DARELL ARKADIA powieściopisarka, 05. 322 — 1. 07. 443 e f. Jej najbardziej znanym dziełem nie jest powieść, lecz biografia jej babki, Bayty Darell. Oparta na informacjach z pierwszej ręki, książka ta przez wiele stuleci była głównym źródłem wiadomości o Mule i jego czasach. [… ]. Powieść „Raz, dwa i koniec”, podobnie jak „Nieuporządkowane wspomnienia”, jest porywającym opisem życia wyższych sfer kalgańskich w okresie wczesnego Bezkrólewia, opartym podobno na własnych spostrzeżeniach autorki z młodzieńczej podróży na Kalgan…
Arkadia Darell wyrecytowała zdecydowanym głosem do mikrofonu zapisywarki „A. Darell. Przyszłość Planu Seldona” i pomyślała, że kiedy już zostanie wielką pisarką, wszystkie swoje dzieła będzie ogłaszać pod pseudonimem „Arkady”. Po prostu Arkady. Bez żadnego nazwiska.
„A. Darell”… W ten sposób musiała podpisywać wszystkie wypracowania z kompozycji i stylistyki — coś okropnego! Musiały to robić wszystkie dzieci, z wyjątkiem Olynthusa Dama, bo kiedy zrobił to pierwszy raz, cała klasa pokładała się ze śmiechu. Arkadia to było imię dobre dla małej dziewczynki. Tak się nazywała jej prababka. No i co z tego? Trzeba w ogóle nie mieć wyobraźni, żeby dać dziecku takie imię.
Teraz, kiedy skończyła już czternaście lat, mogliby wreszcie przyjąć do wiadomości prosty fakt, że jest już dorosła i zacząć ją nazywać „Arkady”. Zacisnęła usta, bo przypomniało się jej jak ojciec oderwał się na chwilę od swego czytnika, żeby powiedzieć: „Ależ, Arkadio, jeśli chcesz teraz udawać, że masz dziewiętnaście lat, to co zrobisz, kiedy będziesz miała dopiero dwadzieścia pięć, a wszyscy chłopcy będą myśleć, że masz trzydziestkę?” Z głębi fotela, gdzie siedziała wygodnie rozparta, z nogami przerzuconymi przez poręcz, widziała lustro na toaletce. Nie mogła jednak dokładnie ujrzeć swego odbicia, gdyż przesłaniał je papuć dyndający na prawej stopie. Podciągnęła nogę i wyprostowała się, wyciągając sztywno szyję, dzięki czemu zyskała dobre dwa cale i nabrała bardziej — jej zdaniem — dystyngowanego wyglądu.
Przez chwilę przyglądała się krytycznie swej twarzy. „Za szeroka” — zdecydowała. Nie otwierając ust, rozsunęła szczęki o pół cala i z lustra spojrzało na nią oblicze o zapadniętych policzkach. Szybkim muśnięciem języka zwilżyła i odęła usta. Potem na wpół opuściła powieki, niczym znużona, światowa dama. „Ojej, gdyby tylko nie te idiotycznie różowe policzki!” — westchnęła w duchu.
Przyłożyła palce do zewnętrznych kącików oczu i spróbowała podciągnąć je lekko do góry, aby nadać im ów egzotyczny wyraz tajemniczej tęsknoty, tak charakterystyczny dla kobiet ze środkowych systemów gwiezdnych, ale ręce zasłaniały jej obraz i nie mogła dojrzeć efektu swych zabiegów.
Potem wysunęła brodę do przodu, obróciła się półprofilem do lustra i zezując z wysiłkiem i mężnie znosząc ból karku, powiedziała głosem o oktawę niższym od swego normalnego tonu: „No wiesz, tato, jeśli uważasz, że obchodzi mnie choć trochę to, co jacyś durni chłopcy będą o mnie myśleć, to po prostu…” i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że cały czas trzyma w ręku włączony mikrofon, jęknęła „Ojej!” i wyłączyła zapisywarkę.
Na jasnoliliowym papierze z szerokim brzoskwiniowym marginesem z lewej strony widniało:
„PRZYSZŁOŚĆ PLANU SELDONA No wiesz, tato, jeśli uważasz, że obchodzi mnie choć trochę to, co jacyś durni chłopcy będą o mnie myśleć, to po prostu Ojej!” Wyciągnęła ze złością kartkę z maszyny. Na jej miejscu pojawiła się natychmiast druga.
Arkadia rozchmurzyła się jednak szybko, a na jej małych, szerokich ustach pojawił się uśmiech zadowolenia. Delikatnie podniosła papier do nosa i wciągnęła jego zapach. Akurat taki, jak powinien być. Wdzięk i elegancja. To jest to. A charakter pisma — ostatni krzyk mody!
Maszynę dostarczono dwa dni temu, w jej pierwsze dorosłe urodziny. W sklepie powiedziała: „Ależ tato, każdy — naprawdę każdy w klasie, kto ma choć odrobinę ambicji i chce być kimś, ma taką. Ręcznych maszyn używają tylko skończone ofermy…” A sprzedawca powiedział: „To najlepszy model. Nie zajmuje dużo miejsca, a z drugiej strony jest absolutnie uniwersalna. Pisze zgodnie ż zasadami ortografii i interpunkcji. Naturalnie, bardzo pomaga w nauce, gdyż zmusza użytkownika do starannej wymowy, która jest warunkiem poprawnej pisowni, nie mówiąc już o tym, że aby interpunkcja była właściwa, użytkownik musi odpowiednio akcentować grupy wyrazów w zdaniu”.
Mimo to, ojciec próbował kupić jakąś zapisywarkę z pismem maszynowym, jak gdyby Arkadia była zasuszoną starą panną.
W końcu dopięła jednak swego i dostarczono model, który chciała — choć wymagało to z jej strony chyba trochę za dużo, jak na dorosłą czternastolatkę, jęków i zawodzeń i każda kartka zapisana była pełnym wdzięku, kobiecym pismem ręcznym o najpiękniejszych inicjałach.
Nawet tak nieodpowiedni wykrzyknik jak „Ojej!” wydawał się pełen czaru, gdy został utrwalony przez zapisywarkę. Tak czy inaczej, musiała to zrobić. Usiadła prosto na fotelu, wciągnęła brzuch i wypięła pierś do przodu, ułożyła przed sobą brudnopis i zaczęła od nowa. wyraźnie i dokładnie, starannie akcentując słowa.
„Przyszłość Planu Seldona.
Jestem pewna, że wszyscy, którzy mają szczęście zdobywać wiedzę w znakomitych szkołach naszej planety, pod kierunkiem świetnych pedagogów, znają dobrze minioną historię Fundacji.
(To jest dobre! Na pewno spodoba się tej starej wiedźmie, pannie Erkling. )
Ta miniona historia jest w dużej mierze historią wielkiego Planu Hariego Seldona. Stapiają sit? one ze sobą w jedno. Ale dziś większość ludzi zadaje sobie pytanie, czy wszystko będzie sit; nadal rozgrywać zgodnie z tym mądrym planem, czy też zostanie on podle zniszczony, a może — |uż został zniszczony.
Aby to zrozumieć, najlepiej jest chyba przeanalizować w skrócie pewne zasadnicze punkty tego planu, w takiej kolejności, w jakiej zostały objawione ludzkości.
(Ta część była łatwa, bo w poprzednim semestrze przerabiała historię współczesną. ) Prawie czterysta lat temu, w czasach kiedy Pierwsze Imperium Galaktyczne ogarniał paraliż poprzedzający śmierć, jeden człowiek — wielki Hari Seldon — przewidział zbliżający się koniec. Dzięki psychohistorii, nauce, której zawiłe ruwnania zostały już dawno temu zupełnie zapomniane.
(Przerwała na chwilę, gdyż ogarnęły ją wątpliwości. Nie była pewna, czy „ruwnanie” pisze się przez „u” czy przez „ó”. No, ale przecież maszyna nie może się mylić — zdecydowała. ) Seldon i ludzie, którzy z nim pracowali, mogli przewidzieć kierunek wielkich gospodarczych i społecznych procesów zachodzących wówczas w Galaktyce. Uświadomili oni sobie, że imperium runie, a nim powstanie nowe imperium, minie przynajmniej trzydzieści tysięcy lat, w czasie których Galaktyka pogrążona będzie w anarchii i chaosie.
Było już za późno, aby zapobiec Wielkiemu Upadkowi, ale jeszcze czas, aby przynajmniej skrócić okres chaosu. Dlatego też obmyślono Plan, zgodnie z którym Drugie Imperium oddzielałby od Pierwszego tylko tysiąc lat. Dobiega właśnie końca czwarte stulecie tego millenium. Ludzie rodzili się, pracowali i umierali, ale Plan trwał i kierował poczynaniami kolejnych pokoleń.
Hari Seldon założył dwie Fundacje na przeciwnych krańcach Galaktyki, dobierając warunki, które miały zagwarantować najlepsze matematyczne rozwiązanie jego psychohistorycznego zadania. W jednej z nich, naszej Fundacji, założonej tu, na Terminusie, skoncentrowano całą techniczną naukę Imperium. Dzięki tej nauce Fundacja potrafiła oprzeć się atakom barbarzyńskich królestw, które oderwały się od Imperium i zdobyły niezależność.
Prawdę mówiąc, Fundacja, pod przywództwem szeregu mądrych i dzielnych ludzi, takich jak Salvor Hardin i Hober Mallow, którzy potrafili inteligentnie interpretować Plan i prowadzić nasz kraj zwycięsko przez wszystkie trudności, wynikające z jego zawiłych (tu także napisała w brudnopisie „ruwnań”, ale wolała nie ryzykować drugi raz) obliczeń, zdołała nawet podbić te królestwa. Minęły wieki, ale nasze planety wciąż czczą pamięć tych przywódców.
W końcu Fundacja powołała do życia system polityczno-gospodarczy, który objął znaczną część sektorów siwenijskiego i anakreońskiego, i nawet pobiła armię starego Imperium, którą dowodził jego ostatni generał, Bel Riose. Wydawało się, że teraz nic już nie może powstrzymać biegu wydarzeń zaplanowanego przez Seldona. Każdy z kryzysów przewidzianych przez Seldona nadszedł w odpowiednim momencie i został przezwyciężony, a każdy szczęśliwie zakończony kryzys oznaczał kolejny, olbrzymi krok w kierunku Drugiego Imperium i pokoju.
I wtedy (w tym miejscu zabrakło jej tchu i ostatnie słowa wysyczała przez zęby, ale maszyna zapisała je ze zwykłym wdziękiem), kiedy po Pierwszym Imperium pozostało już tylko wspomnienie, a wojowniczy, lecz nieudolni, udzielni władcy królowali nad szczątkami zmurszałego kolosa (ten ostatni zwrot wzięła z dreszczowca, który oglądała na video w ubiegłym tygodniu, ale panna Erkling nie słuchała niczego oprócz symfonii i wykładów, więc nigdy na to nie wpadnie), pojawił się Muł.
Plan nie uwzględniał możliwości pojawienia się takiego dziwnego człowieka. Muł był mutantem, którego narodzin nie sposób było przewidzieć. Posiadał on dziwną i tajemniczą moc odkrywania ludzkich emocji i manipulowania nimi w sposób, który naginał poczynania wszystkich ludzi do jego woli. Z zadziwiającą szybkością stał się zdobywcą i twórcą imperium. W końcu podbił samą Fundację.
Nie zdołał jednak zapanować nad całą Galaktyką, gdyż w decydującej fazie podboju został powstrzymany przez mądrą i dzielną kobietę (Tu znowu pojawia się stary problem. Ojciec stale nalega na nią, aby nie chwaliła się, że jest wnuczką słynnej Bayty Darell. Wszyscy o tym wiedzą, a Bayta była chyba największą kobietą wszystkich czasów i sama, bez żadnej pomocy, powstrzymała Muła), a sposób, w jaki tego naprawdę dokonała, znany jest w szczegółach tylko nielicznym osobom. (To jest dobre! Jeśli będzie to musiała przeczytać przed całą klasą, ostatnie zdanie trzeba będzie wymówić tajemniczym tonem i wtedy na pewno ktoś zapyta, jaki to był naprawdę sposób, i wtedy, no i wtedy będzie musiała powiedzieć całą prawdę. Przecież ją zapytano, tak czy nie? W wyobraźni układała już sobie długie wyjaśnienie, które złoży z urażoną miną surowemu i dociekliwemu rodzicowi. ) Po pięciu latach panowania nad zajętym uprzednio obszarem nastąpiła kolejna zmiana i Muł z nieznanych powodów zarzucił plany dalszego podboju. Ostatnie pięć lat jego władania to okres absolutnych, lecz łagodnych rządów.
Niektórzy utrzymują, że zmiana w postępowaniu Muła była skutkiem interwencji Drugiej Fundacji. Jednakże nikt nigdy nie odkrył położenia tej Drugiej Fundacji. Nie wiadomo również dokładnie, na czym polega jej rola, tak więc na poparcie tej teorii nie ma żadnego dowodu.
Od śmierci Muła dzieli nas już całe pokolenie. Jak więc teraz, po okresie jego panowania, przedstawia się przyszłość? Muł wtargnął w Plan Seldona i wydawało się, że zniszczył go zupełnie, jednak gdy tylko umarł, Fundacja znowu powstała niczym ,,nowav z popiołów umierającej gwiazdy. (Ten zwrot sama wymyśliła. ) l znowu planeta Terminus jest centrum federacji polityczno-handlowej, prawie tak potężnej i bogatej jak jej poprzedniczka z czasów przed podbojem, a przy tym nawet bardziej demokratycznej i spokojnej.
Czy zostało to zaplanowane? Czy wspaniały projekt Seldona jest nadal realny? Czy za sześćset lat zostanie jednak stworzone Drugie Imperium Galaktyczne? Osobiście wierzę, że tak, gdyż (To jest bardzo istotna część. Panna Erkling zawsze gryzmoli swoim czerwonym ołówkiem uwagi w rodzaju: „To jest tylko opis. Gdzie twoja własna opinia? Pomyśl! Wyraź swoje zdanie! Przedstaw swoje uczucia!” Przedstaw swoje uczucia. Akurat! Co ona z tą swoją cierpką jak cytryna miną i ustami, które chyba nigdy w życiu nie złożyły się do uśmiechu, może wiedzieć o uczuciach… ) sytuacja polityczna nigdy nie była tak korzystna jak teraz. Stare imperium już od dawna nieistnieje, a panowanie Muła położyło kres poprzedzającej je epoce wojowniczych królestw. Większa część otaczających nas obszarów Galaktyki to cywilizowane i nastawione pokojowo państwa.
Co więcej, sprawy wewnątrz samej Fundacji mają się lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Minęły bezpowrotnie czasy dziedzicznej władzy burmistrzów. Mamy teraz demokratyczne wybory. Nie istnieją już dysydenckie światy niepodległych Handlarzy, nie ma już niesprawiedliwości i zaburzeń, które towarzyszyły akumulacji wielkiego kapitału w rękach nielicznej grupy osób.
Nie ma zatem żadnego powodu, żeby obawiać się niepowodzenia, chyba że prawdą jest, iż Druga Fundacja przedstawia swym istnieniem niebezpieczeństwo. Ci, którzy tak myślą, nie mają żadnych dowodów na poparcie swej opinii i opierają się tylko na przesądach i niejasnych obawach. Myślę, że wiara w siebie, w swój naród i w wielki Plan Seldona powinna usunąć z naszych serc wszelkie wątpliwości i (Hmm. Było to strasznie napuszone, ale panna Erkling lubiła takie zakończenia) powiadam…” Na tym zakończyło się na razie wypracowanie na temat „Przyszłość Planu Seldona”, gdyż ktoś delikatnie zapukał do okna i kiedy Arkadia złapała z trudem równowagę na poręczy fotela, ujrzała za szybą uśmiechniętą twarz, której równe, symetryczne rysy interesująco podkreślała krótka, pionowa linia palca położonego na ustach.
Po chwili, koniecznej dla przyjęcia postawy zaskoczenia, Arkadia zeszła z fotela, podeszła do tapczanu stojącego pod szerokim oknem, w którym widniała zjawa, uklękła na nim i uważnie przyjrzała się niezwykłemu gościowi.
Uśmiech szybko znikł z twarzy mężczyzny. Trzymając się parapetu tak kurczowo, że aż zbielały mu palce, drugą ręką zaczął dawać jej znaki, że ma otworzyć okno. Arkadia posłuchała go bez słowa i przekręciła klamkę wpuszczając dolną część okna w otwór w murze. Do klimatyzowanego pokoju napłynęło świeże, wiosenne powietrze.
— Nie może pan wejść — powiedziała swobodnym tonem. — Wszystkie okna są ekranowane i dostępne tylko dla osób, które tu mieszkają. Jeśli spróbuje pan wejść, włączy się alarm — przerwała na chwilę, a potem dodała — głupio pan wygląda, balansując tak na tym występie pod oknem. Jeśli będzie pan nieostrożny, spadnie pan i skręci kark oraz zniszczy dużo cennych kwiatów.
— W takim razie — rzekł mężczyzna za oknem, który pomyślał to samo, inaczej wszakże umieszczając przymiotniki — może byś wyłączyła alarm i wpuściła mnie do środka?
— Nic z tego — odparła Arkadia. Prawdopodobnie chodzi panu o inny dom, boja nie należę do tych dziewcząt, które wpuszczają obcych mężczyzn do swoich… do swojej sypialni w środku nocy. — Kiedy to mówiła, jej oczy przybrały wyraz z trudem hamowanego gniewu, a w każdym razie starała się, żeby tak to wypadło.
Z twarzy intruza zniknęły resztki wesołości.
— To nie jest dom doktora Darella? — wyjąkał.
— Niby dlaczego mam panu odpowiedzieć?
— Och, na Galaktykę… Do widzenia…
— Jeśli pan zeskoczy, młody człowieku, to sama włączę alarm. (Była to zamierzona i, zdaniem Arkadii, wyrafinowana ironia, gdyż jej bystre oczy już dawno spostrzegły, że intruz był, dobrze po trzydziestce — całkiem stary, prawdę mówiąc). „Młody człowiek” milczał.
Potem rzekł sztywno:
— Słuchaj no, dziewczyno, jeśli nie chcesz mnie wpuścić i nie pozwalasz odejść, to co wobec tego mam zrobić?
Myślę, że może pan wejść. To dom doktora Darella. Teraz wyłączę alarm.
Młodzieniec popatrzył badawczo na okno, przełożył ostrożnie rękę przez parapet, podciągnął się i wskoczył do pokoju. Otrzepał ze złością spodnie na kolanach i podniósł głowę.
— Jesteś pewna, że twój honor i reputacja nie ucierpią, jeśli ktoś znajdzie mnie tutaj?
— Na pewno mniej niż pana, bo jak tylko usłyszę kroki za drzwiami, podniosę wrzask, że wdarł się pan tutaj siłą.
Tak? — spytał ironicznie. — A jak wyjaśnisz, że wyłączyłaś alarm?
— Phi! Całkiem prosto. Nie ma tu żadnego ekranu ani systemu alarmowego.
Spojrzał na nią ze smutkiem.
— A więc to była blaga? Ile masz lat, dziecko?
— Cóż za impertynenckie pytanie, młody człowieku! Nie przywykłam do tego, żeby nazywać mnie dzieckiem.
— Nie dziwi mnie to. Prawdopodobnie jesteś babką Muła w przebraniu. Nie masz nic przeciw temu, że oddalę się z tego pachnącego samosądem przyjęcia, gdzie mam występować jako główny aktor?
— Lepiej niech pan nie odchodzi, bo ojciec czeka na pana.
Przybysz znowu spojrzał na nią badawczo. Uniósł w górę jedną brew i spytał lekkim tonem:
— Ach, tak? Jest ktoś u niego?
— Nie.
— A odwiedził go ktoś ostatnio? Tylko dostawcy… no i pan.
— A może zdarzyło się coś niezwykłego?
— Tylko pana wizyta.
— Zapomnij o tym, dobrze? Nie, zaraz… Powiedz mi, skąd wiesz, że twój ojciec czeka na mnie?
— O, to całkiem proste. W zeszłym tygodniu otrzymał kapsułkę osobistą, taką, którą tylko on mógł otworzyć, no wie pan, z samoutleniającą się depeszą w środku. Wyrzucił kopertę do dezintegratora, wczoraj dał Poli — to nasza pokojówka, wie pan — miesiąc wolnego, żeby mogła odwiedzić siostrę w stolicy, a dziś po południu przygotował łóżko w nieużywanym pokoju. Domyśliłam się więc, że spodziewa się kogoś i nie chce, żebym o tym wiedziała. Normalnie mówi mi o wszystkim.
— Coś takiego! Dziwię się, że musi to robić. Pomyślałbym raczej, że wiesz wszystko, zanim zdąży ci powiedzieć.
— Zwykle tak jest — roześmiała się,. Zaczynała się czuć bardzo swobodnie. Mężczyzna był starszawy, ale ze swymi kasztanowymi włosami i niebieskimi oczami wyglądał bardzo dystyngowanie; Może kiedyś, kiedy sama będzie stara, spotka kogoś takiego.
— A w jaki sposób — spytał — doszłaś do tego, że to właśnie na mnie czeka?
— A na kogo innego miałby czekać? Czekał w takiej tajemnicy przed wszystkimi — jeśli wie pan o co mi chodzi — a tu nagle zjawia się pan i zamiast wejść normalnie, przez drzwi, co powinien pan był zrobić, gdyby miał pan choć trochę rozsądku, próbuje się pan wśliznąć ukradkiem przez okno. — Przypomniała sobie ulubioną sentencję i natychmiast ją wyrecytowała: — Mężczyźni są tacy głupi!
— Nie jesteś trochę przemądrzała, dziecko? Chciałem powiedzieć „panno”. Może się jednak mylisz, co? Co powiesz, jeśli ci wyznam, że to wszystko jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe i o ile się orientuję, twój ojciec czeka nie na mnie, lecz na kogoś innego.
— Nie sądzę, żeby tak było. Pozwoliłam panu wejść dopiero wtedy, kiedy upuścił pan swój neseser.
— Co upuściłem?
— Neseser, młody człowieku. Nie jestem ślepa. Nie upuścił pan go niechcący, bo najpierw spojrzał pan w dół, żeby się upewnić, czy spadnie w dobrym miejscu. Musiał się pan zorientować, że upadnie pod żywopłotem, gdzie nie będzie go widać, więc upuścił pan go i więcej nie patrzył na dół. A skóro podszedł pan pod okno, a nie pod drzwi frontowe, to znaczy, że obawiał się pan wejść do domu, nie zbadawszy najpierw dokładnie tego miejsca. A po tej drobnej utarczce ze mną zamiast o siebie zatroszczył się pan najpierw neseser, co znaczy, że to, co jest w tym neseserze, jest dla pana ważniejsze niż własne bezpieczeństwo, a to z kolei znaczy, że dopóki jest pan tutaj, a neseser na dworze, a dobrze wiemy, że tam jest, jest pan zupełnie bezradny.
Przerwała, żeby zaczerpnąć tchu po tej długiej przemowie i mężczyzna mógł wreszcie dojść do głosu. Rzekł, zgrzytając zębami:
— Owszem, z tą drobną poprawką, że cię zaraz tak przyduszę, że ani zipniesz i wyjdę stąd, to z neseserem.
— Owszem, z tą drobną poprawką, młody człowieku, że mam akurat pod łóżkiem dobry kij do baseballu, i wystarczą mi dwie sekundy, żeby go stamtąd wyciągnąć, a jestem wyjątkowo silna jak na dziewczynę.
Sytuacja była bez wyjścia. W końcu „młody człowiek” powiedział ze sztuczną uprzejmością:
— Może się przedstawię, skoro zdążyliśmy się już tak zaprzyjaźnić. Jestem Pelleas Anthor. A ty?
— Jestem Arkad… Arkady Darell. Miło mi poznać pana.
— A więc, Arkady, bądź miłą dziewczynką i przyprowadź tu tatusia, dobrze?
Arkadia żachnęła się.
— Nie jestem żadną dziewczynką. Uważani, że jest pan bardzo nieuprzejmy, tym bardziej, że prosi pan o przysługę.
Pelleas Anthor westchnął.
— Najmocniej przepraszam. Bądź, o czcigodna pani, prawdziwą starą damą i racz sprowadzić tu swego ojca.
— To mi się też nie podoba, ale go zawołam. Tylko niech pan nie myśli, że spuszczę pana z oka, młody człowieku — i tupnęła nogą w podłogę.
W przedpokoju rozległ się odgłos szybkich kroków i drzwi, pchnięte z impetem, rozwarły się na oścież.
— Arkadio… — doktor Darell zakrztusił się z wrażenia i przerwał na chwilę, a doszedłszy do siebie spytał:
— Kim pan jest?
Pelleas z wyraźną ulgą poderwał się z fotela.
— Doktor Toran Darell? Jestem Pelleas Anthor. Przypuszczam, że dostał pan wiadomość ode mnie. W każdym razie tak mówi pana córka.
— Tak mówi moja córka? — doktor Darell zmarszczył się i spojrzał groźnie na Arkadię, która wyglądała niczym wcielenie niesłusznie podejrzanej niewinności.
W końcu powiedział:
— Czekałem na pana. Może zejdziemy na dół? — zatrzymał się, gdyż kątem oka dostrzegł ruch, który w tej samej chwili spostrzegła również Arkadia.
Skoczyła ku zapisywarce, ale nie zdało się to na nic, bo ojciec był już przy maszynie. Powiedział słodkim głosem:
— Zostawiłaś ją włączoną, Arkadio.
— Tato — jęknęła z nieudawanym bólem — gentelman nie czyta cudzej prywatnej korespondencji, szczególnie jeśli jest ona nagrana.
— Ach, tak — odparł ojciec — korespondencja w formie rozmowy z obcym mężczyzną w twojej sypialni. Arkadio, jako ojciec, muszę dbać o ciebie.
— O rany… to nie to, co myślisz.
Pelleas nagle wybuchnął śmiechem.
— Właśnie, że tak, doktorze Darell. Ta młoda dama miała zamiar oskarżyć mnie o niegodziwe zamiary, więc proszę, żeby pan to przeczytał, choćby dlatego, żeby oczyścić mnie z zarzutów.
— Och… — Arkadia z trudem powstrzymywała łzy. Nie ufał jej własny ojciec. I ta przeklęta ni zapisywarka… że też ten idiota musiał znaleźć się właśnie za jej oknem, żeby zapomniała wyłączyć maszynę. A teraz ojciec, swoim zwyczajem, wygłosi długą, pouczającą mowę na temat tego, co nie przystoi pannie w jej wieku. Wyglądało na to, że po prostu nic nie przystoi pannie w jej wieku, chyba tylko umrzeć.
— Arkadio — rzekł łagodnie ojciec — wydaje mi się, że panna w twoim wieku…
Wiedziała. Wiedziała.
— … nie powinna odnosić się tak niegrzecznie do osób starszych od siebie.
— No to czemu mnie podglądał? Dziewczyna w moim wieku ma prawo do samotności… Teraz muszę pisać to przeklęte wypracowanie od nowa.
— Nie twoja sprawa dochodzić tego, czy zachował się właściwie przychodząc pod twoje okno, czy nie. Po prostu nie powinnaś go była wpuścić. Trzeba było natychmiast mnie zawołać… zwłaszcza jeśli myślałaś, że czekam na niego.
— Lepiej by było, żebyś się z nim nie spotkał. , tak się wygłupiać — powiedziała ze złością. — Wyda wszystko, jeśli będzie dalej chodził pod oknami zamiast podejść pod drzwi.
— Arkadio, nikt cię nie prosi, żebyś zabierała głos w sprawach, o których nic nie wiesz.
— Właśnie, że wiem Chodzi o Drugą Fundację.
Zapadło milczenie. Nawet Arkadia poczuła nerwowy skurcz w żołądku — Gdzie to słyszałaś? — spytał łagodnie doktor Darell.
— Nigdzie, ale czy może być inny powód, żeby robić z tego taką tajemnicę? Nie martw się — nikomu o tym nie powiem.
— Panie Anthor — rzekł doktor Darell przepraszam pana za to wszystko.
— Nic się nie stało — odparł Anthor bez przekonania. — To nie pana wina, że córka ma konszachty z siłami ciemności. Czy mógłbym ją o coś spytać, zanim wyjdziemy? Arkadio…
— Czego pan chce?
— Dlaczego uważasz, że wygłupiam się chodząc pod oknami, zamiast zadzwonić do drzwi?
— Dlatego, że w ten sposób oznajmia pan wszystkim, że chce coś ukryć. Kiedy mam jakiś sekret, to nie zalepiam sobie ust plastrem, żeby wszyscy wiedzieli, że coś ukrywam. Mówię tyle samo, co normalnie, tylko że nie o tym sekrecie. Nigdy nie czytał pan powiedzonek Salvora Hardina? To był nasz pierwszy burmistrz, wie pan.
— Akurat wiem.
— Hardin zawsze powtarzał, że ludzie uwierzą tylko takiemu kłamcy, który łże nie mrugnąwszy okiem i nie wstydzi się tego, co mówi. Oraz że nic z tego, co się mówi, nie musi być prawdą, ale za to wszystko musi brzmieć tak, jakby było prawdą. No a kiedy włazi pan przez okno, to zachowuje się pan jak kłamca, który wstydzi się swoich słów, a to, co pan robi, z daleka już wydaje się podejrzane.
— A co ty byś zrobiła na moim miejscu?
— Gdybym chciała spotkać się z ojcem w sprawie ściśle tajnej, to postarałabym się zawrzeć z nim znajomość w szerszym towarzystwie, a potem spotykać się z nim zupełnie jawnie w najróżniejszych sprawach. A kiedy już wszyscy znaliby mnie dobrze i uważaliby za coś zupełnie naturalnego, że przebywam często w towarzystwie ojca, to mogłabym rozmawiać z nim do woli o największych sekretach i nikomu nie przyszłoby do głowy, że właśnie o to mi chodzi, Anthor spojrzał dziwnym wzrokiem na dziewczynę, a potem na doktora Darella. — Chodźmy — powiedział. — Muszę zabrać neseser z ogrodu. Chwileczkę! Arkadio, w rzeczywistości wcale nie masz kija do baseballu pod łóżkiem, prawda?
Prawda — Ha! Nie myślałem tak wtedy.
Stojąc już w drzwiach, doktor Darell odwrócił się
— Arkadio — powiedział — kiedy będziesz pisała na nowo to wypracowanie na temat Planu Seldona, me musisz otaczać taką tajemnicą swojej babki. W ogóle nie wspominaj o niej.
Schodzili po schodach w milczeniu. W pewnym momencie Pelleas odezwał się nienaturalnym głosem.
Przepraszam, czy mogę o coś spytać? Ile ona ma lat?
— Przedwczoraj skończyła czternaście.
— Czternaście? Wielka Galaktyko! Proszę mi powiedzieć, czy kiedykolwiek wspominała o tym, że ma zamiar w przyszłości wyjść za mąż?
— Nie, nigdy Przynajmniej nie przy mnie.
— Jeśli kiedyś to zrobi, niech pan go natychmiast zastrzeli. To znaczy, tego, którego będzie chciała poślubić. — Spojrzał Darellowi prosto w oczy. — Mówię zupełnie poważnie. Nie może być nic bardziej okropnego niż życie z nią, kiedy skończy dwadzieścia lat. Proszę mi wierzyć — nie myślę pana obrazić.
— Nie obraził mnie pan. Wiem, co pan myśli Na górze przedmiot ich sympatycznej rozmowy zasiadł z nadąsaną miną przed zapisywarką i rzekł znudzonym głosem „Przyszłość — planu Seldona” Zapisywarka przełożyła to natychmiast, z nieograniczoną pewnością siebie, na elegancki, kunsztowny napis „Przyszłość Planu Seldona”
MATEMATYKA — synteza rachunku n-zmiennych i n-wymiarowej geometrii jest podstawą tego, co Seldon nazwał niegdyś swoją „małą algebrą ludzkości”
Wyobraźmy sobie pokój. Nim jest w tej chwili istotne, w jakim miejscu znajdował się ten pokój. Wystarczy tylko powiedzieć, że koncentrowało się w nim życie Drugiej Fundacji.
Pokój ten był od stuleci przybytkiem czystej nauki, lecz nie było w nim żadnego z instrumentów, które — od tysięcy lat wiązane nierozłącznie z nauką — stały się niemal jej synonimem. Nauka, którą uprawiano w tym pokoju, zajmowała się jedynie pojęciami matematycznymi, a jej metody były bardzo zbliżone do spekulacji intelektualnych mędrców żyjących w prehistorycznych, okrytych mrokiem zapomnienia czasach, w których nie znano inżynierii, a rodzaj ludzki zamieszkiwał tylko jeden świat, nie wiadomo już dziś który.
W pokoju tym, chronionym przez naukę zajmującą się umysłem, naukę, której w owym czasie nie była w stanie przeciwstawić się cała fizyczna potęga reszty Galaktyki, znajdował się Pierwszy Radiant zawierający cały Plan Seldona.
Poza tym w tej chwili znajdował się tam także człowiek — Pierwszy Mówca.
Był on już dwunastym z rzędu głównym strażnikiem Planu, a jego tytuł znaczył tylko tyle, że podczas zebrań przywódców Drugiej Fundacji on pierwszy zabierał głos.
Jego poprzednik pokonał Muła, ale na drodze prowadzącej do realizacji Planu nadal piętrzyły się przeszkody będące skutkiem działalności mutanta. Od dwudziestu pięciu lat Pierwszy Mówca, wraz z całą Drugą Fundacją, starał się skierować upartą i niemądrą ludzkość z powrotem na tę drogę. Było to niezwykle trudne zadanie.
Uniósł głowę i spojrzał na otwierające się drzwi. Mimo że pogrążony był w rozmyślaniach nad ćwierćwieczem wysiłków, które teraz wolno, lecz nieubłaganie zbliżały się do punktu kulminacyjnego, mimo iż zdawał się całkowicie pochłonięty analizą sytuacji, jego umysł natychmiast zareagował na ten widok. Wiedział, kto wejdzie do pokoju. Uczeń, jeden z tych, którzy z. a jakiś czas przejmą ster władzy — pomyślał życzliwie Młody człowiek zatrzymał się niepewnie w drzwiach, więc Pierwszy Mówca podszedł do niego, położył mu przyjacielskim gestem rękę na ramieniu i wprowadził do środka.
Uczeń uśmiechnął się nieśmiało, a Pierwszy Mówca rzekł:
— Przede wszystkim muszę ci powiedzieć, dlaczego cię tu wezwałem.
Siedzieli teraz naprzeciw siebie, po obu stronach stołu. Żaden z nich nic nie mówił, a w każdym razie ich rozmowa była tego rodzaju, że nikt, poza członkami Drugiej Fundacji, nie określiłby jej tym mianem.
Pierwotnie mowa była narzędziem, którym człowiek posługiwał się w celu przekazywania swych myśli i uczuć. Ustalając arbitralne relacje między zawiłymi procesami umysłowymi a pewnymi dźwiękami i kombinacjami dźwięków, stworzył metodę porozumiewania się, jednak jej nieprecyzyjność i nieadekwatność powodowały, iż subtelne wytwory umysłu zostały sprowadzone do postaci niewyraźnych gardłowych sygnałów Łatwo prześledzić skutki tego stanu rzeczy. Stąd, że aż do czasów Hariego Seldona i jego następców nie było człowieka, który potrafiłby zrozumieć swego bliźniego, brały się wszystkie tragedie ludzkości. Każdy żył w swoim własnym, niedostępnym dla innych świecie. Od czasu do czasu z głębi jaskini, w której tkwił inny człowiek, docierały niejasne sygnały i kierując się nimi, ludzie mogli się po omacku szukać w otaczającej ich zewsząd mgle słów. Ponieważ jednak jeden człowiek nie znał drugiego, nie rozumiał go i bał mu się zaufać, a od wczesnego dzieciństwa odczuwał wynikający z tej zupełnej samotności brak bezpieczeństwa, poszukiwania takie były czymś w rodzaju wypraw drapieżnego zwierzęcia szukającego ofiary, lecz gotowego w każdej chwili do ucieczki przed silniejszym osobnikiem.
Przez dziesiątki tysięcy lat umysł ludzki rwał się ku gwiazdom, lecz pętała go sieć słów.
Człowiek instynktownie szukał dróg wyjścia z więzienia zwykłej mowy. Stworzył semiotykę, logikę symboliczną, psychoanalizę, które dawały możliwość oczyszczenia i uczynienia mowy subtelniejszą lub pominięcia jej.
Psychohistoria była rozwinięciem i udoskonaleniem, a raczej ostateczną matematyzacją nauki zajmującej się umysłem. Dzięki rozwinięciu matematyki niezbędnej dla zrozumienia neurofizjologicznych i elektrochemicznych procesów zachodzących w układzie nerwowym, procesów, które musiały być sprowadzone do poziomu cząstek elementarnych i sił jądrowych, można było wreszcie stworzyć prawdziwą psychologię. Z kolei, poprzez uogólnienie wiedzy psychologicznej dotyczącej jednostki i jej ekstrapolację na grupę społeczną, dokonano też matematyzacji socjologii.
Większe grupy, miliardy zamieszkujące planety, tysiące miliardów zamieszkujące sektory i biliony zamieszkujące całą Galaktykę przestały być po prostu skupiskami istot ludzkich, lecz stały się nadto gigantycznymi siłami, podlegającymi operacjom statystycznym. Dla Seldona przyszłość stała się jasna i ściśle określona. W tych warunkach mógł powstać jego Plan.
Tak więc te same osiągnięcia nauki o umyśle, które legły u podstaw Planu Seldona, sprawiły, że zwracając się do ucznia, Pierwszy Mówca nie musiał używać słów.
Każdemu z nich reakcja rozmówcy na słaby nawet bodziec wskazywała wszystkie, najdrobniejsze zmiany, wszystkie prądy przebiegające przez jego zwoje mózgowe. W przeciwieństwie do Muła. , który był mutantem obdarzonym niepojętymi nawet dla członka Drugiej Fundacji wrodzonymi zdolnościami, Pierwszy Mówca umiejętności swe zawdzięczał długotrwałym, intensywnym ćwiczeniom. Muł instynktownie wyczuwał stan emocjonalny otaczających go osób, Pierwszy Mówca do zrozumienia treści myśli ucznia dochodził drogą dedukcji.
Jednak w społeczeństwie, w którym jedynym środkiem przekazu informacji jest mowa, byłoby rzeczą absolutnie niemożliwą wierne przedstawienie sposobu komunikowania się między sobą członków Drugiej Fundacji. Postąpimy przeto tak, jak gdyby Pierwszy Mówca posługiał się mową w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Jeśli przekład nasz nie zawsze będzie zadowalający, to będziemy mieli przynajmniej świadomość tego, że — z przyczyn wyżej wymienionych — nie może, niestety, być lepszy.
Przyjmujemy zatem, że Pierwszy Mówca rzeczywiście rzekł. „Po pierwsze muszę ci powiedzieć dlaczego cię tu wezwałem”, a nie że tylko uśmiechnął się właśnie tak i tak, i dokładnie tak i tak wzniósł palec do góry.
Przez większą część życia studiowałeś pilnie i wytrwale naukę o umyśle — mówił dalej Pierwszy Mówca. — Przyswoiłeś sobie wszystkie wiadomości, które mogli ci przekazać twoi nauczyciele. Nadszedł czas, abyś, razem z paroma innymi osobami, zaczął przygotowywać się do roli Mówcy.
Pierwszy Mówca wyczuł napięcie — Nie, nie tak — rzekł — Musisz do tego podejść z całkowitym spokojem. Miałeś nadzieję, że spełniasz wszystkie wymogi, ale obawiałeś się, że nie dasz temu rady. Tymczasem zarówno nadzieja, jak i obawa są wadami Wiedziałeś tym, że spełniasz wszystkie wymogi, ale zastanawiasz się, czy przyznać się do tego, bo świadczyłoby to, że jesteś zarozumiały i dlatego nie nadajesz się na Mówcę. Bzdura! Tylko ten jest beznadziejnie głupi, kto nie uświadamia sobie tego, że jest mądry. Fakt, że wiedziałeś o tym, iż spełniasz wymogi, świadczy o tym, że je naprawdę spełniasz.
Uczeń zareagował odprężeniem.
— O, właśnie. Teraz czujesz się swobodniej przestałeś się kryć i krępować. Będziesz mógł się bardziej skoncentrować na tym, co mówię, i lepiej mnie zrozumieć. Zapamiętaj, że po to, by naprawdę coś osiągnąć, nie trzeba otaczać swoich myśli ochronną barierą, która przecież inteligentnemu badaczowi mówi tyle samo, co niczym nie chroniony mózg. Trzeba raczej starać się rozwijać pewną prostoduszność, świadomość własnego ja, szczerość i nieskrępowanie, które sprawiają, że nie ma się nic do ukrycia. Mój umysł jest otwarty przed tobą. Niechaj twój będzie taki sam.
— Nie jest rzeczą łatwą być Mówcą — ciągnął dalej. — Przede wszystkim nie jest rzeczą łatwą być psychohistorykiem, a przecież nawet najlepszy psychohistoryk może nie nadawać się na Mówcę. Między psychohistorykiem a Mówcą jest zasadnicza różnica. Mówca musi nie tylko znać wszystkie zawiłości wzorów matematycznych składających się na Plan, ale musi nadto zaangażować się uczuciowo w swe zadanie i gorąco pragnąć, by został osiągnięty cel wytyczony przez Plan, Musi kochać Plan. Plan musi być dla niego sprawą życia i śmierci, czymś równie koniecznym jak powietrze dla płuc, bliskim jak przyjaciel.
— Wiesz co to jest? — ręka Pierwszego Mówcy zatoczyła łagodny łuk nad czarną, lśniącą, pozbawioną oznak szczególnych skrzynką stojącą pośrodku stołu.
— Nie, nie wiem.
— Słyszałeś o Pierwszym Radiancie?
— To jest to? — zdziwił się uczeń.
— Spodziewałeś się ujrzeć coś bardziej szacownego i wzbudzającego podziw, prawda? To zupełnie naturalne. Ten przyrząd został skonstruowany w czasach Imperium przez ludzi Seldona. Służy nam znakomicie od czterystu lat. Nigdy nie wymagał naprawy ani regulacji. I całe szczęście, bo nie ma wśród nas nikogo, kto potrafiłby powiedzieć coś o jego budowie czy zasadzie działania. — Uśmiechnął się lekko — Być może ci z Pierwszej Fundacji byliby w stanie wykonać kopię Radianta, ale oczywiście nie mogą się nigdy dowiedzieć o jego istnieniu.
Nacisnął dźwignię umieszczoną z boku stołu i pokój pogrążył się w ciemności, ale tylko na chwilę, gdyż zaraz rozjarzyły się dwie ściany Początkowo świeciły perłowobiałym, światłem, potem zaczęły się gdzieniegdzie pojawiać na nich ciemne plamki, które w końcu pokryły całe ściany i połączyły się ze sobą w rzędy równań, przerywanych tu i ówdzie czerwonymi kreskami, które w gąszczu cyfr i zmiennych wyglądały niczym wijące się strumyki.
— Podejdź, chłopcze, do ściany — rzekł Pierwszy Mówca i sam podniósł się z miejsca. — Nie będziesz niczego zasłaniał, nie obawiaj się. To światło nie wydobywa się z Radianta w zwykły sposób. Prawdę mówiąc, nie mam najmniejszego pojęcia jak i dlaczego tak się dzieje, ale jest faktem, że na ścianę nigdy nie pada żaden cień.
