– Bo ja wiem…? Czterysta tysięcy piechotą nie chodzi. Gośka przestałaby się zastanawiać i na rękach mnie do kościoła zaniosła.
– No to ty się zastanów. Taka, co dopiero na widok forsy szybciej się decyduje… Ale to wam nie grozi. Gliniarz tych pieniędzy nie zobaczy.
– Może dlatego tak im kulawo idzie pod Szczytnem… No, to chyba tutaj.
W wystawie spożywczego zamiast szyby tkwiły szklane kły, a chodnik aż lśnił od rozbitych kawałków. Alarmu nie słychać, ale kto wie, czy w ogóle był. Alkoholu tu, zdaje się, nie mieli.
Przed sklepem – nikogo. Dopiero kiedy wysiedli, zza narożnika wysunął się jakiś facet w rozpiętej kurtce.
– No, jesteście – rzucił radośnie, uprzedzając pytanie Dąbka. Jemiołczak domyślił się, że całkiem trzeźwy raczej nie jest.
– To pan nas wezwał? – Dąbek zerknął do wnętrza sklepu, a potem z powrotem na faceta w kurtce. – Widział ich pan?
– Kogo? – Było zimno, więc nikogo nie zdziwił ruch splatanych na piersi ramion.
– No, tych co rozbili szybę… Byli jeszcze, jak pan przyszedł?
– Przyjechałem. Będzie pan to zapisywał? – zainteresował się na widok notesu.
– Taka praca – uśmiechnął się Dąbek. Jemiołczak zauważył, że i jego zaintrygowało coś w zachowaniu cywila.
– Przyjechał pan? – upewnił się. Tamten skinął głową i zaczął się obracać, wskazując gdzieś za siebie. – Wie pan co? Umówmy się, że tego nie słyszeliśmy. Będzie trzeba spisać szczegółowy protokół. Tych gnojków może złapiemy, a może nie, ale jak wyjdzie na jaw, że pan tu przyjechał po paru głębszych… – zaproponował Jemiołczak.
Mężczyzna przyglądał mu się uważnie przez krótką chwilę. Oświetlenie sklepu nie ucierpiało, więc Jemiołczak widział wyraźnie jego twarz. Wydała mu się jakby znajoma. Tylko skąd…?
– A jakbym was nie wezwał, tylko po prostu wpakował się na was na bani… Też byście mnie kryli?
Chyba obaj już czuli, że coś jest nie w porządku. Dąbek znieruchomiał z długopisem w dłoni.
– Ale się pan nie wpakował – powiedział powoli Jemiołczak. – Tylko zadzwonił. Potrafimy to doce…
Nawet nie drgnął, ale nad mięśniami twarzy aż tak dobrze nie zapanował. Co zresztą nie miało znaczenia. Drzymalski, facet, którego twarz znała cała Polska i którego twarzy nawet policjanci nie pamiętali, wyjął pistolet odrobinę wcześniej.
– Ja też – powiedział dziwnie poważnie. – Możecie nie wierzyć, ale nic mnie tak nie wkurza, jak biurokrata ślepo zapatrzony w przepisy. Wy tacy nie jesteście, więc nic się wam nie stanie. Przysługa za przysługę. Wypisałem się z tego kraju, ale nie życzę Polakom źle. Szkoda byłoby pozbawiać ich porządnych gliniarzy, prawda? No, a teraz wyjmijcie kajdanki i skujcie się ładnie. Zabieram was na wycieczkę.
* * *
Dyżurująca przy pulpicie dyspozytora aspirant Ewa Stachurska zaniepokoiła się trzydzieści minut po wyjeździe radiowozu. Ciechanów nie był metropolią; już dawno powinni się zgłosić. Ewa pracowała wystarczająco długo, by zetknąć się ze wszelkimi możliwymi odstępstwami od mało życiowych nakazów regulaminu, i wiedziała, że radiowozami jeżdżą tylko ludzie. Znała kolegów i potrafiła dopasować do każdego indywidualny współczynnik zejścia z obowiązującego kursu. Ale wiedziała też, że podstawowych zasad raczej nie łamią i że nie mają w zwyczaju szarżować. Znikanie bez śladu w trakcie sprawdzania podejrzanego doniesienia o włamaniu było zbyt ryzykowne i nie pasowało do Jemiołczaka. Więc pewnie łączność. Nadajnik zainstalowany w radiowozie pracował w miarę dobrze, ale już na przenośne radio Jemiołczaka było parę skarg. Dąbek w ogóle nie miał swojego – zabrakło.
Uznała, że wyszli obejrzeć okolicę i po prostu nie słyszą. Odkąd tu pracowała, czyli od paru ładnych lat, żadnemu z ciechanowskich policjantów nie przydarzyło się nic złego. Nie miała złych doświadczeń i czerwona lampka nie włączała się jej w mózgu z byle powodu.
Zmarnowała sporo czasu. Ale zaginiony radiowóz był nadal po zachodniej stronie Narwi, kiedy podniosła słuchawkę. Oficer dyżurny mógł jeszcze poruszyć odpowiednie sprężyny, poinformować sąsiadów i nawet wynegocjować zachowanie sprawy w tajemnicy, gdyby winnymi zamieszania okazali się jego nieodpowiedzialni podwładni.
Nie zrobił tego. Ciechanów dzieliło od Szczytna dziewięćdziesiąt kilometrów szosy, dwie spore rzeki i niezliczona ilość blokad, patroli oraz śmigłowców, nie mówiąc o lojalnych albo po prostu marzących o nagrodzie obywatelach. W Warszawie zastanawiano się już, czy Drzymalski nie pojawił się przypadkiem na południe od Przasnysza, ale od paru lat Ciechanów był tylko siedzibą powiatu i nikt nie poinformował na razie tutejszych policjantów o niejasnych przeczuciach analityków.
Zanim podniesiono alarm, mknący na sygnale volkswagen, którego nie próbowali zatrzymywać policjanci strzegący mostu w Pułtusku, równie spokojnie przejechał przez blokadę na moście wyszkowskim i przepadł na południowym brzegu Bugu. Warszawskie centrum dowodzenia zostało o tym poinformowane z trzyminutowym już tylko opóźnieniem. Próbowało zapobiec nieszczęściu, posyłając we wskazany rejon jakiś śmigłowiec, lecz okazało się, że wszystkie z jednym wyjątkiem są od dawna na północy lub oczekują w hangarach lepszych czasów i części zamiennych. Ten jeden nie poleciał pod Wyszków, ponieważ, zdaniem UOP-u, miał ważniejsze zadanie. Musiał dogonić pociąg relacji Warszawa-Kijów i wsadzić do niego kapitana Adamka jeszcze po polskiej stronie granicy.
