odparł chłopiec. Podniósł głowę. Buzię miał pomazaną sadzą. Nie poszedł.

Co chcesz, żebyśmy zrobili?

Pomogli mu. Żebyśmy mu pomogli, tatusiu.

Mężczyzna obejrzał się na drogę.

Tatusiu, on był tylko głodny. On umrze.

Umrze tak czy siak.

On tak się bał, tatusiu.

Mężczyzna przysiadł i spojrzał na niego. To ja się boję, rzekł. Rozumiesz? Ja się boję.

Chłopiec milczał. Łkał ze spuszczoną głową.

To nie ty musisz się o wszystko martwić.

Coś odpowiedział, ale mężczyzna nie zrozumiał. Że co?

Podniósł mokrą, umorusaną buzię. A właśnie że ja, odparł. Właśnie że ja.

Dotoczyli rozchybotany wózek na miejsce, stanęli w zimnie i gęstniejącym mroku i zawołali, ale nikt się nie pojawił.

Boi się odpowiedzieć, tatusiu.

Czy to było tutaj?

Nie wiem. Chyba tak.

Ruszyli dalej drogą, wołając w ciemnej pustce, ich głosy cichnące nad czerniejącym wybrzeżem. Stanęli i przyłożywszy dłonie do ust, pokrzykiwali bezmyślnie po pustkowiu. Wreszcie położył buty i ubranie złodzieja na drodze. Obciążył stertę kamieniem. Musimy iść, powiedział. Musimy iść.

Prowizoryczny obóz, bez rozpalania ognia. Wybrał puszki na kolację i ogrzał je nad palnikiem gazowym, a potem zjedli, chłopiec milcząc. Mężczyzna usiłował dojrzeć jego twarz w niebieskim świetle z palnika. Nie chciałem go zabijać, powiedział. Chłopiec się nie odezwał. Otulili się kocami i położyli w ciemności. Wydawało mu się, że słyszy morze, lecz to chyba był tylko wiatr. Po oddechu zorientował się, że chłopiec nie śpi. Ale go zabiliśmy, powiedział chłopiec po chwili.

Rano zjedli i ruszyli w drogę. Wózek był tak obładowany, że trudno go było pchać i jedno kółko zaczęło szwankować. Droga biegła zakolem wzdłuż brzegu, a nad asfaltem zwieszały się kępy wyschniętej trawy. W oddali przesuwało się morze koloru ołowiu. Cisza. W nocy obudził się w matowej węglowej poświacie księżyca wędrującego za pomroką, niemal uwidaczniającego kształty drzew, i odwrócił się, kaszląc. Woń deszczu. Chłopiec nie spał. Zacznij się do mnie odzywać, powiedział mężczyzna.

Próbuję.

Przepraszam, że cię obudziłem.

Nie szkodzi.

Wstał i poszedł w kierunku drogi. Czarny jej zarys biegnący z mroku do mroku. A potem odległy niski grzmot. Nie piorun. Poczuł to pod stopami. Dźwięk bez pokrewieństwa, a więc i bez opisu. Coś nieuchwytnego ruszało się w ciemności. Ziemia kuliła się z zimna. Nie powtórzyło się. Jaka to pora roku? Ile lat ma dziecko? Wszedł na drogę i stanął. Cisza. Sal nitri wytrząsająca się z ziemi. Ubłocone kształty zalanych miast spalonych do linii wodnej. Na skrzyżowaniu dróg teren zastawiony dolmenami, pośród których próchniały mówiące kości wyroczni. Żadnych dźwięków tylko wiatr. Co powiesz? Żywy człowiek wygłosił terowa? Zaostrzył gęsie pióro nożykiem, żeby napisać to tarniną albo sadzą lampową? W jakiejś policzalnej, uchwytnej chwili? Nadchodzi, żeby skraść mi oczy. Zapieczętować usta ziemią.

Znów przejrzał puszki, biorąc każdą po kolei do ręki i ściskając jak człowiek sprawdzający dojrzałość owoców na straganie. Odstawił dwie, które uznał za podejrzane, resztę zabrał, spakował wózek i znów ruszyli drogą. Trzeciego dnia dotarli do małego portowego miasteczka, ukryli wózek w garażu za domem, zasypali go starymi pudłami, a potem usiedli w domu i obserwowali, czy ktoś nadchodzi. Nikt się nie pojawił. Mężczyzna przejrzał szafki, lecz niczego nie było. Potrzebował witaminy D dla chłopca, żeby zapobiec krzywicy. Stanął przy zlewie i popatrzył na podjazd. Światło barwy popłuczyn, gęstniejące w brudnych szybach okna. Chłopiec półleżał na stole, z głową położoną na rękach.