Stali obok siebie w świetle wydobywającym się z Radianta. Każda ze ścian była długa na trzydzieści stóp i na dziesięć wysoka. Pismo było drobne i pokrywało każdy cal powierzchni.
— To nie jest cały Plan — rzekł Pierwszy Mówca. — Gdybym chciał zmieścić całość na tych dwóch ścianach, musiałbym zmniejszyć poszczególne równania do mikroskopijnych rozmiarów, ale nie jest to konieczne. To, co teraz widzisz, przedstawia zasadnicze części Planu, obejmujące okres od czasów Seldona do chwili obecnej. Uczyłeś się o tym, prawda?
— Tak, Mówco.
— Rozpoznajesz jakiś fragment?
Po krótkim namyśle uczeń wskazał palcem jakieś miejsce u góry i natychmiast cały rząd równań zaczął przesuwać się w dół ściany, aż konkretny ciąg funkcji, o który chodziło uczniowi, znalazł się na wysokości ich oczu, mimo iż trudno było uwierzyć, by takim szybkim, niedokładnie odmierzonym ruchem palca można było precyzyjnie wskazać Właściwe miejsce.
Pierwszy Mówca roześmiał się.
— Przekonasz się wkrótce, że Pierwszy Radiant dostroi się dokładnie do twoich myśli. Ten niewielki przyrząd jeszcze nie raz cię zaskoczy. Co chciałeś powiedzieć o tym równaniu?
— Jest to — rzekł niepewnym głosem uczeń — całka Rigella, opierająca się na planetarnym rozkładzie napięcia, który jest wskaźnikiem istnienia dwu głównych klas społecznych na pianęcię, a może w sektorze, oraz chwiejnego układu nastrojów — A co ona oznacza?
— Przedstawia granicę napięcia, ponieważ mamy tu wskazał palcem i układ równań ponownie się przesunął — ciąg zbieżny.
Dobrze — stwierdził Pierwszy Mówca. — Powiedz mi jeszcze, co myślisz o tym wszystkim. Skończone dzieło sztuki, prawda?
— Absolutnie!
— Nic podobnego! — zareplikował ostro Pierwszy Mówca. — Niech to będzie dla ciebie pierwsza lekcja krytycyzmu. Plan Seldona me jest ani szczegółowy, ani bezbłędny. Jest najlepszy, jaki można było wtedy stworzyć. To wszystko Od czasów Seldona ślęczało nad nim dwanaście pokoleń psychohistoryków Analizowali wszystkie równania, sprawdzali poprawność wyliczeń do ostatniego miejsca po przecinku, rozkładali wzory na czynniki pierwsze i z powrotem składali je w całość. I nie ograniczali się tylko do tego Przez czterysta lat uważnie śledzili wszystko, co działo się w Galaktyce i porównywali równania i prognozy z rzeczywistością. To ich wicie nauczyło Poznali to, czego Seldon nigdy nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć. Gdybyśmy teraz, wykorzystując wiedzę zdobytą przez te czterysta lat, zrobili na nowo to, co zrobił Seldon, to Plan byłby lepszy i dokładniejszy. Myślę, że teraz jest to dla ciebie zupełnie jasne.
Uczeń wydawał się lekko wstrząśnięty.
Ty też będziesz musiał wnieść swój wkład w udoskonalenie Planu, zanim zostaniesz Mówcą — ciągnął przywódca Drugiej Fundacji. — To nie jest żadne świętokradztwo. Widzisz te zakreślone na czerwono człony? Wszystkie są wynikiem pracy naszych ludzi Od samego początku wnosimy poprawki. Na przykład… — spojrzał w górę. — Patrz tutaj.
Wydawało się, że ściana skręca się i wali na niego.
To jest — rzekł — moje dzieło Wyraźna czerwona linia opasywała rozwidlającą się strzałkę i dobrych sześć stóp kwadratowych implikacji ciągnących się wzdłuż jej obu ramion. Między nimi wpisany był czerwonym kolorem ciąg równań.
— Wydaje się, że nie jest tego dużo — rzekł Pierwszy Mówca. — Zanim nadejdzie moment, do którego odnosi się ten punkt Planu, minie tyle lat, ile dzieli nas od śmierci Seldona. Będzie to w okresie zjednoczenia, kiedy przyszłe Drugie Imperium stanie się widownią walk między rywalizującymi ze sobą o władzę przywódcami. W przypadku gdyby obie strony dysponowały takimi samymi siłami, grozi to rozbiciem Imperium, w przypadku gdyby któraś ze stron okazała się silniejsza i zwyciężyła, Imperium zostałoby skrępowane siecią sztywnych i surowych zakazów, co grozi skostnieniem. Przedstawione są tu obie możliwości i analiza ich konsekwencji oraz wskazany jest sposób, w jaki można tego uniknąć Są to jednak tylko prawdopodobne scenariusze wydarzeń i nie można wykluczyć, że istnieje jeszcze trzecia możliwość. Stopień prawdopodobieństwa takiego właśnie, to jest zgodnego z tą trzecią możliwością, rozwoju wydarzeń jest stosunkowo niski — dokładnie dwanaście przecinek, sześćdziesiąt cztery procenta — ale zdarzało się już, że nawet mniej prawdopodobne prognozy okazywały się prawdziwe, a zresztą cały Plan jest, jak już mówiłem, niekompletny i gotowy tylko w czterdziestu procentach. Ta trzecia możliwość to ewentualny kompromis między dwoma lub wieloma z rywalizujących ze sobą przywódców. Przestudiowałem ją i wykazałem, że gdyby ona właśnie okazała się prawdziwa, to Imperium groziłby zupełny bezwład, co w konsekwencji doprowadziłoby do wojen domowych i wyrządziło więcej szkody niż gdyby nigdy nie doszło do kompromisu. Na szczęście, temu również można zapobiec. Mój wkład polega właśnie na wskazaniu metod zapobieżenia temu.
— Czy mogę o coś spytać, Mówco? W jaki sposób wprowadza się zmianę do Planu?
— Przez Radiant. Przekonasz się sam Najpierw twoje wyliczenia zostaną dokładnie sprawdzone przez pięć różnych komisji i będziesz musiał bronić ich poprawności odpowiadając na najbardziej drobiazgowe pytania. Jeśli się wybronisz, to po dwu latach twoje wywody zostaną przeanalizowane na nowo. Nieraz się zdarzyło że pozornie bezbłędna praca już po roku czy nawet po kilku miesiącach okazywała się chybiona. Czasami sam autor odkrywał, że się pomylił Natomiast jeśli po dwu latach następne badanie, nie mniej szczegółowe niż pierwsze, wypadnie pomyślnie albo — jeszcze lepiej — jeśli, w tym czasie młody uczony przedstawi dalsze szczegóły i dodatkowe dowody, to wynik jego pracy zostaje włączony do Planu. To był punkt szczytowy mojej kariery i życzę ci, żebyś osiągnął to samo Wtedy Pierwszy Radiant zostanie dostrojony do twoich myśli i będziesz mógł wnieść wszystkie niezbędne poprawki i uzupełnienia drogą kontaktu umysłowego z tym urządzeniem. Nic nie będzie jednak wskazywało, że poprawki czy uzupełnienia są twoim dziełem. W całej historii Planu nie było takiego przypadku. Trzymamy się ściśle zasady, że jest on dziełem zbiorowym Rozumiesz?
— Tak.
— Wobec tego możemy skończyć ten pokaz. — Podszedł do Radiania i po chwili wzory znikły ze ścian, które na powrót stały się matowe, z wyjątkiem części Stykających się z sufitem, gdzie znajdowało się normalne oświetlenie pokoju. — Usiądź przy biurku i posłuchaj mnie jeszcze przez chwilę. Otóż psychohistorykowi wystarczy, że zna biostatystykę i elektromatematykę neurochemiczną Niektórzy me znają niczego poza tym i nadają się tylko na inżynierów statystyków Ale Mówca musi posiąść umiejętność rozmawiania o Planie bez uciekania się do matematyki A jeśli nie o samym Planie, to przynajmniej o jego założeniach i celach.
Zacznijmy od tego. jakie jest podstawowe zadanie Planu Spróbuj powiedzieć to swoimi własnymi słowami i nie sil się na ładnie brzmiące określenia Zapewniam cię, że nie interesuje mnie styl twojej wypowiedzi Uczeń po raz pierwszy miał okazję powiedzieć coś więcej niż dwa — trzy słowa, więc przez moment zastanawiał się od czego zacząć, by jak najlepiej spełnić oczekiwania Pierwszego Mówcy Wreszcie rzekł:
— Z tego, czego mnie uczono, wnoszę, że intencją twórców Planu jest stworzenie cywilizacji opartej na zasadach całkowicie odmiennych od dotychczas przyjmowanych przez ludzkość za podstawowe Na zasadach, które — jak to wykazały odkrycia psychohistorii — nigdy nie zostałyby przyjęte spontanicznie…
Stop! — przerwał mu stanowczo Pierwszy Mówca — Nie wolno ci używać słowa „nigdy” Świadczy to o nieliczeniu się z faktami. Nie wolno ci zapominać o tym. że psychohistoria ustala tylko stopień prawdopodobieństwa zaistnienia wydarzeń Może być nieskończenie małe prawdopodobieństwo tego, że takie a takie wydarzenie istotnie będzie miało miejsce, ale zawsze wielkość tego prawdopodobieństwa jest większa od zera.
— Oczywiście, Mówco. A więc, jeśli mogę się poprawić, wiadomo jest, że prawdopodobieństwo tego, iż zasady te mogą zostać spontanicznie przyjęte, jest minimalne.
Teraz lepiej. A jakie to zasady?
— Ma to być cywilizacja oparta na psychologii. W całej dotychczasowej historii ludzkości postęp dokonywał się przede wszystkim w naukach fizycznych. Człowiek zyskiwał coraz większą władzę nad materią nieożywioną. Sterowanie osobowością i społeczeństwem zdane było na ślepy przypadek albo ograniczało się do nieprecyzyjnych i chaotycznych zbiorów zasad intuicyjnych systemów etycznych opartych na inspiracji i uczuciu. W rezultacie nigdy nie doszło do stworzenia kultury o stabilności przekraczającej pięćdziesiąt pięć procent, a i te najbardziej stabilne zawdzięczały swoje istnienie tylko uciskowi i niedoli całych mas ludzi.
— A dlaczego zasady, o których mówimy, są niespontaniczne?
— Dlatego, że ogromna większość ludzi ma umysłowe predyspozycje do rozwijania nauk Gzycznych, a wszyscy czerpią stąd widoczne choć wątpliwe korzyści. Tylko nielicząca się w skali całej populacji mniejszość potrafi, dzięki odpowiednim zdolnościom, przeprowadzić człowieka przez zawiłości nauki psychicznej, a korzyści stąd płynące są co prawda większe i trwalsze, ale bardziej subtelne i nie tak oczywiste, jak w przypadku nauk fizycznych. Co więcej, przyjęcie takich właśnie zasad, to znaczy orientacji na psychikę, doprowadzić by musiało do ustanowienia dbającej o dobro całej ludzkości dyktatury psychicznie najlepszych, którzy w istocie są doskonalszym podgatunkiem człowieka. Spotkało by się to, oczywiście, z oporem ze strony reszty i stan taki nie mógłby się utrzymać bez zastosowania siły wobec opornych, co doprowadziłoby w efekcie do tego, że reszta społeczeństwa zostałaby sprowadzona prawie do poziomu podludzi. To odrażająca perspektywa i trzeba zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić.
— Jakie wobec tego jest rozwiązanie?
— Rozwiązaniem jest Plan Seldona. Stwarza on warunki do tego, żeby po upływie tysiąca lat od rozpoczęcia całej akcji, czyli za sześćset lat, licząc od chwili obecnej, mogło powstać Drugie Imperium Galaktyczne, którego Obywatele dojrzeją do dobrowolnego poddania się rządom mentalistów. W tym samym czasie rozwój Drugiej Fundacji doprowadzi do wyłonienia się grupy psychologów zdolnych do przyjęcia roli przywódców. Albo też, jak sobie często wyobrażałem, Pierwsza Fundacja stworzy fizyczną podstawę jednego organizmu państwowego, natomiast Druga Fundacja zapewni podstawę umysłową, dostarczając odpowiednio przygotowanej klasy rządzącej.
— Rozumiem. Nieźle to przedstawiłeś. Myślisz, że ukoronowaniem Planu byłoby jakiekolwiek Drugie Imperium, byleby utworzone w czasie obliczonym przez Seldona?
— Nie. Jest wiele możliwych wersji Drugiego Imperium, które może zostać utworzone w przedziale czasu od dziewięciuset do tysiąca siedmiuset lat po wprowadzeniu Planu w życie, ale tylko jedna z nich odpowiada ściśle projektowi Seldona.
— Biorąc to wszystko pod uwagę, powiedz mi, dlaczego warunkiem niezbędnym realizacji Planu jest utrzymanie istnienia Drugiej Fundacji w tajemnicy, szczególnie przed Pierwszą Fundacją?
Uczeń starał się dociec czy nie jest to pytanie podchwytliwe, ale wysiłki te na nic się nie zdały Rzekł więc z wyraźnym zakłopotaniem:
— Z tego samego powodu, dla którego szczegóły Planu trzeba trzymać w tajemnicy przed całą ludzkością. Prawa psychohistorii mają charakter statystyczny i przestają obowiązywać, kiedy zachowania poszczególnych jednostek nie są przypadkowe. Gdyby odpowiednio duża grupa ludzi poznała główne założenia i szczegóły Planu, to w swych działaniach kierowaliby się oni tą wiedzą, a wtedy ich zachowania przestałyby być przypadkowe w rozumieniu założeń psychohistorii. Mówiąc innymi słowy, ich zachowań nie dałoby się już odpowiednio dokładnie przewidzieć. Przepraszam, ale czuję, że to me jest zadowalająca odpowiedź.
— Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę Twoja odpowiedź jest zupełnie niezadowalająca To nie Plan, ale Druga Fundacja musi pozostać w ukryciu. Drugie Imperium jeszcze nie powstało. Mamy nadal społeczeństwo, które za nic nie zgodziłoby się na rządy psychologów, które obawiałoby się rozwoju Drugiej Fundacji i za wszelką cenę starało sieją zniszczyć. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem. Tego zagadnienia nigdy specjalnie nie podkreślano…
— Nie udawaj. Tego zagadnienia w ogóle nie porusza się w szkole, ale powinieneś był sam na to wpaść. I tym, i wieloma innymi zagadnieniami zajmiemy się w okresie próbnym, kiedy będziesz przygotowywał się do funkcji Mówcy. Za tydzień spotkamy się znowu. Będę chciał usłyszeć wtedy twoje uwagi na temat, który ci tu zaraz przedstawię. Nie żądam od ciebie pełnego i dokładnego opracowania matematycznego tego problemu. Nawet ekspert potrzebowałby na to cały rok, a ty masz tylko tydzień. Chciałbym tylko, żebyś wskazał główne tendencje i kierunki…
Masz tu fragment Planu z rozwidloną strzałką. Odnosi się to do okresu sprzed prawie pół wieku. Znajdziesz tu wszystkie potrzebne szczegóły. Zorientujesz się na pewno, że wydarzenia idą w zupełnie innym kierunku niż przewidywano, gdyż stopień prawdopodobieństwa tego, że historia potoczy się takim właśnie torem, nie wynosił nawet jednego procenta. Masz z grubsza obliczyć, po jakim czasie nie można już zmienić tego kierunku i wrócić na właściwą drogę. Spróbuj określić w przybliżeniu, czym by się to mogło skończyć, gdyby nie skorygowano kursu i postaraj się naszkicować właściwą metodę działania dla zapobieżenia takiej sytuacji.
Uczeń wcisnął guzik aparatu i wybrał na chybił trafił kilka fragmentów równań, które pojawiły się na małym wbudowanym w aparat ekranie. Patrzył na nie przez chwilę, a potem zapytał:
— Dlaczego mam się zająć rozwiązaniem tego akurat problemu? Jestem pewien, że to coś więcej niż. zwykłe ćwiczenie.
— Bardzo dobrze, chłopcze. Spodziewałem się, że jesteś bystry i nie zawiodłem się. Istotnie, nie jest to problem symulowany. Prawie pół wieku temu zdarzyło, się coś, czego nie przewidywały prognozy i co w związku z tym nie zostało uwzględnione w Planie. Pojawił się Muł, który nieoczekiwanie zmienił bieg wydarzeń. Działał przez dziesięć lat i przez ten czas zdołał zachwiać Planem. Na szczęście nie zniweczył go. Jednak byliśmy zmuszeni podjąć aktywne działania, żeby powstrzymać go, zanim zdąży unicestwić cały Plan. Musieliśmy się więc ujawnić, a co gorsza, musieliśmy też ujawnić część siły, którą dysponujemy. Pierwsza Fundacja dowie działa się o naszym istnieniu i można przewidzieć, jakie teraz podejmie działania. Patrz tutaj. I tu — wskazał odpowiednie równanie. — Naturalnie, nie powiesz o tym nikomu.
Kiedy uczeń uświadomił sobie całą grozę sytuacji, ogarnęło go przerażenie. Milczał długo. W końcu wyrzucił z siebie:
— A więc Plan Seldona zawiódł!
— Jeszcze nie. To znaczy, jeszcze nie wiadomo. Według najnowszych wyliczeń mamy jeszcze szansę uratować Plan. Prawdopodobieństwo tego, że się nam to uda, wynosi dwadzieścia jeden i cztery dziesiąte procenta.
Doktorowi Darellowi i Pelleasowi Anthorowi wieczory upływały na przyjacielskich pogawędkach. Dni spędzali równie przyjemnie, nie robiąc nic godnego uwagi. Dla osób postronnych pobyt Pelleasa w domu doktora Darella mógł być zwykłą wizytą. Zresztą właściciel domu przedstawił gościa jako swego kuzyna z dalekiej przestrzeni, zapobiegając tym samym ewentualnym domysłom co do osoby młodego człowieka i celu jego wizyty.
Zdarzało się jednak, że w czasie towarzyskich rozmów, które ze sobą wiedli, padało jakieś nazwisko. Potem była chwila namysłu i doktor Darell mówił „nie” albo „tak”. Po jakimś czasie przesyłał na ogólnie dostępnej fali krótkie zaproszenie: „Może zechciałby pan poznać mego kuzyna?” Nieco innym torem biegły przygotowania Arkadii. Prawdę mówiąc, jej poczynania trzeba uznać za najmniej bezpośrednie.
Nakłoniła, na przykład, za pomocą metod, które wróżyły jej świetną przyszłość i zapowiadały nieszczęście wszystkim osobnikom płci męskiej, których los miał z nią zetknąć, kolegę z klasy, Olynthusa Dama, by darował jej zmajstrowany w domu kompletny detektor dźwięków. Nie wdając się w szczegóły, odnotujmy tylko, że przejawiła nagle tak wielkie zainteresowanie jego ogólnie znaną namiętnością do majsterkowania (miał w domu cały warsztat), połączone z tak umiejętnym przeniesieniem tego zainteresowania na pękatą figurę Olynthusa, że nieszczęsny młodzian stwierdził w pewnym momencie, iż (1) objaśnia jej dokładnie i z wielkim ożywieniem zasady działania silnika hiperfalowego, (2) doznaje lekkiego zawrotu głowy na widok wpatrzonych w siebie wielkich, jasnych oczu, (3) wciska jej, w chętnie zresztą nastawione ręce, przedmiot swojej dumy i największe dzieło, jakie dotąd stworzył, a mianowicie wspomniany wyżej detektor dźwięków.
Później zainteresowanie Arkadii Olynthusem zaczęło stopniowo wygasać, ale trwało to przez czas wystarczająco długi, by oddalić wszelkie podejrzenia, że jedynym powodem ich przyjaźni był ów detektor dźwięków. Jeszcze przez długie miesiące Olynthus rozpamiętywał krótki okres zażyłości łączącej go z Arkadią, ale w końcu, nie czując z jej strony żadnej zachęty do odnowienia przyjaźni, dał temu spokój i zajął się swymi sprawami.
Kiedy siódmego wieczoru od przybycia Pelleasa Anthora zasiadło w bawialni Darellów, przy zastawionym stole, pięciu mężczyzn, na górze, w pokoju Arkadii niepozorny produkt pomysłowości Olynthusa Dama zajął poczesne miejsce na biurku.
A więc w bawialni było pięciu mężczyzn. Znajdował się wśród nich oczywiście doktor Darell, lekko szpakowaty i starannie ubrany, wyglądający na nieco więcej niż swoje czterdzieści dwa lata. Był także Pelleas Anthor, nadzwyczaj poważny, lekko speszony, obrzucający pozostałych ukradkowymi spojrzeniami, a także trzech nowych gości doktora Darella: prezentator telewizji Jole Turbor, potężne chłopisko, chudy i zasuszony doktor Elvett Sernic, emerytowany profesor fizyki Uniwersytetu Fundacji, w byle jak pozapinanym ubraniu, oraz mizerny i wyraźnie skrępowany obecnością tylu osób bibliotekarz Homir Munn.
Doktor Darell od razu przystąpił do rzeczy. Zaczął swym normalnym, spokojnym tonem:
— Pozwoliłem sobie zaprosić tu panów w celach nie tylko towarzyskich. Przypuszczam, że domyśliliście się tego. A ponieważ zostaliście tu, panowie, zaproszeni ze względu na wasze profesje i zainteresowania, domyślacie się też chyba, jakie grozi nam niebezpieczeństwo. Nie chcę go bagatelizować, ale pragnę zwrócić uwagę panów na fakt, że tak czy inaczej jesteśmy już skazani i nie mamy nic do stracenia.
Zauważcie, panowie, że nie starałem się utrzymać naszego spotkania w tajemnicy. Żaden z panów nie krył się z przyjściem tutaj. Okna nie są ekranowane i każdy może swobodnie zajrzeć do środka. Pokój nie jest zabezpieczony przed podsłuchem. Gdybyśmy zwrócili na siebie uwagę wroga, bylibyśmy skończeni, a najlepszym sposobem przyciągnięcia jego uwagi byłaby teatralna tajemniczość i sztuczna konspiracja.
(”Aha” — pomyślała z satysfakcją Arkadia pochylając się nad skrzynką, z której dobywały się nieco skrzekliwe głosy. ) — Chyba się rozumiemy, prawda?
Elvett Sernic ściągnął dolną wargę, odsłaniając zęby i wykrzywiając twarz w grymasie, który poprzedzał każdą jego wypowiedź.
— Och, niech pan da temu spokój. Lepiej proszę nam coś powiedzieć o tym młodzieńcu — powiedział wskazując na Pelleasa.
— To jest Pelleas Anthor — rzekł doktor Darell. — Był studentem mojego dawnego kolegi, doktora Kleisego, który zmarł w zeszłym roku. Przed śmiercią przysłał mi wzór jego fal mózgowych do piątego poziomu włącznie. Zapis ten skonfrontowałem z wynikiem badań, które osobiście przeprowadziłem po przyjeździe tego młodego człowieka. Wiecie, panowie, oczywiście o tym, że nawet najwybitniejszy psycholog nie jest w stanie skopiować tak szczegółowego wzoru. Jednak na wypadek gdyby któryś z panów miał co do tego wątpliwości, ręczę za to moim słowem.
— Może byśmy przeszli wreszcie do sedna sprawy — wtrącił Turbor. — Wierzymy panu na słowo, w końcu teraz, kiedy nie ma już, Kleisego, jest pan największym elektroneurologiem w Galaktyce. Tak przynajmniej przedstawiam pana w swoich komentarzach telewizyjnych i w dodatku sam w to wierzę. Ile pan ma lat, Anthor?
— Dwadzieścia dziewięć, panie Turbor.
— Hmm… Pan też jest elektroneurologiem? Wybitnym?
— Po prostu prowadzę badania w tej dziedzinie. Staram się, jak mogę i miałem szczęście być uczniem Kleisego.
Teraz wtrącił się Munn. Jąkał się nieco, kiedy był czymś przejęty.
— Pro… proponuję, żebyśmy za… zaczęli. Myślę, że wszyscy za… za dużo mó… mówimy.
Doktor Darell skinął głową.
— Masz rację, Homir. Niech pan zaczyna, Antbor.
— Za chwilę — rzekł powoli Pelleas Anthor. — Podzielam zdanie pana Munna, ale zanim , zaczniemy, muszę poprosić o wykresy fal mózgowych.
Darell zmarszczył czoło.
— O co chodzi,, panie Anthor? O jakich wykresach pan mówi?
— O wykresach fal mózgowych wszystkich obecnych tu osób. Sprawdził pan mój wykres, a ja muszę sprawdzić pana i pozostałych. I muszę sam przeprowadzić te badania.
— On nie ma powodu, żeby nam ufać bez zastrzeżeń, Darell — powiedział Turbor. — Ma prawo nas zbadać.
— Dziękuję — odparł Pelleas. — Może zaprowadzi nas pan do swojego laboratorium, doktorze Darell. Pozwoliłem sobie sprawdzić dziś rano pańską aparaturę.
Encefalografia była starą a jednocześnie młodą gałęzią nauki. Starą w tym sensie, że wiedza O mikroprądach wytwarzanych przez komórki nerwowe żywych osobników należała do obszernej kategorii nauk, których początek ginął w mrokach przeszłości. Wzmianki o niej znajdowały się w najstarszych zachowanych przekazach…
Mimo to, była także nową nauką, gdyż aczkolwiek o istnieniu mikroprądów w mózgu ludzkim wiedziano od paru dziesiątków tysięcy lat, to wiedza ta była całkowicie bezużyteczna. Były czynione próby klasyfikacji fal. mózgowych na typowe dla fazy snu i przebudzenia, stanu spokoju i podniecenia, dobrego i złego samopoczucia, ale każda z teorii usiłujących uporządkować i wytłumaczyć te zjawiska dopuszczała mnóstwo wyjątków.
Niektórzy uczeni próbowali wykazać, iż istnieją pewne grupy fal mózgowych, które są analogiczne do grup krwi, i że decydujący wpływ na ich ukształtowanie mają czynniki zewnętrzne, czyli środowisko człowieka. Uczeni ci byli zwolennikami koncepcji rasowej i utrzymywali, że gatunek ludzki dzieli się na dwa podgatunki. Taki pogląd kłócił się jednak z potężnym ruchem ekumenicznym, związanym z faktem powstania Imperium Galaktycznego — jednostki politycznej skupiającej całą ludzkość i obejmującej dwadzieścia milionów systemów gwiezdnych, od centralnego świata — Trantora, po którego świetności zostały już tylko wspomnienia, do najbardziej samotnego asteroidu na peryferiach.
A potem, w cywilizacji tak mocno opartej na naukach fizykalnych i technologii przekształcania materii nieożywionej jak Pierwsze Imperium, pojawiła się nigdy otwarcie nie manifestowana, ale powszechna niechęć do badań nad mózgiem. Nie traktowano ich poważnie, gdyż nie były bezpośrednio użyteczne i nie finansowano ich rozwoju, gdyż nie przynosiły materialnych korzyści.
Po rozpadnięciu się Pierwszego Imperium nauka podupadła, a niektóre jej dziedziny, na przykład atomistyka, przestały w ogóle istnieć, i ludzkość wróciła do pradawnych metod uzyskiwania energii na drodze chemicznej, z węgla i, ropy naftowej. Jedynym wyjątkiem była Pierwsza Fundacja, gdzie nauka nie tylko przetrwała, ale nawet osiągnęła wyższy poziom rozwoju niż za czasów rozkwitu Imperium. Wszakże i tu prym wiodły nauki fizykalne, a mózgiem interesowali się tylko chirurdzy.
Hari Seldon był pierwszym uczonym, który wyraził to, co później przyjęto za niepodważalną prawdę.
„Mikroprądy wytwarzane przez komórki mózgu — powiadał on — przenoszą wszelkie bodźce i reakcje, zarówno świadome, jak i podświadome. Obraz przebiegu fal mózgowych zarejestrowany pod postacią krzywych na papierze milimetrowym jest wiernym zapisem pulsowania miliardów komórek nerwowych, a więc zapisem myśli. Teoretycznie, analiza takiego zapisu powinna ujawnić najbardziej nawet skryte myśli i uczucia osoby badanej. Porównanie zapisów fal mózgowych różnych osób czy kilku zapisów fal tej samej osoby, wykonanych w różnych okresach czasu, powinno wykazać nie tylko zmiany będące rezultatem nabytych i wrodzonych defektów, ale również zmiany stanów emocjonalnych, różnice w poziomie wykształcenia i w doświadczeniu, a nawet tak subtelne różnice jak zmiana filozofii życiowej. „ Ale nawet Seldon nie wyszedł poza ogólne uwagi teoretyczne.
Później sytuacja uległa zmianie. W czasie Kiedy doktor Darell podejmował swoich gości, ludzie z Pierwszej Fundacji mieli już za sobą pięćdziesiąt lat penetrowania tego niezwykle rozległego i skomplikowanego labiryntu i zdobywania nowej wiedzy. Postęp ten możliwy był oczywiście dzięki zastosowaniu nowych technik, takich, na przykład, jak umieszczenie na szwach czaszki elektrod, które umożliwiały bezpośredni kontakt z szarymi komórkami, nawet bez potrzeby golenia włosów w miejscu styku. Istniała też aparatura rejestrująca, która automatycznie zapisywała zarówno ogólny obraz fal mózgowych, jak też jego składowe w postaci oddzielnych funkcji sześciu niezwiązanych zmiennych.
Być może najbardziej znamienny dla nowej sytuacji był fakt, że encefalografia i specjaliści w tej dziedzinie cieszyli się coraz większym poważaniem. Najwybitniejszy z nich, Kleise, traktowany był podczas konferencji i sympozjów naukowych tak samo, jak przedstawiciele nauk fizycznych. Doktor Darell, mimo iż wycofał się już z czynnego życia zawodowego, był równie dobrze znany dzięki znakomitym osiągnięciom w dziedzinie analizy encefalograficznej, jak dzięki temu, że był synem Bayty Darell, wielkiej bohaterki Fundacji.
A więc teraz doktor Darell siedział na krześle w swoim własnym laboratorium i czuł na głowie delikatny ucisk elektrod, a tymczasem umieszczone w próżniowej skrzynce pisaki encefalografu wędrowały to w dół, to w górę po przesuwającej się taśmie papieru. Siedział tyłem do aparatury rejestrującej, w przeciwnym bowiem razie widok pisaków kreślących krzywe wywoływał podświadomą chęć kierowania ich ruchami, co dawało zauważalne efekty, ale wiedział, że środkowe okienko pokazywało bardzo rytmiczną i wykazującą niewielkie wahania krzywą sigma, jaką powinien się charakteryzować umysł tak silny i zdyscyplinowany jak jego. Obraz ten zostanie spotęgowany i uwolniony od zniekształcających czynników w pomocniczym okienku pokazującym wykres fali przepływającej przez móżdżek. Pojawią się ostre, prawie nieciągłe skoki będące obrazem fali płata czołowego i słabe drgania pochodzące z obszarów podpowierzchniowych o wąskim paśmie częstotliwości…
Znał wykres swoich fal mózgowych równie dobrze jak malarz kolor swoich oczu.
Pelleas Anthor nie rzekł nic, kiedy doktor Darell wstał z krzesła o odchylanym oparciu… Wyjął encefalogram z aparatu, obejrzał go szybko, jak ktoś, kto dokładnie wie, jakiego konkretnego drobiazgu ma szukać.
— Proszę, doktorze Sernic, teraz pan.
Na pomarszczonej twarzy Sernica widać było napięcie. Za jego czasów encefalografia była nauką prawie nieznaną. Niewiele o niej wiedział i traktował ją podejrzliwie. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest już stary, i że wykres jego fal mózgowych to wykaże. Na jego podeszły wiek wskazywały zmarszczki na twarzy, utykanie 1 lekkie drżenie rąk, ale świadczyły one tylko o stanie ciała. Wykres fal mózgowych mógł pokazać, że jego umysł też już nie jest sprawny. Było to brutalne wtargnięcie do ostatniej strzegącej intymności człowieka warowni, do jego mózgu.
Przyłożono elektrody. Cały zabieg, od początku do końca, był oczywiście bezbolesny. Czuł tylko lekkie mrowienie, prawie pod progiem percepcji.
Następnie przyszła kolej na Turbora, który przez całe piętnastominutowe badanie siedział spokojnie, patrząc beznamiętnie w sufit, i na Munna, który aż podskoczył na krześle, gdy przykładano mu elektrody, a potem przez cały czas przewracał oczami, jak gdyby gorąco pragnął, by zawędrowały na czubek głowy i mogły śledzić ruch pisaków.
— A teraz… — powiedział Darell, kiedy było już po wszystkim.
— A teraz — rzekł przepraszającym tonem Anthor — pozostała nam jeszcze jedna osoba.
— Moja córka? — Darell zmarszczył czoło.
— Tak. Może pan sobie przypomina, że nalegałem, aby została w domu dziś wieczorem.
— Żeby poddać ją badaniu encefalograficznemu? A po co, na Galaktykę?
— Bez tęgo nie mogę powiedzieć nic więcej. Darell wzruszył ramionami i poszedł po córkę.
Zanim wszedł do jej pokoju, Arkadia, zawczasu ostrzeżona, zdążyła sprzątnąć detektor dźwięków z biurka. Potem posłusznie zeszła z ojcem na dół. Po raz pierwszy w życiu, jeśli nie liczyć zapisu encefalograficznego podstawowego wzoru przebiegu jej fal mózgowych, zrobionego we wczesnym dzieciństwie dla celów administracyjnych, takich jak założenie karty tożsamości, znalazła się pod elektrodami.
— Czy mogę to zobaczyć? — zapytała po skończonym badaniu, wyciągając rękę po zapis.
— I tak nie zrozumiałabyś nic z tego, Arkadio — powiedział ojciec. — Chyba już czas, żebyś poszła do łóżka?
— Tak, tato — rzekła z niezwykłą u niej skromnością. — Życzę wszystkim dobrej nocy.
Wbiegła na górę i szybciutko umywszy się wskoczyła do łóżka. Z detektorem dźwięku pod poduszką czuła się jak bohaterka opowieści szpiegowskiej i z podniecenia przyciskała pięści do piersi.
Najpierw usłyszała głos Anthora, który mówił:
— Panowie, wszystkie zapisy są w porządku; Także zapis fal dziecka.
„Dziecka!” pomyślała z oburzeniem i pokazała język niewidocznemu Anthorowi.
Anthor otworzył swój neseser i wyjął kilkadziesiąt encefalogramów. Nie były to oryginały. Poza tym neseser nie by! zaopatrzony w zwyczajny zamek. Gdyby klucz znalazł się w ręku kogoś innego, zawartość neseseru w mgnieniu oka zamieniłaby się w popiół. Zresztą po upływie pół godziny od wyjęcia z nesesera kopie encefalogramów i tak utlenią się i spopielą.
Mając to na względzie, Anthor nie tracił czasu. — Mam tu zapisy różnych pomniejszych pracowników instytucji rządowych Anakreo na — mówił szybko. — To jest z kolei encefalogram psychologa z Uniwersytetu Lokrijskiegó, a to pewnego przemysłowca z Siwenny. Reszta wygląda tak, jak widzicie.
Zebrani stłoczyli się wokół Anthora. Dla wszystkich, z wyjątkiem doktora Darella, były to po prostu zygzakowate linie na papierze. Dla Darella linie te były aż nadto wymowne.
— Chciałbym, żeby zwrócił pan uwagę, doktorze Darell — rzekł Anthor, wskazując palcem pewien odcinek linii — na charakterystyczną płaską linię między falami tau płatu czołowego. To wspólna cecha tych wszystkich encefalogramów. Może zechciałby pan to sprawdzić? Proszę, oto suwak analityczny.
Suwak analityczny można uważać za dalekiego krewniaka — co prawda jest to podobieństwo takie, jak między drapaczem chmur a szałasem — tej zabawki dla dzieci, jaką jest suwak logarytmiczny. Darell posługiwał się nim z wprawą, jaką daje długa praktyka. Naszkicował odręcznie linie zgodne z wynikami pomiaru i stwierdził, że Anthor mówił prawdę. Na wszystkich encefalogramach w rejonie płata czołowego, gdzie powinna być wyraźna amplituda, linia była absolutnie płaska.
— No, i co pan o tym myśli, doktorze Darell? — spytał Anthor.
— Sam nie wiem. Muszę się zastanowić, bo w tej chwili nie potrafię tego wytłumaczyć. Nawet w przypadku amnezji mamy do czynienia ze stłumieniem, a nie z usunięciem. Może to skutek poważnej operacji mózgu?
— Och — krzyknął ze zniecierpliwieniem Anthor — oczywiście, że zostało coś usunięte! Ale nie w sensie fizycznym. Mógł to zrobić Muł. Potrafił całkowicie usunąć zdolność osiągania pewnych stanów emocjonalnych czy sta nów umysłu i pozostawić puste miejsce dające taki właśnie obraz. Albo…
— Albo mogła to zrobić Druga Fundacja. To chciał pan powiedzieć? — spytał z nikłym uśmiechem Turbor.
Anthor nie musiał odpowiadać na to czysto retoryczne pytanie.
— Co wzbudziło pańskie podejrzenia, panie Anthor? — spytał Munn.
— Nie moje. Doktora Kleisego. Zbierał wykresy fal mózgowych, ale według innych zasad niż policja planetarna. Przedmiotem jego zainteresowania byli intelektualiści, członkowie rządu, pracownicy instytucji rządowych oraz bisnesmeni. Widzicie panowie, jest zupełnie oczywiste, że jeśli Druga Fundacja kieruje losem Galaktyki naszym losem — to musi to czynić w bardzo delikatny sposób, przy możliwie najmniejszej liczbie ruchów, żebyśmy nie mogli tego zauważyć. Jeśli oddziaływują na mózgi, a to jest na pewno ich metoda, to muszą to być mózgi ludzi wpływowych — w sferze kultury, gospodarki i polityki. Dlatego Kleise zajął się właśnie takimi ludźmi.
— Zaraz — sprzeciwił się Munn — a gdzie są dowody? W jaki sposób działają ci ludzie, mam na myśli tych z płaskim wykresem? Może to jest zupełnie naturalne zjawisko — popatrzył na zebranych dziwnie bezradnie swymi dziecinnymi, błękitnymi oczami, ale nikt go nie poparł.
— Wyjaśnienie tego zostawiam doktorowi Darellowi — odparł Anthor. — Niech pan go spyta, ile razy zetknął się z tym zjawiskiem w swoich badaniach albo w literaturze fachowej. Niech go pan też spyta, jakie było prawdopodobieństwo tego, że zjawisko to wystąpi w jednym przypadku na każdy tysiąc z przebadanych przez doktora Kleisego kategorii osób.
Moim zdaniem — rzekł zatroskanym głosem doktor Darell — nie ma żadnej wątpliwości, że są to umysłowości sztucznie zmienione. Ci ludzie zostali przekształceni. W pewnym sensie podejrzewałem, że tak jest…
— Wiem o tym, doktorze Darell — powiedział Anthor. — Wiem też, że kiedyś pracował pan z Kleiscm. Chciałbym wiedzieć, dlaczego się pan wycofał.
Mimo iż w pytaniu tym nie wyczuwało się wrogości, było ono obcesowe. Może podyktowała je ostrożność, w każdym razie zapadła po nim cisza. Darell spoglądał po twarzach swych gości, wreszcie odparł szorstko:
Dlatego, że walka, którą prowadził Kleise. nie miała sensu. Występował przeciwko przeciwnikowi silniejszemu od siebie. Obaj — i on, i ja — wiedzieliśmy, że w końcu odkryje to, czego szuka — dowód na to, że nie jesteśmy panami swej woli. A ja nie chciałem tego wiedzieć! Chciałem zachować poczucie własnej godności. Wolałem myśleć, że naszymi zbiorowymi poczynaniami kieruje Fundacja, że nasi dziadowie nie walczyli, i nie umierali na próżno. Myślałem, że najlepiej będzie wycofać się właśnie w tym momencie — kiedy nie byłem pewien, jak jest naprawdę. Nie musiałem pracować, bo wyznaczona przez rząd stała pensja dla potomków mej matki wystarczała dla zaspokojenia moich prostych potrzeb. Nie groziła mi nuda, bo miałem w domu prywatne laboratorium a życie przecież kiedyś się skończy… Potem Kleise umarł…
Sernic swoim zwyczajem pokazał zęby i powiedział:
— Nie znałem tego Kleisego. W jaki sposób umarł?
— Umarł — uciął Anthor. — Wiedział, że tak się stanie. Pół roku przed śmiercią powiedział mi, że jest zbyt bliski…
Teraz my jesteśmy z… zbyt b… blisko, co? — wykrztusił Munn przez ściśnięte gardło, przy czym podskoczyło mu gwałtownie jabłko Adama.
Tak — rzekł stanowczo Anthor — ale i tak wszyscy byliśmy już zbyt blisko. Właśnie dlatego wybraliśmy panów. Ja jestem uczniem Kleisego. Doktor Darell był jego kolegą. Jole Turbor wykpiwał w eterze naszą ślepą wiarę w pomocna dłoń Drugiej Fundacji dopóki rząd nie zamknął mu ust, i to — pragnę przypomnieć — na skutek interwencji potężnego finansisty, którego encefalogram wykazuje to, co Kleise określał „płaską przekształcenia”. Homir Munn posiada największy zbiór Mulianów, jeśli można tak określić dane dotyczące Muła — i opublikował kilka artykułów zawierających spekulacje na temat natury i roli Drugiej Fundacji. Doktor Sernic przyczynił się jak nikt inny do stworzenia matematyki analizy encefalograficznej, choć myślę, że nie spodziewał się, iż jego teoria znajdzie takie właśnie zastosowanie.
Sernic otworzył szeroko oczy i zachichotał:
— Masz racje, młodzieńcze. Analizowałem ruchy zachodzące w jądrach atomów. Zupełnie nie orientuję się w encefalografii.
— Zatem wiemy na czym stoimy. Rząd nie może, oczywiście, nic zrobić w tej sprawie. Nie wiem, czy burmistrz lub ktokolwiek w jego biurze zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Ale wiem jedno — nikt z naszej piątki nie ma nic do stracenia, za to wiele do zyskania. Każda nowa, uzyskana przez nas informacja na temat Drugiej Fundacji zwiększa nasze bezpieczeństwo. Chyba rozumiecie, panowie, że dajemy tylko początek dalszym działaniom, — Jak daleko sięga ta infiltracja Drugiej Fundacji? — wtrącił Turbor.
— Nie wiem. Nie można tego dokładnie określić. Wszystkie odkryte przez nas przypadki infiltracji miały miejsce na obrzeżach. Świat stołeczny może jeszcze być czysty, chociaż nawet to nie jest pewne — w przeciwnym przypadku nie sprawdzałbym panów. Pan był szczególnie podejrzany, doktorze Darell, bo wycofał się pan ze współpracy z Kleisem. Wie pan, że Kleise nigdy panu tego nie wybaczył? Myślałem, że zrobił pan to dlatego, że przekupiła pana Druga Fundacja, ale Kleise upierał się, że przyczyną było pana tchórzostwo. Proszę mi wybaczyć, że o tym mówię, ale robię to po to, żeby sprawa była jasna. Myślę, że rozumiem pana, i jeśli to rzeczywiście było tchórzostwo, to osobiście uważam, że nie musi się pan tego wstydzić.