Rozdział 22
Kiernackiego obudził ból rany i ucisk pęcherza. Musiał spać kamiennym snem i kiedy w końcu oprzytomniał, miał wrażenie, że podłączono go do wysokociśnieniowej pompy strażackiej.
Odruchowo poszukał ulgi w zaciśnięciu ud. Ruch prawie żaden, ale Iza musiała obudzić się już wcześniej i go wyczuła. Miała ułatwione zadanie: jej bosa pięta uciskała Kiernackiego dokładnie w kroczu.
– Dzień dobry – szepnęła.
W ziemiance było szaro. Blask, niewątpliwie słoneczny, przedostawał się jakoś przez właz i rozrzedzał czerń przedsionka.
– To chyba ten przewód wentylacyjny. – Głos Izy pobrzmiewał sennością i może tylko dlatego mówiła tak cicho. Nie miał pewności, wyjął więc rękę spod koca i położył palec na ustach. – Myślisz, że ciągle tam jest? – Była zaspana albo naprawdę odważna, bo nic nie zmieniło się w jej zachowaniu. Przeciągnęła się i ziewnęła z trochę dziecięcą swobodą. Dopiero teraz, pewnie nie myśląc o tym, zabrała tę nogę z jego brzucha.
– Zimno. – Było ich tu troje żywych, ale choć ogrzali ciasną przestrzeń ciepłem ciał i odizolowali się od otoczenia każdym dostępnym kawałkiem tkaniny, chłód był gotów kąsać najdrobniejszy fragment odsłoniętej skóry. – Ciężko wytrzymać całą noc pod gołym niebem.
– Ale ryzykować nie będziemy? – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Wydawało jej się, że zna odpowiedź.
– Będziemy.
– Wychodzimy? – Tym razem odezwała się Baśka. Spod koca widać było tylko jej oczy.
Ciekawe, czy w ogóle spała. Z trupem męża przy boku… Swoją drogą mogli wpaść gorzej. Mógł być lipiec… W schronie panował zaduch, ale jeszcze nie smród.
– Albo odszedł i nie ma ryzyka – wyjaśnił – albo zbyt otwarcie zapadliśmy się pod ziemię, Niżycki coś podejrzewa i nadal tam siedzi. Jeśli tak, to bezpieczniej będzie wyjść teraz, dopóki nie ściągnął posiłków.
– Mądrze mówisz – ziewnęła jeszcze raz Iza. – Bierzesz karabin czy tokariewa?
– Zacznijmy od tego, że nie biorę ciebie.
Sięgnął po spodnie. Przeschły, przez kalesony nawet nie poczuje chłodu. Gorzej z butami, ale i tu zachomikowane przez Drzymalskiego skarpety mogły pomóc. Zaczął się ubierać.
– Z nimi tak zawsze – powiedziała odrobinę wyzywającym tonem Iza, zwracając się do Baśki. – Facet powie ci milion miłych słów na temat twoich kompetencji, a prześpij się raz w jego towarzystwie i już jesteś tylko babą.
– Nie chwaliłem twoich kompetencji – zauważył Kiernacki. – Nie odróżniam dobrych psychologów od złych. Powiedziałem tylko, że jesteś odważna.
Zirytował ją.
– Idę. – Usiadła. – Ale tym razem nie licz, że cię będę ratowała. Tu gdzieś były skarpetki.
Baśka włączyła latarkę. Dopiero teraz mogli się przekonać, jak niewiele światła sączyło się przez kanał wentylacyjny. Kiernacki, ładując naboje do magazynka, zastanawiał się nad stopniem ochrony, zapewnianej przez kryjówkę. Osobliwy komin był doskonałą chłodnią dla uchodzącego powietrza i maskował palące się wewnątrz światło. Psy też miałyby utrudnione zadanie. O ile dotarłyby tak daleko: wśród produktów żywnościowych znajdowały się nieprawdopodobne ilości pieprzu i jakichś innych, pewnie zbliżonych w działaniu proszków.
– Wezmę karabin, jeśli nie sprawi ci to różnicy – usłyszał w końcu nieco naburmuszony głos Izy.
– W porządku. – Nim zanurkował w przedsionku, powiódł uważnym spojrzeniem po kobiecych twarzach. – Gdyby od razu zaczął strzelać, a mnie coś się stało, wyskakujcie i wiejcie. Ta dziura to pewna śmierć, kiedy już przestanie być tajna. Słyszysz, Baśka? Masz go zostawić i uciekać.
Skinęła głową. Nakarmił tetetkę nowym magazynkiem, wepchnął lufą za spodnie i zaczął mocować się z włazem. Poświęcił minutę na jego otwarcie. Na zewnątrz przywitał go widok pustych zarośli.
– Chyba czysto – rzucił za siebie. Wystarczył szept: Iza niemal ocierała się o jego buty.
Dolinka – miejscami bardziej parów o stromych zboczach – oddzielała dwie połacie lasu. Między pierwszymi drzewami a porastającą brzegi olszyną było sporo wolnej od wysokiej roślinności przestrzeni i Kiernacki, nie zastanawiając się wiele, ruszył wzdłuż koryta. Nad wodą byli w miarę bezpieczni.
Posuwał się wolno, zamierając co kilka kroków i przeszukując wzrokiem całą otaczającą go przestrzeń. Także tę z tyłu, więc mimochodem odnotował, że dziewczyna porusza się znakomicie: nisko przy ziemi, przystając, gdy on zmieniał pozycję, i pokonując kolejny odcinek, kiedy klęczący z bronią Kiernacki gotów był do zapewnienia jej osłony ogniowej.
Nie popełnili żadnego istotnego błędu. Może tylko ten, że przesadzili z ostrożnością. Sto metrów skradania się zmęczyło ich, no i chyba trochę uśpiło czujność. W każdym razie czujność Kiernackiego.
Zatrzymał się, otarł pot. Właśnie ten moment wykorzystała. Nim się zorientował, była obok.
– Pójdę przodem – szepnęła. – Marnie wyglądasz, a jego już raczej… Chyba trzeba zmienić brzeg, nie uważasz?
Dom Drzymalskich, wieś, cały znany im fragment Bieszczad, może nawet Dopierała z odsieczą – wszystko było po tamtej stronie. Odruchowo przytaknął.
Potem chyba się zagapił. Z miejsca, gdzie klęczeli, nie widział już kikuta nad ziemianką, a następne kilkadziesiąt metrów było czyste; nie istniał żaden powód, by ktoś właśnie tu urządzał zasadzkę. Na pewno nie było nim zwalone w poprzek parowu drzewo. Strumień był płytki i ktoś walczący o przeżycie nie musiał uciekać się do pomocy jakichkolwiek kładek, chcąc go sforsować.