Zawędrowali przez miasto do doków. Nie zobaczyli nikogo. Rewolwer niósł w kieszeni kurtki, a w ręku ściskał pistolet sygnałowy. Weszli na przystań, nieheblowane deski ciemne od smoły, przybite bretnalami do belek pod spodem. Drewniane pachołki. Słaba woń soli i kreozotu bijąca od zatoki. Na przeciwległym brzegu rząd magazynów i sylwetka tankowca czerwonego od rdzy. Wysoki żuraw portowy na tle posępnego nieba. Tu nikogo nie ma, powiedział mężczyzna. Chłopiec milczał.

Przetoczyli wózek po zaułkach i przez torowisko, a po przeciwnej stronie miasteczka znów wyszli na główną drogę. Gdy mijali ostatnie smutne drewniane budynki, coś świsnęło mu obok głowy, odbiło się z klekotem od jezdni i złamało na ścianie bloku mieszkalnego naprzeciwko. Chwycił chłopca, przygniótł go sobą i złapał za wózek, ale on przechylił się i wywrócił, a ze środka na ulicę wysypała się plandeka i koce. W górnym oknie zobaczył mężczyznę napinającego łuk, celującego w nich, więc przycisnął chłopcu głowę do ziemi i próbował osłonić go swoim ciałem. Usłyszał matowy brzęk cięciwy i poczuł ostry, piekący ból w nodze. Ty skurwielu, powiedział. Ty skurwielu. Zgarnął koce na bok, skoczył, chwycił pistolet sygnałowy, podniósł się, odbezpieczył go i oparł ramię na boku wózka. Chłopiec przywarł do niego. Wypalił, gdy tamten znów pojawił się w otworze okiennym, by napiąć cięciwę. Flara poszybowała niskim łukiem w stronę okna – nagle usłyszeli wrzask. Złapał chłopca, przygniótł go do ziemi i narzucił koce na niego. Nie ruszaj się, powiedział. Nie ruszaj się i nie patrz. Wysypał kolejne koce z wózka, szukając pudełka z flarami. Wreszcie wysunęło się, więc chwycił je, otworzył, wyjął jedną flarę, załadował pistolet, zatrzasnął go, a pozostałe ładunki wcisnął do kieszeni. Zostań tutaj, szepnął. Poklepał chłopca, leżącego pod kocami, podniósł się i pokuśtykał biegiem przez ulicę.

Wszedł przez tylne drzwi, trzymając pistolet przy biodrze. Dom ogołocony do stelaży w ścianach. Wszedł do dużego pokoju i stanął na podeście przy schodach. Nasłuchiwał, czy ktoś porusza się na piętrze. Wyjrzał przez okno w stronę, gdzie leżał wózek, a potem ruszył na górę.

W kącie siedziała kobieta trzymająca mężczyznę. Okryła go własnym płaszczem. Gdy go zobaczyła, zaczęła bluzgać. Flara spłonęła na podłodze, pozostawiając smugę białego popiołu, a w pokoju czuć było słabą woń spalonego drewna. Wszedł do środka i wyjrzał przez okno. Kobieta śledziła go wzrokiem. Cienkie, wiotkie włosy.

Kto jeszcze tu jest?

Nie odpowiedziała. Wyminął ją i ruszył do pozostałych pokojów. Rana krwawiła okropnie. Czuł, że nogawka spodni lepi się do skóry. Wrócił do pierwszego pomieszczenia. Gdzie łuk?, spytał.

Nie mam go.

Gdzie jest?

Nie wiem.

Zostawili was tutaj, co?

Sama się zostawiłam.

Odwrócił się, pokuśtykał schodami na dół, otworzył frontowe drzwi i wyszedł na ulicę tyłem, wpatrując się w dom. Dowlókł się do wózka, postawił go i wrzucił do niego rzeczy. Trzymaj się blisko mnie, szepnął. Trzymaj się blisko.

