Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29



Artur Baniewicz


Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej

2004

Z daleka wyglądała jak trochę większy pakunek, pozostawiony na przystanku przez roztargnionego pasażera. Zadaszenie wiaty i stojący obok kiosk „Ruchu” nie dopuszczały światła latarni do tej części ławki, a na tyłach autobusowej zatoczki nie było żadnych oświetlonych obiektów.

– Poczekaj no… – Niższy z mężczyzn wyhamował nie bez pewnego trudu, w ostatnim momencie ratując się przed poślizgiem wyciągnięciem w bok ręki z neseserem. Chodnik pokrywał paskudny, zlodowaciały śnieg, którego nikt niczym nie posypał. – To noga, czy mi się zdaje?

Jego towarzysz, otulony po uszy identycznym zielonym szynelem, przeszedł jeszcze trzy kroki.

– Co znowu? – jęknął. – Koniecznie chcesz mnie zniszczyć w oczach starego? Jak nam ten pociąg ucieknie…

– To człowiek? – Niższy stanął bokiem do osi czteropasmowej ulicy i wiatru zarazem. Zmrużył oczy, próbując przebić barierę mroku. Nie bardzo wychodziło: lodowaty podmuch kąsał przez wąską szczelinę między powiekami, wdzierał się aż w głąb czaszki. Łzy zacierały szczegóły, a osiadający na rzęsach śnieg czynił sprawę zupełnie beznadziejną.

– Zgłupiałeś?! W środku nocy?! Dzisiaj?! No chodź, ciągle mamy szansę.

Wyższy obrócił się na pięcie, przerzucił walizkę do drugiej ręki i pochylając głowę tak głęboko, że broda prawie dotykała szalika, ruszył pod wiatr. Po sekundzie bardziej wyczuł, niż usłyszał, że idą już we dwóch. Po następnych kilku krokach rozmyty cień z tyłu obrócił się nagle, zmienił obrys, zaczął maleć. No nie… Znowu?!

Zza parawanu trzymanej na sztorc czapki niższy przyglądał się rozmytej bryle przystanku.

– To naprawdę wygląda jak noga – powiedział niepewnie, stawiając neseser na oblodzonym chodniku, ale nie puszczając jeszcze uchwytu. – Tylko… jedna?

– O to małe ci chodzi? To ma być człowiek? Kwiczoł, ty ślepoto, kto cię przez komisję poborową przepuścił? Pigmej na jednej nodze to może, ale nie porządny Polak. Zresztą porządni Polacy siedzą teraz w domach i… No nie. Kretyn, jak Boga kocham…

Pokręcił głową, a potem, nie próbując już apelować do odmrożonego najwyraźniej rozsądku, wziął przykład z Kwiczoła i grzęznąc po kolana, przebrnął przez wał usuniętego z jezdni śniegu. Dopiero na środku ulicy przypomniał sobie o konieczności sprawdzenia, czy pod osłoną zamieci nie nadjeżdża jakiś samochód. Gdyby nadjechał, nikt już raczej nie zdążyłby niczego naprawić, ale tuż przed śmiercią obaj byliby parą najbardziej zdziwionych w całych Katowicach ludzi. Od trzech godzin brnęli przez zupełnie opustoszałe ulice, nie spotykając ani jednego cywilnego pojazdu. A wojskowe i milicyjne, o ile w ogóle się poruszały, czyniły to w żółwim, patrolowym tempie.

Lodowa, mroczna pustynia. Nawet ogołocone z towarów wystawy sklepowe zdawały się ledwie jarzyć w ciemnościach.

Trudno było uwierzyć, że gdzieś w tej arktycznej pustce człowiek natknie się na coś takiego. Na śpiące dziecko.

Lewą nogę podwinęła pod siebie; tylko prawa zwisała z ławki. Bezwładnie – to pierwsze, co odnotował Kwiczoł, kiedy sparaliżowany potwierdzeniem się własnych domysłów zastygł na kilka sekund przy krawężniku.

Była za mała, by sięgać stopą chodnika, i najwyraźniej za mała, by zdawać sobie sprawę, że siadając pod wiatą w tę mroźną, grudniową noc 1981 roku popełnia największy z życiowych błędów. Ostatni i decydujący.

Rzucił neseser i w kilku susach dopadł ławki. Końcówkę zamierzał pokonać ślizgiem, ale ten akurat kawałek chodnika służby miejskie raczyły posypać piaskiem i cisnęło nim o ławkę.

– Kurrrwa mać…

– No tak, połam jeszcze nogi, tego nam brakuje… Kolano całe?

Niższy nie odpowiedział. Klękał właśnie na drugim, mniej poszkodowanym, zdzierając zębami skórzane rękawice i wpychając dłonie pod jej kaptur. Dziewczynka miała na sobie haftowany kożuszek, ale rękawy, dół i naciągnięty na głowę kaptur obszyto jakimś znacznie delikatniejszym futerkiem.

– Chyba ciepłe – rzucił niepewnie. – Cholera, ręce mi skostniały; nie bardzo…

Urwał, z lekkim niedowierzaniem odnotowując blask wilgotnych, rozszerzających się plamek w głębi kaptura.

– Nie wolno się wyrażać – wymruczała wilgotnooka. – Mikołaj do ciebie nie psyjdzie.

Z tyłu dobiegło stłumione „uff”. Nie on jeden poczuł ulgę.

– Co ty tu robisz, żabo? – Cofnął ręce z okrągłych policzków, złapał małą za jedyną dostępną w tej chwili stopę. Bosą pod filcowym bamboszem i oddzieloną od końca nogawki długą przestrzenią już zupełnie gołej, wystawionej na mróz łydki. Dziewczynka miała na sobie różowe, bardzo porządne, jedwabne chyba spodnie, w swojej kategorii dorównujące peweksowskiemu kożuszkowi, ale niewiele jej to dawało, jako że były to spodnie od piżamy.

– Musi gdzieś tu mieszkać. – Wyższy z mężczyzn rozglądał się przez chwilę, by na koniec bezradnie, ale i z lekką złością wzruszyć ramionami. – Wszyscy śpią. Zero świateł w oknach.

– Au! – Mała szarpnęła nogą, pozostawiając w dłoniach Kwiczoła ozdobiony pomponem kapeć. Odrętwiała za bardzo, więc nie udało jej się schować nogi pod siebie. Potem już nie próbowała. Trochę bardziej załzawiona, z wygiętymi w podkówkę ustami, kuliła się jak osaczone zwierzątko, pozwalając rozmasowywać bosą stopę.

– Kapeć przeszedł lodem – mruczał Kwiczoł, trąc coraz mocniej białą skórę. – Wlazła smarkula w jakąś wodę albo co… Nie podoba mi się to. Jak siedziała tu za długo… Wpadłaś w kałużę, żaba?

– Nie jestem żadna żaba! Au!

– Gdzie ty tu widzisz kałuże, Kwiczoł? Tobie naprawdę nie wolno dawać wódki. Więcej z tobą na żadne wesele nie jadę. – Wysoki postawił walizkę i niezdarnie, borykając się ze sztywnymi palcami i mankietem wojskowego płaszcza, odsłonił zegarek. – No, cudownie. Wiesz, która godzina?

Kwiczoł zignorował go. Uśmiechnął się do małej, a potem uniósł jej stopę i niemal przytykając do ust, zaczął chuchać na drobne palce.

– Jak cię ktoś teraz zobaczy – rzucił ponuro jego kolega – to żywi z tego nie wyjdziemy. Nie dość, że mundurowe komuchy, to jeszcze pedofile. Hanysy na kawałki nas rozszarpią.

– Olewam hanysów. – Kwiczoł uniósł nogę wyżej, zaczął na przemian chuchać z dołu i rozcierać zimne jak lód paluszki. – Pogoń mistrzem Pooolski! – zaintonował.

– Powiem, ze mnie pan scypał – pociągnęła nosem mała.

– Dobra. Tylko najpierw musimy cię dostarczyć do mamy. Mieszkasz gdzieś blisko? – Mała zasznurowała usta. – Jak się nazywasz, śpiąca królewno?

– Nie jestem żadna królewna – burknęła.

– Wyjmij skarpety z mojej walizki – rzucił Kwiczoł, nie patrząc za siebie. – Chyba nie zdążyła odmrozić nóg, ale w tych bamboszach nie można jej trzymać. A ty pokaż drugą nogę… – zerknął na przyprószony bielą kożuszek – …Śnieżko.

– Nie jestem… – Zmieniła taktykę. – Zostaw mnie. Musę jechać do taty. Do „Wujka”.

– To do taty czy do wujka?

– Do kopalni! Mój tata fedruje na „Wujku”. Nie wiecie, co to „Wujek”?

– Teraz już wiemy. Masz lakier na paznokciu, żabo. – Pstryknął w duży palec jej stopy. – Nieładnie mamie podbierać. A jak już, to maluj wszystkie. Dama z jednym czerwonym paznokciem wygląda nieelegancko.

Chyba nie wszystko zrozumiała, więc przemilczała uwagę. Masował i ogrzewał oddechem cieplejszą ze stóp, zastanawiając się, ile lat może mieć jej właścicielka. Jeśli szkoła, to góra pierwsza klasa. Ale raczej końcówka przedszkola.

– Trzymaj. – Zrolowane grube skarpety od polowego munduru wylądowały obok nich na ławce. Dopiero teraz zauważył przyciśniętą do biodra małej foliową torbę reklamówkę.

– Założysz moje skarpety i pójdziemy do domu, dobrze? – Spod kaptura przyglądały mu się szeroko otwarte oczy, których barwy nie umiał określić. – Dobrze? Mogę cię wziąć na ręce, chcesz?

– Ja cekam na autobus – wymruczała niechętnie.

– Autobusy nie jeżdżą – powiedział łagodnie. – Jest środek nocy, nie mówiąc… no, to faktycznie możemy sobie darować. – Milczał przez chwilę, rozcierając dziwnie miękką skórę na pięcie. – To jak się nazywasz?

– Dziewczynka z Zapałkami – mruknął wyższy. – Daj spokój, pół nocy tu zmarnujemy. Jak ci tak mocno wpadła w oko, to pociesz się myślą, że już raczej nie zdążymy. Będziesz miał masę czasu na ugadywanie sobie perspektywicznej laski.

– To prawda? – Kwiczoł wpatrywał się w nadąsane oblicze. – Jesteś tą sławną Dziewczynką z Zapałkami?

Ku jego zdziwieniu zastanowiła się chwilę, po czym niewyraźnie pokiwała głową.

– Ale ja nie spsedaję… I się nie bawię – dorzuciła szybko. – Nie wolno się bawić, bo jest pożar i dzieci idą do nieba i wsyscy płacą. I nawet tatusiowie tez.

– No… tak. Faktycznie. – Uniósł brwi, przyglądając jej się z brakiem zrozumienia. Potem go olśniło. – Masz zapałki? Tutaj?

– Mam w torbie.

– I co jeszcze masz w torbie? – zapytał od niechcenia. – Lalkę?

– Butelki.

– Wyszłaś cichaczem, żeby poszukać butelek? Pracuś z ciebie.

– Nie… bo Piotrek mówi, ze tatę cołg psejedzie. A w cołg się zuca butelką i on się wtedy pali, i juz nie może jechać. Ale tata nie zabrał na kopalnię zapałek ani butelek, tylko termos, bo on nie pali papierosów, tylko mama. No i nie będzie miał cym zucać. A mama płace. Bo jest wojna. Ten pan w telewizoze powiedział, ze jest wojna. No i ja zaniosę tacie zapałki i butelki od pepsi, bo one są dobre i pasują do ręki. Piotrek mówi, ze najlepiej to się pep… pepsjowymi zuca. I tacie cołg nic nie zrobi na tym strajku – zakończyła i uśmiechnęła się po raz pierwszy, nieśmiało, ale i z dumą, do dwóch męskich znieruchomiałych twarzy.

Rozdział 1


Ciemno się robi. Jeszcze w coś przypieprzysz i szef mi jaja urwie.

Hanka Wesołowska, tęgawa siedemnastolatka wbita w polarowy skafander i markowe, przerobione przez krawca spodnie narciarskie, obejrzała się przez ramię i posłała mu krzywy uśmieszek. Był dwa razy starszy i jeśli nie ważył dwa razy więcej od swej podopiecznej, to jedynie dlatego, że z powodu martwego jesiennego sezonu nie udało jej się zrzucić tylu kilogramów, ile zaplanowała. Bogu dzięki, zima była tym razem jak należy, ze śniegiem. Miała jak nadrabiać zaległości.

Inna sprawa, że ten ostatni zjazd wiele jej nie pomoże. Gdyby okazał odrobinę taktu i jakoś inaczej to powiedział… Ale czego można oczekiwać od góry mięśni?

– A co proponujesz? Rozłożyć się biwakiem? Czy może zdjąć narty i się sturlać?

– Możemy zejść – powiedział beznamiętnie. Czy raczej: tępo. Kiedy go się nie uprzedziło, miał problemy z rozpoznaniem żartu.

– To ty zejdź – zgodziła się łaskawie – a ja zjadę. Poczekam na ciebie, spokojna głowa.

Zrobił wdech, potem wydech. Ocienione daszkiem bejsbolówki brwi zmarszczyły się, co oznaczało, że Byku oddaje się trudnej sztuce myślenia.

– Nie – powiedział na koniec. – Jest jeszcze trochę ludzi. Nie możemy się rozdzielać.

Hanka przekrzywiła głowę, całą swoją pozą dając do zrozumienia, że tego to już za wiele. Sama zresztą też przesadziła: wyciąg co prawda stał po wykonaniu ostatniego, specjalnie jej dedykowanego kursu, ale korzystając z okazji, do orczyków podczepiło się parę dzieciaków w wieku gimnazjalnym i ze czwórka dorosłych. Tyle że nie było w tej gromadce nikogo, kto mógłby pomyśleć o przeciwstawieniu się Bykowi, nie mdlejąc wcześniej z przerażenia. Dwóch studentów okularników, ich koleżanka, niewiele grubsza w talii niż Byku w bicepsie, no i jeden jedyny facet – godny uwagi ochroniarzy Hanki.

Nie interesowała się tym, co i jak robią, ale zdążyła odnotować, że wzięli mężczyznę na celownik. Bez przesady oczywiście: to był teren jej starego, on tu rządził od lat i nikt nie próbował niepokoić ani jego, ani tym bardziej nikogo z rodziny. Nie było powodów, by straszyć ludzi przesadną ostrożnością. Chłopcy obejrzeli z daleka osobnika w kurtce z demobilu, ustawili się między nim a Hanką – i na tym poprzestali. Co jej nie dziwiło.

Wyglądał żałośnie – cud, że jego „narty” trzymały się tak zwanych butów – jeździł fatalnie i na dodatek utykał. Hanka uznała, że zjawił się na stoku późnym popołudniem właśnie dlatego, by nie kłuć w oczy swą bylejakością. Uczył się jeździć. Sam, na uboczu i głównie metodą padania w śnieg przy każdym skręcie.

Teraz też się wyłożył jakieś sto metrów od miejsca, gdzie stali z Bykiem. Nie, naprawdę nie było powodów, by przejmować się ludźmi. Zasalutowała Bykowi kijkiem, odepchnęła oburącz i wymijając studencką trójkę, pomknęła w dół.

Wszystko szło dobrze. Póki nie oślepił jej znienacka odblask słońca na jakimś oblodzonym kamieniu. Zaraz potem wpadła w strefę cienia, w panice wykonując za słaby skręt, za późno dostrzegła poprzeczny garb, wyleciała w powietrze i już bez szans na poprawienie czegokolwiek wylądowała na świeżych śladach faceta w kurtce z demobilu. Coś szarpnęło za nogi, lewą nartę zdarło ze stopy, a ona sama zanurkowała głową do przodu w gąszcz niskich choinek.

– W porządku? Nic pani nie jest?

Odniosła wrażenie, że nie pospieszył się z tymi pytaniami. Nie próbował też pomóc. Stał o parę kroków dalej, cały oblepiony śniegiem i przyglądał się spod daszka idiotycznej pseudokominiarki. Dopiero teraz znaleźli się na tyle blisko, by Hanka mogła ocenić jego wiek. Stwierdziła ze zdziwieniem, że jest dużo starszy, niż przypuszczała. Trzydziestkę miał już dawno za sobą.

– Żyję, żyję – wystękała, gramoląc się z zaspy i już zawczasu machając ręką, co miało uspokoić ochroniarzy.

– Nosi człowieka to cholerstwo – usłyszała jeszcze, po czym Demobil wyjechał powoli na ubity śnieg, zaczął niezgrabnie skręcać, by niemal po przeciwnej stronie trasy osiągnąć w końcu kierunek zgodny ze spadkiem terenu i rozpocząć zjazd.

Hanka wykopała spod śniegu nartę i zakładała ją, kiedy nadjechał Byku.

– Ale przypieprzyłaś – powiedział beznamiętnie. – Masz dość?

– Ja jak ja, ale widzę, że ty masz – rzuciła z lekką irytacją.

– Ja?

– Nie trzymasz dystansu, Byku. Ten zielony mógł mnie tu pociąć, udusić, a nawet zgwałcić, nimbyś się raczył zjawić. Poćwicz trochę.

– Nie muszę stać obok, by nie dopuścić do ciebie faceta – poklepał się pod pachą.

– Wiesz co? Jeśli strzelasz tak, jak szusujesz, to lepiej jednak stój obok. Bo jeszcze trafisz we mnie.

Pomimo bólu wykonała dziarski obrót i ruszyła w dół. Sto metrów dalej minęła Demobila. Oczywiście leżał. Przemknęła na tyle blisko, że mimo półmroku dostrzegła prążki na tkwiącym w śniegu kijku. Nie do wiary, ale wyglądał na drewniany. Tylko ten drugi był aluminiowy. Jezu, ale wiocha…

Już na kończącej trasę, płaskiej łączce wyprzedziła dwójkę gimnazjalistów i fantazyjnym zwrotem wyhamowała przed gromadką swoich kibiców. Celowała tak, by zarzuciło ją na Czarka, ale zabrakło pół metra i po prostu stanęli twarzą w twarz.

– Uganiasz się za proletariatem? – błysnął zębami.

– Że co?

– Doszliśmy do wniosku – wyjaśniła Grażka Sobolik – że lecisz na tego mena w odlotowej czapce. On na górę, ty na górę. On wpada w krzaki, ty wpadasz w krzaki.

– Kretyni jesteście – roześmiała się. Podała kijki Mirkowi, drugiemu z przydzielonych jej ochroniarzy. Właściwie nie był prawdziwym gorylem, a jedynie dorabiał od czasu do czasu, wspomagając duet Byku-Kajtek, ale na dobrą sprawę sam jeden wystarczyłby w zupełności. Przynajmniej w Ustrzykach, gdzie każdy kłania się jej ojcu z odległości pół kilometra.

Wzmocnioną, trzyosobową asystę zawdzięczała przyjezdnym. Parę dni temu w czasie dyskoteki pocięto nożami kilku chłopaków. Turyści mieli większe straty, jeden nawet nie dojechał żywy na salę operacyjną, i po Ustrzykach chodziły słuchy, że w powietrzu wisi odwet. Samej Hance nikt raczej nie próbowałby wybijać zębów za jednego dobrego, czyli martwego warszawiaka, ale Czarek nadal obnosił się z opuchniętym nosem i obtłuczonymi dłońmi. Ponieważ Hanka oświadczyła ojcu oficjalnie, że ferie zamierza spędzać wspólnie z nim i resztą paczki, przydzielił im aż trzech ochroniarzy. Czarek, bratanek radnego, był zresztą dobrym kandydatem do objęcia go parasolem, który i tak nad Hanką noszono: układy to podstawa w interesach, no a dodatkowy koszt równał się w praktyce zeru.

– Wyskoczymy gdzieś wieczorem? – zapytała od niechcenia, pochylając się ku wiązaniom. – Robi?

– Ja zawsze – wzruszył ramionami.

– A ty, Grażka?

– No… Wiesz, starzy trochę się przestraszyli po tej zadymie w „Janosiku”. Mam być w domu o siódmej.

– O Jezu, przecież pójdziemy razem – jęknęła. Skinęła głową w stronę zjeżdżającego powoli Byka. – Z asystą. I pojedziemy wozem. Co nam się może stać?

– Powiedz to moim starym.

– Mam iść do dyrektora własnej budy i wytłumaczyć mu, że stosuje błędne środki wychowawcze?

Rozśmieszyła ją ta wizja, a humor do reszty polepszył fakt, że równie skutecznie udało jej się rozbawić Czarka. Metr osiemdziesiąt z hakiem, filar drużyny siatkarzy, średnia ocen w okolicach piątki… Był doskonałym materiałem na szkolną miłość.

– Ty – zerknęła w jego stronę z wieloznacznym uśmieszkiem – jak rozumiem, masz szlaban i nie pójdziesz.

Oczywiście osiągnęła zamierzony efekt.

– Szlabany są dla kolejarzy – wzruszył szerokimi ramionami.

– No to fajnie. A do twojej mamy – Hanka przeniosła wzrok na koleżankę – przekręci moja. Namówię ją.

Starsza Sobolikowa czesała jej matkę, co może nie oznaczało dużo większych zysków dla zakładu fryzjerskiego, ale klientów niewątpliwie naganiało. Hanka nie wątpiła, że prośba pani Wesołowskiej to dla pani Sobolikowej inna forma rozkazu.

Jeszcze tylko problem pod nazwą Byku. Właśnie zahamował obok ich piątki i machał w kierunku czekającego na parkingu Kajtka.

– Nogi bolą? – uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. – Zmęczyłeś się?

– Ja? Niby czym? – Obejrzał się przez ramię. – Kurde, chyba skądś tego facia znam…

Patrzył na Demobila. Względnie któregoś ze studentów.

– Tak sobie pomyślałam – ciągnęła Hanka – że może chciałbyś posiedzieć wieczorem przy piwku, obok kominka… W knajpce nad „Janosikiem” dają odlotowe steki. Mówię ci, coś niesamowitego.

– Aha – mruknął, spoglądając w jej stronę, ale nadal marszcząc brwi jak ktoś, kto z wysiłkiem penetruje zasoby pamięci. – Chcesz, żebym z wami poszedł na dyskotekę?

– Byyyku… No zgódź się. Kolację mogę ci fundnąć, ale na więcej biednej uczennicy nie stać. Co ci szkodzi? Browar posączysz…

– Akurat ty mi fundniesz… – Znów się obejrzał. Facet w wojskowej kurtce, balansując śmiesznie na sztywnych nogach, zjeżdżał słabo kontrolowanym ślizgiem bardziej w poprzek niż wzdłuż nartostrady. Lada moment albo wyląduje na sosnach, tym razem po zachodniej stronie, albo weźmie się w garść i wykręci. Tak czy siak oddalał się od nich. – Myślisz, że nie wiem? Macie tam stuprocentowy upust, ty i cała rodzina.

Demobil szarpnął się, rozpaczliwie zamłynkował kijkami – i skręcił w ostatniej chwili. Teraz niosło go w ich stronę. Nie za szybko, bo znów w poprzek stoku.

Na parkingu Kajtek tkwił wsparty o błotnik terenówki, nie kwapiąc się do sprawdzania, jak wóz radzi sobie z zaspami. Ojciec Hanki zatrudnił go, gdy nie miał jeszcze opancerzonej bryki i musiał polegać na umiejętnościach kierowcy. Kajtek należał wówczas do elity kurierów, obsługujących tranzyt kradzionych wozów na trasie Odra-Bug.

– Mirek – Byku skinął kijkiem w stronę nadjeżdżającego. – Nie znasz czasem tego gościa?

Mirek, który zdążył odebrać narty od Hanki i ruszał w stronę parkingu, odwrócił się i mrużąc oczy, popatrzył na Demobila. Światła nie było już za wiele, ale Hanka wiedziała, że problem leży we wzroku patrzącego. Powinien zafundować sobie okulary. Tyle że okularnicy nie są przekonujący, gdy trzeba upomnieć opornych wierzycieli, posyłając do nich chłopaków z kijami bejsbolowymi – a do tego głównie potrzebował go ojciec.

Nie zaskoczyła jej więc długa zwłoka, poprzedzająca odpowiedź. Mirek drapał się po czapce, czekając, aż tamten podjedzie bliżej.

– Nie gapcie się tak na biednego kmiotka – roześmiała się Grażka. – Bo z samego strachu znów orła wywinie.

– Za to im płacą – mruknął Czarek. Nie przepadał za towarzystwem Byka.

– Aha, już wiem – odezwał się nagle Mirek. W jego głosie nie było niczego alarmującego, najwyżej odrobina zdziwienia. – To taki facet, z Lutowisk bodajże… Nosił towar z Ukrainy, pamiętam go z przejścia. Nazywa się Drzymalski.

– Jak? – Byku drgnął, nagle zaczął gwałtownie przestawiać skrępowane deskami nogi. Demobil był już w odległości kilkunastu metrów i – co Hanka odnotowała dopiero teraz – jakoś nie zwalniał, choć na płaskim powinien.

– Drzymalski – Mirek ścisnął trzymany w ręku kijek. – Jak dobrze pamiętam, bo coś dawno go nie…

– My mu spuściliśmy wpierdol! – zawołał Byku odkrywczym, trochę zdziwionym, a trochę triumfalnym tonem.

Zdążył obrócić się twarzą do nadjeżdżającego, nie utracić równowagi i nawet osłonić się skrzyżowanymi nad głową kijkami. Coś, co Hanka uznała przedtem za drewniany kijek narciarski, spadło z góry z nieprawdopodobną szybkością.

Ktoś krzyknął. Dość cienkim głosem, ale Hanka wcale nie miała pewności, czy należącym do Grażki. Żaden z chłopaków nie próbował jeszcze uciekać, lecz chyba już wtedy dotarło do nich, jak bardzo jest źle. Więc może to jednak któryś z nich. A może nawet sam Byku. Nietrudno o taki krzyk, jeśli człowieka przebiją na wylot w samym środku tułowia.

Drugi kijek – ten z metalu – wyprysnął z dołu, nie dając ochroniarzowi cienia szansy. Zaostrzony koniec, pozbawiony plastikowej tarczki, bez widocznej utraty pędu wniknął w ciało i wyszedł po drugiej stronie, poprzedzany cienkim, za to tryskającym pod dużym ciśnieniem gejzerem czerwieni. Byku stał jeszcze ułamek sekundy, po czym, uderzając sterczącym z piersi prętem o ziemię, runął na twarz pod stopy bladej jak trup Hanki.

Krew strzyknęła po łydkach dziewczyny. Tylko raz. Zaraz potem serce stanęło.

Mirek znajdował się nieco z tyłu, a zabójca zahaczył nartą o upuszczony przez któregoś z licealistów sprzęt, co omal nie doprowadziło go do upadku. Ochroniarz zyskał więc odrobinę czasu. Zdążył wrzasnąć „Kajtek!!!” i cisnąć precz narty Hanki, pozostając na placu boju ze ściskanym kurczowo kijkiem. Nawet zdążył się ustawić. Zabrakło mu tylko wiary w realność tego, co się dzieje.

