MUŁ — konstruktywne aspekty reżimu Muła stały się. widoczne po upadku Pierwszej Fundacji. To właśnie Mułowi udało się, po raz pierwszy od ostatecznego rozpadnięcia się Imperium Galaktycznego, zjednoczyć tak duży obszar przestrzeni, że, w odniesieniu do jego państwa można było bez przesady użyć określenia „imperium”. Bowiem, mimo wsparcia psychohistorii, wcześniejsze imperium handlowe podbitej przez Muła Fundacji składało się z różnorodnych i luźno ze sobą powiązanych światów. „Imperium” Fundacji nie można w ogóle porównywać z trzymanym przez Muła twardą ręką Związkiem Światów, który w tak zwanym „Okresie Poszukiwań” obejmował jedną dziesiątą przestrzeni Galaktyki, zamieszkałą przez jedną piętnastą jej populacji…
Encyklopedia podaje o wiele więcej informacji na temat Muła i jego Imperium niż zawarte jest w cytowanym fragmencie, ale prawie nic z tego nie wiąże się z problemem, którym się teraz zajmiemy. W każdym razie znajdujące się tam dane są zbyt suche i nie nadają się do naszej relacji. W miejscu, w którym urywa się cytowany wyżej fragment hasła „Muł”, zaczynają się rozważania dotyczące warunków gospodarczych, które doprowadziły do utworzenia stanowiska Pierwszego Obywatela Związku, jak brzmiał oficjalny tytuł Muła, i ekonomicznych konsekwencji tego stanu rzeczy.
Jeśli podczas pisania tego hasła zaskoczyła w którymś momencie jego autora niezwykła szybkość, z którą Muł w ciągu zaledwie pięciu lat doszedł od niczego do potężnego dominium, to starannie i skutecznie ukrył on ten fakt. I podobnie — jeśli zdziwiło go nagłe zaprzestanie ekspansji na rzecz ściślejszego zespolenia i umocnienia zdobytych już terytoriów, co zajęło Mułowi dalszych pięć lat, to w treści hasła nie znajdziemy nawet najmniejszego śladu tego wrażenia. Zostawmy zatem Encyklopedię i kroczmy dalej naszą własną drogą. Zajmiemy się okresem wielkiego interregnum między epokami Pierwszego i Drugiego Imperium Galaktycznego, a ściślej końcem wspomnianego wyżej pięcioletniego okresu konsolidacji państwa Muła.
W Związku Światów panuje spokój. Gospodarka rozwija się pomyślnie. Niewiele znalazłoby się osób, które by zamieniły silne rządy Muła na poprzedzający je okres chaosu i rozprzężenia. Światy, które przed pięciu laty znajdowały się w orbicie wpływów Fundacji, mogą czuć nostalgię za dawnymi czasy, ale nic poza tym. Tych spośród przywódców Fundacji, którzy okazali się nieużyteczni, nie ma już wśród żywych, ci, którzy mogli się przydać, zostali odmienieni.
Najbardziej użytecznym z odmienionych był Han Pritcher, obecnie generał-porucznik.
W czasach Fundacji Han Pritcher był kapitanem, a jednocześnie członkiem podziemnej Opozycji Demokratycznej. Kiedy Fundacja poddała się bez walki, Pritcher toczył z Mułem swą prywatną wojnę. To znaczy walczył do czasu, dopóki nie został odmieniony.
Odmiana ta nie dokonała się za sprawą perswazji, nie była skutkiem uznania jakiejś wyższej racji czy siły argumentów. Han Pritcher doskonale o tym wiedział. Odmienił się, a raczej został odmieniony, dlatego iż Muł był mutantem obdarzonym niezwykłymi zdolnościami psychicznymi, pozwalającymi mu na swobodne manipulowanie uczuciami normalnych ludzi. Mimo to, Han Pritcher czuł się zupełnie zadowolony. Było tak, jak być powinno. Właśnie to zadowolenie z odmiany było jej głównym symptomem, ale Han Pritcher nie zaprzątał sobie tym głowy.
Teraz, powracając ze swej piątej, ważnej wyprawy w bezmiar Galaktyki rozciągający się za granicami Związku, ów doświadczony kosmonauta i pracownik wywiadu doznawał uczucia niemal naturalnej radości na myśl o czekającym go rychłym spotkaniu z Pierwszym Obywatelem. Jego surowa, jak wyciosana z kawałka ciemnego drewna twarz, która — wydawało się — musiałaby pęknąć, gdyby Han Pritcher spróbował się uśmiechnąć, nie pokazywała tego, ale zewnętrzne oznaki były zbyteczne. Muł dostrzegał uczucia tam, gdzie się rodziły, we wnętrzu człowieka, w taki rzec można sposób, w jaki zwyczajny człowiek dostrzega ściągnięcie brwi u innej osoby.
Pritcher zostawił swój wóz w starych hangarach wicekrólewskich i zgodnie z wymogami regulaminu wszedł na teren pałacu pieszo. Przeszedł milę pustą i cichą aleją. Wiedział, że na całym obszarze liczącej wiele mil kwadratowych posiadłości nie ma ani jednego strażnika, ani jednego żołnierza, ani jednego uzbrojonego człowieka.
Muł nie potrzebował żadnej ochrony. Muł sam był swoim najlepszym strażnikiem i obrońcą.
Ciszę przerywał tylko miękki odgłos kroków Pritchera. Po chwili oczom jego ukazały się lśniące, niewiarygodnie lekkie, a przy tym niewiarygodnie mocne metalowe ściany pałacu o śmiałych, płomienistych, rozedrganych — zdało się — gorączkowo łukach, charakterystycznych dla architektury Późnego Imperium. Budowla górowała majestatycznie nad otaczającym ją pustkowiem i nad miastem stłoczonym na horyzoncie.
Wewnątrz mieszkał w zupełnym odosobnieniu człowiek, od którego ponadludzkich cech psychicznych zależała nowa elita i cała struktura Związku.
Przed generałem rozsunęły się bezgłośnie potężne, gładkie drzwi. Przekroczył próg i wszedł na szerokie, ruchome schody, które szybko i cicho poniosły go w górę. Stanął przed niewielkimi, odbijającymi swą prostotą od reszty pełnego przepychu wnętrza drzwiami, które prowadziły do gabinetu Muła.
Drzwi otworzyły się…
Bail Channis był młody. Bail Channis nie należał do odmienionych. To znaczy, mówiąc prościej, jego struktura emocjonalna nie została zmieniona przez Muła. Pozostała dokładnie taka, jak ją uformowały geny, a następnie zmodyfikował wpływ środowiska. On również czuł się zupełnie zadowolony.
Nie miał jeszcze trzydziestki, a już cieszył się sporym rozgłosem w stolicy. Ponieważ był przystojny i dowcipny, świetnie radził sobie w towarzystwie. Ponieważ był inteligentny i opanowany, świetnie radził sobie z „Mułem. I jedno, i. drugie było bardzo przyjemne.
Teraz, po raz pierwszy, Muł wezwał go na prywatną audiencję.
Nogi same go niosły po długiej, lśniącej alei, prowadzącej prosto jak strzelił do wyniosłej, zwieńczonej wieżyczkami i iglicami budowli, który była niegdyś rezydencją wicekrólów Kalgana rządzących w imieniu imperatora, później siedzibą udzielnych książąt na Kalganie, władających planetą w swym własnym imieniu, a teraz stała się domem Pierwszego Obywatela Związku, który sprawował stąd rządy nad swym imperium.
Channis nucił pod nosem. Nie miał wątpliwości, że chodzi tu o Drugą Fundację. O to tak przejmujące wszystkich lękiem widmo, że wystarczyła sama wzmianka o nim, by Muł raptownie skończył ze swą polityką nieprzerwanej ekspansji i zaczął mieć się na baczności. Oficjalnie nazywało się to „konsolidacją”.
Teraz pojawiły się plotki — nic nie jest w stanie powstrzymać plotek. Muł ma na nowo podjąć ofensywę. Muł odkrył położenie Drugiej Fundacji i wkrótce na nią uderzy. Muł doszedł do porozumienia z Drugą Fundacją w sprawie podziału Galaktyki. Muł doszedł do wniosku, że Druga Fundacja nie istnieje i chce zająć całą Galaktykę. „ Nie ma sensu wyliczać wszystkich wersji, które można usłyszeć w poczekalniach i przedpokojach gabinetów. Zresztą, nie pojawiły się po raz pierwszy. Teraz jednak wydawały się opierać na solidniejszych podstawach, i wszystkie wolne, niespokojne duchy, które rozkwitały w czasach wojny, niebezpiecznych kampanii i chaosu politycznego, a więdły i usychały w okresie stabilizacji i pokoju, radowały się.
Bail Channis. był jednym z nich. Nie bał się tajemniczej Drugiej Fundacji. Jeśli już o tym mowa, to nie bał się również Muła i szczycił się tym. Być może ci, którzy zazdrościli mu, że jest tak młody, a jednocześnie ma takie szczęście i powodzenie, czekali z cichą nadzieją na to, że Muł rozprawi się z bawidamkiem, który ot warcie stroi sobie żarty z niedostatków jego urody i ascetycznego trybu życia. Nikt nie śmiał przyłączyć się do tych żartów i tylko nieliczni nie bali się śmiać z nich, ale kiedy nic się nie stało, reputacja Channisa znacznie wzrosła.
Channis dobierał na poczekaniu słowa do melodii, którą nucił. Była to improwizacja bez sensu z refrenem „Druga Fundacja zagraża narodowi i wszelkiemu rodzajowi”.
Stanął przed pałacem.
Rozsunęły się przed nim potężne, gładkie drzwi. Przekroczył próg i wszedł na szerokie ruchome schody, które szybko i cicho poniosły go w górę. Stanął przed niewielkimi, odbijającymi swą prostotą od reszty pełnego przepychu wnętrza drzwiami, które prowadziły do pokoju Muła.
Drzwi otworzyły się…
Człowiek, który nie miał innego imienia niż Muł i innego tytułu niż Pierwszy Obywatel, patrzył przez jednostronnie przejrzystą ścianę na rzęsiście oświetlone, dumne miasto na horyzoncie.
W gęstniejącym mroku pojawiły się gwiazdy na niebie. Wszystkie były posłuszne jego woli.
Uśmiechnął się gorzko. Były posłuszne osobie, którą niewielu oglądało.
On, Muł, nie był osobą, na którą można było patrzeć, nie był osobą, na którą można było patrzeć bez ironicznego czy szyderczego uśmiechu. Przy swoich pięciu stopach i ośmiu calach ważył zaledwie sto dwadzieścia funtów. Z tyczkowatego ciała sterczały niczym uschnięte badyle długie, kościste kończyny o spiczastych łokciach i kolanach. Chuda twarz niemal ginęła w cieniu potężnego, mięsistego nosa, wystającego z niej na dobre trzy cale. Tylko oczy nie pasowały do tej karykatury człowieka, jaką był Muł. W ich łagodnym spojrzeniu, dziwnie nie pasującym do obrazu najpotężniejszego zdobywcy w Galaktyce, krył się ustawiczny smutek.
W mieście można było znaleźć wszystkie rozrywki i uciechy, jakich mogła dostarczyć luksusowa stolica luksusowego świata. Mógł ustanowić stolicę na Fundacji, najpotężniejszym z podbitych ostatnio światów, ale leżała ona zbyt daleko, na samym skraju Galaktyki. Kalgan, położony bliżej jej centrum, tradycyjne miejsce wypoczynku i zabawy dla arystokracji całej Galaktyki, odpowiadał mu bardziej pod względem strategicznym. On sam, przebywając na tym wesołym, prosperującym jak nigdy dotąd świecie, nie mógł zaznać spokoju.
Bano się go i słuchano, być może nawet szanowano — ale z daleka. Któż mógł patrzeć na niego bez odrazy? Tylko ci, których odmienił A jaką wartość miała ich sztuczna lojalność? Brak jej było smaku, jak każdej namiastce. Mógł sobie nadawać godności i przyjmować tytuły, mógł stworzyć osobliwy rytuał i wymyślać wyszukane ceremonie, ale to niczego by nie zmieniło. Lepiej, a przynajmniej nie gorzej, było zostać po prostu Pierwszym Obywatelem i ukryć się.
Opanowało go nagle silne uczucie buntu. Nawet jedna cząstka Galaktyki nie może pozostać poza sferą jego władzy. Już pięć lat minęło od czasu, jak zaprzestał podbojów i zagrzebał się tu. na Kalganie, a wszystko z powodu odwiecznej, niejasnej groźby ataku ze strony Drugiej Fundacji, której nikt nigdy nie widział, o której nikt nigdy nie słyszał nic pewnego i o której w ogóle nic nie było wiadomo. Miał trzydzieści dwa lata. Nie był więc stary, ale czuł się staro. Aczkolwiek dysponował niezwykłą siłą psychiczną, ciało miał wątłe.
Wszystkie gwiazdy, wszystkie gwiazdy, które może dostrzec i wszystkie, których stąd nie widać — wszystkie muszą być jego!
Musi się zemścić na wszystkich. Na ludzkości, do której nie należy. Na Galaktyce, do której nie pasuje.
Zapaliło się umieszczone u góry światełko ostrzegawcze. Do pałacu ktoś wszedł. Widział jak zbliża się do jego pokoju, a jednocześnie, jak gdyby zapadający zmierzch jeszcze bardziej wyostrzył jego zmutowane zmysły, wyczuwał dokładnie stan emocjonalny przybysza. Rozpoznał go bez trudu. Był to Pritcher.
Kapitan Pritcher z nieistniejącej już Fundacji. Ten sam kapitan Pritcher, którego nie potrafił docenić zbiurokratyzowany rząd murszejącej Fundacji. Ten sam kapitan Pritcher, którego on, Muł, wyciągnął z błota i wyniósł do godności pułkownika, a następnie generała, czyniąc obiektem działalności dawnego podrzędnego pracownika wywiadu całą Galaktykę.
Pritcher, który zaczynał jako jego zdeklarowany wróg, teraz był wzorem wierności i posłuszeństwa. Wierność ta nie wypływała jednak ani z wdzięczności, ani z chęci odwzajemnienia się za uznanie i awans, ani z nadziei uzyskania korzyści materialnych. Była to sztuczna wierność Odmienionego.
Muł doskonale rozpoznawał tę solidną i niezmienną zewnętrzną warstwę osobowości Hana Pritchera, którą tworzyły wierność i posłuszeństwo panujące niepodzielnie nad pozostałymi uczuciami, warstwę, którą sam tam zaszczepił pięć lat temu. Jednak głęboko pod tą warstwą znajdowały się pokłady, w których tkwiły w niezmienionym stanie dawne, naturalne cechy osobowości jego generała — upór, indywidualizm, niesubordynacja i idealizm — do których nawet on, Muł, nie był w stanie przeniknąć.
Otworzyły się drzwi znajdujące się za jego plecami. Odwrócił się. Przezroczysta dotąd ściana zmętniała i powoli straciła przejrzystość, a szkarłatne światło zmierzchu ustąpiło miejsca białemu, ostremu blaskowi żarówki jądrowej.
Han Pritcher usiadł na wskazanym miejsca. Podczas prywatnych audiencji u Muła nie trzeba było giąć się w ukłonach, przyklękać ani używać napuszonych tytułów. Muł był po prostu „Pierwszym Obywatelem”. Zwracano się do niego przez „pan”. Można było siedzieć w jego obecności, a nawet — jeśli zaszła potrzeba — odwrócić się tyłem.
W oczach Hana Pritchera wszystko to świadczyło o spokojnej pewności siebie i poczuciu własnej siły. Czuł z tego powodu wyraźne zadowolenie.
— Wczoraj otrzymałem twój ostatni meldunek, Pritcher. Nie będę ukrywał, że wydał mi się nieco przygnębiający.
Generał ściągnął brwi.
— Tak, tak przypuszczam — ale nie sądzę, żebym mógł dojść do innych wniosków, niż doszedłem. Po prostu nie ma żadnej Drugiej Fundacji.
Muł zastanowił się chwilę, a potem wolno pokręcił głową, jak tyle już razy przedtem.
— Mamy świadectwo Eblinga Misa. Zawsze jeszcze pozostaje świadectwo Eblinga Misa.
To była stara historia.
— Mis mógł być największym psychologiem na Fundacji, ale w porównaniu z Harim Seldonem był dzieckiem — rzekł stanowczym tonem Pritcher. — W czasie kiedy wertował dzieła Seldona, był pod pana presją psychiczną. Może naciskał pan zbyt mocno. Mógł się pomylić. Musiał się pomylić.
Muł westchnął, pochylając głowę na swej podobnej do badyla szyi.
— Gdyby żył minutę dłużej… Już — już miał mi powiedzieć, gdzie znajduje się Druga Fundacja. Wiedział to, mówię ci. Nie powinienem był wycofywać się. Nie powinienem był czekać tyle czasu. Pięć lat poszło na marne.
Pritchera nie mogło irytować ani niecierpliwić długie dumanie jego pana — nie pozwalała na to jego kontrolowana przez Muła struktura psychiczna. Zamiast tego ogarnął go nieokreślony niepokój — czuł się nieswojo.
— Ale czy możliwe jest jakieś inne wyjaśnienie? Pięć razy wylatywałem na zwiady. Pan sam wyznaczał trasy tych podróży. Przeszukałem wszystko — nie pominąłem ani jednego asteroidu. Mija już trzysta lat od czasu, jak Hari Seldon ze starego Imperium założył rzekomo dwie Fundacje, żeby stały się zalążkami nowego imperium, które miało zastąpić tamto, dogorywające, już. Sto lat po Seldonie Pierwsza Fundacja była znana na całych Peryferiach. Sto pięćdziesiąt lat po Seldonie — wtedy, kiedy stoczyła ostatnią bitwę ze starym Imperium — była znana już w całej Galaktyce. Minęło trzysta lat — no i gdzie jest ta tajemnicza Druga Fundacja? Nie słyszano niej w żadnym. zakątku Galaktyki.
— Ebling Mis powiedział, że utrzymuje swoje istnienie w tajemnicy. Tylko pozostawanie w ukryciu może sprawić, że jej słabość stanie się siłą.
— Niemożliwe, żeby to, co naprawdę istnieje, można było utrzymać w tak głębokiej tajemnicy.
Muł podniósł głowę i zmierzył go ostrym przenikliwym spojrzeniem.
— Nie — rzekł. — Druga Fundacja istnieje naprawdę. — Wzniósł w górę chudy, kościsty palec. — Nastąpi lekka zmiana w taktyce.
Pritcher zmarszczył brwi.
— Chce pan sam wyruszyć? Nie radziłbym tego robić.
— Ależ skąd, oczywiście, że nie. Będziesz musiał polecieć jeszcze raz — ostatni raz. Ale z kimś, z kim podzielisz się dowództwem.
Po chwili ciszy Pritcher spytał twardym głosem:
— Z kim, panie?
— Jest tu, na Kalganie, pewien młody człowiek. Nazywa się Bail Channis.
— Nic o nim nie słyszałem.
— Tak myślę. Jest bystry, ambitny i nie jest Odmienionym.
Pritcher drgnął lekko.
— Nie rozumiem jaki z tego pożytek.
— Jest pewien pożytek, Pritcher. Jesteś bystry i masz doświadczenie. Oddałeś mi duże usługi. Ale jesteś odmieniony. Twoim działaniem kieruje sztuczna, wymuszona przeze mnie wierność. Tracąc swoje naturalne pobudki, straciłeś jednocześnie coś, czego w żaden sposób nie mogę zastąpić — coś trudno uchwytnego, co można by nazwać przedsiębiorczością.
— Nie czuję tego — odparł ponuro Pritcher. — Pamiętam siebie całkiem dobrze z czasów, kiedy byłem pana wrogiem. Absolutnie nic czuję się teraz gorszy.
— Naturalnie — Muł wykrzywił usta w uśmiechu. — Trudno oczekiwać, żeby twój sąd w tej sprawie był obiektywny. Otóż ten Channis jest ambitny, ale nie chodzi mu o to, żeby się wykazać — on dba tylko o siebie. Jest całkowicie godny zaufania, ale nie dlatego, że jest lojalny wobec mnie, lecz dlatego, że obchodzi go tylko jego własny interes. On dobrze wie, że jego pomyślność zależy od moich sukcesów i zrobi wszystko, żeby umocnić moją władzę, bo dzięki temu sam zyska. Jeśli poleci z tobą, to będzie go zachęcała do wytrwałych poszukiwań ta właśnie dbałość o własny interes.
— Wobec tego — powiedział Pritcher, nie dając za wygraną — dlaczego nie cofnie pan mojej odmiany, jeśli myśli pan, że dzięki temu stanę się lepszym wywiadowcą? Teraz chyba może mi pan ufać.
— Nigdy w życiu, Pritcher. Dopóki będziesz w zasięgu mojej władzy, pozostaniesz Odmienionym. Gdybym w tej chwili cofnął swój wpływ, to w następnej byłbym już martwy.
Generał poczerwieniał.
— Rani mnie pan, myśląc o mnie w ten sposób.
— Nie chcę cię zranić, ale jest po prostu niemożliwe, żebyś mógł przewidzieć, jakie będziesz żywił uczucia, kiedy cofnę swój wpływ i będziesz się mógł kierować swoimi naturalnymi pobudkami. Umysł ludzki nie cierpi kontroli i manipulacji. Z tego właśnie powodu zwykły hipnotyzer nie potrafi wprawić w trans żadnej osoby bez jej dobrowolnej zgody. Ja potrafię, gdyż nie jestem hipnotyzerem, ale, wierz mi. Pritcher, odraza, której teraz nie jesteś w stanie okazać, a nawet nie wiesz o tym, że ją w głębi czujesz, jest czymś, czemu naprawdę nie chciałbym stawić czoła.
Pritcher z rezygnacją opuścił głowę. Czuł się, jakby mu przybyło kilkadziesiąt lat.
— Ale czy może pan ufać temu człowiekowi? — rzekł z wysiłkiem. — To znaczy, czy może mu pan całkowicie ufać — tak jak mnie teraz, kiedy jestem Odmieniony?
— Ha, myślę, że nie mogę mu ufać bez zastrzeżeń. Właśnie dlatego musisz z nim polecieć. Widzisz, Pritcher — Muł zagłębił się w wielkim fotelu, w którego miękkim wnętrzu wyglądał jak żywa wykałaczka — gdyby natknął się na Drugą Fundację i gdyby przyszło mu do głowy, że bardziej opłaca się trzymać z nimi niż ze mną… Rozumiesz?
W oczach Pritchera pojawił się błysk zadowolenia.
To brzmi lepiej.
— Właśnie. Ale pamiętaj, że o ile to tylko będzie możliwe, on musi mieć swobodę ruchów.
— Oczywiście.