Na noc zatrzymali się w sklepie na skraju miasta. Wtoczył wózek na zaplecze, zamknął drzwi i przystawił go do nich na skos. Wygrzebał palnik i butlę z gazem, odkręcił kurek, postawił palnik na podłodze, następnie rozpiął pasek i zdjął zakrwawione spodnie. Chłopiec patrzył. Strzała rozpłatała nogę tuż nad kolanem na mniej więcej siedem centymetrów. Krew wciąż płynęła, a cała noga zbielała- widział, że rana jest głęboka. Domowej roboty szeroki grot, wykuty z paska metalu, może ze starej łyżki. Spróbuj znaleźć apteczkę, powiedział.

Chłopiec się nie poruszył.

Znajdź apteczkę, do ciężkiej cholery. Nie siedź tak.

Zerwał się, podszedł do drzwi i zaczął grzebać pod plandeką i kocami powrzucanymi do wózka. Wrócił z apteczką, a mężczyzna wziął ją bez słowa, położył na betonowej podłodze przed sobą, poluzował zatrzaski i otworzył pokrywkę. Wyciągnął rękę i odkręcił bardziej kurek palnika, żeby mieć więcej światła. Przynieś baniak z wodą, powiedział. Chłopiec przyniósł baniak, a mężczyzna zdjął zakrętkę, polał ranę wodą, następnie przytrzymał brzegi palcami i wytarł krew. Oczyścił delikatnie ranę proszkiem dezynfekującym, wreszcie zębami otworzył foliową kopertę, wyjął małą zakrzywioną igłę chirurgiczną i zwój jedwabnej nici, usiadł, przysunął nić do światła i nawlekł igłę. Z apteczki wydobył zacisk, chwycił igłę w szczęki, zwarł je i zaczął zszywać ranę. Robił to szybko, nie starając się zbytnio. Chłopiec przykucnął na podłodze. Mężczyzna spojrzał na niego i znów pochylił się nad igłą. Nie musisz patrzeć, powiedział.

W porządku?

W porządku.

Boli?

Tak, boli.

Zawiązał supeł na końcu nici i zacisnął go, następnie odciął nić nożyczkami z apteczki i spojrzał na chłopca. Chłopiec patrzył na jego dzieło.

Przepraszam, że na ciebie wrzasnąłem.

Podniósł wzrok. Nic nie szkodzi, tatusiu.

Zacznijmy od nowa.

Dobrze.

Rankiem padało, a silny wiatr grzechotał szybami na tyłach budynku. Mężczyzna stał i patrzył na zewnątrz. Stalowe nabrzeże do polowy zwalone, zanurzone w wodach zatoki. Sterówki zatopionych kutrów rybackich wystające nad szarymi falami. Nic się nie poruszało. Wszystko, co mogło się poruszać, zostało dawno zwiane. Noga go rwała, więc ściągnął opatrunek, zdezynfekował ranę i obejrzał ją. Tkanka spuchnięta i odbarwiona w splotach czarnych szwów. Założył opatrunek i wciągnął sztywne od krwi spodnie.

Spędzili tam dzień, siedząc pośród pudeł i skrzyń. Musisz się do mnie odzywać, powiedział.

Odzywam się.

Na pewno?

No przecież teraz się odzywam.

Chcesz, żebym ci opowiedział pewną historię?

Nie.

Dlaczego nie?

Chłopiec spojrzał na niego, a potem odwrócił wzrok.

Dlaczego nie?

Bo te historie nie są prawdziwe.

Nie muszą być prawdziwe. To są historie.

Tak, ale w tych historiach my zawsze pomagamy ludziom, a przecież nie pomagamy.

To może ty mi coś opowiesz?

Nie chcę.

No trudno.

Nie mam nic do opowiedzenia.

Mógłbyś mi opowiedzieć o sobie.

Ty przecież wszystko o mnie wiesz. Byłeś zawsze ze mną.

Nosisz w sobie różne historie, których nie znam.

Takie jak sny?

Sny. Albo coś, o czym myślisz.

No tak, ale historie mają być szczęśliwe.

Nie muszą takie być.

Ty zawsze opowiadasz szczęśliwe historie.

A ty nie znasz szczęśliwych?

Moje bardziej przypominają prawdziwe życie.

A moje nie?

Twoje nie. Nie.

Mężczyzna przyglądał się chłopcu. Prawdziwe życie jest dość okropne?

A jak ty myślisz?

Hm, ja myślę, że ciągle żyjemy. Mnóstwo złych rzeczy się stało, ale my żyjemy.

No tak.

Nie uważasz, że to dużo?

Może być.

Podciągnęli stół do okien, rozpostarli koce, a chłopiec położył się na brzuchu i obserwował zatokę. Mężczyzna siedział z wyprostowaną nogą. Na kocach między nimi leżał rewolwer, pistolet i pudełko flar. Po chwili mężczyzna powiedział: Ja uważam, że to całkiem dobra historia. Coś znaczy.