Darell odetchnął głęboko i odparł:
— Uciekłem! Może pan to nazywać, jak pan chce. Próbowałem podtrzymać naszą przyjaźń, ale nie odpisał na żaden mój list ani nigdy nie zadzwonił. Pierwsza wiadomość od niego to była przesyłka z wykresem pana fal mózgowych, a było to zaledwie na tydzień przed jego śmiercią…
— Jeśli wolno — wtrącił Munn nerwowo — nie wiem p… po co, panowie, o tym mówicie. Jeśli t… tak będziemy gadać i g… gadać, to k… kiepscy z nas konspiratorzy. Zresztą nie wiem, co innego możemy robić. To jest z… zupełna dziecinada. F… fale mózgowe i takie tam cuda. Czy w ogóle zamierzacie coś zrobić?
— Tak odparł Anthor z płomieniem w oku. — Musimy zdobyć więcej informacji na temat Drugiej Fundacji. To podstawowy wymóg. Muł stracił pięć lat swego panowania na poszukiwania takich właśnie informacji i nic nie zna lazł… a przynajmniej takie wszczepiono nam przekonanie. Ale zaprzestał poszukiwań. Dlaczego? Dlatego że nie udało mu się nic znaleźć? Czy może dlatego, że mu się udało?
— Z… znowu gadanie — rzekł z przekąsem Munn. — Skąd mamy wiedzieć?
— Może pozwoli mi pan skończyć… Stolicą państwa Muła był Kalgan. Kalgan nie znajdował się w sferze wpływów Fundacji przed Mułem i teraz też się w niej nie znajduje. Kalganem rządzi teraz niejaki Stettin, chyba że jutro dowiemy się o kolejnym przewrocie pałacowym. Stettin używa tytułu Pierwszego Obywatela i uważa się za następcę Muła. Jeśli na tej planecie żywa jest jakakolwiek tradycja, to tylko ta, która łączy się nierozerwalnie z wielkością i ponadludzką naturą Muła. To właściwie zabobon, nie tradycja. Skutkiem tego, jego dawny pałac uważany jest za coś w rodzaju świątyni. Nikt. nie może tam wejść bez zezwolenia, wszystko wewnątrz pozostało tak, jak za czasów Muła.
— No i… ?
— No i dlaczego tak jest? W czasach takich jak nasze nic nie dzieje się bez przyczyny. A może to, że pałac Muła pozostał nienaruszony, nie jest tylko skutkiem zabobonu? A może to Druga Fundacja zadbała o to? Krótko mówiąc, może wyniki pięcioletnich poszukiwań Muła znajdują się w…
T — To b… bzdura.
— A to niby dlaczego? — zaperzył się Anthor. — Od samego początku swego istnienia Druga Fundacja pozostaje w ukryciu i tylko nieznacznie miesza się do spraw Galaktyki. Wiem, że dla nas najbardziej logicznym posunięciem byłoby zburzenie pałacu albo usunięcie znajdujących się w nim danych. Ale musi pan wziąć pod uwagę, że to mistrzowie psychologii. Każdy z nich to drugi Seldon, każdy z nich to drugi Muł. Działają pośrednio, przez mózg. Po co mają burzyć pałac albo wykradać dokumenty, jeśli mogą osiągnąć swój cel przez wytworzenie odpowiedniego stanu umysłów? Co?
Nie było odpowiedzi, więc Anthor mówił dalej:
— I właśnie pan najlepiej się nadaje do tego, żeby zdobyć potrzebne nam informacje.
— Ja? — jęknął zupełnie zaskoczony Munn. Spoglądał to na jednego, to na drugiego. — Ja się do tego nie nadaję. Nie jestem człowiekiem czynu, nie nadaję się na bohatera reportażu telewizyjnego. Jestem bibliotekarzem. Jeśli mogę wam pomóc w ten sposób, to proszę bardzo, nawet gdybym miał się przy tym narazić Drugiej Fundacji, ale nie wybiorę się w przestrzeń jak jakiś Don Ki… Kichot.
— Proszę posłuchać — tłumaczył cierpliwie Anthor. — Obaj z doktorem Darellem doszliśmy do wniosku, że pan jest jedynym człowiekiem, który się do tego nadaje. Tylko w pana przypadku będzie to wyglądało naturalnie. Powiada pan, że jest pan bibliotekarzem. Doskonale! Jaki jest główny przedmiot pana zainteresowań? Muliana! Już teraz jest pan właścicielem największego w Galaktyce zbioru materiałów dotyczących Muła. Jest całkiem naturalne, że chce pan mieć ich jeszcze więcej, w przypadku pana jest to bardziej zrozumiałe niż w przypadku kogoś innego. Pan może poprosić o pozwolenie na wejście do pałacu Muła nie wzbudzając podejrzeń. Może się pan spotkać z odmową, ale nikt nie będzie pana podejrzewał o ukryte motywy. Poza tym, ma pan jednoosobowy statek. Wiadomo, że w czasie wakacji odwiedza pan obce planety. Był pan już nawet na Kalganie. Nie rozumie pan, że wystarczy, żeby robił pan to, co zawsze?
— Ale przecież nie mogę po prostu powiedzieć „Czy b… byłby pan uprzejmy, p… panie Pierwszy Obywatelu pozwolić mi zwiedzić w… Wasze naj… największe sanktuarium?
— A dlaczego nie?
— Na Galaktykę! Dlatego, że mi nie pozwoli.
— No i dobrze. Nie pozwoli, to nie. Wróci pan na Terminusa i pomyślimy o czymś innym.
Munn rozglądał się bezradnie. Narastał w nim bunt. Czuł, że wrabiają go w coś, na co absolutnie nie ma ochoty. Nikt nie kwapił się z pomocą.
Ostatecznie w domu doktora Darella zapadły dwie decyzje. Pierwszą, aczkolwiek z wyraźnym ociąganiem, podjął Munn, który zgodził się polecieć na Kalgan jak tylko zaczną się wakacje. Druga została powzięta zupełnie nielegalnie przez nieoficjalną uczestniczkę zgromadzenia w momencie, w którym wyłączyła detektor dźwięków i ułożyła się wreszcie do snu. Tą drugą decyzją zajmiemy się później.
Minął tydzień i znów Pierwszy Mówca witał z uśmiechem wchodzącego do pokoju ucznia.
— Pewnie przynosisz mi ciekawe wiadomości, bo inaczej nie byłbyś taki zły.
Uczeń położył dłoń na stercie wyliczeń, które przyniósł z sobą, i spytał:
— Jest pan pewien, że to nie jest problem pozorny?
— Przesłanki są prawdziwe. Nic nie przekręciłem.
— Wobec tego muszę, choć nie chcę, pogodzić się z wynikami moich badań.
— Naturalnie. Ale co tu ma do rzeczy, czy chcesz tego czy nie? No dobrze, powiedz mi, co cię trapi. Nie, nie, odłóż na razie te obliczenia. Później je przeanalizuję. Teraz przedstaw mi krótko swoje wnioski. Chcę się zorientować, czy zrozumiałeś naszą sytuację.
— A zatem… staje się coraz bardziej jasne, że od pewnego czasu dokonuje się zasadniczy przełom w sposobie myślenia Pierwszej Fundacji. Dopóki wiedzieli o istnieniu Planu Seldona, ale nie znali żadnych szczegółów, wierzyli, że wszystko będzie dobrze, ale czuli się niepewnie. Wiedzieli, że wygrają, ale nie wiedzieli ani jak, ani kiedy to się stanie. Dlatego żyłi w atmosferze napięcia i niepewności, a o to chodziło Seldonowi. Mówiąc innymi słowy, możni było liczyć na to, że Pierwsza Fundacja maksymalnie wyzyska swój potencjał.
— Dziwna metafora — rzekł Pierwszy Mówca — ale rozumiem o co ci chodzi.
— Lecz to, co teraz wiedzą o Drugiej Fundacji, nie ogranicza się już do dawnych, niejasnych wypowiedzi Seldona. Znają już pewne szczegóły. Domyślają się, że jej zadaniem jest pilnować, by wszystko przebiegało zgodnie z Planem. Wiedzą, że istnieje ktoś, kto śledzi ich każdy krok i nie pozwoli im upaść. A więc nie chce już im się iść o własnych siłach i pozwalają się nieść w lektyce. Obawiam się, że znowu wpadłem w styl metaforyczny.
— Nie szkodzi. Mów dalej.
— I właśnie ta niechęć do wysiłku, ta coraz większa bezczynność, dekadencja i hedonizm oznaczają zawalenie się całego Planu. Muszą iść o własnych siłach.
— To wszystko?
— Nie, to jeszcze nie koniec. Tak reaguje większość. Ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że pewna część zareaguje inaczej; Wiedza o tym, że pilnujemy, by wszystko przebiegało SS zgodnie z Planem i kierujemy ich działaniami, wzbudzi u niektórych osób wrogość do nas. Wynika to z twierdzenia Korillova…
— Tak, tak. Znam to twierdzenie.
— Przepraszam. Trudno mi o tym mówić, nie odwołując się do matematyki. W każdym razie, skutek tego jest taki, że Fundacja nie tylko przestaje zajmować się swoimi sprawami, ale zaczyna interesować się nami. I nie jest to zainteresowanie życzliwe.
— I to wszystko?
— Pozostaje jeszcze jeden czynnik o dość małym stopniu prawdopodobieństwa…
— Bardzo dobrze. Jaki to czynnik?
— Dawniej, kiedy Pierwsza Fundacja skupiała całą swoją energię na zabezpieczenie się przed Imperium, kiedy jej wróg dysponował potężnymi choć zdezelowanymi statkami, które jakoś przetrwały krwawe wojny domowe, to z oczywistych względów zajmowali się tylko naukami fizycznymi. Teraz, kiedy to my tworzymy ich otoczenie, mogą zmienić orientację. Mogą zająć się psychologią…
— Już się zajęli — rzekł chłodno Pierwszy Mówca.
Uczeń zacisnął pobladłe wargi.
— Więc wszystko przepadło. To jest całkowicie niezgodne z Planem. Mówco, czy dowiedziałbym się o tym, gdybym… żył gdzie indziej?
— Czujesz się upokorzony, młodzieńcze — rzekł poważnie Pierwszy Mówca, — bo myślałeś, że tak dobrze rozumiesz wiele spraw, a tu nagle odkrywasz, że nie miałeś zielonego pojęcia o wielu zupełnie oczywistych rzeczach. Myślałeś, że jesteś jednym z Panów Galaktyki, a nagle odkrywasz, że stoisz o krok od zagłady. Naturalnie, zaczynasz nienawidzić tej wieży z kości słoniowej, w której dotąd żyłeś, odosobnienia, w którym cię kształcono, teorii, które ci wpajano.
To normalne. Ja też przez to kiedyś przeszedłem. Ale było absolutnie konieczne, żebyś nie miał bezpośredniej styczności z Galaktyką w okresie dzieciństwa i dojrzewania. Musiałeś pozostać tutaj, po to, żeby przekazano ci całą wiedzę i Wyostrzono twój umysł. Mogliśmy pokazać ci wcześniej to… częściowe niepowodzenie Planu i zaoszczędzić ci w ten sposób szoku, który teraz przeżyłeś, ale wówczas nie zrozumiałbyś, jakie to ma znaczenie, a teraz zrozumiesz. A zatem nie potrafisz znaleźć żadnego rozwiązania tego problemu?
Uczeń pokręcił bezradnie głową i rzekł ponuro:
— Żadnego.
— Hmm, nie zaskoczyło mnie to. Posłuchaj mnie, młodzieńcze. Istnieje pewien plan działania i realizujemy go już od ponad dziesięciu lat. Nie jest to normalne działanie. Zostaliśmy do niego zmuszeni wbrew naszej woli. Wiąże się z nim duże ryzyko, szansę są małe… Zmuszeni jesteśmy nawet niekiedy przewidywać reakcje poszczególnych osób, gdyż nie mamy innego wyjścia, a nie muszę ci tłumaczyć, że psychostatystyka z samej swej natury nie ma zastosowania do zbiorowisk mniejszych niż populacja planety.
— I udaje się nam? — spytał uczeń, wstrzymując oddech.
— Jeszcze nie wiadomo. Na razie, dzięki naszym wysiłkom, sytuacja jest dość pewna, ale po raz pierwszy w całej historii Planu zależy od zachowań pojedynczych osób. Jedno nieprzewidziane posunięcie i wszystko może się zawalić. Dostroiliśmy do naszych potrzeb umysły pewnej znikomej liczby ludzi z zewnątrz. Mamy też agentów… ale ich działania są ściśle zaplanowane.
Nie wolno im improwizować. Powinno to być dla ciebie jasne. Nie będę też ukrywał przed tobą, że jeśli odkryją nas tutaj, na naszym świecie, to nie tylko Plan zostanie zniszczony, ale również my. A więc, jak widzisz, nie jest to zbyt dobre rozwiązanie.
— Ale to, co pan. mi tu w skrócie przedstawił, w ogóle nie wygląda na rozwiązanie, tylko na rozpaczliwe wysiłki znalezienia rozwiązania.
— Powiedzmy raczej — na inteligentne wysiłki.
— Kiedy nastąpi moment krytyczny? Kiedy będziemy wiedzieli, czy się nam powiodło czy nie?
— Bez wątpienia gdzieś za rok.
Uczeń chwilę zastanawiał się, po czym kiwnął głową. Podał rękę Pierwszemu Mówcy.
— No cóż, dobrze wiedzieć.
Obrócił się na pięcie i wyszedł. Kiedy szyba stała się na powrót przezroczysta, Pierwszy Mówca wyjrzał przez okno. Nie patrzył na gigantyczne budynki, lecz na widoczny za nimi cichy rój gwiazd.
Rok szybko minie. Czy pod jego koniec któryś z nich, spadkobierców Seldona, będzie jeszcze wśród żywych?
Upłynął dobry miesiąc, zanim można było powiedzieć, że zaczęło się lato. To znaczy zaczęło się o tyle, że Homir Munn sporządził raport finansowy na zakończenie roku budżetowego, dopilnował, żeby skierowany przez rząd bibliotekarz, który miał go zastępować w czasie nieobecności, zaznajomił się dostatecznie z wszelkimi subtelnościami swego odpowiedzialnego stanowiska (bo ten, który go zastępował rok wcześniej, okazał się zupełnym ignorantem) i zadbał, żeby jego statek „Unimara” — zawdzięczający swą nazwę intymnemu i tajemniczemu epizodowi sprzed dwudziestu lat — został oczyszczony z kurzu i pajęczyn.
Opuszczał Terminus w złym humorze. Nikt nie pojawił się na kosmodromie, aby go pożegnać. Byłoby dziwne, gdyby ktoś przyszedł, gdyż w przeszłości nigdy się to nie zdarzało. Wiedział bardzo dobrze, jak ważne było, by ta wyprawa niczym nie różniła się od poprzednich, ale mimo to czuł nieokreślony żal i złość. Oto on, Homir Munn ryzykuje własną szyją, wyruszając na tak niebezpieczną ekspedycję i jest zupełnie sam.
Tak przynajmniej mu się wydawało.
I właśnie dlatego, że mu się tylko tak wydawało, następnego dnia na „Unimarze” i w podmiejskim domku doktora Darella powstało wielkie zamieszanie.
Najpierw ogarnęło ono dom doktora Darella, za sprawą pokojówki Poli, która już dawno zdążyła wrócić od siostry i która gwałtownie zbiegłszy ze schodów, wpadła na doktora i jąkając się z wrażenia, starała się bezskutecznie coś wytłumaczyć, aż w końcu wcisnęła mu do rąk kartkę papieru i prostokątne pudełko.
Doktor, aczkolwiek niechętnie, wziął obie rzeczy i spytał:
— Co się stało, Poli?
— Zniknęła.
— Kto zniknął?
— Arkadia!
— Co to znaczy „zniknęła”? Gdzie zniknęła? O czym ty mówisz?
Poli przestąpiła z nogi na nogę.
— Nie wiem. Zniknęła, a razem z nią zniknęła walizka i trochę ubrania, i został ten list. Niech pan go przeczyta, zamiast tak stać. Och, wy mężczyźni!
Doktor Darell wzruszył ramionami i otworzył kopertę. List nie był długi, i cały, z wyjątkiem kanciastego podpisu „Arkady”, napisany był wykwintnym i ozdobnym pismem „ręcznym” zapisywarki Arkadii.
„Drogi Tato:
Pożegnanie z Tobą byłoby dla mnie po prostu zbyt bolesne. Mogłabym się rozpłakać jak mała dziewczynka i byłoby Ci za mnie wstyd. Dlatego, zamiast pożegnać się z Tobą osobiście, piszę ten list, żebyś wiedział, jak mi Ciebie brakuje, chociaż spędzam teraz cudowne wakacje z wujkiem Homirem. Będę na siebie uważała i niedługo wrócę. Na razie zostawiam Ci pewną rzecz, która jest moją własnością. Możesz z niej teraz korzystać.
Twoja kochająca córka
Przeczytał list kilka razy. Za każdym razem miał coraz bardziej zakłopotaną minę. Spytał sztucznie obojętnym głosem.
— Czytałaś to, Poli?
Poli z miejsca przyjęła postawę obronną.
— Nie może pan mieć o to do mnie pretensji, doktorze. Na kopercie pisało „Poli”, więc skąd mogłam wiedzieć, że w środku jest list do pana? Nie mieszam się do nie swoich spraw i przez te wszystkie lata, kiedy byłam u pana…
Darell podniósł rękę, aby powstrzymać ten potok słów.
— Dobrze już, Poli. To nieważne. Chciałem się tylko upewnić, czy rozumiesz, o co chodzi.
Myślał gorączkowo, jak wybrnąć z tej sytuacji. Nie było sensu mówić jej, żeby zapomniała o całej sprawie. Dla wroga „zapomnieć” było słowem bez żadnego znaczenia, a gdyby dotarło do niego, że prosił o to Poli, to skutek byłby zupełnie odwrotny od pożądanego, gdyż świadczyłoby to, że sprawa jest poważna. Powiedział więc:
— Widzisz, jaka to dziwaczka? Romantyczka! Zupełnie zbzikowała, kiedy się dowiedziała, że poleci w czasie wakacji na wycieczkę w przestrzeń.
— A dlaczego ja się dopiero teraz dowiaduję o tej wycieczce?
— Załatwiliśmy to, kiedy cię nie było, i zapomnieliśmy o tym powiedzieć. I to wszystko.
Niedawne zdenerwowanie Poli przerodziło się w jedno wielkie oburzenie.
— Wszystko, tak? Biedne dziecko poleciało zjedna walizką, bez odpowiedniego ubrania, i do tego jeszcze samotnie! Ile czasu tam będzie?
— Nie musisz się o nią martwić, Poli. Na statku będzie dla niej dość ubrania. Wszystko jest załatwione. Powiedz panu Anthorowi, żeby do mnie przyszedł, dobrze? Aha, i jeszcze jedno… to jest ten przedmiot, który Arkadia zostawiła dla mnie? — obrócił pudełko w dłoni.
Poli wzruszyła ramionami.
— Zupełnie nie wiem. Na tym leżał list i to wszystko, co mogę powiedzieć. Zapomnieli mi powiedzieć, coś takiego! Gdyby żyła jej matka…
Darell odprawił ją ruchem ręki.
— Proszę, zawołaj tu pana Anthora.
Punkt widzenia Anthora na tę sprawę różnił się zasadniczo od punktu widzenia ojca Arkadii. Najpierw zaciskał pięści i rwał sobie włosy z głowy, a potem zrobił się zgryźliwy.
— Na Wielką Przestrzeń, na co pan czeka? Na co my obaj czekamy? Niech pan szybko łapie wideofon, wykręci kosmodrom i poprosi, żeby połączyli się z „Unimarą”.
— Spokojnie, Pelleas, to moja córka.
— Ale nie pańska Galaktyka.
— Zaraz, chwileczkę… To niegłupia dziewczyna i starannie wszystko obmyśliła. Zamiast się gorączkować, spróbujmy odtworzyć jej tok rozumowania. Wie pan, co to za przedmiot?
— Nie. Co to ma do rzeczy?
— Dużo. To detektor dźwięków. To?
— Tak. Domowej roboty, ale sprawny. Sam sprawdzałem. Rozumie pan teraz? W ten sposób daje nam do zrozumienia, że uczestniczyła w naszym zebraniu. Wie dokąd i po co leci Homir Munn. Doszła do wniosku, że taka wyprawa może być bardzo interesująca.
— Och, na Wielką Przestrzeń — jęknął Anthor. — Jeszcze jeden mózg dla Drugiej Fundacji do wzięcia.
— Tylko że nie ma żadnego powodu, żeby Druga Fundacja podejrzewała a priori, że czternastoletnia dziewczynka może być dla niej niebezpieczna… chyba, że zrobimy coś, co zwróci na nią uwagę, na przykład zawrócimy statek z przestrzeni tylko po to, żeby ją stamtąd zabrać. Chyba pan nie zapomniał, z kim mamy do czynienia? I że niewiele trzeba, żeby nas odkryli? I że wtedy będziemy zupełnie bezradni?
— Ale nie możemy pozwolić, żeby wszystko zależało od nienormalnego dziecka.
— Ona nie jest nienormalna, a poza tym nie mamy wyboru. Nie musiała pisać tego listu, ale napisała — żebyśmy nie zgłosili na policję, że zaginęła. Sugeruje nam w swoim liście, żebyśmy potraktowali jej wyjazd jako wycieczkę ze starym przyjacielem ojca. Dlaczego nie? Munnjest moim przyjacielem od dwudziestu lat. Znają od czasu, kiedy wróciliśmy z Trantora. Miała wtedy trzy lata. Mówi do niego „wujku”. To zupełnie naturalne, że zaproponował jej taką wycieczkę. Prawdę mówiąc, powinno to nawet oddalić podejrzenia, że jego wyprawa ma jakiś ukryty cel. Szpieg nie zabiera ze sobą czternastoletniej bratanicy.
— No dobrze. A co powie Munn, kiedy ją znajdzie?
Doktor Darell uniósł brwi do góry.
— Nie wiem… ale przypuszczam, że ona da sobie z nim radę.
Jednak wieczorem doktor Darell stwierdził, że w domu jest jakoś dziwnie pusto i doszedł do wniosku, że los Galaktyki jest mu zupełnie obojętny w chwili, kiedy życie jego szalonej córki znalazło się w niebezpieczeństwie.
Zdenerwowanie na „Unimarze” było znacznie większe, mimo iż stało się udziałem mniejszej liczby osób.
Siedząc w przedziale bagażowym, Arkadia najpierw stwierdziła, że pomaga jej doświadczenie, a potem, że przeszkadza jej jego brak.
I tak, zniosła ze stoickim spokojem nagłe przyśpieszenie podczas startu statku, i nieokreślone, ale niezbyt przyjemne uczucie, które towarzyszyło pierwszemu skokowi przed nadprzestrzeń. Były to zjawiska znane od dawna i była na nie przygotowana. Wiedziała też, że pomieszczenia bagażowo-towarowe na każdym statku są objęte systemem wentylacyjnym i że mają nawet normalne oświetlenie. Odrzuciła jednak zdecydowanie myśli o włączeniu światła, gdyż byłoby to już nazbyt nieromantyczne. Siedziała więc w ciemności, jak przystało na konspiratora, starała się oddychać jak najciszej i wsłuchiwała się w różnorodne dźwięki dochodzące z kabiny Homira Munna.
Były to dźwięki niezbyt wytworne — takie, jakie towarzyszą krzątaninie samotnego człowieka. A więc szuranie papciami po podłodze, szelest ubrania ocierającego — się o metal, jęk ustępujących pod ciężarem ciała sprężyn starego wyściełanego krzesła, prztyknięcie wciskanego guzika na tablicy kontrolnej statku czy delikatny odgłos dłoni przesłaniającej komórkę fotoelektryczną.
W końcu jednak dał się Arkadii we znaki brak doświadczenia. W książkach i na video pasażerowie na gapę mieli zawsze niemal nieograniczone możliwości zachowania w tajemnicy swego pobytu na statku. Istniało oczywiście zawsze niebezpieczeństwo nieostrożnego potrącenia czegoś, co mogło wylądować na podłodze z piekielnym hałasem, albo grożącego potężnym kichnięciem kręcenia w nosie — w filmach oglądanych na video było prawie pewne, że gapowicz wcześniej czy później kichnie, to była normalna sprawa. Znała to wszystko i przedsięwzięła odpowiednie środki ostrożności. Wiadomo było również, że po jakimś czasie trzeba będzie zaspokoić głód i pragnienie. Dlatego zaopatrzyła się w konserwy z domowej spiżarni. Były jednak pewne sprawy, o których jakoś nie wspominały książki ani filmy, i Arkadia stwierdziła z przerażeniem, że wbrew swym najlepszym intencjom może pozostać w ukryciu tylko przez ograniczony okres czasu. A na jednoosobowym statku sportowym, takim jak „Unimara”, przestrzeń mieszkalna ograniczała się zasadniczo do jednego pomieszczenia, tak że nie było najmniejszej nawet możliwości niepostrzeżonego wyśliznięcia się z przedziału bagażowego, w czasie kiedy Munn byłby zajęty gdzie indziej.
Czekała niecierpliwie na odgłosy zwiastujące, że Munn śpi. Żałowała, że nie wie, czy bibliotekarz chrapie. No, ale wiedziała przynajmniej, gdzie znajduje się koja i z ulgą rozpoznała jej skrzypnięcie. Potem usłyszała przeciągle ziewanie. Czekała dłuższy czas, wsłuchując się w ciszę przerywaną tylko skrzypnięciami koi towarzyszącymi zmianom ułożenia ciała.
Drzwi między przedziałem bagażowym a kabiną główną otwarły się bez problemów pod naciśnięciem jej palca. Wystawiła ostrożnie głowę.
Nagle usłyszała dźwięk, który zdecydowanie mogło wydać tylko ludzkie ciało.
Zesztywniała. Cisza! Musi zachować ciszę!
Starała się wysunąć za drzwi oczy, nie poruszając głową, ale nic z tego nie wyszło. Za oczami wysunęła się głowa.
Homir Munn nie spał. Oczywiście, czytał w łóżku przy skupionym świetle lampki nocnej. Teraz jednak wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w ciemność, szukając jedną ręką czegoś pod poduszką.
Głowa Arkadii instynktownie cofnęła się za drzwi. W tym momencie całą kabinę zalało jasne, światło i rozległ się ostry, choć trochę drżący głos Munna:
— Mam miotacz i, na Galaktykę, zaraz strzelam…
— To tylko ja — jęknęła Arkadia. — Nie strzelaj.
No i proszę, jak kruchą i delikatną rzeczą jest romantyczna przygoda. Jeden miotacz z nerwowym właścicielem może zepsuć wszystko.
Munn siedział w łóżku w pełnym świetle. Siwe włosy na jego wąskiej piersi i rzadki, jednodniowy zarost na chudej twarzy sprawiały, że nie wyglądał szczególnie godnie ani groźnie.
Arkadia wyłoniła się zza drzwi, obciągając nerwowo swą metalenową kurtkę, która była podobno wykonana z gwarantowanego, niemnącego się tworzywa.
Munn uczynił gwałtowny ruch, jakby chciał wyskoczyć z łóżka, ale widocznie przypomniał coś sobie, bo zamiast tego podciągnął kołdrę aż po brodę i wyjąkał:
— C… co…
— Przepraszam na chwilę — rzekła pokornie Arkadia. — Muszę umyć ręce.
Znała topografię statku, więc szybko znalazła odpowiednie miejsce. Kiedy wróciła czując, że wraca jej też odwaga, Homir Munn stał na środku kabiny w zmiętym szlafroku i z prawdziwą furią w sercu.
— Co, na czarne dziury Przestrzeni, ro… robisz tu… tutaj? Jak się tu do… dostałaś? Co ty s… sobie wyobrażasz? Co to w ogóle ma znaczyć”?
Wyglądało na to, że nie będzie końca takim pytaniom, ale Arkadia przerwała mu, mówiąc słodkim głosem:
— Chciałam po prostu polecieć z tobą, wujku Homirze.
— Dlaczego? Czy ja gdzieś lecę?
— Lecisz na Kalgan po informacje o Drugiej Fundacji.
Munn wrzasnął dziko i opuścił ręce. Przez moment Arkadii wydawało się, że dostanie histerii i zacznie walić głową w ścianę. Spostrzegła z przerażaniem, że wciąż trzyma miotacz w ręku.
— Uważaj… Nie przejmuj się tak… — tylko tyle. przyszło jej do głowy.
Munn otrząsnął się jednak z wyraźnym wysiłkiem i powrócił do względnie normalnego stanu. Cisnął miotacz na koję z taką siłą, że dziwne było, iż broń sama nie wypaliła, robiąc przy tym dziurę w ścianie.
— Jak się tu dostałaś? — spytał wolno, robiąc wrażenie jakby — w obawie, że głos mu zadrży — przytrzymywał każde słowo zębami.
— Zupełnie łatwo. Przyszłam do hangaru ze swoją walizką, powiedziałam „bagaż pana Munna”, i dozorca wpuścił mnie, machnąwszy tylko kciukiem i nie podnosząc nawet głowy znad papierów.
— Będę musiał odstawić cię z powrotem, rozumiesz — rzekł Homir i na samą myśl o tym zrobiło mu się dziwnie radośnie. Na Przestrzeń, przecież to nie jego wina, że nie wyszło.
— Nie możesz tego zrobić — powiedziała spokojnie Arkadia — bo zwróciłoby to uwagę.
— Co? — Sam wiesz. Przecież właśnie dlatego to ty lecisz na Kalgan, bo nie będzie w tym nic niezwykłego, jeśli poprosisz o pozwolenie przejrzenia archiwum Muła. I musisz się zachowywać zupełnie naturalnie, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Jeśli wrócisz na Terminusa z dziewczyną, która wśliznęła się ukradkiem na statek, to możesz się znaleźć nawet w dzienniku telewizyjnym.
— Skąd ci to wszystko p… przyszło do głowy? To… eee… dziecinne gadanie… — było to zbyt nonszalanckie jak na Homira Munna i nawet ktoś, kto wiedział mniej niż Arkadia, nie dałby mu wiary.
— Słyszałam waszą rozmowę przez detektor dźwięku! — Nie potrafiła ukryć dumy ze swej przebiegłości. — Wiem wszystko, więc musisz mi pozwolić zostać.
— A ojciec? — Munn zagrał atutem. — Na pewno myśli, że zostałaś porwana… że nie żyjesz.
— Zostawiłam mu wiadomość — Arkadia przebiła swoją kartą — i myślę, że wie, że nic może robić hałasu. Chyba przyśle ci telegram.
Munn gotów był już uwierzyć w czary, bo zaledwie dwie sekundy potem odbiornik zasygnalizował depeszę.
— Założę się, że to od ojca — powiedziała Arkadia i było tak rzeczywiście.
Depesza była zaadresowana do Arkadii i niedługa. Zawierali tylko dwa zdania: „Dziękuję za wspaniały prezent, z którego na pewno zrobiłaś dobry użytek. Baw się dobrze”.
— Widzisz — rzekła — to instrukcja.
Homir przyzwyczaił się do Arkadii. Po pewnym czasie był nawet zadowolony z jej obecności. A jeszcze potem zastanawiał się, co by robił, gdyby nie było jej na statku. Cały czas gadała. Była bardzo przejęta. A co najważniejsze, nic się nie bała. Wiedziała, że Druga Fundacja jest wrogiem, ale nie martwiła się tym. Wiedziała, że na Kalganie Homir będzie musiał się zmierzyć z nieprzyjazną biurokracją, ale nie mogła się tego doczekać.
Być może było tak dlatego, że miała czternaście lat.
W każdym razie, tygodniowa podróż oznaczała teraz raczej rozmowę niż introspekcję. Z całą pewnością nie była to zbyt pouczająca rozmowa, jako że obracała się niemal całkowicie wokół jednego tematu, a mianowicie wyobrażeń czternastoletniej „panny o tym, jak najlepiej wywieść w pole władcę Kalgana. Były to pomysły zabawne i zupełnie nonsensowne, ale przedstawiane z całkowitą powagą.
Homir nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, słuchając jej i zastanawiając się za każdym razem, z jakiego to arcydzieła fikcji historycznej zaczerpnęła swoje nieprawdopodobne wyobrażenia o wielkim wszechświecie.
Był właśnie wieczór przed ostatnim skokiem. Jasna gwiazda pośród ciemnej pustki ożywionej tu i ówdzie ledwo dostrzegalnym mrugnięciem to Kalgan. Widziany przez teleskop statku, wydawał się skrzącą się plamą o ledwie widocznych konturach.
Arkadia siedziała, założywszy nogę na nogę, na jedynym dobrym krześle. Miała na sobie spodnie i wcale nie nazbyt obszerną koszulę Homira. Jej. własne, bardziej kobiece ubranie, zostało uprane i uprasowane z myślą o lądowaniu.
— Wiesz, mam zamiar poświęcić się pisaniu powieści historycznych — rzekła.
Uważała, że podróż jest wspaniała. Wujek Homir nie miał absolutnie nic przeciwko słuchaniu tego, co mówiła, a rozmowa z naprawdę inteligentną osobą, która poważnie słucha twoich wywodów, jest bardzo przyjemna.
— Przeczytałam całą masę książek o wielkich ludziach z dziejów Fundacji. No wiesz, o takich jak Seldon, Hardin, Mallow, Devers i inni. Przeczytałam nawet większość z tego, co pisałeś o Mule, tyle tylko, że to niezbyt przyjemne czytać te partie, które opisują porażki Fundacji. Nie wolałbyś czytać takiej historii, która pomija te głupie, tragiczne momenty?
— Wolałbym zapewnił ją poważnie Munn. — Ale to nie byłby uczciwy opis, prawda, Arkady? Jeśli nie opisze się całej historii, to nie można marzyć o szacunku w sferach akademickich.
— Phi! Kto dba o szacunek w sferach akademickich? — Homir był wspaniały. Ani razu przez ten cały czas nie pomylił się i nie nazwał jej. Arkadią zamiast Arkady. — Moje powieści będą ciekawe, będą kupowane i znane. Jaki pożytek z pisania książek, jeśli się ich nie sprzedaje i nie jest się znanym pisarzem Nie chcę, żeby znali mnie tylko jacyś starzy profesorowie. Muszą mnie znać wszyscy.
Na samą myśl o tym w jej oczach pojawił się zachwyt. Umościła się wygodniej na krześle.
— Prawdę mówiąc, jak tylko uda mi się nakłonić ojca, żeby mi na to pozwolił, lecę na Trantor, żeby znaleźć tam materiały źródłowe na temat Pierwszego Imperium. Urodziłam się na Trantorze, wiedziałeś o tym?
Wiedział, ale odparł: — Naprawdę? — wkładając w swój głos odpowiednią porcję zdziwienia. W nagrodę został obdarzony czymś pośrednim między, promiennym uśmiechem a sztucznym szczerzeniem zębów.
— Taaa… Moja babcia… no, wiesz, Bayta Darell, słyszałeś o niej… była kiedyś na Trantorze z moim dziadkiem. Prawdę mówiąc, to właśnie tam powstrzymali Muła, kiedy cała Galaktyka leżała u jego stóp. I — mój ojciec i mama też tam polecieli po ślubie. Tam się urodziłam. Mieszkałam tam nawet do śmierci matki, tylko że miałam wtedy dopiero trzy lata i niedużo pamiętam. A ty, wujku, byłeś kiedy na Trantorze?
— Niestety, nie — oparł się plecami o zimną ścianę i słuchał z roztargnieniem. Kalgan był już bardzo blisko i czuł, jak znowu ogarnia go niepokój.
— No, czy to nie jest zupełnie romantyczna planeta? Ojciec mówi, że za czasów Stannela V żyło tam więcej ludzi niż dzisiaj na dziesięciu największych światach razem wziętych. Mówi, że było to jedno wielkie metalowe miasto, stolica całej Galaktyki. Pokazywał mi zdjęcia, które zrobił na Trantorze. Teraz to wszystko leży w ruinach, ale wciąż jest fantastyczne! Bardzo chciałabym to znowu zobaczyć. Prawdę mówiąc… wujku!
— Tak?
— A może byśmy tam polecieli, kiedy skończymy już z Kalganem?
— Co? — na jego twarzy pojawiła się nurtująca go obawa. — Nie zaczynaj teraz o tym. To nie jest wycieczka dla przyjemności, lecz poważna sprawa. Pamiętaj o tym.
— Ale to właśnie jest poważna sprawa — pisnęła. — Na Trantorze może być niewiarygodna ilość informacji. Nie uważasz?
— Nie — podniósł się ciężko na nogi. — Teraz odsuń się od komputera. Musimy zrobić ostatni skok, a potem położysz się spać.
”Przynajmniej jedna korzyść z lądowania” pomyślał. Miał już dosyć spania na płaszczu rozłożonym na metalowej podłodze.
Obliczenia nie były trudne. „Atlas dróg kosmicznych” podawał zupełnie wystarczające informacje na temat szlaku z Fundacji na Kalgan. Lekkie, krótkie szarpnięcie towarzyszące przejściu przez nadprzestrzeń i ostatnie dwa lata świetlne zostały za nimi.
Słońce Kalgana było teraz rzeczywiście słońcem — duże, oślepiające, żółtobiale, lecz niewidzialne za oknami, które automatycznie zamknęły się po oświetlonej stronie statku.
Kiedy rano się obudzą, będą już prawie na Kalganie.
Kalgan miał niewątpliwie najbardziej oryginalną historię spośród wszystkich światów Galaktyki. Dzieje Terminusa, na przykład, były prawie nieprzerwanym okresem rozwoju. Dzieje Trantora, dawnej stolicy Galaktyki były natomiast prawie nieprzerwanym okresem upadku. Natomiast Kalgan…
Kalgan zdobył sławę już na dwieście lat przed Seldonem — jako centrum rozrywki. Był on centrum rozrywki w tym sensie, że uczynił z niej przemysł, i to przemysł niezwykle zyskowny.
Przy tym był to niezwykle stabilny interes. Najbardziej stabilny przemysł w całej Galaktyce.
Podczas gdy wszędzie z wolna upadała cywilizacja, Kalgan pozostawał zupełnie nietknięty. Bez względu na to, jakie zachodziły w nich przemiany gospodarcze i społeczne, sąsiednie sektory przestrzeni miały zawsze jakąś elitę, a charakterystyczną cechą elity społecznej jest to, że ma ona czas na przyjemności.
Kalgan oferował zatem z powodzeniem — i z zyskiem — swe usługi podstarzałym, wyperfumowanym dandysom z dworu imperatora i ich błyszczącym i wyrafinowanym damom, nieokrzesanym i dzikim satrapom, którzy zdobywszy krwawo rządy na swych planetach, rządzili tam żelazną ręką, a tu pławili się w zbytku wraz ze swymi lubieżnymi i wyuzdanymi dziwkami, a wreszcie grubym i ceniącym uroki życia biznesmenom z Fundacji i ich pulchnym żonom.
Wszystkich ich traktowano na Kalganie jednakowo, bo wszyscy mieli pieniądze. A ponieważ Kalgan służył wszystkim i nikogo nie dyskryminował, ponieważ towar, który oferował, cieszył się niesłabnącym powodzeniem, ponieważ jego władcy byli na tyle mądrzy, by nie mieszać się do polityki żadnego z okolicznych światów i by nie dociekać praw kolejnych władców, prosperował świetnie, gdy inni biedowali, i zyskiwał, gdy inni tracili.
Sytuacja trwała tak aż do czasów Muła. Wtedy podupadł i Kalgan, gdyż Muła nie interesowały rozrywki, nie interesowało nic oprócz podboju. Dla niego wszystkie planety były takie same. Również Kalgan.
Tak więc, na dziesięć lat, Kalgan znalazł się w dziwnej dla siebie roli metropolii Galaktyki, stolicy największego państwa od czasu upadku Imperium Galaktycznego.
Wraz ze śmiercią Muła nadszedł kres jego imperium. Najpierw uniezależniła się Fundacja, a po niej większość podbitych przez Muła światów. Nie minęło pół wieku, a po krótkim okresie świetności Kalgana pozostało tylko wspomnienie i oszołomienie jak po śnie narkotycznym. Kalgan nigdy już nie zdołał się z tego otrząsnąć na dobre. Nie mógł stać się na powrót neutralnym światem dostarczającym rozrywki mieszkańcom innych światów, gdyż zauroczenie władzą nigdy całkowicie nie przemija. Rządzili nim ludzie, których Fundacja określała mianem władców Kalgana, ale którzy stylizowali się na Muła, podtrzymując fikcję, iż są — jak on — zdobywcami, tytułowali się Pierwszymi Obywatelami Galaktyki.
Aktualny władca Kalgana rządził od pięciu miesięcy. Tytuł i władzę zawdzięczał swemu wcześniejszemu stanowisku dowódcy floty wojennej oraz pożałowania godnej nieostrożności poprzedniego władcy. Nikt z Kalgańczyków nie był wszakże tak głupi, by zajmować się zbyt długo lub zbyt wnikliwie kwestią prawowitości tej czy innej władzy. Takie rzeczy jak zmiana władcy zdarzają się i najlepiej jest pogodzić się z nimi.
Mimo iż ta swoista odmiana ewolucji drogą doboru naturalnego premiowała krwiożerczość i brak skrupułów, umożliwiała ona również niekiedy przetrwanie i wspięcie się na wyższy szczebel osobnikom zdolnym. Stettin, obecny władca Kalgana, był wystarczająco zdolny i samodzielny. Dla pewnych osób nawet zbyt samodzielny.
Zbyt samodzielny dla Pierwszego Ministra, który z taką samą, absolutnie doskonałą bezstronnością służył zarówno poprzedniemu, jak i obecnemu władcy, i który — gdyby tego dożył — służyłby równie wiernie następnemu panu.
Zbyt samodzielny dla lady Callii, która była kimś więcej niż przyjaciółką, lecz mniej niż żoną Stettina.
Tego wieczoru cała trójka znajdowała się w prywatnych apartamentach Stettina. Pierwszy Obywatel, potężny mężczyzna w lśniącym mundurze admirała, który sobie szczególnie upodobał, siedział z chmurną miną na zwykłym, twardym krześle, w pozycji równie sztywnej jak tworzywo, z którego wykonano ów mebel. Pierwszy Minister, Lev Meirus, stał przed nim z doskonale obojętnym wyrazem twarzy, gładząc długimi; nerwowymi palcami głęboką bruzdę ciągnącą się od haczykowatego nosa, przez zapadnięty policzek, niemal aż po koniec ozdobionego siwą bródką oblicza. Lady Callia ułożyła się z gracją na pokrytej gęstym futrem piankowej kanapie. Miała lekko nadąsaną minę, gdyż Stettin nie zwracał na nią uwagi.
— Panie — mówił Meirus, używając jedynego tytułu odpowiedniego dla władcy, który mianował się Pierwszym Obywatelem — nie dostrzegasz tego, że historia charakteryzuje się pewną ciągłością wydarzeń. Twe życie pełne było zaskakujących zakrętów, toteż skłonny jesteś uważać, że historia cywilizacji jest równie podatna na nagłe zmiany. Tak jednak nie jest.
— Muł dowiódł, że jest.
— Owszem, ale kto może się z nim równać? Nie zapominaj, panie, że on nie był zwykłym człowiekiem. I nawet jemu nie wszystko się powiodło.
— Misiu — jęknęła nagle żałośnie lady Callia i natychmiast skurczyła się pod wściekłym spojrzeniem Pierwszego Obywatela.
— Nie przeszkadzaj, Callia — rzekł szorstko Stettin. — Meirus, mam już dość bezczynności. Męczy mnie to. Mój poprzednik poświęcił całe życie na to, żeby uczynić z floty bezbłędnie działający mechanizm. Nie ma sobie równej w całej Galaktyce. I co z tego? Umarł, nie wykorzystawszy ani razu tej maszyny. I teraz ja mam robić to samo? Ja — admirał tej floty? Czy dużo trzeba czasu, żeby ta wspaniała maszyna zardzewiała? Na razie ciągnie krocie ze skarbca i nic nie daje w zamian. Oficerowie rwą się do działania, marzą o panowaniu nad przestrzenią, a załogi śnią o łupach. Cały Kalgan pragnie odrodzenia Imperium i sławy. Nie rozumiesz tego?