Ciupaga – bo tym w istocie okazał się prążkowany kijek – powtórzyła poprzedni manewr, wznosząc się wysoko i spadając szerokim łukiem ku głowie Mirka. Zastosował podobną jak Byku blokadę, tyle że z udziałem jednego aluminiowego pręta i dwóch podpierających go rąk.

Wydawało się, że ostrze nie doszło do głowy. Dopiero kiedy Mirek poleciał na plecy, nie próbując w żaden sposób łagodzić upadku, Hanka zdała sobie sprawę, że zostali sami.

Czarek i Grażka rozpierzchli się na boki. Ona i Robert pozostali, bo nie da się biec z ołowiem zamiast mięśni i kompletną pustką w głowie. W ułamku sekundy zrozumiała jedno: że nie są niczym więcej niż zwierzyną łowną. Materiałem do zabijania.

Nic się nie dało zrobić, więc po prostu stała i czekała. Jak pozostali. Trójka studentów, dzieciaki z gimnazjum, siwy mężczyzna, obsługujący wyciąg, jakieś dwie młode mamy, spacerujące nieopodal z wózkami – wszyscy, którzy byli świadkami błyskawicznej egzekucji.

O trzecim ochroniarzu przypomniała sobie, gdy morderca klękał nad Bykiem. Kiedy i jak zawrócił, dlaczego nie zwalił się na ziemię, mając ruchy skrępowane nartami – nie zauważyła. Spostrzegła Kajtka, wyskakującego z kabiny terenówki ze strzelbą w rękach, a potem zobaczyła, jak Demobil wyszarpuje kijek z ciała jej goryla. Nie szło mu gładko. Zbyt się spieszył, a Byku leżał na boku, dociskając rękojeść do ziemi. To musiało potrwać. Gdyby tak doskoczyć i czymś ciężkim… Ale nie miała niczego odpowiedniego pod ręką. Myśl zgasła równie szybko, jak się narodziła.

Od parkingu dzieliło ją jakieś osiemdziesiąt metrów. Nie miała pojęcia, jak to się przełoży na celność strzału, ale to, że strzały padną, zrozumiała dość szybko. Osunęła się więc na kolana, a potem przypadła do ziemi, w ostatniej chwili powstrzymując się przed zanurkowaniem nosem w śniegu. Zbyt otwarte schodzenie z linii ognia mogło rozwścieczyć tego szaleńca.

Kajtek szarpnął ruchomym łożem strzelby, przeładował ją i tym samym płynnym ruchem poderwał do ramienia. Hanka usłyszała huk i gwizd tuż nad głową, dostrzegła także, jak kilka metrów z przodu jedna ze śrucin wyrzuca fontannę śniegu z ubielonego nim krzaczka.

Drugi strzał poszedł wyżej. Kiedy Kajtek wprowadzał do komory trzeci nabój, facet w wojskowej kurtce wyciągnął coś spod skafandra Byka, z przyklęku wykonał przewrót nad zwłokami i – już ustawiony przodem do parkingu – wymierzył z trzymanego oburącz pistoletu.

Kajtek okazał się szybszy. Najszybszy był jednak Robert: właśnie wtedy otrząsnął się z osłupienia i zaczął uciekać. Wpadł na linię łączącą obu mężczyzn w ułamek sekundy po tym, jak porcja grubego śrutu opuściła lufę strzelby. Coś ciemnego odleciało od twarzy chłopaka i Robert zwalił się w śnieg, przyciskając obie dłonie do policzka.

Zaczął krzyczeć, gdy przemówił pistolet Demobila. I krzyczał znacznie dłużej, bo tamten tylko trzykrotnie, w niespełna sekundowych odstępach, pociągnął za spust.

Druga kula zgięła Kajtka w pasie i sprawiła, że zaczął powoli łamać się jak scyzoryk. Trzecia zabiła.

Hanka zwymiotowała, kiedy lufa obróciła się w jej kierunku.

W Warszawie tego popołudnia też leżał śnieg. Spadł nad ranem, kiedy Ziętarski jechał do pracy. Teraz został z niego tylko brudny, poszarzały nalot. Stojąc przy oknie swego gabinetu, Ziętarski dopił kawę. Ruszał w stronę zawalonego papierami biurka, kiedy drzwi uchyliły się ostrożnie i do gabinetu zajrzała Ewa. Pewnie swe wejście poprzedziła delikatnym pukaniem, ale gabinet miał masywne drzwi, a spod kancelarii odjeżdżała akurat kawalkada wozów z Ministerstwa Finansów.

– Chciałam to panu pokazać, panie ministrze.

Ziętarski po raz tysięczny skarcił się w duchu za idiotyczny pomysł pozostawienia tej dziewczyny w składzie swego personelu. Była niemal klasyczną blondynką z męskich dowcipów: długonogą, długowłosą, obdarzoną imponującym biustem i nie zawsze imponującym intelektem. Nie odzywała się zbyt często, a jej angielski zaskakiwał poprawnością akcentu i dużym zasobem słów – to go chyba zmyliło. Była jak ślicznie obudowany magnetofon, który wiedzę łykał i odtwarzał, ale jakoś nie zamierzał wykorzystywać. Ktoś taki nie zagrzałby miejsca w szanującej się firmie. Zapewne dlatego Ewę upchnięto w Kancelarii Premiera Rzeczypospolitej Polskiej, a Ziętarski nie potrafił się jej pozbyć. W swoim czasie, zaraz po objęciu stanowiska szefa gabinetu premiera, nieopatrznie oświadczył w wywiadzie radiowym: „Zasada TKM-u? Nie, pani redaktor, ten okres szczęśliwie mamy za sobą. Dziś, kiedy władzę objęło SLD, liczą się wyłącznie kompetencje i względy merytoryczne. Ja sam, aczkolwiek sprawuję funkcję o bezdyskusyjnie politycznym charakterze, wprowadzam wyłącznie niezbędne zmiany w składzie swego najbliższego personelu. Nawet sekretarki nie zamierzam zmieniać. Już czas skończyć z obsadzaniem stanowisk przez krewnych i znajomych Królika”.

Żałował, że pani redaktor nie okazała się wówczas bardziej złośliwa i nie przycisnęła go do muru w kwestii konkretnego Królika, stojącego za panną Jaśkowiak. Odstrzelony zostałby jego poprzednik, który Ewę przyjmował i który z jej wujem, prominentnym senatorem AWS-u, osuszył niejedną butelkę.

– Wie pani, która godzina? Kończę ten harmonogram i uciekam do domu.

Zatrzymała się i stała z niewesołą miną, gniotąc w dłoni jakiś papier.

– No tak… – Przez chwilę szukała odpowiednich słów. – Tylko to trochę… no, wczorajsza sprawa.

– Wczorajsza… – Ziętarski westchnął i pokiwał głową.

– Bo mi ktoś poprzekładał papiery na biurku. – Wzruszyła ramionami, wprawiając obfity biust w miłe dla oka falowanie. – Zresztą taki miał pan wczoraj młyn… nie chciałam głowy zawracać.

– A teraz pani chce.

– Nie, tylko że to… Ci z korespondencji nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić – machnęła zrolowanym papierem.

– List? Urzędowy?

– Nie, nie… nawet nie na komputerze pisany.

– To co tu robi? – rozłożył ręce w przesadnym geście zdziwienia. – Ile razy mam powtarzać? Takie listy nas nie interesują. Musi się pani nauczyć odróżniać sprawy istotne. Skargi i prośby obywateli nie są dla nas istotne. Nie czytamy ich. Kancelaria nie po to zatrudnia ludzi, którzy się tym zajmują, by byle bzdura trafiała do mnie, a nawet do pani. Choćby z adresu wynikało, że powinna. – Przerwał na chwilę. – To było zaadresowane imiennie do mnie?

– Nnnie. – Przygryzła wargę. – Do premiera.

– No więc dlaczego…?

– Do rąk własnych – rzuciła trochę desperacko. – Tak pisało na kopercie.

– Było napisane – poprawił ją, tym razem odruchowo, bez zamiaru wbicia szpileczki. – Nie żartuje pani? Do rąk własnych? Tak po prostu?

– No, po prostu to może nie. Ten facet bardzo wyraźnie to podkreślił. – Rozprostowała kopertę, demonstrując ją szefowi. – Widzi pan? Aż się czerwono w oczach robi.

Istotnie, autor nie oszczędzał na czerwonym mazaku.

– To chociaż polecony?

– Słucham? – zdziwiła się.

– List – westchnął. – Zwykły czy polecony?

Obróciła kopertę i oglądała przez całe wieki.

– Nie. – Uniosła w końcu spojrzenie błękitnych oczu. – Zwykły.

– Facet domaga się dostawy do rąk własnych, a nie raczy wydać paru groszy na droższy znaczek? – po długim i ciężkim dniu Ziętarski potrzebował jakiegoś kozła ofiarnego. – Do kosza. Jeśli dla kogoś premier nie jest wart złotówki, to niech kretyn sam zostanie premierem i nie zawraca innym głowy. Wyrzucaj wszystko, co nie przyszło poleconym. – Odetchnął głęboko, potem rozluźnił krawat, trochę zakłopotany swym wybuchem. – A tak poza tym… przeczytała to pani? – Dziewczyna nieznacznie skinęła głową. – I co? Skarżą się, czy proszą? Co to właściwie jest?

Otworzyła usta, potem zamknęła, spojrzała w bok, na ścienny zegar. I – nieoczekiwanie – uśmiechnęła się szeroko.

– Było ultimatum – zachichotała. – Ale do południa. Teraz to już chyba… no, wypowiedzenie wojny.

Rozdział 2


Idiotyczne uczucie, że coś jest nie tak, zrodziło się w umyśle Sulińskiego jeszcze przed Iłżą. Motocyklista w brudnozielonej kurtce i brunatnym kasku pojawił się znienacka tuż obok ich mercedesa i przez niemal pół minuty jechał koło w koło, mimo setki na liczniku i przemykających obok zabudowań jakiejś wioski.

Dziwne. Z drugiej strony – prowadził Broniszewski, niegdysiejszy minister obrony i gwiazda opozycji, rozpoznawana na ulicy przez co drugiego Polaka. Wypatrzenie kogoś takiego w mijanym wozie miało prawo wstrząsnąć dosiadającym japońskiego dwukołowca małolatem. Sułiński milczał więc, zerkając co pewien czas za siebie. Motocyklista, pewnie jakiś smarkacz z bogatego domu, na widok jednego z liderów prawicy uznał za stosowne oddać hołd swemu naturalnemu obrońcy i zaraz za wsią grzecznie został w tyle. Inna sprawa, że wcześniej omal nie skończył na masce zmierzającego ku Warszawie tira. Potem zniknął na jakiś czas.

Sobotni kwietniowy poranek nie jest porą wzmożonego ruchu, ale Broniszewski prowadził z odziedziczoną po dziadku ułańską fantazją i mijał więcej pojazdów niż bardziej praworządni kierowcy. Trzeba przyznać, że prowadził dobrze. Ofiara komunistycznego reżimu rozbijała się oplem już w czasach, kiedy Sułiński budował socjalizm, jeżdżąc do pracy tramwajem i nawet nie marząc o własnych czterech kółkach.

Szosa była typowo polska, więc po paru kilometrach wpakowali się na paskudny wybój. Broniszewski zwolnił i zaczął jechać niemal zgodnie z przepisami, które sam przegłosował jakiś czas temu.

Minutę później zza zakrętu wysunęła się sylwetka motocyklisty.

– Szybki jest – mruknął niezobowiązująco Sułiński.

Siedzący na prawo od niego Jurczak – Platforma Obywatelska, dawniej Unia Wolności, druga kadencja w Sejmie – zerknął przez ramię:

– Syn wierci mi dziurę w brzuchu o taką zabawkę – uśmiechnął się. – To chyba twój fan, Darek. Nie chcę cię martwić, ale jak tak dalej będzie jeździł, to stracisz wyborcę.

– A kolega Suliński będzie się musiał głowić, skąd wziąć dodatkowe pieniądze na program przeszczepów – dorzucił siedzący obok kierowcy Fabisek z PiS-u. – Powiedz swojemu chłopakowi, żeby dał sobie spokój z motorem.

– Ile mamy na liczniku? – zainteresował się Jurczak.

– Sto dziesięć – burknął Broniszewski, zerkając w lusterko. – A on nas chyba próbuje wyprzedzać.

Motor był już na tyle blisko, że zaczął zjeżdżać ku osi jezdni. Migacz jeszcze nie mrugał. Suliński pomyślał, że przy tej szybkości nawet dobrej maszynie może brakować przyspieszenia. Do zakrętu jeszcze daleko, ale jeśli motor rozpędza się powoli, jego właściciel ma prawo do takich niepewnych manewrów.

Minęli zakręt. Po bokach ciągnął się las, ale daleko z przodu ukazał się kawałek otwartej przestrzeni i tyły paru samochodów. Jeszcze dalej, zbliżając się bardzo szybko, błysnęła słonecznym refleksem paszcza ciężarówki. Zaraz potem Suliński dostrzegł kątem oka wyłaniający się z lewej cień.

– Jaka to marka? – Jurczak uniósł się trochę, ale zbyt szerokie fotele spłaszczały kąt widzenia i tylko Suliński mógł zerknąć w dół, na zaskakująco bliski zbiornik motocykla.

Nie odpowiedział od razu. Parę sekund zajęło mu uporanie się z kolejną falą złych przeczuć.

– Trudno powiedzieć – mruknął. – Chyba… zamalował logo.

– Co? – zdziwił się Jurczak. – Na nówce? Toż dla nich te emblematy ważniejsze od całej reszty!

– O co mu chodzi? – Broniszewski, choć patrzył w lusterko, pierwszy zwrócił uwagę na kolisty ruch ręki motocyklisty. – Coś pokazuje… Koło? Mamy kapcia?

Suliński zgadł prawie od razu. Sięgnął w dół i – trochę wbrew sobie – wdusił przycisk. Lekko przydymione szkło opadło o kilkanaście centymetrów, wpuszczając do klimatyzowanego wnętrza wilgotny, dziwnie ciepły podmuch powietrza i mało dokuczliwy warkot motocykla.

Zauważył, że dłoń motocyklisty nie jest osłonięta rękawicą. Po drogach III Rzeczypospolitej prawie nie jeździły motory, ale Suliński dobrze pamiętał epokę głębokiego PRL-u, gdy na sto zaparkowanych przy ulicy pojazdów przypadało zaledwie kilkanaście samochodów. Pamiętał też wszechobecne, skórzane rękawice, które kierowcy jednośladów zdejmowali właściwie tylko w wakacje.

Pomyślał, że powinien krzyknąć. Zrobić coś. Chyba nawet nie ośmieszyłby się zbytnio – inni też sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Nie potrafił. To, co mu chodziło po głowie – co im wszystkim chodziło – było zbyt absurdalne. Takie rzeczy się nie zdarzają. Nigdy się nie zdarzyły. Ostatnim, który podniósł rękę na polskich parlamentarzystów, był duet Hitler-Stalin.

Nic się nie stanie. Nie może.

– Trzymaj kierownicę! – dobiegł poszarpany wiatrem okrzyk zza okna. Dopiero teraz Suliński zauważył uniesioną szybkę kasku.

– Co on powiedział?! – Ton Broniszewskiego dowodził, że dobrze zrozumiał słowa wrzucone podmuchem do wnętrza limuzyny, tylko nie godził się z przyjęciem ich do wiadomości. Bo też brzmiały bezsensownie. Dla wszystkich z wyjątkiem Sulińskiego, który widział skierowane na siebie oczy motocyklisty i rozumiał, że polecenie ma jednego, konkretnego adresata. Jego.

– Chyba chce – zaczął niepewnie Fabisek – żebyś…

Nie dokończył. Obserwował natręta i jak pozostali bardzo szybko dostrzegł to coś, co prawa ręka tamtego wyciągnęła płynnym ruchem spod lewego uda. Pistolet.

– Jezus Ma…!!!

Huk pękającej szyby, ale przede wszystkim gwałtowne szarpnięcie głową kierowcy ucięły krzyk Jurczaka. Drugi pocisk trafił go w okulary. Szkło, a potem duża część gałki ocznej rozprysnęły się po wnętrzu samochodu. Kula przebiła mózg i tylną ścianę czaszki, wraz z rozbryzgami krwi i tkanek dopadła szyby, przeszyła ją i znikła w lesie.

Suliński odnotował to wszystko kątem oka. Jakimś cudem zdążył odpiąć pas, zanurkować między przednie fotele i nawet zapanować nad chwyconą w lewą dłoń kierownicą. Upadł jednak fatalnie, skręcony jak korkociąg, i nie stać go było na cokolwiek poza trwaniem w takiej właśnie pozycji.

W dodatku wozem rzuciło ku poboczu. Byli już jednym kołem w rowie i jedną nogą na tamtym świecie, kiedy Fabisek zwalił się z prawej na kierownicę, gwałtownie odpychając ją od siebie. Opięta skórą kierownica prześliznęła się Sulińskiemu między palcami. Niewiele, zaledwie o centymetry, których brakowało do wyprostowania kierunku jazdy.

Mercedes mknął, nadal trzymając się drogi.

– Zostaw!!!

Suliński nigdy nie dowiedział się, kogo Fabisek miał na myśli, wyduszając z krtani ten piskliwy, łamiący się krzyk. Równie szybko jak ku fotelowi kierowcy, jego sąsiad rzucił się teraz do tyłu. Niemal rozprasowany na drzwiach patrzył na coś nieprzytomnymi ze strachu oczyma.

Trzeci wystrzał – i koniec równie bezdyskusyjny jak w obu poprzednich przypadkach. Żadnego poprawiania, rozpaczliwych uników źle trafionej ofiary. Profesjonalizm w postaci tak klarownej, że aż kojącej.

Suliński zrozumiał, że nie ma najmniejszych szans. Jeśli nie puszczał kierownicy i nie pozwalał, by drzewa zrobiły to, co lada chwila miała zrobić bryłka ołowiu, to chyba dlatego, że bardziej wisiał na kółku, niż je podtrzymywał. Dopiero później, kiedy wóz zaczął zwalniać, przemknęło mu przez myśl, że lepiej będzie jechać prosto. Przy tej szybkości mógł się zwyczajnie nie zabić od razu i konać potem długo w kupie pogruchotanego żelastwa. Albo spalać żywcem.

Kula była lepsza.

– Lekko w lewo – dobiegł go nieprawdopodobny, zupełnie spokojny głos.

Miał wrażenie, że śni, ale jeszcze dziwniejsze było to, że od razu zrozumiał, o co w tym śnie chodzi. Kosztem jeszcze boleśniej wykręconego barku popchnął i kierownicę, i wyłamujące mu łokieć biodro Broniszewskiego. Na szczęście trup kierowcy wisiał na pasach i kole kierownicy.

– Jesteś z SLD?

– Tak! – na poły odkrzyknął, na poły zaszlochał wtłoczony między siedzenia, obolały i półprzytomny Suliński. – Kurwa maaaać!

– Powiedz Bauerowi, że ma przesrane! Jak przeżyjesz!

Motocykl zaterkotał głośniej, w resztkach bocznych szyb mignęło brązem i zielenią, a potem długo, o wiele za długo klnący i jęczący Suliński widział tylko zalaną krwią podłogę i słuchał cichnącego szelestu układu napędowego.

Najbardziej przepełniony karawan Rzeczypospolitej przeskoczył rów i wbił się w las.


* * *

W pierwszej chwili Kowalczuk wziął go za gliniarza na motorze. Z daleka widział jedynie sylwetkę. Potem, gdy odległość zmalała i dało się odróżnić kolory, wizja policjanta z drogówki tkwiła już na tyle mocno w wyobraźni, że przez jakiś czas po prostu nie przyjmował do wiadomości, że zielona kurtka i brązowy kask żadną miarą nie pasują do przedstawiciela jakichkolwiek służb mundurowych.

Facet jechał w wariackim tempie obok jakiegoś merca i dawał znaki kierowcy. Było w nim coś władczego. To wystarczyło, by wywoływał jednoznaczne skojarzenia. Ale nie był policjantem.

Kowalczuk miał już swoje lata, ale na oczy nie narzekał. Rozpoznał pistolet w dłoni motocyklisty nawet wcześniej niż ci, do których strzelano. Dwóch pierwszych strzałów nie dało się odnotować z tej odległości, ale trzeci już tak – błysk przy wylocie lufy ukazał się na tle zacienionego kawałka szosy.

Nawet Andrzej, zmiennik szofera, mało przytomny po ostatniej turze i zajęty smarowaniem kanapek, zauważył, co się dzieje.

– Jeeezu – jęknął, bardziej z podziwu niż ze zgrozy. Miał dwadzieścia lat i, zdaniem Kowalczuka, zielono w głowie. – Widział to pan, panie Zdziśku?!

Ich mocno przechodzony man sunął na północ skromną sześćdziesiątką. Motocyklista też zwolnił, choć nie tak, jak ostrzelana, pozostawiona z tyłu limuzyna. Było jeszcze dużo czasu, by coś zrobić.

– We… weźmiemy go na zderzak? – Andrzej, z kanapką przylepioną margaryną do kolana, zająknął się z przejęcia.

Zabójca spokojnie wetknął broń pod udo i obrócił się, by sprawdzić, co się dzieje z mercedesem. Kowalczuka w lekkie osłupienie wprawił inny manewr motocyklisty: lekki, ale wyraźny skręt ku lewemu poboczu. Przed zderzak mercedesa. I mana.

– Sam się podstawia! – usłyszał podniecone sapnięcie Andrzeja. – Walniemy go?

Kowalczuk zastanawiał się gorączkowo, co zrobi ten pomyleniec, błyskawicznie rosnący w oczach. Bo to, co zrobi on sam, ani przez ułamek sekundy nie stanowiło problemu godnego rozważania.

Zresztą, prawdę mówiąc, w którymś momencie motocyklista przestał się liczyć. Kowalczuk uświadomił sobie, że zwalniający z sekundy na sekundę mercedes nie zdąży wytracić pędu i stanąć, nim ciężarówka zrówna się z nim linią zderzaka. Mógł wcześniej wypaść z jezdni – lecz nie musiał.

Kowalczuk poderwał nogę z gazu i przerzucił na hamulec. Za późno. Dwudziestu pięciu ton nie zatrzyma byle co. Uświadomił sobie zresztą, że jeśli mercedes nie wyleci w porę z drogi, trzeba mu będzie ustąpić pola – a nikt tego nie dokona, stojąc w miejscu czy sunąc w żółwim tempie. Musiał mieć zapas szybkości, by w ogóle próbować. Nie za duży, bo ostry skręt skończyłby się fatalnie, ale i nie za mały, bo cóż z tego, że ucieknie z szoferką, jeśli tak masywne bydlę wpakuje mu się w skrzynię.

Był tak pochłonięty wyczekiwaniem na odpowiedni moment, że na kilka decydujących sekund zupełnie zapomniał o motocykliście. Los wynagrodził go jednak: pozwolił odbić ku lewemu poboczu i minąć się z wozem-widmem o dobry metr.

Zanim Kowalczuk zdążył wypuścić zgromadzony w płucach zapas powietrza, widoczny w lusterku zad osobówki zakolebał się, szarpnął gwałtownie i śladem łamiącej krzewy maski zanurkował w lesie.

Jeszcze raz zerknął w lusterko, po czym zdecydowanym ruchem chwycił dźwignię biegów i zaczął przyspieszać najszybciej, jak potrafił.

Dopiero przy dziewięćdziesiątce Andrzej odzyskał głos.

– Nie jedzie za nami! Ale trzeba go było rąbnąć!

Kowalczuk nie chciał dyskutować. Miał ochotę na setkę. I to nie na liczniku.

– Ja tam bym go rąbnął – nie ustępował chłopak. – Widział pan? W tej bryce pełno było facetów. I aż czerwono od krwi. Jatka normalnie.

Kowalczuk jeszcze raz popatrzył w lusterko. Nadal widział sylwetkę motocyklisty – ale już tylko dzięki dobrym oczom. I – co najważniejsze – od strony pleców. Morderca mijał się z nimi nieco szybciej niż limuzyna, więc potrzebował trochę czasu, by zawrócić. Do tej pory jednak by zdążył. Gdyby chciał.

– Trzeba to zgłosić na CB. Na którym kanale jest…?

– Zostaw!

Wściekłe warknięcie zaskoczyło chłopaka. Smarkacz cofnął się aż pod drzwi. Widać było, że nic nie rozumie. Kowalczuk dał jemu i sobie trochę czasu. Dojeżdżali do Iłży, kiedy przemówił łagodniejszym tonem:

– Jak powiem szefowi, co chciałeś zrobić, to możesz się zacząć rozglądać za nową robotą. – W oczach Andrzeja zdziwienie od razu ustąpiło miejsca strachowi. – Rozwalać faceta służbowym wozem?! Czy ty w ogóle myślisz, chłopie?! Już nie mówię, że jak taki motor pieprznie cię od przodu przy stu na godzinę, to możesz zginąć. Szefa guzik obchodzi twoje przeżycie. Ale rozwalona ciężarówka… Wiesz, ile by sama blacharka kosztowała? Nie trzeba od razu skasować silnika, chociaż takim ćwierćtonowym diabłem pewnie byś i silnik załatwił… Ale nawet gdyby tylko światła i maskę… Za mniejsze stłuczki ludzie na bruk lecieli. Raz sobie zapamiętaj: kierowca zawodowy ma być jak dziewica. Nietknięty. Nie popracujesz w fachu, jak będziesz miał na koncie choć jeden poważny wypadek. No i facet cały czas trzymał się kawałek przed mercedesem. Gdybym próbował go puknąć, mielibyśmy czołówkę z samochodem jak w banku. I trzy trupy.

Andrzej, przytłoczony ciężarem gatunkowym argumentów, milczał jakiś czas.

– Ten gość pozabijał ludzi – bąknął w końcu. – Nas też mógł…

– Bo widzieliśmy jego kask? Gówno. Tablice, nawet gdyby kto zdążył spisać, też fałszywe. Myślisz, baranie, że kto to był? Zazdrosny mąż? – Andrzej miał dość rozsądku, by nie odpowiadać. – Przejedź takiego, to jego kumple dorobią ci betonowe skarpety i wrzucą w gnojówkę. Albo po prostu prokurator pośle cię na parę lat do pudła. A wiesz za co? – Wzruszenie ramion. – Za to, że zachciało ci się pomścić jednego złodzieja, którego kropnął inny złodziej.

– Skąd pan wie, co to byli za…?

– Myślisz, że w tym kraju uczciwi ludzie rozbijają się nowymi mercedesami? Tak myślisz? – Andrzej nie odpowiedział. – To naprawdę durny jesteś.

– Niektórzy legalnie zarobili – wymruczał chłopak, raczej z młodzieńczej przekory niż przekonania.

– Ja nie o legalności, tylko o uczciwości. Legalnie to Hitler swoich Żydów gazował. A zresztą co ci będę… Przez tyle lat nie zmądrzałeś, to już pewnie nie zmądrzejesz.

– Ale na policję chyba pojedziemy?