Nie trzeba, tatusiu. Chcę po prostu posiedzieć trochę w ciszy.

A sny? Czasem opowiadałeś mi swoje sny.

Nie chcę rozmawiać o niczym.

No dobrze.

Poza tym ja nie mam już dobrych snów. Zawsze są o czymś złym. Ty mówiłeś, że to nie szkodzi, bo dobre sny to zły znak.

Może. Nie wiem.

Jak budzisz się i kaszlesz, to odchodzisz na drogę albo gdzieś, ale ja i tak słyszę, że kaszlesz.

Przepraszam.

Raz słyszałem, jak płaczesz.

Wiem.

Jeśli ja nie powinienem płakać, ty też nie powinieneś.

Dobrze.

Czy z twoją nogą będzie lepiej?

Tak.

Czy tylko tak mówisz?

Nie.

Bo wygląda, że jest bardzo skaleczona.

Nie jest tak źle.

Ten człowiek próbował nas zabić, prawda?

Tak.

Zabiłeś go?

Nie.

Naprawdę?

Naprawdę.

Dobrze.

W porządku?

Tak.

Podobno nie chciałeś rozmawiać?

Nie chcę.

Dwa dni później ruszyli – mężczyzna kuśtykając za wózkiem, chłopiec trzymając się jego boku, póki nie wyszli z przedmieść. Szosa biegła płaskim szarym wybrzeżem, tkwiły na niej zaspy piasku nawianego przez wiatr. To utrudniało marsz, więc miejscami musieli oczyszczać drogę deską, którą wieźli na dolnej półce wózka. Zeszli na plażę, usiedli pod osłoną wydm i zaczęli patrzeć na mapę. Wzięli ze sobą palnik, podgrzali wodę, zaparzyli herbatę i siedzieli owinięci kocami w obronie przed wiatrem. W dole spróchniałe bale zabytkowego statku. Szare i wyszorowane przez piasek belki. Stare obracane ręcznie śruby. Dziobate żelazo w kolorze głębokiego fioletu, wytopione w jakimś piecu fryszerskim w Kadyksie albo Bristolu, wykute na czarnym kowadle, zdatne przetrwać w starciu z morzem trzysta lat. Nazajutrz minęli zabite deskami ruiny nadmorskiego kurortu i przez sosnowy las ruszyli drogą w głąb lądu – długa prosta szosa dryfująca w igliwiu, wiatr pośród ciemnych drzew.

W południe, kiedy było najlepsze światło, usiadł na drodze, przeciął szwy nożyczkami, włożył nożyczki da apteczki i wyjął klamrę. Następnie zabrał się do wyciągania czarnych nitek ze swojej skóry, naciskając opuszkiem kciuka, a chłopiec siedział na szosie i patrzył. Chwytając klamrą końce nitek, usunął jedną po drugiej. Małe szpileczki krwi. Gdy skończył, schował klamrę i plastrem przylepił gazę na ranę, a potem wstał, wciągnął spodnie i podał chłopcu apteczkę, by odłożył ją na miejsce.

Bolało, prawda?

Tak. Bolało.

Czy ty jesteś bardzo odważny?

Średnio.

A co zrobiłeś najodważniejszego w swoim życiu?

Splunął na drogę krwawą flegmą. Wstałem dziś rano, odparł.

Naprawdę?

Nie. Nie słuchaj mnie. Chodź, idziemy.

Wieczorem mroczne zarysy kolejnego nadmorskiego miasta, skupisko wysokich budynków, lekko przekrzywionych. Pomyślał, że żelazne zwory zmiękły od gorąca, a potem stężały, odkształcając sylwetki domów. Stopione okienne szkło wisiało zakrzepłe na ścianach jak lukier na cieście. Szli dalej. Teraz budził się czasem w nocy na czarnym i mroźnym pustkowiu z łagodnie barwnych światów ludzkiej miłości, ptasich trelów, słońca.

Oparł czoło na przedramionach skrzyżowanych na rączce wózka i kaszlał. Wypluł krwawe charchy. Coraz częściej musiał przystawać, żeby odpocząć. Chłopiec patrzył. W innym świecie dziecko zaczęłoby go już zwalniać z tego życia. Ale innego życia nie było. Wiedział, że chłopiec czuwa w nocy, że nasłuchuje, czy on oddycha.