Nie przyszło mu do głowy, że dziewczyna skręci ku wodzie i skacząc z kamienia na kamień, ruszy ku drzewu. A kiedy już to zrobiła, prawie się nie przestraszył. Nie było powodów, żeby akurat tutaj…
Patrzył, jak chwiejąc się lekko, lecz za każdym razem łapiąc równowagę, pokonuje pas błota. Jak przeskakuje na pierwszą oblewaną wodnym nurtem wysepkę, balansując karabinem, przedostaje się na następny kamień, przekłada broń, chwyta kikut gałęzi i energicznym pociągnięciem wciąga smukłe ciało na masywne cielsko wielkiego drzewa. Tworzyło ono idealny pomost: krótki i szeroki zarazem.
Nie wierzył oczom, kiedy dziewczyna zachwiała się i rozpoczęła desperacką walkę o utrzymanie się na pniu. Omal się nie roześmiał. W gwałtownym tańcu rąk, nóg i karabinu było coś z wygłupów błazna.
Beryl zniknął mu z pola widzenia gdzieś po lewej, za pniem. Chyba dlatego w pierwszej chwili wziął odgłos strzałów za efekt uderzenia odbezpieczonej broni o coś twardego.
Powinien pomknąć wzrokiem w dół strumienia, tam skąd dobiegł terkot. Zamiast tego przykleił się spojrzeniem do dziewczyny.
Spadała. Chciał krzyczeć. Nie potrafił. Noga w górze, przewrót przez ramię, cały czas blisko pnia, noga w dół, plusk…
– Wszystko gra! – Znów była skupiona na tym, na czym należało: wołała półgłosem, tak by on jeszcze rozumiał, a ten drugi w ogóle nie słyszał. – Nic mi nie jest! Nie podchodź!
Druga seria zabębniła o pień, poderwała kolumienki wody.
– Jest daleko! – Błyskawicznie ocenił osłabiony huk, spory rozsiew trafień. – Nie wychylaj się! Idę po niego, a ty tam siedź!
– Widzisz go? – Pień nie przylegał do wody i choć średnica nie przekraczała metra, dziewczynę krył całkowicie. Musiała zgiąć się wpół, ale gdy tak stała z dłońmi wspartymi o szeroko rozstawione kolana, miała nad grzbietem przyzwoity margines bezpieczeństwa. – Dasz radę osłonić?
– Nawet o tym nie myśl! – warknął. – Zostań. Słyszysz, co do ciebie mówię?! Siedź za tym pniem i nie kombinuj!
– Zgubiłam karabin! – rzuciła ze złością. Jej twarz wykrzywiał ból; najwyraźniej cyrkowe sztuczki nie uszły bezkarnie. – Leży po tamtej stronie. Osłoń mnie przez chwilę; jak go wyłowię, będziemy…
– Trzymaj tyłek za pniem! – wrzasnął, nie bawiąc się już w konspirację. Napastnik strzelał z dołu strumienia, z daleka, i nie widział go raczej, ale musiał podejrzewać, że dziewczyna nie jest sama. A nawet gdyby nie, to utrata elementu zaskoczenia nie mogła się równać z utratą tej smarkuli.
– Nie dasz rady!
– To się wychyl raz na minutę i zaraz chowaj. Niech wie, że cię przygwoździł. Ale żeby mi to nie trwało dłużej niż ćwierć sekundy, słyszysz? Wyprost, przysiad. Nim kula doleci, ma cię nie być.
– Ale z karabinu bym…
Zły nie na żarty, złapał jakiś kamień, grzmotnął nim o pień. Na tyle blisko dziewczyny, że sam się przestraszył. Iza aż przykucnęła; jej spódniczka zahaczyła krawędzią o wodę, co pozwoliło Kiernackiemu odnotować, że mimo dość rozpaczliwego odwrotu z kładki dziewczyna nadal jest sucha.
– Nie wytrzymam tyle! Ta woda jest jak lód!
No właśnie. Przebiec nie problem, ale stać całymi minutami…
– Wytrzymasz!
Pokazał jej uniesiony kciuk i nie oglądając się, na czworakach pomknął w górę.
– Waldek!
Nie obejrzał się. Choć wypadało, bo chwila była szczególna. Pierwszy raz wymówiła jego imię.
– Dziesięć minut! – zawołała. – Bądź za nim za dziesięć minut!
Dopiero na granicy lasu oprzytomniał na tyle, by zerknąć na zegarek. Był już wówczas za daleko, by ryzykować powrót pod wątpliwą osłoną traw. Drugi raz mogło się nie udać.
Cholera. Odliczył dwie minuty i stracił pół trzeciej, zastanawiając się, czy jednak nie zawrócić i nie wbić jej porządnie w głowę, że ma jedynie czekać. Zrezygnował jednak i ruszył na północ, w dół strumienia.
Wcześniej czy później, Klucznik wylezie z kryjówki. Musi, jeśli chce dokończyć to, co zaczął. Zapewne, jak Kiernacki, wybierze okrężną trasę przez las. Atak po prostej, wzdłuż brzegu, nie mógł być zaskakujący. Ale z drugiej strony… Cholernie wystaje z wody to drzewo. Z daleka pewnie bardziej przypomina most niż tamę, i jak na most przystało, pozostawia prześwit, przez który można…
Zmusił się, by o tym nie myśleć. Peem nie mógł być celny na dystansie stu pięćdziesięciu metrów. Trafienie w wysoką na parę centymetrów szczelinę stanowiło nie lada wyczyn i nawet gdyby Niżycki wypatrzył biel dziewczęcych nóg, raczej nie zaryzykuje utraty paru kolejnych naboi. Nie mógł ich mieć wiele: jechał mordować bezbronnych, nie walczyć.
Tak czy inaczej, czasu nie wolno było marnować. Kiernacki pobił chyba własny, ustanowiony przed laty rekord w czołganiu się przez las. Mimo wszystko nie wierzył, że zdąży. I faktycznie. W zasadzie był na miejscu, ale udało mu się rzucić za krawędź dolinki tylko jedno spojrzenie – to w tył.
Minęło dziesięć minut i drobna, zielona sylwetka wychyliła się nieznacznie zza osłony. Przez koszmarnie długą chwilę wyczyniała jakieś flisacko-rybackie sztuczki, sondując wodę po drugiej stronie pnia potężnym kawałem gałęzi. Może od początku chodziło nie o karabin, a o to, co w końcu nastąpiło; o sprowokowanie Niżyckiego.
MAT zaterkotał gdzieś zaskakująco blisko. Tyle że zanadto w dole: krzywizna stoku osłaniała go w stu procentach.