– Kiedy? – zapytał Kowalczuk spokojniejszym tonem. Zwolnił, więc nie musieli przekrzykiwać silnika.

– To znaczy… – Andrzej wyraźnie nie zrozumiał, o co mu chodzi.

– Kiedy chcesz jechać na tę swoją policję? Teraz? Jutro?

– Takie coś powinno się zgłaszać od razu – powiedział ostrożnie. – To znaczy… jak najszybciej. W pierwszym komisariacie.

– To co, nocujemy w Iłży? – Nie było odpowiedzi. – A może w Radomiu zrobimy sobie przerwę? Jeszcze nie spędzałem weekendu w Radomiu. Do kina byśmy poszli, może muzeum…

– Znaczy się… Myśli pan, że to aż tyle by trwało?

– To nie kradzież marchewki. Od takich rzeczy są specjalne ekipy, a nie byle dyżurni. Jak nas pierwszy raz w południe przesłuchają, będzie cud. A potem spisywanie, wizja lokalna, panowie policjanci zgłodnieją, pójdą jeść, zrobi się późno i powiedzą nam, że dokończy się jutro. Albo lepiej w poniedziałek, bo kto by sobie niedzielę zarywał z powodu paru bandziorów.

– Ale my mamy towar na pace. Nie będą nas przetrzymywać.

– Towar? Profile! To stal, baranie, nie kurczaki. Nikt nie będzie chciał słuchać, jak zaczniesz skamleć, że musisz jechać, bo szef się wścieknie. Wisi im, że jak dziś nie będziemy w Toruniu, to jutro możemy się meldować po kuroniówkę. Pomyśl na drugi raz.

Andrzej, nie patrząc w jego stronę, kiwnął nieznacznie głową. Nie odezwał się aż do samego Torunia.

Rozdział 3


Wahadłowe drzwi znajdowały się tuż za prawym narożnikiem pola, więc wyszła prosto na składającego się do serwu Dybika. Uderzenie, jak to u niego, było równie potężne, co niecelne. Tym razem Kiernackiemu zaoszczędzone zostało osłanianie się dziennikiem, za to piłka, przemknąwszy między linkami siatki, trafiła na kompletnie zaskoczonego lewoskrzydłowego strony przeciwnej, który odruchowo trzasnął ją z dołu i posłał w sufit.

– No i co narobiłeś, palancie? – sąsiad żartobliwie pchnął nadgorliwego obrońcę. – Puścić było.

– Mówi się „trzeba było” – poprawił go podnoszący się z ławki Kiernacki. – Że nie wspomnę o palancie.

– Pan psor lepiej nie wspomina – rzucił któryś z graczy. – To tylko tak wyglądało, ale on ręką, słowo…

Gapili się na drzwi wszyscy, więc nie trzeba było nikomu tłumaczyć trochę nieskładnego, za to błyskawicznie zaimprowizowanego dowcipu. Kiernacki pogroził żartownisiowi kułakiem.

Śmiejąc się, męska część III A zaczęła przelewać się przez wahadłowe drzwi. Kobieta stała konsekwentnie tuż za progiem, więc trzeba ją było obchodzić. Kiernacki, zbierając z ławki gwizdek, notes i dziennik klasowy, czuł się dziwnie. Nieznajoma była w mundurze. Nie policyjnym – w zielonym, wojsk lądowych.

– Pan Kiernacki? Jak mniemam…

Pozbierał wszystko. Na szczęście była jeszcze siatka.

– Pani do mnie? Może pani poczekać? Muszę posprzątać.

Zdążył wykonać trzy obroty korbą. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym przedefilowała spokojnie wzdłuż linii bocznej i stanęła po drugiej stronie siatki.

Beret – ciemnogranatowy, wojsk zmechanizowanych – zdjęła już wcześniej. Włosy miała ni to szare, ni brązowe. Typowo polska, nijaka barwa, będąca efektem stopniowego ciemnienia jasnych, dziecięcych czupryn.

Musiała mieć co najmniej dwadzieścia pięć lat, może nawet bliżej trzydziestki. Nosiła też po trzy gwiazdki na naramiennikach bluzy-olimpijki. No i dziwny, nieokreślony uśmiech czy może raczej zalążek uśmiechu w kącikach ust.

– Dembosz – powiedziała żołnierskim tonem, śmiało wyciągając rękę. – Pisze się przez „e” i „m”.

Patrzyła na niego… no, nie umiał tego nazwać. Wrogo? Z góry? Z dystansem? Żadne z tych określeń nie pasowało. Jedno wydawało się pewne – że nie obojętnie.

– To widać – skinął głową.

– Słucham? – uniosła brwi.

– Dębosz przez „ę” – wyjaśnił Kiernacki – poczuwałby się do większej solidarności z naszym parkietem. A pani go sflekowała.

Przesadził. Jej buty miały co prawda odpowiedni kolor i zbliżony do regulaminowego krój, ale obcas był niższy i szerszy, na pewno nie podbity stalą.

Zaskoczyła go, zginając nagle nogę, unosząc stopę za pośladek i tam, bez oglądania się, z zachowaniem idealnego pionu, uwalniając jednym pociągnięciem od buta.

– Lepiej? – zapytała odrobinę wyzywająco, niedbale kołysząc zdjętymi pantoflami przy udzie.

– Ładnie to pani zrobiła.

– Chodzi o zdjęcie butów? – roześmiała się. – Zapomniał pan wstawić „że”, prawda? Ładnie, że je zdjęłam?

– Przepraszam, skrzywienie zawodowe. Chodziło mi o trzymanie równowagi. – Coś drgnęło w jej twarzy. – Przed meczem przegoniłem chłopców przez równoważnię. W porównaniu z panią kiwali się jak pijane kaczory.

– Mamy lepsze zawieszenie – powiedziała, nie odwracając wzroku. – Wie pan: niżej umieszczony środek ciężkości.

– Tak? – uśmiechnął się lekko. – Myślałem, że to kwestia szkolenia.

– Armia – odpowiedziała z identycznym uśmiechem – nie zmieniła się aż tak od pańskich czasów. Póki co, tego elementu musztra nie obejmuje.

– Od moich czasów? – powtórzył powoli. Nie spieszyła się z wyjaśnieniami. Zamiast tego, rozejrzała się po sali.

– To tu pan pracuje – pokiwała głową. – Mała trochę.

– Przyszła pani pogadać o architekturze?

– Nie, ale zaczynanie od pogody jest zbyt angielskie. Polak z Polakiem zawsze najpierw pogada o robocie.

Kiernacki zastanowił się, po czym, trochę wbrew sobie, skinął ku wypełnionej sprzętem niszy za filarami.

– Zimno tu. Jeśli mamy rozmawiać dłużej, to tam są materace. Będzie cieplej w nogi.

– Mam stanąć na materacu? – upewniła się, raczej rozbawiona niż niemile zaskoczona dziwną propozycją.

– Chyba że woli pani usiąść.

– Albo się położyć – dokończyła, dostosowując się do Kiernackiego poziomem ironii w głosie. – Dzięki.

Przycupnęła na siodełku atlasu.

– Właściwie – zaczęła w trakcie doprowadzania spódniczki do porządku – właściwie to miałam pana tylko stąd wyciągnąć. Na spacer albo do kawiarni. Ale coś mi mówi, że nie da się tak łatwo.

– Mam tylko godzinę wolnego. Po obiedzie muszę być na treningu koszykarzy.

– Macie dobrą drużynę? – zapytała uprzejmie.

– Marną – uśmiechnął się.

– To mógłby ich pan raz dla mnie poświęcić. Albo chodźmy razem na ten obiad. Płacę za siebie, bez obaw.

– Nie bardzo się da. Jem w domu.

– To żona poczęstuje mnie herbatą, a pan będzie jadł i słuchał.

– Też się nie da. – Musiał włożyć nieco wysiłku w podtrzymanie uśmiechu. – Chyba że umie pani biec równo z rowerem. I samodzielnie parzyć herbatę.

– Propaguje pan zdrowy tryb życia? Rowerem do pracy? Brawo. A może wuefiści mają to teraz w umowie o pracę?

– W umowie mamy trochę za mało zer, żeby przyjeżdżać samochodem. Chociaż nie da się ukryć, że rower ma swoje plusy.

– No – potwierdziła. – Można go przykładowo rzucić na bagażnik. Mam wóz, podwiozę was. Pana i rower.

– O co właściwie chodzi? – westchnął.

– To trochę złożona sprawa. Na dłuższą rozmowę. – Przechyliła głowę na bok, co w zupełności wystarczyło do wyrażenia niemej prośby.

– Moje kontakty z wojskiem – dźwignął się niespiesznie – nabrały ostatnio jednostronnego charakteru. Nie jest pani zatroskaną mamą, jest pani w mundurze, stara się być miła… Jak niby mam to rozumieć?

– Można jaśniej?

– Nowy prokurator, nowa taktyka, tak? Trzeba przyznać, że oryginalna. Miło się z panią rozmawia, pani porucznik. Ale pozwoli pani, że obiad zjem sam. A teraz panią pożegnam.

Pokiwała głową, podniosła się i nie próbując wkładać butów, wyszła na korytarz.

Zaczęło padać, gdy przejeżdżał pod torami kolejowymi. Na wysokości cmentarza było jeszcze znośnie, ale koszary mijał już w gęstych strugach deszczu. Kiedy sprowadzał rower do piwnicy, w butach wyraźnie chlupało.

Paskudny wieczór. Obiadu ostatecznie nie zjadł, na treningu go sfaulowali, a na koniec ten zimny prysznic. Powlókł się po schodach w górę, pokonał półtorej kondygnacji i stanął jak wryty.

Osiem stopni wyżej, na okrytej gazetą wycieraczce przed drzwiami mieszkania numer 3, siedziała porucznik Dembosz. Z książką na kolanach i puszką piwa przy boku.

Przez chwilę przyglądali się sobie, po czym dziewczyna umieściła między kartkami zakładkę z opakowania po batonie i wstała, krzywiąc się lekko.

– Uuuch, tylek mi zdrętwiał… Z panem to się umawiać…

– Nie przypominam sobie, byśmy się umawiali – powiedział powoli.

– Niech będzie, że nie – zgodziła się. – Ale to chyba niczego nie zmienia, co? Nie jest pan jednym z tych facetów, którym się trzeba tydzień wcześniej wpisać do terminarza?

– Nie mamy o czym rozmawiać – zaczął z innej beczki. – Jeśli tak pani zależy, proszę przysłać wezwanie.

– Przyślę, co tylko pan zechce. Ale teraz… mogłabym wejść?

– Niech mnie pani nie rozśmiesza – rzucił ponuro. – Niby dlaczego miałbym wpuszczać prokuratora do domu?

– Prokuratora dla wyrobienia sobie chodów – uśmiechnęła się, mało przejęta odmową. – A mnie dlatego, że jest pan dżentelmenem. Nie odmawia się kobiecie w potrzebie.

– Nie jestem dżentelmenem.

– Oficer ma obowiązek być.

– Oficerem też nie jestem.

– Nieprawda – stwierdziła spokojnie i przekornie zarazem. – Na razie tak. Rezerwy co prawda – ale jednak.

– Niech pani wraca do biura i wypisze sobie nakaz. Wtedy może pani wejdzie – wskazał drzwi.

– Nakaz czego? – wzruszyła ramionami. – Udostępnienia klozetu? Nawet gdybym była z prokuratury, zadrżałaby mi ręka.

Przyglądał jej się kilka długich sekund.

– Kim pani właściwie jest? – zapytał cicho. – Myślałem…

Poczekała chwilę, lecz nie zamierzał kończyć.

– Koleżanką po fachu. – Też zniżyła głos. Pewnie to od tego zmiękł, złagodniał. – Albo po prostu dziewczyną w potrzebie. Niech pan sobie wybierze.

– Moi koledzy po fachu uczą wrzucania piłki do kosza.

Ruszył przed siebie. Kiedy się zrównali, odstąpiła może ćwierć kroku. Otarli się ramionami i dopiero z tej odległości wyczuł jej zapach. Proszek do prania, odrobina perfum kojarzących się raczej z jakimś owocem niż kwiatami.

– To to piwo? – zapytał, czując, że pakuje się w coś niedobrego. Włożył klucz w zamek. – Daje o sobie znać.

– Daje.

Westchnął i przekręcił klucz.

– Prosto – mruknął. – A z prawej jest łazienka.

Nie należało wspominać o łazience. Zrozumiał to parę minut później, stawiając czajnik na gaz. Mimo pozbycia się butów kapało z niego na potęgę i kubek gorącej herbaty dobrze by mu zrobił. Oczywiście wpakowała się do łazienki wprost z ubikacji. I – co już oczywiste nie było – utknęła w niej.

Mieszkanie miało dwa pokoje i około czterdziestu metrów kwadratowych. Beton, standardowa stolarka, typowy późny PRL. Właściciele postarali się o przyjemny wystrój, ale akustyka wiele się od tego nie poprawiła. Kiernacki słyszał doskonale i trzask blokady drzwi łazienkowych, i odgłosy lejącej się do wanny wody.

To nie był szczęśliwy dzień, więc nie zdziwił się, kiedy gwizdek i szczęk zamka zlały się w jeden dźwięk. Odwrócił się, posyłając ponure spojrzenie ku drzwiom łazienki.

– Przepraszam – powiedziała nie do końca pokornym tonem. – Ale od wczoraj jestem na chodzie. Musiałam się trochę odświeżyć, żeby tu panu nie zasnąć na krześle.

– Są prostsze metody – mruknął. – Można unikać krzeseł.

– Pan powinien – uśmiechnęła się. – Strasznie z pana cieknie. – Dwa kroki i była w kuchni. – Zrobię coś do picia, a pan niech idzie pod prysznic. Bo gotów mi się pan przeziębić, a to by była katastrofa.

– Słucham?! – nie wierzył, że powiedziała coś takiego.

– Katastrofa – powtórzyła. – No, już, już.

Zbiła go z tropu do tego stopnia, że dał się zagnać za drzwi i nawet sam je za sobą zamknął. Stał potem jakiś czas obok pralki, na której ktoś położył największy z ręczników dokładnie nasączony wodą. Miska znad wanny trafiła w kąt, z prysznica kapało. Mówiąc wprost: pani porucznik zaszalała, poszła na całość. Jej dobre maniery sprowadziły się do rezygnacji z umycia głowy. No i chyba nie użyła jego maszynki do golenia.

Uśmiechnął się, kiedy o tym pomyślał. A potem wyszedł do przedpokoju i obrzucił uważnym spojrzeniem zaglądającą do kredensu dziewczynę. Rzuciła mu pytające spojrzenie.

– To kawał, tak? Zapłacili ci, żebyś tu przyszła? W ramach urodzinowego prezentu?

Wpatrywała się w niego z uśmiechem rozbawienia rodzącym się w kącikach ust i oczu.

– Panienka z agencji „T”? O to pan pyta? – Milczał. – O to – odpowiedziała sama sobie. – Skoro przez „ty”… No cóż, to miłe. Ale nie. Nie za to mi płacą. Mam być przyjazna wobec mężczyzn, ale bez stosunków na literę „s”.

– Na pewno? – Przyglądał jej się nieufnie.

– Chyba że mi rozszerzyli zakres obowiązków.

Pogapił się na nią jeszcze jakiś czas. Potem westchnął.

– To już nic nie rozumiem… Naprawdę jest pani z wojska?

– Niech pan już idzie. Cały chodnik zaraz zmoknie.


* * *

Znalazł ją w dużym pokoju. Telewizora nie włączyła, ale i tak sprawiała wrażenie zadomowionej. Siedziała w fotelu, skrzyżowane nogi opierając na pufie. Chrupała ciastka, sączyła herbatę i było jej dobrze.

– Miał pan rację – powiedziała, gdy stanął w progu.

– Co do agencji „T”?

– Nie. – Uśmiechem dała znać, że się nie gniewa. – Co do alkoholu. Łapie mnie przeziębienie, a na to najlepszy spirytus z pieprzem, potem herbata z rumem i skok pod pierzynę.

– Ma pani rum w tej herbacie? – przysiadł na brzegu drugiego fotela, oddzielonego ławą. – Ta jest dla mnie?

– Jasne. Ale rumu niestety… Nie starczyło mi odwagi, by przeszukać barek.

– No proszę, taka odważna dziewczyna…

– Jestem odważna – powiedziała po prostu. Od samego początku zachowywała się nieco dwuznacznie i wszystko, co robiła, zdawało się podszyte żartem. Ale teraz Kiernacki jej uwierzył.

– Ja też. – Usiadł wygodniej. – Jakoś zniosę prawdę. Proszę strzelać. Co panią sprowadza?

– Chyba może nam pan pomóc.

– Nam?

– Szeroko ujmując – uśmiechnęła się – Wojsku Polskiemu. Na tym etapie wolałabym unikać szczegółów. W każdym razie musiałby pan wybrać się ze mną do Warszawy. Oczywiście załatwimy panu urlop albo zwolnienie lekarskie, tak że z pracą nie będzie kłopotów. I zarobi pan na tym. Nawet sporo.

– Ile to jest sporo?

– No… – zawahała się – myślę, że kilka tysięcy.

– Brutto?

Dopiero teraz doszukała się czegoś niepokojącego w jego pozornie obojętnej minie. Zmarszczyła brwi i cofnęła wędrującą ku ustom rękę z herbatnikiem.

– Nie wiem dlaczego – powiedziała powoli – ale odnoszę wrażenie, że nie traktuje mnie pan poważnie.

Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami.

– Czuję, że nie studiowała pani niczego związanego z biznesem. – Wypił łyk herbaty. – Nauczyliby panią, że składanie ofert zaczyna się od autoprezentacji.

– Myślałam… – nie dokończyła. – No dobrze. Porucznik Izabela Dembosz, psycholog 12 Brygady ze Złocieńca. Aktualnie w dyspozycji generała Zagrody z Komendy Głównej Żandarmerii Wojskowej.

– No, no – mruknął, patrząc w martwy ekran telewizora. – Jestem pod wrażeniem.

– Nie – powiedziała cicho. – Bawi się pan.

– Uchowaj Boże. Można zapytać, w jaki sposób dysponuje panią generał… jak mu tam… Zapora?

– Zagroda. W porządku, źle zaczęłam. Moja wina. Ale to naprawdę poważna sprawa. Te kilka tysięcy – stuknęła szklanką o blat – to może być suma netto. Musi pan tylko wykazać minimum dobrej woli.

– Przecież wykazuję. Rozmawiam z panią.

Milczała przez chwilę. Widział ją kątem oka, ale cisza była dostatecznie wymowna.

– To aż takie poświęcenie? – zapytała troszkę przez zęby.

– Proszę nie brać tego do siebie, ale w planach miałem miły wieczór.

Podniosła się, wygładziła spódnicę.

– Jutro przed południem oczekują nas w Warszawie – poinformowała oficjalnym tonem. – Musimy wyjechać o trzeciej rano, więc radzę wcześnie się położyć. A przed snem zastanowić, czy zależy panu na życiu Dariusza Drzymalskiego.

Mieszkanie opuściła jak przedtem salę gimnastyczną: z pantoflami w ręku.

Rozdział 4


Ewakuacja trwała półtorej minuty – willa była mała, funkcjonariuszy wielu. Ci, którym przypadł strych czy piwnice, nie zmieścili się w owych dziewięćdziesięciu sekundach, liczonych od chwili, gdy pierwszy mikrobus wyhamował z piskiem przed bramą, ale to nie miało już znaczenia.

Dowódca wyskakiwał na podjazd z bliźniaczego wozu, gdy pierwsza dwójka czarno ubranych mężczyzn wybiegała z budynku. Było to w jedenastej sekundzie akcji. Zatrzymał się przy furtce, którą jeden po drugim przebiegali ludzie w kamizelkach szturmowych. Gestem wstrzymał masywnego draba, przymierzającego się do rozstrzelania z gładkolufowej strzelby kłódki spinającej bramę.

– Po cichu – rzucił półgłosem. – Chyba że przedtem pieprznie.

Człowiek z załadowaną brenekami dwunastką miękko przeskoczył ogrodzenie i już w momencie lądowania ustawił się w optymalnej do strzelania pozycji. Chodnik za plecami, dowódca z boku. Nawet mocno odchylony rykoszet nie powinien nikomu zagrozić.

W tym czasie kierowcy obu wozów manewrowali w pośpiechu, zajmując pozycje do szybkiego startu. Numer 1, po wyrzuceniu grupy szturmowej niemal wprost w obrys furtki, cofał się ku środkowi ulicy. Dwójka, wóz dowódcy i techników, przepuściła go, wjeżdżając zadem aż w siatkę ogrodzęnia po drugiej stronie wąskiej uliczki. W razie potrzeby miała staranować stalowe wrota.

Samochód numer 3 w ogóle nie skręcił w ulicę. Najeżony rozłożonymi antenami stał za rogiem, przeczesując elektronicznymi zmysłami wszelkie dostępne zakamarki eteru. Przeznaczony do szybkich interwencji, nie miał na pokładzie urządzeń odpowiednio wyrafinowanych i mocnych, by zagłuszyć fachową emisję, ale i tak byłby postrachem dla wszelkiej maści domowych systemów zdalnego odpalania.

W tej chwili załoga samochodu nie miała nic do roboty. Co pół minuty w słuchawkach pomocnika dowódcy rozlegało się lakoniczne „cisza” któregoś z operatorów. Sam dowódca nie miał takiego komfortu: w uszach huczało mu od krótkich, szczekliwych meldunków, pozornie chaotycznych, ale niezlewających się na dłużej niż ułamek sekundy w niezrozumiałą kakofonię. Dowódca mógł być z nich dumny. Jedyne niepotrzebne, za głośne i niewnoszące niczego słowa padły z ust domowników.

Czasy były spokojne, a dom mały jak na elitę władzy. Kiedy nie było głównego lokatora – jak tej nocy – wewnątrz czuwał tylko jeden oficer Biura Ochrony Rządu. Mało, ale to właśnie on zdecydował o sukcesie akcji. Zdążył uruchomić alarm – w łagodnej wersji, stawiającej na nogi właścicieli, nie całą okolicę – i odblokować drzwi. Nie trzeba było forsować zamków.

Dwie ubrane w nocne koszule kobiety i młodzieniec w slipach odjeżdżali po dziewięćdziesięciu sekundach z piskiem opon, wtłoczeni między żywe mury obwieszonych bronią mężczyzn. Mimo głębokich ciemności i kilku wyposażonych w noktowizory strzelców, obserwujących okoliczne domy, nie zapalono jednej choćby latarki. Potencjalny zamachowiec, przyczajony w którymś z ogródków, nie mógł liczyć na żadne ułatwienia.

Było cicho. W dali pojękiwały syreny kilku nadciągających z pomocą radiowozów.

– Zjeżdżaj, pierwszy – rzucił dowódca do zamocowanego przed ustami mikrofonu. – Za minutę przejmą was gliny.

– Pierwszy, przyjąłem.

Wóz pokonał poślizgiem zakręt i przyspieszając, pomknął ku centrum.

– Cisza w eterze – usłyszał meldunek pomocnika. I po parunastu sekundach: – Dołączył pierwszy radiowóz. Drugi już ich widzi.

Dowódca odczekał jeszcze trzy minuty. Kiedy patrol techniczny zameldował, że przy systemie alarmowym nie grzebano i dom jest czysty, pozwolił sobie na lekkie westchnienie ulgi. Po następnych kilku minutach był już pewien.

– Połącz się z ministerstwem – polecił. – Mogą nie zrywać szefa z łóżka. Wygląda na to, że ktoś zażartował.

– A ogród? – zastępca skinął ku rozstawionym między drzewkami latarniom i ludziom z wykrywaczami metalu. – Może lepiej poczekać?

– Nie mówię, że pani premierowa może wracać do łóżka. Saperzy mają robotę na następną dobę. Ale to formalność. Widzisz kamery? Tu się nie da wleźć i zakopywać czegoś w trawniku. Jeśli coś jest, będzie leżało na wierzchu.

– Chyba bym wolał – mruknął pomocnik. – Daliby może parę nowych etatów. I uratowali kilka małżeństw.

– Optymista. – Dowódca wyjął pakiet gumy z którejś spośród licznych ładownic, cisnął papier w krzaki. – Tak czy siak to mamy z głowy.

Sam też był optymistą, no i – jak na zawodowca przystało – miał trochę zniekształcone widzenie świata. Ci, których ochraniał, byli bezpieczni, a tylko to się liczyło. Tak wynikało z reguł tej gry. Nie zwrócił więc uwagi na odległe, stłumione stuknięcie, podobne do wybuchu noworocznej petardy parę podwórek dalej. Ani na drugie. A trzeciego się nie przestraszył. Dopiero gwizd uruchomił sygnał alarmowy w jego umyśle.

Ale wtedy było już o kilka sekund za późno.


* * *

Najpierw nie mógł zasnąć, a potem rozległ się pisk domofonu. Był półprzytomny nawet po piątym czy szóstym sygnale, więc przyszło mu do głowy, że chyba spał.

Było ciemno. Całkiem. Nie żaden wczesny ranek – regularna noc.

Nie obudził się na dobre, idąc do przedpokoju. Na oślep, nie zapalając światła, wcisnął guzik. W doskonałej ciszy usłyszał odgłos szybkich, miękko stawianych kroków. Jakiś cholerny nocny sprinter. Przekręcił zasuwę i zmrużył oczy w obronie przed światłem.

– No to jestem.

Wpatrywał się przez chwilę tępo w bladą twarz nad czernią zapiętej pod szyję skórzanej kurtki. Z góry i boków rozmytą jasną plamę otaczały rozpuszczone włosy, pośrodku czerwieniła się jaskrawa krecha przesadnie umalowanych ust. Był w połowie ślepy. Jedno oko w ogóle nie chciało się rozkleić, drugie, suche jak pieprz, zdawało się wypełnione piaskiem.

– Proszę? – wymamrotał.

– Trzecia. – Kobieta postukała w przegub i dopiero to odblokowało jakąś zaklinowaną klapkę w mózgu Kiernackiego.

– O Jezu… To tylko zły sen. – Pod czaszką odskakiwały kolejne klapki, więc wbrew własnym słowom cofnął się. Na upartego mogłaby wejść. – Niech pani powie, że to zły sen.

– To zła jawa – uśmiechnęła się niewesoło. – Widzę, że nie jest pan gotowy. – Zerknęła wymownie pod nogi, na wycieraczkę, i powtórzyła starą kwestię: – Z panem to się umawiać…

Uśmiechnął się wbrew sobie.

– Tym razem też nie byliśmy umówieni – powiedział, walcząc z ziewaniem. Stał, na pół ukryty za krawędzią drzwi. Chroniły częściowo przed chłodem i spojrzeniami porucznik Dembosz.

– Mam zejść na dół i poczekać?

– A nie dałoby się zejść na dół i nie czekać?

Posłała mu uśmiech zatytułowany „zapomnij”. Westchnął i otworzył drzwi na oścież.

– Dam pani parę minut. Bez gwarancji zrozumienia. Nie uczyli pani na tej psychologii, że o trzeciej w nocy homo nie jest tak całkiem sapiens?