Dni się wlokły, nieliczone, nieodznaczane w kalendarzu. Na autostradzie międzystanowej w oddali długie sznury zwęglonych i rdzewiejących samochodów. Odsłonięte obręcze kół osiadłe w sztywnym szarym mule stopionego ogumienia, w poczerniałych kręgach drutu. Spopielone trupy skurczone do wielkości dziecka, siedzące na gołych sprężynach foteli. Dziesięć tysięcy marzeń zamkniętych w grobowcach ich zwęglonych serc. Szli dalej. Krocząc po martwym świecie jak szczury po kołowrotku. Noce śmiertelnie ciche i jeszcze śmiertelniej czarne. Ale zimno. Prawie już nie rozmawiali. Kaszlał bez przerwy, a chłopiec patrzył, jak pluje krwią. Wlekli się dalej. Brudni, złachmanieni, pozbawieni nadziei. Przystawał i opierał się o wózek, chłopiec szedł dalej przez chwilę, potem zatrzymywał się i oglądał do tyłu, a on podnosił wtedy załzawione oczy i widział go stojącego na drodze, patrzącego z jakiejś niewyobrażalnej przyszłości, jarzącego się na tym pustkowiu jak tabernakulum.

Droga przecinała wyschnięte trzęsawisko, gdzie ze zmrożonego błota sterczały rury lodu jak formacje geologiczne w jaskini. Resztki dawnego ogniska na poboczu. Dalej długa betonowa grobla. Martwe bagno. Martwe drzewa w szarej wodzie niosącej przeżytki szarego mchu. Kupki miałkiego popiołu przy krawężniku. Stał oparty o chropowatą betonową balustradę. Być może w chwili zagłady świata będzie można wreszcie zobaczyć, jak został stworzony. Oceany, góry. Nieporadny kontrspektakl rzeczy przestających istnieć. Wszechogarniająca jałowość, nienasycona i przenikliwie doczesna. Cisza.

Dotarli do martwych sosen wywróconych przez wiatr, wielkich pokosów ruiny powycinanej w terenie. Szczątki budynków rozproszone po okolicy i zwoje drutu z przydrożnych słupów poskręcane jak motki wełny. Drogę zaśmiecał gruz, trudno było pchać wózek. Wreszcie usiedli na poboczu i patrzyli na to, co było przed nimi. Dachy domów, pnie drzew. Otwarte niebo w oddali, gdzie guzdrało się ponure morze.

Przejrzeli resztki rozsypane na drodze i w końcu znalazł płócienną torbę, którą mógł dźwigać na ramieniu, oraz małą walizkę dla chłopca. Spakowali koce, plandekę i pozostałe im konserwy i zostawiwszy wózek, ruszyli dalej z plecakami i torbami. Przedzierając się przez ruiny. Posuwając się powoli. Musiał przystawać, żeby odpocząć. Usiadł na kanapie stojącej na poboczu, na poduszkach napuchniętych od wilgoci. Zgięty wpół, kaszlał. Ściągnął zakrwawioną maskę z twarzy, podniósł się, obmył ją w rowie, wyżął, a potem po prostu stał na drodze. Oddech białym pióropuszem pary. Zima ich dopadła. Odwrócił się i spojrzał na chłopca. Stał z walizką jak sierota czekający na autobus.


Po dwóch dniach doszli do szerokiej, rozlanej rzeki, gdzie w powolnie płynącej wodzie leżał zwalony most Usiedli na pękniętym wsporniku i patrzyli na rzekę, cofającą się przeciw własnemu nurtowi i wirującą wokół żelaznych kratownic. Spojrzał na krainę za wodą.

Co zrobimy, tatusiu?, spytał.

No właśnie, co?, odparł.

Weszli na długi cypel z naniesionego przypływem błota, gdzie leżała mała zagrzebana łódka, stanęli i patrzyli na nią. Była kompletnym wrakiem. Wiatr niósł deszcz. Podreptali z bagażem plażą, wypatrując schronienia, ale żadnego nie znaleźli. Zsunął na stertę parę leżących na brzegu drewien o barwie kości, rozpalił ogień i usiedli na wydmach, pod plandeką, patrząc, jak z północy nadciąga zimna ulewa. Padało coraz mocniej, krople odciskały się w piasku. Ogień kopcił, a dym unosił się powoli w kłębach; chłopiec zwinął się pod plandeką, w którą bębnił deszcz, i zaraz zasnął. Mężczyzna naciągnął na siebie folię jak kaptur i patrzył na szare morze, zasnute w oddali przez ulewę, i na fale rozbijające się o brzeg, a potem cofające się po ciemnym, pokłutym piasku.