Kiernacki nie próbował sprawdzać, czy tamten trafił. Dudniące w uszach strzelca echo było jego sprzymierzeńcem, ale zbyt krótkotrwałym, by zwlekać: Poderwał się i skoczył zgięty wpół. Nie był wysoki i mógł biec. W zasadzie nie popełnił błędu. Po prostu nie przewidział, że akurat tu natknie się na pierwszą większą skałkę, napotkaną w dolinie strumienia, że będzie ona zamaskowana zagajnikiem wierzbowych witek i że pochylony wyglądający górą Klucznik wyłowi kątem oka ruch gałęzi nad głową napastnika.
Zdążył go dostrzec i strzelić. Chybił. Skałka zaiskrzyła, fragment ludzkiej sylwetki znikł. I zaraz potem, po drugiej stronie, zamigotał płomień wylotowy bijącego serią automatu. Pociski, posłane trochę na wyczucie, przeczesały obrzeże wąwozu, zmuszając Kiernackiego do zwalenia się na brzuch.
Kosztowne przygotowanie ogniowe podarowało Klucznikowi rzecz bezcenną: pierwszeństwo następnego strzału. W praktyce był to nawet monopol, jako że Kiernacki, nie reagując na trzy pociski przemykające mu nad karkiem w dłuższych odstępach czasu, spasował bez walki i rakiem odpełzł ku najbliższym grubszym drzewom.
Cho-le-ra. Ależ to spieprzył. Gdyby nie biegł, trafiłby drania.
Dotarł do pnia, klęknął pod jego osłoną – i natychmiast padł, gdy automat rozszczekał się po raz kolejny. Dopiero leżąc, uświadomił sobie, że ani jeden pocisk nie przeleciał w pobliżu.
I jeszcze coś: nie tylko MAT rozszarpał zalegającą las ciszę. Z prawej, od strony kładki i ziemianki, dobiegł huk pojedynczego wystrzału, na tyle odmienny, że udało się go wyłuskać z jazgotu peemu.
Odbił się łokciem, poderwał – widział górną połowę skałki. Nie dostrzegł Niżyckiego. Co dziwniejsze, nie było też lufy skierowanej w górę strumienia.
Przemknęło mu przez głowę najczarniejsze z możliwych wyjaśnień. Ale nie dlatego ruszył truchtem w dół. Atak był wynikiem okazji, jaką mu stworzono; wściekłość i strach o Izę ujawniły się dopiero potem, gdy Niżycki wszedł mu w celownik i okazało się, że automat nie strzela, bo po prostu leży metr od zwiniętego w kłębek, nieruchomego mężczyzny. Nie ulegało wątpliwości, że Klucznik dostał, i to dobrze, skoro stracił przytomność. Ale z miejsca, w którym się znalazł, Kiernacki nie sięgał wzrokiem przegradzającej strumień kłody i przewieszonych przez nie pleców w zielonym swetrze. To wystarczyło, by zapomniał o zahamowaniach.
Nie tyle kopnął, co skoczył na pół siedzące, pół leżące ciało, obalając je na wznak. Miał dość zimnej krwi, by nie poprzedzić buta kulą – choć nie wykluczał, że bezruch jest formą pułapki, a pod brzuchem tamtego kryje się pistolet – lecz czas liczył się za bardzo, by zadawał sobie trud przeszukiwania nieprzytomnego jeńca.
Kula – teraz już wiedział, że z beryla – trafiła kucającego mężczyznę w prawe kolano, rozorała udo i nie sięgając biodra, wyszła na zewnątrz. Czerwieni było dużo, ale głównie pod postacią rozbryzganej tkanki mięśniowej.
Nie zwalniając, strzelił z tetetki w lewy nadgarstek leżącego, złapał w biegu jego automat i łamiąc co słabsze krzaki, pognał w górę strumienia.
Pod koniec biegł już środkiem nurtu. Woda miała może ze dwa stopnie. Prawie nie czuł bólu, dopóki na pół stojąca, na pół przewieszona przez pień dziewczyna nie obejrzała się, nie zobaczyła go i nie zaczęła niezdarnie obracać. Uśmiechała się. Blado, ale nie wygląda jak ktoś, kto chwilę wcześniej poczuł w ciele dziewięciomilimetrowy pocisk. W jej twarzy dały się znaleźć oznaki bólu, ale chyba więcej tam było zakłopotania.
Kiernacki uświadomił sobie, że nie została trafiona. W ułamku sekundy poczuł uścisk obcęgów, zaciskających się na każdej kości położonej od kolan w dół.
– Kurcz – wyjaśniła Iza, nie zmieniając pozycji. – Cholera, kto by pomyślał… Jakby mi lód w żyłach… Czekaj, zaraz powinno… Chciałam w nogę, żeby mógł zeznawać. Ale dostał wyżej, tak? – Kiernacki, już wolniej, nie tylko z uwagi na głębszą wodę, szedł w jej stronę. – Po co strzelałeś?
Nie odpowiedział. Cisnął automat na brzeg, wsadził pistolet za spodnie i bez słowa schylił się, wsuwając dłoń pod kolana dziewczyny.
– Co ty…? Nie wygłupiaj się, nic mi…
Była jakby wystraszona i może dlatego nie objęła go za szyję. A może przeszkodził jej karabin, który ratowała przed powtórną kąpielą i którym omal nie wydłubała Kiernackiemu oka.
– Ale mnie nastraszyłaś – wymruczał, nie patrząc w pełną zmieszania twarz. Ostrożnie omijając zalegające dno przeszkody, wydostał się na brzeg i posadził lekko zesztywniała Izę na największym z pobliskich kamieni.
Była mokra do pasa, także rękawy lepiły się do rąk. Kiernacki, chcąc udowodnić swą pełną poczytalność, przesunął dźwignię bezpiecznika leżącego w poprzek sklejonych kolan karabinka i dopiero potem oderwał jedno od drugiego, delikatnie unosząc trupio bladą nogę i ściągając mokrą skarpetę.
Opierała się. Odrobinę. Chyba była wstrząśnięta jego zachowaniem.
– Co ty robisz?
– Ratuję cię przed reumatyzmem. – Zdobył się na uśmiech, lecz nie na spojrzenie do góry. Klęczał jeszcze parę sekund z zaciśniętą w dłoniach stopą, a potem chuchnął w kulące się instynktownie palce jej nogi.
Porucznik Dembosz zastygła. Siedziała, pozwalała ogrzewać się ciepłem jego oddechu, wspierała stopę o jego kolano i nie robiła nic, by cokolwiek zmienić.
– Samo by przeszło – usłyszał w którymś momencie. Nadal mówiła cicho i nadal był to głos kogoś mocno speszonego, ale wyczuł w nim nutkę uśmiechu. Pewnie dlatego podjął męską decyzję: chuchnął po raz ostatni w prawą stopę, odstawił ją na mech i sięgnął po drugą, wciąż mokrą i zimną.
Poddała się jego dłoniom.