— I… e… Pritcher. Ten młodzieniec ma miłą powierzchowność, jest uprzejmy i w ogóle czarujący. Nie daj się na to nabrać. To niebezpieczny typ, pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Nie wchodź mu w drogę, jeśli nie będziesz do tego odpowiednio przygotowany. To wszystko.
Muł znowu został sam. Światło zgasło, a ściana ponownie stała się przezroczysta. Niebo miało purpurowy kolor, a smuga światła na horyzoncie wskazywała, gdzie jest miasto.
Po co to wszystko? Powiedzmy, że zostanie panem całej Galaktyki… Co dalej? Czy to spowoduje, że ludzie tacy jak Pritcher stracą pewność siebie, prostolinijność, siłę i opanowanie i staną się zgarbionymi słabeuszami? Czy Bail Channis straci swą urodę? Czy on sam stanie się inny?
Żachnął się. Skąd te wątpliwości? O co mu właściwie chodzi?
Zapaliło się umieszczone u góry światełko. Do pałacu wszedł człowiek. Muł widział, jak zbliża się do jego pokoju i, niemal wbrew swej woli, odkrywał stan emocjonalny przybysza.
Rozpoznał go bez trudu. Był to Channis. W jego strukturze psychicznej Muł nie dostrzegał tej jednolitości uczuć, która charakteryzowała Pritchera. Miał przed sobą surowe, bogate i różnorodne spectrum uczuć wytworzone przez silny, nietknięty obcym oddziaływaniem umysł, na który wywarły wpływ jedynie sprzeczności targające wszechświatem. Cała struktura falowała i pulsowała. Jej powierzchnię tworzyła ostrożność pokrywająca całość cienką, gładką warstwa,, w ukrytych zakąskach tworzyły się wiry cynizmu i grubiaństwa. Pod powierzchnia, płynął silny prąd egoizmu i interesowności, z którym tu i ówdzie łączyły się strumyki okrucieństwa. Na samym spodzie, w głębi, zalegała nieruchomo niczym nie zaspokojona ambicja.
Muł wiedział, że w każdej chwili może wtargnąć w ten przestwór, zburzyć powierzchnię i zamieszać w głębi, zmienić kierunek prądu albo zniszczyć go i stworzyć inny. Ale co z tego? Czy gdyby Channis chylił przed nim głowę i wpatrywał się w niego z uwielbieniem, zniknęłaby groteskowość jego własnej postaci, groteskowość, która sprawiła, że unikał światła dziennego i kochał noc, że żył samotnie, jak odludek, w środku imperium, które całkowicie należało do niego?
Otworzyły się drzwi znajdujące się za jego plecami. Odwrócił się. Przezroczysta dotąd ściana zmętniała i powoli straciła przejrzystość, a ciemność ustąpiła białemu, ostremu światłu żarówki jądrowej.
Bail Channis usiadł swobodnie i rzekł:
— Nie jest to dla mnie zupełnie niespodziewany zaszczyt.
Muł potarł czterema palcami swój wydatny organ powonienia i spytał z lekką irytacją w glosie:
— A dlaczegóż to, młodzieńcze?
Myślę, że to przeczucie. Jeśli nie brać pod uwagę tego, że doszły do moich uszu pewne plotki.
— Plotki? A które konkretnie? Jest ich całe mnóstwo.
— Te, według których przygotowuje się ofensywę galaktyczną. Mam nadzieję, że tak jest istotnie i że będę w niej mógł odegrać odpowiednią rolę.
— A więc myślisz, że Druga Fundacja istnieje?
— A dlaczego nie? To by czyniło Galaktykę ciekawszą.
— Uważasz, że to interesujące?
— Oczywiście. Właśnie ta tajemnica, która ją otacza. Czy można znaleźć lepszy temat dla snucia domysłów? Ostatnio dodatki do gazet nie zajmują się niczym innym, prawdopodobnie świadczy to o znaczeniu tej sprawy. Jeden z głównych autorów piszących do „Kosmosu” wymyślił historię o świecie, gdzie żyją istoty będące czystą inteligencją — chodzi o Drugą Fundację — które dysponują tak potężną energią psychiczną, że można ją porównywać tylko z energią, jaka zajmują się nasze nauki fizyczne. Jest ona w stanie niszczyć statki kosmiczne odległe o całe lata świetlne, zmieniać orbity planet…
— Owszem, ciekawe. A co ty o tym myślisz? Masz jakąś własną koncepcję czy zgadzasz się z tą hipotezą o energii psychicznej?
— Na Galaktykę, nie! Myśli pan, że takie istoty ograniczyłyby swe posiadanie do swojej ojczystej planety? Nie, proszę pana. Uważam, że Druga Fundacja pozostaje w ukryciu, ponieważ jest słabsza, niż sądzimy.
— Wobec tego nie muszę długo tłumaczyć o co mi chodzi. Co byś powiedział na objęcie dowództwa wyprawy, której celem jest zlokalizowanie Drugiej Fundacji?
Przez chwilę wydawało się, że Channis zapomniał języka w gębie. Najwyraźniej nie był przygotowany na tak szybki bieg wydarzeń. Milczenie przedłużało się.
— No więc? — spytał sucho Muł. Channis zmarszczył czoło.
— Oczywiście, zgadzam się. Ale gdzie mam lecieć? Czy uzyskał pan jakieś informacje?
— Będzie z tobą generał Pritcher…
— A wiec nie będę dowodził?
— Osądzisz sam, kiedy skończę. Słuchaj, nie pochodzisz z Fundacji. Jesteś Kalgańczykiem, prawda? Tak. No więc pewnie niewiele wiesz o Planie Seldona. Kiedy pierwsze Imperium Galaktyczne chyliło się ku upadkowi, Hari Seldon z grupą psychohistoryków, analizując przy pomocy narzędzi matematycznych, jakich w naszej zdegenerowanej epoce próżno szukać, przyszły bieg historii, założył na dwóch przeciwległych krańcach Galaktyki dwie Fundacje, tak dobierając warunki, żeby wolno zmieniające się czynniki społeczne i gospodarcze doprowadziły do ich przekształcenia się w zalążki Drugiego Imperium. Zgodnie z Planem Seldona miało to trwać tysiąc lat — bez Fundacji okres ten wydłużyłby się do trzydziestu tysięcy. Ale Seldon nie mógł liczyć na to, że pojawię się ja. Jestem mutantem, i psychohistoria, która zajmuje się, zgodnie z prawem wielkich liczb, jedynie reakcjami wielkich populacji, nie mogła przewidzieć takiej sytuacji. Rozumiesz?
— Doskonale. Ale gdzie tu jest miejsce dla mnie?
— Zaraz się dowiesz. Mam zamiar zjednoczyć Galaktykę już teraz i osiągnąć cel, który przyświecał Seldonowi, nie w ciągu tysiąca, lecz w czasie trzystu lat. Jedna Fundacja — świat specjalistów od fizyki i techniki — wciąż rozwija się i kwitnie pod moimi rządami. Rozwój gospodarczy oraz ład i spokój panujący w Związku pozwoliły im stworzyć broń jądrową, której nie oprze się nic, z wyjątkiem może Drugiej Fundacji. Muszę więc zdobyć o niej więcej informacji. Generał Pritcher jest święcie przekonany, że Druga Fundacja nie istnieje. Ja wiem, że to nieprawda.
— Skąd pan to wie? — spytał ostrożnie Channis.
— Stąd, że ktoś ingeruje w umysły ludzi, którzy do tej pory znajdowali się pod moją wyłączną kontrolą! — wybuchnął nagle Muł. — Delikatnie, subtelnie, ale nie aż tak subtelnie, żebym nie był w stanie tego zauważyć. Co więcej, ta ingerencja się wzmaga, a ofiarami jej padają wartościowi ludzie i to w ważnych momentach. Dziwi cię teraz, że przez tyle lat wolałem siedzieć spokojnie?
Dlatego jesteś mi potrzebny. Generał Pritcher jest najlepszy z tych, którzy mi zostali, a więc jest w niebezpieczeństwie. Oczywiście, on o tym nic nie wie. Ale ty nie jesteś Odmienionym i dlatego trudno by było od razu stwierdzić, że jesteś moim człowiekiem. Możesz zwodzić Drugą Fundację dłużej niż którykolwiek z. moich ludzi — może nawet tak długo, jak będzie potrzeba. Rozumiesz?
— Hmm. Tak. Ale proszę mi wybaczyć jeszcze jedno pytanie. Muszę wiedzieć, w jaki sposób objawia się ta ingerencja, żebym potrafił wyśledzić zmianę w zachowaniu generała Pritchera, gdyby do tego doszło. Czy to likwiduje ich odmianę? Czy stają się zdrajcami?
— Nie. Mówiłem już, że ta zmiana jest delikatna. Dlatego trudno ją wykryć i nieraz muszę wstrzymywać się z działaniem, bo nie mam pewności czy człowiek, który jest na kluczowym stanowisku, zachowuje się dziwnie z jakichś naturalnych powodów, czy jest manipulowany. Ich wierność pozostaje nienaruszona, ale tracą pomysłowość i inicjatywę. Pozostawia mi się osobę na pozór normalną, ale zupełnie bezużyteczny. W ostatnich latach spotkało to sześciu ludzi. Sześciu spośród najzdolniejszych — uniósł w górę kącik ust. — Teraz dowodzą bazami szkoleniowymi i pragnę tylko jednego — żeby nie znaleźli się w krytycznej sytuacji, która wymagałaby od nich podjęcia natychmiastowej decyzji.
— Przypuśćmy… przypuśćmy, że to nie jest sprawa Drugiej Fundacji. A gdyby to był ktoś taki jak pan — inny mutant?
— To ostrożna i dokładna robota, obliczona na wiele lat. Jeden człowiek bardziej by się spieszył. O nie, w tym bierze udział wielu ludzi, cały świat, i ty będziesz bronią, której przeciw nim użyję.
— Czuję się zaszczycony, że to mnie pan wybrał.
Muł zauważył nagłą zmianę w jego strukturze emocjonalnej.
— Tak, najwyraźniej myślisz sobie, że skoro masz wykonać dla mnie specjalne zadanie, to należy ci się równie specjalna zapłata — może nawet mianowanie cię — moim następcą. Masz rację. Ale musisz wiedzieć, że są też specjalne kary. Moja gimnastyka psychiczna nie ogranicza się do wytwarzania uczuć wierności i posłuszeństwa.
Na jego wąskich wargach pokazał się lekki uśmiech, a Channis podskoczył z trwogą na krześle.
Na ułamek sekundy, ułamek krótszy niż mgnienie oka. Channis poczuł osaczające go, przenikliwe, trudne do opisania przygnębienie. Miał wrażenie, że zamyka się nad nim, miażdżąc mu niemal mózg, hermetyczna czasza. Ogarnęła go znienacka zupełna ciemność, a całe ciało przeszył potworny, niemożliwy do zniesienia ból. Wszystko to znikło równie szybko, jak się pojawiło, pozostawiając tylko wściekły gniew.
— Złość nic tu nie pomoże… — rzekł Muł. — No tak, teraz starasz sieją ukryć, co? Nie przede mną. A więc pamiętaj — to wrażenie może być jeszcze bardziej intensywne i trwałe. Zabijałem już w ten sposób i — zapewniam — nie ma Straszniejszej śmierci. — Przerwał, a po chwili dodał: — To wszystko!
Muł znowu został sam. Światło zgasło, a ściana ponownie stała się przezroczysta. Niebo było ciemne, a wyłaniający się zza horyzontu roziskrzony gwiazdami soczewkowaty kształt Galaktyki rysował się coraz wyraźniej na jego aksamitnym tle.
Cała ta mgławica składała się z takiej masy gwiazd, że ich lśnienie stapiało się w jeden wielki świetlny obłok.
Wszystko to miało należeć do niego…
Jeszcze tylko jedno, Ostatnie już posunięcie i będzie mógł spokojnie zasnąć.
Trwało posiedzenie Zarządu Drugiej Fundacji. Dla nas są to tylko głosy. Nie jest tu istotna ani dokładna znajomość miejsca spotkania, ani jego uczestników.
Zresztą, ściśle biorąc, nie możemy nawet dokładnie odtworzyć żadnej części obrad. Chyba że zdecydowalibyśmy się poświęcić w tym celu to minimum zastosowanych w naszej relacji, a ogólnie używanych środków przekazu informacji — których przecież mamy prawo oczekiwać — i narazić się na zupełne niezrozumienie.
Zajmujemy się tu psychologami, a właściwie niezupełnie psychologami. Powiedzmy raczej — naukowcami o psychologicznej orientacji. To znaczy ludźmi, którzy swoją koncepcję filozofii nauki oparli na podstawach zupełnie różnych od wszystkich znanych nam orientacji. „Psychologia” stworzona przez uczonych bazujących na aksjomatach i twierdzeniach obserwacyjnych przyjmowanych w naukach fizycznych ma niewiele wspólnego z PSYCHOLOGIĄ.
To mniej więcej tak, jakbym próbował wyjaśnić ślepemu, co to kolor, będąc przy tym równie ślepy jak on.
Chodzi o to, że mózgi uczestników zebrania doskonale znały się i rozumiały nawzajem nie tylko dzięki tłumaczącej ich pracę jakiejś ogólnej teorii, ale również dzięki długotrwałemu stosowaniu konkretnych teorii w codziennej praktyce. Mowa — taka, jaką znamy — była zbyteczna. Nawet fragment zdania wyrażony przy pomocy słów był w porównaniu z ich metodą porozumiewania się pełen zbytecznego gadulstwa. Gest, chrząknięcie, nieznaczny grymas, a nawet odpowiednio wyważona pauza niosły potężną, dawkę informacji.
Pozwalamy tu sobie zatem na przytoczenie części owej konferencji w swobodnym przekładzie na specyficzne kombinacje słów, niezbędne dla przekazu informacji między mózgami nastawionymi od dzieciństwa na filozofię opartą na naukach fizycznych, zdając sobie jednak sprawę, że narażamy się w ten sposób na ryzyko niedostrzeżenia i pominięcia bardziej subtelnych niuansów.
Jeden „głos” górował nad innymi. Należał on do człowieka zwanego po prostu Pierwszym Mówcą. Właśnie mówił:
— Teraz wiemy już dostatecznie jasno, co powstrzymało Muła. Nie mogę powiedzieć, żeby świadczyło to dobrze o… hmm… o naszej zręczności w rozegraniu tamtej sytuacji. Jasne jest, że był o włos od odkrycia naszej siedziby, wykorzystawszy sztucznie spotęgowany potencjał mózgu osoby określanej w Pierwszej Fundacji mianem „psychologa”. Psycholog ten został zabity w momencie, kiedy miał poinformować Muła o swoim odkryciu. W świetle wyliczeń poniżej Trzeciej Fazy, do zabójstwa tego prowadził zupełnie przypadkowy łańcuch wydarzeń. Może przejmiesz głos.
Ton, którym zostały wypowiedziane ostatnie słowa, wskazywał na Piątego Mówcę. Podjął on ponuro:
— Pewnym jest, że w tamtej sytuacji nie popisaliśmy się. Jesteśmy, oczywiście, prawie zupełnie bezbronni wobec zmasowanego ataku, szczególnie prowadzonego przez armię pod wodzą takiego fenomenu psychicznego jak Muł. Krótko po podboju Pierwszej Fundacji, dzięki czemu zaczął się liczyć w Galaktyce, mówiąc dokładnie — w pół roku potem, był już na Trantorze. Jeszcze pół roku i byłby tutaj, a nasze szansę byłyby przerażająco nikłe, mówiąc dokładnie — 3,7% z dokładnością do 0,05%. Poświęciliśmy wiele czasu na analizę sił, które go powstrzymały. Wiemy, oczywiście, co nim kierowało. Wewnętrzny związek między jego fizycznym upośledzeniem a wyjątkowymi zdolnościami psychicznymi jest oczywisty dla nas wszystkich. Jednak dopiero przeszedłszy do Trzeciej Fazy mogliśmy stwierdzić — i to dopiero po fakcie — że w obecności osoby, która żywi w stosunku do niego szczere, przyjazne uczucia może się on zachować w sposób dla siebie nietypowy. A zatem całe to zdarzenie było przypadkowe w tym sensie, że było uwarunkowane obecnością takiej właśnie osoby w odpowiednim momencie.
Według informacji uzyskanych przez naszych agentów psycholog pracujący dla Muła został zabity przez dziewczynę, przez dziewczynę, której — ze względu na jej uczucia — Muł całkowicie ufał i której dlatego nie objął swą kontrolą psychiczną.
Od czasu tego wydarzenia, które było dla nas ostrzeżeniem — ci, którzy chcieliby zapoznać się ze szczegółami całej sprawy, znajdą ich matematyczną analizę w Bibliotece Głównej — powstrzymujemy Muła stosując nietypowe dla nas metody, przez co codziennie ryzykujemy, że cały dokładnie opracowany przez Seldona plan historii skończy się fiaskiem. To wszystko.
Pierwszy Mówca czekał chwilę, by zebrani zdali sobie sprawę z wszystkich konsekwencji przedstawionej sytuacji. Potem ponownie zabrał głos:
— A więc sytuacja jest w wysokim stopniu niepewna. Wydarzenia odbiegły tak daleko od linii nakreślonej przez Seldona — tu muszę jeszcze raz podkreślić, że popełniliśmy karygodny błąd nie przewidując w porę ich biegu i dając się zaskoczyć — że jeśli nie podejmiemy odpowiednich kroków, cały Plan nieuchronnie się załamie. Czas biegnie nieubłaganie i zostajemy w tyle. Myślę, że pozostało nam tylko jedno wyjście, a i to niepewne… Musimy pozwolić, żeby Muł nas znalazł… w pewnym sensie. Przerwał na chwilę, aby zapoznać się ze stanowiskiem pozostałych i dodał:
— Powtarzani — w pewnym sensie.
Statek był gotowy do drogi. Nie brakowało niczego oprócz celu podróży. Muł sugerował powrót na Trantora, na leżącą w ruinach metropolię największego imperium w dziejach ludzkości, na martwy świat będący ongiś stolicą całej Galaktyki.
Pritcher był temu przeciwny. Jego zdaniem był to ślad wiodący donikąd — stara, dokładnie spenetrowana ścieżka.
W kabinie nawigacyjnej zastał Baila Channisa. Kędzierzawa czupryna młodzieńca była zwichrzona, ale nie zanadto. Akurat na tyle, by opadł mu na czoło wijący się kosmyk włosów. Nawet najbardziej staranne zabiegi nie dałyby lepszego efektu. Do tej fryzury znakomicie pasował szeroki uśmiech ukazujący lśniące białe zęby. Sztywny generał poczuł nieokreśloną niechęć do towarzysza wyprawy.
Channis był wyraźnie podniecony.
— Pritcher, to nie może być zbieg okoliczności!
— Nie rozumiem, o czym mówisz — odparł zimno generał.
— Och… dobra, bierz krzesło i siadaj, stary. Przeglądałem twoje notatki. Uważam, że są Świetne.
— To bardzo miłe z twojej strony.
— Ale zastanawiam się, czy doszedłeś do takich samych wniosków jak ja. Próbowałeś kiedy zabrać się za ten problem dedukcyjnie? To znaczy, owszem, przeczesywanie wybranych losowo partii przestrzeni to całkiem niezła metoda i podczas tych pięciu wypraw odwaliłeś niezły kawałek roboty, to jasne. Ale czy zastanowiłeś się kiedy, ile trzeba by czasu, żeby przy takim tempie oblecieć wszystkie znane światy?
— Owszem, parę razy — Pritcher nie miał najmniejszej ochoty ułatwiać Channisowi rozmowy, ale musiał zorientować się, co myśli jego kompan. Jego mózg znajdował się przecież poza kontrolą Muła, a więc nie można było przewidzieć, co mu przyjdzie do głowy.
— W porządku. Wobec tego może teraz postaralibyśmy się wspólnie przeanalizować tę sprawę i odpowiedzieć na pytanie, czego właściwie szukamy?
— Drugiej Fundacji — odparł szorstko Pritcher.
— Fundacji zamieszkałej przez psychologów — poprawił go Channis — którzy są tak samo słabi w fizyce jak Pierwsza Fundacja w psychologii. Myślę, że konsekwencje tego stanu rzeczy są dla ciebie zupełnie oczywiste. W końcu to ty, nie jji, pochodzisz z Pierwszej Fundacji. Musimy znaleźć świat, który sprawuje rządy nad przestrzenią za pomocą sił psychicznych, a jednocześnie jest zacofany w dziedzinie techniki.
— Czy aby na pewno? — spytał spokojnie Pritcher. — Nasz Związek Światów nie jest bynajmniej zacofany pod względem techniki, minio że nasz władca zawdzięcza swą potęgę własnym siłom psychicznym.
— Bo może korzystać z osiągnięć Pierwszej Fundacji — odparł z lekka już zniecierpliwiony Channis — która jest jedyną oazą wiedzy w Galaktyce. Druga Fundacja znajduje się gdzieś wśród szczątków Imperium Galaktycznego. Tam nie ma skąd czerpać wiedzy.
— A więc zakładasz, że dysponują siłą psychiczną wystarczającą do tego, żeby objąć rządy nad grupą światów, a jednocześnie że fizycznie są bezbronni?
— Względnie bezbronni. Potrafią się obronić przed zacofanymi technicznie sąsiadami. Ale siłom Muła, z ich zapleczem technicznym oferowanym przez rozwinięty przemysł jądrowy, nie są w stanie się oprzeć. Jeśli jest inaczej, to dlaczego miejsce ich zamieszkania było trzymane w takim sekrecie przez Hariego Seldona i teraz przez nich samych? Wasza Fundacja nigdy nie czyniła tajemnicy ze swego istnienia i nikt nie ukrywał tego faktu trzysta lat temu, kiedy ograniczała się do jednego bezbronnego miasta na samotnej planecie.
Gładką, ogorzały twarz Pritchera wykrzywił ironiczny uśmiech.
— Skoro przeprowadziłeś tak dogłębną analizę, to może chciałbyś teraz otrzymać listę wszystkich tych królestw, republik, państw planetarnych i dyktatur wszystkich możliwych odmian i odcieni, które pasują do twojego opisu, z uwzględnieniem jeszcze paru czynników, których nie zdążyłeś wymienić?
— A zatem to wszystko zostało już uwzględnione? — Channis nie stracił nic ze swej pewności siebie.
— Naturalnie tutaj nie znajdziesz żadnych materiałów, ale dysponujemy dokładnym i kompletnym przewodnikiem po organizmach politycznych przeciwległych kresów Galaktyki. Naprawdę myślałeś, że Muł działa bez przygotowania, całkowicie zdając się na los szczęścia?
— No tak. Wobec tego — rzekł Channis podnosząc głos w nagłym przypływie energii — co powiesz o Oligarchii Tazendy?
Pritcher potarł w zamyśleniu ucho.