Nazajutrz ruszyli w głąb lądu. Rozległe niskie grzęzawisko, gdzie paprocie, hortensje i dzikie orchidee żyły nadal w formie własnych spopielonych wizerunków, których nie dopadł dotąd wiatr. Marsz był torturą. Drugiego dnia, gdy dotarli do innej drogi, położył torbę, usiadł, zgiął się z rękoma skrzyżowanymi na piersi i kaszlał tak długo, że dłużej już nie mógł. Minęły kolejne dwa dni, a pokonali może piętnaście kilometrów. Przeszli rzekę, nieco dalej dobrnęli do skrzyżowania. Po wybrzeżu ze wschodu na zachód przetoczyła się burza, która zrównała z ziemią czarne martwe drzewa nad przesmykiem niczym wodorosty na dnie strumienia. Tutaj właśnie rozbili biwak, a gdy się położył, zrozumiał, że dalej już nie pójdzie i że to jest miejsce, w którym umrze. Chłopiec siedział i patrzył na niego załzawionymi oczami. Och, tatusiu, powiedział.

Patrzył, jak nadchodzi przez trawę i klęka z kubkiem wody. Wszędzie dokoła niego było światło. Wziął kubek, napił się i opuścił głowę. Została im jedna puszka brzoskwiń, ale całą kazał zjeść chłopcu, nie wziął od niego ani odrobiny. Nie mogę, powiedział. Wszystko w porządku.

Zostawię ci pół.

Dobrze. Zostaw na jutro.

Chłopiec wziął kubek i odsunął się, a razem z nim odsunęło się światło. Chciał spróbować postawić namiot z plandeki, ale mężczyzna mu nie pozwolił. Powiedział, że nie chce, żeby cokolwiek go przykrywało. Leżał i patrzył na chłopca przy ogniu. Chciał móc widzieć. Rozejrzyj się, powiedział. Nie ma takiego proroka w długich dziejach tej ziemi, który nie byłby dziś tutaj czczony. W jakiejkolwiek formie przemawiałeś, miałeś słuszność.


Chłopcu wydawało się, że wiatr niesie woń mokrego popiołu. Poszedł szosą, a potem wrócił, ciągnąc kawał sklejki z przydrożnego śmietnika, wbił patyki kamieniem w ziemię i zrobił ze sklejki chwiejną pochyłą osłonę, ale w końcu się nie rozpadało. Zostawił pistolet sygnałowy, wziął rewolwer i poszedł przeczesać okolicę w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, lecz wrócił z pustymi rękami. Mężczyzna ujął jego dłoń, charcząc. Musisz iść dalej, powiedział. Ja nie mogę iść z tobą. Ale ty musisz. Nie wiesz, co może być za zakrętem drogi. Zawsze dopisywało nam szczęście. I znowu ci dopisze. Zobaczysz. Po prostu idź. Wszystko jest w porządku.

Nie mogę.

Wszystko w porządku. To nadchodziło od dawna. I teraz się stało. Idź na południe. Rób wszystko tak, jak robiliśmy razem.

Ty wyzdrowiejesz, tatusiu. Musisz wyzdrowieć.

Nie wyzdrowieję. Przez cały czas miej przy sobie broń. Musisz odnaleźć dobrych ludzi, ale nie wolno ci ryzykować. Nie ryzykuj. Słyszysz?

Chcę być z tobą.

Nie możesz.

Proszę.

Nie możesz. Ty musisz nieść dalej ogień.

Nie wiem jak.

Owszem, wiesz.

Czy on jest prawdziwy? Ten ogień?

Tak. Jest prawdziwy.

A gdzie jest? Ja nie wiem, gdzie on jest.

Wiesz. Jest w tobie. Zawsze tam był. Widzę go.

Proszę cię, weź mnie ze sobą.

Nie mogę.

Proszę cię, tatusiu mój.

Nie mogę. Nie potrafię trzymać martwego syna w ramionach. Myślałem, że dam radę, ale nie dam.

Powiedziałeś, że nigdy mnie nie zostawisz.

Wiem. Przepraszam. Masz całe moje serce. Zawsze miałeś. Jesteś najlepszym facetem na świecie. Zawsze byłeś. Gdy mnie zabraknie i tak będziesz mógł ze mną ciągle rozmawiać. Będziesz mógł do mnie mówić, a ja będę mówił do ciebie. Zobaczysz.