To tylko słowa, panie. Rozumiem je. Panowanie nad przestrzenią, łupy, sława — to wszystko jest bardzo przyjemne, kiedy się już to ma, ale osiągnięcie tego jest bardzo ryzykowne i zawsze nieprzyjemne. Sukcesy mogą się kiedyś skończyć. A historia dowodzi, że zaatakowanie ,Fundacji nigdy jeszcze nie było mądrym posunięciem. Nawet dla Muła lepiej by było, gdyby się od tego powstrzymał…
W błękitnych, naiwnych oczach lady Callii pojawiły się łzy. Ostatnio Misio prawie jej nie zauważał, a kiedy wreszcie przyrzekł, że spędzi z nią wieczór, wtargnął tu ten wstrętny, siwy chudzielec, który zawsze zdawał się patrzeć przez nią zamiast na nią. I Misio nie wyrzucił go. Nie śmiała się odezwać, przestraszyło ją nawet łkanie, które mimo wysiłków wyrwało się jej z piersi.
Misio mówił teraz w sposób, którego nie cierpiała — twardym, nieustępliwym głosem.
— Myślisz według starych schematów. Fundacja przewyższa nas obszarem i liczbą ludności, ale jej poszczególne części są ze sobą luźno powiązane i rozpadną się od jednego ciosu. Tylko inercją trzyma je w kupie, a ja jestem wystarczająco silny, żeby poradzić sobie z inercją. Przesłania ci spojrzenie pamięć o odległych czasach, kiedy tylko Fundacja dysponowała energią jądrową. Udało im się uniknąć potężnego uderzenia, na które zdobyło się pod koniec swoich dni rozkładające się Imperium, a potem za jedynych przeciwników mieli już tylko wojowniczych, ale ograniczonych i skłóconych ze sobą królików, którzy atomowym statkom Fundacji mogli przeciwstawić tylko sypiące się wraki.
Ale Muł, mój drogi, zmienił ten stan rzeczy. Wiedzę, której Fundacja zazdrośnie strzegła dla siebie, upowszechnił w całej Galaktyce i skończył się ich monopol ha naukę. Teraz nie jesteśmy od nich gorsi.
— A Druga Fundacja? — spytał chłodno Meirus.
— Druga Fundacja? — powtórzył równie zimno Stettin. — Może znasz ich zamiary, co? Potrzebowali dziesięciu lat, żeby powstrzymać Muła, jeśli — w co niektórzy wątpią — zrobili to istotnie. Nie wiesz o tym, że znakomita większość psychologów i socjologów w Fundacji jest zdania, że Muł zupełnie zniweczył Plan Seldona? Jeśli Plan upadł, to powstała próżnia, którą równie dobrze mogę ja wypełnić.
— Za mało wiemy na ten temat, żeby ryzykować taką grę.
— My może wiemy za mało, ale mamy tu akurat gościa z Fundacji. Nie wiedziałeś p tym? Niejaki Homir Munn, który, z tego co wiem, pisze artykuły o Mule i który jest dokładnie tego zdania, że Plan Seldona upadł.
Pierwszy Minister pokiwał głową.
— Słyszałem o nim, a przynajmniej o tym, co pisze. Czego on tu szuka?
— Prosi o zezwolenie na wstęp do pałacu Muła.
— Ach tak? Najmądrzej byłoby mu odmówić.
Nie jest dobrze postępować wbrew przesądom, w które wierzy cała planeta.
— Zastanowię się nad tym i porozmawiamy jeszcze raz.
Meirus złożył głęboki ukłon i wyszedł. Lady Callia spytała płaczliwym głosem:
— Gniewasz się na mnie, Misiu?
Stettin odwrócił się do niej ze złością.
— Ile razy ci mówiłem, żebyś nie używała tego idiotycznego imienia w obecności innych osób?
— Dawniej lubiłeś, kiedy cię tak nazywałam.
— Ale już nie lubię i żeby się to nigdy więcej nie powtórzyło!
Patrzył na nią posępnie. Dziwił się sam sobie, że jeszcze ją toleruje. Była łagodnym, głupiutkim stworzeniem, miała przyjemne ciało i darzyła go bojaźliwą miłością, która przyjemnie urozmaicała surowe życie żołnierza. Ale ta miłość zaczynała już być uciążliwa. Marzyła o małżeństwie, o tym, że zostanie pierwszą damą w państwie! Zabawne!
Wszystko było w porządku, dopóki był tylko admirałem, ale teraz, jako zdobywca i Pierwszy Admirał, miał większe ambicje. Potrzebował potomków, którzy mogliby zjednoczyć jego przyszłe państwo, potrzebne mu było to, czego nie miał i nie mógł mieć Muł, czego brak spowodował, że nowe imperium nie przetrwało swego założyciela. Jemu, Stettinowi, potrzebna była kobieta pochodząca z któregoś z wielkich historycznych rodów Fundacji, kobieta, z którą mógłby założyć dynastię.
Pomyślał, że właściwie mógłby się pozbyć Callii już teraz. Nie byłoby z tym żadnego kłopotu. Trochę by pojęczała… Odegnał tę myśl. Miała jednak pewne zalety i doceniał je od czasu do czasu.
Callia poweselała. Podniosła się jednym płynnym ruchem i ulegle przytuliła do niego.
— Nie będziesz na mnie krzyczał, prawda?
— Nie — pogładził ją bezwiednie. — Posiedź chwilę cicho, dobrze? Muszę pomyśleć.
— O tym człowieku z Fundacji?
— Tak.
— Misiu… — w jej głosie była prośba.
— Co?
— Misiu, mówiłeś, że ten człowiek jest z jakąś dziewczynką. Pamiętasz? Czy mogłabym się z nią zobaczyć, kiedy przyjdzie? Ja nigdy…
— Co ty sobie myślisz? Myślisz, że ja chcę, żeby mi tu przyciągnął dzieciaka? Czy moja sala audiencjonalna to szkółka? Dość tych bzdur, Callia.
— Ale ja się nią zajmę, Misiu. Nie musisz się nią przejmować. Po prostu ja prawie nigdy nie widuję dzieci, a wiesz, jak je kocham.
Spojrzał na nią ironicznie. Chyba nigdy jej się nie sprzykrzą te podchody. Kocha dzieci, to znaczy — jego dzieci, to znaczy — jego dzieci z prawego łoża, to znaczy — małżeństwo z nim. Roześmiał się.
Ten konkretny maluch — rzekł — to czternaste — czy piętnastoletnia dziewczyna. Pewnie jest równie duża jak ty.
Callia wyglądała na zdruzgotaną.
— Ale i tak chciałabym ją zobaczyć. Mogę? Ona mogłaby opowiedzieć mi o Fundacji. Zawsze chciałam tam polecieć, wiesz o tym. Mój dziadek pochodził z Fundacji. Zabierzesz mnie tam kiedy, Misiu?
Stettin uśmiechnął się. Może zabierze — jako zdobywca. Dobry nastrój, w jaki wprawiła go ta myśl, wyraził się w słowach:
— Tak, tak. Możesz się spotkać z tą dziewczyną i gadać z nią do woli o Fundacji. Tylko nie przy mnie, pamiętaj.
— Daję słowo, że nie będę ci przeszkadzała. Zaprowadzę ją do siebie.
Znowu była szczęśliwa. Nieczęsto się ostatnio zdarzało, że mogła robić to, na co miała ochotę. Zarzuciła mu ręce na szyję i poczuła, jak po pewnym wahaniu jego mięśnie rozluźniają się i ciężka głowa opiera się na jej ramieniu.
Arkadia triumfowała. Ileż się zmieniło od czasu, kiedy Pelleas Anthor wetknął swą durną głowę w okno jej pokoju — a wszystko stało się dzięki temu, że miała wyobraźnię i odwagę, żeby zrobić to, co trzeba było zrobić.
I oto jest na Kalganie. Była w Teatrze Głównym — największym w Galaktyce — i widziała na własne oczy wielkie gwiazdy piosenki, słynne nawet w odległej Fundacji. Wybrała się sama na zakupy w Aleję Kwiatów, centrum mody najweselszego świata w przestrzeni. I sama sobie wszystko wybrała, bo Homir Munn nie miał najmniejszego pojęcia o tych sprawach. Sprzedawczynie nie miały nic przeciw temu, że kupuje długie, lśniące suknie z pionowymi fałdami, które dodawały jej wzrostu — a przyczyniła się do tego waluta Fundacji. Homir dał jej dziesięciokredytowy banknot i kiedy wymieniła go na miejscowe kalganidy, zrobił się z tego bardzo gruby plik pieniędzy.
Była nawet u fryzjera i zmieniła uczesanie — z tyłu włosy raczej krótko podcięte, a na skroniach dwa lśniące loki. I w ogóle tak je umyto, że nigdy jeszcze nie były tak złociste — po prostu aż się świeciły.
Ale to, co teraz nastąpiło, było najlepsze ze wszystkiego. Z pewnością pałac władcy, Stettina, nie był tak wspaniały i tak bogato zdobiony jak teatry ani tak tajemniczy i historyczny jak stary pałac Muła, którego wieże widziała jak dotąd tylko z daleka, podczas przelotu nad planetą, ale — wyobraźcie sobie — była u prawdziwego władcy! Upajała się tą myślą.
A to jeszcze nie wszystko. Siedziała jakby nigdy nic sam na sam z jego Metresą. Arkadia wymawiała w myśli to słowo z dużej litery, ponieważ wiedziała, jaką rolę odgrywają takie kobiety w historii, znała ich czar i potęgę. Prawdę mówiąc, często wyobrażała sobie, że sama zostanie taką wpływową i błyszczącą na salonach kobietą, ale jakoś metresy nie były w modzie w Fundacji, a poza tym, gdyby doszło do czegoś, jej ojciec prawdopodobnie nie zgodziłby się na to.
Oczywiście lady Callia niezupełnie odpowiadała wyobrażeniom Arkadii o tym typie kobiet. Przede wszystkim, była raczej pulchna, a poza tym wcale nie wyglądała na osobę groźną i podstępną. Taka jakaś wyblakła, i do tego, zdaje się. krótkowidz. Głos też miała wysoki, a nie gardłowy i…
— Może chcesz jeszcze herbaty, dziecko? — spytała Callia.
— Proszę jeszcze jedną filiżankę, wasza dostojność (a może trzeba powiedzieć „wasza wysokość”? — pomyślała zaraz).
— Śliczne masz perły, pani — mówiła dalej Arkadia ze swobodą konesera sztuki (właściwie „pani” jest chyba najlepsze — pomyślała).
— Och, naprawdę? — wyglądało na to, że ta uwaga sprawiła Callii przyjemność. Zdjęła naszyjnik i bawiła się nim. — Podobają ci się? Jeśli tak, to mogę ci je dać.
— O rany… Pani naprawdę myśli… — perły znalazły się w jej dłoni, ale zaraz oddała je z wyraźnym żalem. — To by się nie podobało ojcu.
— Nie podobałyby mii się? Dlaczego? Są naprawdę ładne.
— Chciałam powiedzieć, że nie podobałoby mu się, gdybym je przyjęła. On zawsze powtarza: „Nie wolno ci przyjmować drogich prezentów od obcych ludzi”.
— Nie wolno? Ale… to znaczy, to jest prezent od Mi… od Pierwszego Obywatela. Myślisz, że źle zrobiłam, przyjmując je?
Arkadia poczerwieniała.
— Nie miałam na myśli…
Ale Callii znudził się już ten temat. Naszyjnik zsunął się na podłogę, lecz nie schyliła się nawet, by go podnieść.
— Miałaś mi opowiedzieć o Fundacji. Zacznij, proszę.
Arkadia znalazła się nagle w rozterce. Co tu można powiedzieć o tak rozpaczliwie nudnym i bezbarwnym świecie! Dla niej Fundacja sprowadzała się do wygodnego domu na przedmieściu, nudnego obowiązku nauki i monotonnego rytuału spokojnych, codziennych zajęć. Powiedziała niepewnie:
— Myślę, że jest akurat tak, jak w książkach na taśmie.
— Ach, oglądasz książki na taśmie? Ja nie mogę, bo zaraz dostaję bólu głowy. Ale wiesz, bardzo lubię historie video o waszych Handlarzach, takich prawdziwych, silnych mężczyznach. To naprawdę podniecające. Czy twój przyjaciel, pan Munn, jest Handlarzem? Niezupełnie wygląda na takiego silnego mężczyznę. Handlarze przeważnie mają brody i mówią basem, i tyranizują kobiety — prawda? Arkadia uśmiechnęła się. — To część naszej historii, pani. To znaczy, w początkach istnienia Handlarze byli pionierami. Poszerzali nasze granice i cywilizowali resztę Galaktyki. Uczyliśmy się o tym w szkole. Ale te czasy minęły. Nie ma już Handlarzy, tylko korporacje i takie tam rzeczy.
— Naprawdę? Jaka szkoda. To czym się zajmuje pan Munn? To znaczy, co robi, skoro nie jest Handlarzem?
— Wujek Homir jest bibliotekarzem.
Callia zakryła usta ręką i zachichotała.
— Chcesz powiedzieć, że pilnuje książek? Ojej! Żeby dorosły mężczyzna zajmował się takimi głupstwami!
— To bardzo dobry bibliotekarz, pani. Bibliotekarz to zawód bardzo poważany w Fundacji. — Odstawiła na wykonany z mlecznego metalu stolik małą opalizującą filiżankę.
Lady Callia zaniepokoiła się.
— Ależ, drogie dziecko, nie chciałam cię urazić. To na pewno bardzo inteligentny człowiek. Zauważyłam to w jego oczach, kiedy tylko na niego spojrzałam. Były takie… takie inteligentne. A poza tym musi być odważny, skoro chce obejrzeć pałac Muła.
— Odważny? — Arkadia sprężyła się wewnętrznie. To było to, na co czekała. Intryga! Intryga! Spytała z doskonałą obojętnością, oglądając z zainteresowaniem swe paznokcie: — A dlaczego trzeba być odważnym, żeby obejrzeć pałac Muła?
— Nie wiesz? — oczy Callii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Zniżyła głos: — Ciąży na nim klątwa. Na łożu śmierci Muł nakazał, aby nikt nie ośmielił się wejść do pałacu, zanim powstanie Imperium Galaktyczne. Nikt na Kalganie nie odważy się nawet pomyśleć, że mógłby tam wejść.
Arkadia przyjęła to spokojnie.
— Ależ to zabobon! — rzekła.
Nie mów tak — Callia była wyraźnie przygnębiona. — Misio też tak zawsze mówi. Chociaż mówi też, że nie trzeba tego głośno powtarzać, bo ta wiara pomaga mu trzymać ludzi w posłuszeństwie. Ale zauważyłam, że sam też tam nigdy nie był. Ani Thallos, który był Pierwszym Obywatelem przed Misiem. — Przyszło jej nagle coś do głowy, bo znowu spytała z ciekawością: — Ale dlaczego pan Munnchce obejrzeć ten pałac?
To był właśnie moment, w którym Arkadia mogła zacząć realizować swój dokładnie obmyślony plan. Wiedziała doskonałe z książek, że metresa władcy jest osobą, która faktycznie sprawuje rządy, że wywiera przemożny wpływ na wszystkie jego decyzje. Dlatego, jeśli wujek Homir nie wskóra nic u Stettina — a była pewna, że tak się stanie — ona musi naprawić to niepowodzenie przy pomocy lady Callii. Co prawda, lady Callia była zagadkową postacią. Wydawała się zupełnie tępa. No, ale z drugiej strony historia dowodzi…
— Jest pewien powód, pani — rzekła — ale czy zachowasz to w sekrecie?
— Jak pragnę szczęścia! — odparła Callia, robiąc przy tym odpowiedni gest nad białymi, falującymi piersiami.
Arkadia wiedziała z góry, że taka będzie odpowiedź.
— Wujek Homir jest wielkim autorytetem w sprawach Muła. Napisał o tym całą masę książek. Otóż on uważa, że z chwilą kiedy Muł podbił Fundację, zmieniła się cała historia Galaktyki.
— Ojej!
— On uważa, że Plan Seldona…
Callia z rozradowaną miną klasnęła w ręce, — Słyszałam o Planie Seldona! W każdym videofilmie o Handlarzach mówi się o tym. Podobno ten plan był tak zrobiony, żeby Fundacja zawsze zwyciężyła. To ma coś wspólnego z nauką, chociaż nigdy nie mogłam się zorientować co. Zawsze się denerwuję, kiedy mam słuchać wyjaśnień. Ale mów dalej, kochanie. Ty wyjaśniasz zupełnie inaczej. Wszystko wydaje się takie proste.
— No więc sama widzisz, pani — podjęła na nowo Arkadia — że kiedy Fundacja została pobita przez Muła, Plan Seldona zawiódł i od tamtej pory już się nie liczy. I kto teraz utworzy Drugie Imperium?
— Drugie Imperium?
Tak, pewnego dnia musi ono powstać, ale jak? To właśnie jest problem. No i jest jeszcze Druga Fundacja.
— Druga Fundacja? — lady Callia była zupełnie zdezorientowana.
Tak, oni planują bieg wydarzeń, są następcami Seldona. Powstrzymali Muła, ponieważ jego działanie było przedwczesne, ale teraz mogą popierać Kalgan.
— Dlaczego?
— Dlatego, że teraz Kalgan ma najwięcej danych, żeby stać się zalążkiem nowego imperium.
Wyglądało na to, że lady Callia zaczyna powoli rozumieć.
— Chcesz powiedzieć, że Misio ma stworzyć nowe imperium?
Tego nie można stwierdzić na pewno. Tak myśli wujek Homir, ale żeby się upewnić, musi przejrzeć archiwum Muła.
— To wszystko jest takie skomplikowane — rzekła lady Callia niepewnym głosem.
Arkadia poddała się. Zrobiła wszystko, co mogła.
Pierwszy Obywatel Stettin był w złym humorze. Spotkanie z tym niewydarzonym fajtłapą z Fundacji było zupełnie bezproduktywne. A nawet gorzej — było irytujące. Być absolutnym władcą dwudziestu siedmiu światów, dysponować największą w Galaktyce siłą militarną, mieć najbardziej w całym wszechświecie wybujałą ambicję i rozmawiać o jakichś bzdurach z antykwariuszem! Niech to szlag trafi.
Miał pogwałcić zwyczaje obowiązujące na Kalganie, tak? Miał pozwolić na to, żeby przewrócono do góry nogami pałac Muła, i to tylko po to, żeby jakiś dureń mógł napisać kolejną książkę? Poszukiwania naukowe! Autorytet wiedzy! Czy ten wymoczek wyobrażał sobie, że on poważnie weźmie takie frazesy? A poza tym — ścierpła mu lekko skóra, gdy to pomyślał — była jeszcze sprawa klątwy Muła. Nie wierzył w to — nikt inteligentny nie mógł wierzyć w takie brednie. Ale jeśli już miał się przeciwstawić ostatniej woli Muła, to z ważniejszych powodów niż te, które przedstawił ten dureń.
— A ty czego tu chcesz? — warknął i lady Callia, która właśnie pokazała się w drzwiach, aż się skurczyła ze strachu.
— Jesteś zajęty?
— Tak. Jestem zajęty.
— Ale nie ma tu nikogo, Misiu. Nie mogę z tobą porozmawiać nawet przez chwilę?
— Na Galaktykę! Czego chcesz? Mów szybko.
— Ta dziewczynka — zaczęła, jąkając się — powiedziała mi, że wybierają się do pałacu Muła. Pomyślałam, że mogłabym z nimi iść. Tam, w środku, musi być wspaniale.
— Powiedziała ci tak? A ja ci mówię, że ani oni się tam nie wybierają, ani my. Teraz wracaj do swoich. spraw. Mam cię już prawie powyżej uszu.
— Ależ, Misiu, dlaczego się nie wybierają? Nie chcesz im pozwolić? Ta dziewczynka mówiła, że ty stworzysz imperium!
— Nie obchodzi mnie, co mówiła… Zaraz, co powiedziałaś? — Podszedł szybko do Callii i chwycił ją tak mocno za ramię, że jego palce wpiły się w. jej ciało. — Co ci mówiła?
— Boli mnie. Nie mogę sobie przypomnieć, co mówiła, kiedy się tak na mnie patrzysz.
Puścił ją. Przez chwilę masowała ramię, na którym wyraźnie widać było czerwone ślady jego palców. Potem rzekła płaczliwie.
— Musiałam jej obiecać, że ci nie powiem.
— To źle. Mów! I to zaraz.
— Mówiła, że Plan Seldona został zmieniony i że gdzieś tam jest inna Fundacja, która stara się, żebyś stworzył nowe imperium. To wszystko. Aha, i mówiła, że pan Munn to ważny uczony i że potwierdzenie tego wszystkiego można znaleźć w pałacu Muła. To dokładnie wszystko, co powiedziała. Gniewasz się?
Ale Stettin nic nie odpowiedział. Wyszedł spiesznie z pokoju, zostawiając Callię w niepewności. Spoglądała za nim żałośnie swymi wielkimi jak u krowy oczami. Nie minęła godzina, jak zostały wysłane dwa rozkazy opatrzone urzędową pieczęcią Pierwszego Obywatela. Skutkiem jednego z nich pięćset liniowców wzniosło się w przestrzeń na, jak to oficjalnie określono, ćwiczenia operacyjne. Drugi natomiast dotyczył tylko jednego człowieka i wprawił go w wielką konfuzję.
Homir Munn skończył właśnie przygotowania do odlotu, kiedy dotarł do niego drugi ze wspomnianych rozkazów Stettina. Był to, oczywiście, nie tyle rozkaz, ile oficjalne pozwolenie na wstęp do pałacu Muła. Munn czytał je kilka razy, ale jakoś nie czuł z tego powodu wielkiej radości.
Za to Arkadia była uszczęśliwiona. Wiedziała, co się stało. A w każdym razie myślała, że wie.
Poli stawiała śniadanie na stole, patrząc jednym okiem na telewizor wyrzucający z siebie spokojnie najnowsze wiadomości. Można było bez obawy zastawiać stół, a jednocześnie zerkać w inną stronę. Wszystkie składniki śniadania znajdowały się w sterylnych pojemnikach jednorazowego użytku, w których się je od razu podgrzewało, więc przyrządzenie śniadania sprowadzało się dla niej do sporządzenia menu, ustawienia pojemników na stole i uprzątnięcia ich po posiłku.
Naraz zamarła w bezruchu, a potem jęknęła:
— Och, jacy ludzie się niegodziwi — a Darell mruknął coś pod nosem w odpowiedzi.
Jej głos wzniósł się do poziomu przenikliwego jazgotu, w który zawsze automatycznie wpadała, kiedy zaczynała lamentować nad nikczemnością świata.
— No i niech pan teraz powie, czemu ci okropni Kalgańczycy — mocno zaakcentowała drugą sylabę, przeciągając „a” — tak postępują? Wszyscy już myśleli,. że wreszcie dadzą spokój. Ale nie — cały czas tylko mącą i mącą.
Niech pan tylko spojrzy na ten tytuł „Zamieszki przed konsulatem Fundacji”. No, ja bym im coś powiedziała, gdyby to zależało ode mnie. Cały kłopot z ludźmi, że mają krótką pamięć. Zapominają, i już — zupełnie jakby w ogóle byli bez pamięci. Niech pan, doktorze, pomyśli o tej ostatniej wojnie, jak umarł Muł — oczywiście byłam wtedy jeszcze mała — nic, tylko zmartwienia i kłopoty. Zabili mojego rodzonego wuja, miał dopiero dwadzieścia parę lat i zostawił młodą żonę — dopiero dwa lata po ślubie — z małym dzieckiem. Nawet go pamiętam — miał jasne włosy i taki dołek w brodzie. Mam gdzieś jego trójwymiarowe zdjęcie… A teraz to jego dziecko — to była dziewczynka — ma już dorosłego syna, i też służy we flocie i wszystko się może zdarzyć… No więc nasi latali na patrole, i wszyscy dorośli zmieniali się tylko stale w obronie stratosferycznej… wyobrażam sobie, co by zrobili, gdyby Kalgańczycy posunęli się tak daleko. Mama opowiadała nam, że racjonowano wtedy jedzenie, i jakie były ceny i podatki. Człowiek ledwo wiązał koniec z końcem.
Człowiek sobie myśli, że jak by naród miał trochę rozumu, to za nic by nie chciał zaczynać na nowo, tylko by się trzymał od tego jak najdalej. I po mojemu, to nie ludzie to robią — taki Kalgańczyk to też by wolał siedzieć z żoną w domu, a nie tłuc się statkiem gdzieś po przestrzeni, żeby go w końcu zabili. To ten straszny typ, Stettin. Aż dziw bierze, że tacy ludzie jeszcze żyją. Zabił tego poprzedniego — jak mu tam — aha, Thallos, i teraz rozrabia, bo chce być szefem wszystkiego.
Ale dlaczego zaczyna z nami, to już naprawdę nie wiem. Musi przegrać, jak zawsze. Może to wszystko jest w Planie, ale czasem sobie myślę, że to musi być zły plan — tyle wojen i zabijania, chociaż oczywiście nie powiem nic złego o Seldonie, bo on na pewno wie lepiej niż ja i może jestem za głupia, żeby się go czepiać. A ta inna Fundacja też jest dobra. Mogli przecież teraz ich zatrzymać i wszystko by było dobrze. Pewnie i tak to w końcu zrobią i człowiek ma nadzieję, że zdążą, zanim zacznie być naprawdę źle.
Doktor Darell podniósł głowę znad śniadania.
— Mówiłaś coś, Poli?
Poli otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, a potem zmrużyła je ze złością.
— Nic, doktorze, w ogóle nic. Ja tu nie mam nic do gadania. Człowiek prędzej skona, niż można coś powiedzieć w tym domu. Tylko skocz tu, skocz tam, ale spróbuj coś powiedzieć… — I odeszła, kipiąc ze złości i mrucząc coś pod nosem.
Jej wyjście nie zrobiło na Darellu większego wrażenia niż jej gadanie.
Kalgan! Bzdura! Zwykły fizyczny przeciwnik! Tacy już nieraz dostawali łupnia.
Mimo to, nie mógł się trzymać z dala od tego głupiego kryzysu. Tydzień wcześniej burmistrz zaproponował mu stanowisko Pełnomocnika do Spraw Badań i Postępu Naukowego. Obiecał dać odpowiedź dzisiaj.
No, cóż…
Wiercił się niespokojnie na krześle. Że też akurat jemu musiano to zaproponować. Ale czy mógł odmówić? Wyglądałoby to dziwnie, a tego wolał nie ryzykować. W końcu, co go obchodzi Kalgan! Dla niego był tylko jeden wróg. Zawsze ten sam.
Dopóki żyła żona, cieszył się, że ma powód, by się sam przed sobą usprawiedliwiać z wymigiwania się od obowiązku. Krył się. Te długie, spokojne dni spędzone na Trantorze, wśród zabytkowych ruin! Cisza zrujnowanego świata i zapomnienie!
Ale żona zmarła. To wszystko trwało zaledwie pięć lat, a kiedy się skończyło, wiedział, że może żyć tylko w jeden sposób — walcząc z tym nieuchwytnym, ale groźnym wrogiem, który, rządząc jego przeznaczeniem, pozbawiał go ludzkiej godności, który czynił jego życie nędznym pełznięciem do z — góry określonego celu, który rozgrywał losy wszechświata jak jakąś wstrętną i nieubłaganie planową partię szachów.
Można to nazwać sublimacją — on sam tak to określał — ale ta walka nadała sens jego życiu.
Najpierw podjął pracę na Uniwersytecie Santańskim, u profesora Kleisego. Dobrze wykorzystał te pięć lat.
Ale Kleise był tylko zbieraczem danych. Nie mogło mu się powieść w osiągnięciu prawdziwego celu i kiedy Darell uświadomił to sobie z całą ostrością, uznał, że pora odejść.
Cóż z tego, że Kleise otaczał swoje badania tajemnicą, kiedy musiał mieć ludzi, którzy pracowali z nim i dla niego. Miał osoby, których mózgi sondował. I miał uniwersytet, który go finansował. To wszystko były słabości.
Kleise nie potrafił tego zrozumieć, a on, Darell, nie był w stanie mu tego wytłumaczyć. Rozstali się jak wrogowie. I dobrze się stało — musieli się tak rozstać. Musiał zrezygnować z pracy w uniwersytecie z powodu braku wyników — na wypadek, gdyby go ktoś obserwował.
Kleise pracował nad wykresami, Darell nad formułami matematycznymi, których nigdzie nie zapisywał i które krył w zakamarkach swego mózgu. Kleise pracował z wieloosobowym zespołem, Darell — sam. Kleise na uniwersytecie, Darell w zaciszu swego domu na przedmieściu.
I już prawie osiągnął swój cel.
Jeśli wziąć pod uwagę mózg, członek Drugiej Fundacji nie jest człowiekiem w normalnym znaczeniu tego słowa, Najbystrzejszy fizjolog czy najbardziej doświadczony neurochemik mogą nic nie wykryć, ale musi być jakaś różnica. A ponieważ różnica ta dotyczy mózgu, tam właśnie należy jej szukać.
Weźmy człowieka takiego jak Muł — a nie ma wątpliwości, że mieszkańcy Drugiej Fundacji posiadają identyczne jak on zdolności, bez względu na to, czy są one wrodzone czy nabyte — z umiejętnością odkrywania i manipulowania ludzkimi uczuciami, wydedukujmy stąd potrzebny obwód elektroniczny, a z tego z kolei niezbędne szczegóły budowy encefalografu, przed którym ukrycie takiej umiejętności będzie już niemożliwe.
I teraz w jego życiu znowu pojawia się Kleise, w osobie swego żarliwego młodego ucznia, Anthora.
Przecież to szaleństwo! Zjawia się tu z tymi swoimi wykresami i encefalogramami osób, do których dobrała się Druga Fundacja. On, Darell, nauczył się wykrywać takie zmiany w mózgu już wiele lat temu, ale jaki z tego pożytek? Chciał znaleźć sprawcę, nie narzędzie. Mimo to był zmuszony zgodzić się na współpracę z Anthorem, gdyż dawało to większą szansę ukrycia się.
Tak samo teraz zostanie Pełnomocnikiem do Spraw Badań i Postępu Naukowego. To również daje większą szansę ukrycia się! I tak stworzył konspirację w konspiracji.
Pomyślał o Arkadii i zdenerwował się, ale szybko się otrząsnął. Gdyby pozostawiono go samego, nigdy by się to nie wydarzyło. Gdyby pozostawiono go samego, niebezpieczeństwo nie groziłoby nikomu oprócz niego. Gdyby pozostawiono go samego…
Poczuł, że wzbiera w nim gniew, gniew na nieżyjącego Kleisego, na żyjącego Anthora, na tych wszystkich pełnych dobrych intencji głupców…
No cóż, powinna dać sobie radę. Jak na swój wiek, była bardzo dojrzała. Powinna dać sobie radę! Było to jego pobożne życzenie…
Ale czy dawała sobie radę?
W chwili, kiedy doktor Darell powtarzał, sobie ponuro, że powinna dać sobie radę, Arkadia siedziała w zimnym, surowym przedpokoju Urzędu Pierwszego Obywatela Galaktyki, przenosząc wzrok z jednej ściany na drugą. Siedziała tam już dobre pół godziny. Kiedy przekroczyła, wraz z Homirem Munnem próg Urzędu, zauważyła przy drzwiach dwóch uzbrojonych wartowników. Poprzednim razem nie było ich.
Była teraz sama, ale wyczuwała czającą się w budynku wrogość. Nawet urządzenie tego wnętrza wydawało się nieprzyjazne. Po raz pierwszy. Co to mogło być?
Homir był u Stettina. A zatem co było nie tak?
Doprowadzało ją to do wściekłości. W książkofilmach i na video bohater w podobnej sytuacji przewidywał, co się stanie, i był na to z góry przygotowany, a tymczasem ona… ona siedziała i nic. Wszystko mogło się zdarzyć. Dosłownie wszystko! A ona siedziała i nic.
Zaraz, bez nerwów. Trzeba to wszystko przemyśleć od początku. Może nasunie się jakieś wyjaśnienie.
Przez dwa tygodnie Homir prawie nie wychodził z pałacu Muła. Zabrał ją raz ze sobą, za zgodą Stettina. Była to potężna i ponura budowla, pogrążona — zdało się — we wspomnieniach przeszłości. W opustoszałych salach głucho dźwięczały ich kroki. Arkadii zdecydowanie się to nie podobało. Wolała szerokie, gwarne i wesołe ulice stolicy, teatry i przedstawienia, którym nie było końca na tym świecie, zdecydowanie uboższym od Fundacji, ale nie szczerzącym pieniędzy na pokazanie się.
Homir wracał wieczorami przejęty…
— Dla mnie to świat z bajki — mówił szeptem. — Gdybym tylko mógł rozebrać ten pałac i kamień po kamieniu, warstwa po warstwie gąbki aluminiowej, przenieść go na Terminusa… Jakież by to było muzeum!
Jego dawne ociąganie się i niechęć do tego, co mu przyszło robić, zniknęły bez śladu. Teraz wręcz płonął chęcią działania. Nieomylnym tego znakiem, który oczywiście nie uszedł uwadze Arkadii, był fakt, że przez cały ten okres praktycznie ani razu się nie zająknął.
Pewnego razu powiedział:
— Są tam streszczenia notatek generała Pritchera…
— Słyszałam o nim. Pochodził z Fundacji, ale był zdrajcą i przeczesywał całą przestrzeń w poszukiwaniu Drugiej Fundacji, prawda?
— Niezupełnie zdrajcą, Arkady. Muł odmienił go.
— To na jedno wychodzi.
— To przeczesywanie, jak to nazwałaś, było absolutnie beznadziejnym przedsięwzięciem. Oryginalny zapis Konferencji Seldonowskiej na której pięćset lat temu powzięto decyzję o założeniu obu Fundacji, tylko napomyka o Drugiej Fundacji. Pisze tam, że znajduje się ona „na drugim końcu Galaktyki, na Krańcu Gwiazdy”. To wszystko, na czym mogli się oprzeć Muł i Pritcher. Nie dysponowali żadną metodą rozpoznania Drugiej Fundacji, nawet gdyby ją znaleźli. Cóż za szaleństwo!
— Sporządzili notatki — mówił teraz sam do siebie, ale Arkadia pilnie słuchała — dotyczące prawie tysiąca światów, a tymczasem liczba światów, które trzeba brać pod uwagę w tej sprawie, musi być bliska miliona. My też nie jesteśmy w lepszej sytuacji…
Arkadia przerwała mu z lękiem:
— Ćśśś!
Homir zdrętwiał i doszedł do siebie dopiero po dłuższej chwili. — Lepiej przestańmy rozmawiać — wymamrotał.
A teraz Homir był u Stettina, a Arkadia czekała sama w przedpokoju i zupełnie bez powodu czuła, jak krew zamiera jej w żyłach. I to było najbardziej przerażające. Fakt, że wydawało się nie być ku temu żadnego powodu.
Znajdujący się po drugiej stronie drzwi Homir też czuł dziwną miękkość w kolanach. Starał się z całej siły powstrzymać jąkanie, ale oczywiście skutek tego był taki, że mógł wymówić czysto nie więcej niż dwa słowa naraz.
Stettin — sześć stóp i sześć cali wzrostu, wydatna szczęka i zdecydowane spojrzenie — był w pełnym umundurowaniu. Mówił, machając rytmicznie potężną, zaciśniętą w pięść dłonią:
— Miał pan dwa tygodnie czasu, a teraz przychodzi pan do mnie z pustym gadaniem. No, śmiało, chcę wiedzieć, co mnie czeka, i nie obawiam się najgorszych wiadomości. Czyżby moja flota miała zostać rozbita w puch? Czyżbym miał walczyć nie tylko z ludźmi z Pierwszej, ale także z widmem Drugiej Fundacji?
— Po… powtarzam, panie, że nie jestem p… prorokiem. Z… zupełnie nie n… nie wiem.
— Ale może chce pan wrócić i ostrzec swoich rodaków? Na głęboką Przestrzeń, dosyć tego udawania! Albo powie mi pan prawdę, albo sam ją z pana wyciągnę, razem z flakami.
— M… mówię szczerą p… prawdę i proszę p… panie, żebyś n… nie zapominał, że jestem obywatelem Fundacji. Jeśli m… mi się coś stanie, to możesz, p… panie, p… później tego żałować.
Władca Kalgana roześmiał się gromko:
— To pogróżki dobre dla dzieci. Może pan to schować dla jakiegoś idioty. No cóż, panie Munn, byłem cierpliwy. Słuchałem przez dwadzieścia minut tych nudnych bredni, których wymyślenie musiało pana kosztować bezsenną noc. Na darmo się pan trudził. Wiem doskonale, że nie przybył pan tu tylko po to, żeby wygrzebać w archiwum Muła jakąś ciekawostkę… Miał pan inny cel, choć nie chce pan się do tego przyznać. Prawda?
W oczach Homira Munna pojawiło się przerażenie. Stettin dostrzegł to i klepnął go w ramię z taką siłą, że zachwiał się nie tylko bibliotekarz, ale i krzesło pod nim.
— Dobrze. A więc porozmawiajmy teraz szczerze. Bada pan Plan Seldona. Wie pan, że jest on już nieaktualny. Wie pan, być może, że teraz ja muszę nieuchronnie wygrać — ja i moi następcy. Czy to ważne, człowieku, kto, stworzy Drugie Imperium? Wystarczy, że zostanie utworzone. Historia nie ma swoich faworytów, prawda? Boi się pan mi powiedzieć? Widzi pan teraz, że znam cel pańskiej misji.
— Czego p… pan chce ode m… mnie? — spytał Munn ochrypłym głosem.
— Pana współpracy. Nie chciałbym popsuć czegoś w Planie przez nadmierną pewność siebie. Pan się zna na tym lepiej niż ja, może pan wykryć jakieś drobne usterki, których ja nic zauważę. Dobrze pana wynagrodzę — dostanie pan swój udział w łupach. Czego pan się spodziewa w Fundacji? Odwrócić bieg wydarzeń? Zapobiec nieuniknionej prawdopodobnie porażce? Przedłużyć wojnę? A może jest pan po prostu patriotą i chce oddać życie za swój kraj?
— J… ja… — zaczął Munn, ale zaciął się na dobre i nie powiedział ani słowa.
— Zostanie pan — rzekł pewnym siebie głosem władca Kalgana. — Nie ma pan wyboru. Chwileczkę… — przypomniał sobie coś. — Mam informację, że pańska bratanica pochodzi z rodu Bayty Darell.
— Tak — zdołał wykrztusić Homir. W tej chwili nie czuł się na siłach, aby mówić coś poza szczerą prawdą.
— Czy to znacząca rodzina w Fundacji?
Homir skinął głową i rzekł:
— Taka, że na pewno n»e z… zniosą, żeby im się s… stała jakaś k… krzywda.
— Krzywda? Niech pan nie będzie idiotą. Myślę o czymś zupełnie przeciwnym. Ile ona ma lat?
— Czternaście.
— Ach tak! No, ale nawet Druga Fundacja czy sam Hari Seldon nie są w stanie przeszkodzić temu, żeby dziewczynka po pewnym czasie stała się kobietą.
Powiedziawszy to, obrócił się na pięcie i szybko podszedł do ukrytych za kotarą drzwi, które otworzył jednym szarpnięciem. — Po jaką przestrzeń przyciągnęłaś tu swoje trzęsące się zwłoki? — ryknął.
Lady Callia zamrugała powiekami i rzekła cichutko:
— Nie wiedziałam, że jest ktoś u ciebie.
— Jest. Pomówimy o tym później, a teraz zabieraj się stąd, i to szybko.
Dobiegający z korytarza tupot świadczył, że lady Callia oddaliła się biegiem. Stettin wrócił na swoje miejsce.
— Ona to epizod, który trwa już zbyt długo. To się wkrótce skończy. Czternaście lat, powiada pan?
Homir spojrzał na niego z przerażeniem.
Arkadia poderwała się spłoszona, chwytając kątem oka jakiś ruch. Bezszelestnie otworzyły się drzwi. Ukazał się zza nich zakrzywiony palec, dający gwałtownie znaki, żeby podeszła. Przez długą chwilę trwała w miejscu, a potem, jakby sam ten widok zmusił ją do takiej ostrożności, zbliżyła się na palcach do drzwi.
Ich kroki brzmiały w korytarzu niczym zduszony szept. Była to oczywiście lady Callia. Ściskała rękę Arkadii tak mocno, że aż bolało. Arkadia jakoś nie miała nic przeciw temu, żeby iść za nią. Lady Callii przynajmniej się nie bała.
Ale co to wszystko miało znaczyć?
Znalazły się w jej buduarze. Wszystko tam było różowe, miękkie i puszyste. Lady Callia przycisnęła się plecami do drzwi.
— To było przejście do mnie… wiesz, do mojego pokoju, z jego gabinetu. Z jego, wiesz… — powiedziała, wskazując za siebie kciukiem, jak gdyby sama myśl o nim napełniała jej serce śmiertelną trwogą.
— Całe szczęście… całe szczęście… — jej źrenice tak się rozszerzyły, że wydawało się, iż błękit jej oczu pokrywa się czernią.
— Czy możesz mi, pani, powiedzieć… zaczęła nieśmiało Arkadia.
Callia podskoczyła gwałtownie.
— Nie, dziecko, nie teraz. Nie mam czasu. Zdejmij ubranie. Proszę cię. Proszę. Dam ci więcej, niż masz i nie rozpoznają cię.
Zanurzyła się w szafie, wyrzucając na podłogę sterty przeróżnych, bezużytecznych teraz szmatek i szukając gorączkowo czegoś, w czym mogłaby się pokazać dziewczynka, nie wzbudzając w nikim niezdrowych emocji.
— O, weź to. To powinno być dobre. Masz pieniądze? Bierz — weź wszystkie, i to, i to — ściągała klejnoty z palców i kolczyki z uszu. — Leć do domu… leć do domu, do Fundacji.
— Ale Homir… wujek — protestowała bez przekonania, podczas gdy lady Callia wciągała na nią przez głowę pachnącą perfumami luksusową suknię z metalicznej przędzy.
— On nie odleci stąd. Misio zatrzyma go tu na zawsze, ale ty nie możesz zostać. Ojej, nie rozumiesz, kochanie?
— Nie — Arkadia nie ruszała się z miejsca. — Nie rozumiem.
Lady Callia splotła ciasno dłonie.
— Musisz wracać, żeby ostrzec swój kraj, że będzie wojna. Chyba to jasne? — Paradoksalne, wydawało się, że przerażenie nadało jej myślom i słowom niezwykłą u niej jasność. — Teraz chodź!
Wyszły innymi drzwiami. Mijały oficerów, którzy oglądali się za nimi, ale nie widzieli powodu, aby zatrzymywać kogoś, kogo tylko władca Kalgana mógł bezkarnie zatrzymać. Kiedy przechodziły przez drzwi, strażnicy prężyli się i prezentowali broń.
Arkadia nie śmiała głębiej odetchnąć. Wydawało się jej, że ta wędrówka po korytarzach pałacu trwała całe wieki, a przecież od chwili kiedy w drzwiach przedpokoju, w którym czekała na Munna, ukazał się kiwający na nią palec lady Callii, do czasu, kiedy wreszcie znalazła się za bramą pałacu, minęło tylko dwadzieścia pięć minut.