Weszła i zamknęła drzwi. Natychmiast zrobiło się całkiem czarno.

– Nie zarabia się paru tysięcy bez wysiłku.

– Pominęliśmy istotny etap – wzruszył ramionami, czego niestety nie miała jak odnotować. – Zapomniała pani spytać, czy chcę je zarobić.

– Uznałam, że zależy panu na Drzymalskim – mruknęła.

– Niby dlaczego ma mi zależeć?

Akurat teraz przydałoby się trochę światła. Mógłby stwierdzić, czy jest rozczarowana.

– Pamięta go pan – usłyszał spokojny głos. – Proszę nie mówić, że nie. Wczoraj nie było ciemno. Widziałam pańską reakcję. To nie było…

– Rany boskie, jest trzecia – jęknął. – Nie traćmy czasu. Czy powiedziałem, że nie pamiętam, kto to jest Drzymalski? Jasne, że pamiętam. Nie zapomina się takich gości. Tylko co z tego?

– Są dwie możliwości. – Chyba oparła się o drzwi. – Pierwsza, że pan go lubi. Druga, że jest panu obojętny albo darzy go pan antypatią. W przypadku pierwszym będzie pan chciał pomóc jemu. W drugim nie będzie pan odczuwał skrupułów, pomagając wojsku za godziwą opłatą.

Kiernacki zastanowił się.

– Logiczne – przyznał w końcu. – Jednego nie rozumiem… Co zamierzacie zrobić z Drzymalskim, że jego przyjaciel jest dla was równie użyteczny jak wróg?

– „Równie” to za mocno powiedziane. Chyba większości zaangażowanych w to osób bardziej odpowiadałby ktoś nieprzepadający za Drzymalskim. – Chwila ciszy. – To pański przypadek? Podobno trudny był z niego żołnierz.

– Pytanie za dziesięć punktów, co? – uśmiechnął się. – To dlatego przysłano po mnie aż psychologa? Żeby ustalił, w który róg lepiej dąć?

Nie oczekiwał odpowiedzi. A już na pewno nie takiej.

– Właśnie – potwierdziła tak spokojnie, że aż niefrasobliwie.

– To trochę nieładnie. Nie uważa pani?

– Moje opinie są bez znaczenia. Ale nawet gdyby… Nie rozumiem, co się panu nie podoba w takim podejściu. Nikt nie oczekuje, by postępował pan wbrew sobie. Chcemy, by zarobił pan te pieniądze w zgodzie z własnym sumieniem. Co w tym złego?

Szukał jakiś czas odpowiedzi. Ale była trzecia w nocy.

– Nie przeciągajmy – westchnął. – Mam propozycję. Pani mówi, co konkretnie mam zrobić, ja mówię tak albo nie, a potem… – utknął na chwilę – …no, najprawdopodobniej wracam do łóżka.

Nawet przez mrok wyczuł jej zdziwienie.

– Nie przesadza pan? – Oprócz niedowierzania w jej głosie była domieszka autentycznej złości. – To półroczna pensja. Nie targowałabym się na pana miejscu. I tak będą problemy z zaksięgowaniem takiego…

– Do rzeczy – upomniał ją łagodnie. – Co miałbym zrobić?

– Praktycznie nic – rzuciła gniewnie. – Opowiedzieć o nim. Jaki jest, co potrafi, jak myśli.

– Wy potrzebujecie jego żony – roześmiał się. – Ja mogę najwyżej powiedzieć, jaki czas miał na torze przeszkód. No więc miał najlepszy. A teraz żegnam. Państwo polskie jest biedne, a ja nie naciągam biedaków na zbędne wydatki.

Obrócił się na pięcie, wrócił do pokoju i usiadł na tapczanie. Było tu widniej – nie aż tak, by odczytać wyraz twarzy stojącej w progu dziewczyny, ale wystarczająco, by rozpoznać wymowę ruchów. Przypominała tygrysicę, którą tylko pręty klatki powstrzymują przed skokiem.

– To nie jest śmieszne – warknęła. – Na tym spotkaniu w Warszawie mają być członkowie rządu!

– O Jezus Maria – udał przestrach albo może nabożny szacunek. – A mój garnitur brudny i wymięty. I co ja na siebie włożę?

Przyglądała mu się morderczym wzrokiem.

– Niech pan uważa, kapitanie – mruknęła. – Bo jak tak dalej pójdzie, problem garderoby sam się rozwiąże. Pojedzie pan w mundurze.

– Hmm?

– Póki co, nie wyrzucili pana z korpusu oficerskiego. A gdyby nawet, to szeregowych też biorą do czterdziestego piątego roku życia. Więc załapie się pan jeszcze.

Kiernacki posiedział chwilę, a potem ostentacyjnie wyciągnął się na tapczanie i starannie przykrył kołdrą.

– Dobranoc, pani porucznik. Wesołej służby. Wychodząc, proszę zatrzasnąć drzwi.

Nie chciało mu się wierzyć, kiedy odwróciła się bez słowa i po prostu zrobiła to, co zasugerował.


* * *

Honker w barwach żandarmerii połyskiwał zza zarośli przy śmietniku. Bliżej, pod wierzbą, tkwił z rękami w kieszeniach jakiś kapral w mundurze polowym i bez nakrycia głowy. Obok, już właściwie w przedsionku klatki schodowej, tęgawy cywil wykorzystywał plecy sierżanta wojsk lądowych w charakterze mobilnego biurka, wypisując coś z bolesnym wyrazem twarzy. Dalej, skryty za ścianką, stał ktoś w dżinsach i białych skórzanych tenisówkach. Do tego należało zapewne dodać dwóch policjantów z prewencji: trzymali się z boku, ale chyba nie przypadkiem ucinali pogawędkę na tym akurat kawałku osiedlowego chodnika.

Kiernacki zwolnił, nie zatrzymał się jednak ani nie wykorzystał ostatniej okazji, by skręcić w bramę i zniknąć. Nadal nie chciało mu się wierzyć. Poszedł dalej, niedbale kołysząc torbą z połówką chleba.

– Oto i nasza zguba – powiedziała głośno i wyzywająco właścicielka dżinsów i tenisówek, wychodząc na środek chodnika. – Ładnie tak trzymać ludzi pod drzwiami?

Kiernacki posłał jej uprzejmy uśmiech i stanął dwa kroki przed formującym się komitetem powitalnym.

– Nie jest pan czasem ze Służby Więziennej? – zerknął na grubego cywila. – Dodać strażaka i mielibyśmy komplet mundurowej budżetówki. Co za widok…

Gruby zmierzył go nieżyczliwym spojrzeniem, po czym wręczył wypełniany uprzednio dokument.

– Niech pan podpisze. To pokwitowanie odbioru.

Kiernacki wziął długopis od sierżanta, złożył podpis i oddał grubemu wszystko z wyjątkiem wezwania. Nie musiał czytać, by wiedzieć, co to jest. Sierżant i cywil – tak naprawdę oficer lokalnego WKU – kiwnęli głowami w kierunku pani porucznik i odeszli. Kiernacki pomyślał, że urządzono im pobudkę niemniej brutalną niż jemu i że popularność niejakiej Dembosz gwałtownie w stargardzkim garnizonie maleje.

– Co tam napisali? – zwrócił się z przyjaznym uśmiechem do sprawczyni całego zamieszania.

– Czytać pan nie umie?

– W moim wieku… – westchnął ze starczą melancholią. Jej usta, wciąż czerwone niczym świeża rana, zwęziły się i pewnie pobladły pod warstwą szminki. – Oczy już nie te.

– Śmieszne – wzruszyła ramionami. – A teraz do samochodu.

Kapral wyjął z kieszeni ręce, odwrócił się i ruszył w kierunku osiedlowej uliczki. Honker, uzupełniony przedstawicielami WKU, wystartował spod śmietnika i odjechał.

– To nie ten? – wskazał go spojrzeniem Kiernacki.

– Tym – wycedziła – dojechalibyśmy na wieczór. A tak spóźnieni będziemy tylko marne cztery godziny.

– Uwzględniła pani pakowanie się? – Konsekwentnie podtrzymywał uśmiech.

– Miał pan czas od trzeciej. Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć. Idziemy – machnęła kciukiem za siebie, w stronę kaprala.

Kiernacki wyjął z kieszeni i rozprostował otrzymany przed chwilą papier.

– Tu jest napisane – oznajmił triumfalnie – że mam się stawić o 6.30.

– No i…?

– Jest 6.48. Po terminie – wyjaśnił. – Powinienem iść na WKU i wyjaśnić sprawę. Ktoś zamożniejszy pewnie by pojechał, ale biedny nauczyciel, którego nie stać na bilet, o taksówkach nie mówiąc…

W końcu ją rozzłościł. W jej twarzy poczerwieniało wszystko prócz ust i oczu. Te ostatnie – trudno uwierzyć – zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie.

– Jego zastrzelą – wycedziła – a pan nie dostanie złamanego grosza. Tak się to skończy. Proszę bardzo, róbmy sobie jaja.

Pod policyjnymi czapkami brwi powędrowały ku daszkom. Kiernackiemu uśmiech zastygł na ustach.

– Zastrzelą? – powtórzył z niedowierzaniem. – Mówi pani o…?

Nie słuchała. Wykonała bardziej piruet niż zwrot na pięcie i wydłużonym z wściekłości krokiem ruszyła w stronę ulicy.

Stał jeszcze przez chwilę, ignorując pytające spojrzenia policjantów, a potem powlókł się jej śladem.

Rozdział 5


Imponujących rozmiarów stół wykorzystano w znikomym procencie. Na honorowym miejscu, pod zdobiącym ścianę orłem, leżała samotna teczka na dokumenty. Jej właściciel stał pod oknem, wpatrzony w korony obsypanych świeżą zielenią drzew. Miał czterdzieści kilka lat, ale dzięki szczupłej sylwetce i krótko obciętym włosom wyglądał młodziej. Był ubrany w garnitur, którego klasy Kiernacki nie potrafił ocenić, ale wiedział, że nie kupiono go na wyprzedaży. Ludzie z pierwszych stron gazet nie noszą byle czego.

Czterdziestolatek siedzący w cieniu palmy też nie oszczędzał na garniturach. Trzeciego i najstarszego z obecnych ubranie nie kosztowało nic. Generałom mundury funduje państwo.

Kiernacki nie bez satysfakcji odnotował, że na widok zdobionych zygzakami naramienników kolana i pięty porucznik Dembosz skleiły się, a plecy zastygły w idealnym pionie. Nie musiał wysilać talentów mimicznych, by okazać, jak dalece nie czuje się podwładnym tych ludzi. Na tle wyprężonej dziewczyny, nawet zwyczajnie stojąc, wyglądał wyzywająco jak lider pacyfistów.

– Porucznik Dembosz melduje…

– Dobra, dobra – generał uciszył ją niecierpliwym ruchem dłoni. – Spocznij. Myślałem, że szybsza z pani iskierka. Zabłądziliście?

– Nie, panie generale. – Przyjęła postawę „spocznij”, ale wrażenia swobodnej nie sprawiała. – Mieliśmy… kłopoty przed wyjazdem.

Zerknęła wymownie z ukosa na rozglądającego się swobodnie Kiernackiego.

– Mniejsza z tym – wtrącił się granatowo ubrany spod palmy. – Proponuję nie tracić więcej czasu i przejść od razu do rzeczy.

Mężczyzna spod okna uśmiechnął się i podszedł do Kiernackiego z wyciągniętą dłonią.

– Ziętarski – skinął głową. – Miło, że przyjął pan nasze zaproszenie.

– Trudno było nie przyjąć – Kiernacki odwzajemnił się sąsiadce równie wymownym spojrzeniem.

– Nadzoruję sprawę z upoważnienia premiera. A to główni myśliwi – minister obrócił się w stronę stołu. – Generała Zagrodę pewnie pan zna, a pułkownika Woskowicza – uśmiechnął się przekornie – pewnie nie. A gdyby jednak, proszę nie mówić. Oni w UOP-ie nie lubią być rozpoznawani.

Żaden z wymienionych nie podniósł się z krzesła. Kiernacki skinął głową, ani mocno, ani słabo. Ot, uprzejmie.

– Proszę siadać. – Ziętarski zajął miejsce u szczytu stołu. – Ile zdążyła panu przekazać pani porucznik?

– No… niewiele. – Wszystkie oczy obróciły się ku winowajczyni.

– Nie dałem jej okazji.

Teraz on stał się obiektem powszechnego zainteresowania. Tylko najbardziej niebieskie z oczu nadal wpatrywały się w taflę okna. Może nawet bardziej uparcie niż uprzednio. Czuł, że oczekuje się od niego wyjaśnień.

– Słucham panów – powiódł niewinnym spojrzeniem z lewej na prawo, od generała po szefa Kancelarii. – Czym mogę służyć?

Trochę ich zaskoczył.

– Na początek – uopowiec sięgnął po stojący przy stole neseser – niech pan to podpisze.

Papier nie był duży, ale Kiernacki zdążył przeczytać tylko nagłówek.

– To zobowiązanie do zachowania tajemnicy – wyjaśnił Ziętarski. – Możliwe, że uzyska pan dostęp do informacji poufnych. Postaramy się pana od tego uchronić, ale różnie bywa… Więc ustalmy po prostu, że tajne jest wszystko, co wiąże się ze sprawą Drzymalskiego. Tak będzie najwygodniej.

Kiernacki siedział, nie sięgając po długopis.

– Przepraszam, że opóźniam – zwrócił twarz ku Ziętarskiemu. – Ale najpierw wolałbym usłyszeć, o co chodzi. Bez szczegółów – dodał.

– To jeszcze nie zobowiązanie do współpracy – pouczył go lekko zniecierpliwiony Woskowicz. – Może pan to podpisać, a potem powiedzieć: „nie jestem zainteresowany”, i wrócić do domu. Chcemy się tylko zabezpieczyć przed przeciekami.

– Rozumiem – Kiernacki spojrzał mu z powagą w oczy. – Ale to recepta na wasz święty spokój. Jeśli podpiszę, a potem się okaże, że chcecie wykręcić Drzymalskiemu jakiś nieładny numer, to mój święty spokój zostanie zakłócony.

– O czym pan, do cholery, mówi? – zdziwił się generał.

– Nigdy nikomu niczego nie obiecuję w ciemno. A już zwłaszcza dotrzymania tajemnicy. Nie jestem spowiednikiem.

Żandarm zasapał, ale nic więcej nie powiedział. Ziętarski bawił się gumką opasującą teczkę. Może dawał do zrozumienia, że nie zamierza zniżać się do rozwiązywania tak błahych problemów.

– To ostateczna decyzja? – zapytał suchym, urzędowym tonem pułkownik. Kiernacki skinął głową. – No to żegnamy.

Przyglądali się sobie przez chwilę, ignorując zaskoczone spojrzenia innych. Potem Kiernacki dźwignął się z krzesła.

– No to żegnam – skłonił się lekko. – Mam nadzieję, że pokryjecie koszty tej interesującej wycieczki.

Odstawił krzesło, ale nie zdążył ruszyć do drzwi.

– Zaraz, zaraz… – Ziętarski rozłożył dłonie, wyrażając całym sobą nieprzyjemne zdziwienie. – Co tu się dzieje?

– Pan Kiernacki odmawia wszelkiej współpracy – wycedził przez zęby Woskowicz. Jego pociągła twarz sprawiała wrażenie spokojnej, ale na skroniach widać było drobne krople potu. Raczej nie oczekiwał takiego finału.

– No, nie dosłownie – mruknął generał.

– Można zapytać – zignorował go Kiernacki – czym się pan zajmuje w UOP-ie?

Woskowicz wzruszył ramionami. Ale nie mógł sobie pozwolić na udawanie, że nie dostrzega wyczekującego spojrzenia ministra.

– Kontrwywiad – stwierdził lakonicznie.

– Aha – kiwnął głową Kiernacki. – To wiele wyjaśnia.

Usiadł z powrotem, choć nikt go o to nie prosił. Zajmująca sąsiednie krzesło dziewczyna w ogóle na niego nie patrzyła. Chyba od dawna.

– Rogata dusza – uśmiech Ziętarskiego rozładował napięcie. – Wszyscy komandosi są tacy? No, nieważne… Widzi pan, mamy kłopot z tym pana wychowankiem. Jest podejrzany o morderstwo, i to wielokrotne.

– Zabił kogoś? – zapytał Kiernacki z niedowierzaniem.

– To się zwykle z mordowaniem wiąże – mruknęła niby to do siebie porucznik Dembosz.

– Dwie osoby niemal na pewno. – Ziętarski otworzył teczkę. – Jedna miesiąc walczyła o życie. Kilka do tej pory leczy nerwy. Nie mamy absolutnej pewności, że tę jatkę można przypisać Drzymalskiemu. To znaczy – w sensie dowodowym. Świadków jest w bród, za to podejrzanego nie dało się ująć. Z tym, że to nie jest problem numer jeden.

– Kim byli ci zabici?

– Wiem, że to zabrzmi cynicznie, ale nie o nich chodzi. Między nami mówiąc, Drzymalski wyświadczył społeczeństwu przysługę tą pierwszą akcją. Zabici pracowali jako ochroniarze u pewnego przedsiębiorcy z południa kraju, ale zdaniem policji częściej dawali w skórę jego kontrahentom. Jeden był podejrzany o udział w morderstwie… No, na skautów nie padło.

– Pierwsza akcja – skinął głową Kiernacki.

– Oczywiście były następne. Albo była – nie mamy pewności. Między innymi dlatego tak ważna jest dyskrecja. – Ziętarski pchnął teczkę w kierunku rozmówcy. – Portrety pamięciowe. Może kogoś panu przypominają. Zdjęć proszę na razie nie oglądać. Są… no, rozpraszają uwagę.

Fotografie leżały w teczce białą stroną do góry. Kiernacki wyjął kserokopie szkiców i przez chwilę wpatrywał się w parę męskich twarzy. Nie były identyczne: nawet wiekiem obaj opisywani zdawali się różnić o jakieś dziesięć lat. Główną przeszkodę stanowiły jednak nakrycia głowy. Trzydziestolatek z lewej krył połowę twarzy pod rodzajem kominiarki z daszkiem. Czterdziestolatek z prawego rysunku miał na sobie czapkę-reklamówkę, mocno ocieniającą oczodoły. I – żeby było trudniej – nosił brodę oraz wąsy.

– Gdyby się na tym opierać – Kiernacki postukał paznokciem w kserokopię – to byłyby dwie różne sprawy.

– Nie o to pytamy – przypomniał mało życzliwie Woskowicz. – Pana zdaniem to mogą być Drzymalscy? Albo przynajmniej jeden Drzymalski?

– Pyta pan o brata Darka czy o Darka w dwóch wcieleniach?

– Darek – uśmiechnął się lekko Woskowicz. – Widzę, że byliście sobie dość bliscy.

– Jak się powierza komuś życie, wygodniej być z nim po imieniu.

– W wojsku? – skrzywił się generał. – Ładnie by armia wyglądała.

– Do rzeczy, panowie – upomniał ich Ziętarski. – A co do brata… No, brata tu na pewno nie ma. Choć byli ponoć podobni.

– Byli? – podchwycił Kiernacki.

Minister zawahał się, zerknął na pułkownika. Woskowicz nieznacznie pokręcił głową.

– Na pierwszej zbiórce – Kiernacki rozsiadł się wygodniej – w ogóle go nie zauważyłem. Miałem już jakieś pojęcie o dowodzeniu i wiedziałem, że zaczyna się od zapamiętywania ludzi. Nic żałośniejszego niż dowódca, który próbuje opieprzyć żołnierza, a za cholerę nie pamięta, jak się szeregowy nazywa. To naturalne, że nowe twarze zapamiętuje się stopniowo, ale smarkacze z szeregu nie tak to widzą. Dla nich trep jest tępy, kiepsko kojarzy i może nawet męczy go skleroza. Krótko mówiąc: na starcie wyrabia sobie autorytet negatywny. No więc…

– To wykład z psychologii dowodzenia? – przerwał mu uopowiec. – Panią porucznik pewnie zainteresuje, ale nas nie bardzo.

– Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że się starałem. A jednak przegapiłem wtedy Drzymalskiego. I potem długo go nie rozpoznawałem. Mówię to, bo go szukacie i nie możecie znaleźć. Niektórzy ludzie nie rzucają się w oczy i on jest właśnie z tych. Idealny materiał na szpiega. Pan pułkownik wie, o czym mówię.

Woskowicz nie raczył skomentować.

– Na tym etapie – przerwał chwilową ciszę Ziętarski – chyba powinniśmy przedstawić panu naszą… no, powiedzmy: prośbę. Chcemy uzyskać jak najwięcej informacji na temat tego człowieka. Pułkownik stoi na czele międzyresortowego zespołu dochodzeniowego. Pan współpracowałby z nim w charakterze eksperta. To nie powinno być kłopotliwe, ale z pewnych względów musiałby pan pozostać tu, na miejscu. Sprawa zahacza o bezpieczeństwo narodowe i nie wiadomo, kto jeszcze może być w nią zamieszany. Nie da się wykluczyć, że nasi przeciwnicy dysponują dużymi możliwościami, w tym podsłuchem.

– Myślałem, że chodzi wyłącznie o Drzymalskiego…

– Zapewne. I oby tak było. Ale nie możemy zakładać, że aż tak nam się poszczęściło. Pułkownik Woskowicz jest zdania, że ta idiotyczna historia to jedynie przykrywka. Że Drzymalski posłużył komuś do osłony jakiejś paskudnej operacji.

– Rozumiem. Ale na co to pozornie wygląda?

– Na robotę szaleńca. – Kiernacki posłał mu spojrzenie pełne niedowierzania. – Otrzymaliśmy telefoniczne ultimatum od tego pańskiego pupila. Nie udało się go niestety nagrać, ale sens był taki, że pan Drzymalski stawia mnóstwo żądań. Adresowanych do rządu.

– I?

– To pierwsze pana zadanie. – Dembosz, szaraczek rzucony między prominentów, od początku nie sprawiała wrażenia szczęśliwej, ale teraz, gdy oficjalnie zabrała głos, trudno było doszukać się w jej zachowaniu jakichś kompleksów. – Pan jeden go zna. Proszę powiedzieć, co w ustach takiego człowieka może oznaczać… – zawiesiła głos – …wypowiedzenie wojny.

Kiernacki jeszcze raz powiódł spojrzeniem z lewej w prawą, choć prawdopodobieństwo, iż pada ofiarą żartu, było raczej znikome.

– To jego słowa? – upewnił się. – Te o wojnie?

– Tak – wyręczył dziewczynę Ziętarski. – To akurat utkwiło mi w pamięci. – Posłał wymuszony uśmiech na pułkownikowsko-generalską stronę stołu. – Od września 39 żaden z naszych ministrów nie miał okazji odbierać podobnej informacji. – Zwrócił się do Kiernackiego. – I co pan o tym sądzi?

Musiał poczekać na odpowiedź.

– Później. – Było to na tyle bezczelne, że nikt nie zaprotestował. – Najpierw proszę powiedzieć, co już zrobił. Bo jakiś niezły numer musiał wykręcić, skoro zajmuje się nim takie grono.

– Może nie będę oryginalny – przyznał Woskowicz – ale to my jesteśmy od zadawania pytań. Pan ma być konsultantem. Wie pan, kto to taki, panie Kiernacki? Ktoś, kto mówi, gdy pytają. Nic poza tym.

Tym razem Ziętarski zignorował iskrzenie w gronie podwładnych.

– Nie pomogę, jeśli nic nie będę wiedział – stwierdził spokojnie Kiernacki. – O ile w ogóle mogę w czymś pomóc. Nie widziałem Drzymalskiego od dwunastu lat.

– Niech pan po prostu spróbuje – uprzedził Woskowicza gospodarz.

Kiernacki westchnął bezgłośnie.

– To naprawdę wiele lat. Nie wiem, kim jest teraz ten chłopak. Ale jeśli nie za bardzo się zmienił… Tak z marszu mogę panu udzielić dwóch informacji. Dobrej i złej. Dobra informacja: to nie jest 1939, a Drzymalski to nie Wehrmacht…

– Mam robotę. – Woskowicz ostentacyjnie spojrzał na zegarek. – Przepraszam, ale marnowanie czasu na takie bzdury…

– A zła jest taka – dokończył Kiernacki – że macie wojnę. Małą, ale paskudną.


* * *

Stał pośrodku przydzielonego Kostkowi Zdrzałkowiczowi kawałka asfaltu, niemal do ostatniej chwili blokując wjazd. Średniego wzrostu, raczej masywny, ni młody, ni stary. Spodnie w kant, jakaś nijaka wiatrówka, jedno i drugie raczej czyste, choć ciut wygniecione. Nie wyglądał na włóczęgę. Gdyby nie stanął między Kostkiem a jego miejscem parkingowym, pewnie zlałby się z ulicznym tłem.

Bezpośrednie sąsiedztwo gmachu Polskiego Radia nie należało do rejonów niebezpiecznych, więc Zdrzałkowicz bez oporów wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Wiedza, że byłby pierwszą gwiazdą mikrofonu, której wyrwano tu portfel i nakładziono po pysku, pomogła mu zepchnąć do podświadomości instynktowny lęk.

Bo było w tym facecie coś, co – delikatnie mówiąc – niepokoiło.

Stał oparty o toyotę szefa programu drugiego i jak gdyby nigdy nic wpatrywał się w oddalonego o trzy metry Zdrzałkowicza.

Mądrzej byłoby ominąć go szerokim łukiem. Ale Kostek już był spóźniony. Wysiadł więc i piknął pilotem, blokując centralny zamek.

– Szyba.

– Proszę?

– Z tyłu ma pan uchyloną szybę. Porządnego złodzieja to ani grzeje, ani ziębi, ale niektórzy smarkacze… Wie pan: okazja czyni złodzieja.

Kostek obejrzał się i stwierdził, że nieznajomy ma nie byle jakie oko. To była szczelina, nic więcej.

– Tu raczej nie kradną – posłał nieznajomemu przyjazny uśmiech. – Ale dziękuję. Pan… z ochrony? Przepraszam, ale jakoś nie kojarzę twarzy. Tyle osób tu pracuje…

– Raczej przeciwnie – domniemany strażnik odpowiedział niezbyt wesołym uśmiechem. – Właśnie o tym chcę z panem pomówić.

– Teraz? – Kostek zerknął na zegarek, co nie było jedynie gestem na pokaz. – Wie pan, akurat bardzo się spieszę. Za chwilę wchodzę na antenę i…

– …zaprasza pan do Trójki – dokończył człowiek w szarej wiatrówce. – Wiem. I niech mnie ręka boska broni przed odciąganiem pana od mikrofonu. Ale – powtórzył gest Zdrzałkowicza, błyskając zaskakująco nowym i nie najtańszym chyba zegarkiem – minutę może mi pan poświęcić.

– No… ale to by musiała być naprawdę minuta.