Usłyszę cię?

Tak. Usłyszysz. Musisz robić tak, żeby była to rozmowa, którą sobie wyobrażasz. I wtedy mnie usłyszysz. Musisz poćwiczyć. Tylko nie rezygnuj. Dobrze?

Dobrze.

To dobrze.

Tatusiu, tak się boję.

Wiem. Ale nic ci nie będzie. Poszczęści ci się. Wiem to. Muszę przestać mówić. Zaraz znowu się rozkaszlę.

To nie szkodzi, tatusiu. Nie musisz mówić. To nie szkodzi.

Poszedł drogą tak daleko, jak starczyło mu odwagi, a potem wrócił. Jego ojciec spał. Usiadł obok niego pod sklejką i patrzył. Zamknął oczy, zaczął do niego mówić, a potem nadal trzymał oczy zamknięte i słuchał. Później spróbował jeszcze raz.

Obudził się w ciemności, kaszląc cicho. Leżał, nasłuchując. Chłopiec siedział przy ogniu, owinięty kocem, i patrzył na niego. Kapiąca woda. Gasnące światło. Stare sny wkraczające do świata na jawie. Kapanie było w pieczarze. Światłem była świeca, którą chłopiec nosił w podstawce z wyklepanej miedzi. Wosk tryskał na kamienie. Ślady nieznanych istot w umartwionym lessie. Tym zimnym korytarzem doszli do miejsca, skąd nie ma powrotu, a ich wędrówkę można zmierzyć jedynie za pomocą światła, które nieśli.

Pamiętasz, tatusiu, tego małego chłopca?

Tak, pamiętam.

Myślisz, że nic mu się nie stało?

Myślę, że nie. Ze wszystko z nim w porządku.

Myślisz, że się zgubił?

Nie, myślę, że się nie zgubił.

Boję się, że się zgubił.

Myślę, że nic mu nie grozi.

A kto go odnajdzie, jeśli się zgubił? Kto odnajdzie tego małego chłopca?

Dobro go odnajdzie. Zawsze tak było. I zawsze tak będzie.

Tej nocy spał blisko ojca, obejmując go, a gdy obudził się rano, ojciec był zimny i sztywny. Siedział i płakał długo, a potem wsiał i ruszył między drzewa na drogę. Później wrócił, uklęknął przy ojcu i trzymał go za zimną rękę, raz po raz wymawiając jego imię.


Został trzy dni, a potem wyszedł na drogę i spojrzał w stronę, z której przyszli. Ktoś nadchodził. Odwrócił się, żeby uciec do lasu, ale nie zrobił tego. Stał i czekał, z rewolwerem w ręku. Wszystkimi kocami okrył ojca, więc był zmarznięty i głodny. Pojawił się jakiś mężczyzna, który przystanął i patrzył na niego, ubrany w szaro-żółtą kurtkę narciarską. Na ramieniu nosił strzelbę zawieszoną kolbą do góry na plecionym skórzanym pasku i miał ortalionowy bandolet z nabojami. Weteran dawnych potyczek, brodaty, ze szramą na policzku, o krzepkiej kości i jednym rozbieganym oku. Gdy mówił, jego usta poruszały się krzywo, tak samo jak wtedy, gdy się uśmiechał.

Gdzie jest ten mężczyzna, z którym byłeś?

Umarł.

Czy to był twój ojciec?

Tak. To był mój tatuś.

Przykro mi.

Nie wiem, co robić.

Powinieneś chyba pójść ze mną.

Czy pan jest jednym z dobrych ludzi?

Mężczyzna ściągnął kaptur z głowy. Miał długie, zmierzwione włosy. Spojrzał na niebo. Jakby tam było coś do oglądania. Popatrzył na chłopca. Tak, odparł. Jestem jednym z dobrych ludzi. Może odłożysz rewolwer?

Nie wolno mi oddawać rewolweru. Żeby nie wiem co.

Nie chcę go. Nie chcę tylko, żebyś we mnie celował.

Dobrze.

Gdzie twoje rzeczy?

Nie mamy dużo rzeczy.

Śpiwór masz?

Nie.

A co masz? Jakieś koce?

Tak, ale tatuś jest nimi przykryty.

Pokaż mi.