Obejrzała się z trwogą.
— Nie… nie wiem, pani, dlaczego to robisz, ale dziękuję ci… A co będzie z wujkiem Homirem?
— Nie wiem — jęknęła lady Callia. — Na co czekasz? Jedź prosto na kosmodrom. Nie zwlekaj. On może już cię szuka.
Ale Arkadia ociągała się. Miała zostawić Homira i teraz, kiedy poczuła się swobodna, obudziła się w niej podejrzliwość.
— A jeśli tak jest, to dlaczego martwi cię to, pani? — spytała.
Lady Callia zagryzła wargi i wybąkała:
— Nie mogę ci tego powiedzieć. Jesteś jeszcze za mała. To by było nieprzyzwoite. No, wiesz, dorastasz, a ja… ja poznałam Misia, kiedy miałam szesnaście lat. Nie chcę, żebyś tu była — w jej oczach pojawiła się wrogość i zażenowanie.
Arkadia zrozumiała, co jej groziło, i zdrętwiała z przerażenia.
— A co się stanie z tobą, pani, kiedy on się o tym dowie? — wyszeptała.
— Nie wiem — odparła płaczliwym tonem lady Callia i zasłoniwszy ręką twarz, odwróciła się i pobiegła szeroką drogą wiodącą do rezydencji władcy Kalgana.
Ale Arkadia stała w miejscu jak zamurowana, bo w ostatniej chwili, zanim lady Callia odwróciła się, coś dostrzegła. W tych wielkich, przerażonych oczach pojawił się na ułamek sekundy błysk zimnej satysfakcji. Zimnej, nieludzkiej satysfakcji.
Mimo iż trwało to krócej niż mrugnięcie, Arkadia nie miała wątpliwości, że się nie przewidziała.
Puściła się pędem, szukając wolnej budki, z której przez naciśnięcie guzika mogła przywołać taksówkę.
Nie uciekała przed Stettinem. Nie uciekała przed nim ani przed jego zgrają. , która może już deptała jej po piętach. Nie straszne jej już było jego dwadzieścia siedem światów, pędzących niby jeden wielki pies gończy jej tropem.
Uciekała jak najdalej od słabej kobiety, która pomogła jej wydostać się z pałacu. Od kobiety, która obsypała ją klejnotami i pieniędzmi, która ryzykowała własnym życiem, aby ją ocalić. Od istoty, która należała do Drugiej Fundacji.
Przed budką zatrzymała się z lekkim trzaskiem taksówka powietrzna. Wzbudzony przez nią po wiew omiótł twarz Arkadii i wzburzył włosy pod darowanym jej przez Callię kapturem z miękkiego futra.
— Dokąd jedziemy, proszę pani?
Starała się usilnie, aby jej głos zabrzmiał jak najbardziej dorośle.
— Ile tu jest kosmodromów?
— Dwa. Na który chce pani lecieć?
— A który jest bliżej? Taksówkarz spojrzał na nią.
— Kalgan Centralny, proszę pani.
— To na ten drugi. Mam pieniądze — trzymała w ręku dwudziestokalganidowy banknot. Jego nominał nie miał dla niej żadnego znaczenia, ale taksówkarz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Gdzie tylko pani sobie życzy. Taksówką powietrzną może pani się dostać wszędzie.
Przytuliła rozpalony policzek do chłodnego, z lekka pachnącego stęchlizną oparcia. W dole przesuwały się wolno światła miasta.
Co teraz robić? Co teraz robić?
W tej chwili poczuła się małą, głupiutką dziewczynką. Ojciec był daleko i bała się. Do oczu napłynęły jej łzy. Czuła nieznośny ucisk w gardle, jakby miała wybuchnąć głośnym płaczem.
Nie bala się, że złapie ją Stettin. Lady Callia zadba, żeby do tego nie doszło. Lady Callia!
Stara, głupia, tłusta krowa, ale jakoś udawało się jej zatrzymać przy sobie Stettina. O, teraz to było zupełnie jasne. Wszystko było jasne.
Ta herbatka u Callii, na której starała się być taka chytra i inteligentna. Mądra, mała Arkadia! Nienawidziła się w tej chwili. Pokierowano nią podczas tej rozmowy i prawdopodobnie potem pokierowano Stettinem, żeby mimo wszystko pozwolił Homirowi na wstęp do pałacu. Chciała tego ona, ta pozornie głupawa Callia, i tak wszystko zaaranżowała, że Arkadia sama dostarczyła wiarygodnej wymówki, takiej, która nie wzbudziła żadnego podejrzenia u ofiar i nie wymagała bezpośredniej interwencji Callii.
Ale wobec tego dlaczego była wolna? Homir, oczywiście, był więźniem… Chyba że… Chyba że ma wrócić do Fundacji jako przynęta… jako przynęta dla reszty… żeby wpadli w łapy Drugiej Fundacji.
A więc nie może wrócić do Fundacji…
— Kosmodrom, proszę pani — taksówka stała. Dziwne. Nawet nie spostrzegła, kiedy się zatrzymali.
Zupełnie jak we śnie.
— Dziękuję — podała banknot nie widząc niczego, niezdarnie wygramoliła się z pojazdu i puściła się biegiem przez elastyczny chodnik.
Światła. Obojętni mężczyźni i kobiety. Wielkie tablice z pojawiającymi się na nich informacjami o przylatujących i odlatujących statkach.
Dokąd lecieć? Nie dbała o to. Wiedziała tylko tyle, że nie poleci na Fundację. Dokądkolwiek, byle nie tam.
Dzięki Seldonowi, że Callia zapomniała się na chwilę, że na ułamek sekundy, będąc już znużona ciągłym udawaniem i nie obawiając się, że może to dostrzec takie dziecko, pozwoliła sobie na odprężenie się.
I wtedy Arkadia uświadomiła sobie coś innego, coś, co niejasno przeczuwała cały czas, od chwili, kiedy zaczęła się ta ucieczka, coś, co sprawiło, że nagle przestała być już dzieckiem.
I wiedziała już, że musi uciec. To było ważniejsze niż wszystko inne. Nawet gdyby odkryto wszystkich konspiratorów na Fundacji, nawet gdyby schwytano jej własnego ojca, nie mogła — nie wolno jej było ryzykować, ostrzegając ich. Nie mogła, nawet w najmniejszym stopniu, ryzy kować swego życia. Nawet za cenę całego Terminusa. Była teraz najważniejszą osobą w całej Galaktyce. Była jedyną ważną osobą w Galaktyce.
Wiedziała o tym, stojąc przed automatem biletowym i zastanawiając się, dokąd lecieć. W całej Galaktyce ona i tylko ona, z wyjątkiem ich samych, wiedziała, gdzie znajduje się Druga Fundacja.
TRANTOR — W połowie okresu bezkrólewia Trantor w niczym nie przypominał dawnej, świetnej metropolii. Pośród ruin gigantycznych budowli żyła niewielka społeczność rolników…
Nie ma i nigdy nie było niczego, co dałoby się porównać z ruchliwym portem kosmicznym znajdującym się na obrzeżu stolicy gęsto zaludnionej planety. Potężne maszyny spoczywają w swych łożach. Przypadkowy widz, który znajdzie się tam w odpowiedniej porze, może ujrzeć zapierający dech w piersi widok osiadającego na ziemi, kolosa lub dostarczający większych jeszcze emocji start statku, gigantycznej stalowej bryły niknącej wkrótce w przestworzach niczym bańka mydlana. Wszystko to odbywa się prawie bezgłośnie. Siłą napędową jest bowiem cicha fala nukleonów zmieniających układ na bardziej zwarty…
Dotyczy to dziewięćdziesięciu pięciu procent terenu portu. Dziesiątki mil kwadratowych przeznaczone są dla maszyn, ludzi, którzy je obsługują oraz ośrodków obliczeniowych służących zarówno ludziom jak i maszynom. Tylko pięć procent obszaru zajmowanego przez port kosmi czny przeznaczone jest dla tłumów, dla których port jest bramą do wszystkich gwiazd Galaktyki. Na pewno tylko nieliczni spośród przelewających się codziennie przez port tłumów pasażerów zadają sobie trud, aby zatrzymać się na chwilę i zastanowić się nad skomplikowanym systemem urządzeń łączących ze sobą szlaki komunikacyjne. Być może ten i ów poczułby się nieco nieswojo, gdyby pomyślał o tych tysiącach ton stali unoszących się w powietrzu. Mogłoby się przecież zdarzyć, że któryś z tych kolosów zgubiłby naprowadzające go na właściwą drogę pasmo radiowe i rozbił się o pół mili od wyznaczonego lądowiska — padając na przykład na ogromny budynek poczekalni — tak że po tysiącach ludzi zostałyby tylko kłęby organicznej pary i nieco sproszkowanych fosforanów.
Nowoczesne środki bezpieczeństwa gwarantowały wszakże, że nigdy do tego nie dojdzie i trzeba by zaiste być bardzo znerwicowanym, żeby zaprzątać sobie głowę tą sprawą dłużej niż przez chwilę.
O czym zatem myślą ci wszyscy ludzie? Otóż trzeba pamiętać, że nie jest to zwykły tłum. To tłum, który ma pewien cel. Wyczuwa się to w atmosferze tego miejsca. Tworzą się i przesuwają kolejki, rodzice zgarniają dzieci, bagażowi układają paczki i walizy w sterty, krótko mówiąc — każdy dokądś zmierza.
Wyobraźmy sobie teraz stan psychicznej izolacji, w jakim znajduje się tkwiący w tym ogromnym tłumie. człowiek, który nie wie, gdzie ma się udać, a jednocześnie bardziej niż którakolwiek z otaczających go osób pragnie się stąd wydostać, który chce się udać dokądkolwiek, byle dalej od tego miejsca.
Nie trzeba się uciekać do telepatii ani żadnych innych metod bezpośredniego kontaktu umysłowego, by zorientować się w stanie psychicznym takiego człowieka, by wyczuć ów nastrój zagubienia, zagrożenia i bezradności, który prowadzi do rozpaczy.
Arkadia Darell stojąca pośród tych tłumów w cudzym ubraniu, rzucona na obcą planetę, w obcą sytuację, która zdawała się jej być zdarzeniem z życia innej osoby, pragnęła w tej chwili znaleźć się na powrót w bezpiecznym łonie matki. Nie zdawała sobie sprawy, że właśnie tego podświadomie pragnie. Wiedziała tylko jedno — że świat wokół niej, otwarta przestrzeń, jest niebezpieczny i wrogi. Marzyła o cichym, bezpiecznym schronieniu gdzieś daleko od tego miejsca, w jakimś niezbadanym jeszcze zakamarku wszechświata, gdzie nikt by nigdy nie zajrzał. Niedawno skończyła czternaście lat, a była znużona życiem, jakby miała lat osiemdziesiąt z okładem i przestraszona, jakby jeszcze nie miała pięciu.
Czy ktoś spośród setek ludzi ocierających się nią w tym tłoku nie jest członkiem Drugiej Fundacji? Czy jakiś nieznajomy nie uśmierci jej zaraz, kiedy zorientuje się, że ona wie to, czego nikt wiedzieć nie może, że wie, gdzie jest Druga Fundacja?
Rozmyślania te przerwał nagle głos, który zabrzmiał jej w uszach niczym grzmot i zmroził krew w żyłach.
— No więc jak, panienko, kupujesz bilet czy tylko stoisz tutaj?
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że stoi przed automatem biletowym. Wkłada się banknot o wysokim nominale do odpowiedniego otworu, naciska się żółty guzik znajdujący się pod tabliczką z nazwą odpowiedniej planety w innym otworze pojawia się bilet z dokładnie odliczoną resztą. Nie zdarza się nigdy, żeby elektroniczne urządzenie sterujące automatem popełniło błąd, więc nie ma potrzeby, żeby ktoś sterczał tam przez dobre pięć minut.
Arkadia włożyła w otwór banknot dwustukredytowy i w tym samym momencie przykuł jej uwagę guzik pod tabliczką z napisem „Trantor”. Trantor — była stolica nieistniejącego od dawna Imperium, planeta, na której się urodziła. Nacisnęła guzik jak we śnie. I nic — pojawiły się tylko w okienku czerwone, migocące cyfry „172, 18172, 18172, 18…” Tyle jeszcze musiała dopłacić. Wrzuciła jeszcze jeden banknot dwustukredytowy. Automat wypluł bilet. Kiedy go wzięła do ręki, z otworu wysypała się reszta.
Zgarnęła bilon. Czuła, że stojący za nią mężczyzna niecierpliwie pcha się na nią, żeby wreszcie dostać się do automatu, ale nie oglądając się nawet na niego, puściła się biegiem.
Zaraz się jednak zatrzymała. Nie miała dokąd uciec. Zewsząd otaczali ją wrogowie.
Pochłonięta własnymi myślami, nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, że patrzy na wielkie napisy zapalające się w górze — Steffani, Anacreon, Fermus… Pojawił się napis „Terminus”. Całym sercem pragnęła wrócić tam, ale nie śmiała tego zrobić…
Za niewielką sumę mogłaby wypożyczyć przypominacz, który można było nastawić na dowolny kurs, i który — umieszczony w torebce — zasygnalizowałby jej w odpowiednim momencie, głosem, który tylko ona by słyszała, że jest już tylko piętnaście minut do odlotu, ale takie udogodnienia są dobre dla ludzi, którzy czują się bezpiecznie. Nikt w jej sytuacji nie pomyślałby nawet o tym.
Usiłując patrzeć w dwie strony równocześnie, uderzyła znienacka głową w czyjś miękki brzuch. Usłyszała zduszony okrzyk, a potem niepewne chrząknięcie i poczuła na ramieniu dłoń. Skurczyła się z przerażenia i chciała krzyknąć, ale głos nie przeszedł jej przez ściśnięte gardło.
Ten, kto ją schwytał, trzymał ją mocno i czekał. Powoli nachylił się nad nią i mogła mu się przyjrzeć. Był dosyć niski i tęgi. Jego siwe, lecz gęste włosy były zaczesane do tyłu, tworząc nad czołem wielką falę, nieco pretensjonalną i zupełnie nie pasującą do rumianej, czerstwej twarzy, która z miejsca zdradzała wieśniaka.
— Co się stało? — spytał w końcu z dobrodusznym uśmiechem. — Wyglądasz na przestraszoną.
— Przepraszam — wymamrotała Arkadia, trzęsąc się jak w febrze. — Spieszę się. Proszę się nie gniewać.
Mężczyzna puścił to mimo uszu. — Uważaj, dziecko — powiedział. — Zgubisz bilet — wyjął bilet z jej bezsilnych, zbielałych palców i przyjrzał mu się. Na jego twarzy odmalowało się wyraźne zadowolenie.
— Tak myślałem — rzekł i ryknął niczym bawół: — Matkaaa!
W tej samej chwili pojawiła się przy nim kobieta, nieco niższa, tęższa i bardziej rumiana. Okręciła wokół palca kosmyk siwych włosów, który wymknął się spod jej staromodnego kapelusza i usiłowała schować go na powrót.
— Jestem, ojciec. Czemu się tak wydzierasz? — spytała z wyrzutem. — Ludzie patrzą na ciebie jak na wariata. Nie jesteśmy u siebie na wsi.
Uśmiechnęła się promiennie do milczącej Arkadii i dodała:
— Maniery ma jak niedźwiedź. — A potem rzuciła ostro: — Puść tę dziewczynkę, ojciec. Co ty wyprawiasz?
„Ojciec” w odpowiedzi pomachał jej przed nosem biletem.
— Patrz — powiedział — ona leci na Trantor. Twarz „Matki” znowu się rozjaśniła.
— Jesteś z Trantora? Ojciec, puść ją, mówię — położyła na podłodze wypchaną walizę i łagodnym, ale stanowczym ruchem zmusiła Arkadię, żeby na niej usiadła. — Usiądź — rzekła — i rozprostuj nogi. Statek będzie nie wcześniej jak za godzinę, a ławki są zapchane przez różnych śpiących próżniaków. Jesteś z Trantora?
Arkadia poddała się. Zaczerpnęła głęboko powietrza i powiedziała matowym głosem:
— Urodziłam się tam. „Matka” klasnęła z radości w ręce.
— No popatrz, jesteśmy tu od miesiąca, i do tej pory nie spotkaliśmy nikogo od nas. To wspaniale. Twoi rodzice… — rozejrzała się wokół.
— Nie jestem tu z rodzicami — rzekła ostrożnie Arkadia.
— Zupełnie sama? Taka dziewczynka i zupełnie sama? — w głosie „Matki” czuło się oburzenie zmieszane ze współczuciem. — Jak to się stało?
— Matka — „Ojciec” pociągnął ją za rękaw — poczekaj… Coś ci powiem. Coś tu jest nie tak. Zdaje mi się, że ona się boi — w swoim mniemaniu mówił pewnie szeptem, ale jego głos wyraźnie docierał do Arkadii.
— Ona biegła… przyglądałem się jej… i nie patrzyła gdzie biegnie. Wpadła na mnie, zanim zdążyłem zejść jej z drogi. Wiesz, co myślę? Zdaje mi się, że wpakowała się w jakieś tarapaty.
No to zamknij buzię, Ojciec. Na ciebie każdy by wpadł.
Usiadła na walizie, która zatrzeszczała pod jej ciężarem i otoczyła Arkadię ramieniem.
— Uciekasz przed kimś, kochanie? Powiedz mi, nie bój się. Pomogę ci.
Arkadia spojrzała w dobre, szare oczy kobiety i poczuła, że drżą jej usta. Jakiś wewnętrzny głos mówił jej, że oto ma tu, obok siebie, ludzi z Trantora, z którymi może lecieć, którzy pomogą jej urządzić się na tej planecie, dopóki nie zdecyduje, co dalej robić, gdzie lecieć. Inny, wiele silniejszy głos mówił nieskładnie, że nie pamięta nawet swej matki, że śmiertelnie boi się walki z wszechświatem, że pragnie tylko wtulić się w silne, przyjazne ramiona, i że gdyby żyła. jej matka, to mogłaby… mogłaby…
I po raz pierwszy tego wieczoru rozpłakała się. Płakała jak małe dziecko i sprawiało jej to ulgę. Wtuliła twarz w staromodną sukienkę i zlewała ją obficie łzami, czując, jak obejmuje ją mocne ramię kobiety, a jej dłoń gładzi łagodnie jej włosy.
”Ojciec” stał bezradnie, przyglądając się siedzącej na walizie parze i bezskutecznie szukał chusteczki. Gdy ją wreszcie znalazł, „Matka” wyrwała ją z jego rąk. Wzrokiem nakazała mu milczenie. Przechodzący obok ludzie nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, zachowując doskonałą obojętność anonimowego tłumu. Choć znajdowali się w tłoku, byli naprawdę samotni.
W końcu szlochanie ustało i Arkadia uśmiechnęła się słabo, wycierając czerwone oczy pożyczoną chusteczką.
— O rany! — wyszeptała. — Ja…
— Ćśśś! Nic nie mów — rzekła szybko „Matka”. — Siedź i odpoczywaj. Jak dojdziesz do siebie, powiesz nam co się stało, zajmiemy się tym wszystko będzie dobrze.
Arkadia z trudem pozbierała to, co zostało z jej zmysłów. Nie mogła powiedzieć im prawdy. Nikomu nie mogła powiedzieć prawdy… Ale była w 211 zbyt wyczerpana, żeby zmyślić na poczekaniu wiarygodne kłamstwo.
— Czuję się już lepiej — rzekła cicho.
— Dobrze — odparła „Matka”. — A teraz powiedz mi, dlaczego masz kłopoty. Nie zrobiłaś chyba nic złego? Oczywiście pomożemy ci, choć byś nie wiem co zrobiła, ale powiedz nam prawdę.
— Dla przyjaciela z Trantora wszystko — dodał kordialnie „Ojciec” — co, Matka?
— Och, cicho bądź — rzekła ze złością „Matka”.
Arkadia szukała czegoś w torebce. Przynajmniej torebka była jej własna. Zachowała ją mimo pośpiesznej zmiany ubrania w apartamentach lady Callii. Wreszcie znalazła to, czego szukała i wręczyła „Matce”.
— To mój dowód — powiedziała nieśmiało. Był to duży, ozdobny dokument, wykonany ze sztucznego, lśniącego pergaminu. Wydał go jej w dniu przybycia ambasador Fundacji, a opatrzył wizą odpowiedni urzędnik kalgański. „Matka” popatrzyła na niego bezradnie, a potem podała „Ojcu”, który zapoznał się z jego treścią, robiąc przy tym ważną minę.
— Jesteś z Fundacji? — spytał.
— Tak. Ale urodziłam się na Trantorze. Jest tam napisane…
— Mhm. Wydaje mi się w porządku. Masz na imię Arkadia, tak? To stare trantorskie imię. Ale gdzie jest twój wuj? Tu pisze, że podróżujesz w towarzystwie Homira Munna, swego wuja.
— Został aresztowany — rzekła posępnie Arkadia.
— Aresztowany! — oboje krzyknęli jednocześnie. — Za co? — spytała „Matka”? — Zrobił coś?
Arkadia potrząsnęła głową.
— Nie wiem. Byliśmy tu z wizytą. Wuj Homir miał jakieś interesy ze Stettinem, ale… — nie potrzebowała udawać, wzdrygnęła się naprawdę.
”Ojciec” był pod wrażeniem tego, co powiedziała.
— Interesy ze Stettinem. No, no, twój wuj to musi być nie byle kto.
— Nie wiem o co tam chodziło, ale Stettin chciał, żebym została… — starała się przypomnieć sobie ostatnie słowa lady Callii, która odegrała dla niej tę scenę. Ponieważ Callia, jak dobrze wiedziała, była w tych sprawach ekspertem, jej opowieść może po raz drugi odnieść skutek.
Przerwała na chwilę i „Matka” zapytała z zaciekawieniem:
— A dlaczego chciał, żebyś została?
— Nie wiem. Chciał, żebym zjadła kolację tylko z nim, ale powiedziałam „nie”, bo chciałam, żeby był z nami wujek Homir. On wtedy spojrzał na mnie tak dziwnie i dalej trzymał mnie za rękę.
”Ojciec” otworzył usta, a „Matka” nagle zrobiła się ze złości czerwona na twarzy.
— Ile masz lat, Arkadio?
— Prawie czternaście, i pół.
”Matka” wzięła głęboki oddech i powiedziała:
— Że też tacy ludzie chodzą po świecie! Psy na ulicy są lepsze. To przed nim uciekasz, kochanie, tak?
Arkadia skinęła głową.
— „Ojciec”, pędź do Informacji i dowiedz się dokładnie, kiedy podstawią statek na Trantora. Szybko! — rzekła „Matka”.
”Ojciec” zrobił jeden krok i zatrzymał się. Nad głowami rozległy się ostre, metaliczne słowa i pięć tysięcy par oczu spojrzało w popłochu do góry.
— Pasażerowie! — grzmiał surowy głos. — Poszukuje się niebezpiecznego zbiega. Port jest otoczony przez policję. Nie można wchodzić ani wychodzić. Poszukiwania zostaną jednak szybko zakończone, a przez ten czas nie wyląduje ani nie odleci żaden statek, więc nikt się nie spóźni na swój lot. Zostanie opuszczona krata. Niech nikt nie wychodzi ze swego kwadratu przed podniesieniem kraty. W przeciwnym wypadku będziemy zmuszeni użyć elektronicznych bieży.
Przez ten krótki ułamek czasu, kiedy potężny głos rozlegał się pod sklepieniem wielkiej hali poczekalni, Arkadia nie mogła ruszyć ręką ni nogą. Nie poruszyłaby się nawet gdyby całe zło Galaktyki skoncentrowało się w jednym miejscu i niczym ogromna kuła runęło na nią.
Bez wątpienia chodziło im o nią. Nie musiała nawet jasno formułować tej myśli. Ale dlaczego…
Jej ucieczkę zaaranżowała Callia. A Callia była z Drugiej Fundacji. Jak więc wytłumaczyć te poszukiwania? Czyżby Callii się nie powiodło? Czy Callii w ogóle mogło się nie powieść? A może było to częścią planu, którego szczegółów nie potrafiła rozeznać?
Przez chwilę miała ochotę poderwać się i krzyknąć, że się poddaje, żeby ją wzięli, żeby… żeby…
W tym momencie poczuła na dłoni mocny uścisk ręki „Matki” — Szybko! Pójdziemy do toalety, zanim zaczną. Pośpiesz się!
Arkadia nie rozumiała o co jej chodzi, ale podniosła się i posłusznie poszła za nią. Szybko przeszły przez tłum, lawirując między znieruchomiałymi grupami ludzi. Pod sklepieniem rozbrzmiewały ostatnie słowa spikera.
Zaczęła się wolno opuszczać krata. „Ojciec” gapił się na to z otwartymi ustami. Słyszał o tym i czytał, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się doznać tego na własnej skórze. Była to po prostu siatka krzyżujących się promieni, w których ostrym, choć nieszkodliwym świetle jarzyło sit powietrze.
Przeprowadzano to zawsze w taki sposób, aby krata zsuwała się powoli, przypominając opadającą sieć, z wszystkimi psychologicznymi konsekwencjami tego widoku.
Znajdowała się teraz na poziomie pasa. Krzyżujące się promienie tworzyły kwadraty, każdy o boku dziesięciu stóp. W kwadracie, w którym znalazł się „Ojciec”, nie było nikogo oprócz niego, ale w sąsiednim było tłoczno. Czuł się nieprzyjemnie odizolowany, ale wiedział, że każda próba przesunięcia się do którejkolwiek dającej większą anonimowość grupy oznaczała przekroczenie świetlnej linii, alarm i uderzenie biczem elektronowym.
Czekał więc. Ponad głowami pogrążonego w niesamowitej w tym miejscu ciszy i bezruchu tłumu widział odległe falowanie zwiastujące zbliżających się i sprawdzających kwadrat po kwadracie policjantów.
Upłynęło dużo czasu, zanim do jego kwadratu wszedł mężczyzna w mundurze i dokładnie zapisał współrzędne kwadratu w notesie.
— Dokumenty!
”Ojciec” podał je. Policjant wprawnie je przejrzał.
— Preem Palver, zamieszkały na Trantorze, miesięczny pobyt na Kalganie, wraca na Trantor. Proszę odpowiadać „tak” lub „nie”.
— Tak, tak.
— Co pan robił na Kalganie?
— Jestem przedstawicielem handlowym spółdzielni rolniczej. Omawiałem kontrakt w Departamencie Rolnictwa na Kalganie.
— Hmm. Jest pan z żoną? Gdzie ona? Jest wpisana do papierów.
— Żona jest w… — wskazał palcem.
— Hanto! — ryknął policjant. Podszedł jeszcze jeden człowiek w mundurze.
Pierwszy rzekł sucho:
— Jeszcze jedna dama w kiblu. Musi się tam od nich gotować. Zapisz jej nazwisko — wskazał odpowiednie miejsce w dokumencie.
— Jest z panem ktoś jeszcze?
— Bratanica.
— Nie jest wymieniona w papierach.
— Przyleciała oddzielnie.
— Gdzie jest? W porządku, domyślam się. Hanto, zapisz też nazwisko bratanicy. Jak się nazywa? Arkadia Palyer? Zapisz, Hanto. Niech pan tu zostanie, Palver. Zaopiekujemy się kobietami, zanim wyjdziemy.
”Ojciec” czekał bez końca. Wreszcie, po długim, długim czasie zobaczył „Matkę” maszerującą w jego stronę i trzymającą mocno za rękę Arkadię.
Za nimi kroczyło dwóch policjantów.
Weszli do kwadratu „Ojca” i jeden z nich spytał:
— Ta hałaśliwa kobieta to pana żona?
— Tak jest — odparł „Ojciec” ugodowo.
— No to niech pan jej powie, że jeśli nie chce mieć kłopotów, to niech się w ten sposób nie odzywa do policji Pierwszego Obywatela. — Wyprostował ze złością ramiona. — A to jest pana bratanica?
— Tak jest.
— Chcę zobaczyć jej papiery.
Patrząc prosto na męża, „Matka” lekko, ale stanowczo pokręciła głową.
Zapanowało krótkie milczenie, po czym „Ojciec” rzekł z bladym uśmiechem:
— Nie wydaje mi się, żebym mógł to zrobić.
— Co to znaczy, że pan nie może tego zrobić? — Policjant wyciągnął rękę. — Proszę mi pokazać jej papiery.
— Immunitet dyplomatyczny — rzekł miękko „Ojciec”.
— Jak mam to rozumieć?
— Powiedziałem już, że jestem przedstawicielem handlowym spółdzielni rolniczej. Jestem akredytowany przy rządzie kalgańskim jako oficjalny przedstawiciel zagranicznej firmy i potwierdza to mój dokument. Pokazywałem go już panu i nie życzę sobie, żeby mnie dłużej niepokojono.
Policjant na chwilę zapomniał języka w gębie.
— Muszę obejrzeć pańskie papiery — rzekł w końcu. — Spełniam tylko rozkazy.
— Zabieraj się stąd — wtrąciła się nagle „Matka”. — Jak będziemy potrzebowali, to poślemy po ciebie, ty… ty próżniaku.
Policjant zagryzł usta.
— Trzymaj ich na oku, Hanto. Zawołam porucznika.
— Połam nogi! — krzyknęła za nim „Matka”. Ktoś zachichotał, lecz zaraz ucichł.
Poszukiwania zbliżały się do końca. Tłum zaczął niebezpiecznie falować. Od czasu kiedy opadła krata minęło czterdzieści pięć minut, a to za dużo, żeby mogło przynieść dobry skutek. Dlatego porucznik Dirige zmierzał szybkimi krokami w stronę Palverów.
— To ta dziewczyna? — spytał znużonym głosem. Popatrzył na nią. Pasowała jak ulał do opisu. I to wszystko po to» żeby złapać takie dziecko.
— Może pan pozwoli jej dokumenty — rzekł.
— Wyjaśniłem już… — zaczął „Ojciec”.
— Wiem, co pan wyjaśniał — odparł porucznik. — Bardzo mi przykro, ale muszę wykonywać \ t polecenia. Nic na to nie mogę poradzić. Jeśli chce/ pan złożyć skargę, to proszę bardzo, ale potem. A teraz, jeśli będzie to konieczne, użyję siły.
Zapadło milczenie. Porucznik cierpliwie czekał.
Wreszcie „Ojciec” rzekł ochrypłym głosem:
— Daj mi swoje papiery, Arkadio. Arkadia z przerażeniem potrząsnęła głową, ale „Ojciec” powiedział uspokajająco:
— Nie bój się. Daj mi je.
Popatrzyła na niego bezradnie i podała mu dowód. „Ojciec” otworzył go, przejrzał uważnie i podał porucznikowi. Ten przejrzał go równie dokładnie. Przez długą chwilę przyglądał się Arkadii, a potem energicznie zamknął dowód.
— Wszystko w porządku — powiedział. — Idziemy, chłopcy.
Po dwu minutach, może trochę później, krata zniknęła i znowu rozległ się z góry głos, oznajmiający tym razem, że poszukiwania skończone. Gwar nagle oswobodzonego tłumu wzbił się aż pod sklepienie.
— Jak… jak… — jąkając się, zaczęła Arkadia, ale „Ojciec” nie pozwolił jej skończyć.
— Ćśśś — powiedział. — Nic nie mów. Chodźmy lepiej na statek. Niedługo będzie na stanowisku.
Byli już na statku. Mieli osobną, luksusową kabinę i stół w jadalni tylko dla siebie. Od Kalgana dzieliły ich już dwa lata świetlne i Arkadia w końcu ośmieliła się wrócić do sprawy.
— Ale przecież t. o mnie oni szukali, panie Palver — powiedziała — i musieli mieć mój — rysopis i wszystkie szczegóły. Dlaczego mnie nie zatrzymali?
”Ojciec” podniósł szeroko uśmiechniętą twarz znad talerza z rostbefem.
— Widzisz, Arkadio, to było łatwe. Jeśli się cały czas ma do czynienia z kupcami, agentami i konkurencyjnymi spółdzielniami, to można się nauczyć paru sztuczek. Miałem dwadzieścia lat, a może nawet więcej na tę naukę. Widzisz, dziecko, kiedy ten porucznik otworzył twój dowód, znalazł w środku ładnie złożony banknot pięćsetkredytowy. Proste, nie?
— Zwrócę to panu… Naprawdę, mam mnóstwo pieniędzy.
— Nie — „Ojciec” pomachał przecząco ręką, uśmiechając się z zakłopotaniem. — Dla rodaczki…
Wobec jego oporu Arkadia dała spokój.
— A gdyby wziął pieniądze i mimo to zgarnął mnie? I oskarżył o próbę przekupstwa?
— I oddał pięćset kredytów? Dziewczynę, znam tych ludzi lepiej niż ty.
Ale Arkadia wiedziała, że nie zna tych ludzi lepiej. Nie tych ludzi. Tej nocy, leżąc w łóżku, długo nad tym myślała i doszła do wniosku, że żadna łapówka nie powstrzymałaby porucznika policji przed ujęciem jej, gdyby nie było to wcześniej zaplanowane. Po prostu nie chcieli jej złapać, chociaż zrobili wszystko, żeby to tak wyglądało.
Dlaczego? Dlatego, żeby mieć pewność,, że odleciała? I to na Trantora? Czyżby to proste, choć dobroduszne małżeństwo było tylko parą narzędzi w rękach Drugiej Fundacji? Czyżby byli równie bezradni jak ona?
Na pewno!
A może oni byli…
To wszystko było daremne. Nie jej mierzyć się z nimi! Cokolwiek zrobi, będzie to właśnie to, czego chcą ci przerażający, wszechmocni panowie wszechświata.
A jednak musi ich przechytrzyć. Musi! Musi! Musi!
Z powodów nieznanych mieszkańcom Galaktyki w czasach, o których tu piszemy, Międzygalaktyczny Czas Standardowy definiuje swą podstawową jednostkę, sekundę, jako czas, w którym światło przebywa 199 776 kilometrów. Według arbitralnych ustaleń 86400 sekund równa się jednemu Międzygalaktycznemu Dniu Standardowemu, a 165 takich dni tworzy jeden Międzygalaktyczny Rok Standardowy.
Dlaczego akurat 199 776 kilometrów? Czy 86400 sekund? Czy 165 dni? To tradycja — powiadają historycy, ucinając dalszą dyskusję. To z powodu pewnych tajemniczych związków między liczbami — twierdzą mistycy, metafizycy, numerologiści i inni miłośnicy nauk tajemnych. Jest tak dlatego że planeta, z której wywodzi się rodzaj ludzki, miała pewne naturalne okresy obrotu wokół własnej osi i krążenia wokół swego słońca, z których można było wyprowadzić owe liczby i zależności — powiadają nieliczni. Nikt jednak nie wie, jak było naprawdę.
Tak czy inaczej, dzień, w którym krążownik Fundacji „Hober Mallow” natknął się w przestrzeni na eskadrę statków kalgańskich prowadzoną przez „Nieustraszonego” i odmówiwszy wpuszczenia na pokład oddziału szperaczy zmieniony został w wypalony wrak, nosił datę 185; 11962 e. g. To znaczy, był to 185 dzień ery galaktycznej, która rozpoczęła się wraz ze wstąpieniem na tron pierwszego imperatora z dynastii Kamblów. Był to, według innej rachuby czasu, dzień 185; 419 p. S. — licząc od daty narodzin Seldona — lub 185; 348 r. f. — licząc od założenia Fundacji. Na Kalganie był dzień 185; 56 p. o. , czyli 185 dzień pięćdziesiątego szóstego roku od chwili ustanowienia przez Muła godności i urzędu Pierwszego Obywatela. Oczywiście, dla wygody w każdym przypadku rok zaczynał się w ten sposób, by data dzienna była taka sama w każdym kalendarzu, niezależnie od tego, którego dnia faktycznie rozpoczęła się dana era.
W dodatku każdy z milionów światów Galaktyki miał swój czas lokalny, oparty na ruchach sąsiednich ciał niebieskich.
Bez względu jednak na to, którą datę się wybrało — 185; 11 692 czy 419, czy 348, czy 56 — był to dzień, na który późniejszy historycy wskazywali jako na początek wojny stettiniańskiej.
Wszakże dla doktora Darella nie był to dzień takiej czy innej ery. Był to po prostu dokładnie trzydziesty drugi dzień od odlotu Arkadii z Terminusa. Niewiele osób wiedziało, ile wysiłku kosztowało doktora Darella zachowanie pozorów spokoju. Jednym z tych, którzy się tego domyślali, był Elvett Sernic. Był już w podeszłym wieku i zdawał się czerpać osobliwą przyjemność z komunikowania innym, że otoczki jego nerwów zwapniały już w stopniu uniemożliwiającym poprawne myślenie. Chętnie przyjmował krytyczne uwagi na temat swoich utraconych zdolności, ba — nawet zdawał się cieszyć, kiedy je słyszał i sam śmiał się ze swoich rzekomych potknięć. Ale w rzeczywistości jego oczy, mimo iż wyblakłe, wcale nie widziały gorzej, a jego umysł, choć już nie tak przenikliwy, nie był mniej sprawny niż dawniej.
Skrzywił swe wąskie wargi i spytał:
— Dlaczego nie zrobisz nic w tej sprawie?
Darell aż się skurczył. Głos Sernica zabrzmiał w jego uszach jak przykry zgrzyt. — Gdzie skończyliśmy? — spytał opryskliwie.
Sernic spoglądał na niego poważnym wzrokiem. — Lepiej zrób coś w sprawie córki. — W rozchylonych ustach widać było jego rzadkie, pożółkłe zęby.
Darell rzekł chłodno:
— Pytanie brzmi: czy możesz nastawić rezonator Symesa Molffa na odpowiednie pasmo?
— No przecież mówiłem, że mogę, ale nie słuchałeś…
— Przepraszam, Elvett. Sprawa wygląda tak, że to, nad czym teraz pracujemy, jest ważniejsze dla mieszkańców Galaktyki niż bezpieczeństwo Arkadii. A przynajmniej ważniejsze dla wszystkich, z wyjątkiem Arkadii i mnie, i chcę się zająć tym, co jest ważniejsze dla większości. Jak duży jest ten rezonator?
Sernic zrobił niepewną minę.
— Nie wiem. Można to znaleźć w katalogach.
— Mniej więcej. Taki jak blok? Ile waży? Tonę? Funt?
— Skądże! Myślałem, że pytasz o dokładne wymiary. To mały przyrząd. Mniej więcej tej wielkości wskazał na pierwszy człon kciuka. W porządku, możesz zrobić coś takiego? — szybko naszkicował coś na kartce, a potem podał ją staremu fizykowi, który przyjrzał się krytycznie rysunkowi, a potem zachichotał.
— No wiesz, mózg wapnieje, kiedy jest się w moim wieku. Co chcesz zrobić?
Darell zawahał się. W tej chwili niczego nie pragnął tak bardzo jak posiadania wiedzy fizycznej zamkniętej w mózgu Sernica. Wówczas nie musiałby swych myśli przyoblekać w słowa. Ale pragnienie to było nieziszczalne, więc wyjaśnił o co mu chodzi.
Samic pokręcił głową.
— Musiałbyś mieć przekaźniki nadprzestrzenne. Tylko one pracują dostatecznie szybko. Cholernie dużo przekaźników.
— Ale czy można to zbudować?
— Oczywiście.
— Możesz dostać wszystkie części? To znaczy, bez wzbudzania zainteresowania. Tak jakby potrzebne ci były do normalnej pracy.
Sernic uniósł górną wargę.
— Pięćdziesiąt nadprzekaźników? W całej swojej karierze nie zużyłem tylu.
— Pracujemy teraz nad systemem obrony. Możesz wymyślić jakieś urządzenie, do którego byłyby niby potrzebne? Mamy pieniądze.
— Hmm. Może by się dało coś wymyślić.
— Ten przyrząd powinien być jak najmniejszy. Da się to zrobić?
— Można dostać zminiaturyzowane nadprzekaźniki… przewody… elektronówki… Na Przestrzeń, przecież tam jest dobrych parę setek obwodów!
— Wiem. No więc jak?
Sernic pokazał rozmiar rękami.
— Za duży — rzekł Darell. — Muszę to mieć u pasa.
Wolno zmiął kartkę z rysunkiem. Kiedy stała się żółtą, twardą, papierową kulką, rzucił ją na popielniczkę, gdzie momentalnie zniknęła w białym blasku dezintegracji atomowej.
— Kto tam stoi pod twoimi drzwiami? — spytał.
Sernic przechylił się przez biurko i spojrzał na mały mleczny ekran umieszczony nad dzwonkiem. — To ten Anthor — powiedział. — Jest z nim ktoś jeszcze.
Darell odsunął swoje krzesło od krzesła Sernica.
— Na razie nie mów o tym nikomu. Jeśli oni to odkryją, to każdemu, kto wie, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Wystarczy, że my dwaj ryzykujemy.
Pelleas Anthor wniósł ożywienie do gabinetu Sernica, który, w jakiś niewytłumaczony sposób wydawał się równie zgrzybiały jak jego właściciel. W stężałej atmosferze zacisznego pokoju luźne rękawy letniej tuniki Anthora powiewały jak chorągwie na wietrze.
— Doktor Darell, doktor Sernic — Orum Dirjge — powiedział.
Towarzysz Anthora był postawnym mężczyzną. Długi, prosty nos nadawał jego pociągłej twarzy ponury wygląd. Doktor Darell wyciągnął rękę.
Anthor uśmiechnął się lekko. — Porucznik policji Dirige — przedstawił dokładniej gościa. — Z Kalgana — dodał znacząco.
Darell odwrócił się w stronę Anthora i przyjrzał mu się bacznie. — Porucznik policji Dirige z Kalgana — powtórzył wolno. — I sprowadza go pan tutaj. Dlaczego?
— Dlatego, że on był ostatnim człowiekiem na Kalganie, który widział pana córkę. Stój, człowieku!
Wyraz triumfu w oczach Anthora ustąpił nagle miejsca zaniepokojeniu. Skoczył między Darella i Dirige. Po krótkiej szamotaninie posadził przemocą doktora na krześle.
— Co pan wyprawia? — Anthor odgarnął z czoła kosmyk włosów, przysiadł na brzegu biurka i huśtając nogą powiedział: — Myślałem, że przynoszę panu dobre nowiny.
Darell zwrócił się bezpośrednio do policjanta.
— Co on miał na myśli, mówiąc, że był pan ostatnim człowiekiem, który widział moją córkę? Czy ona nie żyje? Proszę mi powiedzieć bez żadnych wstępów. — Twarz miał białą jak papier.
Porucznik Dirige rzekł: — Powiedział „ostatnim cz|owiekiem na Kalganie”. — Jego twarz była bez wyrazu. — Już jej tam nie ma. Nie wiem nic poza tym.
— Zaraz — wtrącił się Anthor. — Pozwoli pan, panie Darell, że ja to wyjaśnię. Przepraszam, że wyszło to trochę zbyt dramatycznie. Zachowuje się pan tak obojętnie, że zapomniałem, że może pan mieć uczucia. Po pierwsze, porucznik Dirige jest jednym z nas. Urodził się na Kalganie, ale jego ojciec pochodził z Fundacji i znalazł się tam w służbie Muła. Ręczę własną głową, że Dirige jest wierny Fundacji. Otóż skontaktowałem się z nim dzień potem, jak przestaliśmy dostawać codzienne raporty od Munna…
— Dlaczego? — przerwał mu ze złością Darell. — Myślałem, że ustaliliśmy, żeby nie robić nic w tej sprawie. Ryzykował pan swoim życiem i naszym.