W odróżnieniu od takiej na przykład Moniki Olejnik, Kostek, radiowiec konserwatysta, prawie nie pokazywał się w telewizji i nie budził sensacji, pojawiając się na ulicy. Było to o tyle korzystne, że jeśli już ktoś go rozpoznawał, to raczej nie przedstawiciel marginesu społecznego – ten modnej wśród inteligencji Trójki po prostu nie słuchał. Oznaczało to, że nieznajomy raczej nie zjawił się tu we wrogich zamiarach, no i że nie jest kimś, kogo lepiej z miejsca spławić. Kostek błyszczał na firmamencie polskich radiowców, bo lubił swoją pracę, a lubił ją w dużej mierze dzięki słuchaczom. Czasem musiał rozmawiać na antenie z niezbyt rozgarniętymi osobnikami, ale większość dzwoniących stanowili niegłupi, interesujący rozmówcy, których doceniał za każdym razem, gdy dla podbudowania morale włączał jakąś komercyjną wytwórnię hałasu i kretyńskich konkursów. Komuś takiemu należy się minuta. Choćby i na parkingu.

– Dla pana – nieznajomy wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wręczył go zdziwionemu Kostkowi. – Nie ma czasu, więc nie będę tego rozkręcał i pokazywał, że to nie bomba.

– Dlaczego… Co to ma być? – uśmiechnął się niepewnie dziennikarz. – Chyba nie reklama? Albo łapówka?

– A bierze pan? – Wytrącony z rutyny Zdrzałkowicz odruchowo pokręcił głową. – Będę dzwonił na redakcyjny numer, ale niech pan to na wszelki wypadek zatrzyma. I nie chwali się. Mogliby zabrać.

– Zaraz… Nie bardzo rozumiem…

– I tak jest lepiej. – Lekki uśmiech. – Nazywam się Drzymalski. Zapamięta pan? – Kostek niepewnie skinął głową. – Proszę powiedzieć tej pani od telefonów, by mnie nie spławiała. Bo będę dzwonił.

– Ale… o co właściwie chodzi?

– Lubię pana słuchać. Potrafi pan improwizować. Niech się pan nie martwi, panie Kostku. Poradzi pan sobie. To na razie.

Odszedł, nim Zdrzałkowicz zdążył ochłonąć.


* * *

– Co pan chce przez to powiedzieć? – Pytanie Ziętarskiego było właśnie pytaniem, a nie formą stukania się w czoło. Kiernacki odnotował, że tylko pułkownik wykrzywił pogardliwie usta. Wojskowi, kryjąc emocje, przyglądali mu się z uwagą.

– To był słowny chłopak – wyjaśnił. – Kiedyś nie chciałem puścić go do dziewczyny. Ze Szczecina w Bieszczady kawał drogi; wyszło mi, że zdąży się przywitać i pożegnać, a i to pod warunkiem, że pociąg się nie spóźni. W końcu dałem mu o dzień więcej, niż mogłem. Miał prosto z trasy wpaść na poligon i razem z nami atakować sztab dywizji. Wyjaśniłem, że jak się nie zjawi, zawisnę na jajach, bo na ćwiczenia zjeżdża wierchuszka Układu i w razie wpadki polecą głowy. Znałem go już trochę, no i powiedział uczciwie, że jak nie pojedzie legalnie, pryśnie przez płot – więc zaryzykowałem. I Drzymalski wrócił. Sztab zlikwidowaliśmy, wszystko poszło śpiewająco, a następnego dnia wpada WSW z wielkim krzykiem, że ten skurczybyk pobił im patrol i nawiał, kradnąc przy okazji uaza. Wygarnęli go na poznańskim dworcu, nie chcieli słuchać tłumaczeń, więc po prostu wtłukł całej trójce, zabrał wóz i pojechał prosto do Drawska. Woskowicz już się nie uśmiechał.

– Tego nie ma w aktach – mruknął Zagroda.

– Bo Jaruzelski osobiście nam gratulował, a dowódca dywizji dostał za ćwiczenia nową gwiazdkę. Upiekło nam się. Ci z Poznania też się nie stawiali. Wolnej prasy jeszcze nie było, ale to nie znaczy, że plotka nie rozeszłaby się po całym wojsku.

– Pobił trzech żandarmów? – upewnił się Ziętarski.

– Teraz mamy lepszych – wzruszył ramionami generał. – Zawodowców. Zdrowe byki z dużo większą motywacją. A on jest starszy.

– Zgadza się – skinął głową Kiernacki. – Mówię o cechach charakteru. Za spóźnienie dostałby nieporównanie mniej niż za napad na patrol. Cudem nie wylądował w więzieniu. Z powodu jednej obietnicy.

– Był młody – zauważyła jakby naburmuszona dziewczyna. – Głupi.

– Nie pocieszajmy się – westchnął Ziętarski. – Przynajmniej co do Ustrzyk nie mamy w zasadzie wątpliwości, a to znaczy, że fantazja go nie opuściła. A w aktach piszą, że uprawia sport.

Podniósł się z krzesła ruchem zmęczonego człowieka.

– Panie Kiernacki, mogę liczyć na dyskrecję? – Pytany lekko skinął głową. – Dobrze. Wychodząc, proszę zgłosić się do mojej sekretarki. Ma dla pana umowę i zaliczkę. Jeśli nie chce pan współpracować, trudno. Weźmie pan zaliczkę i wróci do domu. Ale wierzę, że pan zostanie. A teraz muszę was pożegnać. Lada moment wały puszczą i zaleje nas rzeka dziennikarzy.

– Coś się stało? – zapytał Kiernacki.

– Owszem – uśmiech ministra wypadł bardzo blado. – Od kilkunastu godzin mamy bezdomnego na czele rządu.


* * *

W kopercie było dziesięć stuzłotówek. Kiernacki liczył je powoli, krocząc przez parking w stronę zielonego volkswagena, którym przyjechali ze Stargardu.

– I co, nie oszukali? – uśmiechnęła się krzywo idąca obok Dembosz. – Stara, leninowska zasada wiecznie żywa? Ufaj, ale kontroluj? Naprawdę pan myśli, że w rządowych budynkach robią takie przekręty?

– Takie pewnie nie – zgodził się. – Co dalej?

– Hotel – mruknęła.

– Tak od razu hotel? – zapytał z niewinnym wyrazem twarzy. Rzuciła mu spojrzenie zdziwione i ostrzegawcze zarazem.

– Możemy jechać do Łazienek, jeść bułki, a okruchy rzucać łabędziom. Ale jestem głodna. Wolałabym normalny obiad.

– Brzmi zachęcająco. – Kapral kierowca musiał wypatrzyć ich z daleka, bo samochód wyjeżdżał już z zatoczki. – Mamy służbowy wóz?

– Powiedzmy, że będziemy miewać. Jeśli zdecyduje się pan odpracować te pieniądze – zerknęła na znikającą w kieszeni kopertę.

– A to już brzmi mniej zachęcająco.

Wsiedli do samochodu.

– I jak? – zapytał Kiernacki, gdy ruszyli. – Mocno się pani dostało od Zagrody?

– Moja sprawa.

– Jeśli mocno, to przepraszam.

Nie skomentowała. Wóz toczył się przez zatłoczone ulice, a jego pasażerowie nie odzywali się do siebie. Prawie jak na trasie Stargard-Warszawa, tyle że dziewczyna siedziała teraz z tyłu, a Kiernacki nie spał.

– Może zaczniemy? – zaproponował.

Oderwała wzrok od okna.

– Nagle zaczął się pan rwać do pracy?

– Motywacja – poklepał kieszeń z kopertą. – Ekspert z konkretną robotą nie lubi tracić czasu.

– No dobrze – obróciła się. – Ma pan jakiś pomysł?

– Na co?

– Mamy złapać Drzymalskiego.

– Psycholog i wuefista? Pani go zagada, a ja ogłuszę piłką?

– Widzę, że dobrze się pan bawi. Cóż, mając pełne gwarancje zatrudnienia…

Kiernacki czekał cierpliwie, ale nie zamierzała kończyć.

– Ma pani na myśli Kartę Nauczyciela?

Nie zamierzała odpowiadać, ale zmęczenie sprawiło, że stała się drażliwa. Łatwo ją było sprowokować.

– Mam na myśli zatrudnienie przez partyjnego kolegę – warknęła.

– Ziętarskiego? – uniósł brwi, by w tej samej sekundzie je opuścić. – A, rozumiem. Chodzi pani o poprzedniczkę. Bo do SLD nie należę. Nawiasem mówiąc, gdzie indziej też nie.

– Nawias zbędny.

– Niby dlaczego? Bo były pezetpeerowiec może być teraz tylko socjaldemokratą u Bauera? A towarzysze Król, Balcerowicz…?

Rzuciła mu mroczne spojrzenie.

– Nie jesteśmy tu po to, by rozprawiać o polityce.

– Ba. To akurat nie jest takie pewne.

Kapral skręcił z fantazją. Na tyle energicznie, że Kiernackim zarzuciło ku lewej stronie wozu. Noga trafiła na stopę i łydkę dziewczyny. Z zakrętu i strefy oddziaływania siły odśrodkowej wyszli bardzo szybko. Cofanie nogi zabrało mu nieco więcej czasu.

– To znaczy? – Powrót do przerwanego wątku zajął jej kilka sekund.

– Wojna to ciąg dalszy polityki. A Drzymalski, jak rozumiem, wypowiedział komuś wojnę.

– Pan wszystko obraca w żart?

– Wczoraj była pani bardziej wyluzowana.

Bez słowa odwróciła się w stronę okna. To dziwne, ale dopiero wtedy dostrzegł rozległy, przebijający spod pudru siniec na jej karku.

Rozdział 6


Na dole plandeka sięgała aż do podłogi. Nie rzucało się to w oczy, bo prawie cały tarpan oblepiony był błotem, zacierającym granice poszczególnych elementów i tworzącym wrażenie zaniedbanego rzęcha. Światła i tablice miał jednak czyste, dymek z rury symboliczny, a tempo jazdy umiarkowane – drogówka nie miała tu czego szukać.

Zygmunt Walasek, sześćdziesięcioletni emeryt wlokący się za tarpanem od Grochowskiej, dopiero przy Stadionie Dziesięciolecia dopatrzył się braku tylnej klapy skrzyni ładunkowej. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim poruszał się potrójny wąż pojazdów sunący ku Wiśle, nie był to błyskotliwy wyczyn. Ale też myśli Walaska krążyły wokół innego wozu: własnego malucha. Konkretnie: wokół rozrusznika, który uruchamiał sypiącego się staruszka przy jednej próbie na dziesięć i tego popołudnia niemal rozładował akumulator.

Był wyczulony na wszystko, co groziło zastopowaniem, i pewnie dlatego pomyślał o ładunku tarpana. Gdyby w skrzyni jechało coś cięższego od powietrza i to coś zsuwało się stopniowo w tył… Wjeżdżając na most, pomyślał, że popełnił błąd, nie wyprzedzając półciężarówki, gdy była taka możliwość.

Miał świętą rację. Mniej więcej sto metrów od wschodniego brzegu spod plandeki sypnęło nagle papierami, a zaraz potem wypadło na jezdnię coś przypominającego odcinek wielkiej, mocno spłaszczonej rynny albo zdeformowaną wannę z żeliwa.

Walasek nie zdążył wyrobić sobie opinii co do kształtu paskudztwa. Jechał pięćdziesiątką, jak wszyscy, i jak wszyscy niemal kleił się do poprzednika. Zabrakło błysku świateł hamowania, uruchamiającego odruch warunkowy, i na dobrą sprawę Walasek w ogóle nie zdążył wdepnąć pedału. To hamulec wbił się w podeszwę buta, nie na odwrót. Bodźcem do tak nietypowego zachowania był cios, jaki maluch otrzymał od dołu.

Obła przeszkoda okazała się na tyle niska, że przednie koła wdarły się na nią, lecz wyższa od prześwitu samochodu. Maluch zadygotał od potężnego uderzenia w środek podwozia i przy akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu, sypiąc na boki iskrami, przejechał jeszcze parę metrów. O następny metr przedłużył mu jazdę sąsiad z tyłu, który popisał się refleksem, ale nie mając pod brzuchem potężnej kotwicy, nie był w stanie stanąć równie szybko. Ucierpiały jeszcze cztery zderzaki. Niewiele jak na zwartą kolumnę samochodów.

Walasek siedział przez chwilę, patrząc na swe rozdygotane dłonie i próbując wmówić sobie, że ten dźwięk spod spodu nie był wcale taki straszny. To nie było wysokie, nie mogło…

Miał kiepską emeryturę i wiedział, że ten rozklekotany fiacik jest jego ostatnim samochodem. Stać go było na kupno nowego rozrusznika w perspektywie kilku miesięcy – to wszystko. Każdy większy remont byłby finansowym samobójstwem.

Nic go nie bolało, ale wysiadał, zataczając się, jak człowiek ciężko chory.

– Jasna cholera, co to było? – Właściciel opla, który pokiereszował mu silnik, stał już na jezdni. – Urwało się coś?

Walasek posłał mu nieprzytomne spojrzenie, a potem przyklęknął i zajrzał pod podwozie swego samochodu.

– To ten palant zgubił! – Kolega tego z opla, czerwony z przejęcia, gestykulował gwałtownie, wskazując zjeżdżającego z mostu winowajcę. Nietrudno było go dostrzec: między powiewającą plandeką a przekrzywionym kołem malucha było teraz tylko ćwierć kilometra pustej jezdni. Walasek odnotował, że tarpan włącza migacz i szykuje się do skrętu na Wisłostradę.

To nie miało znaczenia. Kiedy tak klęczał z policzkiem niemal przyklejonym do asfaltu, zauważył coś, co podsyciło w nim wątły promyk nadziei.

Koło nie ucierpiało tak bardzo, jak sądził, a podwozie prawie wcale. Przedmiot podobny do przeciętego wzdłuż żeliwnego walca upadł wprawdzie płaszczyzną ku dołowi, ale dzięki przymocowanym właśnie z tamtej strony poprzecznym prętom nie przykleił się swą masą do asfaltu, lecz pojechał po nim jak łyżwiarz po piachu. Iskry i upiorne efekty akustyczne były konsekwencją tego właśnie ślizgu. Maluch oberwał znacznie mniej, niż można było przypuszczać.

– Pan się cofnie – rzucił w twarz kierowcy opla. – Zepchniemy.

– Co pan, zgłupiał? Mam pełne ubezpieczenie, nigdzie się nie ruszam. Dzwoń po policję, Marcin.

– Nie ma czasu. – Walasek wahał się może sekundę. – To… to chyba niewypał. – Tamci popatrzyli po sobie, a potem jak na komendę przykucnęli, zaglądając pod fiata. – Musimy zabrać wozy, bo jak przyjedzie policja, to po nich.

Wannę-rynnę obróciło w trakcie ślizgu, a wykonany farbą olejną napis do małych nie należał. Walasek nie próbował niczego tłumaczyć. Zwłaszcza że tuż obok zatrzymał się miejski autobus, który nie tylko ostatecznie zablokował północny pas mostu, ale wypełnił strefę kolizji tłumem gapiów.

– Ale jaja! – niemal jęknął z zachwytu jakiś okularnik w wieku maturalnym. Nie tyle podniósł, co poderwał z jezdni jedną z rozsypanych dookoła kartek. – „Uciekaj, wybuchnie za minutę” – odczytał lakoniczny wydrukowany kobylastymi literami tekst. – Chłopaki, chodu! Osama w Warszawie!

– Durne gówniarze. – Facet z opla robił się coraz bardziej zły. – Kawały im, kurwa, w głowie…

– Zepchnijmy go – Walasek odepchnął na razie jednego z gapiów, podbiegł do tylnego błotnika malucha, zaparł się barkiem. – No, rusz się pan!

– Jacek! – młoda kobieta szarpała za rękaw zaglądającego pod podwozie męża. – Lepiej stąd chodźmy! To mi się nie podoba!

– Ma ktoś komórkę? Trzeba policję ściągnąć, bo do wieczora stąd…

– Ludzie, a jak to faktycznie jakiś niewypał?

Niektórzy odczytali napis na wannie i chyba dopuszczali taką myśl, ale nawet ci odchodzili, nie odbiegali. Gdzieś na lewym brzegu zajęczała syrena. W epoce telefonów komórkowych radiowozy potrafiły zjawiać się szybko. Walasek pomyślał, że pozostały mu już tylko minuty. Potem zlecą się mundurowi i niezależnie w jakich będą uniformach, na początek przegonią wszystko, co żywe. Bo to draństwo, choć bombą nie było, mocno ją przypominało.

– Zdetonują tę pieprzoną wannę! – warknął w twarz właścicielowi opla. – Ma pan ubezpieczenie od wybuchu?

Wszystko działo się zbyt szybko, a przeciętny Polak ma jednoznaczną opinię na temat rzetelności towarzystw ubezpieczeniowych. Tydzień wcześniej redaktor Jaworowicz po raz kolejny pokazała nieszczęśników, od lat dobijających się przed sądami o parę należnych im groszy, które zamierzali wydać na protezy i wózki.

Właściciel opla wahał się tylko chwilę. Samochody zakleszczyły się zbyt mocno, z punktu widzenia saperów tworzyły jedną bryłę metalu o trudnej do ustalenia stabilności. To przesądzało sprawę.

– Daj lewar, Marcin. Nie będę ryzykował nowego wozu.


* * *

Restauracja przypominała stołówkę, ale dało się tu swobodnie porozmawiać. Klientów było mało i siedzieli w odległościach gwarantujących dyskrecję. Dziewczyna nie musiała zniżać głosu do konspiracyjnego szeptu, a jej szkic na serwetce dawał się odczytać, co w nastrojowo oświetlonej kawiarni mogłoby być problematyczne.

– …wziął za rękę i po prostu zaprowadził do samochodu – ołówek połączył dwa punkty. – To jakieś… no, sto metrów.

– Niemożliwe – stwierdził Kiernacki.

Westchnęła jak przed chwilą, gdy zażądał uzupełnienia relacji szkicem. Ale z pełnym żołądkiem zrobiła się jakby życzliwsza. Nie zaprotestowała ani wtedy, ani teraz.

– No dobrze, osiemdziesiąt. Nie mam fotograficznej pamięci. Jeśli to ważne, możemy posłać Dopierałę po kopię raportu. Chociaż nie wiem, czemu to ma służyć.

Kiernacki przełknął ostatni kawałek kotleta, sięgnął po serwetkę.

– Próbuję wyrobić sobie zdanie o stronie technicznej. Kto to jest Dopierała?

– Nasz kierowca. Nie mówiłam? Widocznie jakoś się nie złożyło. Zagroda przydzielił mi go… to znaczy teraz już nam… razem z samochodem. Podobno jest dobry.

– Aha. A pani?

– Jako kierowca? – upewniła się. – Cóż, radzę sobie. Ale to służbowy wóz. W razie czego lepiej, by za kierownicą siedział etatowy szofer.

Kiernacki kiwnął na kelnerkę. Potem popatrzył na swą towarzyszkę z zadumą w oczach. Chyba za długo to trwało.

– Co? – odruchowo przeciągnęła palcem po kąciku ust. – Pobrudziłam się?

– Myślę – mruknął. Uniosła zachęcająco brwi. – Wygląda na to, że zrobili z nas zespół. Nie wiem, jak pani, ale ja zawsze staram się ułatwiać sobie pracę zespołową.

– No i?

– Powinniśmy przejść na „ty” – wyjaśnił z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– To… nie sądzę, by to było konieczne.

Kelnerka podeszła do stolika. Kiernacki zamówił dwie kawy.

– Spędzimy ze sobą ładnych parę dni – uśmiechnął się bez radości. – Może tygodni.

– Będziemy go łapać, aż złapiemy – mruknęła niechętnie. – Wpadł pan w oko Ziętarskiemu, więc pewnie każe pana zostawić w ekipie. Ale czy długo to potrwa, to osobny problem.

– Długo – zapewnił. – Drzymalski nie da się łatwo i szybko namierzyć. Jeśli nie pracuje dla jakiegoś KGB i po prostu oszalał, to raczej on nas namierzy. A wtedy łatwiej mi będzie krzyknąć „Iza wiej!” niż „Niech pani porucznik wieje!”. Można co prawda skrócić do „wiejcie, poruczniku”, ale to pachnie Peerelem, a pani go chyba nie lubi.

Wzruszyła ramionami.

– Nie rozumiem. Jeśli to ma być sposób na zdobywanie sympatii współpracowników… I dlaczego Drzymalski miałby nas namierzać? Nawet nie wie, że istnieję.

– Dziś nie poluje się na ludzi bez negocjatora. Myślałem, że to pani działka.

Jej twarz przybrała beznamiętny wyraz.

– Woskowicz ma własnego psychologa. Jeśli akurat nie będzie w kiblu, kiedy zaczniemy rozmawiać z Drzymalskim, nikt raczej nie dopuści mnie do megafonu.

Przyglądał jej się badawczo kilka sekund.

– A chciałaby pani?

Zawahała się.

– Lubię wyzwania – mruknęła.

– Jak wypijemy bruderszaft – uśmiechnął się – to zrobię, co będę mógł, by załatwić pani stanowisko negocjatora numer jeden. Może być bez całowania – dodał łaskawie i wskazał kelnerkę. – To co, zamówić po lampce wina?

Starała się nie uśmiechać.

– Uparty z pana facet.

– Więc nie? No dobrze, do jutra pomęczę się z tą „panią”. Ale wrócę do tematu.

– Może go złapiemy – wzruszyła ramionami. – Nie jest przesadnie ostrożny.

– Bo tak po amatorsku porwał tę… jak jej tam? A, Wesołowską. Owszem, wyglądało to jak robota partacza. Ale spójrzmy na efekty. Pierwsze dwa czy trzy ciosy i dwóch wyeliminowanych goryli. Potem z osiemdziesięciu metrów kładzie trupem trzeciego, bierze panienkę za rękę i wozem jej starego uwozi w siną dal. A następnego dnia dziewczyna cała, zdrowa i lakoniczna jak cholera jest z powrotem w domu. O czym to świadczy?

– No?

– To najlepiej przeprowadzone porwanie, o jakim słyszałem.

– Chyba pan żartuje… Niech będzie, że tych dwóch tak czy siak musiał załatwić, bo to Bruce Lee skrzyżowany z Janosikiem. Ale kierowca miał mossberga z grubym śrutem, a Drzymalski cudzy pistolet w cudzej kieszeni. Gdyby się spóźnił…

– A to o czym świadczy? – zapytał rzeczowo. Nie próbowała odpowiadać. – Wystartował od zera. Gdyby miał własną broń, użyłby jej. Był snajperem. Snajper ma lepszy stosunek do swojej broni niż mąż do żony. Nie wymieni jej ot tak sobie na inną.

Pierwszy raz zrobił na niej wrażenie.

– To by nawet pasowało – mruknęła, upijając łyk kawy. – Ten ochroniarz przebity kijkiem miał tetetkę. Chyba z tej broni zastrzelono następne trzy ofiary.

– Chyba? Nie ustalili tego jeszcze?

– Wczoraj, kiedy do pana wyjeżdżałam, był wtorek. Pistoletu użyto w sobotę. Nie jestem na bieżąco, ale wtedy mieli dopiero jeden pocisk. Ugrzązł w jakimś grubszym elemencie karoserii. Przedtem przebił czaszkę. Mocno go zdeformowało i są trudności z porównaniem.

– Zapomniała pani o dość istotnym szczególe – zwrócił jej łagodnie uwagę. – Kto to był ten z przestrzeloną czaszką? I skąd pomysł, że to właśnie Drzymalski go kropnął?

Rozejrzała się, sprawdzając, jak daleko są od wścibskich uszu.

– Nie ogląda pan telewizji?

Patrzył na nią przez chwilę. Potem przyszło olśnienie.

– Zaraz… sobota? Chyba nie mówi pani…? Ci posłowie pod Iłżą?! – Nieznacznie skinęła głową. – O w mordę…

Milczeli jakiś czas. Iza mieszała kawę, ale żadne nie piło.

– Wóz pełen polityków – odezwała się w końcu – więc sprawę z miejsca przejął UOP. To znaczy, oficjalnie policja, ale faktycznie gliniarze nie mają dostępu do tego, co istotne.

– To znaczy?

– Do trzech trupów z przestrzelonymi głowami. I do tego, który przeżył. Prawda oczywiście wypłynie lada moment, ale na razie rządowi zależy, by wyglądało to na wypadek. To dlatego Woskowicz tak naciskał.

Na twarzy Kiernackiego pojawił się przebiegły uśmiech. Dziewczyna najeżyła się, nim w ogóle pomyślał o otwarciu ust. I miała rację.

– Taka informacja – powiedział niespiesznie – jest warta dla gazety… no, kilku takich kopert – klepnął kieszeń.

– Niech pan nawet o tym nie… – zaczęła cedzić przez zęby.

– Albo porządnego bruderszafta – dokończył myśl. – Przeciek do prasy albo wino. Wybór należy do pani.


* * *

– Dzień dobry, panie redaktorze. – Mężczyzna był mocno zdenerwowany, chociaż Aneta, która pierwsza odbierała telefony, miała zwykle zbawienny wpływ na stremowanych słuchaczy.

– Witam – Kostek posłał uśmiech w eter. – Pan w sprawie Unii Europejskiej, dobrze zgaduję?

– No, akurat nie… Właśnie obejrzałem „Teleexpress”, panie Kostku, i wie pan co? Zatrzęsło mną. No bo skąd oni biorą te informacje? Gaz wybuchł w pobliżu willi pana Bauera. Tak powiedzieli. A ja mieszkam tuż obok i wyraźnie słyszałem ten ich niby-wybuch. Nie dziwi pana, że trzy razy wybuchało?

– Mnie osobiście? Dziwi. Ale wie pan, żaden ze mnie gazownik.

– Ja też się na tym nie znam. Ale wiem, że nim huknęło obok nas, było słychać trzy takie jakby wybuchy gdzieś dalej. Był pan może w wojsku?

– Wstyd powiedzieć, ale nie.

– Ja byłem. I pamiętam, że tak to brzmiało, kiedy strzelali na poligonie ostrą amunicją.

– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – Zdrzałkowicz wciąż trzymał się typowej dla siebie, lekko żartobliwej tonacji. – Sugeruje pan, że to jakieś zabłąkane pociski z poligonu wybuchły obok domu premiera? Czy pan aby nie próbuje wysadzić z siodła ministra obrony?

– A to jeszcze nie wszystko! Próbowałem dziś wpaść do znajomych, którzy mieszkają naprzeciw pana premiera. I wie pan co? Nie dało się! Ulica zablokowana, a wszędzie kręcą się smutni panowie w garniturach. Myśli pan, panie Kostku, że to z gazociągów?

Za dźwiękoszczelną szybą zrobiło się zamieszanie. Dwie czy trzy osoby dopadły równocześnie Anety, w gestykulujących ramionach aż bielało od papieru. A najdziwniejsze, że chyba nie miało to nic wspólnego z toczącą się rozmową. Nikt nawet na Kostka nie patrzył.

– Wie pan – powiedział z lekkim roztargnieniem – wchodzimy do Europy. Fachowiec w kufajce i berecie z antenką powoli przechodzi do historii. Może panowie gazownicy pracują teraz w garniturach.