– To żaden problem – mruknął.
– Zawsze jesteś taki rycerski? – Chyba starała się obrócić cały incydent w żart.
– Mówiłem: nie mam ochoty przyzwyczajać się do następnej pani psycholog. – Milczał przez chwilę. – Mógł cię zabić, kretynko.
– Ciebie też. – Niedbały uśmiech nie bardzo jej wyszedł. – Nie pomyślałeś, że ja też… że mnie też się nie chce zmieniać partnera? Niełatwo o dobrego masażystę.
– To już dwadzieścia lat – mruknął. – Ma się te tradycje.
– Od dwudziestu lat podrywasz tak dziewczyny?
– To nie jest forma podrywu, tylko ratowania nogi przed odmrożeniem.
– W naszym klimacie trochę trudno o zamarzające panienki.
– To nie była panienka. To znaczy… nie w tym sensie.
– Nie była?! – udała boleśnie zaskoczoną. – Czyżbyśmy mówili o jednej? Rozczarowujesz mnie. Założę się, że była ładna – dodała, szczerząc zęby.
– Wygrałaś.
– Długie, zgrabne nogi… Jak to leci w „Powtórce”? Duuuże, niebieskie oczy…
– Dobrze ci idzie. Od razu poznać psychologa.
– No i pewnie miała na czym usiąść.
– No. Przystanek.
– Słucham?
– Przystanek. No wiesz, ławka.
– Ładnie to tak w miejscu publicznym…? Mam nadzieję, że chociaż byłeś po cywilnemu.
– W mundurze. Ale nie martw się, to był środek nocy. Nikt nie widział.
Cofnęła nagle stopę, i to tak energicznie, że pięta zderzyła się z kamieniem, na którym siedziała.
– A propos nóg – wymamrotała niewyraźnie, podnosząc się gwałtownie. – My tu gadu, gadu, a on tam się może przekręcić.
Kiernacki, trochę zdziwiony, patrzył, jak maszeruje w stronę skałki. Dźwignął się, podniósł karabin, pozbierał skarpety i ruszył jej śladem.
Rozdział 23
– Dobry chirurg ciągle może cię poskładać. O ile zaczniesz współpracować. Bo jak nie, to nie będzie miał okazji. Rozumiemy się?
Pytanie wydawało się zasadne. Niżycki, poobwiązywany własnym paskiem i skarpetami Izy nie wykrwawiał się już, ale nie wyglądał dobrze. Leżał, nie próbując poruszać żadną z kończyn, a w jego zamglonych bólem oczach niewiele było przytomniejszych błysków.
Kiernackiego mile zaskoczył słaby, skrzeczący głos.
– Mam… komórkę. Wezwij pogotowie. Śmigłowiec. Zapłacę, jak będzie trzeba.
Obandażowana dłoń, ta z odstrzelonym w czwartek palcem, powędrowała pod kurtkę.
– Tego szukasz? – Kiernacki podniósł leżący na kamieniu aparat. – Czy może strzykawki? – Wyciągnięty u jego stóp mężczyzna znieruchomiał. – Jesteś chory? To dlatego nosisz fiolki po kieszeniach?
– Dzwoniłeś? – Niżycki pozostawał nieprzytomny dobre dziesięć minut, miał prawo się łudzić. Ostatecznie rany mu opatrzyli.
– Nie kradnę, nie sprzedaję narkotyków i nie morduję za pieniądze. – Kiernacki usiadł bez pośpiechu. – Jestem biedny i nie stać mnie na telefon. Mam prawo nie wiedzieć, jak się toto obsługuje. Nadążasz?
– Nie dzwoniłeś. – Nadążał. – Pójdziesz za to siedzieć, wiesz?
– Nie mam ochoty na pogawędki ze skurwielami. – Kiernacki wyjął magazynek z tetetki. – Widzisz? Parę zostało. Nie jestem wredny. Mógłbym ci skakać po kolanie – dotknął lufą zakrwawionych spodni. – Ale załatwię to w sposób cywilizowany. Strzelę ci w łeb. Jesteś mordercą, zasłużyłeś. Chyba że zaczniesz mówić. Wtedy spróbuję uruchomić telefon. Przyjedzie pogotowie, a ty pewnie kiedyś wyjdziesz na wolność. Macie dobrych adwokatów.
– Jakoś ci… nie wierzę. Nie odważysz się. Wiemy o tobie co nieco. Rezerwista, prawda? Żaden za… zasrany rezerwista nie pójdzie… siedzieć dla sprawy.
– Nie wierzysz, że cię zabiję? – zdziwił się Kiernacki. – Bandziory nie mają monopolu na zabijanie. Porządni obywatele wykończyli na przestrzeni dziejów dużo więcej ludzi niż takie gnojki jak ty.
– Posadzą cię.
– Posłuchaj no… Iza poszła po bandaże. Zanim wróci, chcę usłyszeć odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Jeśli nie zaczniesz mówić, a ona pokaże się na horyzoncie, wpakuję ci kulę w czoło.
– Chcesz… forsy? O to biega? Nie wiesz, z kim zadzierasz.
– Nie, to ty nie wiesz – wyprowadził go z błędu Kiernacki. Wbił magazynek w rękojeść, odciągnął zamek. – No trudno… Policzę do trzech. Kiedy skończę, powiesz, kto i po co cię tu przysłał. Jeśli nie, strzelę ci… potrzebujesz bardziej lewej ręki czy prawej nogi?
– Ty kutasie…
– Jeden… To co, ręka czy noga? Dwa…
– Nie odważysz się!
– Trudna decyzja? W porządku, wyręczę cię. Nogą nikomu wielkiej krzywdy nie zrobisz. Więc dla dobra społeczeństwa – ręka.
– Moi kumple za jaja cię…
– Trzy. Czas minął.
– Ty złama…
Tetetka podskoczyła w ręku Kiernackiego, huknęło, zadymiło. Założona nad przestrzeloną dłonią opaska uciskowa z mokrej skarpety nie tylko krew odcięła: choć spodnie Niżyckiego zrobiły się mokre w kroku, musiał unieść głowę i popatrzeć, by przekonać się, że jego prześladowca nie blefował. Ostatni, mały palec lewej dłoni Niżyckiego trzymał się tylko na strzępie skóry.
– O… odstrzeliłeś mi palec?! Popierdoliło cię?!