— Dlatego — odparł również ze złością Anthor — że biorę udział w tej grze dłużej niż wy. Dlatego, że wiem o pewnych kontaktach na Kalganie, o których wy nic nie wiecie. Dlatego, że wiem więcej, zrozumiał pan?
— Pan chyba oszalał.
— Może najpierw da mi pan skończyć? Nastała chwila ciszy. Darell spuścił wzrok. Anthor skrzywił usta w lekkim uśmiechu.
— W porządku, doktorku. To zajmie tylko parę minut. Powiedz mu, Dirige.
— O ile wiem, doktorze Darell — zaczął swobodnym tonem Dirige — pańska córka jest na Trantorze. W każdym razie, kiedy ją widziałem na Kosmodromie Wschodnim, miała bilet na Trantora. Była z jakimś przedstawicielem handlowym z tej planety, który utrzymywał, że to jego siostrzenica. Pańska córka zdaje się mieć dziwną kolekcję krewnych. To był już drugi wujek w przeciągu dwóch tygodni, co? Ten Trantorczyk chciał mnie nawet przekupić… pewnie myśli, że dlatego ich puściłem — uśmiechnął się ponuro.
— W jakim była stanie?
— Cała i zdrowa, o ile się orientuję. Ale przestraszona. Nie dziwi mnie to. Szukał jej cały wydział. Dotąd nie wiem dlaczego.
Darell po raz pierwszy od wielu minut odetchnął głębiej. Zdawał sobie sprawę z tego, że drżą mu ręce. Z trudem udało mu się zapanować nad nimi.
— Wobec tego nic jej nie jest. A ten handlowiec — co to za jeden? Wróćmy do niego. Jaka jest jego rola w tym wszystkim?
— Nie wiem. Wie pan coś o Trantorze?
— Kiedyś tam mieszkałem.
— Teraz to świat rolniczy. Eksportują głównie pasze i zboże. Wysokiej jakości! Sprzedają to w całej Galaktyce. Jest tam tuzin czy dwa spółdzielni rolniczych i każda ma za granicą swych przedstawicieli. To bystre dranie… Przeglądałem kartotekę tego, który był z pana córką. Przylatywał już wcześniej na Kalgan, zwykle z żoną. Jest absolutnie uczciwy i zupełnie niegroźny.
— Hmm — rzekł Anthor. — Arkadia urodziła się na Trantorze, prawda?
Darell skinął głową, — No to wszystko pasuje. Chciała się stamtąd szybko wydostać i uciec jak najdalej. Od razu przyszedł jej do głowy Trantor. Nie uważa pan, że tak mogło być?
— A dlaczego nie Terminus? — rzekł Darell.
— Może była ścigana i uważała, że musi zmylić pogoń?
Doktor Darell nie miał odwagi pytać dalej. No cóż, niech siedzi bezpiecznie na Trantorze, jeśli w ogóle może być bezpiecznie w jakimkolwiek miejscu tej mrocznej i strasznej Galaktyki. Podszedł jak we śnie do drzwi. Poczuł na ramieniu lekki dotyk czyjejś ręki i zatrzymał się, ale nie odwrócił.
— Nie ma pan nic przeciwko temu, że odprowadzę pana do domu? — spytał Anthor.
— Proszę bardzo — odparł machinalnie Darell.
Kiedy nadszedł wieczór, doktor Darell zdołał już zapanować przynajmniej nad tą częścią swej osoby, która była wystawiona na kontakt z innymi ludźmi. Nie siadł do kolacji, lecz zamiast tego zabrał się na nowo do żmudnej analizy encefalograficznej. Wgryzał się z uporem w jej. zawiłości, tworząc skomplikowane konstrukcje matematyczne.
Była już niemal północ, gdy wszedł do salonu.
Siedział tam jeszcze Pelleas Anthor, manipulując pokrętłami aparatury video. Słysząc odgłos kroków, spojrzał przez ramię.
— Cześć! Nie jest pan jeszcze w łóżku? Siedzę już dobrych parę godzin przy video i próbuję złapać coś innego niż komunikaty. Zdaje się, że „F. S. Hober Mallow” nie wrócił z kursu i stracono z nim łączność.
— Naprawdę? Podejrzewają coś?
— A jak pan myśli? Podejrzewają, że to sprawka Kalgańczyków. Raporty donoszą, że widziano statki kalgańskie w sektorze przestrzeni, w którym był „Hober Mallow”, zanim urwała się z nim łączność.
Darell wzruszył ramionami, a Anthor potarł czoło i spojrzał na niego niepewnie.
— A może — powiedział — poleciałby pan jednak na Trantor?
— A dlaczego miałbym tam lecieć?
— Dlatego, że nie mamy tu z pana żadnego pożytku. Nie jest pan sobą. l nic w tym dziwnego. Zresztą przydałoby się, żeby pan tam poleciał. W starej Bibliotece Imperialnej są kompletne materiały Komisji Seldona…
— Nie! Biblioteka została dokładnie przeszukana i to, co tam znaleziono, nie pomogło nikomu.
— Pomogło Eblingowi Misowi.
— Skąd pan wie? Rzeczywiście, powiedział, że znalazł Drugą Fundację i pięć sekund później zabiła go moja matka, bo był to jedyny sposób, żeby uniemożliwić mu przekazanie tej informacji Mułowi. Ale chyba rozumie pan, że tym samym przekreśliła wszelką możliwość dowiedzenia się, czy Mis naprawdę odkrył położenie Drugiej Fundacji. W końcu nikomu więcej nie udało się wydedukować czegokolwiek na ten temat z materiałów, które się tam znajdują.
— Ebling Mis, jeśli pan pamięta, działał pod silną presją psychiczną Muła.
— Owszem, wiem o tym, ale z tego samego powodu jego umysł znajdował się w nienormalnym stanie. Czy pan albo ja wiemy cokolwiek o właściwościach mózgu znajdującego się we władzy emocjonalnej innej osoby, o jego możliwościach i ograniczeniach? W każdym razie nie polecę na Trantor.
Anthor zmarszczył czoło.
— W porządku, ale dlaczego zaraz tak się pan unosi? Po prostu chciałem panu zasugerować to jako… nie, na Przestrzeń, nie rozumiem pana. Wygląda pan, jakby mu przybyło dziesięć lat. Na pewno męczy to pana diabelnie. Nie robi pan znowu tutaj nic aż tak bardzo ważnego. Gdybym był na pana miejscu, to natychmiast bym tam poleciał i zabrał dziewczynę.
— Jasne! Niczego tak nie pragnę, jak lecieć tam. I właśnie dlatego nie polecę. Niech pan posłucha, Anthor, i spróbuje mnie zrozumieć. Prowadzi pan rozgrywkę — obaj ją prowadzimy — z kimś, kogo nie ma pan szans pokonać. Jeśli się pan nad tym zastanowi na zimno, to przyzna mi pan rację, bez względu na to, co pan wygaduje w chwilach zaślepienia.
Od pięćdziesięciu lat wiemy, że Druga Fundacja jest rzeczywistą spadkobierczynią i uczennicą Seldona. A znaczy to, jak sam pan dobrze wie, że nie ma takiego ważnego wydarzenia w Galaktyce, które nie byłoby uwzględnione w ich obliczeniach. Dla nas życie jest ciągiem przypadkowych zdarzeń, które zmuszają nas do improwizacji. Dla nich jest to proces celowy, który powinien być poprzedzony odpowiednimi wyliczeniami.
Ale mają też jeden słaby punkt. Opierają się na danych statystycznych, w związku z którymi można niezawodnie przewidzieć jedynie działanie dużych mas ludności. Otóż nie wiem, jaka jest moja rola, jako jednostki, w przewidywanym biegu wydarzeń. Może nie mam żadnej określonej roli, jako że Plan pozostawia jednostkom wolną wolę i swobodę działania. Jednak jestem dla nich ważny i mogli przynajmniej przewidzieć moją prawdopodobną reakcję. Dlatego właśnie nie zawierzam impulsom, które mną kierują, pragnieniom i prawdopodobnym reakcjom. Dlatego właśnie zareaguję w sposób nieprawdopodobny. Wbrew swoim gorącym pragnieniom, żeby lecieć na Trantor, zostanę tutaj. Nie, zostanę właśnie dlatego, że gorąco pragnę lecieć!
Anthor uśmiechnął się kwaśno.
— Nie zna pan swego własnego umysłu tak dobrze, jak oni mogą znać. Załóżmy, że — znając pana — liczą na tę, jak pan myśli, tylko myśli, nieprawdopodobną reakcję, wiedząc z góry, jaki będzie tok pańskiego rozumowania.
— W takim przypadku sytuacja jest bez wyjścia. Bo jeśli przyjmę linię rozumowania, którą tu z grubsza pan nakreślił, i polecę na Trantor, to może się okazać, że to również przewidzieli. A jeśli postąpię tak, to oni mogą tak, i tak można się zastanawiać bez końca. Ale bez względu na to, jak daleko posunąłbym się w tym tworzeniu hipotez, mogę zrobić tylko jedno z dwojga — lecieć albo zostać. Fakt, że jakimś dziwnym sposobem skłonili moją córkę, żeby leciała gdzieś przez pół Galaktyki, na pewno nie świadczy o tym, że chcieliby, żebym został tutaj, bo stałoby się tak, gdyby nic nie zrobili. To może mieć tylko jeden cel — żebym się stąd ruszył. I dlatego właśnie zostanę. » A poza tym, Anthor, nie we wszystkim Druga Fundacja macza palce, nie każde zdarzenie jest przez nich wyreżyserowane. Mogli nie mieć nic wspólnego z odlotem Arkadii i może jeszcze być tak, że ona będzie zupełnie bezpieczna na Trantorze, kiedy dawno już będzie po nas.
— No nie — rzekł ostro Anthor — teraz już zupełnie się pan pogubił.
— Ma pan inną teorię?
— Mam… jeśli chce pan posłuchać…
— Proszę mówić śmiało. Będę słuchał cierpliwie.
— W porządku. A więc… dobrze zna pan swoją córkę?
— A czy można dobrze znać drugą osobę? Oczywiście, że nie.
— Ja też, nawet mniej niż pan… ale przynajmniej mam świeże spojrzenie. Po pierwsze — to żądna przygód marzycielka, jedyne dziecko naukowca zamkniętego w wieży z kości słoniowej, żyjące w wydumanym świecie fantastycznych filmów video i książek sensacyjnych. Wszędzie widzi intrygi, podstępy i szpiegów. Po drugie — jest przy tym inteligentna, w każdym razie na tyle, żeby nas nabrać. Starannie obmyśliła, jak podsłuchać nasze pierwsze zebranie i udało się jej to. Starannie obmyśliła, w jaki sposób zabrać się z Munnem na Kalgan, i też jej się udało. Po trzecie — jest nieprawdopodobnie zafascynowana legendarną postacią swojej babki, która pokonała Muła. Myślę, że jak dotąd, zgadza się pan ze mną? W porządku. A teraz proszę słuchać uważnie… w przeciwieństwie do pana, znam pełną relację porucznika Dirige, a w dodatku mam dobre źródła informacji na Kalganie i wszystkie wieści na ten temat pokrywają się ze sobą. Wiemy, na przykład, że Homir Munn nie otrzymał w czasie audiencji u władcy Kalgana pozwolenia na wejście do pałacu Muła i że ta odmowa została nagle cofnięta po rozmowie Arkadii z lady Callią, przyjaciółką Pierwszego Obywatela.
— A skąd pan wie to wszystko? — przerwał Darell.
— Po pierwsze, Munn został przesłuchany przez Dirigego po zniknięciu Arkadii. Naturalnie, mamy dokładny zapis pytań i odpowiedzi. No i weźmy lady Callię. Plotka głosi, że straciła względy Stettina, ale nie znajduje to potwierdzenia w faktach. Mało, że żadna inna kobieta nie zajęła jej miejsca, mało, że potrafiła skłonić Stettina, — żeby zmienił swą decyzję i pozwolił Munnowi ha przeszukanie pałacu, to jeszcze zupełnie otwarcie zorganizowała ucieczkę Arkadii. Widziano je razem ostatniego wieczoru przed zniknięciem Arkadii. Potwierdził to tuzin żołnierzy strzegących rezydencji Stettina. I nie spotkała jej żadna kara, mimo tego, że poszukiwania Arkadii były prowadzone na wielką skalę.
— No i jaki z tego wniosek?
— Że ucieczka Arkadii została zorganizowana.
— Jak mówiłem.
— Z jedną poprawką — że Arkadia musiała wiedzieć, że jej ucieczka jest zorganizowana, że ta bystra dziewczyna, która wszędzie widzi intrygi, dostrzegła też tę intrygę i pomyślała tak samo jak pan. Skoro chcą, żeby wróciła do Fundacji, to poleci na Trantora. Ale dlaczego akurat na Trantor?
— No właśnie, dlaczego?
— Dlatego, że tam właśnie uciekła kiedyś Bayta, jej ubóstwiana babka. Świadomie czy nie, Arkadia poszła jej wzorem. Zastanawiam się, czy nie uciekła przed tym samym wrogiem.
— Przed Mułem? — spytał ironicznie Darell.
— Oczywiście, że nie. Mówiąc „wróg”, mam na myśli ten sam rodzaj umysłu, umysłu, z którym nie mogła walczyć. Uciekała przed Drugą Fundacją, a przynajmniej przed jej wpływem.
— O jakim wpływie pan mówi?
— Myśli pan, że Kalgan oparł się temu powszechnemu zagrożeniu? Niezależnie od siebie doszliśmy do wniosku, że ucieczka Arkadii została zaaranżowana. Prawda? Była poszukiwana i została znaleziona, ale Dirige celowo pozwolił jej wymknąć się. Dirige, rozumie pan? A dlaczego tak się stało? Dlatego, że jest naszym człowiekiem. Ale skąd oni mogli o tym wiedzieć? Czyżby liczyli na to, że zdradzi Pierwszego Obywatela? Ejże, doktorku!
— Teraz z kolei twierdzi pan, że naprawdę chcieli ją złapać. Słowo daję, zaczyna mnie pan już nudzić, Anthor. Niech pan kończy, bo chcę iść spać.
— Zaraz skończę — Anthor wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kilkanaście fotokopii. Na wszystkich były dobrze znane Darellowi kręte linie encefalogramów. — To wykres fal mózgowych Dirigego — rzekł nonszalancko Anthor zrobiony po jego powrocie.
Darell nie potrzebował suwaka, żeby zorientować się o co chodzi. Kiedy podniósł głowę znad fotokopii, jego twarz była szara — On jest pod ich wpływem — rzekł.
Właśnie. Pozwolił Arkadii uciec nie dlatego, że jest naszym człowiekiem, ale dlatego, że jest człowiekiem Drugiej Fundacji.
Nawet wtedy, kiedy zorientował się, że leci na Trantor, nie na Terminusa.
Anthor wzruszył ramionami.
— Został tak ustawiony, żeby pozwolić jej uciec. Nie mógł tego zmienić w żaden sposób. Był tylko narzędziem, rozumie pan. Po prostu stało się tak, że Arkadia wybrała najmniej prawdopodobny kierunek, dzięki czemu jest bezpieczna. Przynajmniej do czasu, aż Druga Fundacja tak zmodyfikuje swoje plany, by wziąć pod uwagę zmieniony stan rzeczy…
Przerwał. Zauważył, że pali się mała lampka w odbiorniku video podłączona do niezależnego obwodu. Sygnalizowała ona komunikat specjalny. Spostrzegł to również Darell i automatycznym ruchem włączył aparat. Spiker był właśnie w połowie zdania, ale nim skończył, wiedzieli już, że odnaleziono „Hobera Mallowa”, a raczej jego wrak, i że po raz pierwszy od blisko pół wieku Fundacji wydano wojnę.
Anthor zacisnął szczęki.
No, doktorku, słyszał pan to. Kalgan zaatakował, a jest pod wpływem Drugiej Fundacji. Może teraz pójdzie pan za przykładem córki i poleci na Trantor?
Nie. Zaryzykuję i zostanę.
— Ha, doktorze Darell, pana córka jest bardziej inteligentna. Zastanawiam się, czy można na panu w ogóle polegać. — Długo mu się przyglądał, a potem wyszedł bez słowa.
Darell został sam ze swymi wątpliwościami. Był bliski rozpaczy. Na ekranie pojawiły się obrazy, którym towarzyszył nerwowy głos spikera, relacjonującego szczegóły pierwszych godzin wojny między Kalganem i Fundacją.
Burmistrz Fundacji starał się bezskutecznie przygładzić okalający jego łysą czaszkę wianek sterczących włosów. Westchnął. — Tyle zmarnowanych lat, tyle zaprzepaszczonych szans. Nie obwiniam nikogo, doktorze Darell, ale zasługujemy na to, żeby ponieść klęskę.
— Nie widzę żadnego powodu, żeby nie wierzyć w pomyślny obrót wydarzeń — rzekł spokojnie Darell.
— Nie wierzyć! Nie wierzyć! Na Galaktykę, doktorze Darell, a jakie ma pan podstawy, żeby wierzyć? Niech pan tu podejdzie… — mówiąc to, chwycił Darella za rękę i prawie zaciągnął do przezroczystej bryły o kształcie jaja, spoczywającej na słabym polu siłowym. Pod dotknięciem jego ręki wnętrze bryły zalało światło, ukazując dokładny, trójwymiarowy model podwójnej spirali galaktycznej.
— Kolor żółty — rzekł ze zdenerwowaniem burmistrz — oznacza rejon przestrzeni kontrolowany przez Fundację, czerwony — przez Kalgan.
To, co widział Darell, przypominało purpurową kulę, z zaciskającą się wokół niej żółtą dłonią. Tylko ta część, która skierowana była w stronę środka Galaktyki, nie była jeszcze odgraniczona żółtym kolorem od reszty przestrzeni.
— Największym naszym wrogiem — powiedział burmistrz — jest galaktografia. Nasi admirałowie nie ukrywają, że nasza pozycja strategiczna jest prawie beznadziejna. Niech pan spojrzy. Nieprzyjaciel ma wewnętrzne linie komunikacyjne. Jego siły są skoncentrowane, może z jednakową łatwością uderzyć w każdym kierunku. I może bronić się przy minimalnym wysiłku.
Nasze linie są za bardzo rozciągnięte. Przeciętna odległość między zamieszkałymi systemami w Fundacji jest trzykrotnie większa niż w Kalganie. My, na przykład, musimy pokonać dwa tysiące pięćset parseków, żeby dostać się z Santanni na Locris, a oni, odpowiednio, tylko osiemset parseków…
— Rozumiem to wszystko — rzekł Darell.
— I nie rozumie pan, że to może oznaczać dla nas klęskę?
— W wojnie liczy się nie tylko odległość. Powtarzam, że nie możemy przegrać. To zupełnie niemożliwe.
— Na jakiej podstawie pan tak uważa?
— Na podstawie swojej własnej interpretacji Planu Seldona.
— Och — burmistrz skrzywił się i założył ręce do tyłu — więc pan też wierzy w tę mistyczną pomoc Drugiej Fundacji?
— Nie. Ja tylko wierzę w to, co nieuniknione… oraz w odwagę i wytrwałość.
A jednak, mimo tej zewnętrznej pewności siebie, trapiły. go wątpliwości. A jeśli… a jeśli Anthor miał rację i Kalgan rzeczywiście był narzędziem w rękach tych mistrzów psychologii? Jeśli ich celem było zwyciężenie i zniszczenie Fundacji? Nie, to nie miało sensu!
A jednak…
Uśmiechnął się gorzko. Zawsze to samo. Zawsze to usiłowanie przeniknięcia wzrokiem tej skorupy, która dla niego była niczym granit, a dla wroga przezroczysta jak kryształ.
Galaktograficzny obraz sytuacji nie umknął też uwadze Stettina. Władca Kalgana stał przed modelem Galaktyki, który był bliźniaczą kopią modelu z gabinetu burmistrza Terminusa. Różnica polegała tylko na tym, że gdy burmistrz chmurzył czoło, Stettin uśmiechał się.
Wyglądał imponująco w błyszczącym admiralskim mundurze opinającym jego potężne ciało. Przez pierś, od ramienia do biodra, biegła ukosem purpurowa wstęga Orderu Muła, którym odznaczył go poprzedni Pierwszy Obywatel, usunięty przez niego pół roku później w sposób nieco gwałtowny. Na lewym ramieniu rzucała błyski Srebrna Gwiazda z Podwójnymi Kometami i Mieczami.
Zwracał się właśnie do sześciu członków swego sztabu głównego, których uniformy tylko niewiele ustępowały jego mundurowi, i do Pierwszego Ministra, który wyglądał przy nich jak szara myszka.
— Myślę, że decyzje są jasne. My możemy poczekać. Dla nich każdy dzień zwłoki będzie oznaczał kolejny cios w ich morale. Jeśli postanowią bronić całego obszaru, to rozproszą swoje siły, a wtedy możemy uderzyć równocześnie w dwóch miejscach, tu i tu — wskazał na modelu Galaktyki dwie białe linie, wybiegające z czerwonej kuli, przecinające niby lancety żółtą dłoń, która ją trzymała i odcinające ż dwu stron ciasnym łukiem Terminus od sąsiadujących z nim światów. — W ten sposób rozerwiemy ich flotę na trzy części; z każdą załatwimy się dokładnie. Jeśli skoncentrują swoje siły, to tym samym oddadzą nam dwie trzecie swego terytorium i prawdopodobnie sprowokują rebelię.
W ciszy, która zapadła po słowach Stettina, rozległ się cienki głos Pierwszego Ministra:
— Za pół roku Fundacja będzie silniejsza. Jej zasoby, jak wszyscy wiemy, są większe, flota ma więcej statków, a rezerwy ludzkie prawie niewyczerpane. Może byłoby bezpieczniej uderzyć szybko.
Jego zdanie z pewnością najmniej się liczyło w tym pokoju. Stettin uśmiechnął się i zrobił stanowczy ruch ręką:
— Pół roku — rzekł — czy nawet rok, jeśli trzeba będzie, nic nas nie kosztuje. Ludzie zFundacji nie są w stanie się przygotować, nie są ideologicznie zdolni do tego. Ich filozofia sprowadza się do wiary w to, że pomoże im Druga Fundacja. Ale nie tym razem, co?
Obecni poruszyli się niespokojnie.
— Sądzę, że brak wam wiary we własne siły — rzekł Stettin lodowatym głosem. — Czy muszę jeszcze raz przytaczać raporty naszych agentów w Fundacji albo wyniki odkryć Homira Munna, byłego agenta Fundacji, który teraz jest na naszych… eee… usługach? Kończymy naradę, panowie.
Stettin wrócił do swoich apartamentów z uśmiechem na ustach. Niekiedy zastanawiał go ten Homir Munn. Dziwny facet, mięczak, który nie potwierdził swoich wcześniejszych obietnic. Ale mimo to wiedział mnóstwo interesujących rzeczy, które napełniały otuchą — szczególnie jeśli przy rozmowie obecna była lady Callia.
Uśmiechnął się szerzej. Ta tłusta idiotka przydawała się jednak na coś. Przynajmniej wydostała z Munna swoim przymilaniem się więcej, niż udało się jemu, i miała z tym mniej zachodu. Dlaczego by nie oddać jej Munnowi? Zachmurzył się. Callia. Ona i ta jej idiotyczna zazdrość. Na Przestrzeń! Gdyby miał tu jeszcze tę Darellównę… Dlaczego nie rozwalił jej za to głowy?
Nie potrafił sobie tego dokładnie wytłumaczyć.
Może dlatego, że tak jej dobrze szło z Munnem. A on potrzebował Munna. To właśnie Munn wykazał, że przynajmniej zdaniem Muła nie było żadnej Drugiej Fundacji. Jego admirałowie potrzebowali takiego zapewnienia.
Chciałby udostępnić te dowody społeczeństwu, ale lepiej, żeby Fundacja wierzyła w pomoc, która nigdy nie nadejdzie. Czy to nie Callia właśnie wskazała mu na to? Tak, zgadza się. Powiedziała, że … Bzdura! Nie mogła nie powiedzieć. A jednak…
Potrząsnął głową, aby uwolnić się od tych myśli i poszedł dalej.
Trantor był światem, na którym wśród szczątków dawnego rodziło się nowe życie. Osadzony, niczym zmętniały szlachetny kamień, w samym środku oszałamiającej masy gwiazd, śnił na przemian o przeszłości i o przyszłości.
Był czas, kiedy na tej pokrytej metalowym płaszczem planecie zbiegały się niewidoczne nitki władzy, sięgające aż do najdalszych krańców Galaktyki. Trantor był wtedy jednym wielkim miastem, zamieszkanym przez cztery miliardy administratorów, najpotężniejszą stolicą, jaka kiedykolwiek istniała. W końcu rozkład sięgnął jądra. Na sto lat przed opisanymi tu wydarzeniami Imperium samo wymierzyło sobie ostateczny cios — został złupiony Trantor. Pomarszczona i spękana w śmiercionośnym ogniu atomowej zagłady metalowa skorupa planety zdawała się szydzić z jej dawnej świetności. Ci, którzy przetrwali, zrywali metalowe płyty i wymieniali je z sąsiednimi planetami na ziarno i bydło. Spod metalu wyłoniła się na powrót ziemia i tak Trantor wrócił do swych początków. Pokrywający się wciąż nowymi, prymitywnie uprawianymi polami, zapomniał o swej świetnej przeszłości. A raczej — zapomniałby, gdyby nie potężne szkielety wypalonych budowli wznoszące się w ciszy ku niebu.
Arkadia patrzyła z lekkim skurczeni serca na widoczny na horyzoncie pierścień metalowych konstrukcji. Wioska, w której mieszkali Palverowie, wydawała się jej mała i zacofana, ot, kilkanaście rozrzuconych bezładnie zagród. Otaczały ją łany złocistej pszenicy.
Ale tam, w oddali, wciąż wznosiły się pamiętające dawne czasy budowle, których ściany, wykonane z nierdzewnego metalu, lśniły oślepiająco w blaskach słońca Trantora, Mimo że od jej przylotu minęło kilka miesięcy, była tam tylko raz. Szła gładkim chodnikiem, na którym nie było widać śladów spojeń i zaglądała do wnętrza milczących, pokrytych kurzem budowli. Przez dziury i pęknięcia w ścianach wdzierało się światło. Było to niezmiernie przygnębiające. Było to świętokradztwo.
Rzuciła się do ucieczki. Metal dźwięczał pod jej stopami. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy miękki odgłos kroków uświadomił jej, że znajduje się już na gołej ziemi.
Potem mogła już tylko spoglądać z daleka. Nie śmiała zakłócać panującej tam ciszy.
Wiedziała, że urodziła się na tym świecie. Gdzieś w okolicach starej Biblioteki Imperialnej. Biblioteka ta to był najprawdziwszy Trantor. Największa świętość! Było to jedyne miejsce, które oparło się hordom plądrującym planetę i zachowało się w nienaruszonym stanie. Trwało tak od stu lat, niczym wyzwanie rzucone wszechświatu.
To właśnie tam Hari Seldon z grupą współpracowników utkał swą niewyobrażalną, misterną sieć. To tam Ebling Mis przeniknął jego tajemnicę i siedział oniemiały ze zdziwienia, nim strzał z miotacza nie przerwał jego życia, by tajemnica ta nie wyszła na światło dzienne. To tam, w Bibliotece Imperialnej, jej dziadkowie żyli przez dziesięć lat, aż umarł Muł i mogli wrócić do Fundacji. To tam powrócił ze swą młodą żoną jej ojciec, by poznać sekret Drugiej Fundacji. Nie udało mu się.
Tam urodziła się ona i zmarła jej matka.
Chciała zwiedzić Bibliotekę, ale Preem Palver potrząsnął głową i powiedział:
— To parę tysięcy mil stąd, Arkady, a mamy mnóstwo roboty. Poza tym, niedobrze jest naruszać spokój tego miejsca. To świątynia, rozumiesz…
Ale Arkadia wiedziała, że Palver po prostu nie chce wchodzić do Biblioteki, że to taka sama historia jak z Pałacem Muła na Kalganie. Był to zabobonny lęk, który skarlali współcześni żywili przed pozostałościami z epoki gigantów.
Mimo to, Arkadii nawet nie przyszło na myśl, by mieć o to żal do poczciwego grubasa. Była na Trantorze już trzy miesiące i przez cały ten czas Palver i jego żona byli cudowni…
A jak się im za to odwdzięczyła? Narażając ich na śmierć. Może ostrzegła ich, że grozi jej zagłada? Nic podobnego! Pozwoliła im odgrywać niebezpieczną rolę jej opiekunów…
Dręczyły ją wyrzuty sumienia… ale co mogła zrobić? Nie miała wyboru.
Niechętnie schodziła na śniadanie. Będąc już na schodach, usłyszała dźwięki rozmowy.
Preem Palver, kręcąc grubym karkiem, zatknął serwetę za kołnierz koszuli i z wyrazem nieskrywanego zadowolenia sięgnął po gotowane jajka.
— Byłem wczoraj w mieście, matka — rzekł podnosząc godnie widelec i napychając usta.
— No i co tam słychać dobrego? — siadając do stołu spytała obojętnym głosem „Matka”. Rozejrzała się po stole i ponownie wstała, żeby przynieść sól.
— Raczej niedobrego. Przyleciał statek gdzieś od Kalgana i przywiózł gazety stamtąd. Wybuchła tam wojna.
— Wojna! Coś takiego. A niech tam sobie pourywają głowy, kiedy nie mają w nich dość rozumu. Przyszedł już ten czek z twoim zarobkiem? Ojciec, mówię ci… Powiedz temu staremu Coskerowi, że to nie jest jedyna spółdzielnia na Trantorze. Mało że płacą ci tyle, że aż się wstydzę przyznać znajomym, to jeszcze nie na czas.
— Nie na czas… — mruknął z irytacją „Ojciec”. — Słuchaj, nie gadaj mi takich głupstw przy śniadaniu, bo się udławię — sięgnął ze złością po grzankę z masłem. — To wojna między Kalganem i Fundacją — dodał już spokojniej — a biją się już od dwóch miesięcy.
Walnął z rozmachem jedną ręką w drugą, naśladując walkę statków w przestrzeni.
— Mhm… No i co?
— Źle z Fundacją. Widziałaś Kalgan — sami żołnierze. Oni byli gotowi, a Fundacja nie, no i… trzask! Nagle „Matka” odłożyła widelec i syknęła: — Dureń!
— Co?
— Pusta pała! Bez przerwy tylko mielesz ozorem.
Pokazała na coś za jego plecami, a kiedy „Ojciec” odwrócił się, zobaczył w drzwiach pobladłą Arkadię.
— W Fundacji jest wojna? — spytała. „Ojciec” spojrzał bezradnie na „Matkę”, a potem skinął twierdząco głową.
— I przegrywają?
Znowu skinął głową.
Arkadia poczuła nieznośny skurcz w gardle i wolno podeszła do stołu. — To już koniec? — wyszeptała.
— Koniec? — spytał „Ojciec” ze sztucznym ożywieniem. — A kto mówi, że koniec? W czasie wojny dużo może się wydarzyć. I… i…
— Usiądź, kochanie — powiedziała „Matka” łagodnie. — Nie trzeba rozmawiać przed śniadaniem. Nikt nie czuje się dobrze, kiedy ma pusty żołądek.
Ale Arkadia nie zwracała na nią uwagi. — Czy Kalgańczycy są już na Terminusie? — zapytała.
— Nie — odparł poważnie „Ojciec”. — To są wiadomości z ubiegłego tygodnia i wynika z nich, że Terminus nadal walczy. Mówię prawdę. Słowo honoru. A Fundacja jest nadal silna. Chcesz, żebym przyniósł ci te gazety?
— Tak!
Czytała je, zmuszając się do przełknięcia choć paru kęsów. Litery zamazywały się jej przed oczami. Santanni i Korell oddane bez walki. Eskadra floty Fundacji okrążona wśród rzadko rozsianych słońc w sektorze Ifni i zniszczona niemal do ostatniego statku.
I oto Fundacja znowu ograniczała się do Czterech Królestw, obszaru przestrzeni zjednoczonego jeszcze za czasów Sałvora Hardina, pierwszego burmistrza. Nadal jednak walczyła i nadal jeszcze mogła istnieć szansa przetrwania, i bez względu na to, co się może zdarzyć, musi powiadomić ojca. Musi w jakiś sposób przekazać mu tę wiadomość. Po prostu musi! Ale jak? Przecież tam jest wojna.
— Czy wybiera pan się w najbliższym czasie w nową podróż handlową, panie Palver? — spytała „Ojca” po śniadaniu.
Palver siedział na potężnym krześle ustawionym na trawniku przed domem i wygrzewał się w słońcu. W pulchnych palcach trzymał tlące się cygaro i wyglądał jak zadowolony mops.
— W podróż handlową? — powtórzył leniwie. — Kto wie? Mamy przyjemne wakacje, a urlop jeszcze mi się nie kończy. Po co myśleć o nowych podróżach? Niepokoisz się, Arkady?
— Ja? Nie, podoba mi się tutaj! Jesteście państwo oboje tacy dobrzy dla mnie.
Machnął ręką na znak, że nie chce tego słuchać.
— Myślałam, o wojnie — rzekła Arkadia.
— Nie myśl o tym. Co ty możesz zrobić? Jeśli nie — możesz na to nic poradzić, to po co się zadręczać takimi myślami?
— Ale właśnie myślałam, że Fundacja utraciła większość swoich rolniczych światów. Prawdopodobnie racjonują teraz żywność.
”Ojciec” kręcił się na krześle z niewyraźną miną.
— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze — powiedział.
Nie słuchała, co mówi Palver.
— Żebym tak mogła dostarczyć im żywność! Wie pan, kiedy umarł Muł i Fundacja zbuntowała się, Terminus był przez pewien czas osamotniony i generał Han Pritcher, który objął na krótko rządy po Mule, zrobił blokadę. Wyczerpały się zapasy żywności i ojciec mówił, że jego ojciec opowiadał mu, że mieli tylko suche koncentraty kwasu aminowego, które miały okropny smak. Jajko kosztowało dwieście kredytów! Na szczęście w porę przerwali blokadę i zaczęły docierać z Santanni statki z żywnością. To musiały być straszne czasy. Pewnie teraz znowu jest tak samo.
Arkadia przerwała, lecz po chwili podjęła na nowo:
— Wie pan, założę się, że Fundacja zapłaciłaby teraz każdą cenę za żywność. Dwa albo trzy razy więcej niż normalnie. O rany, jakby jakaś spółdzielnia, na przykład, tu, na Trantorze, skorzystała z tej okazji, to może straciłaby parę statków, ale zanim skończyłaby się wojna, wszyscy jej członkowie byliby milionerami. W dawnych czasach na takich interesach zbijali majątki nasi Handlarze. Jak tylko gdzieś wybuchła wojna, zaraz tam lecieli i sprzedawali to, co najbardziej potrzebne. Korzystali z okazji. Ryzykowali, ale zdarzało im się zarobić na jednym kursie dwa miliony kredytów. To był zysk! I to. tylko z jednego statku.
”Ojciec” poprawił się na krześle. Nie zauważył, że zgasło mu cygaro.
— Interes na żywności, tak? Hmm… Ale Fundacja jest tak daleko.
— Ojej, wiem. Myślę, że stąd by się pan tam nie dostał. Gdyby poleciał pan normalnym liniowcem pasażerskim, to pewnie nie dotarłby pan dalej niż do Masseny czy Smushyku. Potem musiałby pan wynająć jakiś mały statek zwiadowczy czy coś takiego, żeby przedostać się przez linię frontu.
”Ojciec” zastanawiał się, drapiąc się w głowę.
Dwa tygodnie później zostały zakończone przygotowania do podróży. „Matka” przez prawie cały ten czas narzekała. Najpierw na to, że „Ojciec” z oślim uporem pcha się na pewną śmierć. Potem na to, że z takim samym uporem odmawia zabrania jej ze sobą.
— Matka, czemu zachowujesz się jak niemądra staruszka? Nie mogę cię wziąć. To zadanie dla mężczyzny. Co ty myślisz, że wojna to zabawa?
— No to dlaczego tam lecisz? Znalazł się mężczyzna, stary dureń… jedną nogą w grobie… Niech leci jakiś młodziak, a nie taki łysek jak ty.
— Nie jestem żaden łysek — odpowiadał „Ojciec” z godnością. — Mam jeszcze dużo włosów. Dlaczego zlecenie ma dostać jakiś młodziak? Słuchaj, przecież na tym można zarobić miliony!
Wiedziała o tym dobrze, więc w końcu przestała nalegać.
Arkadia spotkała go przed odlotem.
— Leci pan na Terminusa? — spytała.
— A dlaczego nie? Sama mówiłaś, że potrzebują chleba i ryżu, i ziemniaków. No to ubiję z nimi interes i dostaną to.
— No tak… aha, jeszcze jedno… skoro leci pan na Terminusa, to może mógłby pan… może mógłby pan zobaczyć się z moim ojcem?
Na twarzy Palvera pojawiło się rozbawienie zmieszane ze współczuciem.
— Myślisz, że miałem zamiar czekać, aż mnie o to poprosisz? Pewnie, że się z nim zobaczę. Powiem mu, że jesteś bezpieczna i wszystko jest w porządku, i że jak tylko skończy się wojna, odwiozę cię.
— Dziękuję. Powiem panu, jak go znaleźć. Nazywa się doktor Darell i mieszka w Stanmark. To pod samą stolicą. Doleci pan tam samolotem podmiejskim. Mieszkamy przy Kanałowej 55.
— Zaczekaj, zapiszę sobie.
— Nie, nie — Arkadia machnęła gwałtownie ręką. — Nie może pan nic zapisywać. Musi pan to zapamiętać i znaleźć go bez niczyjej pomocy.
”Ojciec” był zaskoczony. Potem wzruszył ramionami.
— No dobrze. Ulica Kanałowa 55 w Stanmark, pod Terminusem, i można tam się dostać samolotem podmiejskim. Dobrze?
— I jeszcze jedno.
— Tak?
— Czy mógłby pan przekazać mu coś ode mnie?
— No pewnie.
— Powiem to panu na ucho.
Nachylił ku niej pulchny policzek i Arkadia szybko szepnęła mu coś.
Oczy „Ojca” zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. — To jest to, co mam mu powiedzieć? Przecież to jest bez sensu.
— On to zrozumie. Niech mu pan tylko powie, że prosiłam, żeby to przekazać, i że powiedziałam, że zrozumie co to znaczy. I niech pan powie to dokładnie tak, jak powiedziałam. Nie zapomni pan?
— Ależ skąd. Raptem cztery słowa. Słuchaj…
— Nie, nie Arkadia aż podskakiwała z emocji. — Proszę tego nie powtarzać. Proszę tego nikomu nie powtarzać. Tylko mojemu ojcu. Proszę, niech mi pan to obieca. \ „Ojciec” znowu wzruszył ramionami.
— Obiecuję! W porządku?
— W porządku — powiedziała Arkadia ponuro, a kiedy Palver przechodził na drugą stronę ulicy, gdzie czekała taksówka, która miała zawieźć go na kosmodrom, zastanawiała się, czy nie podpisała na niego wyroku śmierci. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś go zobaczy.
Ociągała się z pójściem do domu. Nie śmiała spojrzeć w twarz dobrej, życzliwej „Matce”. Może kiedy już się to wszystko skończy, lepiej będzie jeśli się zabije za to, co im zrobiła.
QUORISTON — … bitwa pod Q. stoczona 9. 17. 377 r. e. f. między siłami Fundacji i armią Stettina, władcy Kalgana. Była to ostatnia z ważnych bitew Okresu Bezkrólewia…
Jole Turbor znalazł się w nowej dla siebie roli korespondenta wojennego. Jego potężne ciało opinał mundur oficera floty, co Turborowi nawet dość się podobało. Cieszył się, że znowu jest na antenie, a owo nieznośne uczucie bezradności i beznadziei, którym napawała go bezowocna walka z Drugą Fundacją, osłabło nieco pod wpływem podniecenia walką innego rodzaju — z materialnymi statkami i zwykłymi ludźmi.
Z pewnością, Fundacja nie mogła się poszczycić zwycięstwami w tej wojnie, ale wciąż można było pozwolić sobie. na pewną dozę optymizmu. Wojna trwała już pół roku, a jądro Fundacji było nadal nietknięte i nadal istniały główne siły floty. Uzupełniona o nowe jednostki, miała ona prawie ten sam stan liczbowy co na początku wojny, a pod względem techniki wyposażenia była nawet silniejsza niż w momencie porażki pod Ifni.
Wzmocniono też systemy obronne planet, wyćwiczono lepiej armię i skłoniono administrację do sprawniejszego działania, gdy tymczasem znaczna część zwycięskiej floty kalgańskiej ulegała rozprzężeniu, będąc zmuszona do okupowania „zdobytych” terytoriów.
Turbor znajdował się właśnie z Trzecią Flotą na obrzeżach sektora anakreońskiego. Zgodnie ze swą zasadą przedstawiania wojny oczyma szeregowca, przeprowadzał akurat wywiad zinżynierem trzeciej kategorii Fennelem Leemorem, który zgłosił się do armii na ochotnika.
— Powiedzcie nam coś o sobie, żołnierzu — rzekł Turbor.
— A co tu mówić — Leemor przestąpił z nogi na nogę i uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem, jak gdyby widział te wszystkie miliony, które w tej chwili patrzyły na niego. — Jestem Lokryjczykiem. Pracowałem w fabryce aerowozów jako kierownik działu i nieźle zarabiałem. Jestem żonaty, mam dwoje dzieci — dwie córki. Może mógłbym coś do nich powiedzieć, co? Na wypadek jeśli słuchają.
— Mówcie śmiało, żołnierzu. Video jest do waszej dyspozycji.
— O rany, dziękuję. Cześć, Milla, jeśli mnie słuchasz. Jak się czuje Sunni? A Tomma? Myślę o was cały czas i może wpadnę do was jak dostanę urlop, kiedy wrócimy do bazy. Dostałem twoją paczkę z jedzeniem, ale odesłałem z powrotem. Mamy tu regularne posiłki, a mówią, że cywile trochę zaciskają pasa. To chyba wszystko.
— Odwiedzę ją następnym razem, jak będę na Locris i sprawdzę, czy nie mają kłopotów z żywnością, dobrze?
Żołnierz uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową. — Dziękuję, panie Turbor. Byłbym bardzo wdzięczny.
— W porządku. Może powiecie nam wobec tego… Jesteście ochotnikiem, prawda?
— Jasne, że jestem. Jak ktoś szuka ze mną zaczepki, to nie musi długo czekać. Zaciągnąłem się tego samego dnia, kiedy dowiedziałem się o „Hoberze Mallowie”.
— To jest postawa! W ilu byliście akcjach? Widzę, że macie dwie gwiazdy za udział w bitwach.
— Phi! — żołnierz splunął. — To nie były bitwy, tylko pościgi. Kalgańczycy nie podejmują walki, kiedy nie jest ich przynajmniej pięć razy więcej niż nas. Zresztą nawet wtedy starają się uderzyć całą silą w jedno miejsce i wycofać się, i potem znowu wyłuskują statek po statku. Mój kuzyn był pod Ifni, na tym statku, który wyszedł cało, na „Eblingu Misie”. Mówił, że tam było tak samo. Mieli całą swoją główną flotę przeciwko naszemu jednemu dywizjonowi i aż do czasu, kiedy zostało nam tylko pięć statków, podkradali się zamiast walczyć. Wtedy zniszczyliśmy dwa razy tyle statków co oni.
— A więc myślicie, że wygramy wojnę?
— Mogę się założyć, że tak. Teraz już się nie cofamy. Nawet gdyby sytuacja się pogorszyła, to spodziewam się, że wtedy włączyłaby się Druga Fundacja. Nadal mamy Plan Seldona — i oni o tym dobrze wiedzą.