Zerknął na monitor. Nic. Nie, zaraz… Ktoś zaczął wystukiwać pospiesznie tekst. Za wolno: drzwi otworzyły się z impetem i Aneta bardziej wbiegła, niż weszła do pokoju. Kostek zerknął na podsuniętą mu pod nos kartkę. I zamarł z wrażenia.

– Halo… – usłyszał niepewny głos rozmówcy. – Jestem na antenie?

Musiało go zatkać na ładnych kilka sekund. I zupełnie zapomniał o najbardziej fundamentalnym z obowiązków.

– Tak… przepraszam. – Chrząknął, popełniając kolejny błąd w sztuce. – Przepraszam, ale właśnie odebraliśmy… dramatyczną wiadomość. Wygląda na to, że nieszczęścia chodzą parami… Proszę państwa, dosłownie przed chwilą most Poniatowskiego… wyleciał w powietrze. To niewiarygodne, ale według policji ktoś go celowo wysadził.


* * *

– Nie mówi pan tego poważnie…

Kiernacki nie odpowiedział. Kiwał na kelnerkę.

– Dostaniemy po lampce dobrego wina? – zapytał, gdy stanęła przy stoliku. Dopiero potem obrócił wzrok ku porucznik Dembosz. – Jakieś sugestie? Białe, czerwone, wytrawne?

Przyglądała mu się kilka sekund, po czym nieoczekiwanie posłała uśmiech kobiecie w białym fartuszku.

– Koniak. Najdroższy. Na rachunek tego pana.

Kelnerka przeniosła spojrzenie na Kiernackiego. Rozłożył dłonie na znak bezsilności.

– Mówi się trudno. Proszę przynieść.

– I na tym koniec – powiedziała Iza, kiedy biały fartuszek oddalał się ku bufetowi. – Całować się możecie z Ziętarskim. Moje poświęcenie dla ojczyzny nie jest bezgraniczne.

Coś zagwizdało. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjęła telefon, założyła za ucho opadające ku obojczykowi włosy.

– Tak? – Słuchała długo, marszcząc stopniowo brwi. – Rozumiem. Zaraz będziemy.

– Co jest? – Kiernacki miał dość rozsądku, by nie pytać, póki nie przerwała połączenia. Zignorowała go. Wcisnęła któryś z numerów pamięci i niemal warknęła do mikrofonu:

– Przed wejście, ale już. – Wstała, zaczęła wkładać kurtkę. – Chyba możemy darować sobie bruderszafty. Drzymalski poszedł na całość. Jak dobrze pójdzie, jeszcze dziś będziemy go mieli. Idziemy.

– A najdroższy koniak? – poskarżył się. Otworzyła usta, szykując się do rzucenia jakiejś ciętej odpowiedzi. W ostatniej chwili zmieniła zamiar.

Podeszła do baru, wyjęła kieliszek z dłoni zaskoczonej kelnerki i wlała w siebie koniak jednym haustem. Krzywiąc się, skinęła na Kiernackiego.

– Wysadził pół mostu. Podobno prawdziwa jatka. To nam dobrze zrobi, bo widok nie będzie przyjemny.


* * *

Radiowozy blokowały oba pasma ruchu sto metrów przed mostem. Dalej stało jeszcze kilka wozów policyjnych, karetek i wielki ośmiokołowiec straży pożarnej. Samo przęsło było słabo widoczne: większość płonących wozów ugaszono, ale zapasy piany okazały się zbyt szczupłe i wypalone wraki wciąż dymiły.

Dopierała zwolnił na tyle, by dać policjantowi z lizakiem czas na unik i przemknął między ciasno ustawionymi radiowozami, ufny w siłę legitymacji, którą porucznik Dembosz wystawiła za okno.

– Ten drugi – zauważył Kiernacki – chciał nas chyba zastrzelić.

– Ale nie zastrzelił – uśmiechnął się beztrosko kierowca. W ostatniej chwili przerzucił stopę na hamulec, stając tuż za mercedesem, przy którym pułkownik Woskowicz przyjmował raporty od gromadki cywilów i mundurowych.

– Lepiej wracajcie! – Z dymu wyłonił się mężczyzna w czarnym kombinezonie obwieszony pokaźnym ekwipunkiem. – Czort wie, czy wytrzyma! I może być więcej ładunków!

Iza podsunęła mu bez słowa legitymację i wysiadła, nie zadając sobie trudu zamykania drzwi. Saper – bo to chyba był saper – wzruszył ramionami i pobiegł ku przedmościu. W chwilę później jego śladem przetruchtało pół tuzina ludzi z noszami. Leżąca na nich kobieta była przytomna, ale brakowało jej lewego ucha i połowy włosów. Musiała długo czekać na pomoc: w miejscu, gdzie oskalpował ją jakiś płaski odłamek, utworzył się brunatny skrzep. Ryk szlifierek kątowych, którymi strażacy i nie tylko strażacy cięli wraki, tłumaczył wszystko.

Za dużo rozbitych, miejscami spiętrzonych w dwie albo i trzy warstwy wozów, za mało ratowników, czasu i sprzętu. Kiernacki potrzebował sekund, by zorientować się, że to nie jest jedna z tych akcji, do których przywołuje się kamerzystę, by było się na czym szkolić i czym chwalić.

– Dembosz, Kiernacki! – Pułkownik wyrwał się z wianuszka podkomendnych. – Chodźcie tu, do cholery! – Wyszedł im naprzeciw i gestem powstrzymał próbującego o coś pytać medyka. – Jak się tak będziecie ruszać, do zimy gnoja nie dorwiemy!

– Co mam robić? – uprzedziła Kiernackiego dziewczyna.

– Brakuje mi ludzi – powiedział ciszej Woskowicz. Nie zrobił się spokojniejszy, po prostu zależało mu na dyskrecji. – Zdaniem saperów to duży ładunek przyłożony z góry. Ktoś coś zrzucił z ciężarówki. Najmniej dwieście kilo materiału, nie licząc obudowy. Szukajcie ludzi, którzy to widzieli. Po karetkach, wśród gapiów – wskazał zbity tłum, kłębiący się za kordonem policjantów.

– Co się stało? – zapytał spokojnie Kiernacki.

– Nie widać?!

– Widać – mruknął. – Ktoś zrobił kupę. – Spojrzeli na niego zdziwieni. – Tak to nazwałem. Ćwiczyliśmy nieoficjalnie tę sztuczkę. Kradniesz bombę, dołączasz zapalnik i pakujesz do samochodu. Potem gubisz na moście. W czasie wojny to robota w stylu kamikadze, ale przy zaskoczeniu…

– Tego go pan uczył? – wycedziła Iza. – No to pogratulować.

– To miał być niemiecki most – popatrzył jej z powagą w oczy.

– Tak, wiem. Albo duński. – Odwróciła się i odeszła możliwie szybkim krokiem. Dopierała skrzywił twarz w przepraszającym uśmiechu i pobiegł za nią.

– No to wie pan, o co pytać – rzucił Woskowicz. – Nie zatrzymuję. Tam – wskazał środek mostu – jest sporo uwięzionych w samochodach. Większość nie żyje, ale niech pan szuka. Może trafi się jakiś przytomny szczęściarz.

– Skąd wiadomo, że to robota Drzymalskiego?

– Nie teraz – zgromił go Woskowicz. – Świadkowie nam umierają.

Odwrócił się i ruszył ku grupie oficerów policji.

– Ale to ważne! – zawołał za nim Kiernacki. Pułkownik uniósł rękę na znak, że słyszał – i sunął dalej, nie oglądając się nawet.

Kiernacki podszedł do barierki, wychylił się i przez jakiś czas oglądał widoczne stąd elementy konstrukcji. W dole policyjna motorówka i obsadzona przez wędkarzy łódź skupiły się nad prześwitującą spod wody plamą samochodowego dachu. Sądząc po stanie barierek bliżej centrum wybuchu, nie był to jedyny pojazd, który spadł do Wisły.

Szansę przeżycia mieli jeszcze tylko ci, których nie strącił podmuch. A mogło ich być wielu. Mimo dymu i samochodów rozmaitych służb, zgromadzonych możliwie blisko punktu zerowego, Kiernacki widział sporą część półkilometrowego mostu. Łatwo wyrobił sobie zdanie na temat przebiegu zdarzeń. Dużo trudniej było ustalić rozmiar strat, przy czym dotyczyło to i ludzi, i samego mostu. Część pojazdów padło ofiarą fali uderzeniowej; niektóre, nawet sporo oddalone, zostały trafione odłamkami – jeden wyjątkowo pechowy płonął aż na praskim brzegu – a pozostałe albo powpadały na siebie, albo zostały uwięzione między stertami pogruchotanego żelastwa. Na moście obowiązywało ograniczenie szybkości, więc skutki samych kolizji nie były groźne. Dramat polegał na tym, że jadąc wolno, kierowcy jechali także blisko poprzedników, skutkiem czego w strefie rażenia znalazło się dużo więcej pojazdów niż w przypadku eksplozji na dowolnej drodze zamiejskiej.

Most zasadniczo ocalał. Południowa strona wyglądała nawet na nietkniętą, pomijając oczywiście powyrywane latarnie, barierki i temu podobne. Północna część przęsła osiadła. Wybuch zmiótł wszystko w promieniu trzydziestu metrów i na pokruszone dźwigary działał jedynie własny ciężar – może dlatego setki ton żelbetu nie zwaliły się do Wisły. Gruzy wisiały jednak na poskręcanych, obnażonych prętach, które niemal na oczach gapiów uginały się milimetr po milimetrze, gubiąc bez przerwy kilkukilogramowe okruchy betonu. Na oczach Kiernackiego któryś z wypalonych wraków ruszył nagle z miejsca, minął oszołomionych ratowników i zaczął staczać się w głąb zapadliska.

Gdzieś bliżej, chyba za postawionym na sztorc mikrobusem, zawył przeraźliwie człowiek. Krzyk, szczęśliwie krótki, przebił się przez jazgot prujących blachy tarcz.

Kiernacki spojrzał w dół rzeki. Po czym odwrócił się energicznie i wystartował jak do stumetrówki. Przebiegł tylko kilka kroków. Wyhamował szybko, ale i tak omal nie przewrócił Izy Dembosz.

Stała, tuląc do piersi coś osmalonego i mokrego zarazem.

– Ten drugi most… – Kiernacki wyciągnął rękę. – Niech go zamkną. Nie wiem, może to głupie, ale…

– Już zamknęli – powiedziała bardzo cicho. Dopiero teraz zauważył, jaka jest blada. – Dobrze go uczyłeś.

Otworzył usta, zamknął je, jeszcze raz otworzył. Czuł, że nie powinien się odzywać. Że w ogóle nie powinno go tu być.

– Coś… coś się stało?

Bez pośpiechu, akcentując każdy ruch jak dobry mim, rzuciła mu w twarz to coś, co ściskała przy piersi. Nie miał problemów ze złapaniem nadpalonego pluszaka. Może misia, może pieska.

– Sześć lat – powiedziała gotującym się od dławionych emocji głosem. – Może siedem. – Popatrzyła na pokryte czerwienią palce. – Połówka kierownicy przebiła jej płuca. Chciałam jej to dać i… – Opuściła głowę.

– Przykro mi – wymamrotał.

Gdzieś z tyłu eksplodował bak z benzyną. Tłum gapiów zafalował.

– On… telefonował? Skąd wiedzieliście, że ten drugi most…?

– Zadzwonił. – Mówiła powoli, co nie dziwiło u kogoś filtrującego każde słowo. – Policja dostała wiadomość, że Poniatowski i Syrena zostały zaminowane i że trzeba usunąć ludzi. Ale zanim dojechał tu…

– Syrena? – przerwał jej. – Most Syreny? – Przytaknęła, nie podnosząc oczu. – Czekaj, czekaj… To nie jest czasem most samochodowy?

Wzruszyła ramionami i odwróciła się nieoczekiwanie, ruszając w stronę brzegu. Skoczył za nią, ale nie odważył się chwycić jej za ramię.

– Iza, ja mówię o tym bliższym! O kolejowym!

Przeszła jeszcze kilka kroków. Dopiero wtedy do niej dotarło.

Odwróciła się. Łez nie było dużo. Trochę zamglony błękit – nic poza tym.

– O czym ty mówisz?

– Ten kolejowy… – skinął, wskazując położony w dole rzeki most – Z wojskowego punktu widzenia to nawet lepszy cel. Samochodom wystarczy pontoniak.

Przenosiła spojrzenie z Kiernackiego na most i z powrotem.

– Myślisz, że tam też…? Myśli pan? – poprawiła się.

– Powiedz Woskowiczowi, by natychmiast tam kogoś posłał. Ze mną nie będzie rozmawiał, ale ciebie może wysłucha.

Wahała się jeszcze.

– Chyba… Nie sądzę, by to miało sens. O tych dwóch bombach jednak uprzedził – kopnęła jakiś odłamek. – Gdyby chciał wysadzić i trzeci… To konsekwentny czubek.

– Idź do Woskowicza. – Popatrzył jej w oczy i dodał: – Proszę.

Skinęła głową bez przekonania, ale ruszyła biegiem.


* * *

– To ostatnia – zdecydował się w końcu Kostek Zdrzałkowicz.

– Stary się wścieknie – ostrzegł go siedzący za konsoletą operator.

– Trudno. Za dużo słuchaczy wisi na telefonach, żeby puszczać muzykę i reklamy. To nie przepychanka w Sejmie. W domu Bauera wybucha trzy razy z rzędu, teraz jeden most wylatuje w powietrze, na drugi policja nikogo nie wpuszcza… Darujmy sobie rutynę.

– Ty tu rządzisz – westchnął tamten i zwolnił przycisk mikrofonu.

No dobrze. Do roboty.

– Dzień dobry – wplótł głos w końcówkę melodii. – Słucham.

– Dzwonię z samochodu, więc przepraszam za jakość. Jestem pod Raszynem. I pewnie pozostanę. Policja zamknęła szosę i chyba sprawdza każdy wóz. Ciekaw jestem, czy to przez ten wybuch.

– To bardzo prawdopodobne. Moi koledzy przez cały czas próbują się czegoś dowiedzieć, ale odsyłają ich do rzecznika. A ten, jak się pan pewnie domyśla, jest chwilowo nieuchwytny.

– Bo wie pan, korek jest gigantyczny. Na poboczach pełno policjantów z karabinami. I chyba widziałem wojskowe ciężarówki.

– Dziękuję panu. Miejmy nadzieję, że rzecznik pana komendanta się odnajdzie. Może pod Raszynem.

Następna w kolejce kobieta powróciła do nocnych hałasów i gazowników w garniturach. Potem zadzwonił ktoś, kto ugrzązł w podobnym do raszyńskiego korku, tyle że na północ od stolicy. Kolejny telefon był od taksówkarza, który omal nie wjechał na most Poniatowskiego i widział eksplozję. Podobnych relacji Kostek wysłuchał już kilka, ale ludzie mówili o powybijanych szybach i wpadających do rzeki samochodach. Tym razem rozmówca łamiącym się z przejęcia głosem zdał relację z tego, jak stoi na brzegu i patrzy na pływającą trzy metry dalej kobietę bez głowy i jednej ręki.

I puszczaj tu rockowe przerywniki.

Potem był jakiś liberał, który udowadniał, że winę za tragedię na Poniatowskim ponoszą wysokie podatki. Następny w kolejce zaczął naturalnie od polemiki z poprzednikiem apelu, by nie dopuszczać do głosu idiotów. Kostek upomniał go, po czym spocił się z lekka.

Coś sobie przypomniał.

Bogu dzięki w chwilę później mógł zejść z anteny, robiąc miejsce serwisowi. Zerwał się i w paru susach dopadł Anety.

– Słuchaj, na śmierć zapomniałem… Ma do nas dzwonić facet nazwiskiem Drzymalski. – Posłała mu zdziwione, ale i trochę zmieszane spojrzenie. – O kurczę… Dzwonił? – Gryzł przez chwilę wargę, oceniając rozmiary błędu. – Czemu go spławiłaś?

Postukała wymownie pulpit, rozjarzony lampkami czekających na połączenie słuchaczy.

– Nie brakuje rozsądniejszych – wzruszyła ramionami. – Nie obraź się, ale to jakiś wariat. Jak cię podszedł, że się zgodziłeś…?

– Wariat? Co powiedział?

– Że chce mówić o wojnie. Że niby Polska toczy z kimś wojnę, czy może on… Przepraszam, nie słuchałam zbyt uważnie. Zresztą mnie wkurzył. Powiedział, że jak go zaraz nie puszczę na antenę, dostanę kopa w tyłek i wylecę z pracy. Dosłownie. Nie oczekuj, że będę z wami łączyć kogoś takiego. Rzuci potem wiązankę w eter i…

– O której to było?

– No… czekaj… Na pewno przed tą historią z mostami. Pamiętam, że następny bardzo się podniecał tym gazem u Bauerów, a to przecież kaszka z mleczkiem w porównaniu z tym. – Zmarszczyła brwi, przyglądając się zasępionemu Kostkowi. – Aż tak narozrabiałam?

– Nie jestem pewien – westchnął. – Może nie. Ale… widzisz, spotkałem go, kiedy szedłem na dyżur. I on jeden mówił wtedy o bombie.

Oczy zrobiły jej się okrąglejsze.

– O tej? – zapytała cicho.

– Nie, nie… skąd. Dał mi… No, nieważne. W każdym razie dziwnie się zachowywał. – Operator stukał się w zegarek: serwis dobiegał końca. – Słuchaj, Aneta, gdyby się jeszcze odezwał, to go połącz, dobrze?


* * *

Nie musiała nic mówić: Kiernackiemu wystarczyła jej mina.

– Powiedział – oznajmiła – że tam na pewno nikt niczego nie rzucał z ciężarówki. A prywatnego pociągu Drzymalski nie ma.

Zastanawiał się kilka sekund, wodząc wzrokiem po sąsiednim moście. Potem popatrzył jej w oczy.

– Możesz skombinować mi karabin?

– Chyba pan żartuje…

– To chociaż pistolet. Ewentualnie sapera ze sprzętem. Wystarczy porcja trotylu, detonator i kawałek lontu.

– Chce pan poprawić niedoróbki wychowanka?

– Zawołaj Dopierałę. I przestań nazywać mnie panem.

– Chce pan – zaakcentowała twardo – wysadzić kolejny most?

Kiernacki ruszył w stronę samochodu. Dogoniła go, gdy przepuszczał czwórkę strażaków, dźwigających koc z poczerniałymi zwłokami.

– Dość tego! – rzuciła. – Nie jest pan jakąś cholerną primadonną!

Nie odezwał się. Stał nieruchomo ze wzrokiem przyklejonym do praskiego brzegu. Iza podążyła śladem jego spojrzenia i też zastygła.

Na most kolejowy wtaczała się lokomotywa, ciągnąca niekończący się sznur wagonów towarowych.

Pociąg przejechał pięćdziesiąt metrów, sto, sto pięćdziesiąt… Nic się nie działo. Ale w postawie Kiernackiego, w nerwowym napięciu mięśni było coś, co sprawiło, że nawet nadchodzący Dopierała nie zadał żadnego pytania, tylko stanął obok i tak jak oni patrzył w tamtą stronę.

Nie czekali długo. Lokomotywa była już tylko kilkadziesiąt metrów od zachodniego brzegu, kiedy pod jej kołami błysnęło krótko białą plamką światła.

Huk też nie imponował. Rozpłynął się w hałasie pomp, generatorów i silników samochodowych. Trudno było uwierzyć, że takie nic mogło zaowocować równie spektakularnym efektem.

Jeden po drugim, ze złudną powolnością ginących dinozaurów, kolejne wagony wypadały z torów, kładły się na bok, łamały kratownice i spadały do płynącej dołem rzeki.

Kiernacki odczekał, aż ostatni z tych mniej szczęśliwych znieruchomieje na stercie pogiętego żelastwa, po czym skinął głową w stronę samochodu.

– To by było na tyle. Możemy wracać. Nic tu po nas.

Rozdział 7


Aneta najwyraźniej przejęła się prośbą: po prostu odłączyła aktualnego rozmówcę. Spokojny głos dopadł Zdrzałkowicza zupełnie nagle, jak tam, na parkingu.

– Dobry wieczór, panie Kostku. Trudno się do was dopchać.

Kostek wykonał głęboki wdech. Potem, nie bez wysiłku, starał się posłać w eter swój dobroduszny, życzliwy uśmiech.

– Witamy w Trójce. Słucham.

Zakręcił palcem, upewniając się, czy rozmowa jest nagrywana. Niby wszystkie były, ale wiadomo: rutyna zawodzi właśnie wtedy, gdy staje się potrzebna.

Operator uspokajająco uniósł kciuk.

– Nazywam się Drzymalski – powiedział człowiek z parkingu. I dodał z wyczuwalnym uśmiechem: – Dariusz Drzymalski. – Odczekał chwilę. – Na początek chcę prosić, by mnie nie wyłączać.

– Nie robimy tego naszym słuchaczom – zapewnił Kostek.

– Miałem na myśli policję, służby specjalne i tym podobne. Widzi pan, panie Kostku, wypowiedziałem Polsce wojnę.

– Nie wiem, czy dobrze rozumiem… – Zdrzałkowicz przygotował się psychicznie do trudnej rozmowy. Dlatego się nie roześmiał. – Co konkretnie ma pan na myśli?

– Wojna to wojna. Polega z grubsza na zadawaniu przeciwnikowi możliwie bolesnych strat. Dziś na przykład wysadziłem wam most. Jeśli zapalnik nie zawiedzie, zaraz stracicie drugi. I chyba jakiś pociąg.

Kostek musiał przełknąć ślinę.

– Chce pan powiedzieć, że to pan to wszystko…?

– To i parę innych rzeczy wcześniej. Przykro mi z powodu wybuchu na Poniatowskim. Nie mam pewności – może to wina zapalnika. Ale raczej jakiś analfabeta próbował majstrować przy ładunku. Rozrzuciłem ostrzeżenia i dałem wszystkim dużo czasu na ewakuację. Zapalnik był sprawdzony. Nie prowadzę wojny z cywilami, chcę to mocno podkreślić. Na pewno będą ginąć, bo w nowoczesnej wojnie giną głównie oni, ale mogę obiecać, że spróbuję ograniczać straty. Będę telefonował do pana i mówił, czego nie powinni robić, jeśli nie chcą się narażać.

– Przepraszam… pan to wszystko mówi poważnie? – Zdrzałkowicz sam był śmiertelnie poważny. Choć na zdrowy rozum nie powinien.

– Wiem, że to brzmi dziwnie – przyznał Drzymalski. – Ale niech się pan zastanowi: co jest nie tak, pomijając dysproporcję sił? Nie wierzy mi pan, bo jestem sam, a po drugiej stronie stoi całe spore państwo. Ale nie jestem wariatem. Nie mówię, że wygram. Wielu naszych narodowych bohaterów przegrywało swoje wojny. A z kolei większość z nich podejrzewała, że tak będzie, albo nawet miała pewność. Czy to znaczy, że byli bandą idiotów? Powstanie warszawskie to taki bunt u czubków?

– Przyzna pan, że to, co pan robi, i powstanie to trochę…

– Przyznaję. Ale muszę się streszczać. No więc macie wojnę. Od stycznia, nawiasem mówiąc, bo wtedy posłałem premierowi ultimatum.

– Ultimatum?

– Przedstawiłem rządowi kilka warunków. Gdyby je wówczas spełnił, nie doszłoby do tego. O szczegóły proszę pytać pana Bauera. To znaczy: nie pan osobiście. Za dobrze pan robi to, co robi. Każdy powinien trzymać się tego, co umie najlepiej. Ja na przykład jestem dobrym żołnierzem. Chcę uświadomić obywatelom waszego państwa, że stracą wielu swoich żołnierzy, nim wojna dobiegnie końca. O policjantach nie wspominam, bo to zawodowcy. Ale większość wojska mamy… macie nadal z poboru. Jeśli nie chcecie tracić chłopaków, powinniście wpłynąć na wasz rząd. Taniej wyjdzie, naprawdę.

– Nie chcę pana urazić – Kostek zerknął na nieruchome twarze za szybą – ale rozumie pan, jak trudno w to uwierzyć.

– Pewnie.

– Skąd możemy wiedzieć, że mówi pan prawdę? – zapytał łagodnie. Za szybą musiał rozdzwonić się telefon, bo ktoś po omacku odnalazł słuchawkę, nie odrywając zahipnotyzowanego wzroku od głośnika. Sam był w niewiele lepszym stanie. Miał wrażenie, że śni na jawie. Chyba tylko dlatego nie dręczyła go myśl, że być może robi z siebie głupka na antenie.

– Skoro już pan zapytał… Jutro mam zamiar zadać cios waszemu systemowi energetycznemu. Konkretnie wolałbym… a, niech tam… No dobrze, tym razem powiem. Nie rozkręciliście się jeszcze, i tak niczemu nie zapobiegniecie. Mam w planie zniszczenie odcinka rurociągu jamalskiego. Z góry przepraszam panie domu. Radzę wcześniej ugotować obiad. A spacerowicze niech trzymają się z dala od zagrożonej strefy. I pilnują dzieci. Myślę, że te nieroby z urzędów gminnych zdążą ustalić przez noc, którędy biegnie rura, i podadzą to do wiadomości. Jeśli ktoś spłonie żywcem – pomijając saperów – to będzie wyłącznie ich wina. Urzędników.

Jezu. Ten facet był największym świrem, jaki kiedykolwiek dorwał się do głosu w Polskim Radiu. Kostek po raz pierwszy od debiutu modlił się o awarię. Nie miał pojęcia, jak prowadzić taką rozmowę.

– Tą rurą – zmusił się do słabego uśmiechu – płynie głównie rosyjski gaz dla Unii. Bierze pan pod uwagę, że za jednym zamachem zrazi pan do siebie jednych i drugich?

Zdrętwiał, gdy usłyszał rozbawiony śmiech.

– A wie pan, nie pomyślałem. Wygląda na to, że z wojny polsko-drzymalskiej zrobi się ogólnoeuropejska. Aż strach pomyśleć, w jakie jeszcze szambo wpakują ten biedny kraj panowie politycy.

Za szybą sprzeczano się gwałtownie. To ten telefon. Ktoś zadzwonił i kazał przerwać audycję. Ktoś musiał zadzwonić: w Polsce nie brakuje prokuratorów, którzy podciągnęliby to wszystko pod współudział w akcie terroryzmu. Nic dziwnego, że nerwy puszczały.

– Pewnie nie ma sensu prosić, by pan przestał? – domyślił się.