— Tazenda? A tak, zdaje się, że wiem o co chodzi. To nie jest państwo kresowe, prawda? Zdaje się, że leży o jedną trzecią drogi od środka Galaktyki.
— Tak. Co o niej wiesz?
— Zapiski, którymi dysponujemy, umiejscowiają Drugą Fundację na przeciwnym krańcu Galaktyki. Przestrzeń jedna wie, że to jedyna informacja, na której możemy się oprzeć. Tak czy owak, szkoda gadać o Tazendzie. Jej odchylenie kątowe od radiana Pierwszej Fundacji waha się od około stu dziesięciu do stu dwudziestu stopni. W każdym razie nigdy nawet się nie zbliża do stu osiemdziesięciu.
— Jest jeszcze inna wzmianka w zapiskach. Druga Fundacja została założona na „Krańcu Gwiazdy”.
— Nie znaleziono dotąd w Galaktyce regionu o tej nazwie.
— Bo była to nazwa lokalna, której przestano później używać, żeby zachować głębszą tajemnicę. Może zresztą Seldon i jego zespół wymyślili tę nazwę specjalnie na tę okazję. Jest jednak pewien związek między Tazendą a Krańcem Gwiazdy, nie sądzisz?
— Zbliżone brzmienie końcówek obu nazw? To ma być związek? Bzdura!
— Byłeś tam kiedy?
— Nie.
— Ale jest o niej wzmianka w twoich notatkach.
— Gdzie? Ach tak, ale zatrzymaliśmy się tam tylko po to, żeby uzupełnić zapasy wody i żywności. Ten świat z całą pewnością nie wyróżnia się niczym szczególnym.
— Wylądowaliście na planecie rządzącej? Na tej, gdzie znajduje się ośrodek władzy?
— Tego nie wiem.
Channis zamyślił się. Pritcher patrzył na niego zimno. Nagle Channis ocknął się i spytał:
— Możesz przez chwilę popatrzeć ze mną na obraz z Projektora?
— Oczywiście.
Projektor był najnowszym osiągnięciem myśli technicznej i należał do wyposażenia krążowników międzygwiezdnych. W rzeczywistości, wbrew nazwie, była to skomplikowana maszyna licząca połączona z rzutnikiem pokazującym na ekranie daną część nieba widzianego nocą z dowolnie wybranego miejsca w Galaktyce.
Channis wybrał odpowiednie współrzędne i zgasił światła w kabinie pilota. W przyćmionym czerwonym świetle padającym znad pulpitu sterowniczego Projektora jego twarz połyskiwała różowo. Pritcher usiadł w fotelu pilota, zakładając nogę na nogę. Jego twarz była niewidoczna w ciemności.
Powoli, w miarę jak mijał okres indukcji, na ekranie pojawiały się świetlne punkciki. Po pewnym czasie było ich już tak wiele, że od ich lśnienia rozjarzył się cały ekran. Przedstawiały gąszcz gęsto zaludnionych zbiorów gwiazd w centrum Galaktyki.
— Oto — rzekł Channis — obraz nieba widziany zimową nocą z Trantora. To jest właśnie ten ważny szczegół, którego — o ile mi wiadomo — nie brałeś do tej pory pod uwagę w swoich poszukiwaniach. Każda próba określenia położenia Drugiej Fundacji powinna przyjmować Trantor za punkt wyjścia. Przecież był on centrum Imperium Galaktycznego. Zresztą bardziej nawet centrum naukowym i kulturalnym niż politycznym. I dlatego w dziewięciu przypadkach na dziesięć znaczenie każdej używanej wówczas nazwy opisowej powinno odzwierciedlać jakiś związek pomiędzy określanym przez nią miejscem a Trantorem. Trzeba też pamiętać, że chociaż sam Seldon pochodził z Helikona, leżącego bliżej Peryferii niż centrum, to jego zespół pracował na Trantorze.
— Co chcesz mi pokazać? — lodowaty głos Pritchera ostudził nieco zapał Channisa.
— Wyjaśni to mapa. Widzisz tę ciemną mgławicę? — cień jego ramienia padł na ekran, na którym widać było roziskrzone niebo. Palec wskazujący prawie dotykał niewielkiego pasemka czerni, które wyglądało jak dziura w lśniącej tkaninie. — W rejestrze gwiazdowym figuruje pod nazwą Mgławicy Pellota. Przyjrzyj się jej. Zaraz powiększę obraz.
Pritcher miał już nieraz okazję przyglądać się zabiegowi powiększania obrazu przez Projektor, ale mimo to za każdym razem na nowo zapierało mu dech. Zawsze miał przy tym wrażenie, że patrzy na ekran monitora statku mknącego przez straszliwie zatłoczoną Galaktykę bez wchodzenia w nadprzestrzeń. Z jakiegoś punktu w głębi ekranu wystrzeliwały całe masy gwiazd i pędziły w ich kierunku. Po drodze rozdzielały się, tworząc jakby ogromny lej, a kiedy statek weń wpadał, przepadały za krawędziami ekranu. Pojedyncze punkty podwajały się, a potem przybierały kuliste kształty. Ukazujące się tu i ówdzie mgliste plamy zmieniały się w miliony świetlistych punkcików. I cały czas trwało to złudzenie ruchu. Dotarł do niego głos Channisa:
— Zwróć uwagę, że poruszamy się wzdłuż linii prowadzącej z Trantora wprost do Mgławicy Pellota, w wyniku czego uzyskujemy obraz przestrzeni równoważny obrazowi widzianemu z Trantora. Prawdopodobnie jest między nimi niewielka różnica spowodowana odchyleniem światła w polu grawitacji, ale nie znam na tyle matematyki, żebym mógł skorygować ten błąd. W każdym razie jestem pewien, że ta różnica nie jest istotna.
Ciemna plama wypełniała coraz większą część ekranu. Kiedy Channis zwolnił tempo powiększania, wydawało się, że gwiazdy, niczym żywe istoty, ociągają się z odejściem i niechętnie nikną w rogach ekranu. Na brzegach rosnącej mgławicy rozbłyskiwały na krótko, nim skryły się za nią, roje gwiazd, jakby dając świadectwo temu, że za morzem wirujących, nie emitujących promieni świetlnych atomów sodu i wapnia, które wypełniały całe parseki sześcienne przestrzeni, też istnieje światło.
Obraz zatrzymał się i Channis znowu zbliżył palec do ekranu.
To miejsce mieszkańcy regionu nazwali „Ustami”. Jest to o tyle ważne, że ten fragment przestrzeni przypomina usta tylko wtedy, kiedy ogląda się go z Trantora — mówił wskazując na szczelinę w mgławicy wypełnioną światłem i wyglądającą na ciemnym tle jak nieregularne, wyszczerzone w uśmiechu usta.
— Patrz uważnie na „Usta” — ciągnął. — Patrz tam, gdzie gardziel zwęża się i przechodzi w wąską, rozszczepioną smugę światła.
Obraz znowu ruszył. Mgławica zniknęła z pola widzenia i cały ekran wypełniły „Usta”. Podczas zbliżenia Channis w milczeniu wodził palcem po ekranie, a kiedy obraz znieruchomiał, zatrzymał go w miejscu, gdzie widać było samotną gwiazdę — za nią rozciągała się nieprzenikniona ciemność.
— Kraniec Gwiazdy — powiedział po prostu. — W tym miejscu materia mgławicy jest rzadka i światło tej gwiazdy przenika akurat w tym jednym kierunku — w kierunku Trantora.
— Próbujesz mi powiedzieć, że… — zaczął podejrzliwie Pritcher i urwał.
— Nie próbuję. To jest Tazenda — Kraniec Gwiazdy.
Zapłonęły światła. Ekran zgasł. Pritcher trzema długimi susami znalazł się przy Channisie.
— Jak na to wpadłeś?
Channis odchylił głowę na oparcie krzesła. Na jego twarzy widać było dziwne zakłopotanie.
— Przez przypadek. Wolałbym to przypisać swojej bystrości, ale to był czysty przypadek. Zresztą nieważne jak do tego doszedłem, ważne, że to pasuje. Według posiadanych przez nas informacji, Tazenda jest oligarchią. Włada dwudziestoma sześcioma planetami. Nie ma wysoko rozwiniętej nauki. I, co najważniejsze, jest światem mało znanym, któremu obce są dążenia ekspansjonistyczne i który zachowuje ścisłą neutralność i nie miesza się do polityki nawet w swoim regionie. Myślę, że powinniśmy poznać ten świat.
— Czy poinformowałeś o tym Muła?
— Nie. I nie poinformujemy go. Jesteśmy już w przestrzeni i przygotowujemy się właśnie do pierwszego skoku.
Pritcher rzucił się przerażony do ekranu monitora. Kiedy nastawił ostrość, jego oczom ukazała się zimna otchłań otwartej przestrzeni. Patrzył jak skamieniały w ciemność. Wreszcie oderwał się od monitora. Jego ręka machinalnie powędrowała w stronę miotacza. Uspokoił się, czując pod palcami twardą, zakrzywioną kolbę.
— Z czyjego rozkazu? — spytał.
— Z mojego, generale… — Channis po raz pierwszy użył jego tytułu. — Wystartowaliśmy akurat wtedy, kiedy zajmowałem cię tu tym pokazem. Prawdopodobnie wcale nie zdałeś sobie sprawy ze wzrostu przyspieszenia, bo akurat w tym momencie robiłem zbliżenie mgławicy i na pewno uważałeś, że jest to złudzenie wywołane pozornym ruchem gwiazd na ekranie.
— Dlaczego to zrobiłeś? Co ty wyprawiasz? I wobec tego w jakim celu wygadywałeś te bzdury o Tazendzie?
— To nie bzdury. Mówiłem zupełnie poważnie. Właśnie tam lecimy. Wystartowaliśmy dzisiaj dlatego, że odlot był zaplanowany dopiero za trzy dni. Ty, generale, nie wierzysz w istnienie Drugiej Fundacji, ale ja wierzę. Ty wypełniasz po prostu rozkazy Muła i robisz to bez przekonania, natomiast ja dostrzegam realne niebezpieczeństwo. Druga Fundacja miała pięć lat na przygotowanie się. Nie wiem jak to wykorzystali, ale może mają agentów na Kalganie? Przy swoich zdolnościach mogliby się zorientować, że znam. poi ożenię ich siedziby. Moje życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie, a ja bardzo dbam o swoją skórę. Jest to, co prawda, bardzo mało prawdopodobne, ale mimo to wolałem się ubezpieczyć. Dzięki temu moich domysłach nie wie nikt prócz ciebie, a i ty dowiedziałeś się dopiero wtedy, kiedy znaleźliśmy się w przestrzeni. Zresztą i tak pozostaje kwestia załogi.
Na twarzy Channisa znowu pojawił się uśmiech, tym razem ironiczny, bo całkowicie panował nad sytuacją.
Dłoń Pritchera zsunęła się z kolby miotacza. Do głowy cisnęły mu się przykre myśli. Co powstrzymało go przed działaniem? Co odebrało mu energię? Nie tak odległe były przecież czasy, kiedy był krnąbrnym, odrzucającym utarte schematy i z tego powodu pozbawiony możliwości awansu kapitanem w służbie imperium handlowego Pierwszej Fundacji, kiedy to raczej on niż Channis podjąłby tak śmiałą i szybką decyzję. Czyżby Muł miał rację? Czyżby jego umysł, znajdujący się we władzy Muła, był tak pochłonięty myślą o posłuszeństwie, że stracił inicjatywę? Opanowało go przygnębienie, pod wpływem którego poczuł się dziwnie znużony.
— Dobra robota — powiedział. — Jednak w przyszłości masz się konsultować ze mną przed podjęciem decyzji tego rodzaju.
W tym momencie jego uwagę zwróciło mrugające światełko kontrolne.
— To maszynownia — rzekł niedbałym tonem Channis. — Rozgrzali się w ciągu pięciu minut prosiłem ich, żeby dali znać, gdyby mieli jakieś kłopoty. Chcesz przejąć dowództwo?
Pritcher kiwnął głową bez słowa i zostawszy sam zamyślił się nad smutnymi konsekwencjami zbliżania się do pięćdziesiątki. W ekranie monitora migotały z rzadka rozsiane gwiazdy. Z jednej strony widok zakrywał mglisty kształt jądra Galaktyki Co by było, gdyby nie znajdował się pod wpływem Muła…
Na samą myśl o tym otrząsnął się z przerażeniem.
Główny inżynier Huxlani przyglądał się bacznie młodemu mężczyźnie w cywilnym ubraniu, który zachowywał się z taką pewnością siebie, jak gdyby był oficerem floty i który rzeczywiście zdawał się mieć tu władzę. Huxlani, który był zawodowym żołnierzem od czasu, kiedy przestało mu kapać mleko z brody, zawsze kojarzył władzę z odpowiednimi insygniami Ale tego człowieka wyznaczył sam Muł, a do Muła należało, oczywiście, ostatnie słowo. Właściwie jedyne słowo. Huxlani nawet podświadomie nie kwestionował tego. Władza nad uczuciami sięgała głęboko.
Bez słowa wręczył Channisowi mały, owalny przedmiot. Channis zważył go w ręku i uśmiechnął się zachęcająco.
— Jesteś z Fundacji, szefie, co?
— Tak, proszę pana. Kiedy Pierwszy Obywatel przejął władzę, miałem już za sobą osiemnaście lat służby we flocie Fundacji.
— I szkołę inżynierską w Fundacji?
— Dyplom wykwalifikowanego technologa pierwszej klasy zrobiony w Szkole Głównej na Anakreonie.
— Nieźle. I znalazłeś to tam, gdzie ci poleciłem szukać — w segmencie łączności?
— Tak, proszę pana.
— Czy to należy do normalnego wyposażenia?
— Nie, proszę pana.
— No to co to jest?
— Hiperindykator.
— To mi nic nie mówi. Nie jestem z Fundacji. Co to jest?
To urządzenie pozwala śledzić ruch statku w nadprzestrzeni.
— Inaczej mówiąc, można nas mieć cały czas na oku.
— Tak, proszę pana.
— W porządku. To nowy wynalazek, co? Dzieło któregoś z instytutów badawczych założonych przez Muła, tak?
— Tak sądzę.
— A jego działanie objęte jest tajemnicą państwową. Zgadza się?
— Tak sądzę.
— A jednak znalazło się to tutaj. Zastanawiające.
Channis obracał hiperindykator w ręku. Nagle zwrócił go inżynierowi.
— Wobec tego zabierz to i umieść z powrotem tam, gdzie znalazłeś i dokładnie w takim położeniu jak przedtem. Rozumiesz? A potem zapomnij o tym. Zupełnie!
Huxlani automatycznie podniósł rękę, aby zasalutować, ale cofnął ją w pół ruchu, obrócił się szybko i odszedł.
Statek posuwał się skokami przez Galaktykę. Jego szlak znaczył na mapie łańcuch dość znacznie oddalonych od siebie kropek. Kropki oznaczały krótkie, mierzące od dziesięciu do sześćdziesięciu sekund świetlnych odcinki drogi w normalnej przestrzeni; przerwy między nimi — etapy o długości stu i więcej lat świetlnych, pokonywane podczas skoków przez nadprzestrzeń.
Bail Channis siedział przy pulpicie sterowniczym Projektora i jak zwykle w tej sytuacji czuł przepełniający go, niezależny od jego woli i graniczący niemal z bałwochwalczym uwielbieniem podziw dla tego cudu techniki. Nie pochodził z Fundacji i uruchamianie, poprzez przekręcenie gaiki czy wciśnięcie guzika lub klawisza, różnych, oddziałujących na siebie wzajemnie sił nie było jego drugą naturą.
Nie znaczy to bynajmniej, że Projektor był urządzeniem, przy obsłudze którego wynudziłby się śmiertelnie człowiek z Fundacji. Bowiem nawet stary wyjadacz nie mógłby skwitować obojętnym wzruszeniem ramion tej wprost niewiarygodnie zminiaturyzowanej maszyny cybernetycznej, w której wnętrzu mieściło się dosyć obwodów elektronicznych, by określić ż maksymalną dokładnością wzajemne położenie miliona gwiazd. Co więcej, jakby tego było jeszcze mało, urządzenie to mogło przesunąć obraz dowolnego fragmentu Pola Galaktycznego wzdłuż każdej z trzech osi przestrzeni kosmicznej lub obrócić obraz dowolnego fragmentu pola w stosunku do jego centrum.
Właśnie z tego powodu wynalezienie Projektora spowodowało niemal przewrót w podróżach międzygwiezdnych. Wcześniej obliczenie parametrów każdego skoku przez nadprzestrzeń zajmowało co najmniej dzień, a bywało, że i cały tydzień, przy czym większą część tego czasu pochłaniało mniej lub bardziej precyzyjne obliczenie pozycji statku względem pewnych punktów odniesienia w Galaktyce. W praktyce oznaczało to dokładną obserwację przynajmniej trzech, położonych w dużej odległości od siebie, gwiazd, których pozycje w odniesieniu do arbitralnie ustalonego galaktycznego potrójnego punktu zero były znane.
Właśnie to ostatnie słowo zawiera haczyk. Dla każdego, kto dobrze zna pole gwiezdne widziane z pewnego konkretnego miejsca w przestrzeni, poszczególne gwiazdy, zupełnie jak ludzie, mają cechy indywidualne. Wystarczy jednak przeskoczyć dziesięć parseków, żeby nie — potrafić rozpoznać nawet słońca ojczystego systemu. Zresztą może być ono nawet z tamtego miejsca niewidzialne.
Rozwiązaniem problemu była oczywiście analiza spektroskopowa. Przez wiele wieków głównym zadaniem techniki międzygwiezdnej była możliwie najbardziej szczegółowa analiza widma światła i ustalenie „sygnatur świetlnych” jak największej liczby gwiazd. W miarę postępu badań i doskonalenia metod samego skoku, który można było planować i wykonywać z coraz większą precyzją, wytyczano stałe szlaki podróży przez Galaktykę, dzięki czemu pilotowanie statku międzygwiezdnego stawało się w coraz mniejszym stopniu sztuką, a w coraz większym nauką.
Jednak mimo to nawet w czasach Fundacji, która wprowadziła do użytku udoskonalone maszyny liczące i opracowała nową metodę mechanicznego penetrowania pola gwiezdnego w poszukiwaniu znanej „sygnatury świetlnej”, zdarzało się nieraz, że znalezienie trzech gwiazd o znanych pozycjach i obliczenie położenia statku w rejonie, w którym pilot znalazł się po raz pierwszy, zajmowało wiele dni.
To wszystko zmieniło się wraz z wynalezieniem Projektora. Po pierwsze, wystarczyła teraz tylko jedna gwiazda o znanej pozycji. Po drugie, z Projektora mógł korzystać nawet tak zupełny amator jak Channis.
Zgodnie z wyliczeniem parametrów skoku, najbliższą gwiazdą dużej wielkości miała być w tej chwili Vincetori. Faktycznie, pośrodku ekranu monitora widać teraz było jasną gwiazdę. Channis miał nadzieję, że to jest Vincetori.
Skierował obiektyw Projektora na ekran znajdujący się obok płyty monitora i ostrożnie wciskając klawisze podał współrzędne Vincetori. Uruchomił przekaźnik obrazu i na ekranie pojawiła się jasna gwiazda. Ona również znajdowała się pośrodku ekranu, ale poza tym wydawało się, że oba obrazy nie mają ze sobą nic wspólnego. Ustawił obraz z Projektora wzdłuż osi Z i dopóty powiększał, aż fotometr wykazał, że obie gwiazdy są jednakowej jasności!
Następnie poszukał drugiej, odpowiednio jasnej gwiazdy na ekranie monitora i stwierdził, że odpowiada jej jedna z gwiazd na obrazie przekazywanym przez Projektor. Wolno obrócił obraz o kilkanaście stopni, aby uzyskać takie same odchylenie kątowe. Skrzywił się z niezadowoleniem, patrząc na wynik tych zabiegów. Obrócił obraz jeszcze o kilka stopni i druga gwiazda znalazła się na właściwym miejscu, a chwilę potem trzecia. Uśmiechnął się. To było to. Może fachowiec, wyćwiczony w rozpoznawaniu związków między gwiazdami z przekazywanego przez monitor obrazu rzeczywistej przestrzeni i ich przedstawieniami tworzonymi przez Projektor, zrobiłby to za pierwszą próbą, ale trzy podejścia to — jak na niego — też niezły wynik.
Obraz wytworzony przez Projektor był teraz zestrojony z tym, który przekazywał monitor. Przeniósł go na ekran monitora. Odwzorowanie nie było jednak precyzyjne, gdyż obrazy nie zaszły dokładnie na siebie i na ekranie widać było podwójne kontury gwiazd. Wprowadził ostatnie poprawki. Podwójne gwiazdy zlały się w jedno, obraz nabrał ostrości i można było wreszcie odczytać na tarczach przyrządów pozycję statku. Cała operacja nie zajęła nawet pół godziny.
Channis znalazł Hanna Pritchera w jego kabinie. Generał szykował się właśnie do snu. Spojrzał pytająco na Channisa.
— Jakieś nowiny?
— Niezupełnie. Jeszcze jeden skok i znajdziemy się na Tazendzie.
— Wiem o tym.
— Skoro chcesz się położyć, nie będę ci zawracał głowy. Chciałbym tylko spytać, czy obejrzałeś ten film, na który udało się nam natrafić w Cii?
Hań Pritcher obrzucił lekceważącym spojrzeniem taśmę w czarnej kasecie leżącą na niskiej półce.
— Tak — odparł.
— I co o tym myślisz?
— Myślę, że jeśli w ogóle kiedyś istniała naukowa historia, to w tym rejonie Galaktyki nie zostało po niej śladu.
Channis wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— Rozumiem co masz na myśli. Raczej jałowe zajęcie, tak?
— Może nie dla kogoś, kto lubi kronikarskie opowieści o życiu władców. Prawdopodobnie relacje o swoich i o wrogach mają tak samo mało wspólnego z prawdą. Kiedy historia zajmuje się głównie osobami władców i przywódców, obraz jest czarno-biały, a co jest narysowane jakim kolorem zależy tylko od tego, jaki w tym ma interes ten, co to pisze. Według mnie cały ten film jest zupełnie bezużyteczny.
— Ale mówi się tam o Tazendzie. Dlatego ci go dałem. Nie udało mi się znaleźć żadnego innego filmu, w którym byłaby chociaż drobna wzmianka o jej istnieniu.
— No, dobra. Mają zarówno dobrych, jak i złych władców. Podbili parę planet, wygrali v kilka bitew, a kilka przegrali. Nie wyróżniają się niczym szczególnym. Nie przemawia do mnie twoja teoria, Channis.