– Próbowałeś nas zabić – wyjaśnił Kiernacki. – Jeśli się nie przyznasz do paru rzeczy, za które kumple wydadzą na ciebie wyrok, jeśli nie sprawisz, że zapomną o nas, a zaczną marzyć o wypruciu bebechów z ciebie, będziemy z Izą zagrożeni do końca życia. Wiem, z kim zadarłem. Wypuścili cię z aresztu, prawda? Musicie mieć dobre układy w prawniczym światku. Wiadomo, jak to mafia. Ale wszystko ma swoje granice. Najbardziej przyjazny sędzia nie zwolni cię, jeśli złożymy zeznania. Więc musisz nas uciszyć. Bo jak nie, jak pójdziesz siedzieć, automatycznie zagrożeni są twoi mocodawcy. Facet z dożywociem ma mało do stracenia, może pójść na układ, zacząć śpiewać… Mamy trójkąt: my-ty-twoi szefowie. Któryś z wierzchołków musi iść do piachu. Jeżeli zabijecie nas, będziesz bezpieczny, a więc twój szef także. Jeśli ja ciebie zabiję, nie będzie powodów, by mnie likwidował.
– Rozwalą cię! Ty już nie żyjesz!
– To biznesmeni. Nie łudź się, nie zadrą z wojskiem, policją i czort wie kim, by pomścić takiego nieudacznika. – Kiernacki odczekał chwilę i dodał: – Na twoim miejscu przeszedłbym na stronę dobrych i liczył, że uda im się wygrać. To zawsze jakaś szansa.
– Gliny? Nie rozśmieszaj mnie. – Niżycki jak na ofiarę czterech postrzałów i połamanego nosa zadziwiał formą. – Im wszystko zwisa. To urzędasy, a żaden urzędas nie wygra z prywatną inicjatywą.
– Obrażasz pamięć Żelaznego Feliksa. No i zapominasz o Drzymalskim. Jeśli gliny nie poradzą sobie z twoim szefem… Weźmie kartkę z nazwiskami, pojedzie do Pruszkowa i rozwali, kogo zdoła dopaść. A niejednego zdoła, zaręczam. W ostateczności możesz liczyć na mnie. Krótko mówiąc: nie jesteśmy bez szans. Ty, jeśli nie zaczniesz gadać, jesteś. Jeszcze raz liczę do trzech, ale teraz będzie to głowa. Jeden…
* * *
– Nie rozumiem – rzuciła ponuro. – Już mniejsza o człowieczeństwo, ale przecież go nie zabijesz. Trafi do prokuratora i pierwsze, co zrobi, to doniesie, że go torturowałeś. Mało ci kłopotów?
Szli wolno przez las: Kiernacki z przodu, ona, kuśtykając i krzywiąc się dwa kroki za nim.
– Skarpeta to nie nasz problem – ciągnęła. – Zresztą wiedziałeś, że to jego robota. Nie trzeba było…
– Przeczucie – mruknął.
– Hę? Mówiłeś o przeczuciu czy się przesłyszałam?
– Masz sto dziesięć procent racji, ale gdybym go nie przycisnął, nie wiedzielibyśmy, skąd się tu wziął.
– Jak to: „skąd”? Wesołowski…
– Pudło. Wesołowski powiedział jego kumplom, że to Darek obrobił Skarpetę. Zgoda. Ale kiedy im to powiedział? No, doktorze Watson?
Na parę sekund dał jej do myślenia.
– O co ci chodzi? – poszła w końcu na łatwiznę.
– Zastanów się. Darek uprowadził córkę Wesołowskiego jeszcze zimą. I zaraz potem obrobił skarbonkę mafii. Niżycki nie wie, na ile ich skubnął, ale ile by tego nie było, poczuli się, jakby im kto w pysk napluł. Poruszyli niebo i ziemię, by dopaść bezczelnego gnojka. I nic, żadnego efektu. Mijają miesiące i nagle jednego dnia, o jednej godzinie spotykamy się na końcu pierwszego obiecującego tropu. Dlaczego?
– Czekaj… Co ty sugerujesz? Że to my ich tam… że za nami doszli do Wesołowskich?
– Nie za nami. Podobno Skarpeta rozpoznał Darka w telewizji. Ten wariat dopadł go gdzieś na drodze, wystrzelał goryli, ale nie pofatygował się, by osłonić twarz. Widocznie od początku stawiał na akcję w stylu kamikadze. Skarpeta zapamiętał go. Dostał trochę w kość, miał prawo. Ale sama twarz nic mu nie dawała. Dopiero kiedy Darek stał się sławny, dowiedział się, kogo szukać. Tyle że nadal nie wiedział, gdzie. I jak. Nie miał żadnych przesłanek, by zaczynać od jakiegoś Wesołowskiego. Pytanie brzmi: „Kto mu powiedział?”. Dla ułatwienia dodam, że Niżycki zeznał, cytuję: „Mamy kogoś w waszym sztabie”, koniec cytatu.
Długo milczała. Las zaczął rzednąć; jeśli dobrze zrozumieli wskazówki Baśki, powinni być blisko celu.
– Wierzysz mu? – zapytała w końcu cicho.
– Mafia jest mafią, bo ma wtyki w strukturach władzy. A przy tej sprawie kręci się z setka ludzi. Nawet żandarmów nie byłbym pewny, chociaż są najmniej podejrzani. Nie walczą z bandytyzmem, nie opłaca się kupować informatorów. Ale już policja, UOP…
– …rząd – dorzuciła nieco zaczepnie.
– …rząd – zgodził się. – W tej całej sprawie ufam tobie i może jeszcze Dopierale.
– „Może jeszcze”?! Nie przesadzasz? Był z nami u Wesołowskich, wystrzelał cały magazynek… Dopierała jest w porządku, możesz mi wierzyć.
– Dobrze – uśmiechnął się pod nosem. – Wierzę.
Jeszcze kilka kroków – i byli w przydrożnym rowie. Sama droga nie odbiegała klasą od tegoż rowu, ale najwyraźniej była przejezdna. Dwieście metrów dalej słoneczne plamki przesiane przez cedzak listowia tańczyły leniwie po samochodowym lakierze.
Dopierała oderwał pośladki od maski, lecz po paru sekundach, widząc, że idą całkiem raźnym krokiem, opadł na nagrzaną blachę i wrócił do przeżuwania kanapki. Odczekał, aż podejdą, po czym zaskoczył Kiernackiego, otwierając prawe tylne drzwi. Te od strony Izy. Dopiero wtedy przez jego twarz przemknęło coś zbliżonego do uśmiechu.
– Cali i zdrowi – powiedział, nie zdejmując dłoni z klamki.
– To był meldunek, kapralu? – Kiernacki nieźle sparodiował nadęty, służbowy ton. – Mówicie o sobie i powierzonym wam pojeździe?
– Bałem się o was – wyznał nieoczekiwanie Dopierała. Po czym do końca złamał zasady, obejmując panią porucznik w talii i przyciskając do piersi.
– Ponieśliśmy straty w kurtkach i obuwiu – oznajmił Kiernacki lekkim tonem. Dopierała okazał się mimo wszystko dżentelmenem: dopiero teraz posłał otwarte spojrzenie w dół, ku poowijanym w kawałki koszuli stopom dziewczyny.