– Warunki pokojowe wyszczególniłem w liście otwartym do premiera i mediów. Jutro powinien pan go dostać. A teraz najważniejsze. Będę się komunikował ze społeczeństwem za pośrednictwem Trójki. Macie odpowiedni zasięg, no i da się was słuchać, kiedy akurat mówicie. Bo z muzyką to już różnie… No więc będę dzwonił. Na wypadek, gdyby ktoś chciał mnie odciąć od radia, z góry zapowiadam, że potrafię wziąć odwet. Dziś w nocy uprzedziłem BOR, że dom premiera może zrobić bum. Dałem jego rodzinie czas i dopiero potem ostrzelałem, mam nadzieję, że z powodzeniem, pirotechników. Następnym razem mogę nie być taki rycerski. Samych parlamentarzystów macie przeszło pół tysiąca. Każdy gdzieś mieszka, ma rodzinę, samochody, nieruchomości. Proszę dodać drugie tyle VIP-ów z rządu i resztę tej bandy, a potem powiedzieć, kto tego wszystkiego upilnuje. Za każdą próbę zakneblowania mi ust któryś z tych dżentelmenów gorzko zapłacze. Opozycji też to dotyczy. Nawiasem mówiąc, ostrzegam firmy ubezpieczeniowe, by nie podpisywały na gwałt umów z tego typu facetami. Bo stracą. Jeśli dziennikarze doniosą o czymś takim… Jest kilka inwestycji, które łatwo puścić z dymem, a które są ubezpieczone na wielkie pieniądze.

– Pan… nadal mówi serio? – upewnił się Kostek.

– Nadal. A teraz coś dla policji. Nie ukrywam, że będę się poruszał po całym kraju, a wasze blokady mogą utrudnić mi życie. Więc od tej chwili zaczynam likwidować każdego spotkanego przy drodze policjanta. Przykro mi, ale drogówki też to dotyczy. Dlatego apeluję do kierowców o samodyscyplinę. I o słuchanie Trójki. Niektóre szlaki będę wyłączał z ruchu; lepiej, by o tym wiedzieli.

Zdrzałkowicz nosił się z tym pytaniem od jakiegoś czasu. W końcu dojrzał do jego postawienia.

– Można wiedzieć, dlaczego pan to robi?

– Dlaczego? – Drzymalski chyba nie spodziewał się takiego postawienia sprawy. – No… to proste. Walczę o sprawiedliwość. I wolność. Jak wszyscy zawsze.


* * *

Wnętrze było spartańskie: dwa tapczaniki, szafa, stół z parą krzeseł, dwie lampki. Zamiast łazienki mała umywalka z pękniętym lustrem.

– To musi nam wystarczyć. – Głos Izy brzmiał sucho i oficjalnie, lecz właśnie dlatego Kiernacki zastanawiał się, czy nie próbuje w ten sposób ukryć zakłopotania. – Mam nadzieję, że nie liczył pan na Marriotta.

– Uchowaj Boże. Jeśli nie chrapiesz za głośno, mnie pasuje.

Opadł na tapczan i zaczął się huśtać, testując sprężyny.

– Może źle się wyraziłam – przyznała chłodno. – Mówię, że też mam taki pokój. Nie, że mamy ten jeden na spółkę. Aż tak… – urwała, do reszty tracąc humor.

– …źle nie jest? – dopowiedział. – Ale i nie najlepiej. Po tym manifeście Drzymalskiego oczekiwałem czegoś bardziej ekskluzywnego.

– Może na nim się skupmy – zaproponowała, zamykając drzwi. – Nie sądzę, by po tym radiowym wystąpieniu panowie Z. W. Z. spali tej nocy. A to znaczy, że i my nie powinniśmy. – Poklepała kieszeń z komórką. – To tylko kwestia czasu.

Zawahała się, po czym ściągnęła kurtkę i niedbale rzuciła na tapczan. Pod spodem miała szary podkoszulek męsko-damskiego typu. Rozmiar był uniwersalny i bawełna wisiała luźno, nie pozwalając ocenić tego, co skrywa. Jeśli coś odbiegało od przeciętnych proporcji kobiecego ciała, to ramiona. Były w zasadzie szczupłe, ale przez jedną chwilę, gdy dziewczyna naprężyła mięśnie w trakcie uwalniania się od kurtki, Kiernacki odniósł wrażenie, iż jest silniejsza, niż wygląda.

Ciekawe, dlaczego nie nosi obrączki. Nawiasem mówiąc, innej biżuterii też ani śladu, nigdzie. Ani lakieru na dość krótko obciętych paznokciach. Wyglądała dokładnie tak, jak powinien wyglądać żołnierz płci żeńskiej. Włosy miała spięte gumką tak ciasno, że niemal słyszał trzask wyrywanych cebulek. Tylko uszminkowane usta psuły wizerunek damskiego wojownika.

Wrzuciła w nie miętusa i usiadła na krześle, zakładając nogę na nogę wyjątkowo niedbale.

– Jakieś sugestie?

– Pewnie. Powinniśmy dokończyć tego brudzia.

– A w sprawie Drzymalskiego? – zapytała beznamiętnie.

– Jedna, ale mało realna. Proponowałbym rządowi poczekać na jutrzejszą pocztę, dowiedzieć się, czego chce, i dać mu to.

– Bądźmy poważni. Żaden rząd nie może się ugiąć pod presją terrorysty.

– Mówiłem, że to nierealne – wzruszył ramionami. – Wojny kończą się przy stole rokowań, gdy jedna ze stron dostanie zdrowo po dupie. Boję się, że do tej fazy nie dojdziemy. Drzymalski nie ma ładunku jądrowego, a niczym mniejszym raczej rządu nie zastraszy.

– A co z drugą możliwością? To działa w obie strony.

– Pytasz, czy może spasować? Ba! To się właśnie nazywa pytanie za dziesięć punktów. Nie mam pojęcia.

– Niewielki z pana pożytek – mruknęła. – Jak dotąd, nie powiedział pan niczego, czego byśmy sami nie wiedzieli. Ziętarski mógł lepiej wydać te dziesięć tysięcy.

– Brutto – uściślił. – Pewnie, że mógł. Nowe biurko, dywan…

– Musimy im coś dać. – Na chwilę przestała ssać drażetkę, co miało zapewne dodać stanowczości jej sugestii. – Bo po prostu odeślą pana do domu.

– Muszę być zmęczony – ziewnął. – Odniosłem właśnie irracjonalne wrażenie, że to by cię zmartwiło.

Usłyszał chrupnięcie miażdżonego cukierka.

– Jeżeli pan myśli, że się tak cholernie świetnie bawię w pana towarzystwie… – nie próbowała kończyć.

Przez chwilę siedzieli, nie patrząc na siebie. Potem Kiernacki wstał, zajrzał do szafy, zerknął w okno.

– Nawet namiastki barku – powiedział. – Pokoik sierżancki, honorarium jak dla sekretarki z firmy konsultingowej, zaangażowanej do prywatyzacji fabryki wykałaczek. Mam pytanie.

– Niech zgadnę: „Niby dlaczego miałbym się wysilać”, prawda?

– Brawo.

– Założyłam – powiedziała powoli – że zależy panu na życiu Drzymalskiego. Wiem, że byliście sobie bliscy. Jak na wojskowe układy.

– Jak na wojskowe – zgoda. Ale to było z piętnaście lat temu. I nie wysadzał wtedy mostów razem z ludźmi.

– To co pan tu robi? – patrzyła na niego z napięciem.

– Właśnie się zastanawiam. Mówiłaś… – urwał. – Chociaż nie, nawet nie to, że mówiłaś. Bardziej: dałaś do zrozumienia. No więc odebrałem to tak, że inni chcą go załatwić, a ty raczej nie. – Czekał chwilę, lecz nie zareagowała. – To jak to w końcu jest?

– Chcę go powstrzymać – powiedziała spokojnie. – To mój priorytet. Ale wolałabym, by przeżył. Tym się różnię od Woskowicza i Zagrody. Taki fach. – Cień uśmiechu przemknął przez jej usta. – Dla psychologa martwy obiekt to porażka. W Złocieńcu odwiodłam jednego kaprala od strzelenia sobie w łeb, może od zastrzelenia jeszcze kogoś. To mój życiowy sukces. Miło byłoby go powtórzyć.

– Dlatego wzięli akurat ciebie? – Skinęła głową. – Ot tak, za same zasługi? Na tej sprawie można wypłynąć. Dziwne, że nie załapał się żaden krewny i znajomy Królika.

– Kiedy mnie brali, to nie było jeszcze takie spektakularne. I miało pozostać tajne. A do tego oficer nadaje się bez porównania lepiej niż córka szwagra. I w razie porażki można się wytłumaczyć: „Zrobiliśmy co w naszej mocy, zaangażowaliśmy najlepszych, wypróbowanych ludzi”. Nie mówię tego, by się chwalić, ale ten chłopak w Złocieńcu zabarykadował się w wartowni z kupą broni i trzema zakładnikami. Poszłam do niego sama. Mogłam nie wrócić. Psychol to psychol, nigdy nic nie wiadomo.

– Wiesz, co mi się w tobie podoba? – Usiadł po drugiej stronie stołu. – Nie używasz zawodowego żargonu. Szkoda, że mnie aż tak nie lubisz. Fajnie by się nam razem pracowało.

Jej twarz zastygła w doskonale nijaką maskę.

– „Aż tak” to przesada. Niby dlaczego miałabym aż tak nie lubić kogoś, kogo nie znam? To… nieracjonalne.

– Nielubienie mnie jest z samej definicji nieracjonalne – zażartował. – Jestem strasznie fajnym facetem. Każdy ci to powie.

– Drzymalski też?

– To na to liczysz? Że cię uwiarygodnię w jego oczach?

– To źle?

– Tego nie powiedziałem. Jeśli się upierasz, że musimy być sobie zupełnie obcy, to niby po co miałbym cię oceniać? Chcę tylko wiedzieć, jak to sobie wyobrażasz. Co zrobimy, by go powstrzymać. Jakoś nie możemy przejść do konkretów. Nawet nie wiem, co jeszcze przeskrobał.

W jej spojrzeniu pojawiła się czujność.

– To znaczy? – zapytała ostrożnie.

– Porwał córkę jakiegoś zbira, a potem może, ale nie na pewno, zastrzelił paru posłów. To oczywiście robi wrażenie, ale nie na kimś takim jak generał Zagroda. Żandarmi, wybacz szczerość, mają w dupie cały parlament i córki wszystkich polskich gangsterów. A Zagroda aż się pieni pod maską spokoju. Ciekawe dlaczego? I co w ogóle robi tu armia? Drzymalski to, zdaje się, cywil.

Przygryzła wargę. Widać było, że walczy z wątpliwościami. Ale – co Kiernacki odnotował z uznaniem – walka, choć zacięta, nie była przewlekła. Potrafiła podejmować decyzje.

– Według mojej oceny jednak pan zostanie – powiedziała trochę wyzywająco, jakby prowokując go do polemiki. – Więc zaryzykuję. Ale uprzedzam: wojsko przepuści pana przez wszystkie możliwe poligony, jeśli ta informacja wycieknie. Bo posła można zabić, a bandziorowi porwać córkę i nikogo to nie śmieszy. Ale nie można puszczać w świat wiadomości, że jeden facet rozbroił pluton komandosów.

– Co zrobił? – Kiernacki rzucił jej spojrzenie pełne niedowierzania.

– Dobrze pan słyszał. Pluton. Na drodze ze strzelnicy. Nie znam szczegółów, wiem tylko, że parę dni temu jakiś facet pasujący do rysopisu Drzymalskiego napadł na pododdział Szóstej Desantowej, zabrał im dziewiętnaście sztuk broni strzeleckiej, trzy karabiny maszynowe, trzy granatniki RPG-7, parę kamizelek kuloodpornych, hełmów, bluz i spodni, no i jeden moździerz kalibru 60 milimetrów. W zamian zostawił furgonetkę, ale to mała pociecha, bo była kradziona i wojsko musi ją oddać. – Dopiero teraz zmarszczyła brwi, komentując wyraz twarzy Kiernackiego. – To pana bawi?

– Przepraszam – spoważniał. – Mam nadzieję, że nie było tam żadnego zawodowego?

– Myślałam, że spyta pan, czy nie było ofiar.

– Gdyby były, to taka wrażliwa dziewczyna od nich by zaczęła – odciął się. – Zresztą właśnie o ofiary pytam. Oficer byłby skończony po czymś takim. Chociaż, jak się domyślam, Drzymalski nie dał im szans. Nie ma mocnych na fachowca z wymierzoną bronią. Co to było? Ta sama tetetka?

– A jakie to ma znaczenie? – wzruszyła ramionami. – Nie mieli ani jednego naboju. Nawet gdyby to był muszkiet…

– Racja. Ale znaczenie ma. Mamy go znaleźć, tak? – Nie zareagowała w żaden sposób. – Najlepiej my, bo inni mogą na początek postrzelać, a to nie sprzyja braniu jeńców psychologią. Więc weźmy się do tego jak trzeba. Koniec nitki w rękę i kierunek kłębek.

– Pan to mówi poważnie? – Chyba ją rozbawił. – Mamy bawić się w detektywów? My? Po to pan przyjechał?

– Przyjechałem, by nie trafić do więzienia za odmowę stawiennictwa. Już nie pamiętasz? – Wytrzymała jego spojrzenie. – Mogę udawać kretyna, co mi nieźle wychodzi, albo robić coś pożytecznego.

– Najpożyteczniejszy pan będzie jako ekspert. Niczego więcej się od pana nie oczekuje.

– Się – powtórzył. – A ty, czego ty oczekujesz?

Zwlekała z odpowiedzią, bawiąc się sznurówką.

– Jestem drugorzędnym członkiem dużego zespołu. Nie ma znaczenia, czego oczekuję.

– Wiesz co? – Dźwignął się, stanął obok tapczanu. – Jak zadzwonią, powiedz, że po długiej i ciężkiej pracy umysłowej doszliśmy do wniosku, że Drzymalski naprawdę spróbuje jutro rozwalić ten rurociąg.

Schylił się, uniósł pokrywę i zaczął wykładać pościel.

– Chyba… nie chce pan iść spać?

– Masz lepszy pomysł na wykorzystanie tego? – poklepał kołdrę. – Jestem otwarty na propozycje.

Nie patrzył w żaden szczególny sposób. Ze dwadzieścia razy oglądała go z takim leciutkim uśmieszkiem na ustach. Nie mógł spodziewać się tego typu reakcji.

Pewnie dlatego nie zrobił nic, by nie dostać po pysku. Nie poruszył się. Minęła go i szybkim krokiem wypadła na korytarz. Stał przez chwilę nieruchomo. Potem powlókł się do drzwi i zamknął je. I dopiero na końcu podniósł dłoń i ostrożnie dotknął cieplejszego z policzków.


* * *

– Domieszka rdzy zdaje się wskazywać, że trotyl pochodził z niewybuchów. Jakieś ćwierć tony. Dość jednolity skład, więc raczej jeden, dwa duże pociski niż przypadkowa zbieranina małych. Prawdopodobnie późnowojenna niemiecka bomba z dodatkiem substytutów, choć nie wykluczamy…

– Darujmy sobie archeologię – przerwał siwowłosemu majorowi generał Zagroda. Był w samej koszuli, w dodatku zmiętej po nieprzespanej nocy. W porównaniu z nim siedzący z boku i jakby nieco znudzony Woskowicz prezentował się zaskakująco rześko.

– Kazałem sprawdzić, które z naszych ekip miały ostatnio do czynienia z podobnymi znaleziskami – oświadczył major. – Jeśli to jedna bomba, to najmniej półtonowa, a tych nie znajdujemy codziennie. To byłby ważny ślad.

– O ile jakiś chłop nie sprzedał jej na pniu – zauważył kapitan lotnik. Gabinet Zagrody gościł tego ranka reprezentantów wszystkich chyba formacji WP, z marynarzami włącznie. – Albo sami saperzy, bez wpisywania do raportu.

– To już nie moja działka – rozłożył ręce major. – Ale nie wierzę, by żołnierze z patrolu rozminowującego opchnęli na lewo taką ilość. To fachowcy. Za dobrze wiedzą, co znaczy ćwierć tony trotylu w rękach amatora.

– Ten Drzymalski to zdaje się nie taki znów amator – któryś z żandarmów zerknął na Kiernackiego. – Myśli pan, że poradziłby sobie sam z tą robotą na mostach?

– Starałem się mieć wszechstronnych żołnierzy – skinął głową Kiernacki. – Maszerowanie im nie szło, ale poza tym… Tak, poradziłby sobie. Był po technikum. Raz naprawił mi budzik.

– W bombie zrzuconej na most Syreny nie było budzika – powiedział ponuro saper. – Moi chłopcy zdążyli ją sfilmować i dość dokładnie obejrzeć, zanim… W każdym razie ktoś odwalił kawał solidnej roboty. Pełno zmyłek, otwory zaślepione na amen, a w środku chyba mechanizm bezwładnościowy. Wybuch zainicjował zapalnik chemiczny albo cichy zegar, ale sądząc po tym, co się stało na Poniatowszczaku, musiał być i bezwładnościowy. Chyba że to radiowe gadanie o unikaniu ofiar, napis na kadłubie i ulotki to pic. Ale tak czy siak nie lekceważyłbym drania. Oglądałem tory na moście kolejowym. Bardzo fachowa robota, a wszystkie składniki legalnie kupione na wolnym rynku.

– No, sam ładunek chyba nie – zauważył generał.

– Chemicy zajęli się głównie tymi dużymi bombami, ale obawiam się, że to nie był trotyl. Ani nic przyzwoitego, wojskowego pochodzenia. Raczej dużo czegoś słabszego. Może ładunku górniczego, może mieszanki wydłubanej z petard albo w ogóle domowej kompozycji.

– To chyba dobrze? – zapytał niepewnie marynarz.

– Tak i nie. Wiemy, że ma ograniczony dostęp do materiałów, ale jeśli potrafi chałupniczo produkować jakiś słabszy ekwiwalent…

– Każę sprawdzić wszystkie firmy handlujące fajerwerkami – oznajmił przebudzony nagle Woskowicz. – A przy okazji… Chyba powinniśmy doprecyzować zakres zadań. Bez urazy, panowie, ale wojsko nie jest pomyślane do prowadzenia spraw kryminalnych. Powinniście raczej skupić się na prewencji. Sam pan wie – zwrócił się do sposępniałego Zagrody – jak słaby pion dochodzeniowy ma żandarmeria.

– To pana opinia – mruknął generał.

– Nie mówię o jakości, ale wszystkiego macie mało. A policja i UOP już teraz wchodzą sobie w paradę, denerwują świadków, przesłuchując po parę razy. Jeśli dojdą jeszcze żandarmi… Wiem z doświadczenia, że taki udręczony świadek potrafi celowo coś zataić. Uzgodniłem z ministrem Ziętarskim, że ograniczycie wasze poszukiwania do wątków czysto wojskowych.

Zagroda milczał przez chwilę, dając w ten sposób do zrozumienia, że przyjmuje do wiadomości, ale bez entuzjazmu.

– Tyle o bombowym tropie – przemówił wreszcie. – Pan Woskowicz sprawdzi hurtownie z petardami, a my grupy rozminowania. I poligony. Nie można wykluczyć, że to cholerstwo przyjechało z jakiegoś wojskowego lasku. W poradzieckich bazach niejedno jeszcze można znaleźć. Panów lotników zachęcam, by rozejrzeli się po swoim gospodarstwie. Ćwierć tony ładunku najprościej wydłubać z bomby lotniczej, a z jednej brakującej bomby logistyk łatwiej się wytłumaczy niż z kilkuset pocisków. A teraz kwestia łączności. – Spojrzał na Woskowicza. – Namierzyliście telefon?

Strzał był celny, o czym świadczyła pokerowa mina pułkownika.

– Tak i nie – mruknął. – To komórka.

– Telefon to telefon. Numer chyba ustaliliście. I lokalizację.

– Z dokładnością do gminy. W mieście guzik nam to daje, a oczywiście dzwonił jeszcze z Warszawy. Wiemy tyle, że z aparatu zarejestrowanego na własne nazwisko. I że więcej aparatów nie kupił. Ten jeden wyłączyliśmy.

– Ostrzegał, by tego nie robić – przypomniał Kiernacki.

– Słucham? – pułkownik rzucił mu zdziwione spojrzenie.

– Groził eskalacją wojny, jeśli będziemy próbowali odciąć go od radia. Wziął pan to pod uwagę?

Woskowicz nie potrafił wybrać między szyderczym śmiechem a ostrzegawczym powarkiwaniem.

– Ma pan zamiar recenzować moje posunięcia? Chyba nie za to panu płacą. I wolałbym nie słyszeć więcej słowa „wojna”. To psychopata. Z nimi nie prowadzi się wojen; na nich się poluje.

– Nazwa nazwą – odezwała się po raz pierwszy siedząca obok Kiernackiego porucznik Dembosz – ale co to w praktyce oznacza? Co konkretnie mamy robić w związku z tym, że Drzymalski nie jest wrogiem, ale szaleńcem? Zabrać wojsku karabiny i rozdać kaftany bezpieczeństwa?

– Chodziło mi o precyzję. – Może dlatego, że siedziała w jednej linii z Kiernackim, nie silił się na zmianę wyrazu twarzy. – Miejmy szacunek dla pojęć. Ci kretyni dziennikarze o niczym innym dzisiaj nie mówią, tylko o wojnie. Przynajmniej my nie dajmy się zwariować. To jeden człowiek, nie armia. Nawet nie grupa terrorystyczna. Jeden starszawy pan z brzuszkiem, może zakładający teraz okulary, by poczytać o swoich sukcesach. Odrobina wysiłku, a dostaniemy go żywego. To jest ten konkret – przeniósł wzrok z dziewczyny na generała. – Minister chce mieć Drzymalskiego, nie jego zwłoki. Niech będzie bez rąk, nóg czy co mu tam odstrzelicie, ale niech ma język i sprawną głowę. Jest zbyt wiele pytań bez odpowiedzi.

– Zwróciłem już na to uwagę – oznajmił chłodno generał. – My też go chcemy złapać, a nie zabijać. Nie sądzę, by nosił przy sobie dziewiętnaście… – nie dokończył. Pogłębiona zmarszczka nad nosem uzmysłowiła Kiernackiemu, że krąg dobrze poinformowanych nie jest bynajmniej tożsamy z kręgiem osób dopuszczonych do narady. Zagroda nie gryzłby się w język, gdyby wieść o utracie dziewiętnastu automatów rozeszła się szeroko po armii.

– Z tym mogą być problemy – zwrócił się do Woskowicza jeden z żandarmów. – W listach gończych dla patroli napisali, że to były żołnierz oddziałów specjalnych i w dodatku snajper. Ja wiem, że po tylu latach to nie musi wiele znaczyć, ale czy moi ludzie tak na to spojrzą… Jak mam im tłumaczyć, by czekali na okazję? Dla policjanta mierzenie po nogach to może rutyna, ale w wojsku? Dla żołnierza przeciwnik wygląda jak tarcza na strzelnicy. Głowa, klata – koniec. Tam się celuje.

– Nie rozmawiamy o walkach frontowych – rzucił zniecierpliwiony Woskowicz. – Wyobraża pan sobie, że to będzie atakowanie okopu z Drzymalskim w środku? Albo szturmowanie budynku? Chyba już ustaliliśmy – znów popatrzył na Zagrodę – że to moi ludzie zajmą się nim, gdy uda się go zlokalizować i zablokować. – Generał odwzajemnił się doskonale nijakim spojrzeniem. – Macie go przytrzymać, resztę zrobią antyterroryści.

– Łatwo powiedzieć – wyburczał któryś z oficerów.

Woskowicz uśmiechnął się nieoczekiwanie.

– Możecie panowie przekazać swoim ludziom, że za martwego Drzymalskiego dajemy premię równą miesięcznym poborom. Żywy jest wart rocznej pensji. Łatwo zapamiętać. Oczywiście – dodał – nie tylko ludzie z patrolu mogą liczyć na premię. Wyżsi przełożeni też swoje dostaną. O awansach nie wspominając.

– To miłe – rzucił jakby przez zęby Zagroda.

– Sprawa zrobiła się głośna – Woskowicz wykonał gest skromności. – Są i dobre tego strony. Bohaterowie mogą liczyć na…

– Że pan nie wspomina – dokończył myśl generał. – Chyba że chodzi o awanse w UOP-ie. Bo w armii, póki co, ich nie rozdajecie. To tak na marginesie. Żeby nam się kompetencje nie myliły.

Pułkownik okazał się lepszym dyplomatą. Skrył emocje za godnym pokerzysty uśmiechem.

– A propos kompetencji – odezwał się po krótkiej przerwie. – Umówiliśmy się wstępnie, że weźmiecie na siebie zabezpieczenie dróg gruntowych w rejonie rurociągu. Policja zapewnia, że obsadziła wszystkie publiczne, czyli twarde. Wystawili posterunki w odległości do piętnastu kilometrów i ostro czeszą. Ale to oczywiście wyrywkowe kontrole. Zastanawialiśmy się i doszliśmy do wniosku, że jeśli Drzymalskiemu uda się prześliznąć, najprawdopodobniej zjedzie w jakiś leśny dukt. Generał Malewicz chce wiedzieć, do jakiego stopnia je zabezpieczyliście i co jeszcze możecie zrobić. Bo podobno żandarma równie łatwo spotkać w terenie, co Drzymalskiego.

– To pewnie przez te zielone mundury. W lesie słabo nas widać. – Zagroda dał swoim oficerom parę sekund na poszczerzenie zębów, po czym dodał poważnie: – Posłałem wszystko, co miałem. Ale, moim zdaniem, to strata czasu. A co pan o tym sądzi, kapitanie?

Kiernacki nie od razu zrozumiał, że o niego chodzi. Zagapił się na profil Izy i gdyby nie obróciła głowy, śląc mu wyczekujące spojrzenie, pewnie zmusiłby Zagrodę do rzutu popielniczką.

Odwrócił się, klnąc swój brak ostrożności. Dziewczyna raczej niczego nie zauważyła, ale inni…

– W lesie… – Jezu, o czym oni mówili?! – No cóż… las… Myślę, że on chętnie będzie trzymał się lasu.

Czuł, że spudłował. Gapili się na niego wszyscy, ale tylko w dwóch twarzach doszukał się śladu zrozumienia. I to akurat w tych, które z dwojga złego wolałby oglądać zdziwionymi. – Woskowicza i Zagrody.

– Pytałem – wyjaśnił Zagroda – czy, pana zdaniem, warto czekać na Drzymalskiego przy rurociągu. Przynajmniej dzisiaj.

– Jako żołnierz na pewno nie poszedłby tam, gdzie się go spodziewają. Ale teraz… Nie wiem. W swojej jednoosobowej armii jest taktykiem, ale i strategiem. A to zmienia postać rzeczy.

– Armia? – Woskowicz się skrzywił. – Strategia? Pan też? Aż tak wam dopiekł brak wojny, że koniecznie chcecie zrobić ją z tego? Panowie, trochę powagi!

– Kapitan Kiernacki chciał powiedzieć, jak to wygląda z punktu widzenia Drzymalskiego – odezwała się dziewczyna.

Kiernacki był do tego stopnia zaskoczony, że musiał się zastanowić, czy właśnie to miał na myśli.

– To miłe, że zespół psychologiczny stara się być pomocny – powiedział na pozór życzliwie Woskowicz. – Ale tracicie tu chyba czas. Taktyka to nie wasza działka. Oczekiwalibyśmy raczej pisemnej analizy. Ocena osobowości poszukiwanego, prognoza jego działań, propozycje kontrposunięć… Nie uważa pan, generale?