— Parę spraw uszło twojej uwagi. Nie zastanowiło cię, że nigdy nie tworzyli żadnych koalicji? Zawsze trzymali się na uboczu, z dala od polityki tego kąta Galaktyki. Mówisz, że podbili parę planet… faktycznie, ale na tym poprzestali, mimo że nie spotkała ich żadna straszliwa klęska. Zupełnie jakby chcieli poszerzyć swoje posiadanie na tyle, by się skutecznie osłonić przed ewentualnym atakiem, ale nie na tyle, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— No dobrze — odparł beznamiętnie Pritcher. — Nie mam nic przeciwko temu, żeby tam wylądować. W najgorszym razie stracimy trochę czasu.
— O nie! W najgorszym razie przegramy z kretesem. Jeśli to jest Druga Fundacja. Nie zapominaj, że to świat zamieszkały przez przestrzeń wie ilu Mułów.
— Jaki masz plan działania?
— Wylądować na którejś z mniejszych planet. Najpierw dowiedzieć się ile się da o Tazendzie, a potem improwizować.
W porządku. Zgadzam się. A teraz, jeśli nie masz nic przeciw temu, chciałbym zgasić światło.
Channis wyszedł machnąwszy ręką.
Generał Han Pritcher został sam. Leżał w ciemności, ale nie mógł zasnąć. W głowie kłębiły mu się dziwne myśli.
Jeśli wszystkie wnioski, do których doszedł z takim trudem, były prawdziwe — a wszystkie fakty zaczynały pasować do tej teorii — to Tazenda była siedzibą Drugiej Fundacji. Nie było innego wyjaśnienia. Ale jak to możliwe? Jak?
Czyżby naprawdę była to Tazenda? Taki zwykły, niczym się nie wyróżniający świat? Świat zagubiony niczym nędzna buda pośród ruin wspaniałego Imperium? Przypominał sobie, jak z oddali, ściągniętą twarz Muła i piskliwy głos, którym zwykł opowiadać o starym psychologu z Fundacji, Eblingu Misie — jedynym człowieku, który być może odkrył tajemnicę Drugiej Fundacji.
Przypominał sobie napięcie obecne w jego głosie, gdy mówił po raz kolejny:
— Wydawało się, że Mis oniemiał ze zdumienia. Wydawało się, jakby coś dotyczącego Drugiej Fundacji przekroczyło jego wszelkie oczekiwania, jakby skierowało jego wzrok w zupełnie innym kierunku, niż się spodziewał. Gdybym mógł czytać w jego myślach zamiast w uczuciach! Ale te uczucia były oczywiste, a dominującym było wielkie zaskoczenie.
Zaskoczenie było tym uczuciem, które zabarwiło pozostałe. Musiało w tym być coś w najwyższym stopniu zdumiewającego! I oto teraz pojawił się ten chłopak, ten ustawicznie szczerzący zęby, pewny siebie młokos z tym swoim gadaniem o Tazendzie i o jej nierzucającej się w oczy niezwykłości. I co więcej, musiał mieć rację. Musiał. W przeciwnym razie wszystko było bez sensu.
Zasypiając pomyślał jeszcze o jednym. Ten hiperindykator w segmencie łączności był nadal na swoim miejscu. Sprawdził to godzinę wcześniej, upewniwszy się przedtem, że nie ma nigdzie w pobliżu Channisa.
Było to przypadkowe spotkanie w przedpokoju Sali Posiedzeń — na kilka chwil przed wejściem obu osób do sali, gdzie miały się zająć sprawami bieżącymi — ale wystarczyło to do wymiany kilku myśli.
— A więc Muł jest już na tropie.
— Słyszałem to samo. Ryzykowne! Bardzo ryzykowne!
— Nie takie ryzykowne, jeśli sprawy ułożą się zgodnie z naszym wyliczeniem.
— Muł nie jest zwykłym człowiekiem i trudno jest manipulować tymi, którzy są narzędziami w jego ręku tak, żeby tego nie spostrzegł. Trudno jest działać na mózgi, które są pod kontrolą. Mówią, że zorientował się w paru przypadkach.
— Tak, nie widzę sposobu, żeby tego uniknąć.
— Mózgi nie będące pod kontrolą są podatniejsze. Ale niewielu takich znajduje się na kluczowych stanowiskach w jego państwie…
Weszli do sali. Za nimi inni mieszkańcy Drugiej Fundacji.
Rossem jest jednym z tych niepozornych światów, które zazwyczaj trzymają się na uboczu wielkich wydarzeń w historii Galaktyki i które raczej nie narzucają się ludziom z milionów szczęśliwszych planet.
W schyłkowym okresie Imperium Galaktycznego zamieszkiwało jego pustkowia kilku więźniów politycznych, a obserwatorium i niewielki garnizon obsadzony oddziałem floty wojennej nie pozwalały mu popaść w zupełne zapomnienie. Później, w ciężkich czasach walk o władzę w Imperium, jeszcze przed epoką Hariego Seldona, słabsi ludzie, mający dość powtarzających się okresów zamieszek i terroru, łupienia planet oraz upiornego szeregu imperatorów, którzy krwawo wydzierali cesarską purpurę z rąk swych poprzedników po to jedynie, by po kilku latach niegodziwych rządów stracić ją na rzecz nowych uzurpatorów, opuszczali gęsto zaludnione światy i szukali schronienia w zapadłych kątach Galaktyki.
Na zimnych pustkowiach Rossema pojawiły się rozrzucone bezładnie wioski. Jego małe, czerwone słońce trzymało, niczym skąpiec, swój skromny zapas ciepła dla siebie i na Rossemie przez dziewięć miesięcy w roku sypał śnieg. Miejscowe odporne na chłód zboże spoczywało przez cały ten czas uśpione w ziemi, a kiedy słońce podniosło, jakby z ociąganiem, temperaturę powietrza do blisko piętnastu stopni i śniegi stopniały, gwałtownie budziło się do życia, rosło i dojrzewało. Małe, podobne do kóz, zwierzęta skubały trawę na pastwiskach, wygrzebując ją spod śniegu trójdzielnymi kopytkami.
Mieszkańcy Rossema mieli więc chleb i mleko, a nawet — kiedy mogli na to poświęcić bez zbytniego uszczerbku jedno zwierzę — mięso. Ciemne, groźne lasy, które pokrywały połowę obszaru strefy równikowej, dostarczały twardego, drobnoziarnistego drewna na budowę domów. Drewno to, jak również niektóre futra i kopaliny, nadawało się nawet na eksport, więc co jakiś czas przybywały po nie statki Imperium, zostawiając w zamian maszyny rolnicze, piece atomowe, a nawet telewizory. Te ostatnie nie były wcale tak nieodpowiednim sprzętem jak mogłoby się wydawać, gdyż długa zima zmuszała miejscowych wieśniaków do równie długiej bezczynności.
Wielkie wydarzenia omijały mieszkańców Rossema. Statki handlowe zawijające na planetę przywoziły nowiny i pośpiesznie odlatywały z powrotem, niekiedy przybył nowy uciekinier — raz nawet przyleciała i została tu względnie liczna, zorganizowana grupa — a z nią najświeższe wieści o tym, co dzieje się w szerokiej przestrzeni.
Wtedy Rossemici słuchali opowieści o krwawych walkach i zdziesiątkowanej ludności wielu planet lub o okrutnych imperatorach i zbuntowanych wicekrólach. Wzdychali i kręcili głowami, a potem, głębiej wtuliwszy brodate twarze w futrzane kołnierze swych okryć, zbierali się na wiejskim placyku i grzejąc się w anemicznym blasku słońca toczyli filozoficzne dysputy o złu kryjącym się w człowieku.
Potem statki w ogóle przestały się pokazywać i życie stało się cięższe. Skończyły się dostawy zagranicznych, delikatesowych artykułów żywnościowych, tytoniu, maszyn. Z niejasnych wzmianek w telewizji, ze strzępów nadawanych przez nią programów wyłaniał się coraz bardziej niepokojący obraz wydarzeń, aż w końcu rozeszła się wiadomość, że Trantor został zdobyty i splądrowany. Wielki Trantor, stolica całej Galaktyki — wspaniała, opiewana przez pisarzy, niedostępna i nieporównywalna z niczym siedziba imperatorów została złupiona i całkowicie zniszczona.
Było to zdarzenie tak nieprawdopodobne i niepojęte, że wielu wieśniakom z Rossema, pracowicie grzebiącym w swojej ziemi, wydawało się, że zbliża się koniec Galaktyki.
Minęło wiele czasu i oto któregoś dnia, nie różniącego się niczym od innych dni, znowu przyleciał statek. Starcy we wszystkich wioskach kiwali głowami, robili mądre miny i powiadali, że tak właśnie bywało w dniach ich ojców, ale nie była to prawda.
Nie był to statek Imperium. Na jego burcie nie było Kosmolotu i Słońca — znaku Imperium. Był to niezgrabny pojazd sklecony ze szczątków starszych statków, a ludzie, którzy nim przybyli, podawali się za żołnierzy Tazendy.
Wieśniacy byli zmieszani. Nigdy nie słyszeli o Tazendzie, ale zgodnie ze starymi zwyczajami przyjęli żołnierzy gościnnie. Przybysze wypytywali dokładnie o charakter planety, liczbę mieszkańców i liczbę miast — to ostatnie słowo Rossemici poczytali, ku ogólnej konfuzji, za synonim wsi — o rodzaj gospodarki i tak dalej.
Potem pojawiły się inne statki i mieszkańcy Rossema dowiedzieli się, że Tazenda obejmuje władzę nad planetą i że w strefie równikowej — jedynym zamieszkałym rejonie — zostaną założone placówki pobierające podatki, do których co roku mają obowiązek dostarczać taki a taki procent zboża i futer, obliczony według odpowiednich norm.
Rossemici z zakłopotaniem spoglądali po sobie, nie będąc pewni znaczenia słowa „podatki”. Kiedy nadszedł czas ich zbierania, wielu z nich płaciło lub patrzyło bezradnie, jak umundurowani przybysze z obcego świata ładują na szerokie platformy zebrane przez nich w pocie czoła zboże i skóry wyhodowanych w ciężkim trudzie zwierząt.
Tu i ówdzie oburzeni chłopi wydobywali z zakamarków swych chat starożytną broń myśliwską i zbierali się w kupy, ale na tym się kończyło, bo gdy pojawiali się żołnierze z Tazendy, niedoszli powstańcy wycofywali się do domów, złorzecząc pod nosem. Ciężkie i przedtem życie rolników z Rossema stało się jeszcze cięższe.
Jednak po pewnym czasie wszystko wróciło do równowagi. Gubernator tazendzki rezydował w wiosce Gentri, do której Rossemici mieli wzbroniony wstęp. Natomiast on sam, a także podlegli mu urzędnicy nader rzadko opuszczali swą siedzibę. Rossemici widywali tylko odwiedzających ich w stałych odstępach czasu poborców podatków — zresztą swoich krajan, tyle że w służbie Tazendy — ale zdołali już przywyknąć do tych wizyt i nauczyli się zawczasu chować zboże i wypędzać bydło do lasu. Dbali też o to, by ich chaty nie wyglądały zbyt okazale. Potem przyjmowali poborców z tępym wyrazem twarzy i niewinnym spojrzeniem, a na ich natarczywe pytania odpowiadali wskazując ręką swój nędzny dobytek.
Wreszcie nawet wizyty poborców stały się rzadkie i podatki prawie przestały wpływać, jak gdyby Tazendzie sprzykrzyło się wydzieranie marnych groszy z takiego świata.
Rozwinął się handel i być może Tazenda uznała, że jest on bardziej zyskowny niż ściąganie podatków. Co prawda mieszkańcy Rossema nie otrzymywali już w zamian za produkty rolne lśniących wytworów przemysłu Imperium, ale nawet tazendzkie maszyny i konserwy były lepsze niż produkty miejscowe. A dostawali też odzież damską uszytą z innych materiałów niż szary samodział, co bardzo się liczyło.
Tak więc raz jeszcze los okazał się dla — nich łaskawy, pozostawiając ich na uboczu wielkich wydarzeń. Mogli, jak dawniej, wydzierać z mozołem, lecz w spokoju ziemi jej plony.
Wyszedłszy z chaty, Narovi westchnął i pogłaskał brodę. Na zmarzniętą ziemię padały pierwsze płatki śniegu, a niebo zaciągnięte było bladoróżowymi chmurami. Zerknął w górę i stwierdził, że na razie nie zanosi się na prawdziwą śnieżycę. Mógł bez specjalnych kłopotów dojechać do Gentri i wymienić nadwyżkę zboża na tyle konserw, żeby starczyło na całą zimę.
Odwrócił się, uchylił nieco drzwi i ryknął przez szparę:
— Hej, chłopcze! Bak jest pełen?
Z chaty odpowiedział mu równie podniesiony głos, a potem w drzwiach pojawił się najstarszy syn Naroviego i stanął obok ojca. Jego krótka, ruda bródka nie zdążyła jeszcze nabrać męskiej gęstości.
— Bak — rzekł opryskliwie — jest pełen, a wóz ciągnie dobrze, tylko osie wysiadają. Nic na to nie poradzę. Mówiłem już, że to robota dla fachowca.
Stary cofnął się o krok, przyjrzał się uważnie synowi spod zmrużonych powiek, a potem wypiął brodę i spytał:
— A może to moja wina? Gdzie ja mam znaleźć fachowca? I skąd na to wezmę? Może przez ostatnie pięć lat miałem dobre zbiory, co? Może mojego bydła nie ruszyła zaraza, co? Może skóry same się…
— Narovi! — Na dźwięk dobrze znanego głosu dobiegającego z wnętrza chaty umilkł w pół słowa. — Dobra, dobra — mruknął. — Twoja matka musi zawsze wtykać nos w nasze sprawy. Wyprowadź wóz i sprawdź czy przyczepy dobrze się trzymają.
Zatarł ręce i ponownie spojrzał w górę. Nad głową nadał ciągnęły bladoróżowe chmury. W przerwach między nimi prześwitywało szare, chłodne niebo. Słońca nie było widać.
Miał już opuścić głowę, kiedy jego wzrok nagle coś pochwycił. Niemal automatycznie uniósł palec w górę i zupełnie nie zwracając uwagi na przenikliwy ziąb szeroko otwarł usta.
— Stara! — krzyknął gromkim głosem. — Kobito, chodź no tu!
W oknie pojawiła się skrzywioną niechętnie twarz żony. Jej spojrzenie powędrowało w kierunku, który wskazywał uniesiony palec męża. Rozdziawiła usta z wrażenia, krzyknęła i szybko zbiegła po drewnianych schodach, chwytając po drodze stary szal i lnianą chustę. Wypadła z chaty zawiązując w biegu chustę pod brodą. Dyndające końce szala zwisały jej z ramion.
— To statek z głębi przestrzeni — wysapała.
— No a niby co by to mogło być? — odparł zirytowany Narovi. — Mamy gości, kobito, mamy gości.
Statek schodził wolno do lądowania na nagim, zamarzniętym polu w północnej części gruntów Naroviego.
— Ale co my teraz zrobimy? — rzekła urywanym głosem. — Albo to możemy ich przyjąć? Może mamy ich wprowadzić do tej naszej brudnej szopy i ugościć resztkami placka z zeszłego tygodnia?
— No to może mają iść do sąsiadów? — Czerwona z zimna twarz Naroviego stała się zupełnie purpurowa. Wyciągnął gwałtownie ręce i chwycił żonę za krzepkie, szerokie ramiona.
— Słuchaj, kobito powiedział uroczyście — zniesiesz na dół obydwa krzesła z naszego pokoju, dopilnujesz, żeby zabito tłustego cielaka i upieczesz go z bulwami. I upieczesz świeży placek. Ja pójdę teraz powitać tych ludzi z głębi przestrzeni… i… — przerwał, zsunął na bok czapę i podrapał się z namysłem w głowę. — Tak, i przyniosę dzban piwa. Dobry trunek poprawia humor.
Podczas tej przemowy usta kobiety lekko drżały, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Odezwała się dopiero kiedy skończył mąż, ale nie zdobyła się na nic więcej niż nieskładny skrzek.
Narovi podniósł palec.
— No, stara, co to tydzień nazad mówili nasi Starsi? Co? Nie pamiętasz? Sami chodzili od zagrody do zagrody. Wyobrażasz sobie, jaka to musi być ważna sprawa? Fatygowali się osobiście, żeby wszystkim powiedzieć, że w razie jakby wylądował jaki statek z głębi przestrzeni, trzeba im natychmiast donieść, i że to polecenie gubernatora!
I ja mam teraz przegapić taką okazję, żeby się przypochlebić władzy? Widziałaś kiedy taki statek? Ludzie z dalekich światów są bogaci i dużo mogą. Sam gubernator się nimi interesuje i wysyła takie pilne polecenia, że Starsi chodzą w taki ziąb po wszystkich zagrodach. Pewnie już na całym Rossemie wiadomo, że z tymi ludźmi pilno się spotkać panom z Tazendy, a oni lądują na moim polu! — Prawie podskakiwał z emocji. — Ugości się ich porządnie… oni powiedzą o tym gubernatorowi — to czego się wtedy nie da załatwić?
Kobieta poczuła nagle, że mróz kąsa ją przez cienkie domowe ubranie. Skoczyła do drzwi, krzycząc przez ramię:
— No to leć szybko!
Ale Naroviemu nie trzeba było tego mówić. Pędził już w stronę, gdzie za horyzontem zniknął lądujący statek.
Generał Han Pritcher nie przejmował się ani przenikliwym zimnem panującym na tym świecie, ani rozpościerającą się wokół niegościnną, pustą i ponurą równiną. Nie przejmował się też ubogim otoczeniem ani nawet spoconym chłopem. Trapiło go tylko pytanie, czy obrali mądrą taktykę. Byli tu tylko on i Channis.
Statek, który zostawili w przestrzeni, nie potrzebował w normalnych warunkach dowódcy na pokładzie, ale mimo to Pritcher był niespokojny. Oczywiście za to posunięcie odpowiedzialny był Channis. Pritcher spojrzał na siedzącego naprzeciw młodzieńca, mrugającego akurat wesoło do kobiety, której zaciekawiony wzrok i otwarte z przejęcia usta mignęły na chwilę w otworze w przepierzeniu ze skór.
Przynajmniej Channis wydawał się zupełnie spokojny. Pritcher skonstatował ten fakt ze złośliwą satysfakcją. Ta gra już niedługo przestanie się toczyć po jego myśli. Na razie jednak ich ręczne radiostacje ultrafalowe były jedynym środkiem łączności ze statkiem.
W tym momencie chłop uśmiechnął się szeroko, skłonił kilka razy głowę i powiedział głosem pełnym szacunku i uniżoności:
— Szlachetni panowie, proszę pokornie o wybaczenie, że ośmielam się odzywać nieproszony, ale mój pierworodny — zacny chłopak i mądry jak rzadko, ale niekształcony, bo bieda u nas — właśnie przyleciał i mówi, że tylko patrzeć jak przyjdą Starsi. Chyba, panowie, było wam u mnie dobrze… czym chata bogata, tym rada… biedny ja, ale uczciwy… ciężko pracuję…
— Starsi? — spytał Channis od niechcenia. — Najważniejsi ludzie u was?
— Tak jest, szlachetny panie, a jeden w drugiego zacni ludzie i uczciwi, bo na całym Rossemie wiedzą, że u nas jest sprawiedliwie, chociaż życie ciężkie i niedużo się zbiera z pola i z lasu. Jakby panowie tak byli łaskawi wspomnieć Starszym, z jakim szacunkiem się u mnie przyjmuje gości, to może by poprosili dla mnie o nowy wóz, bo stary ledwie ciągnie, a bez wozu nie ma życia, bo tyle roboty w gospodarstwie i aż strach pomyśleć, jak nawali…
Patrzył na nich z pokorą i nadzieją, więc Pritcher skinął głową z wyniosłą łaskawością, jakiej można było oczekiwać od szlachetnego pana, w roli którego niespodziewanie się znalazł.
— Wieść o waszej gościnności na pewno dotrze do uszu Starszych.
Korzystając z tego, że znaleźli się sami, Pritcher rzekł do Channisa, który zdawał się drzemać:
— Nie zachwyca mnie specjalnie perspektywa spotkania z tymi Starszymi. A co ty o tym sądzisz?
Channis wyglądał na zaskoczonego.
— Co cię martwi?
— Wydaje mi się, że mamy ważniejsze sprawy do załatwienia niż zwracać tu na siebie uwagę.
— Zwracanie na siebie uwagi może się okazać konieczne przy naszych dalszych posunięciach, Pritcher — rzekł cicho Channis. — Takich ludzi, jakich szukamy, nie znajdzie się wkładając rękę do worka i obmacując jego zawartość. Ludzie, którzy rządzą, za pomocą sztuczek psychicznych, wcale nie muszą się rzucać w oczy. Przede wszystkim psychologowie z Drugiej Fundacji stanowią prawdopodobnie tylko niewielką część całej populacji, tak jak uczeni i inżynierowie na twojej Fundacji. Pozostali mieszkańcy są prawdopodobnie właśnie zwykłymi ludźmi. Psychologowie mogą się nawet trzymać w głębokim cieniu i ludzie, którzy pozornie znajdują się na kierowniczych stanowiskach, mogą być szczerze przekonani, że naprawdę sprawują władzę. Rozwiązanie naszego problemu może się znajdować tutaj, na tym zamarzniętym okruchu planety.
— Zupełnie tego nie rozumiem.
— Przecież to całkiem jasne. Tazenda to prawdopodobnie olbrzymi świat, liczący wiele milionów, a może nawet wiele setek milionów mieszkańców. Jak bylibyśmy w stanie znaleźć wśród nich psychologów i uczciwie donieść Mułowi, że odkryliśmy Drugą Fundację? Natomiast tutaj, na tej podrzędnej planecie, na tym chłopskim świecie, wszyscy tazendcy władcy mieszkają — jak nas zapewnia nasz gospodarz — w głównej wiosce, w Gentri. Nie może być tam ich więcej niż kilkuset, Pritcher, a między nimi musi być jeden albo kilku ludzi z Drugiej Fundacji. W końcu do nich dotrzemy, ale najpierw spotkajmy się ze Starszymi — to krok, który logicznie prowadzi do celu.
Odsunęli się od siebie, kiedy ich czarnobrody gospodarz, wyraźnie podniecony, ponownie wpadł do pokoju.
— Szlachetni panowie, Starsi już idą. Błagam o wybaczenie, że razjeSzcze ośmielam się prosić, byście raczyli rzec słowo w mojej sprawie… — tu niemal zgiął się wpół, bijąc pokłony i dosłownie płaszcząc się przed nimi.
— Na pewno będziemy o tym pamiętać — rzekł Channis. — To są wasi Starsi?