Wsiedli do samochodu, ruszyli powoli. Kiernacki zdawał zwięzłą relację z wydarzeń ostatnich godzin, Iza poprawiała na tylnym siedzeniu swoje ni to chodaki, ni opatrunki.
– To znaczy, że nic jej nie jest? – Dopierała wstrzymał się z pytaniem do postawienia przez Kiernackiego ostatniej kropki.
– Masz na myśli…?
– Nic – ubiegła Kiernackiego Iza. – Kazała cię pozdrowić.
– Pożegnać – przypomniał sobie Kiernacki. – To było wczoraj.
– Wczoraj pożegnać, dziś pozdrowić. Rozmawiałam z nią, kiedy robiłeś nosze dla Niżyckiego.
– Chcieliście go nieść? – zapytał lekko roztargnionym tonem Dopierała. – Pani porucznik sama ledwo…
– Mam propozycję – przerwał mu Kiernacki. – Dajmy sobie spokój z tymi „panami” i „paniami”. – Nikt ani nie protestował, ani nie skakał z radości. – Nie przeceniaj nas. Chodziło o to, by dostarczyć go do najbliższej polany. Nie chcę demaskować ziemianki. Uważam, że Baśka powinna tam zostać. Postaram się, by wojsko przysłało śmigłowiec i po cichu zapakowało Niżyckiego do jakiegoś szpitala na uboczu, ale nie można wykluczyć, że informacja wycieknie. Diabli wiedzą, w co gra Zagroda i na które konie postawił.
– Chce ją pan… chcesz ją zostawić w lesie? – Dopierała nie był zachwycony pomysłem. – W jednej norze ze zwłokami męża?
– Dla mnie to też nowość – zapewniła szybko Iza. – Myślałam, że ma przypilnować Niżyckiego przez godzinę czy dwie.
– To twarda dziewczyna – powiedział Kiernacki. – I chyba chce jej się żyć. Mimo wszystko.
– No i…?
– Niżycki mówi, że mieli uprowadzić ją i Mirka i trzymać w charakterze kart przetargowych. A właśnie – spojrzał na kierowcę. – Całkiem mi z głowy wyleciało…
– Bez zmian – rzucił lakonicznie Dopierała. – Paru policjantów ubyło z szeregów, to wszystko.
– No tak… Czyli potencjalni zakładnicy nadal są w cenie. Niżycki dostał jakiś narkotyk, by ich uśpić. Wczoraj się zdenerwował, bo mnie nie lubi, ale generalnie nie chodziło o zemstę na rodzinie Darka, tylko o haka na niego. Chyba nie ty jedna wpadłaś na pomysł z trójkątem, brat-brat-bratowa. O Mirku chłopcy Skarpety wiedzieli, że to warzywo, więc trochę bardziej liczyli na dziewczynę.
– Ona i Drzymalski…? – Dopierała wlepił w niego spojrzenie.
– Nie – Kiernacki powiedział to spokojnie, ale i zdecydowanie.
– Taki jesteś pewny? – chyba ta stanowczość sprowokowała Izę.
– Darek jej nie kocha, bo gdyby kochał, nie gniłaby w barakowozie. Ona nie kocha jego, bo oczy jej się nie świecą, gdy o nim mówi – uśmiechnął się, zdając sobie sprawę z wagi argumentu.
– Zostanę z nią – oznajmił znienacka Dopierała. Na szczęście to on prowadził: każde z pozostałych z wrażenia wpakowałoby wóz w zarośla.
– Mówisz… poważnie? – Kiernacki pierwszy wziął się w garść.
– Nie, kurwa. Żartuję. – Znów przez jakiś czas było cicho, jeśli nie liczyć pomruków silnika. – Puściłem was wczoraj z tym szczeniakiem, przedtem ta bomba pod samochodem… Chyba już czas zrobić coś sensownego, nie? A takiej dziewczyny… Nie daje się na zmarnowanie takich dziewczyn.
* * *
Nie rozmawiali o tym, ale Kiernacki czuł, że oczekiwała tego, co on: ludzi, pojazdów, żółtych taśm na słupkach, ruchu. Dopierała jeszcze przed północą zameldował Warszawie o przedłużającej się nieobecności swych oficerów.
Widok samotnego szarego forda z otwartymi drzwiami mocno zaskoczył oboje. Choć nie aż tak, jak widok sterty czarnego, pokrytego sadzą żelastwa kilkadziesiąt metrów dalej.
Musieli przeciąć całe zdziczałe pole, by dotrzeć na miejsce tragedii. Kiernacki nie miał pretensji, kiedy dziewczyna, nie dochodząc do spalonego honkera, zatrzymała się bez słowa, odwróciła plecami do wraku i usiadła wśród traw. Widok nie był przyjemny. Szeregowy umarł od kuli – może od kilku, ale ten jeden otwór z tyłu obnażonej przez ogień czaszki najbardziej rzucał się w oczy – nie upadł jednak. Tkwił nadal za kierownicą, wyprostowany dumnie jak upieczony na butelce kurczak.
Kiernacki nie podszedł ostatecznie do czarnego skwarka, niewiele większego od gimnazjalisty. Skręcił, zajrzał do forda, wygrzebał z kieszeni odebrane Niżyckiemu kluczyki, uruchomił silnik.
– Poprowadzisz? – Iza, nie oglądając się, słabo kiwnęła głową. Zostawił ją i poszedł do barakowozu.
W środku był rozdęty trup Eleganta i wszystko, co wczoraj zostawili. Laptop Izy także. Zabrał go i wrócił do samochodu. Dziewczyna, starając się nie patrzeć w stronę wypalonego kręgu, wsunęła się za kierownicę.
– Nawet o nim nie myślałam…
– Jedź. Późno już.
– Ani wczoraj, ani w nocy… Spalił się z naszego powodu, a ja nawet jeden raz…
– Jedź – powiedział stanowczo i łagodnie zarazem. – Widać było mu pisane. Dogonił go ten pożar…
* * *
Zygmunt Schabek nie lubił Petrochemii. Ta dawna, jeszcze komunistyczna, zabrała mu kawał ziemi, płacąc jakieś śmieszne grosze. Jego rośliny faszerowała kwaśnymi deszczami, a młodszemu z synów zafundowała raka, na którego leczenie były dyrektor zakładów, a późniejszy administrator płockiego szpitala poskąpił środków do tego stopnia, że chłopak zmarł przed trzydziestką. Szwagra zarząd Petrochemii posłał na wcześniejszą emeryturę, pozbawiając prywatyzacyjnych konfitur, a siostrzeniec miesiąc temu znalazł się na liście zredukowanych, bo zabrał głos na związkowym zebraniu. Na koniec, jak większość rolników, Schabek podjeżdżał czasem ciągnikiem czy starą ładą pod stację benzynową i mógł sobie popatrzeć, co koncern Orlen, nowy właściciel płockiego giganta, wyczynia z cenami.