Kiernacki uprzedził Zagrodę.

– Przepraszam – zaczął, nie czekając na pozwolenie. – Jeśli mamy być użyteczni, musimy mieć dostęp do najświeższych informacji. To gra zespołowa.

– Nawet pan nie wie, jak bardzo – zgodził się Woskowicz. I powrócił wzrokiem do generała. – Do samej blokady rurociągu skierowaliśmy czterysta wozów patrolowych. Można zapytać, ile wy wysłaliście?

– Za mało. – Kiernacki nie tylko nie zrozumiał niemej sugestii, że rozmowa z nim dobiegła końca, ale co gorsza, nie dał gospodarzowi szansy zabrania głosu. – Nawiasem mówiąc, policja też się nie wysiliła.

Woskowicz poczekał chwilę, zerkając z nadzieją na generała. Gromy, nawet te bezgłośne, jednak nie padły. Sam musiał udzielić Kiernackiemu lekcji pokory.

– Nie ma pan pojęcia o tej robocie – rzucił lekceważąco. – Czterysta radiowozów to więcej, niż kiedykolwiek zgromadzono do jednej akcji.

– Może pomijając wizyty papieża – Kiernacki też się uśmiechał i też nie był to uśmiech przyjacielski. – Nie zamierzam polemizować. Chcę tylko powiedzieć, że Drzymalski to nie papież i trudniej go upilnować. A już zwłaszcza żandarmom. Jest ich o wiele za mało.

– Ciekawe – wycedził Woskowicz. – Jakoś sobie nie przypominam, by generał rzucał konkretnymi liczbami. Skąd pan wie, że…?

– W Wojsku Polskim służy trochę ponad dwa tysiące żandarmów. Jeśli odliczyć różnych biurokratów, dochodzeniówkę i jakąś kadłubową obsadę garnizonów, w pole da się wysłać z tysiąc chłopa. Dzielimy to na trzyosobowe grupy i mamy 330 posterunków. Nie wiadomo, czy Drzymalski podejdzie od południa czy od północy, więc jeszcze raz dzielimy – przez dwa. Wychodzi 160 posterunków. A średnia odległość między sąsiednimi drogami gruntowymi wynosi w skali kraju koło trzech kilometrów. Czyli, idąc od Bugu ku Odrze, mamy dwieście takich dróg. To nam daje teoretycznie osiemdziesiąt procent szczelności.

Woskowicz potrzebował chwili, by przezwyciężyć odrętwienie twarzy.

– To całkiem niezły wynik – rzucił lodowatym tonem.

– Tyle że teoretyczny. Bo trzyosobowy patrol facet pokroju Drzymalskiego zdmuchnie w półtorej sekundy, jeśli się źle ustawią. Może go też ominąć, jeśli zdecyduje się na motocykl i te trakty komunikacyjne, które nie mieszczą się w definicji drogi. Mamy godzinę siódmą. Zostało siedemnaście godzin czwartku. Trochę za długo dla jednej zmiany czuwającej. Śmiem podejrzewać, że z naszej trójki będzie czuwał po południu nie więcej niż jeden. Pogoda jest taka sobie, gdzieniegdzie ma padać. Więc raczej drzemka w wozie niż pod sosną. Pół biedy, jeśli ten trzeci zaszyje się w zaroślach. Ale mogą siedzieć w samochodzie wszyscy, a wtedy jeden strzał w zbiornik…

– Do czego pan zmierza?

– Sam nie wiem – przyznał Kiernacki. – Myślę na głos.

– Cholernie czarne ma pan te myśli. – Woskowicz już się otrząsnął; lekki uśmiech powrócił na jego wąskie usta. – Idąc tym torem, musielibyśmy wysłać naszemu supermanowi akt bezwarunkowej kapitulacji. Z pana słów wynika, że nie ma na niego mocnych. Tak doskonale go pan wyszkolił? Pogratulować. Także skromności.

Parę osób się zaśmiało. Kiernacki zrozumiał, że tę rundę przegrał. Do rozpoczynania następnej nie spieszyło się żadnemu z nich.

– Musimy po prostu poczekać i zobaczyć, na co naprawdę stać tego bydlaka – podsumował Zagroda. – Do tej pory nie mieliśmy szans na jakieś przeciwdziałanie. Teraz dał nam okazję. O ile dotrzyma słowa.

– Powinien. – Nikt nie pytał Izy ani nawet nie patrzył w jej stronę, ale poczuła się wywołana do tablicy. – Jest… dość rzetelny. I nie przesadza z ostrożnością. Osobiście stawiałabym na to, że spróbuje zaatakować ten rurociąg. Ale czy w stylu kamikadze, tego nie wiem. Ma pan rację, panie generale. Za mało jeszcze wiemy, by kusić się o analizy.

– Chyba faktycznie nie ma sensu przetrzymywać was tutaj. – Zagroda skinął na milczącego dotąd oficera w pozłacanych okularach. – Major Grygorowski będzie waszym łącznikiem. Uzgodnijcie z nim szczegóły. A my, panowie, pomówmy o tej osiemdziesięcioprocentowej sieci.

Rozdział 8


Blokada pod Ostródą nie miała nic wspólnego z operacją przecinania Polski na pół w ramach zabezpieczania rurociągu. Ustawieni przy szosie elbląskiej policjanci z lokalnej drogówki nie dostali nawet kserokopii z podobizną poszukiwanego – w komendzie od paru tygodni nie działało połączenie komputera z drukarką i przesłany drogą elektroniczną wizerunek można było pooglądać tylko na ekranie. W budynku nie brakowało wprawdzie faksów, ale ponieważ szef był do niczego, wszystko inne też kulało.

Czterej przemoczeni pechowcy ustalili to już w pierwszej godzinie służby. Mniej jednomyślnie oceniali sensowność powierzonego im zadania. Nowy komendant był palantem, który tylko dzięki szwagrowi radnemu trafił na stołek, i do przesadnie gorliwych nie należał. Jeśli uznał, że w ramach polowania na członków olsztyńskiego gangu samochodowego warto ustawiać tu aż dwa wozy, to mógł mieć jakieś przesłanki. Tak uważał i Kozakiewicz, jedyny obrońca niektórych posunięć komendanta, i Rudzko, któremu nie podobał się nawet sposób, w jaki stary wiąże buty. Argumentów użyli oczywiście z gruntu odmiennych. Pierwszy dowodził, że są tu po to, by złapać konkretnego złodzieja, co do którego szef dostał cynk. Drugi zgadzał się w kwestii cynku, tyle że, jego zdaniem, dotyczył on całkiem innej drogi, na którą dowódca nie posłał ich z pełną premedytacją. Bo bierze łapówki od kogo wlezie, więc od tych złodziei pewnie też, a gdyby przypadkiem nie brał, to boi się ryzykować nieudany pościg.

O Drzymalskim nie dyskutowano: wszyscy byli z nocnej, przedłużonej zmiany i dawno wyczerpali temat. Stacje radiowe poświęciły zresztą warszawskim eksplozjom zaskakująco niewiele miejsca, a jego lwią część stanowiły prośby o datki dla rodzin ofiar i harce opozycyjnych polityków, usiłujących pogodzić apele o solidarność narodową z ukradkowym wbijaniem możliwie grubych szpil nieudolnemu rządowi.

Coraz bardziej znudzeni i ospali czekali w samochodach na lepiej wyglądające wozy, po czym dwaj wysiadali, by dokonać kontroli, a dwaj przyglądali się temu zza kierownicy, mając na podorędziu skróconą wersję karabinka beryl albo pięciostrzałową gładkolufówkę.

Było zimno, padało, a chwilami, gdy nad las napływały napuchnięte wodą chmury, robiło się niemal ciemno.

Potem, dużo później, sierżant Rudzko zdał sobie sprawę, że właśnie któraś z takich chmur uratowała mu życie. Chmura i Urbanowe „Nie”.

Artykuł był o niegdysiejszym wiceministrze, który sprzedał wartą sto nowych baniek fabrykę za baniek dwanaście, złożył urząd, wziął odprawę i wylądował miękko w radzie nadzorczej kupującej firmy. Stronę wcześniej tenże urzędnik udowadniał, iż przyczyną gnębiących naród nieszczęść jest niska frekwencja w kościołach i seks w telewizji.

Poziom adrenaliny nie opadł jeszcze sierżantowi, gdy to się zaczęło. Rudzko nadal miał ochotę dać komuś w mordę – najlepiej politykowi – i gdy nadszedł najbardziej przełomowy moment jego czterdziestoletniego życia, okazał się do niego nadspodziewanie dobrze przygotowany. Inna rzecz, że miał też sporo szczęścia.

Po pierwsze było ciemno. Siedział twarzą ku południu i gdyby świeciło słońce, przegapiłby przemykającą obok iskierkę. Drugi dar losu też wiązał się z widocznością. To coś nadleciało z tyłu. Ponieważ drugi radiowóz parkował po przeciwnej stronie szosy, siedzący za kierownicą Borkowski miał przed oczyma północny odcinek drogi. To oraz fakt, iż od strzelca oddzielała go jedynie szyba, w pełni uzasadniało dokonany przez zabójcę wybór. Rudzko, skryty w cieniu, osłonięty zagłówkiem i przede wszystkim gorzej zorientowany w sytuacji, w sposób naturalny spadał na koniec listy celów.

Pierwszy oberwał jednak nie Borkowski, a jego partner. Gdyby Rudzko miał czas na analizy, pewnie zdziwiłby się, widząc, jak płomyk smugacza gaśnie w plecach pochylonego nad radarem Traczyka. Z przebywającej na zewnątrz dwójki był on zdecydowanie mniej groźny: odwrócony tyłem, za całą broń miał pistolet, w dodatku w zapiętej kaburze. Stojący naprzeciw i uzbrojony w karabin Kozakiewicz wydawał się znacznie groźniejszy.

Nie był nawet drugi. Rudzko dostrzegł pajęczynę pęknięć, wykwitającą przed twarzą Borkowskiego, a nim zanurkował przed fotel, wyłowił jeszcze nagły ruch przy trójnogu z radarem. Runęła cała trójka: obaj policjanci i instrument.

Gdzieś daleko, na samej granicy ograniczonej deszczem słyszalności, stuknęło po raz kolejny. Rudzko, wciśnięty między kolumnę kierownicy a fotele, uderzył pięścią w klamkę prawych drzwi i w momencie, gdy odskoczyły, doczekał się swojej kuli.

Dwa trzaski dziurawionego szkła, warknięcie, podmuch – i już było po wszystkim.

Otwór w przestrzelonym w samym środku zagłówku nie był wielki, ale wsparty łokciem o próg Rudzko znieruchomiał na moment. Sekunda. Tyle zabrakło. Gdyby zwyciężył odruch obejrzenia się za siebie, miałby teraz połowę głowy.

Jedno stało się jasne od pierwszej chwili: polują na nich za pomocą karabinu.

Nie próbując szarpać się z zamocowaną między fotelami strzelbą, wyczołgał się na zewnątrz i zanurkował w rowie.

Mądrze zrobił. Dwa następne strzały, już nie tak pospieszne, załatwiły wóz – trafiony w okolicę wlewu samochód powoli zaczynał płonąć. Rudzko pomyślał o strzelbie. I że gdyby to był karabin, podjąłby rękawicę, zaryzykował skok. Ale teraz, leżąc pod osłoną nadkola i bujnych traw, za dobrze widział, z czym przyszłoby mu się mierzyć.

Samochód napastnika stał trzysta, czterysta metrów dalej. Biała, brudna furgonetka była jedynym pojazdem w polu widzenia, ale nie po tym się zorientował. Lepszą wskazówką okazały się uchylone tylne drzwi.

Z punktu widzenia posiadacza pistoletu albo strzelby drań równie dobrze mógłby siedzieć na księżycu. Rudzko zyskał tyle, że wypatrzył jakiś ruch po prawej i z tyłu. Obrócił głowę i zdążył dostrzec sylwetkę, przypadającą do bagażnika drugiego radiowozu. Kozakiewicz.

– Heniek, żyjesz? Wzywaj pomoc!

– Żyję! – odkrzyknął. – Widzisz ich?

Kozakiewicz nie zdążył odpowiedzieć. Coś łupnęło wściekle o metal. Strzelec powtórzył, potem jeszcze raz. W prześwicie pod samochodem Rudzko widział odpełzającego na czworakach kolegę. Od strzelca dzieliła go cała długość masywnego bądź co bądź pojazdu – ale lada moment ta tarcza mogła eksplodować mu w twarz. Rudzko pomyślał, że na jego miejscu skręciłby do rowu. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę z niedostatków swej kryjówki. Droga biegła prosto; gdyby snajper przeskoczył na jego stronę i strzelił po osi wykopu…

– Dostałem, Heniek! Kurwa, pełno krwi! Wezwij karetkę!

Radio. Nie pomyślał o radiu i dobrze zrobił, bo to była recepta na zemstę, nie przetrwanie. Nagle zrozumiał kolejność. Traczyk miał ukaefkę przy pasie. Dwie przewoźne radiostacje łatwo było spalić razem z samochodami, tę jednak zabójca musiał zneutralizować inaczej. I zrobił to: razem z ciałem właściciela pozostała na odsłoniętym pasie asfaltu. Niedostępna. Tylko szaleniec mógłby…

Kozakiewicz nie oszalał. Do lasu miał za daleko, rów oznaczał jedynie odroczenie egzekucji, podobnie jak klejenie się do asfaltu. No i wykrwawiał się. Wstał i znad płonącego dachu zaczął ostrzeliwać furgonetkę.

Rudzko, który wyprysnął ze swego rowu niemal w tej samej chwili, doliczył się jakichś ośmiu strzałów. Terkot bijącego ogniem ciągłym automatu zagłuszył odpowiedź. Ale musiała być. Beryl Kozakiewicza nie odezwał się więcej, a następna kula napastnika pomknęła już w jego kierunku. Zadudniła o pień sosny, przebiła ją i ugodziła Rudźkę w tył uda. Stał się celem numer jeden. Ostatnim.

Zrozumiał to natychmiast. Cios, podobny do uderzenia kijem, rzucił nim na mech, ale zaraz potem rozpaczliwym pchnięciem zdrowej nogi odbił się od jakiegoś pniaka i ni to biegiem, ni szczupakiem, wpadł w gąszcz starych drzew. Potykał się i przewracał, potem przyszedł wstrząs. Leżąc pod ażurowym dachem paproci, zdążył wyjąć opatrunek i zacisnąć bandaż wokół uda. Zablokował opaskę kawałkiem gałęzi i zemdlał.


* * *

– Gdzie pan był?

– Zaczynamy tworzyć zgrany zespół – Kiernacki zamknął drzwi i zdjął kurtkę. – Te same pytania przychodzą nam do głowy w tym samym momencie.

Iza Dembosz, znów w wojskowej, zielonej wersji, nachmurzyła się. Stała przy oknie, obok leżącej na parapecie walizeczki.

– Gdzie pan był? – powtórzyła chłodnym głosem.

– Telefonowałem. Teraz twoja kolej.

– Do kogo?

– Do kochanki. Nie odpowiedzieliście mi, poruczniku, a to niegrzecznie i nieregulaminowo. Ostatecznie jestem starszy stopniem.

– Przyszłam tu, a pana nie było. – Sprawiała wrażenie głuchej na jego słowa. – Pokój był otwarty. To niezbyt mądre.

– Przypominam, że zgarnęłaś mnie sprzed domu, tak jak stałem.

– Szukałam pana – powiedziała ciszej i jakoś inaczej. Kiernacki spoważniał. – Chyba… chyba się odnalazł.

– Drzymalski? – Kiwnęła głową i dopiero teraz usiadła na jednym z krzeseł. Albo inaczej: opadła na nie. Kiernacki wziął z niej przykład, z tą różnicą, że wybrał tapczan. – Zjawił się przy rurociągu?

– To jeszcze nic pewnego – mruknęła. – Pod Ostródą znaleziono dwa spalone wozy drogówki i trzech zastrzelonych policjantów. Czwartego szukają w lesie. Może został ranny i gdzieś leży. Albo po prostu uciekł. Podobno nieciekawie to wygląda. Mało trafień, a wszystkie dobre.

– Co tam robili?

– Jakaś obława na złodziei samochodów. – Odetchnęła głębiej i dopiero teraz zajrzała mu w oczy. – Policja chyba nawet nie wiąże tego jeszcze z naszą sprawą. Ale w sieć informatyczną zdążyli wpisać – dotknęła walizeczki. – Mieli przesłać szkic. Może już nawet jest. Trochę mi zeszło z dojazdem. Warszawa jest zakorkowana trzy razy bardziej niż zwykle.

– Byłaś u żandarmów – domyślił się. – Po komputer.

– Nie wiedzą, zdaje się, co z nami począć. Grygorowski nie powiedział tego wprost, ale Woskowicz dał chyba generałowi do zrozumienia, że nie życzy sobie pana więcej oglądać. To wystąpienie nie było arcydziełem dyplomacji. – Kiernacki kiwnął głową. – Mam na pana uważać. Prawda jest taka, że generał nie może stawiać się ludziom z UOP-u czy policji. Sam pan wyliczył, czym dysponuje. Tysiąc ludzi z kawałkiem to nie sto tysięcy policjantów, o UOP-ie nie wspominając. Jesteśmy zdani na ich informacje. Myślę, że żandarmi obawiają się nawet odsunięcia na boczny tor. A Woskowicz to dziś główny zwrotnicowy. Koordynuje całość. Ma nad sobą tylko Ziętarskiego i premiera, ale faktycznie to on wszystkim trzęsie.

– Kto to właściwie jest?

– Nie wie pan? Zastępca szefa UOP. I kandydat na następcę. Bardzo gruba ryba. Mamy go nie drażnić. I nie będziemy.

– Mam obiecać, że będę grzeczny? To chyba zbędne, skoro przestajemy się spotykać.

– Wolałabym usłyszeć obietnicę. Świat bywa zaskakująco mały.

– Dziękuję za uznanie.

– Uznanie?

– To rekin, a ty się boisz, że przy pierwszej okazji wytarmoszę go za płetwy. To pochlebia facetom. – Sapnęła, ale pod warstwą chłodu zamajaczyła iskierka rozbawienia. – Co jeszcze mamy robić? Siedzieć tu i pisać raporty? To po to zafundowali ci laptopa?

Iskierka zgasła, ustępując miejsca podejrzliwości.

– Do czego pan zmierza?

– To pewnie ostatni krzyk techniki – skinął niedbale w stronę walizeczki. – Założę się, że informacje są kodowane, a łączyć się można z dowolnego miejsca. Ma wbudowaną komórkę, prawda?

– I co z tego?

– Wóz też nam zostawili? – Przytaknęła. – No to moglibyśmy ruszyć tyłki z Warszawy. Pisząc analizy, wiele nie zwojujemy.

Przyjęła jego sugestię zaskakująco spokojnie.

– Dokąd mielibyśmy jechać?

– Na początek do Ustrzyk. Dolnych – sprecyzował, widząc uniesioną brew. – Tam się wszystko zaczęło.

– To daleko. – Nie przejawiała entuzjazmu, ale też i woli krytykowania z góry każdej propozycji. – I możemy być potrzebni tutaj. Proszę nie zapominać, że jestem psychologiem. Mam negocjować, gdyby Drzymalski się odezwał. A sądząc po wczorajszym telefonie, na tym jednym nie poprzestanie. Jeśli będzie tak głupi, by wdać się w dłuższą rozmowę, to i pana pewnie poproszą. To chyba z myślą o czymś takim Woskowicz zaakceptował pana kandydaturę. Początkowo była mowa jedynie o zasięgnięciu opinii. Ktoś miał jechać do Stargardu, wycisnąć z pana całą wiedzę o Drzymalskim i na tym poprzestać.

– No to już wiem, dlaczego go nie lubię – ucieszył się Kiernacki. – Gniję tu teraz przez jego głupie pomysły.

– Z forsą w kieszeni – przypomniała.

– Forsa to nie wszystko.

– Zapomniałam: są jeszcze kochanki. I jak? – uśmiechnęła się niewinnie. – Bardzo była niezadowolona?

Nie od razu zrozumiał. W końcu jednak przypomniał sobie początek rozmowy.

– Rwie włosy garściami – mruknął. – To co z tym wyjazdem?

– Co nam to da? Policja obwąchała sprawę Wesołowskiej ze wszelkich możliwych stron. Nie wierzę, by przegapili coś istotnego.

– Ale akt nie czytałaś – przygwoździł ją. Otworzyła usta, zrezygnowała jednak z protestu. – No właśnie. A ja na przykład nie wiem, czemu to służyło.

– Porwanie tej panienki? No, chyba nie uprawianiu z nią seksu. To oczywiste – potrząsnęła ramionami. – Musiał zdobyć pieniądze. Ludziom się wydaje, że do siania terroru potrzebna jest głównie broń. Ale tak naprawdę podstawa to pieniądze. Bez nich można co najwyżej pinezki na szosę rzucać, a i to na krótką me… Z czego się pan śmieje?

– Nie, nic… I uśmiecha, nie śmieje. – Spoważniał nieco. – Pamiętam, jak kiedyś polowali na nas milicjanci. My ćwiczyliśmy dywersję, oni zapobieganie, no i osaczyli nas paroma gazikami w lesie. Wypruwamy flaki, maszerując dzień i noc, miotamy się, a oni sobie jeżdżą i za każdym razem blokują odwrót. Już chciałem się poddać, a tu Darek wyciaga z tornistra takie paskudne jeże z powiązanych drutem gwoździsk i mówi, że na chamskie chwyty odpowiada się równie chamskimi. Rozłożył je w paru miejscach i następnego dnia żaden wóz już się nie pojawił. Ależ opierdol dostałem wtedy od starego…

Nie podzielała jego rozbawienia.

– Mogliście zabić ludzi – powiedziała stłumionym głosem. – Ma pan pojęcie, co się może stać kierowcy, który…

– …jadąc dwudziestką przez zagajnik trafi na gwóźdź? – wszedł jej w słowo, już bez uśmiechu. – Połamie choinki. – Przez chwilę pokój zalegało ciężkie milczenie. – Posłuchaj, Iza, już czas, byś coś sobie uświadomiła. Drzymalski może i oszalał, ale to bystry, inteligentny chłopak. Najlepszy wojownik, z jakim się zetknąłem. Nie mówię „żołnierz”. Żołnierz jest od ścisłego wykonywania rozkazów; nie powinien być indywidualistą. Ale gdybym miał wskazać kogoś, kto walcząc samotnie, ma szanse robić to dobrze… Parę wieków temu wycierałby sobie konia czapką zdartą z Kmicica. To taki typ człowieka. Jeśli myślisz, że jest odważny, bo brak mu wyobraźni, to popełniasz cholerny błąd. Wtedy, w tym lesie, bardzo starannie wybierał miejsca, w których wolno rozkładać jeże. Krew nam w butach chlupała, żarliśmy ślimaki, a ten wybrzydzał i ganiał półżywych ludzi całymi godzinami. Ale efekt był dokładnie taki, jak zaplanował. Nikt nawet nosa nie rozbił, a na każdej przesiece spotykało się unieruchomiony wóz. – Przerwał na chwilę. Dokończył trochę innym, zmęczonym głosem. – To prawdziwe nieszczęście, że akurat na niego padło. Czuję, że wszyscy go lekceważą i że to tragiczny błąd. Nie mówiłem tego wprost swoim chłopakom, ale tak naprawdę mieliśmy być wojskiem jednorazowego użytku. Skok na tyły, rozwalić jakiś most, może sztab, jak szczęście dopisze natowską wyrzutnię rakiet jądrowych czy lądowisko – i do piachu. Tak by to wyglądało, gdyby wybuchła prawdziwa wojna. Ale to teraz to nie wojna. Mimo wszystko. Przechodząc obok recepcji, słyszałem dyskusję z udziałem ministra transportu. Powiedział, że w ogóle nie ma mowy o wprowadzeniu jakichś zmian w rozkładach jazdy. Wszystko gra, nic się nie dzieje, po prostu kolejny wariat błąka się po lesie, coraz bardziej osaczony przez dzielną policję. Nie wiem, czy tak to widzą w rządzie, ale tak to przedstawiają społeczeństwu. A to znaczy, że nadal mamy pokojową kulę u nogi. Wojsko nie wyjdzie z koszar, nikt nie przegrodzi szlabanem Marszałkowskiej, nie zacznie sprawdzać przechodniów, nie wprowadzi godziny policyjnej. Uczyłem Drzymalskiego, jak przetrwać możliwie długo, kiedy do wszystkiego, co żywe, najpierw się strzela. I był w tym dobry. Boję się, że łapanie go teraz policyjnymi metodami to trochę jak nocne polowanie na lisa, który już wdarł się do kurnika. Dużo zabitych kur, myśliwi podziurawieni przez kolegów, a lis cały i zdrowy. Mamy trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych do przeszukania, a on jest jeden.

– I dlatego powinniśmy jechać w Bieszczady? – zapytała spokojnie. Była pod wrażeniem i może dlatego wyglądała na doskonale opanowaną. – Po co?

– Stamtąd ruszył na wojnę. Chcę zrozumieć, dlaczego.

– Obawiam się, że na tym etapie to już na nic. Mleko się rozlało. Jeśli to on zabił tych policjantów…

– Jest już martwy? – domyślił się. – Zero negocjacji? Kropną go, jak tylko wyjdzie z podniesionymi rękami? To masz na myśli?

Zawahała się i w końcu skinęła głową.

– Nikt tego nigdzie nie napisał – mruknęła – ale chyba na całym świecie tak to działa. Wszyscy są równi, ale policja ciut równiejsza. Zabójcy policjanta raczej się nie oszczędza. Jeśli można go kropnąć na miejscu, to się to robi.

– A ty to oceniasz…? – celowo zawiesił pytanie.

– Ja niczego nie oceniam. Mówię, jak jest. Że trudniej teraz liczyć na ujęcie go żywcem.

– A to jak oceniasz? Tak szczerze, między nami partnerami.

– My nie jesteśmy partnerami.

Przyglądali się sobie jakiś czas.

– Ale będziemy – powiedział wreszcie cicho Kiernacki.

– Tak pan sądzi? – zapytała beznamiętnie.

– Nie zrobię niczego lepiej od policji i UOP-u. Mogę najwyżej zabrać się za to inaczej. Ale do tego potrzebuję kogoś, komu mogę ufać. Nie lodówki na długich nogach. – Zaczerwieniła się odrobinę. – Słuchaj, naprawdę wolałbym wrócić do siebie. Straszny ze mnie domator. Nie mam żony, nie muszę płacić alimentów, na życie mi starcza. Stać mnie na to, by machnąć ręką na waszą forsę i wyjechać. Nie robię tego, bo nie podoba mi się to, co wyczynia Drzymalski. Jeśli mogę zapobiec dalszym pogrzebom, chętnie to zrobię. Ale do tego potrzebna mi twoja współpraca. Nie chcesz – trudno. Powiedz to wprost i pożegnajmy się.

Загрузка...