Było oczywiste, że tak. Było ich trzech. Jeden z nich wystąpił do przodu. Skłonił się z pełnym godności szacunkiem i powiedział:
— Jesteśmy zaszczyceni. Pojazd już czeka, czcigodni panowie, i mamy nadzieję, że wyrządzicie nam przyjemność i udacie się z nami do Budynku Zebrań.
Pierwszy Mówca spoglądał z zadumą na nocne niebo. Płynące po nim drobne chmurki przesłaniały na chwilę słabe lśnienie tej czy innej gwiazdy. Przestrzeń wyglądała zdecydowanie wrogo. Zawsze była zimna i odpychająca, ale teraz kryła jeszcze tego niesamowitego stwora, Muła i jego obecność zdawała się potęgować mrok i przekształcać go w złowieszczą groźbę.
Posiedzenie skończyło się. Nie trwało długo. Poświęcone było rozpatrzeniu wątpliwości i pytań, które nasuwał trudny matematyczny problem uporania się z mutantem psychicznym o niepewnej strukturze. Trzeba było przeanalizować wszystkie ekstremalne permutacje.
Czy teraz byli bardziej pewni swego? Gdzieś tam, w tamtym rejonie przestrzeni — w bliskim zasięgu, jak na odległości galaktyczne — znajdował się Muł. Co teraz zrobi?
Było dosyć łatwo kierować jego ludźmi. Reagowali zgodnie z planem. Ale jak zachowa się on sam?
Starsi, w tym przynajmniej rejonie Rossema, nie byli dokładnie tacy, jak można ,było się spodziewać. Nie byli zwykłą ekstrapolacją chłopstwa — ani starsi, ani bardziej oficjalni, ani mniej przyjaźni niż reszta.
Nic z tych rzeczy.
Wrażenie cechującej ich powagi, które Pritcher i Channis odnieśli podczas pierwszego spotkania, stawało się w miarę upływu czasu coraz silniejsze, aż w końcu spotęgowało się do tego stopnia, że powaga wydała się ich dominującą cechą.
Siedzieli wokół owalnego stołu, skupieni i oszczędni w ruchach, jak przystało mędrcom. Większość z nich miała już najlepsze lata za sobą, chociaż tych kilku, którzy nosili brody, przystrzygało je krótko i starannie pielęgnowało. Było wśród nich jednak dość takich, którzy wydawali się nie mieć jeszcze czterdziestki, by stało się jasne, że tytuł „starsi” był raczej wyrazem szacunku ze strony pozostałej ludności niż dosłownym określeniem ich wieku.
Przybysze z głębi przestrzeni siedzieli u szczytu stołu i w uroczystej ciszy towarzyszącej raczej skromnemu obiadowi, który wydawał się bardziej ceremonialny niż pożywny, kontemplowali nową, odmienną od panującej w zagrodzie atmosferę.
Po posiłku i jednej czy dwu pełnych szacunku uwagach, które były zbyt krótkie i zbyt proste, by można je było nazwać przemówieniami, wygłoszonych przez tych spośród Starszych, którzy najwyraźniej cieszyli się największym poważaniem, zebranie zupełnie straciło oficjalny charakter i przerodziło się w towarzyską, nieskrępowaną rozmowę. Wyglądało na to, że sympatyczne, typowe wiejskie cechy — ciekawość i życzliwość — wzięły w końcu górę nad sztywną powagą, która — w mniemaniu wieśniaków — winna była towarzyszyć powitaniu zagranicznych gości.
Wszyscy stłoczyli się wokół przybyszów i zasypywali ich gradem pytań. Czy trudno jest prowadzić statek kosmiczny? Ilu do tego trzeba ludzi? Czy można zrobić lepsze silniki do samochodów? Czy to prawda, że na innych światach, tak jak podobno na Tazendzie, rzadko pada śnieg? Ilu ludzi żyje na ich świecie? Czy jest tak duży jak Tazenda? Jak daleko stąd do. niego? W jaki sposób utkano ich ubrania i co im nadaje taki metaliczny połysk? Dlaczego nie noszą futer? Czy golą się codziennie? Co to za kamień w pierścieniu Pritchera? I wiele, wiele innych.
Prawie wszystkie pytania kierowane były do Pritchera, jak gdyby Rossemici przypisywali mu automatycznie, jako starszemu, większą władzę i autorytet. Musiał udzielać coraz to nowych i dłuższych odpowiedzi. Czuł się tak, jakby znalazł się pośród tłumu dzieci. Ich ciekawość i zdumienie, z jakim przyjmowali jego wyjaśnienia, były tak rozbrajające, że nie mógł odmówić ich prośbom.
Wyjaśniał więc cierpliwie, że statki kosmiczne nie są trudne w obsłudze, że liczebność załogi waha się, w zależności od wielkości statku, od jednej osoby aż do wielu dziesiątek, że co prawda nie zna szczegółów budowy silników ich samochodów, ale niewątpliwie można je udoskonalić, że różnorodność klimatyczna światów Galaktyki jest prawie nieskończona, że na jego świecie żyje wieleset milionów ludzi, ale że nie może się on równać z wielkim imperium Tazendy, że ich ubrania zrobione są z tworzyw silikonowych, a metaliczny połysk zawdzięczają odpowiedniemu ustawieniu cząsteczek wierzchniej warstwy tkaniny, i że są od wewnątrz sztucznie ogrzewane, dzięki czemu ci, którzy je noszą, nie potrzebują futer, że golą się codziennie, że kamień w pierścieniu to ametyst, i tak dalej. W końcu stwierdził, że w rozmowie z tymi prostodusznymi kmiotkami pozbył się, wbrew swej woli, zwykłej, chłodnej rezerwy.
Po każdej odpowiedzi podnosił się wśród Starszych gwar, jakby żywo komentowali uzyskane informacje. Trudno było zrozumieć te ich wewnętrzne dyskusje, gdyż przechodzili w takich chwilach na miejscowy dialekt uniwersalnego języka galaktycznego, który rozwijając się przez tak długi czas w izolacji od centrów Galaktyki, brzmiał dla przybyszów z zewnątrz zupełnie archaicznie.
Można by powiedzieć, że krótkie uwagi, które wymieniali między sobą, były na granicy zrozumiałości, ale wymykały się za każdym razem próbom zrozumienia.
W końcu wtrącił się Channis.
— Teraz, drodzy panowie — powiedział — wasza kolej. Bardzo chcielibyśmy dowiedzieć się od was czegoś o Tazendzie.
Zapanowała cisza, jak nożem uciął, a tak gadatliwi do tej pory Starsi nabrali wody w usta. Ich ręce, które jeszcze przed chwilą gestykulowały żywo, jakby nadając słowom nowe, subtelniejsze odcienie znaczeń, nagle opadły bezwładnie. Każdy z nich rozglądał się ukradkiem, najwyraźniej pragnąc, aby któryś z sąsiadów zabrał głos.
Pritcher postanowił ratować sytuację. — Mój towarzysz pyta o to w przyjaznych zamiarach — rzeki szybko — bo Tazenda słynie w Galaktyce. Nie omieszkamy, oczywiście, powiadomić gubernatora o wierności i miłości, jaką żywią Rossemici do Tazendy.
Nie było co prawda słychać głośnego westchnienia ulgi, ale oblicza Starszych rozpogodziły się. Jeden z nich pogładził brodę dwoma placami i rzekł:
— Jesteśmy wiernymi poddanymi Panów z Tazendy.
Irytacja, którą wzbudziło w Pritcherze obcesowe pytanie Channisa, ustąpiła miejsca uczuciu pewnego zadowolenia. Okazało się przynajmniej, że czas, którego szybkie mijanie tak wyraźnie ostatnio odczuwał, nie pozbawił go jeszcze umiejętności naprawiania gaf popełnianych przez innych.
— W naszym, odległym rejonie wszechświata — podjął na nowo — niezbyt dobrze znamy historię Panów z Tazendy. Przypuszczam, że sprawują tu swe łaskawe rządy od wielu lat.
Odpowiedział mu ten sam człowiek, który przedtem zabrał głos. Niejako automatycznie został przedstawicielem Starszych.
— Nawet dziad najstarszego z nas nie pamięta czasów, kiedy nie było tu Panów z Tazendy — rzekł.
— To był czas pokoju?
To był czas pokoju! — Zawahał się. — Gubernator to możny i potężny pan i nie zwlekałby ani chwili z ukaraniem zdrajcy. Oczywiście, nikt z nas nie jest zdrajcą.
— Wyobrażam sobie, że w przeszłości ci, którzy na to zasłużyli, zostali przykładnie ukarani.
Starszy znowu się zawahał.
— Nigdy nie było zdrajców, ani wśród nas, ani wśród naszych ojców, ani wśród ojców naszych ojców. Ale na innych światach zdarzali się i śmierć dosięgła ich szybko. Nie warto o tym myśleć, bo jesteśmy pokornymi ludźmi — biednymi rolnikami i nie zajmujemy się polityką.
Lęk, który wyczuwało się w jego głosie i zaniepokojone spojrzenia pozostałych mówiły same za siebie.
— Czy moglibyście nam powiedzieć, w jaki sposób załatwić, posłuchanie u gubernatora? — spytał łagodnie Pritcher.
To niewinne pytanie zupełnie oszołomiło Starszych. Po dłuższej przerwie rozmówca Pritchera rzekł:
— Jak to, nie wiecie nic? Gubernator będzie tu jutro… Oczekiwał was. To był dla nas wielki zaszczyt. Mamy… mamy szczerą nadzieję, że zapewnicie go o naszej wierności i oddaniu.
Usta Pritchera lekko drgnęły, ale nie zszedł z nich uśmiech.
— Oczekiwał nas?
Starszy spoglądał ze zdziwieniem to na Pritchera, to na Channisa.
— No jak to… przecież już tydzień, jak na was czeka.
Jak na ten świat, ich kwatera była niewątpliwie luksusowa. Pritcher mieszkał już w gorszych. Channis nie zwracał uwagi na warunki zewnętrzne.
W stosunkach między nimi pojawił się element napięcia innej natury niż dotychczas. Pritcher czuł, że zbliża się moment rozstrzygnięcia, ale wstrzymywał się z powzięciem ostatecznej decyzji, gdyż pociągało go ryzyko czekania na dalszy rozwój wypadków. Czekanie na spotkanie z gubernatorem oznaczało przeciąganie gry do niebezpiecznych granic, ale jej wygranie równało się zagarnięciu podwójnej stawki. Poczuł nagły przypływ gniewu na widok lekkiej zmarszczki między brwiami Channisa i znamionującego lekką niepewność odchylenia jego dolnej wargi. Czuł wstręt do tej bezużytecznej gry pozorów i z utęsknieniem wyglądał chwili, kiedy położy temu koniec.
— Wygląda na to, że nas uprzedzono — powiedział.
— Tak — odparł po prostu Channis.
— Tylko tyle? Nie masz nic więcej do powiedzenia? Przylatujemy tu i dowiadujemy się, że gubernator nas oczekuje. Prawdopodobnie od gubernatora dowiemy się, że czeka na nas sama Tazenda. Na co wobec tego zda się cała nasza misja?
Channis podniósł głowę i, nie starając się nawet ukryć tonu znużenia, rzekł:
— Oczekiwać nas, to jedna rzecz, a wiedzieć, kim jesteśmy i po co przylatujemy, to rzecz inna.
— Myślisz, że ukryjesz to przed ludźmi z Drugiej Fundacji?
— Być może. Dlaczego nie? Chcesz się poddać? Przypuśćmy, że wykryto nasz statek w przestrzeni. Czy to coś niezwykłego, że jakieś królestwo utrzymuje posterunki obserwacyjne na granicy? Stalibyśmy się obiektem zainteresowania, nawet gdybyśmy byli zwykłymi przybyszami.
— Na tyle interesującym obiektem, żeby przybył do nas gubernator, a nie odwrotnie? Channis wzruszył ramionami.
— Z tym problemem będziemy musieli się uporać później. Zobaczymy wpierw, jaki jest ten gubernator.
Pritcher wykrzywił usta. Sytuacja stawała się absurdalna.
Wiemy przynajmniej jedno — ciągnął ze sztucznym ożywieniem Channis — albo Tazenda jest Drugą Fundacją, albo miliony kruchych co prawda dowodów zmówiły się, żeby zaprowadzić nas w złym kierunku. Czym wytłumaczysz ten oczywisty strach, w którym Tazenda trzyma tubylców? Nie widzę żadnych oznak dominacji politycznej. Zdaje się, że te ich Rady Starszych zbierają się, kiedy chcą, i nikt się w żaden sposób do tego nie miesza. Podatki, o których nam mówili, nie wydają się ani wysokie, ani zbyt dokładnie ściągane. Ci chłopi narzekają bez przerwy na swoje ubóstwo, ale są krzepcy i dobrze odżywieni. Wioski są nieładne, a domy niezgrabne, ale najwidoczniej znakomicie dostosowane do miejscowych warunków.
Prawdę mówiąc, fascynuje mnie ten świat. Nigdy nie widziałem bardziej ponurego, ale jestem przekonany, że nie ma tu cierpienia, a proste życie, jakie tu wiodą, daje im szczęście, którego brakuje wyrafinowanym społecznościom wielkich, nowoczesnych ośrodków.
— Czyżbyś wzdychał do poczciwego życia na wsi?
— Niech gwiazdy bronią! — Channis aż otrząsnął się na myśl o tym. — Po prostu podkreślani znaczenie tego wszystkiego. Wygląda na to, że Tazenda jest sprawnym administratorem — sprawnym w zupełnie innym sensie niż Stare Imperium, Pierwsza Fundacja czy nawet nasz Związek. Zarówno Imperium, Fundacja, jak i Związek zapewniły swym obywatelom dobrobyt i techniczne ułatwienia za cenę mniej uchwytnych praktycznie wartości. Natomiast Tazenda zapewnia szczęście i zaspokojenie najważniejszych potrzeb. Nie rozumiesz, że cała filozofia tego panowania jest zupełnie odmienna od naszej? Nie jest zorientowana na potrzeby fizyczne, ale psychiczne.
— Naprawdę? — Pritcher pozwolił sobie na ironię. — A to przerażenie, z którym Starsi mówili o karach za zdradę wymierzanych przez tych dobrodusznych administratorów — psychologów? Czy to pasuje do twojej teorii?
— A czy oni zostali kiedykolwiek ukarani? Mówią tylko o karach, które spotkały innych. Wygląda to tak, jak gdyby świadomość kary za pewne czyny została w nich tak silnie ugruntowana, że sama kara jest już zbyteczna. Mają tak trwale wpojone odpowiednie nastawienie psychiczne, że jestem całkowicie pewien, że na całej tej planecie nie ma ani jednego żołnierza tazendzkiego. Nie rozumiesz tego?
— Być może zrozumiem — rzekł zimno Pritcher — kiedy zobaczę się z gubernatorem. A tak nawiasem mówiąc, co powiesz na to, że nasza psychika też może być pod ich wpływem?
— Ty powinieneś być już do tego przyzwyczajony — odparł Channis z pogardą.
Pritcher wyraźnie pobladł i z widocznym wysiłkiem odwrócił się. Nie rozmawiali już ze sobą tego dnia.
W lodowatej ciszy bezwietrznej nocy, wsłuchując się w równy oddech śpiącego towarzysza, Pritcher nastawił swą ręczną radiostację na pasmo ultrafalowe znajdujące się poza zasięgiem odbiornika Channisa i operując bezgłośnie paznokciem połączył się ze statkiem.
Nadeszła odpowiedź w formie krótkich okresów wibracji, które zaledwie wznosiły — się nad dolną, granicę słyszalności.
Pritcher dwukrotnie spytał:
— Są już jakieś wiadomości?
Dwukrotnie usłyszał:
— Nie. Cały czas czekamy.
Podniósł się z łóżka. W pokoju panował ziąb, więc siadając na krześle owinął się futrzaną narzutą. Patrzył na rój gwiazd o świetle i układzie tak odmiennym od jednakowej mgiełki soczewki galaktycznej, która widniała na nocnym niebie jego Godzinnych Peryferii.
Gdzieś tam, wśród tych gwiazd, znajdowało się rozwiązanie nurtujących go wątpliwości. Pragnął, aby to rozwiązanie pojawiło się jak najszybciej i by wszystko już się wreszcie skończyło.
I znowu powróciło natrętne pytanie — czy Muł miał rację, czy odmienienie pozbawiło go niezależności i przenikliwości w dostrzeganiu zagadnień i formułowaniu sądów, czy też był to po prostu nieuchronny wpływ wieku i zmian, które miały miejsce podczas tych ostatnich lat.
Teraz niewiele go to obchodziło. Był zmęczony.
Gubernator Rossema przybył bez wielkiej ostentacji. Towarzyszył mu tylko umundurowany mężczyzna, który prowadził samochód.
Samochód miał fantazyjny kształt, ale w ocenie Pritchera była to nieudana maszyna. Był mało zwrotny i kilkakrotnie szarpnął, być może wskutek zbyt szybkiej zmiany biegów. Od pierwszego rzutu oka widać było, że silnik pracuje nie na jądrowym, lecz na chemicznym paliwie.
Gubernator wysiadł na ubity śnieg i ruszył szpalerem uformowanym przez chylących z szacunkiem głowy Starszych. Szedł szybko nie patrząc na nich. Ci, których mijał, podążali za nim.
Przybysze ze Związku Muła śledzili go z okna przydzielonej im kwatery. Gubernator był przysadzisty, krępy, nie wyróżniał się niczym szczególnym.
Ale co z tego?
Pritcher złościł się w duchu, że nie zapanował nad nerwami. Jego twarz oczywiście pozostała nieporuszona. Nie mógł pozwolić na to, by Channis spostrzegł jego zdenerwowanie, ale czuł doskonale, że podniosło mu się ciśnienie i zaschło w gardle.
Nie był to bynajmniej lęk o życie. Pritcher nie należał wprawdzie nigdy do tych tępych facetów pozbawionych zupełnie wyobraźni, a przez to i nerwów, którzy byli zbyt głupi na to, by się czegoś obawiać, ale potrafił przynajmniej wytłumaczyć sobie racjonalnie przyczyny strachu przed śmiercią i dzięki temu zapanować nad nim.
To jednak, co teraz odczuwał, było zupełnie odmienne. To był lęk innego rodzaju.
Zerknął szybko na Channisa. Młodzian przyglądał się ze znudzeniem swym paznokciom i niedbałymi ruchami pilnika wygładzał jakieś minimalne nierówności.
Na ten widok Pritchera ogarnęło wzburzenie. Co taki Channis wie o manipulowaniu psychiką? Czego ma się obawiać?
Z wrażenia zaparło mu dech. Próbował przypomnieć sobie jaki był on sam, zanim Muł odmienił go i z przysięgłego demokraty przeistoczył w tego, kim był teraz. Na próżno jednak przeszukiwał wszystkie zakamarki pamięci. Nie potrafił odtworzyć tamtego stanu psychicznego. Nie mógł się wyswobodzić z niewidzialnych, lecz mocnych więzi, które łączyły go uczuciowo z Mułem. I owszem, pamiętał o tym, że kiedyś próbował zabić Muła, ale była to wiedza równie obojętna jak wiedza o wypadkach, które go nie dotyczyły. Choć starał się, jak mógł, za nic w świecie nie potrafił sobie przypomnieć uczuć, które nim wtedy kierowały. Mógł to być jednak odruch obronny jego umysłu, gdyż na samą, zupełnie mglistą myśl o tym jakiego rodzaju mogły to być uczucia, ba — nawet nie na myśl o tym, lecz raczej na jakieś niejasne, zupełnie nieokreślone przeczucie — zrobiło mu się niedobrze.
A jeśli gubernator zajął się już jego umysłem?
A jeśli niewidzialne macki Drugiej Fundacji oplatały już jego psychikę, wciskając się w szczeliny, rozsadzając ją i składając w inną już strukturę… Za pierwszym razem też nic nie poczuł. Żadnego bólu, żadnego psychicznego szarpnięcia, nawet uczucia nieciągłości. Po prostu zawsze wielbił Muła. Jeśli kiedykolwiek był taki czas, odległy niczym zamierzchła przeszłość, choć dzieliło go od tamtych dni zaledwie pięć lat, kiedy myślał, że nie kocha Muła, kiedy uważał, że go nienawidzi, to nie było to rzeczywistością, lecz przerażającym złudze. niem. Myśl o tym złudzeniu zafrasowała go.
Nie czuł jednak żadnego bólu. Czyżby miało się to powtórzyć teraz, podczas spotkania z gubernatorem? Czyżby wszystko, co się zdarzyło — cała jego działalność w służbie Muła, całe jego nastawienie życiowe — miało stać się majakiem, częścią tego nierealnego świata, w którym istniało słowo demokracja? Muł snem, a jego, Pritchera, uczucia zwrócone ku Tazendzie…
Znowu zrobiło mu się niedobrze. Otrząsnął się gwałtownie. W tej samej chwili do jego uszu doszedł głos Channisa.
— Zdaje się, że się zaczyna, generale. Pritcher odwrócił się. Jeden ze Starszych otworzył cicho drzwi i stanął w pełnej szacunku pozie na progu.
— Jego ekscelencja Gubernator Rossema ma przyjemność oznajmić, w imieniu Panów Tazendy, że udziela pozwolenia na audiencję i oczekuje waszego przybycia.
— Jasne — Channis jednym szarpnięciem zacisnął bardziej pas i nałożył na głowę rossemicki kaptur.
Pritcher zacisnął szczęki. To był początek naprawdę hazardowej gry.
Gubernator Rossema nie wyglądał zbyt okazale. Przede wszystkim miał gołą głowę i jego rzadkie, jasnokasztanowe włosy, które zaczynały już siwieć, nadawały mu łagodny wygląd. Miał potężne łuki brwiowe, a oczy, otoczone siecią zmarszczek, wydawały się patrzeć chłodno i z wyrachowaniem. Za to świeżo ogolona broda była mała i miała miękki zarys, co według powszechnej opinii zwolenników pseudonauki, która na podstawie rysów twarzy wyrokowała o charakterze danego osobnika, oznaczało „słabość”.
Pritcher unikał jego spojrzenia i starał się patrzeć na podbródek. Nie wiedział, czy to mu pomoże — czy w ogóle cokolwiek mogło pomóc.
Gubernator rzekł wysokim, obojętnym głosem:
— Witamy w Tazendzie. Przyjmujemy was w pokoju. Jedliście już?
Czynił przy tym niemal monarsze gesty żyla stymi dłońmi o długich palcach. Skłonili się i zajęli miejsce przy stole w kształcie litery „U”. Gubernator siedział u szczytu stołu, po jego zewnętrznej stronie, oni naprzeciw niego, a z boków, w podwójnych rzędach, Starsi.
Gubernator mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Zachwalał potrawy pochodzące z Tazendy — rzeczy wiście miały inny smak, choć niewiele lepszy od prostych potraw rossemickich — narzekał na klimat Rossema i rozprawiał, starając się, by wyglądało to na obojętne uwagi, o zawiłościach podróży kosmicznych.