Turbor lekko wykrzywił usta.
— A więc liczycie na Drugą Fundację?
— No, chyba wszyscy na to liczą, nie? — spytał żołnierz ze szczerym zdziwieniem.
Po programie do kabiny Turbora wszedł młodszy oficer Tippellum. Wycelował w korespondenta papieros i zsunął czapkę do tyłu tak, że wydawało się, iż lada moment spadnie mu z głowy.
— Schwytaliśmy jeńca — powiedział.
— Tak?
— Taki niski, zwariowany facet. Mówi, że jest obywatelem neutralnego kraju… powołuje się na immunitet dyplomatyczny, nie byle co. Wydaje mi się, że nie bardzo wiedzą, co z nim zrobić. Nazywa się Palvro, Palver, czy jakoś tak i mówi, że jest z Trantora. Nie wiem, na przestrzeń, co on robi w strefie walk.
Turbor aż usiadł na swej koi. Z miejsca odechciało mu się spać. Dobrze pamiętał ostatnie spotkanie z Darellem, dzień po wybuchu wojny, kiedy szykował się do, podróży. — Preem Palver — powiedział. Było to stwierdzenie faktu.
Tippellum wolno wypuścił dym kącikiem ust. — Tak — powiedział. — Skąd, na Przestrzeń, wie pan o tym?
— Nieważne. Mogę się z nim zobaczyć?
— Mnie pan pyta? Stary trzyma go w swoim pokoju i przesłuchuje. Wszyscy podejrzewają, że to szpieg.
— Powiedz staremu, że znam tego człowieka, jeśli naprawdę jest tym, za kogo się podaje. Biorę za to całkowitą odpowiedzialność.
Na statku flagowym trzeciej floty kapitan Dixyl wpatrywał się niestrudzenie w detektor. Każdy statek, nawet jeśli znajdował się w spoczynku i był tylko bezwładną masą, pozostawał źródłem emisji promieniowania subatomowego i nikt nie mógł na to nic poradzić. W trójwymiarowym, polu detektora widać było każde źródło takiej emisji jako malutką iskierkę.
Teraz, kiedy schwytano tego szpiega, który twierdził, że jest osobą neutralną, sprawdzono położenie wszystkich statków Fundacji. Nie pominięto ani jednej z iskierek wskazywanych przez detektor. Ten obcy statek narobił w pierwszej chwili sporo zamieszania w kajucie kapitana. Mogło się okazać, że trzeba niezwłocznie zmienić taktykę. Tak jednak, jak się sprawy miały…
— Na pewno wszystko jasne? — spytał.
Cenn skinął głową.
— Prowadzę swoją eskadrę przez nadprzestrzeń, punkt docelowy — 10,00 parseków, theta — 268,52 stopnia, phi — 84,15 stopnia. Powrót do punktu wyjścia o 1330. Całkowity czas w nadprzestrzeni 11,83 godziny.
— W porządku. Liczymy, że powrót będzie maksymalnie precyzyjny pod względem czasu i przestrzeni. Zrozumiano?
— Tak jest. — Spojrzał na swój zegarek. — Moje statki będą gotowe o 0140.
— Dobrze — odparł kapitan Dixyl.
W zasięgu detektora nie było jeszcze eskadry kalgańskiej, ale niedługo zjawi się na pewno. Uzyskano na ten temat wiarygodną informację. Bez eskadry Cenna siły Fundacji będą o wiele słabsze, ale kapitan Dixyl czuł się całkiem pewnie. Całkiem pewnie.
Preem Palver powiódł smutnym wzrokiem po otaczających go mężczyznach. Najpierw popatrzył na wysokiego, kościstego admirała, potem na resztę, też w mundurach, wreszcie na tego ostatniego, potężnego chłopa, który rozpiętym kołnierzykiem i brakiem krawata odbijał od pozostałych. To był ten, który chciał z nim porozmawiać.
— Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, panie admirale — mówił Jole Turbor — o jak ważne sprawy tu chodzi, ale mówię panu, że jeśli pozwolicie mi na parę minut rozmowy z tym człowiekiem, to może będę w stanie rozwiać obecne wątpliwości.
— Czy jest jakiś powód, że nie chce pan z nim rozmawiać w mojej obecności?
Turbor zaciął z uporem wargi.
— Panie admirale — rzekł — od czasu jak przydzielono mnie do pańskiego zgrupowania, trzecia flota ma znakomitą prasę. Jeśli pan chce, może pan postawić za drzwiami swoich łudzi, a za S1 pięć minut może pan tu wrócić. Ale na razie niech mi pan wyświadczy tę drobną przysługę, a ręczę panu, że pańska opinia na tym nie ucierpi. Chyba mnie pan rozumie?
Admirał rozumiał doskonale, a więc za chwilę Turbor znalazł się sam na sam z Palverem.
— Jak się nazywa dziewczynka, którą pan Uprowadził? — spytał. — Tylko szybko.
Palver spojrzał na niego oczami okrągłymi ze zdumienia i potrząsnął przecząco głową.
— Bez wygłupów! — rzekł Turbor. — Jeśli pan nie odpowie, to będzie pan uważany za szpiega, a w czasie wojny szpiegów rozwala się bez sądu.
— Arkadia Darell — wysapał Palver.
— No! A więc wszystko w porządku. Jest bezpieczna?
Palver kiwnął głową.
— Niech się pan dobrze zastanowi, bo inaczej może się to źle skończyć dla pana.
— Jest zdrowa i zupełnie bezpieczna — powiedział pobladły Palver.
Wrócił admirał.
— No i… ?
— To nie jest szpieg. Może pan wierzyć w to, co mówi. Ręczę za niego.
— Ach tak? — admirał zmarszczył czoło. — To znaczy, że jest przedstawicielem spółdzielni rolniczej z Trantora, która chce podpisać z Terminusem kontrakt na dostawę zboża i ziemniaków. No dobrze, ale teraz nie możemy go puścić.
— Dlaczego? — spytał szybko Palver.
— Dlatego, że właśnie znaleźliśmy się w centrum bitwy. Kiedy się skończy, to — jeśli będziemy żywi — zabierzemy pana na Terminusa.
Pędząca przez przestrzeń flota kalgańska wykryła statki Fundacji z wielkiej odległości, lecz sama też została wykryta. Obie floty zbliżały się coraz bardziej do siebie w pustce kosmosu, a statki każdej z nich świeciły niczym robaczki świętojańskie w detektorach przeciwnika.
Admirał dowodzący siłami Fundacji zmarszczył się i powiedział:
— To musi być ich decydujące uderzenie. Spójrzcie, ile statków. — A po chwili dodał: — Ale nie uda im się… jeśli Cenn nie zawiedzie.
Komandor Cenn odłączył się już wiele godzin wcześniej — gdy tylko dostrzeżono zbliżającego się nieprzyjaciela. Teraz nie można już było w żaden sposób zmienić planu. Uda się albo nie, ale admirał był zupełnie spokojny. Tak samo oficerowie. Tak samo podległe im załogi.
Statki kalgańskie zbliżały się nieubłaganie, w równym szyku.
Flota Fundacji wolno cofnęła się. Minęło wiele godzin. Statki skręciły nieco w bok, zmuszając nieprzyjaciela do lekkiej zmiany kursu. Potem wykonały jeszcze jeden zwrot.
Zgodnie z planem bitwy, statki kalgańskie musiały znaleźć się w pewnym, ściśle określonym obszarze przestrzeni. Z obszaru tego wycofywały się więc statki Fundacji, ustępując miejsca Kalgańczykom. Te ze statków kalgańskich, które wydostawały się z tego obszaru były natychmiast zaciekle atakowane, tym natomiast, które w nim pozostawały, flota Fundacji dawała spokój.
Cały plan opierał się na założeniu, że statki Stettina nie będą chciały przejąć inicjatywy, że będą wolały pozostać tam, gdzie nikt ich nie atakuje.
— Kapitan Dixyl spojrzał na zegarek. Była 1310: Mamy dwadzieścia minut — rzekł.
Stojący obok niego porucznik kiwnął głową z wyraźnym napięciem.
— Na razie wszystko rozwija się jak trzeba. Wciągnęliśmy dziewięćdziesiąt procent ich statków. Jeśli uda nam się ich tam przytrzymać… Tak. Jeśli nam się uda…
Statki Fundacji znowu, bardzo wolno, przesunęły się do przodu. Na tyle wolno, żeby nie sprowokować Kalgańczyków do odwrotu, ale na tyle szybko, żeby nie zachęcić ich do ataku. Woleli czekać.
Mijały minuty.
O 1325 admirał nacisnął guzik. Siedemdziesiąt pięć statków Fundacji dostało sygnał i ruszyło z maksymalną szybkością w stronę liczącej trzysta jednostek floty kalgańskiej. Rozbłysły ekrany ochronne statków kalgańskich. Wszystkie zwrócone były w kierunku nacierającego wściekle wroga. O 1330 pojawiła się nagle znikąd — jednym skokiem przez nadprzestrzeń w ściśle obliczone miejsce — eskadra komandora Cenna i rzuciła się na niezabezpieczone tyły Kalgańczyków.
Fortel udał się.
Kalgańczycy mieli przewagę liczebną, ale stracili głowy. W pierwszym odruchu rzucili się do ucieczki, a kiedy załamał się ich szyk, flotylla Fundacji miała ułatwione zadanie, tym bardziej że statki kalgańskie wchodziły sobie nawzajem w drogę.
Po chwili bitwa przeistoczyła się w polowanie.
Z trzystu statków, dumy floty kalgańskiej, wróciło na Kalgan niespełna sześćdziesiąt, z tego wiele w stanie nie nadającym się do naprawy. Straty Fundacji wynosiły osiem statków na ogólną liczbę stu dwudziestu pięciu.
Preem Palver wylądował na Terminusie w szczytowym momencie świętowania zwycięstwa. Wszyscy byli prawie nieprzytomni z radości, ale przed odlotem na Trantora Palver zdołał załatwić dwie sprawy i obiecał spełnić jedną prośbę.
Te sprawy to (1) podpisanie porozumienia, na mocy którego spółdzielnia Palvera miała dostarczać przez następny rok dwadzieścia statków artykułów żywnościowych miesięcznie, za cenę jak w warunkach wojennych, ale — dzięki ostatniej bitwie — bez zwykłego w takich warunkach ryzyka, (2) przekazanie doktorowi Darellowi czterech krótkich słów.
Przez chwilę Darell gapił się na niego wybałuszonymi oczami, ale zaraz doszedł do siebie i wyłuszczył swoją prośbę. Sprowadzała się ona do zakomunikowania Arkadii jego odpowiedzi. Odpowiedź ta podobała się Palverowi — była prosta i sensowna. Brzmiała ona: „Wracaj. Nic ci już nie grozi”.
Stettin wściekał się. Patrzeć, jak każda broń pęka w ręku, czuć, jak pozornie mocna sieć, którą tworzyły jego statki, rwie się jakby została upleciona ze zbutwiałych nici — nawet flegmatyka v doprowadziłoby to do szału. Był jednak bezsilny i wiedział o tym.
Już od wielu tygodni źle sypiał. Od trzech dni nie golił siej Cofnął wszystkie audiencje. Jego admirałowie byli pozostawieni samym sobie i nikt nie wiedział lepiej niż władca Kalgana, że jeszcze trochę i nie trzeba będzie następnej porażki, by wybuchł bunt.
Pierwszy minister, Lev Meirus, nie kwapił się z pomocą. Stał tam, cichy i nieprzyzwoicie stary, gładząc jak zwykle nerwowo bruzdę ciągnącą się przez twarz od nosa do brody.
— No — krzyknął do niego Stettin — doradź coś! Siedzimy tu pokonani! Pokonani rozumiesz? Ale dlaczego? Nie wiem. Słyszysz — nie wiem. A może ty wiesz dlaczego?
Tak mi się wydaje — odparł spokojnie Meirus.
— Zdrada! — słowo to zabrzmiało dziwnie łagodnie, podobnie następne. — Wiedziałeś, że zostałem zdradzony, ale nic nie mówiłeś. Służyłeś temu durniowi, który był Pierwszym Obywatelem przede mną i myślisz, że będziesz służył jeszcze jakiemuś tłustemu szczurowi, który przyjdzie na moje miejsce. Jeśli się okaże, że wiedziałeś o zdradzie, to wypruję ci kiszki i zanim umrzesz, popatrzysz jeszcze jak się pieką.
Na Meirusie nie wywarło to żadnego wrażenia.
— Niejeden raz próbowałem podzielić się z tobą, panie, swoimi wątpliwościami. Mówiłem tym do znudzenia, ale wolałeś, panie, słuchać rad innych, bo to bardziej zaspokajało twoje pragnienia. Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót niż myślałem. Jeśli teraz też nie chcesz, panie, mnie słuchać, to powiedz. Wyjdę stąd niedługo będę radził z twoim następcą, którego pierwszym krokiem będzie bez wątpienia podpisanie traktatu pokojowego.
Stettin patrzył na niego oczyma nabiegłymi krwią, ściskając i rozwierając swe potężne dłonie.
— No więc mów, stary lisie. Mów!
— Panie, mówiłem ci często, że nie jesteś Mułem. Możesz, panie, władać statkami i działami, ale nie panujesz nad umysłami swoich poddanych. Czy zdajesz sobie, panie, sprawę z tego, z kim walczysz? Walczysz z Fundacją, która jest niepokonana, z Fundacją, którą chroni Plan Seldona, ż Fundacją, która ma stworzyć nowe imperium.
— Nie ma już Planu. Tak mówi Munn.
— A zatem Munn się myli. A nawet gdyby miał rację, to co z tego? Ty, panie, i ja to nie lud. Lud Kalgana i podległych mu światów, tak jak wszyscy mieszkańcy tego końca Galaktyki, święcie wierzy w Plan Seldona. Blisko czterysta lat naszych dziejów dowiodło, że Fundacji nie można pokonać. Nie były w stanim dokonać tego ani dawne królestwa, ani potężni władcy udzielni, ani nawet samo Imperium Galaktyczne.
— Ale zrobił to Muł.
— Faktycznie, ale jego Plan nie uwzględniał, a ciebie, panie — tak. Co gorsza, lud o tym wie. A więc załogi twoich statków, panie, przystępując do bitwy, obawiają się, że zostaną pobite w jakiś nieznany sposób. Plan jest niematerialny, ale wisi im nad głowami niczym skała, są więc bardzo ostrożni, rozglądają się, zanim ruszą do ataku i trochę za bardzo się zastanawiają. Z drugiej strony natomiast, ten sam Plan napełnia nieprzyjaciela otuchą, daje mu pewność siebie, usuwa strach i podtrzymuje wiarę w zwycięstwo w chwilach początkowych niepowodzeń. A dlaczego? Dlatego że Fundacja zawsze najpierw ponosiła porażkę, by w końcu zwyciężyć.
A twoje własne morale, panie? Twoje wojska są na terytorium nieprzyjaciela. Twoje własne ziemie nie oglądały najeźdźcy i nadal nie grozi im inwazja. A mimo to jesteś pobity. Nie wierzysz nawet w możliwość zwycięstwa, bo wiesz, że nie ma takiej możliwości.
Ugnij się więc, zanim zostaniesz rzucony na kolana. Ugnij się sam, a może jeszcze coś dla siebie zachowasz. Opierałeś się, panie, na metalu i sile, i trzeba przyznać, że podtrzymywały cię one tak długo, jak długo się dało. Zignorowałeś jednak psychikę i wiarę w zwycięstwo i tego ostatniego ci zabrakło. Przyjmij więc moją radę. Masz wciąż, panie, tego człowieka z Fundacji, Homira Munna. Uwolnij go. Odeślij go na Terminusa, niech powiezie tam twoją propozycję zawarcia pokoju.
Stettin zazgrzyta], zębami i zagryzł pobladłe wargi. Ale czy miał jakiś wybór?
Pierwszego dnia nowego roku Homir Munn opuścił Kalgan. Minęło ponad pół roku od dnia, kiedy wyleciał z Terminusa. W tym czasie zdążyła wybuchnąć i zakończyć się wojna.
Na Kalgan przyleciał sam, ale wracał ze świtą. Przybył jako zwykły turysta, z prywatną wizytą; odlatywał jako — wprawdzie nie mianowany oficjalnie — ale rzeczywisty ambasador pokoju.
A tym, co uległo największej zmianie, były jego dawne obawy przed Drugą Fundacją. Teraz śmiał się, wspominając o tym i wyobrażał sobie dokładnie, jak przedstawia swoje rewelacje doktorowi Darellowi i temu młodemu, energicznemu znawcy, Anthofowi, im wszystkim…
On wiedział. On, Homir Munn, w końcu poznał prawdę.
Ostatnie dwa miesiące wojny nie dłużyły się Homirowi. W niezwykłej dla siebie roli Mediatora Nadzwyczajnego znalazł się niespodzianie w samym środku spraw międzygwiezdnych i nie można powiedzieć, by nie sprawiało mu to przyjemności.
Walki praktycznie ustały — kilka przypadkowych starć nie liczyło się — i ustalono warunki traktatu pokojowego, które nie wymagały prawie żadnych ustępstw ze strony Fundacji. Stettin zachował swoje stanowisko, ale niewiele ponad to. Jego flota została rozbrojona, a terytoria leżące poza systemem Kalgana zyskały autonomię i prawo decydowania o swej przyszłości. Mogły wybierać między zachowaniem dotychczasowego statusu, pełną niezawisłością i unią z Fundacją.
Formalnie, wojna zakończyła się na asteroidzie należącym do systemu Terminusa, który był najstarszą bazą floty wojennej Fundacji. Z ramienia Kalgana traktat podpisał Lev Meirus. Homir był obserwatorem.
Przez cały ten czas nie widział się z doktorem Darellem ani żadnym z pozostałych konspiratorów. Nie miało to jednak wielkiego znaczenia. Jego wieści sprawią, że… — i, jak zwykle, uśmiechnął się na myśl o tym.
Doktor Darell powrócił na Terminusa kilka tygodni po Dniu Zwycięstwa nad Kalganem. Jeszcze tego samego wieczoru jego dom stał się miejscem spotkania pięciu mężczyzn, którzy dziesięć miesięcy wcześniej obmyślali tam swoje pierwsze plany.
Długo siedzieli przy stole, jedząc kolację, a potem popijając wino, jakby ociągali się z powrotem do starych spraw.
Wreszcie Jole Turbor, spoglądając jednym okiem w puste wnętrze tęczowego kielicha, mruknął raczej, niż powiedział:
— No, Homir, widzę, że teraz jesteś politykiem. Dobrze pokierowałeś tą sprawą.
— Ja? — roześmiał się głośno, z wyraźnym zadowoleniem Munn. Z jakiegoś powodu, od wielu miesięcy już się nie jąkał. — Ja nie miałem z tym nic wspólnego. To Arkadia. A propos, Darell, jak ona się ma? Słyszałem, że wraca z Trantora?
— Dobrze słyszałeś — rzekł spokojnie Darell. — Jej statek powinien wylądować za tydzień. — Spojrzał spod oka na pozostałych, ale niczego nie zauważył. Tylko niewyraźne odgłosy aprobaty.
— A więc to naprawdę już za nami — rzekł Turbor. — Kto mógł się tego spodziewać dziesięć miesięcy temu! Munn był na Kalganie i jest już z powrotem. Arkadia była na Kalganie i na Trantorze i też wraca. Mieliśmy wojnę i, na Przestrzeń, wygraliśmy ją. Powiadają, że można przewidzieć wielkie wydarzenia historyczne, ale czy nie wydaje się wam, że tego wszystkiego, co się niedawno wydarzyło, wprowadzając prawdziwy zamęt do głów tych z nas, którzy zostali w to wmieszani, raczej nie można było przewidzieć?
— Bzdura — rzekł ostro Anthor. — A w ogóle, czemu się pan tak cieszy? Mówi pan tak, jakbyśmy naprawdę wygrali wojnę, a tymczasem wyszliśmy zwycięsko ze zwykłej awantury, która miała tylko odwrócić naszą uwagę od rzeczywistego wroga.
Zapadła nieprzyjemna cisza, w której lekki uśmiech Homira Munna tworzył pewien dysonans.
Anthor z furią uderzył pięścią w poręcz fotela.
— Tak, myślę o Drugiej Fundacji! Na razie nikt z was nawet nie wspomniał o niej i, jeśli się nie mylę, wszyscy staracie się nie myśleć o tym. Czy to dlatego, że złudny nastrój zwycięstwa, który ogarnął ten świat idiotów, jest tak atrakcyjny, że nie możecie się mu oprzeć? No to już, fikajcie koziołki, skaczcie po ścianach, właźcie sobie na głowy i rzucajcie confetti z okien! Róbcie, co wam się podoba, tylko wyszumcie się do końca. A kiedy już skończycie i będziecie na powrót sobą, przedyskutujmy problem, który dziś jest taki sam jak dziesięć miesięcy temu, kiedy siedzieliście tu, rozglądając się trwożliwie na boki. Naprawdę myślicie, że skoro pokonaliście jakiegoś głupiego watażkę, który posiadał ileś tam statków, możecie się nie bać Drugiej Fundacji? Przerwał. Miał czerwoną ze wzburzenia twarz i ciężko dyszał.
— Może teraz pozwoli mi pan coś powiedzieć, panie Anthor? — spytał spokojnie Munn. — A może woli pan dalej perorować jak przystało na zdeklarowanego konspiratora?
— Mów, Homir — rzekł Darell — ale proponuję, żebyśmy powstrzymali się od kwiecistych sformułowań. To jest dobre, ale w innym miejscu. Powiem szczerze, że mam tego dosyć.
Homir Munn poprawił się w fotelu i, wziąwszy karafkę stojącą obok łokcia, napełnił starannie swój kielich.
— Zostałem wysłany na Kalgan — powiedział — aby znaleźć ile się da w zapiskach zgromadzonych w Pałacu Muła. Poświęciłem na to wiele miesięcy. Nie mówię tego dlatego, żebym oczekiwał słów uznania. Jak już powiedziałem, pozwolenie na wejście do pałacu uzyskałem tylko dzięki sprytowi Arkadii. Niemniej jednak pozostaje faktem, że wzbogaciłem swoją wiedzę o życiu Muła i jego czasach, która — raczcie łaskawie zauważyć — nie była znów taka skromna, o wyniki mrówczej pracy nad materiałem źródłowym, do którego nikt wcześniej nie miał dostępu.
Dlatego też jestem w stanie rzeczywiście ocenić, jakie niebezpieczeństwo grozi nam ze strony Drugiej Fundacji, i to o wiele dokładniej niż zbytnio ekscytujący się tym nasz młody przyjaciel.
— No i — rzekł zgrzytając zębami Anthor — jaka jest pana ocena?
— Zero.
Zapadła cisza. Po chwili odezwał się Sernic, z nutą niedowierzania w głosie:
— Chce pan przez to powiedzieć, że niebezpieczeństwo równa się zeru?
— Oczywiście. Przyjaciele, nie ma żadnej Drugiej Fundacji.
Anthor zmrużył oczy, ale nie rzekł nic. Twarz miał bladą i bez wyrazu.
Munn mówił dalej. Był w centrum uwagi i podobało mu się to.
— A co więcej, nigdy jej nie było.
— A na czym to — spytał Darell — opierasz swój zaskakujący wniosek?
— O, przepraszam — rzekł Munn. — Nie jest zaskakujący. Wszyscy wiecie, że Muł szukał Drugiej Fundacji. Ale cóż możecie wiedzieć tym, z jakim to czynił uporem i nakładem środków! Miał do swej dyspozycji siły, o jakich wam się nie śniło. Znalezienie Drugiej Fundacji było jego obsesją — a mimo to nie powiodło mu się. Nie znaleziono żadnej Drugiej Fundacji.
Trudno oczekiwać, żeby znaleziono — rzekł Turbor, wiercąc się niespokojnie. — Miała przecież środki przeciw zbyt dociekliwym umysłom.
— Nawet przeciw takim umysłom jak Muła? Nie sądzę. No, ale przecież nie oczekujecie chyba, że przedstawię wam istotę tego, co zawarłem w pięćdziesięciu tomach raportu, w ciągu pięciu minut. Wszystko to, na mocy postanowień traktatu pokojowego, znajdzie się w Muzeum Seldona będziecie, panowie, mogli przeanalizować to równie spokojnie i bez pośpiechu jak ja. Tak czy inaczej, będziecie mogli zapoznać się z jego ostatecznym, jasno sformułowanym wnioskiem, który już tu przedstawiłem. Nie ma i nigdy nie było żadnej Drugiej Fundacji.
— No to co wobec tego powstrzymało Muła? — spytał Sernic.
— O Wielka Galaktyko, a jak pan myśli? To, co powstrzyma każdego z nas — śmierć. Największym zabobonem naszych czasów jest przekonanie, że kres podbojom Muła położyło coś, co było potężniejsze nawet od niego. Oto skutek patrzenia na wszystko pod niewłaściwym kątem. Na pewno nie ma w całej Galaktyce nikogo, kto by nie wiedział, że Muł nie tylko psychicznie, ale też fizycznie był odmieńcem. Umarł mając trzydzieści parę lat, ponieważ jego nieprzystosowany organizm nie był już w stanie podtrzymywać funkcji życiowych. Już na wiele lat przed śmiercią stał się zupełnym inwalidą. Stan, w którym cieszył się najlepszym zdrowiem, byłby dla normalnego człowieka stanem słabości. No i wszystko odbyło się tak, jak musiało. Podbijał Galaktykę i, zgodnie z odwiecznym porządkiem natury, zmierzał ku śmierci. To cud, że żył tak długo i tyle osiągnął. Przyjaciele, to wszystko jest zapisane czarno na białym. Musicie tylko okazać trochę cierpliwości. Musicie tylko spojrzeć na te sprawy z właściwego punktu widzenia.
— No dobrze, postaramy się, Munn — rzekł z namysłem doktor Darell. — Będzie to interesujące i, w najgorszym razie, pobudzi nas do myślenia. Ale ci ludzie pod psychiczną kontrolą, których zapisy przywiózł nam Anthor prawie rok temu — co z nimi? Pomóż nam spojrzeć na tę sprawę z tego właściwego punktu widzenia.
— Proszę bardzo. Ile lat liczy sobie analiza encefalograficzna? Albo ujmijmy to w inny sposób — jak bardzo zaawansowane są studia nad neuronowymi drogami przekazu informacji?
— W tym względzie znajdujemy się w powijakach. To pewne — rzekł Darell.
— Dobrze. Jaką wobec tego możemy mieć pewność, że nasza interpretacja tego, co Anthor nazwał „płaską przekształcenia”, jest właściwa? Macie pewne teorie, ale czy macie pewność? Czy jesteście pewni, że jest to wystarczający dowodna istnienie potężnej siły, mimo iż przeczą temu wszystkie pozostałe dane? Bardzo łatwo wyjaśnić to, co nieznane, przez odwołanie się do nadludzkiej, arbitralnej woli. To normalna ludzka reakcja. Można znaleźć wiele takich przypadków w historii Galaktyki. Systemy planetarne, które zostały pozbawione kontaktu z innymi systemami, wracały na ogół do okresu pierwotnego. I co się tam działo? Otóż w każdym przypadku te dzikusy przypisywały działanie niezrozumiałych dla nich sił natury istotom inteligentnym, potężniejszym od nich i nieobliczalnym. Nazywa się to, zdaje mi się, antropomorflzmem.
Otóż w tym względzie niczym się nie różnimy od tych dzikusów. Wiemy bardzo mało o psychologii i wszystko, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć, przypisujemy nadludziom, w tym przypadku Drugiej Fundacji, opierając się na niejasnej wzmiance Seldona.
— Ach, więc jednak pamięta pan o Seldonie! — wtrącił zgryźliwie Anthor. — Myślałem już, że pan o nim zapomniał. Przecież Seldon wyraźnie powiedział, że istnieje Druga Fundacja. Niech pan to pogodzi z tym nowym punktem widzenia.
— A pan zapewne doskonale zna wszystkie zamiary Seldona, co? Zna pan wszystkie przeszkody, które Seldon musiał uwzględnić w swych obliczeniach? Może Druga Fundacja miała być czymś w rodzaju straszaka i tyle. Jak, na przykład, udało się nam pokonać Kalgan? Co o tym pisałeś w ostatnim cyklu artykułów. Turbor?
Turbor poruszył się w fotelu.
— Tak, rozumiem, do czego zmierzasz. Słuchaj, Darell, byłem na Kalganie pod koniec wojny i widziałem, że mieszkańcy planety w ogóle nie mają ochoty do walki, bo nie wierzą w zwycięstwo. Przeglądałem ich gazety — i wiecie co? Spodziewali się, że zostaną pobici. Zupełnie obezwładniło ich przekonanie, że w końcu do wojny przystąpi Druga Fundacja, po stronie Pierwszej, naturalnie.
— Zgadza się — rzekł Munn. — Byłem tam przez całą wojnę. Powiedziałem Stettinowi,że nie ma żadnej Drugiej Fundacji. Uwierzył mi. Był całkowicie pewny siebie. Ale nie było sposobu, żeby lud przestał nagle wierzyć w to, w co cały czas dotąd wierzył. Tak więc ten mit o istnieniu Drugiej Fundacji spełnił określoną, pożyteczną rolę w kosmicznej partii szachów rozgrywanej przez Seldona.
Anthor otworzył nagle oczy i utkwił wzrok w obliczu Munna. — A ja mówię, że pan kłamie — rzekł dobitnie.
Homir zbladł.
— Wypraszam sobie takie uwagi i nie widzę powodu, żeby z panem dyskutować.
— Nie miałem najmniejszego zamiaru obrażać pana. Nic pan nie może poradzić na to, że pan kłamie. Nawet nie zdaje pan sobie sprawy z tego, że pan kłamie. Tym niemniej fakt pozostaje faktem — kłamie pan.
Sernic położył pomarszczoną dłoń na ramieniu Anthora.
— Pohamuj się trochę, młodzieńcze. Anthor niezbyt delikatnie strząsnął rękę Sernica i powiedział:
— Wyprowadziliście mnie wszyscy z cierpliwości. Rozmawiałem z tym człowiekiem tylko parę razy, a przecież doskonale widzę, jak się zmienił. Wy znacie go od lat, a mimo to przeszliście nad tym do porządku. To może człowieka naprawdę doprowadzić do szaleństwa. Czy człowiek, który tu do was mówi, to Homir Munn? To nie jest ten Homir Munn, którego ja znałem.
Zapanowało zamieszanie, ponad które wzbił się głos Munna.
— Uważa pan, że jestem oszustem?
— Może nie w tym sensie, w jakim się normalnie używa tego słowa — Anthoi starał się przekrzyczeć wrzawę — ale w każdym razie jest pan oszustem. Proszę o spokój! Domagam się, żebyście mnie wysłuchali!
Uciszyli się, widząc jego wykrzywioną gniewem twarz.
— Czy ktoś z panów pamięta tego Homira Munna, którego ja pamiętam — cichego, zamkniętego w sobie bibliotekarza, który nie potrafił mówić bez skrępowania, który zacinał się co chwila? Czy ten człowiek tutaj mówi w taki sposób? Czy jest zdenerwowany, niepewny, spięty? Nie, mówi płynnie, jest pewny siebie, wygłasza tu różne teorie i — na Przestrzeń — nie zająknął się ani razu! Czy to ten sam człowiek?
Nawet Munn wyglądał na zmieszanego. Tymczasem Pelleas Anthor mówił dalej:
— Proponuję, żebyśmy go sprawdzili. Co panowie na to?
— Jak? — spytał Darell.
— I to pan o to pyta? W oczywisty sposób. Ma pan jego zapis encefalograficzny sprzed dziesięciu miesięcy, prawda? Niech pan zrobi teraz nowy i porówna je.
Wskazał na marszczącego czoło bibliotekarza i rzekł gwałtownie:
— Niech no tylko spróbuje odmówić poddania się badaniu!
— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł Munn wyzywająco. — Jestem taki sam jak zawsze.
— A skąd pan może o tym wiedzieć? — spytał pogardliwie Anthor. — Powiem więcej. Nie ufam nikomu z obecnych. Chcę, żeby każdy z was poddał się badaniu. Była wojna. Munn był na Kalganie, Turbor znajdował się na pokładzie statku w strefie objętej działaniami wojennymi. Darell i Sernic też gdzieś się podziewali… nie mam pojęcia gdzie. Tylko ja byłem przez cały ten czas tutaj — samotny i bezpieczny i dlatego nie ufam już żadnemu z was. Żeby było uczciwie, ja też poddam się badaniu. A więc zgoda? Czy może mam was opuścić i iść swoją drogą?
Turbor wzruszył ramionami i powiedział:
— Nie zgłaszam sprzeciwu.
— Już powiedziałem, że się nie sprzeciwiam — rzekł Munn.
Sernic skinął dłonią na znak, że się zgadza i Anthor czekał tylko na Darella. W końcu Darell skinął głową…
— Zacznijcie ode mnie — powiedział Anthor.
Pisaki encefalografu kreśliły swój skomplikowany wzór, a młody neurolog siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczami, w fotelu z odchylanym oparciem. Darell wyjął z kartoteki teczkę z poprzednim encefalogramem Anthora. Pokazał go Anthorowi.
— To pana własnoręczny podpis, zgadza się?
— Tak, tak. To mój zapis. Niech je pan porówna.
Skanner rzucił obraz starego i nowego encefalogramu na ekran. Widać było wyraźnie wszystkie sześć krzywych z każdego z encefalogramów. W ciemności rozległ się ostry głos Munna:
— O, spójrzcie tu! Jest zmiana.
— To główne fale płata czołowego. Rzecz bez znaczenia, Homir. Te dodatkowe linie, na które wskazujesz, oznaczają po prostu gniew. Liczą się inne linie.
Dotknął centralnego guzika urządzenia i sześć par linii połączyło się razem. Stary i nowy wykres zachodziły na siebie prawie całkowicie. Tylko amplituda głównych fal hyła podwójna.
— W porządku? — spytał Anthor.
Darell lekko skinął głową i sam zajął miejsce Anthora. Potem przyszła kolej na Sernica, a za nim na Turbora. Encefalogramy zostały wykonane i porównane ze starymi w zupełnej ciszy.
Ostatni usiadł na fotelu Munn. Zawahał się chwilę, a potem z nutą desperacji w głosie powiedział:
— Słuchajcie, jestem ostatni i denerwuję się. Liczę na to, że weźmiecie to pod uwagę.
— Na pewno — uspokoił go Darell. — Emocje, które sobie uświadamiasz, wpływają jedynie na obraz fal głównych, a te są nieistotne.
W zupełnej ciszy, która zaległa potem, czas zdawał się płynąć wolniej.
Nagle ciszę przerwał ochrypły głos Anthora:
— No, proszę, to tylko kompleks. Czy nie tak właśnie powiedział? Nie ma żadnego manipulowania, to tylko idiotyczny antropomorfizm… o tu, proszę! Przypadkowa zbieżność, co?
— O co chodzi? — wrzasnął Munn. Darell położył mu rękę na ramieniu.
— Zachowaj spokój, Munn. Jesteś manipulowany… oni cię przestroili.
Zapaliło się światło. Munn rozejrzał się niepewnie, bezskutecznie usiłując się uśmiechnąć.
— Na pewno nie mówicie tego poważnie. Jest w tym jakiś cel. Wypróbowujecie mnie.
Darell tylko potrząsnął głową.
— Niestety, Homir, to prawda.
W oczach bibliotekarza pojawiły się nagle łzy.
— Ależ ja nie czuję się inaczej. Nie wierzę w to. — Przerwał na chwilę, a potem krzyknął z rozpaczą: — Zmówiliście się wszyscy przeciw mnie! To intryga.
Darell wyciągnął rękę w uspokajającym geście, ale Munn odtrącił ją.
— Chcecie mnie zabić — warknął. — Na Przestrzeń, chcecie mnie zabić.
Anthor skoczył na niego. Rozległ się głuchy odgłos uderzenia i Homir legł bezwładnie na podłodze z zastygłym grymasem przerażenia na twarzy.
Anthor podniósł się chwiejnie.
— Lepiej zwiążmy go i zakneblujmy. Potem możemy zastanowić się, co z nim zrobić — powiedział odgarniając do tyłu swe długie włosy.
— Jak pan wpadł na to, że coś z nim jest nie w porządku? — spytał Turbor.
Anthor spojrzał na niego ironicznie.
To nie było trudne. Widzi pan, tak. się składa, że ja wiem, gdzie naprawdę znajduje się Druga Fundacja.
Kiedy po jednym wstrząsie następuje drugi, to nie działa już tak silnie jak pierwszy. Dlatego spokój w głosie Sernica nie był udawany.
— Jest pan tego pewien? — spytał. — Chcę przez to powiedzieć, że przed chwilą coś takiego słyszeliśmy już od Munna…
— To niezupełnie to samo — odparł Anthor. — Darell, tego dnia, kiedy zaczęła się wojna, rozmawiałem z panem zupełnie poważnie. Próbowałem namówić. pana, żeby opuścił pan Terminus. Gdybym mógł wówczas całkowicie zaufać panu, to powiedziałbym to, co teraz powiem.
— Chce pan przez to powiedzieć, że już od pół roku zna pan odpowiedź? — uśmiechnął się Darell.
— Znam ją od chwili, kiedy dowiedziałem się, że Arkadia uciekła na Trantor.
Darell poderwał się na równe nogi.
— A co ma z tym wspólnego Arkadia? — rzekł z nagłym zmieszaniem. — Co pan tu sugeruje?
— Absolutnie nic, poza tym, co jasno wynika z faktów, które tak dobrze znamy. Arkadia leci na Kalgan i zamiast wrócić do domu ucieka z przerażeniem do samego centrum Galaktyki. Porucznik Dirige, nasz najlepszy agent na Kalganie, jest sterowany emocjonalnie. Homir Munn leci na Kalgan i też staje się obiektem manipulacji. Muł podbił Galaktykę, ale, o dziwo, kwaterę główną założył na Kalganie. Zastanawiam się, czy był naprawdę zdobywcą, czy może raczej narzędziem. Na każdym kroku natykamy się na Kalgan. Wszędzie nic, tylko Kalgan — świat, który jakimś cudem przez ponad sto lat wychodził nietknięty z walk, które toczyli między sobą wojowniczy władcy.
— A zatem jaki wniosek?
— Oczywisty — oczy Anthora rozbłysły. — Druga Fundacja znajduje się na Kalganie.
— Byłem na Kalganie, Anthor — przerwał mu Turbor. — Byłem tam w ubiegłym tygodniu. Jeśli tam znajduje się Druga Fundacja, to znaczy, że ja zwariowałem. Myślę jednak, że to pan zwariował.
Anthor naskoczył na niego gwałtownie.
— No to jest pan durniem. Jak pan sobie wyobraża Drugą Fundację? Jako szkółkę? Może myśli pan, że zainstalują przy szlakach kosmicznych prowadzących na Kalgan pola radiacyjne, które będą tworzyć kolorowe napisy „Druga Fundacja”? Proszę mnie posłuchać, Turbor. Bez względu na to, gdzie się znajdują, tworzą ściśle zamkniętą oligarchię. Muszą być równie dobrze ukryci na świecie, na którym żyją, jak ten świat w Galaktyce.
Turbor zacisnął szczęki. — Nie podoba mi się pana nastawienie, Anthor — rzekł.
— Bardzo nad tym boleję — odparł szyderczo Anthor. — Niech pan się rozejrzy wokół siebie, tu, na Terminusie. Znajdujemy się w samym środku, w sercu Pierwszej Fundacji, z całą jej wiedzą na temat fizyki. Jaka część ludności zajmuje się tą nauką? Czy pan potrafi obsługiwać energetyczną stację przekaźnikową? Co pan wie o działaniu silnika hiperatomowego? Co? Prawdziwi naukowcy na Terminusie — nawet na Terminusie — nie stanowią nawet jednego procenta jego ludności. Czego zatem można spodziewać się po Drugiej Fundacji, gdzie obowiązuje pełna tajemnica? Tam liczba osób posiadających wiedzę musi być jeszcze niższa, a poza tym muszą pozostawać nieznani nawet dla mieszkańców swego własnego świata.
— Posłuchaj, młody człowieku — rzekł ostrożnie Sernic. — Dopiero co daliśmy Kalgariowi łupnia…
— A jakże — rzekł drwiącym głosem Anthor. — I jak świętujemy to zwycięstwo! Wciąż nowe iluminacje, pokazy ogni sztucznych, wrzawa w telewizorach i przed telewizorami. Ale teraz wyobraźmy sobie, że jeszcze raz zaczną się poszukiwania Drugiej Fundacji. Na jakie miejsce zwrócimy uwagę w ostatniej kolejności? Gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy szukać Drugiej Fundacji? Ależ tak — na Kalganie!
Tak naprawdę, to nic im nie zrobiliśmy. Zniszczyliśmy trochę statków, zabiliśmy parę tysięcy żołnierzy, oderwaliśmy podbite terytoria i osłabiliśmy częściowo ich gospodarkę i handel, ale to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Założę się, że nikt z tych, którzy naprawdę rządzą. Kalganem, nie przejął się tym ani trochę. Przeciwnie, teraz dopiero czują się bezpiecznie, bo przestali być obiektem zainteresowania. Ale nie mojego zainteresowania. Co pan na to powie. Darell?
Darell wzruszył ramionami.
— To ciekawe. Próbuję to jakoś dopasować do wiadomości, którą otrzymałem kilka miesięcy temu od Arkadii.
— Ach tak? — spytał Anthor. — A cóż to za wiadomość?
— Trudno powiedzieć. Cztery krótkie słowa. Ale to ciekawe.
— Słuchajcie — wtrącił się Sernic — jest tu coś, czego nie rozumiem.
— Co takiego?
Sernic milczał przez chwilę, szukając odpowiednich słów, wreszcie zaczął mówić, unosząc przy każdym słowie górną wargę, jakby nie był pewny czy to jest właśnie to, co chce powiedzieć:
— Otóż, zaledwie kilkanaście minut temu Homir Munn mówił, że Hari Seldon celowo zmyślał twierdząc, że założył Drugą Fundację. Teraz mówicie, że tak nie było, że Seldon nie zmyślał, tak?
— Zgadza się, nie zmyślał. Seldon powiedział, że założył Drugą Fundację i rzeczywiście ją założył.
— No dobrze, ale powiedział coś jeszcze. Że założył dwie Fundacje na przeciwnych końcach Galaktyki. Otóż, wytłumacz mi, młodzieńcze, czy w tym miejscu zmyślał czy nie? Bo Kalgan nie leży na przeciwnym końcu Galaktyki.
Anthor wyglądał na poirytowanego.
— To detal. W tym akurat miejscu mógł zmyślać, żeby ich osłonić przed ewentualnym niebezpieczeństwem. No bo pomyślcie tylko… Czemu właściwie miałoby służyć umieszczenie tych mistrzów psychomanipulacji na przeciwnym końcu Galaktyki? Jaka jest ich funkcja? Mają pomagać w zachowaniu Planu. A kto jest jego głównym wykonawcą? My, Pierwsza Fundacja. Skąd mogą więc najlepiej nas obserwować? Gdzie mogą najlepiej realizować swoje własne cele? Na przeciwnym końcu Galaktyki? To bezsensowne! W rzeczywistości są nie dalej niż pięćdziesiąt parseków stąd, co jest o wiele bardziej sensowne.
— Podoba mi się ten argument — rzekł Darell. — Jest rozsądny. Ale słuchajcie, Munn już jakiś czas temu odzyskał przytomność i proponuję, żeby go rozwiązać. Zapewniam was, że w niczym nie może nam przeszkodzić.