Chłopiec stał nieruchomo. Mężczyzna wpatrywał się w niego. Przyklęknął na jedno kolano, zsunął strzelbę pod ramieniem i postawił ją na sztorc na drodze, a potem położył, opierając na czółenku. Naboje w pętlach bandoletu były ręcznie wykonane i zapieczętowane parafiną. Mężczyzna pachniał dymem z ogniska. Posłuchaj, rzekł. Masz dwie możliwości do wyboru. Był spór, czy w ogóle iść za wami. Możesz tu zostać ze swoim tatusiem i umrzeć albo pójść ze mną. Jeśli zostaniesz, nie wchodź na drogę. Nie mam pojęcia, jak udało się wam dotrzeć aż tak daleko. Jednak powinieneś iść ze mną. Nic ci nie grozi.

Skąd mam wiedzieć, czy pan jest jednym z dobrych ludzi?

Nie będziesz wiedział. Musisz zaryzykować.

Czy pan niesie ogień?

Że co?

Czy pan niesie ogień?

Ty jesteś skołowany, co?

Nie.

Tak troszkę?

Tak.

To nic.

No to niesie pan?

Co, ogień?

Tak.

Tak. Niesiemy ogień.

Ma pan dzieci?

Mamy.

A małego chłopca?

Mamy małego chłopca i małą dziewczynkę.

Ile on ma lat?

Mniej więcej tyle co ty. Może jest trochę starszy.

I nie zjedliście ich?

Nie.

Nie zjadacie ludzi?

Nie. Nie zjadamy ludzi.

I mogę z panem iść?

Tak, możesz.

To dobrze.

Dobrze.

Weszli do lasu, mężczyzna ukucnął i popatrzył na szarą, wynędzniałą postać pod pochyłą osłoną ze sklejki. Czy to wszystkie koce?

Tak.

To twoja walizka?

Tak.

Wstał. Spojrzał na chłopca. Idź na drogę i zaczekaj tam na mnie. Przyniosę koce i resztę. A mój tatuś?

Co twój tatuś?

Nie możemy go tak zostawić.

Możemy.

Nie chcę, żeby ludzie go widzieli.

Tu nie ma nikogo, kto mógłby go zobaczyć.

Mogę go okryć liśćmi?

Wiatr je rozwieje.

A nie moglibyśmy go przykryć jednym kocem?

Ja to zrobię. Idź już.

Dobrze.

Czekał na drodze; wreszcie mężczyzna wyłonił się z lasu, niosąc walizkę w ręku i koce na ramieniu. Przejrzał je i podał jeden chłopcu. Masz, powiedział. Owiń się. Zmarzłeś. Chłopiec chciał mu oddać rewolwer, ale mężczyzna go nie wziął. Trzymaj to, rzekł.

Dobrze.

Wiesz, jak z tego strzelać?

Tak.

To dobrze.

A co z moim tatusiem?

Nic więcej nie da się zrobić.

Chciałbym się z nim pożegnać.

Dasz sobie radę?

Tak.

To idź.

Zaczekam na ciebie.

Wrócił do lasu i ukląkł przy ojcu. Mężczyzna owinął go kocem, jak obiecał, i chłopiec już go nie odkrył, tylko usiadł obok, rozpłakał się i nie mógł przestać. Płakał bardzo długo. Będę z tobą rozmawiał każdego dnia, rzekł. I nie zapomnę. Żeby nie wiem co. Potem wstał, odwrócił się i poszedł na drogę.

Kobieta, gdy tylko zobaczyła chłopca, objęła go i przytuliła. Och, powiedziała, tak się cieszę, że cię widzę. Bywało, że mówiła mu o Bogu. Próbował rozmawiać z Bogiem, ale najlepiej było, gdy rozmawiał z ojcem, więc właśnie z nim rozmawiał i nigdy nie zapomniał. Kobieta powiedziała, że to nic złego. Powiedziała, że jego oddech to oddech Boga, co to przechodzi od człowieka do człowieka przez całe dzieje.

Kiedyś w górskich potokach żyły pstrągi źródlane. Widać je było, jak stoją w bursztynowym nurcie, a białe krańce płetw drgają delikatnie w płynącej wodzie. W ręku pachniały mchem. Wypolerowane, muskularne, torsyjne. Na grzbietach miały ślimacznicowate desenie, które były mapami nastającego świata. Mapami i labiryntami. Tego, czego nie można odtworzyć. Czego nie można naprawić. W głębokich dolinach, gdzie żyły, wszelka rzecz była starsza od człowieka i tchnęła tajemnicą.

Загрузка...