Channis odpowiadał mu od czasu do czasu. Pritcher w ogóle nie otworzył ust.
Biesiada skończyła się. Znikły ze stołu drobne, duszone owoce i zużyte serwetki i gubernator poprawił się w krześle. Zalśniły jego małe oczka.
— Dowiadywałem się o wasz statek. Naturalnie, chciałbym, żeby się nim dobrze zajęto i przejrzano. Mówiono mi, że nie wiadomo, gdzie się znajduje.
— To fakt — odparł swobodnie Channis. — Zostawiliśmy go w przestrzeni. To duży statek, taki, jaki potrzebny jest do podróży w rejonach, których mieszkańcy są nieraz wrogo nastawieni, więc uważaliśmy, że gdybyśmy przylecieli nim tutaj, to moglibyście mieć wątpliwości co do naszych pokojowych zamiarów. Dlatego woleliśmy wylądować sami, bez broni.
— To akt przyjaźni — stwierdził gubernator bez przekonania. — Duży statek, mówicie?
— Ale nie wojenny, ekscelencjo.
— Mhm… A skąd jesteście?
— Z małego świata w sektorze Santanni, ekscelencjo. Być może nie wie pan nic o jego istnieniu, bo to świat pozbawiony znaczenia. Interesuje nas nawiązanie kontaktów handlowych.
— Handlowych, tak? A co macie do sprzedania?
— Maszyny różnego rodzaju, ekscelencjo. W zamian chcielibyśmy żywność, drewno, rudę…
— Hmm — gubernator zdawał się mieć wątpliwości. — Niezbyt się znam na tych sprawach. Może dałoby się to załatwić z korzyścią dla obu stron. Być może kiedy sprawdzę wasze dokumenty — bo rozumiecie, zanim będziemy mogli coś załatwić, mój rząd będzie chciał uzyskać odpowiednie informacje — i kiedy obejrzę wasz statek, będzie wskazane, żebyście udali się na Tazendę.
Nie otrzymał na to odpowiedzi i jego stosunek do przybyszów wyraźnie ochłódł.
— Tak czy inaczej, muszę zobaczyć wasz statek.
— Niestety, w tej chwili statek jest akurat w naprawie — rzekł chłodno Channis. — Jeśli wasza ekscelencja zgodzi się dać nam czterdzieści osiem godzin, to statek będzie do jego usług.
— Nie przywykłem czekać na spełnienie moich poleceń.
Po raz pierwszy Pritcher podniósł wzrok i spojrzał gubernatorowi w oczy. Zaparło mu dech w piersiach. Przez chwilę miał wrażenie, że tonie, ale wtedy odwrócił wzrok.
Channis nie przestraszył się. Rzekł:
— Przykro mi, ekscelencjo, ale to niemożliwe, żeby statek wylądował przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. Jesteśmy tu przecież obaj i nie mamy broni. Czy wątpi pan w uczciwość naszych zamiarów?
Zapadła długa cisza, po czym gubernator rzekł burkliwie:
— Opowiedzcie mi o świecie, z którego przylecieliście.
To była wszystko. Na tym się skończyło. Nie było już żadnych nieprzyjemności. Spełniwszy swój obowiązek, gubernator wyraźnie przestał się interesować sprawą i audiencja dobiegła końca.
A kiedy to wszystko wreszcie się skończyło, Pritcher znalazł się z powrotem w kwaterze i przebadał się, Ostrożnie, wstrzymując oddech, starał się wysondować swe uczucia. Z pewnością nie czuł żadnej różnicy, ale czy mógłby wyczuć jakąkolwiek różnicę? A czy po odmianie, której poddał go Muł, czuł się inny niż przedtem? Czy wszystko nie wydawało mu się naturalne? Takie, jak powinno być?
Przeprowadził eksperyment.
Nie otwierając ust krzyknął bezgłośnie, aż rozniosło się po wszystkich zakątkach jego mózgu.
— Trzeba wykryć i zniszczyć Drugą Fundację!
Uczuciem, które towarzyszyło temu „okrzykowi” była szczera nienawiść. Nie było tu ani śladu niepewności czy wahania.
A potem przyszło mu do głowy, by w miejsce zwrotu „Druga Fundacja” podstawić słowo „Muł”. Na samą myśl o tym zesztywniał mu język.
Na razie wszystko było w porządku.
Ale czy nie wniknięto w jego psychikę inaczej, bardziej subtelnie? Czy nie dokonano tylko drobnych zmian? Zmian, których nie mógł odkryć, gdyż już samo ich istnienie wypaczało jego sąd?
Na to nie można było w żaden sposób odpowiedzieć.
Wciąż jednak był absolutnie wierny Mułowi! Jeśli to uczucie nie uległo zmianie, to inne sprawy zupełnie się nie liczyły.
Znowu zmusił swój umysł do działania. Channis krzątał się w przeciwnym rogu pokoju. Pritcher położył dłoń na przegubie drugiej ręki i delikatnie uruchomił radiostację.
Odebrawszy odpowiedź, poczuł nagły przypływ ulgi, a potem ogarnęła go nagle fala zmęczenia.
Nie drgnął ani jeden mięsień w jego twarzy, ale w głębi duszy krzyczał z radości, a kiedy Channis odwrócił się do niego, wiedział, że ta farsa niedługo już się skończy.
Dwaj Mówcy mijali się na drodze. Jeden z nich zatrzymał drugiego.
— Mam wiadomość od Pierwszego Mówcy.
W oczach drugiego pojawił się błysk zrozumienia:
— Punkt przecięcia?
— Tak! Obyśmy dożyli świtu!
Nic w zachowaniu Channisa nie świadczyło o tym, że dostrzegł w Pritcherze i w ich wzajemnych stosunkach jakąś subtelną zmianę. Oparł się wygodnie o poręcz drewnianej ławy i wyciągnął nogi na środek izby.
— Jakie wrażenie zrobił na tobie gubernator? Pritcher wzruszył ramionami.
— Nijakie. Na pewno nie wydał mi się geniuszem psychicznym. Bardzo mizerny okaz przedstawiciela Drugiej Fundacji, jeśli to masz na myśli.
— Nie sądzę, żeby nim był. Nie wiem, co o tym myśleć. Wyobraź sobie; że jesteś obywatelem Drugiej Fundacji — głośno zastanawiał się Channis. — Co byś zrobił w takiej sytuacji? Załóżmy, że domyślałbyś się, co nas tu sprowadza. Jak starałbyś się manipulować nami?
— Przez Odmianę, rzecz jama.
— Tak jak Muł? — Channis spojrzał na niego bystro. — Zorientowalibyśmy się, gdyby nas odmienili? Zastanawiam się… No, a gdyby byli po prostu psychologami, tyle że bardzo zdolnymi?
— W takim przypadku ja; na ich miejscu, postarałbym się zgładzić nas jak najszybciej.
— A co ze statkiem? Nie — Channis przecząco pomachał palcem. — W tej grze się blefuje. To może, być tylko blef. Nawet jeśli zajrzeli nam, za pomocą kontroli psychicznej, w karty, to my — ty i ja — jesteśmy tylko płotkami. Oni muszą walczyć z Mułem i są tak samo ostrożni w stosunku do nas, jak my w stosunku do nich. Przypuszczam, że wiedzą, kim jesteśmy.
Pritcher spojrzał na niego zimno.
— Co zamierzasz zrobić?
— Czekać — rzekł krótko Channis. — Niech przyjdą do nas. Być może martwi ich statek, ale prawdopodobnie nie chodzi o statek, lecz o Muła. Zablefowali tym gubernatorem. Nie zadziałało. Nie zmieniliśmy kart. Następną osobą, którą przyślą, będzie ktoś z Drugiej Fundacji. I zaproponuje nam pewien interes.
— A wtedy?
— A wtedy przyjmiemy tę propozycję.
— Nie sądzę.
— Bo boisz się; że w ten sposób wykiwam Muła? Nie ma obawy.
— Muł nie da się wykiwać, żebyś nie wiem co wymyślił. Mimo to, nie sądzę, że zgodzimy się na ten interes.
— Bo boisz się, że nie damy rady wykiwać tych z Drugiej Fundacji?
— Być może, Alę to nie jest główny powód.
Channis popatrzył na to, co Pritcher trzyma w zaciśniętej dłoni, i powiedział ponuro:
— Chcesz powiedzieć, że to jest główny powód?
Pritcher pokiwał miotaczem.
— Zgadza się. Jesteś aresztowany.
— Dlaczego?
— Za zdradę Pierwszego Obywatela Związku.
Channis zacisnął usta.
— Co jest grane?
— Zdrada! Już powiedziałem. I środek zaradczy na to.
— Masz na to dowód? Albo chociaż cień dowodu? Chyba jesteś szalony.
— Nie jestem. A może to ty jesteś szalony? Myślisz może, że Muł bez powodu wysyła takich nieopierzonych młodzików jak ty na jakieś fantastyczne ekspedycje? Wtedy wydało mi się to dziwne. Ale traciłem czas, nie wierząc w siebie. Dlaczego wysyła akurat ciebie? Dlatego, że zawsze się uśmiechasz i jesteś dobrze ubrany? Nie, dlatego, że masz dwadzieścia osiem lat. Tak myślałem wtedy.
— Może dlatego, że można mi ufać. A może logiczne wyjaśnienia do ciebie nie trafiają?
— A może dlatego, że nie można ci ufać. Co, jak się okazuje, jest dosyć logiczne.
— Mamy się prześcigać w tworzeniu paradoksów? Czy może ta gra polega na tym, kto potrafi najmniej powiedzieć w największej liczbie słów?
Miotacz przysunął się bliżej, a za nim Pritcher. Stał wyprostowany przed Channisem.
— Wstań!
Channis podniósł się bez zbytniego pośpiechu i poczuł, że lufa miotacza dotyka jego brzucha.
— Muł chciał znaleźć Drugą Fundację — rzekł Pritcher. — Nie udało mu się. Mnie się też nie udało, a tajemnica, której żadnemu z nas nie udało się odkryć, musi być wyjątkowo dobrze strzeżona. Tak więc pozostało tylko jedno jedyne wyjście — znaleźć poszukiwacza, który od początku zna miejsce ukrycia.
To mam być ja?
— Widocznie tak. Wtedy, oczywiście, nie wiedziałem tego, ale choć mój umysł pracuje coraz wolniej, to wciąż zmierza we właściwym kierunku. Z jaką łatwością odnaleźliśmy Koniec Gwiazdy! W jaki cudowny sposób udało ci się wybrać w Projektorze, spośród nieskończonej liczby możliwych obrazów, ten, który przedstawiał właściwy rejon! I, jakby tego było mało, od razu znaleźliśmy ten jeden jedyny, właściwy punkt obserwacyjny! Ty zarozumiały głupku! Masz mnie za takiego skończonego durnia, żebym nie zwrócił uwagi na taki dziwny splot nieprawdopodobnych przypadków?
— Chcesz przez to powiedzieć, że szło mi za dobrze?
— O wiele za dobrze, jak na uczciwego człowieka.
— Bo tak nisko ustawiłeś dla mnie poprzeczkę?
Miotacz dźgnął go w brzuch, chociaż twarz Pritchera pozostała nieruchoma i tylko zimny błysk w jego oczach wskazywał na wzrastający gniew.
— Bo przekupiła cię Druga Fundacja.
— Przekupiła? — odparł Channis z pogardą. — Udowodnij!
— Albo steruje twoją psychiką.
— I Muł o tym nie wie? To śmieszne.
— I Muł o tym wie. Właśnie o to chodzi, tępaku. I Muł o tym wie. Myślisz, że inaczej dałby ci statek do zabawy? Zaprowadziłeś nas do Drugiej Fundacji, tak jak przypuszczaliśmy.
— No, wreszcie udało mi się wyłuskać jakieś ziarnko w tej stercie słomy. Czy mogę spytać, na jakiej podstawie tak przypuszczaliście? Gdybym był zdrajcą, to po co miałbym prowadzić was. do Drugiej Fundacji? Dlaczego nie miałbym raczej wodzić was po całej Galaktyce, nic w końcu nie znajdując?
— Ze względu na statek. A także dlatego, że Druga Fundacja potrzebuje oczywiście broni jądrowej dla obrony swego istnienia.
— Musisz znaleźć lepsze wyjaśnienie. Jeden statek nic dla nich nie znaczy, a jeśli spodziewają się, że na podstawie analizy jego budowy poznają fizykę jądrową i w przyszłym roku wybudują sobie zakłady atomowe, to naprawdę muszą być bardzo, bardzo prostymi ludźmi. Powiedziałbym, że na twoim poziomie.
— Będziesz miał okazję wyjaśnić to Mułowi.
— Wracamy na Kalgan?
— Przeciwnie. Zostajemy tutaj. A mniej więcej za piętnaście minut dołączy do nas Muł. Myślisz może, mój ty przemądry wielbicielu własnej wielkości, że nie leciał za nami? Znakomicie zagrałeś rolę przynęty, chociaż dla innej strony, niż myślałeś. Może nie przywiodłeś do nas naszych ofiar, ale za to przywiodłeś nas do nich.
— Czy mogę usiąść — spytał Channis — i wyjaśnić ci coś za pomocą rysunków? Bardzo proszę.
— Będziesz stał.
— No cóż, równie dobrze mogę to powiedzieć na stojąco. To z powodu tego hiperindykatora w segmencie łączności myślisz, że Muł leciał za nami?
Być może miotacz lekko drgnął, ale Channis nie przysiągłby, że tak było.
— Nie wyglądasz na zaskoczonego — rzekł. — Ale nie będę tracił czasu na zastanawianie się, czy czujesz się zaskoczony, czy nie. Owszem, wiedziałem o tym. A teraz, udowodniwszy ci, że wiedziałem o czymś, o czym nie myślałeś, że wiem, powiem ci coś, o czym ty nie wiesz.
— Przydługi wstęp, Channis. Myślałem, że masz większą inwencję.
— Inwencja nie ma tu nic do rzeczy. Oczywiście, zdrajcy albo agenci wroga, jeśli wolisz ten termin, istnieją faktycznie. Ale Muł dowiedział się o tym w dość zaskakujący sposób. Widzisz, wygląda na to, że niektórzy z jego Odmienionych zostali poddani obcym wpływom psychicznym.
Tym razem miotacz wyraźnie zadrżał.
— Podkreślam to, Pritcher. Właśnie dlatego mnie potrzebował. Ja nie byłem Odmieniony. Czy nigdy nie mówił ci, że potrzebuje właśnie nieodmienionego? Bez względu na to, czy podał ci prawdziwe powody czy nie.
— Wymyśl coś innego, Channis. Gdybym był przeciw Mułowi, to wiedziałbym o tym. — Pritcher szybko zbadał swe uczucia. Były takie, jak poprzednio. Takie, jak poprzednio. Jasne było, że Channis kłamie.
— Chcesz przez to powiedzieć, ze jesteś wierny Mułowi? Być może. Wierność zostawili w spokoju. Muł powiedział, że to dałoby się zbyt łatwo wykryć. Ale jak się czujesz psychicznie? Nie jesteś przypadkiem znużony? Czy od początku tej podróży czujesz się normalnie? A może czasami masz takie dziwne uczucie jakbyś był niezupełnie sobą? Co robisz, chcesz mi wywiercić dziurę w brzuchu bez pociągania za spust?
Pritcher cofnął miotacz o pół cala.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał.
To, że dobrali się do ciebie. Jesteś manipulowany. Nie widziałeś, jak Muł zakładał hiperindykator. W ogóle nie widziałeś tego, kto to zrobił. Po prostu znalazłeś tam ten nadajnik i pomyślałeś, że to dzieło Muła. Od tamtej pory cały czas myślisz, że nas śledzi i leci za nami. Oczywiście twój ręczny nadajnik nastawiony jest na zakres, którego mój nie odbiera. Myślisz, że nie wiedziałem o tym? — Mówił teraz szybko i ze złością. Znikła jego pozorna beztroska. — Ale to nie Muł leci za nami. Nie Muł.
— A kto, jeśli nie on?
— No, a jak myślisz? Odkryłem ten hiperindykator w dniu startu. Ale nie przyszło mi do głowy, że to pomysł Muła. W tym punkcie nie miał powodu, żeby coś ukrywać. Nie widzisz absurdalności swoich domysłów? Gdybym był zdrajcą i gdyby on wiedział o tym, to mógłby mnie odmienić równie łatwo jak ciebie i poznałby tajemnicę położenia Drugiej Fundacji analizując moje myśli. Nie musiałby gonić mnie przez pół Galaktyki. Czy jesteś w stanie utrzymać coś w tajemnicy przed Mułem? A gdybym nie wiedział, gdzie znajduje się Druga Fundacja, to nie mógłbym go do niej zaprowadzić. W jednym i w drugim przypadku nie było potrzeby, żeby wysyłać mnie w przestrzeń. To chyba jasne, co?
Tak więc ten hiperindykator mógł podłożyć tylko agent Drugiej Fundacji. I to on właśnie leci teraz do nas. A czy wystrychnęliby cię na dudka, gdyby nie przenicowali wcześniej twojej psychiki? Czy to normalne, że taki potworny idiotyzm bierzesz za objaw przewidującej mądrości? Ja miałbym oddać statek w ręce Drugiej Fundacji? I co oni by z nim zrobili?
To na tobie im zależy, Pritcher. Nie ma nikogo poza Mułem, kto wie o Związku więcej niż ty, a przy tym, w przeciwieństwie do niego, nie jesteś dla nich niebezpieczny. Oczywiście, było zupełnie niemożliwe, żebym znalazł Tazendę przetrząsając na chybił trafił zasoby informacji Projektora. Wiedziałem o tym. Ale wiedziałem też, że zależy na nas Drugiej Fundacji i że postarają się, żebyśmy znaleźli co trzeba. Dlaczego nie miałbym podjąć tej gry? Chodziło o to, kto kogo przechytrzy. Oni chcieli mieć nas, a ja chciałem znać ich położenie, i niech przestrzeń pochłonie tego, kto się da wykołować.
Ale dopóki trzymasz mnie na muszce miotacza, stroną przegrywającą jesteśmy my. I oczywiście nie jest to twój własny zamiar. To ich robota. Oddaj mi miotacz, Pritcher. Wiem, że wydaje ci się, że nie powinieneś tego robić, ale to nie jest twoje przekonanie. To Druga Fundacja działa przez ciebie. Oddaj miotacz, Pritcher, i razem stawimy czoła temu, co nadejdzie.
Pritcher słuchał z przerażeniem. Wszystko mu się mieszało. Czy to możliwe, żeby się tak pomylił? To prawdopodobne. Skąd to ustawiczne zwątpienie? Skąd tu ciągły brak pewności? Co sprawiło, że wywody Channisa brzmiały tak przekonywająco?
Ważne jest prawdopodobieństwo!
A może to jego udręczony umysł broni się przed wtargnięciem obcych myśli?
Czyżby cierpiał na rozdwojenie jaźni?
Jak przez mgłę zobaczył stojącego przed nim Channisa, z wyciągniętą po miotacz ręką, i wiedział już, że odda mu broń.
I w chwili, gdy jego ręka miała już wykonać odpowiedni ruch, drzwi za nim otworzyły się powoli i odwrócił się.
Są może w Galaktyce ludzie tak podobni do siebie, że nawet ktoś, kto miałby czas spokojnie im się przyjrzeć, wziąłby jednego za drugiego. Może się również zdarzyć, że ktoś znajdzie się w takim stanie ducha czy umysłu, że pomyli nawet osoby zupełnie do siebie niepodobne. Jednak żadna z tych możliwości nie stosuje się do osoby Muła, Nawet oszołomienie, w jakim znajdował się Pritcher, nie przeszkodziło mu w rozpoznaniu osoby, która weszła do izby. Poczuł się, jakby owiał go przyjemny, orzeźwiający wietrzyk.
Fizycznie, Muł nie był w stanie zapanować nad żadną sytuacją. Nie zapanował też i nad tą.
Wyglądał dość cudacznie w kilku warstwach odzieży, które co prawda przydały mu tuszy, ale i tak nie mogły ukryć jego nienaturalnych kształtów. Twarz miał okutaną potężnym kołnierzem, a jego czerwonosiny nos skrywał resztę.
Trudno byłoby chyba wyobrazić sobie osobę bardziej nienadającą się do wystąpienia z odsieczą.
— Zatrzymaj miotacz, Pritcher — powiedział. Potem zwrócił się w stronę Channisa, który wzruszył ramionami i usiadł.
— Wydaje się, że sytuacja emocjonalna tutaj jest raczej chaotyczna i daje się odczuć walkę uczuć. Co ma znaczyć to gadanie p kimś, kto nie jest mną i leci za wami?
Pritcher spytał gwałtownie:
— Czy to pan polecił zainstalować na statku hiperindykator?
Muł obrócił na niego swój zimny wzrok.
— Oczywiście. Czy to możliwe, żeby jakaś organizacja poza Związkiem Światów miała dostęp do statku?
— On mówił…
— On tu jest, generale. Cytowanie jest zbyteczne. Mówiłeś coś, Channis?
— Tak, Ale widocznie myliłem się. Myślałem, że nadajnik został umieszczony przez kogoś pracującego dla Drugiej Fundacji i że zwabiono nas tutaj zgodnie z pewnym planem, który chciałem udaremnić. Co więcej, miałem wrażenie, że w pewnym sensie mają generała w ręku.
— Mówisz tak, jakbyś teraz myślał już inaczej.
— Obawiam się, że nie miałem racji. W przeciwnym razie to nie pan stałby teraz w wejściu.
— No więc przejdźmy do sedna. — Muł zrzucił wierzchnie warstwy watowanego i elektrycznie ogrzewanego ubrania. — Nie masz nic przeciw temu, że ja też usiądę? Teraz jesteśmy tu bezpieczni i nie grozi nam żadna niespodziewana wizyta. , Żaden mieszkaniec tej bryły lodu nie będzie miał ochoty zbliżyć się do tego miejsca. Zapewniam cię — rzekł tonem świadczącym pełnej wierze w swe siły.
— Po co taka prywatność? — spytał Channis z odrazą. — Może ktoś zaraz poda nam herbatę sprowadzi balet?
— Wątpię. No więc jaką to masz teorię, młodzieńcze? Śledził was ktoś z Drugiej Fundacji, używając urządzenia, którego nie ma nikt oprócz mnie i… w jaki sposób — powiadasz — odkryłeś to miejsce?
— Wydaje się oczywiste, że znane nam już fakty można wyjaśnić tylko wtedy, jeśli się przyjmie, że ktoś włożył mi do głowy pewne pomysły…
— Ta sama Druga Fundacja?
— Myślę, że nikt inny.