Anthor żachnął się, ale Munn energicznie pokiwał głową. Pięć sekund później równie energicznie rozcierał nadgarstki.
— Jak się czujesz? — spytał Darell.
— Podle — odparł Munn posępnie — ale mniejsza z tym. Chcę o coś spytać tego bystrego młodzieńca. Słyszałem, co miał do powiedzenia i chciałbym, żebyście mi pozwolili spytać, co mamy robić dalej.
Zapadła niezręczna cisza.
Munn uśmiechnął się gorzko.
— No więc załóżmy, że Kalgan to Druga Fundacja. Kim oni są na Kalganie? Jak chcecie ich znaleźć? Jak chcecie się do nich zabrać, jeśli ich znajdziecie, co?
— Ha — rzekł Darell — może się to wydać dziwnym, ale ja potrafię odpowiedzieć na te pytania. Mam wam powiedzieć co Sernic i ja robiliśmy przez te ostatnie pół rokż? Przy okazji, Anthor, pozna pan jeszcze jeden powód, dla którego tak bardzo chciałem być przez cały ten czas na Terminusie.
Po pierwsze — ciągnął Darell — moja praca nad analizą encefalograficzną dała o wiele lepsze rezultaty, niż ktokolwiek z was mógłby się spodziewać. Wykrycie mózgu należącego do członka Drugiej Fundacji jest nieco bardziej skomplikowane niż znalezienie po prostu płaskiej przekształcenia — i nie mogę powiedzieć, żeby mi się to całkowicie udało. Ale i to, co osiągnąłem, wystarczy.
Czy ktoś z was wie, jaka jest zasada działania psycho-manipulacji? To ulubiony temat pisarzy od czasów Muła, i napisano, powiedziano i nagrano o tym masę bzdur. Przeważnie przedstawia się to jako coś w rodzaju wiedzy tajemnej, niemal magicznej. Oczywiście to nieprawda. O tym, że mózg jest źródłem milionów mikroskopijnych pól elektromagnetycznych, wie każdy. Każda emocja, każde, nawet ulotne uczucie zmienia w mniej lub bardziej skomplikowany sposób układ tych pól, i to też każdy powinien wiedzieć.
Otóż można sobie wyobrazić umysł, który potrafi wyczuwać te zmieniające się pola i nawet dostroić się do nich. To znaczy, może istnieć specjalny organ mózgu, który jest w stanie wytworzyć model każdego pola, jakie tylko wykryje. Jak to konkretnie się odbywa, nie mam absolutnie pojęcia, ale to nieistotne. Gdybym, na przykład, był niewidomy, to potrafiłbym zrozumieć co to foton i kwant energii i mógłbym zgodzić się, że absorbcja fotonu takiej energii może wywołać w jakimś narządzie należącym do naszego ciała zmiany chemiczne, które spowodują, że istnienie tego fotonu stanie się wykrywalne. Ale, oczywiście, nie byłbym dzięki temu w stanie zrozumieć co to kolor.
Czy to dla wszystkich zrozumiałe?
Anthor zdecydowanie skinął głową, pozostali również skinęli głowami, ale niezbyt pewnie.
Taki to właśnie hipotetyczny, dostrajający się do innego mózgu organ mógłby wykonywać funkcję, którą potocznie określa się mianem odczytywania emocji czy nawet czytania w myślach, co w istocie jest czymś nawet bardziej skomplikowanym. Stąd już tylko krok do tego, by wyobrazić sobie podobny organ, który byłby w stanie wymusić na innym mózgu, by dostroił się do jego pola. Ukierunkowałby on, za pomocą swego silnego pola, słabsze pole wytwarzane przez inny mózg w taki sam sposób, w jaki silny magnes ukierunkowuje atomowe dipole w sztabce stali, która odtąd jest już namagnesowana.
Rozszyfrowałem matematyczną zasadę działania Drugiej Fundacji w tym sensie, że wyprowadziłem funkcję, która pozwalałaby określić, jaka kombinacja połączeń neuronowych jest niezbędna do tego, by doszło do utworzenia się takiego organu, jak przed chwilą opisałem. Niestety, funkcja ta jest zbyt skomplikowana, by można ją było rozwiązać za pomocą obecnie znanych narzędzi matematycznych. To źle, gdyż znaczy to, że nigdy nie będę w stanie wykryć psycho-manipulatora wyłącznie na podstawie wzoru jego encefalogramu.
Mogłem jednak zrobić coś innego. Udało mi się, z pomocą Sernica, skonstruować urządzenie, które można określić mianem wytwornicy statycznego pola fal mózgowych. W obecnym stadium nauki nie jest bynajmniej niemożliwe zbudowanie źródła energii, które dublowałoby pole elektromagnetyczne typu encefalograficznego. Co więcej, można tę wytwornicę tak wyregulować, by wytwarzane przez nią pole przemieszczało się losowo, powodując powstawanie w zakresie percepcji owego hipotetycznego szóstego zmysłu coś w rodzaju „szmerów” czy „obszaru statycznego”, który chroni inne mózgi przed jego ingerencją. Czy mnie dobrze rozumiecie?
Sernic zachichotał. Darell nie powiedział mu, jaki jest cel ich pracy, ale Sernic domyślał się, i to — jak się teraz okazało — trafnie. Miał jeszcze swoje sposoby…
— Myślę, że rozumiem — powiedział Anthor.
— To urządzenie — podjął znów Darell — jest proste w produkcji, a przy tym dysponowałem wszystkimi zasobami Fundacji, jako że umieściłem to w programie badań wojskowych. W efekcie urząd burmistrza i budynki ciał ustawodawczych chronione są teraz przez wytwornice pola statycznego. Tak samo kluczowe zakłady przemysłowe i wreszcie budynek, w którym się teraz znajdujemy. W ten sposób możemy zabezpieczyć dowolne miejsce przed działaniem Drugiej Fundacji czy jakiegoś nowego Muła. I to tyle — zakończył, podkreślając to płaskim ruchem dłoni.
Turbor patrzył osłupiałym wzrokiem.
— A więc wszystko już za nami — rzekł. — O Wielki Seldonie, wszystko już za nami.
— No, niezupełnie — rzekł Darell.
— Jak to, niezupełnie? Jest jeszcze coś do zrobienia?
— Tak. Jeszcze nie zlokalizowaliśmy Drugiej Fundacji!
— Co!? — ryknął Anthor. — Chce pan powiedzieć…
Tak. Kalgan nie jest Drugą Fundacją.
— A skąd pan wie?
— To proste — chrząknął Darell. — Widzi pan, tak się Mada, że ja wiem, gdzie naprawdę znajduje się Druga Fundacja.
Turbor nagle wybuchnął gromkim śmiechem. Śmiał się tak, że aż echo odbijało się od ścian. Potrząsnął lekko głową i rzekł:
— No nie, na Wielką Galaktykę, to będzie trwało całą noc! Wyciągacie tu, jeden po drugim, swoje teorie, które potem walą się jak domki z kart. Mamy niezłą zabawę, ale w ten sposób daleko nie zajdziemy. Na Przestrzeń! Druga Fundacja może istnieć na wszystkich planetach. i Mogą nie mieć żadnej planety, tylko odpowiednich ludzi rozmieszczonych na wszystkich planetach. Ale jakie to ma znaczenie, jeśli Darell powiada, że dysponujemy doskonałą osłoną?
Darell uśmiechnął się niewesoło.
— Ta doskonała osłona nie wystarczy, Turbor. Moja wytwornica pola statycznego to urządzenie, które chroni nas tak długo, jak długo pozostajemy w jednym miejscu. Nie możemy siedzieć z zaciśniętymi pięściami, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony, czy nie nadciąga nieznany wróg. Musimy wiedzieć nie tylko, jak wygrać, ale także kogo pokonać. A istnieje pewien określony świat, na którym żyje nasz wróg.
— Niech pan przejdzie do rzeczy — rzekł Anthor znużonym głosem. — Jakie pan ma informacje?
— Arkadia — powiedział Darell — przysłała wiadomość, która otworzyła mi oczy na pewien oczywisty fakt, którego przedtem jakoś nie potrafiłem dostrzec. Prawdopodobnie nigdy bym ,go nie dostrzegł, gdyby nie ta wiadomość. A była ona prosta: „Koło nie ma końca”. Rozumiecie?
— Nie — odparł stanowczo Anthor i było oczywiste, że mówi za wszystkich.
— Koło nie ma końca — powtórzył z zadumą Munn i zmarszczył czoło.
— No cóż — rzekł niecierpliwie Darell — dla mnie to było jasne… Jaki jest jedyny znany nam niepodważalny fakt dotyczący Drugiej Fundacji, co? Powiem wam! Wiemy, że Hari Seldon założył ją na przeciwnym końcu Galaktyki. Homir Munn wygłosił tu teorię, zgodnie z którą Seldon zmyślał, mówiąc o istnieniu Drugiej Fundacji. Zdaniem Pelleasa Anthora, Seldon mówił prawdę w tym względzie, natomiast podał nieprawdziwe dane o położeniu tej Fundacji. Ja natomiast mówię wam, że Seldon nic nie zełgał — powie dział szczerą prawdę.
Ale gdzie jest ten drugi koniec? Galaktyka jest płaskim obiektem o soczewkowatym kształcie. W przekroju podłużnym jest kołem, a koło — jak rzekła Arkadia — nie ma końca. My, to znaczy Pierwsza Fundacja, znajdujemy się na Terminusie, który leży na obrębie tego koła. Znajdujemy się, zgodnie z określeniem Seldona, na końcu Galaktyki. Wyprowadźmy teraz linię z punktu, w którym się znajdujemy i poprowadźmy ją po obrębie, a dojdziemy do drugiego końca. Tyle, że nigdzie go nie znajdziemy. Wrócimy po prostu do punktu wyjścia. I właśnie tam jest Druga Fundacja.
— Tam? — powtórzył Anthor, — Chce pan powiedzieć „tutaj”?
— Tak, tutaj! — zawołał Darell. No, a gdzie indziej? Sam pan powiedział, że jeśli Druga Fundacja, jest strażnikiem Planu, to niemożliwe, żeby znajdowała się na tak zwanym drugim końcu Galaktyki, bo byłaby zupełnie odizolowana od reszty. Pana zdaniem, odległość pięćdziesięciu parseków byłaby bardziej odpowiednia. A ja panu mówię, że to też za dużo. Że żadna odległość nie jest bardziej odpowiednia. No i gdzie byliby najbardziej bezpieczni? Kto by wpadł na pomysł, żeby szukać ich tutaj? Mamy tu do czynienia ze starą zasadą, że najmniej podejrzane jest najbardziej widoczne miejsce.
Dlaczego biednego Eblinga Misa tak zaskoczyło odkrycie prawdziwego położenia Drugiej Fundacji? Siedzi tam, wytężając wszystkie siły, by ją znaleźć i ostrzec przed Mułem, aż tu nagle dowiaduje się, że Muł podbił obydwie Fundacje za jednym zamachem. A dlaczego samemu Mułowi nie udało się jej znaleźć? Dlatego, że jeśli szuka się niezwyciężonej dotąd potęgi, to nie pośród nieprzyjaciół, których się już pobiło i podbiło. Tak więc ci panowie umysłów mogli sobie w niczym nie zakłóconym spokoju układać plany, jak powstrzymać Muła i w końcu udało im się to.
To irytująco proste. Bo oto my, z naszymi planami i intrygami, myślimy, że uda nam się zachować nasze działania w tajemnicy, a tymczasem znajdujemy się w samym środku twierdzy wroga. To śmieszne.
Anthor nie wyzbył się swego sceptycyzmu.
— Pan naprawdę w to wierzy, doktorze Darell?
— Naprawdę.
— A więc każdy z naszych sąsiadów, każdy z ludzi, których mijamy na ulicy, może być nadczłowiekiem z Drugiej Fundacji, którego mózg śledzi pana mózg i rejestruje pulsowanie pana myśli?
— Właśnie.
— I mimo to pozwolili nam działać bez przeszkód?
— Bez przeszkód? A kto powiedział, że nam nie próbowano przeszkadzać?… Pan sam wykazał, że Munn stał się obiektem manipulacji. Dlaczego pan myśli, że wysłaliśmy go na Kalgan z własnej, nieprzymuszonej woli, albo że Arkadia podsłuchała nas i poleciała z nim, bo sama tak chciała? Prawdopodobnie cały czas próbują nam przeszkodzić. A zresztą, niby dlaczego mieliby robić coś więcej? Bardziej im odpowiada, żebyśmy skierowali się w złą stronę, niż żebyśmy w ogóle przestali.
Anthor pogrążył się w medytacji i wyłonił się zeń z niezadowoloną miną.
— Hmm, nie podoba mi się to. Pana wytwornica jest niewiele warta. Nie możemy siedzieć tu bez końca, a jak tylko wyjdziemy, to — z tym, co teraz wiemy — będzie już po nas. Chyba że zbudowałby pan taki aparacik dla każdego mieszkańca Galaktyki.
— Racja, ale nie jesteśmy zupełnie bezradni, Anthor. Ludzie z Drugiej Fundacji posiadają specjalny zmysł, którego nam brak. To ich siła, ale też słabość. Czy, na przykład, istnieje jakaś broń, która działałaby skutecznie przeciw normalnie widzącemu człowiekowi, a byłaby bezużyteczna w starciu ze ślepcem?
— Oczywiście — odparł natychmiast Munn. — Snop światła skierowany w oczy.
— Właśnie — rzekł Darell. — Silny, oślepiający snop światła.
— No dobrze, i co z tego? — spytał Turbor.
— Analogia jest przecież jasna. Mam wytwornicę pola statycznego. Wytwarza ona sztuczne pole elektromagnetyczne, które dla mózgu człowieka z Drugiej Fundacji jest tym samym, co oślepiający snop światła dla nas. Ale wytwornica działa jak kalejdoskop. Pole ustawicznie się zmienia, szybciej niż jest to w stanie uchwycić mózg. No więc, wyobraźmy sobie migocące światło, takie, które po pewnym czasie wywołuje ból głowy. Teraz zwiększmy siłę tego światła czy pola elektromagnetycznego aż do punktu, kiedy stanie się oślepiające, a spowodujemy ból, niemożliwy do zniesienia ból. Ale odczują to tylko ci, którzą mają odpowiedni zmysł, reszta nawet nic nie zauważy.
— Naprawdę? — rzekł niemal radośnie Anthor. — Wypróbował pan to?
— A na kim? Oczywiście, że nie wypróbowałem. Ale to działa.
— No to gdzie pan ma urządzenie sterujące polem, które otacza ten dom? Chciałbym je zobaczyć.
— Tutaj — Darell sięgnął do kieszeni marynarki. Był to niewielki przedmiot, który nieznacznie wypychał mu kieszeń. Podał Anthorowi czarny cylindryczny przedmiot z kilkoma gałkami.
Anthor obejrzał go uważnie i wzruszył ramionami.
— Od tego patrzenia wcale nie jestem mądrzejszy. Niech pan powie, Darell, czego nie mogę tu ruszać? Rozumie pan, nie chcę przez przypadek pozbawić domu osłony.
— Niech się pan nie obawia — rzekł Darell obojętnym tonem. — Jest nastawione na stałe i zablokowane. — Nacisnął przełącznik, który nawet nie drgnął.
— A do czego jest ta gałka?
— Ta do regulacji częstotliwości zmiany pola. A ta tutaj — do regulacji stopnia natężenia. To o tym właśnie mówiłem.
— Czy mogę… — spytał Anthor, kładąc palec na pokrętle natężenia. Pozostali skupili się wokół niego.
— A dlaczego nie? — Darell wzruszył ramionami. — Nam to nie zaszkodzi.
Powoli, prawie krzywiąc się z przejęcia, Anthor przekręcił gałkę, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Turbor zacisnął zęby, a Munn szybko zamrugał powiekami. Wyglądali tak, jakby wytężali wszystkie swoje zmysły, usiłując uchwycić impuls, który nie mógł do nich dotrzeć.
W końcu Anthor wzruszył ramionami i oddał cylinder Darellowi.
— No cóż, myślę, że możemy polegać na pana słowie. Niemniej, jednak trudno sobie wyobrazić, żeby coś się działo, kiedy kręciłem tą gałką.
— Ależ oczywiście, Anthor — powiedział Darell, uśmiechając się cierpko. — To, co panu dałem, to tylko atrapa. Mam tu inny aparacik — mówiąc to, odsunął połę marynarki i chwycił przymocowany do paska od spodni, cylinder będący bliźniaczą kopią tego, który oglądał Anthor.
— Widzi pan — rzekł i nastawił pokrętło natężenia na maksimum.
Pelleas Anthor zawył nieludzko i osunął się na ziemię. Zwijał się z bólu, zaciskając zbielałe dłonie wokół głowy i rwąc włosy.
Munn szybko odsunął nogę, w obawie, by nie dotknęło go wijące się ciało. Jego oczy wyglądały niczym dwie otchłanie przerażenia. Sernic i Turbor, sztywni i bladzi, przypominali parę gipsowych odlewów.
Darell posępnie przesunął, gałkę na zero. Ciałem Anthora wstrząsnął skurcz, potem znieruchomiało. Żył, ale widać było, że nawet oddychanie sprawia mu ból.
— Ułóżcie go na kanapie — powiedział Darell ujmując Anthora za głowę. — Pomóżcie mi.
Turbor ujął za nogi. Ciało było bezwładne jak worek mąki. Upłynęło wiele minut, nim oddech Anthora stał się spokojniejszy. Powieki drgnęły i uniosły się. Twarz miał przeraźliwie bladą, a włosy i ciało mokre od potu. Kiedy się odezwał, głos miał zmieniony nie do poznania i załamujący się.
— Nie — wybełkotał. — Nie! Nie róbcie już tego. Nawet nie wiecie… Nawet nie wiecie… Oooch! — wydał przeciągły jęk.
— Nie zrobimy już tego — rzekł Darell — jeśli powiesz nam prawdę. Jesteś z Drugiej Fundacji?
— Dajcie mi trochę wody — poprosił Anthor.
— Przynieś mu, Turbor — zgodził się Darell. — I weź butelkę whisky.
Powtórzył pytanie po wlaniu w Anthora kieliszka whisky i dwóch szklanek wody. Wydawało się, że młodzieniec doszedł trochę do siebie.
— Tak — odpowiedział zmęczonym głosem. — Jestem z Drugiej Fundacji.
— Która — pytał dalej Darell — znajduje się tu, na Terminusie?
— Tak, tak. Zgadza się co do joty, doktorze Darell.
— Dobrze. A teraz wyjaśnij nam, co się działo przez ostatnie pół roku. Mów!
— Chce mi się spać — wyszeptał Anthor.
— Później! Teraz mów!
Anthor westchnął przejmująco. Potem zaczął mówić, cicho, lecz pośpiesznie. Nachylili się nad nim, aby lepiej słyszeć.
— Sytuacja stawała się niebezpieczna. Wiedzieliśmy, że naukowcy na Terminusie zaczynają się interesować wzorami fal mózgowych i że w każdej chwili może zostać skonstruowane coś w rodzaju wytwornicy pola statycznego. A nastroje w stosunku do Drugiej Fundacji stawały się coraz bardziej wrogie. Musieliśmy temu zapobiec, nie narażając na zniszczenie Planu Seldona.
Próbowaliśmy… próbowaliśmy pokierować tym ruchem. Staraliśmy się wprowadzić tam swoich ludzi. Odwróciłoby to od nas uwagę. Postaraliśmy się, aby Kalgan wypowiedział wam wojnę, co było kolejną próbą odwrócenia waszej uwagi. To właśnie dlatego wysłałem Munna na Kalgan. Rzekoma kochanka Stettina była jedną z nas. Postarała się, żeby Munn wykonywał odpowiednie posunięcia…
— Callia jest… — krzyknął Munn, ale Darell uciszył go ruchem ręki.
Anthor ciągnął dalej, nie zauważywszy nawet, że ktoś mu przerywa:
— Z Munnem poleciała Arkadia. Nie uwzględniliśmy tego w naszych planach… nie można wszystkiego przewidzieć… więc Callia tak nią pokierowała, żeby poleciała na Trantor i nie przeszkadzała. To wszystko. Pozostaje tylko dodać, że przegraliśmy.
— Próbowałeś mnie nakłonić, żebym poleciał na Trantor, prawda? — spytał Darell.
Anthor kiwnął głową.
— Musieliśmy się pana pozbyć. Narastające uczucie tryumfu w pana mózgu było aż nadto wymowne. Rozwiązał pan problem budowy wytwornicy pola statycznego.
— A dlaczego nie zapanowałeś nad moim mózgiem?
— Nie mogłem… nie mogłem. Musiałem się trzymać poleceń. Działaliśmy zgodnie z Planem. Gdybym zaczął improwizować, wywróciłbym wszystko do góry nogami. Plan przewiduje tylko pewne prawdopodobne wydarzenia… wiecie o tym… jak Plan Seldona — mówił bezładnie, z trudem łykając powietrze. Jego głowa chwiała się na boki. — Pracowaliśmy nad jednostkami… nie nad grupami… niski procent prawdopodobieństwa… Poza tym… gdybym zapanował nad… pana umysłem… to ktoś inny by to wynalazł… nie było sensu… musiałem działać o wiele… subtelniej… Własny plan Pierwszego Mówcy… nie znam wszystkich aspektów… tylko że… się nie powiódł aaa… — ziewnął przeciągle i zamknął oczy.
Darell potrząsnął nim szorstko.
— Nie możesz jeszcze spać. Ilu was tu jest?
— Ha? Co pan mówi… ach… niewielu… zdziwicie się… pięćdziesięciu… nie trzeba więcej.
— Wszyscy tu, na Terminusie?
— Pięć — sześć osób w przestrzeni… jak Callia… chcę spać…
Otrząsnął się nagle, zdobywając się na wielki wysiłek i zaczął mówić jaśniej. Była to z jego strony ostatnia próba usprawiedliwienia swej porażki.
— Niewiele brakowało i miałbym was w końcu. Wyłączałbym osłonę i dobrał się do was.
”Zobaczylibyśmy, kto jest górą. Ale dal mi pan atrapę przyrządu sterowniczego… podejrzewał mnie pan cały czas…
I zasnął.
— Od jak dawna go podejrzewałeś, Darell? — spytał Turbor głosem przejętym grozą.
— Od chwili, kiedy tu przybył — odparł spokojnie Darell. — Mówił, że przybywa od Kleisego. Ale ja dobrze wiedziałem, jaki był Kleise, i pamiętałem, jak się rozstaliśmy. On miał obsesję na punkcie Drugiej Fundacji, a. ja go opuściłem. Miałem ku temu racjonalne powody, gdyż uważałem, że najlepiej i najbezpieczniej będzie, jeśli sam zajmę się realizacją swoich pomysłów. Ale nie mogłem o tym powiedzieć Kleisemu, zresztą i tak by mnie nie słuchał. Dla niego byłem tchórzem i zdrajcą, może nawet agentem Drugiej Fundacji. Był człowiekiem zawziętym i pamiętliwym i od tamtej pory niemal do dnia jego śmierci nie miałem z nim żadnego kontaktu. I oto nagle, na parę tygodni przed śmiercią, pisze mi, że — jako stary przyjaciel — chciałby mi polecić swego najlepszego i najbardziej obiecującego ucznia, z którym mógłbym podjąć na nowo dawno zarzuconą pracę.
To zupełnie do niego nie pasowało. Czy to możliwe, żeby zrobił to bez niczyjej sugestii, z własnej, nieprzymuszonej woli? I wtedy zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem jedynym powodem napisania tego listu nie był czyjś zamiar skłonienia mnie, bym zaufał prawdziwemu agentowi Drugiej Fundacji. Tak to było… — westchnął i na chwilę przymknął oczy.
— Co z nimi zrobimy… z tymi wszystkimi facetami z Drugiej Fundacji? — spytał niepewnie Sernic.
— Nie wiem — rzekł ze smutkiem Darell. — Myślę, że moglibyśmy ich skazać na wygnanie. Na przykład, na Zoranel. Można by ich tam umieścić i obstawić całą planetę wytwornicami pola statycznego. Kobiety można by oddzielić od mężczyzn albo, jeszcze lepiej, wysterylizować wszystkich, i za pięćdziesiąt lat Druga Fundacja należałaby już do przeszłości. A może byłoby bardziej humanitarnie od razu wszystkich bezboleśnie uśmiercić.
— Myślisz — spytał Turbor — że moglibyśmy się od nich nauczyć posługiwania się tym nowym zmysłem? A może rodzą się z nim, jak Muł?
— Nie wiem. Myślę, że wykształcają te zdolności drogą długich, intensywnych ćwiczeń, gdyż pewne wyniki badań encefalograficznych wskazują, że mózg ludzki jest potencjalnie zdolny do takiego działania. Ale po co nam ten zmysł? Im nie pomógł.
Zmarszczył czoło.
Nie mówił nic, ale w głowie kłębiły mu się niespokojne myśli. To wszystko poszło zbyt łatwo — zbyt łatwo. Ci niezwyciężeni zostali pokonani, pokonani jak książkowy czarny charakter, i to mu się nie podobało.
O Galaktyko! Skąd człowiek może wiedzieć, czy nie jest marionetką, którą sterują inni? Jak może się przekonać, czy nie jest marionetką?
Minął tydzień, potem dwa od jej powrotu do domu, a on wciąż nie mógł się pozbyć tych natrętnych myśli. Czy było to możliwe? W czasie swej nieobecności przeistoczyła się za sprawą jakiejś alchemii z dziecka w młodą kobietę. Była ogniwem, które łączyło go z życiem, które łączyło go ze słodkimi, lecz gorzko zakończonymi latami małżeństwa, co trwało tak krótko.
Wreszcie, pewnego wieczoru spytał, starając się, by zabrzmiało to zupełnie swobodnie:
— Arkadio, co ci podsunęło myśl, że Terminus jest siedzibą obydwu Fundacji?
Byli w teatrze. Mieli najlepsze miejsca, każde z osobnym, trójwymiarowym rzutnikiem. Na tę okazję dostała nową suknię i była szczęśliwa.
Patrzyła na niego przez chwilę szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, a potem rzekła bez namysłu:
— Och, nie wiem, tato. Po prostu przyszło mi to do głowy.
Doktor Darell poczuł, że wokół serca tworzy mu się bryła lodu.
— Zastanów się — powiedział z naciskiem. — To ważne. Co ci podsunęło myśl, że obie Fundacje są na Terminusie?
Zmarszczyła lekko czoło.
— Hmm, była tam Lady Callia. Wiedziałam, że ona jest z Drugiej Fundacji. Anthor powiedział to samo.
— Ale ona była na Kalganie — nalegał Darell. — Co ci nasunęło myśl o Terminusie?
Teraz Arkadia nie odpowiedziała od razu. Zastanawiała się. Co jej podsunęło tę myśl? Co to było? Miała nieprzyjemne uczucie, że coś jej się wymyka.
— Ona, to znaczy Lady Callia, orientowała się jak sprawy stoją i musiała otrzymywać informacje z Terminusa. Czy to nie brzmi przekonywająco, tato?
Potrząsnął tylko głową w odpowiedzi.
— Tato! — krzyknęła — wiedziałam. Im więcej myślałam o tym, tym większej nabierałam pewności. To po prostu było logiczne.
— To niedobrze, Arkadio — w oczach ojca pojawił się ten niepokojący wyraz zagubienia. — To niedobrze. W sprawach, które dotyczą Drugiej Fundacji, intuicja jest podejrzana. Rozumiesz mnie, prawda? Mogła to być intuicja… ale mogła to też być obca ingerencja.
— Ingerencja! Chcesz powiedzieć, że mnie odmienili? O nie! Nie mogli tego zrobić! — Odsunęła się od ojca. — Czy Anthor nie powiedział, że miałam rację? Przyznał to. Wszystko wyznał. A czy nie znaleźliście tej całej ich paczki tutaj, na Terminusie? Nie znaleźliście? Nie zna leźliście? — oddychała szybko.
— Wiem o tym, ale… Arkadio, pozwolisz, że zrobię ci encefalogram?
Potrząsnęła gwałtownie głową.
— Nie, nie! Boję się tego!
— Mnie się boisz? Nie masz czego się obawiać. Ale musimy to wiedzieć. Rozumiesz mnie, prawda?
Przerwała mu tylko raz, już po tym. Chwyciła go kurczowo za ramię, zanim zdążył przekręcić ostatnią gałkę.
— A co będzie, jeśli okaże się, że jestem inna? Co będziesz musiał zrobić?
— Niczego nie będę musiał robić, Arkadio. Jeśli okaże się, że jesteś inna, to wyjedziemy stąd. Wrócimy na Trantor i… i nie będzie nas już obchodziła cała Galaktyka.
Nigdy jeszcze analiza encefalogramu nie zajęła Darellowi tyle czasu i tyle go nie kosztowała, a kiedy wreszcie skończył, Arkadia opadła na krzesło, skuliła się i bala się spojrzeć mu w oczy. Raptem usłyszała śmiech ojca i była to zupełnie wystarczająca informacja. Zerwała się i rzuciła mu na szyję.
Ściskając ją, mówił radośnie:
— Dom jest otoczony polem statycznym o maksymalnym natężeniu, a twoje fale mózgowe są normalne. Naprawdę złapaliśmy ich, Arkadio! Teraz możemy wreszcie wrócić do normalnego życia.
— Tato — wysapała — zgodzimy się teraz, żeby nas odznaczyli?
— Jak się dowiedziałaś, że prosiłem, żeby nas z tego wyłączono? — odsunął ją na chwilę na długość ramienia, a potem znowu się roześmiał.
— Mniejsza z tym — wiesz wszystko. No dobrze, będziesz miała swój medal i przemówienia.
— Tato?
— Tak?
— Czy możesz mnie teraz nazywać „Arkady”?
— Ale… no dobrze, Arkady.
Z wolna uświadamiał sobie, jak wielkie odnieśli zwycięstwo, i czuł, że przepełnia go radość. Fundacja — Pierwsza Fundacja — teraz już jedyna Fundacja — była absolutną panią Galaktyki, Od Drugiego Imperium i ostatecznej realizacji Planu Seldona nie dzieliła ich już żadna przeszkoda.
Wystarczyło tylko sięgnąć po nie…
Dzięki…
Oto bliżej nieokreślony pokój na bliżej nieokreślonym świecie. A w nim człowiek, którego plan się powiódł.
Pierwszy Mówca spojrzał na ucznia.
— Pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet — powiedział. — Pięćdziesięcioro męczenników! Wiedzieli, że oznacza to dla nich śmierć lub więzienie, że nie mogą nawet liczyć na psychiczne wsparcie z naszej strony w przypadku, gdyby osłabli, gdyż wsparcie takie mogłoby zostać wykryte. A mimo to, nie załamali się. Wykonali dokładnie plan, gdyż kochali ważniejszy plan.
— Czy nie mogło ich być mniej? — spytał z powątpiewaniem uczeń.
Pierwszy Mówca wolno potrząsnął głową.
— To była dolna granica. Gdyby ich było mniej, to mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Prawdę mówiąc, patrząc na to z czysto obiektywnego punktu widzenia i zakładając pewien margines błędu, należało poświęcić siedemdziesiąt pięć osób. Mniejsza z tym. Przestudiowałeś linię działania nakreśloną przez Radę Mówców piętnaście lat temu?
— Tak, Mówco.
— I porównałeś ją z rzeczywistymi wynikami?
— Tak, Mówco — urwał, a po chwili dodał: — Byłem zupełnie zaskoczony.
— Wiem. To zawsze zaskakuje początkujących. Gdybyś wiedział, ilu ludzi pracowało przez wiele miesięcy, a właściwie lat, żeby doprowadzić plan do skrajnej perfekcji, nie byłbyś tak zaskoczony. A teraz opisz mi to, co zaszło, słowami. Chcę usłyszeć twoją interpretację tych wyliczeń.
Tak, Mówco. — Uczeń zebrał myśli. — W głównych zarysach wygląda to tak. Było konieczne, aby ludzie z Pierwszej Fundacji uzyskali całkowitą pewność, że odkryli i zniszczyli Drugą Fundację. W ten sposób wróciliśmy do pierwotnych założeń Planu. Praktycznie biorąc, Terminus znowu nie wiedziałby nic o nas i nie uwzględniałby nas w swoich zamierzeniach i przedsięwzięciach. I tak oto ponownie znaleźliśmy się w bezpiecznym ukryciu — za cenę życia pięćdziesięciu osób.
— A po co była potrzebna wojna z Kalganem?
— Po to, żeby pokazać Pierwszej Fundacji, że potrafią pokonać wroga dysponującego siłą fizyczną. Po to, aby przywrócić im wiarę w siebie, nadszarpniętą przez Muła.
— W tym miejscu twoja analiza ma pewne braki. Pamiętaj o tym, że ludność Terminusa miała w stosunku do nas wyraźnie ambiwalentne uczucia. Nienawidzili nas i zazdrościli nam naszej rzekomej wyższości, z drugiej strony jednak liczyli na naszą pomoc. Gdybyśmy zostali zniszczeni przed wybuchem wojny z Kalganem, to Fundację ogarnęłaby panika. W tej sytuacji zabrakłoby im odwagi, by stawić czoła Stettinowi, gdyby na nich uderzył, a zrobiłby to na pewno. Żeby ograniczyć do minimum niekorzystne dla Planu skutki „zniszczenia” nas, mogliśmy dopuścić do tego tylko w szczytowym momencie uniesienia spowodowanego zwycięstwem nad Kalganem. Gdybyśmy bowiem odwlekli to choćby o rok, to nastroje mieszkańców Terminusa mogłyby opaść do poziomu, w którym sukces stałby się niepewny.
Uczeń pokiwał głową.
— Rozumiem. A więc teraz historia potoczy się już bez przeszkód w kierunku wytyczonym przez Plan.
— Jeśli nie zdarzy się znowu coś, czego ze. względu na indywidualny charakter zjawiska nie można będzie przewidzieć — zauważył Pierwszy Mówca.
— A przy tym — rzekł uczeń — my wciąż istniejemy. Z tym, że… z tym, że… Niepokoi mnie, Mówco, jeden element obecnego stanu rzeczy. Pierwsza Fundacja dysponuje nadal wytwornicą pola statycznego — potężną bronią przeciw nam. W tym przynajmniej względzie nie jest tak, jak było przedtem.
— Słuszne spostrzeżenie. Ale nie mają jej przeciw komu używać. Teraz jest to już dla nich urządzenie nieprzydatne i bezużyteczne, tak samo jak — bez zagrożenia z naszej strony — stanie się bezużyteczna analiza encefalograficzna. Inne rodzaje nauk będą przynosić ważniejsze i bardziej bezpośrednio odczuwalne korzyści. Tak więc pierwsze w dziejach Pierwszej Fundacji pokolenie naukbwców zajmujących się mózgiem będzie zarazem ostatnim, a za jakieś sto lat wytwornica pola statycznego będzie już tylko prawie zapomnianym zabytkiem przeszłości.
— No, cóż… — uczeń rozważał coś w swojej głowie. — Myślę, że ma pan rację.
— Mając na uwadze twoją przyszłość w Radzie, chciałbym, chłopcze, żebyś sobie szczególnie dobrze uświadomił, ile uwagi poświęciliśmy tym drobnym, zazębiającym się nawzajem uzupełnieniom, które przez ostatnie półtorej dekady musieliśmy wnieść do Planu tylko dlatego, że zajmowaliśmy się jednostkami. Do tych drobiazgów należy sposób, w jaki Anthor miał wzbudzić podejrzenie do swojej osoby, ale tak, by osiągnęło ono punkt kulminacyjny we właściwym czasie. No, to było względnie proste.
Gorsza sprawa była ze znalezieniem metody takiego manipulowania nastrojami na Terminusie, by nikomu nie przyszło za wcześnie do głowy, że to właśnie Terminus jest centrum tego, czego szukają. Tę wiedzę trzeba było przekazać tej młodej dziewczynie, Arkadii, na którą nie zważałby nikt oprócz jej ojca. Trzeba ją było potem wysłać na Trantor, aby mieć pewność, że nie skontaktuje się z ojcem za wcześnie. Tych dwoje można porównać do dwu biegunów silnika hiperatomowego — każde z nich było nieaktywne bez drugiego. A dźwignię można było przesunąć i doprowadzić do połączenia dopiero we właściwym momencie. Dopilnowałem tego!
Trzeba też było odpowiednio pokierować ostateczną bitwą. Załogi statków Fundacji musiały być pewne zwycięstwa, natomiast flota Kalgana gotowa do ucieczki. Tego też dopilnowałem!
— Wydaje mi się, Mówco — rzekł uczeń — że pan… to znaczy, my wszyscy… liczyliśmy na to, że doktor Darell nie będzie podejrzewał, iż Arkadia jest narzędziem w naszych rękach. Według moich wyliczeń, było gdzieś w trzydziestu procentach prawdopodobne, że będzie ją o to podejrzewał. Co by się wtedy stało?
— Zadbaliśmy o to. Czego cię uczono o płaskiej przekształcenia? Co to jest? Z pewnością nie świadectwo wprowadzenia pewnego nastawienia uczuciowego. To można by zrobić bez obawy, że wykaże to. najczulsza choćby aparatura i najdoskonalsze metody analizy encefalograficznej. Jak wiesz, wynika to z twierdzenia Lefferta. Płaska przekształcenia to wynik usunięcia poprzedniego nastawienia emocjonalnego, a tego nie możną ukryć. To musi być widoczne. A Anthor, oczywiście, upewnił się, że Darell wie wszystko na temat płaskiej przekształcenia.
Jednakże… w jaki sposób można zapanować nad czyimś umysłem tak, by nic na to nie wskazywało? W taki sposób, że nie trzeba usuwać poprzedniego nastawienia emocjonalnego. Innymi słowy, wtedy, kiedy ten ktoś jest noworodkiem, z absolutnie nie zapisanym mózgiem. Takim właśnie noworodkiem była tu, na Trantorze, piętnaście lat temu Arkadia Darell. Wtedy właśnie stworzono pierwszą linijkę planu. Nigdy się nie dowie, że była manipulowana, a zresztą wyszło jej to osobiście na dobre, gdyż jednym ze skutków tej manipulacji była stymulacja rozwoju jej intelektu i całej osobowości.
Pierwszy Mówca zaśmiał się.
— W pewnym sensie najbardziej zaskakująca jest ironia naszych dziejów. Od czterystu lat wprowadzają ludzi w błąd słowa Seldona — „drugi koniec Galaktyki”. Traktują je zgodnie ze swoimi ukształtowanymi przez nauki fizyczne pojęciami, próbując odnaleźć ten drugi koniec za pomocą kątomierzy, suwaków i tym podobnych przyrządów i w końcu albo znajdują jakiś punkt na peryferiach, o sto osiemdziesiąt stopni od skraju Galaktyki, albo wracają do punktu wyjścia.
Największe niebezpieczeństwo dla nas stwarzał jednak fakt, że można było rozwiązać ten problem analizując go zgodnie z ukształtowanymi przez nauki fizyczne schematami myślowymi. Jak wiesz, Galaktyka nie jest po prostu spłaszczonym ciałem o jajowatym kształcie, a jej skraj nie jest zamkniętą linią krzywą. W rzeczywistości, jest ona podwójną spiralą, a przynajmniej osiemdziesiąt procent światów leżących na jej głównym ramieniu jest zamieszkałych. Terminus leży na skrajnym zewnętrznym końcu tego ramienia, a my żyjemy na przeciwnym końcu, bo co jest przeciwnym końcem spirali? Oczywiście jej środek! Ale to jest bez znaczenia. To zwykły przypadek. Rozwiązanie nasunęłoby się od razu, gdyby szukający go pamiętali, że Hari Seldon nie zajmował się fizyką, lecz naukami społecznymi i gdyby w związku z tym odpowiednio zmodyfikowali swój sposób, myślenia. Co „przeciwne końce” mogły znaczyć dla naukowca, zajmującego się procesami społecznymi? Przeciwne końce jakiegoś obszaru na mapie? Oczywiście, że nie. To czysto mechaniczna interpretacja.
Pierwsza Fundacja leżała na peryferiach, gdzie Imperium było najsłabsze, gdzie najmniej widoczny był jego wpływ cywilizacyjny, gdzie niemal nie istniała kultura. A gdzie znajdował się przeciwny biegun społeczny, drugi koniec Galaktyki? Oczywiście tam, gdzie Imperium było najsilniejsze, gdzie jego wpływ cywilizacyjny był najbardziej widoczny, gdzie było jego centrum kulturalne.
A więc tu! Na Trantorze, stolicy Imperium za czasów Seldona.
Rozwiązanie narzucało się nieuchronnie. Hari Seldon zostawił po sobie Drugą Fundację, aby prowadziła dalej jego dzieło. Wiedziano o tym lub domyślano się tego już od pół wieku. A jakie miejsce najlepiej się do tego nadawało? Trantor, gdzie pracował zespół Seldona i gdzie znajdowały się zbiory danych, gromadzonych przez dziesiątki lat. Zadaniem Drugiej Fundacji było chronić Plan przed wrogami. O tym również wiedziano! A gdzie znajdowało się źródło największego niebezpieczeństwa dla Terminusa i dla Planu?
Tutaj! Na Trantorze, gdzie wciąż istniało Imperium, które — mimo iż się kruszyło i rozsypywało — jeszcze przez trzysta lat było w stanie zniszczyć Fundację, gdyby tego chciało.
A potem, kiedy Trantor został pokonany, doszczętnie splądrowany i zniszczony, my byliśmy naturalnie w stanie osłonić naszą bazę, a jedynym miejscem na całej planecie, które pozostało nietknięte, był uniwersytet. To był również fakt znany całej Galaktyce, ale i ten oczywisty znak pozostał niezauważony.
To przecież tu, na Trantorze, odkrył nas Ebling Mis i tu też postaraliśmy się zaraz o to, żeby nie przeżył swego odkrycia. W tym celu trzeba było zaaranżować sytuację, w której normalna dziewczyna z Fundacji pobiłaby obdarzonego niezwykłymi zdolnościami Muła. Oczywiście to wydarzenie mogłoby skierować podejrzenia na planetę, na której miało miejsce… To tu właśnie urodziła się Arkadia Darell i został zapoczątkowany ciąg wydarzeń, który doprowadził do powrotu do Planu Seldona.
I te wszystkie wyrwy w otaczającym nas murze tajemnicy, te ziejące dziury, pozostały niezauważone tylko dlatego, że Seldon, mówiąc o „drugim końcu”, rozumiał to wyrażenie w sposób, który nie przyszedł im do głowy.
Uczeń już dawno poszedł. Pierwszy Mówca stał w oknie, patrząc na niewiarygodnie gęsty rój gwiazd lśniących na firmamencie, na wielką, odtąd już na zawsze bezpieczną Galaktykę i mówił sam do siebie:
— Hari Seldon nazwał Trantor „Kresem Gwiazdy” — szepnął. — A dlaczegóż nie miałoby w tym być trochę poezji? Niegdyś z tej skały kierowano całym wszechświatem, skupiały się tu nici prowadzące do wszystkich gwiazd. „Wszystkie drogi prowadzą na Trantor — powiada stare przysłowie — i to jest kres wszystkich gwiazd”.
Przed dziesięcioma miesiącami Pierwszy Mówca spoglądał na ten sam, gęsty — nigdzie indziej nie tak gęsty, jak tu, w samym środku potężnego skupiska materii, które człowiek nazwał Galaktyką — rój gwiazd, owładnięty złymi przeczuciami, ale teraz na okrągłej, rumianej twarzy Preema Palvera — Pierwszego Mówcy — malowało się ponure zadowolenie.