— No i nie przyszło ci na myśli, że jeśli ktoś z Drugiej Fundacji potrafił cię zmusić czy skłonić do lotu na ich planetę, czy zwabił cię tam dla swoich celów — a zakładam, że wyobrażałeś sobie iż używa metod podobnych do moich, chociaż chciałbym zauważyć, że ja potrafię zaszczepiać tylko uczucia, nie pomysły — więc nie przyszło ci do głowy, że jeśli potrafił t o zrobić, to raczej nie miał potrzeby umieszczać hiperindykatora na statku, którym leciałeś?
Channis podniósł szybko głowę i z nagłym przestrachem spojrzał w duże oczy Muła. Pritcher chrząknął i wyraźnie rozluźnił się.
— Nie — odparł Channis — nie przyszło mi to do głowy.
— Ani to, że gdyby musieli cię śledzić, to nic czuliby się zdolni do kierowania twoimi poczynaniami i że w takim przypadku miałbyś minimalną szansę znalezienia drogi tutaj, co ci się jednak udało? To też nie przyszło ci do głowy?
— To też nie.
— A dlaczego? Czy twój poziom intelektualny obniżył się w tak nieprawdopodobnym stopniu?
— W odpowiedzi na to mogę tylko sam zadać pytanie. Czy przyłącza się pan do oskarżenia Pritchera i uważa mnie za zdrajcę?
— A masz coś na swoją obronę, jeśli tak uważam?
— Tylko to, co przedstawiłem generałowi. Gdybym był zdrajcą i znał położenie Drugiej Fundacji, to mógłby mnie pan odmienić i od razu dowiedzieć się wszystkiego. Jeśli uznał pan za konieczne śledzenie mnie, to znaczy, że nie posiadałem wcześniej takich informacji i nie jestem zdrajcą.
— No i jaki z tego wniosek?
— Że nie jestem zdrajcą.
— Z czym muszę się zgodzić, bo twój argument jest nie do odparcia.
— Czy mogę wobec tego zapytać, dlaczego leciał pan za nami w tajemnicy?
— Dlatego, że wszystkie te fakty można wyjaśnić w jeszcze inny sposób. Ty i Pritcher wyjaśniliście pewne fakty, każdy na swój sposób, ale nie wyjaśniliście wszystkiego. Ja, jeśli mi pozwolicie, wyjaśnię wszystkie fakty. I zrobię to raczej szybko, tak że nie ma obawy, żebyście się zanudzili. Usiądź, Pritcher, i daj mi swój miotacz. Nie musimy już obawiać się napaści. Ani z zewnątrz, ani z wewnątrz. Ani nawet ze strony Drugiej Fundacji. Dzięki tobie, Channis.
Pokój oświetlony był w normalny rossemicki sposób — za pomocą rozgrzanego elektrycznie drucika. Z sufitu zwisała pojedyncza żarówka i w jej mdłym, żółtym świetle na ścianach rysowały się cienie całej trójki.
— Skoro uważałem za konieczne śledzić Channisa — rzekł Muł — widocznie spodziewałem się uzyskać coś w ten sposób. Ponieważ leciał w kierunku Drugiej Fundacji z zadziwiającą szybkością i nadzwyczaj pewnie, możemy zasadnie przyjąć, że spodziewałem się, iż tak właśnie będzie. Ponieważ nie uzyskałem potrzebnych mi informacji bezpośrednio od niego, coś musiało mi w tym przeszkadzać. Takie są fakty. Channis, oczywiście, zna odpowiedź. Ja też. Rozumiesz o co chodzi, Pritcher?
— Nie, proszę pana — odparł Pritcher.
— Wobec tego wyjaśnię to. Jest tylko jeden rodzaj ludzi, którzy mogą znać położenie Drugiej Fundacji i ukryć to przede mną. Channis, obawiam się, że ty sam jesteś z Drugiej Fundacji.
Channis pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i ściągając ze złości usta rzekł:
— Ma pan na to jakiś bezpośredni dowód? Dziś już dwukrotnie okazało się, że dedukcja to zawodna metoda.
— Mam też bezpośredni dowód, Channis. To było dosyć łatwe. Powiedziałem ci, że dobrano się do psychiki moich ludzi. Ten, który to zrobił, musiał być (a) nieodmienionym, (b) blisko centrum wydarzeń. Obszar, w którym należało go szukać, był duży, ale nie nieograniczony. Miałeś zbyt duże powodzenie, Channis. Byłeś za bardzo lubiany. Za dużo ci się udawało. To mnie zastanowiło…
Wezwałem cię więc do siebie, żeby zaproponować ci objęcie dowództwa nad tą wyprawą. Przyszedłeś bez oporów. Śledziłem twoje emocje. Przyjąłeś propozycję bez żadnego zakłopotania. I tu przedobrzyłeś, Channis. , Żaden rozsądny człowiek nie podjąłby się takiego zadania, nie zawahawszy się choćby przez chwilę. Ponieważ w twoim umyśle nie dostrzegłem nawet śladu niepewności, musiał albo należeć do durnia, albo być pod obcym wpływem.
Sprawdzenie tej alternatywy było fraszką. Dopadłem twój umysł w chwili rozluźnienia i napełniłem go na ułamek sekundy bezbrzeżnym smutkiem. Kiedy się wycofałem, udałeś wściekłość, i zrobiłeś to z takim mistrzostwem, że przysiągłbym, iż to naturalna reakcja, gdyby nie to, co zdarzyło się wcześniej. Bo kiedy szarpnąłem twoje uczucia, tylko na ułamek sekundy, zanim zdążyłeś się pozbierać, twój umysł stawił mi opór. Tylko tyle chciałem wiedzieć. Nikt nie mógłby mi się oprzeć, nawet przez ten ułamek sekundy, jeśli nie znajdowałby się pod wpływem podobnym do tego, jaki ja wywieram.
— No więc? Co teraz? — spytał Channis cicho.
— Teraz umrzesz — jako człowiek z Drugiej Fundacji. To konieczne, i myślę, że zdajesz sobie z tego sprawę.
Raz jeszcze Channis spojrzał w wylot lufy miotacza. Tym razem jednak ruchami miotacza sterował umysł, którego nie można było skierować na dowolne tory, tak jak umysł Pritchera, lecz równie dojrzały i równie oporny jak jego własny. A czas, który został mu na naprawienie sytuacji, był bardzo krótki.
To, co nastąpiło później, trudno jest opisać komuś, kto dysponuje normalnym zestawem zmysłów i odznacza się normalnym brakiem zdolności do wpływania na emocje innych.
Zasadniczo, tak można by opisać doznania Channisa w owym krótkim odcinku czasu potrzebnym Mułowi na naciśnięcie spustu miotacza.
W owej chwili emocjonalna struktura Muła składała się z litej determinacji, nie zamglonej w najmniejszym stopniu wahaniem. Gdyby Channisa interesowało potem obliczenie tego czasu, który upłynął między powzięciem postanowienia o oddaniu strzału a tryśnięciem niszczącej energii z lufy miotacza, to uświadomiłby sobie, że na podjęcie przeciwdziałania pozostało mu około jednej piątej sekundy.
Trudno właściwie powiedzieć, żeby miał jeszcze na to czas.
Natomiast Muł w tym samym ułamku sekundy uświadomił sobie, że nagle podskoczył emocjonalny potencjał mózgu Channisa, mimo że jego własny nie odczuł żadnego nacisku, i że równie nagle runęła na niego, z zupełnie niespodziewanej strony, kaskada czystej, przerażającej nienawiści.
Ten nowy element sytuacji spowodował, że zdjął palec ze spustu. Nie mogłoby Go do tego skłonić nic innego. Niemal w tej samej chwili pojął co się stało.
Na moment wszyscy zamarli bez ruchu. Ten żywy obraz trwał jednak o wiele krócej, niż wymagałyby tego prawidła dramaturgii. Muł, z palcem zdjętym ze spustu, wpatrywał się z napięciem w Channisa. Chatfnis, sprężony, nie śmiał odetchnąć głębiej. A Pritcher tkwił na krześle konwulsyjnie skręcony, z mięśniami napiętymi do granic wytrzymałości, ze ścięgnami skręcającymi się z wysiłku, by poderwać ciało do przodu. Jego twarz, zazwyczaj nieprzenikniona i bez wyrazu, jakby wyciosana z drewna, zastygła w grymasie śmiertelnej nienawiści, a wzrok utkwiony miał w Muła.
Channis i Muł zamienili tylko jedno czy dwa słowa, cała reszta zawierała się w wyjaśniającym wszystko, przepływającym między nimi strumieniu emocjonalnej świadomości, który na zawsze pozostanie rzeczywistym środkiem przekazu między osobnikami takimi jak oni. Nasze ograniczone poznanie wymaga, by to, co zaszło między nimi, przełożyć na słowa.
Channis rzekł w napięciu:
— Zostałeś wzięty w dwa ognie, Pierwszy Obywatelu. Nie jesteś w stanie wpływać na dwa umysły jednocześnie, w każdym razie nie w sytuacji, kiedy jeden z nich jest taki, jak mój. Pritcher wolny już jest od pęt twojej Odmiany. Przeciąłem jego więzy. Jest znowu dawnym Pritcherem, tym, który już raz próbował cię zgładzić, tym, który uważa cię za wroga wszystkiego, co wolne, słuszne i święte. A poza tym wie doskonale, że pozbawiłeś go godności i zmusiłeś do płaszczenia się przed tobą przez pięć długich lat. Na razie trzymam go na uwięzi, powściągnąwszy jego wolną wolę, ale jeśli mnie zabijesz, nic nie będzie go już powstrzymywać i zanim zdążysz zwrócić miotacz w jego stronę czy nawet skoncentrować na nim swoją wolę, będzie po tobie.
Muł doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie poruszył się.
— Jeśli zwrócisz się w jego stronę, żeby ponownie dostać go pod swój wpływ albo żeby go zabić czy zrobić cokolwiek innego — ciągnął Channis — nie zdołasz powstrzymać mnie.
Muł w dalszym ciągu siedział bez ruchu. Westchnął tylko.
— A więc — mówił Channis — odrzuć miotacz, pozwól, żebyśmy znowu mieli równe szanse, a odzyskasz Pritchera.
— Popełniłem błąd — przemówił w końcu Muł. — Niedobrze się stało, że pozwoliłem na obecność trzeciej strony podczas rozprawy z tobą. Wprowadziło to o jedną zmienną za dużo. To błąd, za który, jak myślę, przyjdzie mi zapłacić.
Odrzucił niedbałym ruchem miotacz i kopnięciem przesunął w odległy róg izby. W tej samej chwili Pritcher zapadł w głęboki sen.
— Kiedy się obudzi, będzie znowu normalny — stwierdził obojętnie Muł.
Od czasu, kiedy kciuk Muła spoczął na kontakcie miotacza wyzwalającym reakcję łańcuchową, do momentu, kiedy odrzucił miotacz, upłynęło niecałe półtorej sekundy.
Ale tuż pod progiem świadomości i w ułamku czasu bliskim niewykrywalności Channis uchwycił przelotny błysk w umyśle Muła. Był to błysk pewności i niezłomnej wiary w zwycięstwo.
Dwóch ludzi, pozornie odprężonych i swobodnych, będących wzajemnym przeciwieństwem pod względem fizycznym, których każdy nerw drgał czujnie napięty niczym czuły detektor.
Muł, po raz pierwszy od wielu lat, nie był całkowicie pewny, jak ma postąpić. Channis wiedział, że chociaż potrafi obronić się w tej chwili, to wymaga to od niego wielkiego wysiłku, natomiast dla jego przeciwnika atak nie jest tak wyczerpującym zadaniem. Channis wiedział, że gdyby chciał przetrzymać Muła, musi przegrać.
Ale niebezpiecznie było o tym myśleć. Zdradzić się przed Mułem z emocjonalnej słabości, znaczyłoby dać mu do ręki broń. I tak już w umyśle Muła pojawił się krótki błysk, którego Channis nie zdążył dokładnie zidentyfikować, ale który był charakterystyczny dla zwycięzcy.
Zyskać na czasie.
Dlaczego inni zwlekają? Czyżby to właśnie było źródłem pewności Muła? Czyżby jego przeciwnik wiedział coś, o czym on nie ma pojęcia? Umysł, który znajdował się pod jego baczną obserwacją, niczego nie pokazywał. Ach, gdyby potrafił czytać w myślach. A jednak…
Channis wysiłkiem woli powstrzymał to psychiczne kręcenie się w kółko. Liczyło się tylko jedno — zyskać na czasie…
— Skoro już wiadomo, że jestem człowiekiem z Drugiej Fundacji, i skoro nie zaprzeczyłem temu po zakończeniu naszego pojedynku o Pritchera, może powiesz mi dlaczego, twoim zdaniem, przyleciałem do Tazendy?
— O, nie — Muł roześmiał się z wielką pewnością siebie. — Ja nie jestem Pritcherem. Nie muszę ci składać żadnych wyjaśnień. Usłyszałeś już tyle, że możesz sobie wyobrazić powody, które mną kierowały. Bez względu na to, co naprawdę myślałem, twoje działanie odpowiadało mi, więc nie pytam o nic więcej.
— Jednak w twojej koncepcji muszą być pewne luki. Czy Tazenda jest tą Drugą Fundacją, którą spodziewałeś się odkryć? Pritcher dużo mówił o twoich staraniach znalezienia jej i o psychologu, który był twoim narzędziem — o Eblingu Misie. Czasem coś tam plótł, kiedy go… no… lekko do tego zachęciłem. Przypomnij sobie , Eblinga Misa, Pierwszy Obywatelu.
— A niby dlaczego miałbym to zrobić?
Nie tracić pewności siebie! Channis czuł, że Wiara Muła w siebie Wzrasta, jak gdyby z upływem czasu jakikolwiek niepokój, który Muł mógł odczuwać, ulatniał się i rozpływał.
Powstrzymując nagły przypływ zwątpienia, powiedział:
— A więc nie jesteś ciekaw? Pritcher opowiadał mi, że coś wprawiło Misa w osłupienie. Poza tym to jego usilne naleganie na pośpiech, na szybkie ostrzeżenie Drugiej Fundacji… Dlaczego? Ebling Mis umarł. Nie ostrzeżono Drugiej Fundacji. A mimo to nadal istnieje.
Muł uśmiechnął się z prawdziwą przyjemnością i Channis poczuł, że nagle uderza go i zaraz się cofa fala okrucieństwa.
— Ale, jak widać, Druga Fundacja została jednak ostrzeżona. W przeciwnym razie jak i po co niejaki Bail Channis pojawiłby się na Kalganie, manipulował moimi ludźmi i podjął się raczej niewdzięcznego zadania przechytrzenia mnie? Tylko że ostrzeżenie przyszło zbyt późno, to wszystko.
— A zatem — Channis postarał się, by do Muła dotarło od niego uczucie litości — nie wiesz nawet, gdzie znajduje się Druga Fundacja i nie rozumiesz nic z głębszego znaczenia tego, co się tu teraz dzieje.
Zyskać na czasie!
Muł poczuł litość Channisa i nagle w jego zwężonych oczach błysnęła wrogość. Potarł nos swym zwykłym gestem i warknął: — No to zabaw się! Co z tą Drugą Fundacją? Channis zaczął z namysłem, posługując się raczej słowami niż symboliką emocjonalną.
— Z tego, co słyszałem, najbardziej intrygowała Misa tajemnica otaczająca Drugą Fundację. Hari Seldon w tak bardzo odmienny sposób potraktował obie placówki. Pierwsza Fundacja była imponującym, ostentacyjnym przedsięwzięciem, które w ciągu dwustu lat olśniło i oślepiło pół Galaktyki. Druga była niczym mroczna otchłań.
Nie zrozumiesz, dlaczego tak się stało, jeśli nie postarasz się wczuć w klimat intelektualny czasów umierającego Imperium. Był to czas absolutu, ostatnich wielkich uogólnień, przynajmniej w dziedzinie myśli. Oczywiście, fakt postawienia tamy dalszemu rozwojowi myśli świadczył o tym, że ta kultura ginie. To właśnie bunt przeciwko stawianiu tej tamy uczynił Seldona sławnym. To właśnie ten ostatni błysk twórczego geniuszu zalał Imperium promiennym blaskiem zachodu i mgliście zapowiedział wschodzące słońce Drugiego Imperium.
— Bardzo wzruszające. No i co dalej?
— No więc założył swoje Fundacje zgodnie z prawami psychohistorii, ale któż lepiej od niego wiedział, że nawet te prawa są względne. On nigdy nie stworzył ostatecznego dzieła. Ostateczne dzieła są dobre dla dekadenckich umysłów. Jego dzieło było stale doskonalącym się mechanizmem, a Druga Fundacja była narzędziem tego doskonalenia. My, Pierwszy Obywatelu twego Chwilowego Związku Światów, my jesteśmy strażnikami Planu Seldona. Tylko my!
— Próbujesz dodać sobie odwagi tym gadaniem — spytał pogardliwie Muł — czy chcesz mi zaimponować? Bo ani Druga Fundacja, ani Plan Seldona, ani Drugie Imperium razem wzięte nie imponują mi, ani nie budzą we mnie najmniejszej litości, sympatii czy poczucia odpowiedzialności, ani żadnego innego uczucia, które mogłoby ci pomóc. W każdym razie, kiedy mówisz o Drugiej Fundacji, głupcze, używaj czasu przeszłego, bo już jest po niej.
Muł podniósł się i podszedł do niego. Channis czuł, że potencjał emocjonalny Muła wali się całym ciężarem na jego umysł. Odskoczył gwałtownie do tyłu, ale coś pełzło ku niemu nieubłaganie, uginając i rozbijając coraz bardziej jego jaźń.
Poczuł za plecami ścianę. Naprzeciw niego, wsparłszy się chudymi ramionami pod boki, stał Muł i rozchylał usta w okropnym uśmiechu.
— Wasza gra skończona, Channis. Gra tych wszystkich, którzy tworzyli Drugą Fundację. To, co było Drugą Fundacją! Co było! Na co czekałeś, siedząc tu cały czas i plotąc coś Pritcherowi, kiedy mogłeś obezwładnić go i odebrać mu miotacz nie kiwnąwszy nawet palcem? Czekałeś na mnie, prawda? Czekałeś, żeby powitać mnie w sytuacji, która nie wzbudziłaby moich podejrzeń.
Tym gorzej dla ciebie, że nie potrzebowałem już żadnego dodatkowego dowodu na poparcie moich podejrzeń. Znałem cię, znałem cię dobrze, Bailu Channisie z Drugiej Fundacji.
Ale na co czekasz teraz? Cały czas rozpaczliwie zarzucasz mnie słowami, tak jakby sam dźwięk twego głosu mógł mnie unieruchomić. A kiedy tak mówisz, coś w twoim umyśle czeka i czeka, cały czas czeka. Ale na próżno. Nie przybędzie tu nikt z tych, których oczekujesz — żaden ze sprzymierzeńców. Jesteś tu sam, Channis, i pozostaniesz sam. A wiesz dlaczego?
Dlatego, że Druga Fundacja całkowicie się pomyliła co do mojej osoby. W porę poznałem wasz plan. Myśleliście, że przylecę tu za tobą i sam wam wlezę w sieć. Ty miałeś być przynętą — miałeś zwabić biednego, głupiutkiego mutanta, który jest tak zapatrzony w swoje rojenia o imperium, że nic nie zauważy i wpadnie w zastawiony na niego potrzask. No i co, jestem waszym więźniem?
Zastanawiam się, czy przyszło komuś z was do głowy, że nie zjawię się tu bez swojej floty, która składa się z takich jednostek, że wobec każdej z nich jesteście bezbronni i bezradni jak dzieci. Tazenda leży w gruzach, miasta są starte z powierzchni planety. Nie napotkaliśmy żadnego oporu. Druga Fundacja już nie istnieje, Channis, i ja — śmieszny, brzydki cherlak — jestem teraz panem Galaktyki.
Channis był już tak słaby, że mógł tylko przecząco pokręcić głową.
— Nie… nie…
— Tak… tak — szydził Muł. — I jeśli ty, jako ostatni, zostałeś jeszcze przy życiu, to nie potrwa to już długo.
Potem nastąpiła krótka, ciężka pauza i Channis nieomal zawył pod wpływem nagłego bólu spowodowanego przenikaniem woli Muła do najskrytszych zakamarków jego psychiki.
Muł wycofał się i mruknął:
— Jeszcze trochę. Mimo wszystko nie wytrzymałeś tej próby. Twoja rozpacz jest udana. To nie jest kompletne załamanie się, jakiego należy oczekiwać od człowieka, którego ideał runął w gruzy, ale małostkowy, śliski strach przed utratą własnego życia.
I wiotka ręka Muła zacisnęła się na gardle Channisa w słabym uścisku, z którego jednak jakoś nie był stanie się wyswobodzić.
— Jesteś moim zabezpieczeniem, Channis. Jesteś instrumentem, który w porę przestrzeże mnie i zabezpieczy przed ewentualnym niedocenieniem jakiegoś elementu sytuacji. — Muł przewiercał go na wskroś wzrokiem. Nalegał… Domagał się…
— Dobrze obliczyłem, Channis? Przechytrzyłem waszych ludzi z Drugiej Fundacji; czy nie? Tazenda jest zniszczona, Channis, kompletnie zniszczona, skąd więc to udawanie rozpaczy?
Gdzie jest twoje prawdziwe uczucie? Muszę znać prawdę. Mów, Channis, mów. A więc nie przeniknąłem dość głęboko? Czy niebezpieczeństwo nadal istnieje? Mów, Channis! Gdzie popełniłem błąd?
Channis czuł, że — wbrew jego woli — z ust powoli wydobywają się słowa. Zaciskał zęby, żeby je powstrzymać. Gryzł język. Napiął wszystkie mięśnie krtani.
Ale wydobywały się nadal, wyciągane z niego siłą, rozrywając krtań i język i przeciskając się przez zaciśnięte zęby.
— Prawda — jęczał — prawda…
— Tak, prawda. Co jeszcze muszę zrobić?
— Seldon założył Drugą Fundację tutaj. Tutaj, już mówiłem. Nie kłamałem. Przybyli psychologowie i objęli władzę nad miejscową ludnością.
— Nad Tazenda? — Muł zanurzył się głęboko w falujący strumień emocji Channisa i grzebał tam brutalnie. — To, co zniszczyłem, to Tazenda. Wiesz, czego chcę. Daj mi to.
— Nie nad Tazenda. Powiedziałem, że ludzie z Drugiej Fundacji to nie muszą być ci, którzy pozornie są u władzy. Tazenda jest parawanem… — słowa były prawie niezrozumiałe; powstawały jakby same, wbrew każdej cząstce woli tego, kto je wypowiadał — … Rossem… Rossem… Rossem jest tym światem…
Muł rozluźnił uścisk i Channis opadł na podłogę, obolały i skatowany.
I myśleliście, że mnie oszukacie? — rzekł, tym razem łagodnie, Muł.
— Oszukaliśmy cię — był to ostatni szczątek oporu w Channisie.
— Ale nie na długo. Nie wystarczy wam czasu. Jestem w kontakcie ze swoja flotą. I po Tazendzie może przyjść kolej na Rossem. Ale najpierw…
Channis czuł, że ogarnia go przenikliwa ciemność. Machinalnie osłonił ręką zbolałe oczy, ale nic to nie pomogło. Ta ciemność dusiła, i podczas kiedy czuł, jak jego stłamszona, sponiewierana świadomość zapada się w wieczny mrok, widział jeszcze ostatni obraz — tryumfującego Muła, wyglądającego jak śmiejąca się wykałaczka… długi, mięsisty nos trzęsący się ze śmiechu.
Dźwięk znikł. Ogarnęła go kojąca ciemność.
Potem ciemność nagle pękła, jak rozerwana na dwoje oślepiającą błyskawicą, i Channis powoli wrócił na ziemię. Z trudem i bólem odzyskiwał wzrok. Przez wypełnione łzami oczy docierały do niego początkowo tylko zamazane kontury rzeczy.
Nieznośnie bolała go głowa, a kiedy podniósł do niej rękę, przeszył ją ból ostry jak sztylet.
A więc żył. Niczym pióra porwane nagłym podmuchem wiatru, który przepadł równie niespodzianie jak się zerwał, jego myśli łagodnie wirowały i powoli opadały, by znieruchomieć w spokoju. Czuł wzbierającą w sercu, napływającą z zewnątrz otuchę. Powoli, przezwyciężając ból, wyprostował kark i poczuł wielką ulgę.
Bo oto drzwi były otwarte, a w progu stał Pierwszy Mówca. Channis chciał przemówić, ale język miał sztywny — zrozumiał, że jakaś część potężnego umysłu Muła wciąż trzyma go w swej mocy i udaremnia odezwanie się.
Raz jeszcze wyprostował kark. Muł wciąż był w izbie. Był wściekły, płonęły mu oczy. Nie śmiał się już, ale złowieszczo szczerzył zęby.
Channis czuł płynący od Pierwszego Mówcy ożywczy, masujący łagodnie jego zbolały mózg, strumień energii psychicznej, a potem, kiedy strumień ten zetknął się z obroną Muła i przez chwilę walczył z nią, ogarnęło go odrętwienie, które trwało, dopóki Pierwszy Mówca nie wycofał się.
Muł zazgrzytał zębami i rzekł z furią, groteskową u tak mizernej osoby:
— A więc zjawia się następny, żeby mnie powitać.
Jego ruchliwy umysł wysunął swe macki z izby…
— Jesteś sam — stwierdził. Pierwszy Mówca rzekł bezgłośnie:
— Jestem zupełnie sam. Muszę być sam, bo to ja źle obliczyłem twoją przyszłość pięć lat temu. Miałbym przynajmniej pewną satysfakcję, gdybym naprawił ten błąd bez niczyjej pomocy. Niestety, nie wziąłem pod uwagę siły pola odpychania emocjonalnego, które otacza to miejsce. Zabrało mi dużo czasu wnikniecie w tę strefę. Gratuluję zręczności, z jaką je stworzyłeś.
— Nie wysilaj się! — nadeszła wroga odpowiedź. — Nie będziemy się licytować komplementami. Przyszedłeś dorzucić swój rozłupany mózg do tego tam strzaskanego filaru waszego królestwa?
Pierwszy Mówca uśmiechnął się.
— Ależ ten człowiek, którego nazywasz Bailem Channisem, wywiązał się dobrze ze swego zadania, tym bardziej, że nie może się z tobą równać pod względem siły psychicznej. Widzę, oczywiście, że go zmaltretowałeś, ale może być, że mimo to przywrócimy go do pełnej sprawności. To dzielny człowiek, szanowny panie. Zgłosił się na ochotnika do tego zadania, chociaż przewidzieliśmy matematycznie, że istnieje wielkie prawdopodobieństwo, iż zniszczy to jego umysł, co jest bardziej przerażające niż groźba unicestwienia fizycznego.
Umysł Channisa pulsował daremnie, starając się wyrazić ostrzeżenie. Chciał je wykrzyczeć, lecz nie mógł. Był w stanie wysyłać tylko nieprzerwany strumień trwogi…
Muł był spokojny.
— Wiesz, oczywiście, o zniszczeniu Tazendy.
— Wiem. Przewidzieliśmy nalot twojej floty. Tak przypuszczam odparł ponuro Muł. — Ale nie zapobiegliście temu, co?
— Nie, nie zapobiegliśmy. — Symbolika emocjonalna Pierwszego Mówcy była jasna. Był to niemal wstręt do samego siebie, zupełna samoodraza. — Ja ponoszę za to większą winę niż ty. Któż mógł wyobrazić sobie pięć lat temu, że posiadasz aż takie zdolności! Podejrzewaliśmy od początku — od momentu, kiedy zająłeś Kalgan — że posiadasz zdolność wpływania na emocje. Nie było to dla nas zbyt wielkim zaskoczeniem, Pierwszy Obywatelu. Zaraz to wyjaśnię.
Kontakt emocjonalny, taki jakim dysponujemy ty i ja, nie jest wcale nowym osiągnięciem. W istocie każdy mózg ludzki jest do tego potencjalnie zdolny. Większość ludzi potrafi odczytywać emocje w prymitywny sposób, przez pragmatyczne kojarzenie ich z wyrazem twarzy, tomein głosu i tak dalej… Wiele zwierząt posiada tę zdolność w większym stopniu, posługują się bowiem w znacznej mierze węchem, i emocje z tym związane są oczywiście bardziej złożone.
Faktycznie, ludzkie możliwości są o wiele większe, ale zdolność do nawiązywania bezpośredniego kontaktu emocjonalnego więdła w miarę rozwoju mowy, co miało miejsce milion lat temu. Wielkim osiągnięciem naszej Drugiej Fundacji było ponowne uaktywnienie tego zmysłu, z wykorzystaniem przynajmniej części jego potencjalnych możliwości.
Ale nie rodzimy się z nim gotowym do użycia. Trwająca milion lat atrofia to nie byle jaka przeszkoda. Musimy kształcić ten zmysł, ćwiczyć, tak jak ćwiczy się mięśnie. Ty się z nim urodziłeś.
Tyle można było wyliczyć. Mogliśmy także obliczyć i przewidzieć konsekwencje dysponowania takim zmysłem wśród ludzi, którzy go nie posiadają. Widzący w królestwie ślepych… Obliczyliśmy, w jakim stopniu może kierować tobą megalomania i myśleliśmy, że jesteśmy przygotowani. Ale nie byliśmy przygotowani na dwie rzeczy.
Po pierwsze, nie spodziewaliśmy się, że ten zmysł masz wykształcony w tak wielkim stopniu. My możemy nawiązać kontakt emocjonalny tylko z osobą, która znajduje się w polu naszego widzenia, przez co jesteśmy bardziej bezbronni wobec ataku z użyciem siły fizycznej, niż mogłoby ci się to wydawać. Tak ogromną rolę gra w. tym wzrok. Z tobą jest inaczej. Wiadomo z całą pewnością, że sprawowałeś kontrolę nad ludźmi, a co więcej — pozostawałeś w ścisłym kontakcie emocjonalnym z nimi nawet wtedy, kiedy byli poza zasięgiem twojego wzroku i słuchu. Odkryliśmy to zbyt późno.
Po drugie, nie wiedzieliśmy nic o twoich defektach fizycznych, szczególnie o tym, który jest tak istotny dla ciebie, że przybrałeś pseudonim „Muł”. Nie przewidzieliśmy, że jesteś nie tylko mutantem, ale w dodatku bezpłodnym mutantem, skutkiem czego nie uwzględniliśmy dodatkowego czynnika powodującego zniekształcenie psychiki, a mianowicie kompleksu niższości. Dopuszczaliśmy tylko megalomanię, tymczasem okazało się, że mamy do czynienia również z ostrą paranoją na tle psychopatycznym.
Ja sam ponoszę odpowiedzialność za przeoczenie tych czynników, bo byłem przywódcą Drugiej Fundacji, kiedy zająłeś Kałgan. Zrozumieliśmy wszystko, kiedy zniszczyłeś Pierwszą Fundację, ale było już za późno i przez ten błąd zginęły miliony ludzi na Tazendzie.
— A teraz wszystko naprawisz, tak? — Muł wykrzywił cienkie wargi w szyderczym grymasie. Jego umysł pulsował nienawiścią. — Co zrobisz? Przydasz mi ciała? Napełnisz mnie męskim wigorem? Usuń z mojej przeszłości długie lata dzieciństwa spędzone w obcym otoczeniu. Przykro ci? Z powodu moich cierpień? Z powodu mojego nieszczęścia? Absolutnie nie żałuję tego, co zrobiłem. Miałem taką potrzebę. Jeśli Galaktyka nie zatroszczyła się ani trochę o mnie, kiedy tego potrzebowałem, to niech się teraz broni jak potrafi. — Oczywiście, twoje uczucia — rzekł Pierwszy Mówca — zrodziły się z tego, co przeszedłeś w dzieciństwie, i dlatego nie można ich potępiać. Trzeba je po prostu zmienić. Zniszczenie Tazendy było nieuniknione. Mogliśmy tylko wybierać między nią a o wiele poważniejszym zniszczeniem, które dotknęłoby całą Galaktykę i którego skutki trwałyby stulecia. Zrobiliśmy, co mogliśmy przy naszych ograniczonych możliwościach. Przesiedliliśmy z Tazendy tyle osób, ile zdołaliśmy. Tych, którzy zostali, rozmieściliśmy po całej planecie, nie dopuszczając do tworzenia się większych skupisk ludności. Niestety, nasze przeciwdziałania były z konieczności niewystarczające. Wiele milionów musiało zostać i zginąć… Nie żałujesz tego?
— Ani trochę. Tak, jak nie żal mi tych stu tysięcy, które najpóźniej za sześć godzin zginą tu, na Rossemie.
— Na Rossemie? — spytał pośpiesznie Pierwszy Mówca.
Obrócił się w stronę Channisa, który zmusił swe ciało do przyjęcia półsiedzącej pozycji. Natężył swą wolę. Channis czuł toczącą się gdzieś nad nim walkę dwu jaźni. W pewnym momencie więzy krępujące jego umysł opadły i z ust poczęły dobywać się gorączkowe słowa:
— Kompletnie zawiodłem. Wydusił to ze mnie dziesięć minut przed pana przyjściem. Nie mogłem wytrzymać jego nacisku i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. On wie, że to nie Tazenda jest Drugą Fundacją. Wie, że to Rossem.
Znowu poczuł krępujące go więzy. Pierwszy Mówca zmarszczył czoło.
— Rozumiem. Co teraz chcesz zrobić?
— Naprawdę się o to pytasz? Tak trudno jest ci wyciągnąć oczywisty wniosek? Przez cały ten czas, kiedy prawiłeś mi tu kazanie o naturze kontaktu emocjonalnego, przez cały ten czas, kiedy rzucałeś we mnie takimi słowami jak megalomania i paranoja, ja działałem. Skontaktowałem się z moją flotą i wydałem rozkazy. Za sześć godzin, jeśli z jakiegoś powodu nie cofnę rozkazów, zbombardują cały Rossem, z wyjątkiem tej jednej wsi i stumilowego obszaru wokół niej. Wykonają dobrą robotę, a potem tu wylądują.
Masz sześć godzin, a przez sześć godzin nie zdołasz zapanować nad moim umysłem ani ocalić reszty Rossema.
Muł rozłożył ręce i znowu się roześmiał. Wydawało się, że Pierwszy Mówca z trudem próbuje się odnaleźć w tym nowym stanie rzeczy.
— A jaka alternatywa? — spytał wreszcie.
— A dlaczego zawsze musi być jakaś alternatywa? Nic mi nie da żadna alternatywa. Mam się martwić o życie tych tutaj, na Rossemie? Może gdybyście pozwolili wylądować moim statkom i wszyscy — na całym Rossemie — poddali swe uczucia mojej kontroli i władzy, to byłbym skłonny odwołać rozkaz zbombardowania planety. Może opłaciłoby się zyskać władzę nad tyloma ludźmi o tak wysokiej inteligencji. Ale z drugiej strony wymagałoby to ode mnie dużego wysiłku i być może okazałoby się w sumie wcale niewarte zachodu, tak że nie mam specjalnej ochoty na taki układ. No i co na to powiesz? Masz jakąś broń przeciw mojej woli, która jest co najmniej tak silna jak twoja? A może macie jakąś broń przeciwko moim statkom które są potężniejsze niż się wam kiedykolwiek śniło?
— Co mam? — powtórzył wolno Pierwszy Mówca. — Ha, nic — oprócz odrobiny wiedzy, wiedzy, której ty nawet teraz nie posiadasz.
— Mów szybko — zaśmiał się Muł. — I wymyśl coś. Bo choćbyś nie wiem jak się wywijał, z tego się nie wywiniesz.
— Biedny mutancie — rzekł Pierwszy Mówca — nie mam się z czego wywijać. Pomyśl sam — dlaczego wysłaliśmy na Kalgan w charakterze przynęty Baila Channisa?? Baila Channisa, który choć młody i odważny, jest w porównaniu z tobą prawie tak samo słaby jak ten twój śpiący tu oficer, Han Pritcher. Zastanów się, dlaczego nie poleciałem tam ja albo ktoś inny z przywódców Drugiej Fundacji, ktoś, kto mógłby się z tobą. mierzyć?
— Pewnie dlatego — odpowiedział nadzwyczaj pewny siebie Muł — że nie byliście tak głupi, żeby to zrobić, bo żaden z was nie może się ze mną równać.
— Prawdziwy powód jest bardziej logiczny. Wiedziałeś, że Channis jest z Drugiej Fundacji. , Nie potrafił tego ukryć przed tobą. Wiedziałeś też, że jesteś od niego silniejszy, więc nie bałeś się podjąć z nim gry i poleciałeś za nim, po to, żeby go później przechytrzyć. Gdybym to ja zjawił się na Kalganie, kazałbyś mnie od razu zabić, bo ja byłbym dla ciebie naprawdę niebezpieczny, a gdybym ukrył, kim jestem, żeby uniknąć śmierci, nigdy by nie udało mi się nakłonić ciebie do udania się ze mną w przestrzeń. Mógł cię wywabić z Kalgana tylko ktoś słabszy od ciebie. A gdybyś pozostał na Kalganie, chroniony swą armią, sprzętem bojowym i własną siłą psychiczną, to Druga Fundacja nie mogłaby ci wyrządzić najmniejszej szkody, nawet gdyby wytężyła wszystkie siły.
— Siła psychiczna jest nadal ze mną, nędzny krętaczu, a armia i sprzęt bojowy są niedaleko stąd — rzekł Muł.
— Istotnie, ale nie jesteśmy na Kalganie. Jesteśmy w Królestwie Tazendy, którą logicznie i przekonywająco… bardzo logicznie… przedstawiono ci jako Drugą Fundację. Trzeba było to tak przedstawić; Pierwszy Obywatelu, bo jesteś mądrym człowiekiem i tylko logiczne rozumowanie trafia ci do przekonania.
— Zgadza się, i było to wasze zwycięstwo, ale tylko chwilowe, bo miałem jeszcze dosyć czasu, żeby wydusić prawdę z waszego człowieka, Channisa, i dosyć mądrości, żeby przewidzieć taką możliwość.
— A my z kolei, choć nie jesteśmy wystarczająco przenikliwi, założyliśmy, że możesz posunąć się o krok dalej, i przygotowaliśmy Baila Channisa — na taką ewentualność.
— Na pewno nie, bo obnażyłem zupełnie jego mózg. Leżał przede mną nagi i trząsł się jak oskubany kurczak, kiedy Channis wykrztusił, że Druga Fundacja to Rossem. I była to prawda, bo wypatroszyłem go i wygładziłem tak dokładnie, że nie było najdrobniejszego zakamarka, gdzie mógłby się chować jakiś podstęp.
— Faktycznie. Tym lepiej świadczy to o naszej przezorności. Mówiłem ci już, że Bail Channis zgłosił się na ochotnika. Wiesz o co chodziło? Przed opuszczeniem Fundacji poddał się drastycznemu zabiegowi usunięcia pewnych emocji. Myślisz, że gdyby tego nie zrobił, to udałoby mu się wyprowadzić cię w pole? Wiesz dobrze, że nie. A więc Bail Channis, z konieczności i z własnej woli, poddał się zabiegowi, w czasie którego sam uwierzył w fałszywe informacje. Bail Channis jest dogłębnie i całkowicie przekonany, że Rossem to Druga Fundacja.
Przez te trzy lata, które minęły od tamtej chwili, zbudowaliśmy tu, w Królestwie Tazendy, makietę Drugiej Fundacji i czekaliśmy na ciebie. I udało się nam, może nie? Przemknąłeś do Tazendy, i głębiej, do Rossema, ale dalej już nie mogłeś się posunąć.
Muł poderwał się na równe nogi.
— Śmiesz mi mówić, że Rossem też nie jest Drugą Fundacją? Channis, który do tej pory pół leżał, pół siedział na podłodze, poczuł, że krępujące go więzy pękły pod naporem płynącej od Pierwszego Mówcy energii psychicznej i opadły na dobre, i podniósł się. Krzyknął z niedowierzaniem:
To znaczy, że Rossem nie jest Drugą Fundacją?
Dawne wspomnienia, zdobyta w ciągu tylu łat wiedza — wszystko to chaotycznie wirowało wokół niego.
Pierwszy Mówca uśmiechnął się.
— Widzisz, Pierwszy Obywatelu, że Channis jest tak samo wzburzony i zdezorientowany jak ty. Oczywiście, że Rossem nie jest Drugą Fundacją. Musielibyśmy być szaleni, żeby sprowadzić naszego największego wroga na swój świat.
Niech twoja flota zbombarduje Rossema, jeśli uważasz, że tak musi być. Niech zniszczą ile mogą. W najgorszym razie zabiją tylko Channisa i mnie, a, to w najmniejszym stopniu nie poprawi twojej sytuacji. Bo musisz wiedzieć, że uczestnicy wyprawy fundacyjnej na Rossema, którzy przez trzy lata grali rolę Starszych w tej wsi, wczoraj wsiedli na statek i udali się prosto na Kalgan. Oczywiście umkną twojej flocie i zjawią się na Kalganie przynajmniej dzień przed tobą. Jeśli nie cofnę wydanego wcześniej rozkazu, to po powrocie zastaniesz bunt w całym swoim imperium, twoje państwo rozpadnie się i tylko ci ludzie, którzy są tu teraz z tobą, pozostaną ci wierni. Będą bezradni wobec przygniatającej przewagi. I, co więcej, ludzie z Drugiej Fundacji znajdą się przy flocie, którą pozostawiłeś w domu, i dopilnują, żebyś znowu kogoś nie odmienił. Koniec z twoim imperium, mutancie!
Muł wolno pochylił głowę. Jego umysł ogarnęły zupełnie gniew i rozpacz.
— Tak — rzekł cicho. — Jest już za późno… Za późno… Teraz to widzę.
W tym momencie Pierwszy Mówca, który tylko czekał na tę chwilę i był pewien, że musi ona nastąpić, szybko wniknął w ogarnięty rozpaczą i dlatego otwarty umysł Muła. Trzeba było zaledwie drobnego ułamka sekundy, aby dokończyć dzieła i przypieczętować przemianę. Muł podniósł głowę i spytał.
— Więc wrócę na Kalgan?
— Oczywiście. Jak się czujesz?
— Znakomicie. — Uniósł w górę brwi — Kim jesteś?
— Czy to ważne?
— Oczywiście, że nie. — Przestał się tym interesować i szturchnął Pritchera w ramię: — Obudź się, Pritcher, wracamy do domu.
Dwie godziny później Bail Channis na tyle odzyskał siły, że mógł iść sam.
— Czy nigdy sobie tego nie przypomni? — spytał.
— Nigdy. Zachował swoje zdolności i swoje imperium, ale jego motywacja jest teraz zupełnie inna. Jest entuzjastą pokoju. Nazwa „Druga Fundacja” nic mu nie mówi. Odtąd będzie też o wiele szczęśliwszy przez tych kilka lat życia, jakie mu pozostały przy jego nędznej konstrukcji fizycznej. A po jego śmierci Plan Seldona będzie się jakoś urzeczywistniał.
— A czy to prawda — spytał z naciskiem Channis — czy to prawda, że Rossem nie jest Drugą Fundacją? Mógłbym przysiąc… mówię panu — ja wiem, że jest. Nie zwariowałem.
— Nie zwariowałeś, Channis. Po prostu, jak już mówiłem, zostałeś zmieniony. Rossem nie jest Drugą Fundacją. Chodź! My też wrócimy do domu.
Bail Channis siedział w małym, wyłożonym białymi kafelkami pokoju i pozwalał umysłowi odpocząć. Był zadowolony z życia. Były ściany, i okno, i trawa za oknem. Nie miały nazw. Po prostu były. Było łóżko, i krzesło, i książki, które ukazywały się leniwie na ekranie u stóp jego łóżka. Była pielęgniarka, która przynosiła posiłki.
Początkowo starał się ułożyć w całość strzępki tego, co słyszał. Na przykład, strzępki tej oto rozmowy między dwoma mężczyznami.
Jeden z nich mówił:
— Całkowita afazja. Wszystko usunięte i, myślę, bez szkody. Trzeba tylko będzie wprowadzić na powrót zapis jego pierwotnej struktury fal zmian potencjału elektrycznego mózgu.
Zapamiętał dokładnie te dźwięki. Z jakiegoś powodu były to szczególne dźwięki — jak gdyby coś znaczyły. Ale po co się martwić. Lepiej oglądać piękne, zmieniające się kolory na ekranie u stóp łóżka, na którym leży.
A potem ktoś wszedł i coś z nim robił i ogarnął go sen. Spał długo.
A kiedy sen minął, łóżko stało się nagle łóżkiem i zrozumiał, że jest w szpitalu, a słowa, które zapamiętał, nabrały sensu.
Siadł na łóżku.
— Co tu się dzieje?
Obok niego stał Pierwszy Mówca.
— Jesteś w Drugiej Fundacji i z powrotem masz swój umysł — swój oryginalny umysł.
— Tak! Tak! — Channis uświadomił sobie, że znowu jest sobą i było to tryumfalne i radosne uczucie.
— A teraz powiedz mi — rzekł Pierwszy Mówca — wiesz, gdzie jest Druga Fundacja?
Olśniło go. Z wrażenia nie mógł nic powiedzieć. Channis, jak niegdyś Ebling Mis, nie posiadał się ze zdumienia.
W końcu skinął głową i przemówił: — Na Gwiazdy Galaktyki, teraz wiem!