Krótko mówiąc, miał swoje powody. Ale jeszcze pół godziny wcześniej pewnie zachowałby się jak na chrześcijanina przystało, darował krzywdy i sięgnął po telefon.
Pech chciał, że po kościele Schabek włączył telewizor i dowiedział się, że już za późnego Buzka polskie paliwo z rzepaku stało się potencjalnie tańsze od arabskiego. I że z winy lobbystów z branży naftowej – czytaj: jego sąsiad Orlen i inni – dziesiątki tysięcy rolników patrzą na zarastające chwastami pola, zamiast siać rzepak i zbierać złotówki. O zdrowym powietrzu nie wspominając.
Mądrala profesorek, który zbijał argumenty chłopskich liderów, przyznał nieopatrznie, że pracował przy modernizacji płockich zakładów. Więc kiedy parę minut później spacerujący dla uspokojenia nerwów Schabek zawędrował w pobliże bocznicy, nie był usposobiony życzliwie ani do nafciarzy, ani do bandy sprzedajnych gnojków, pilnujących ich interesów.
Dlatego po prostu postał za krzakiem i pogapił się przez chwilę na mężczyznę, który zeskoczył z lekkiej, przetokowej lokomotywy, otworzył drzwi jedynego podczepionego do niej wagonu towarowego i po pobieżnym zlustrowaniu okolicy ustawił w progu wspartą na dwójnogu rurę.
Schabek miał trzysta metrów do telefonu i pięćset do najbliższego posterunku: po nadanych przez radio pogróżkach Drzymalskiego policja porozstawiała ich sporo w promieniu kilometra od ogrodzenia rafinerii. Gdyby pobiegł, nie zdążyłby pewnie uruchomić machiny zabezpieczeń i pociski kalibru 60 mm tak czy inaczej spadłyby na niektóre wybrane cele. Ale miał spore szanse sprawić, by ich eksplozje stały się zarazem salwą oddaną nad grobem Drzymalskiego. W wagonie przyjechało dziewięćdziesiąt dwukilogramowych granatów. Przy tempie strzelania rzędu piętnastu na minutę dawało to sześciominutowy pobyt na stanowisku ogniowym. Właściwie tempo ostrzału musiało być nawet dwukrotnie niższe: jeden człowiek musiał obsługiwać celownik, wprowadzać poprawki i karmić lufę pociskami. Koordynatorzy, kierujący z Warszawy największą w historii Polski obławą, już od kilku godzin wiedzieli o porzuconym pod Sokołowem Podlaskim radiowozie – przykutych do drzewa Jemiołczaka i Dąbka znaleziono w nadbużańskim lesie dopiero wieczorem – założyli więc, że zbieg kieruje się na południe, w rodzinne strony, i tam przerzucali odwody. Nie oznaczało to jednak ogołocenia z sił takich miejsc jak Płock: tutejszemu komendantowi nie tylko nie odebrano nikogo, ale przydzielono półtorej setki funkcjonariuszy ze Szczecina. W promieniu kilku minut jazdy, a nawet biegu znajdowało się ze dwudziestu uzbrojonych mężczyzn.
Co najmniej zablokowaliby terrorystę do czasu przybycia posiłków. Potrzebne było tylko jedno: szybka informacja o miejscu, skąd padają strzały.
Ale Zygmunt Schabek miał swoje prywatne rachunki z koncernem Orlen, wyjął więc tylko papierosa, zapalił i leniwym krokiem skierował się ku domowi. Wybierał trasę, z której lepiej będzie widać fajerwerki nad lasem blaszanych konstrukcji.
Rozdział 24
– To miały być tanie kapcie – zaprotestowała dość słabo.
– Nic nie mówiłaś o cenie – przypomniał Kiernacki, otwierając drzwi od strony kierowcy i kładąc jej pudełko na kolanach. – Powiedziałaś: „obojętne co, byle szóstka”. – Postawił na asfalcie torbę z resztą zakupów, wyjął butelkę mineralnej.
– Ale białe adidasy, i to prawie za kostkę?! – jęknęła, zajrzawszy do środka. – Czyś ty oszalał? Takie buciory nosi się do spodni! Będę w nich wyglądać jak Myszka Miki! – Westchnęła, co nie przeszkodziło jej wsunąć dłoni do wnętrza buta.
Zostawił ją, spłukującą wodą mineralną rude plamy krwi z podbicia stóp, usiadł na miejscu pasażera. Rozpakował i powiesił na kierownicy parę białych skarpet, zajrzał do atlasu.
– Sto do Warszawy – mruknął. – Taka piratka jak ty zajedzie w siedemdziesiąt minut. Dodajmy dwa razy tyle i jesteśmy pod Olsztynem.
– Mazury ci się zamarzyły? To przez tę pogodę? Jest fura, panienka, więc trzeba by zaszaleć nad jakimś jeziorem, co?
– A pójdziesz ze mną na plażę?
– Marzyciel. Zresztą nakąpałam się dzisiaj do bólu.
– Co nasz komputer mówi na temat Gazrurki? O ile nas jeszcze nie odcięli…
– Nie odcięli. Mają większe zmartwienia. Płock się pali. Moździerz. Dziesiątki pocisków, jak na wojnie.
– Jezu… Rafineria? – Skinęła głową. – No to zaszalał… Ale chyba przesadził. Założę się, że zakłady są dobrze chronione. Ma pościg na karku i strasznie mało lasów w okolicy. Chyba faktycznie nie mamy czego szukać w Ornecie. Zanim dojedziemy, będzie po wojnie.
– Nie chcesz tego, prawda?
– Przecież go szukam. – Odwrócił głowę. – Nic się nie zmieniło.
– Zmieniło się. Już wiesz, dlaczego to robi. – Powoli podciągnęła stopę, zaczęła wkładać skarpetkę.
– A ty wiesz?
– Ja? Chyba tak. Jak szłam do wojska, nie myślałam, że tak się to skończy. To chcesz usłyszeć? Proszę. Głupio mi i parszywie. Ze wszystkich, przed którymi chciałabym bronić kraju, Darek Drzymalski jest na szarym końcu.
– To miłe – uśmiechnął się blado.
– Nie wysilaj się. Wiem, co sobie myślisz o nim, co o mnie… Nie zrozum mnie źle. Ja… Nie mówię, że wasze widzenie świata jest głupie czy złe, czy nawet gorsze od mojego. Po prostu ja tak nie myślę. Nie umiem. Jak słyszę kogoś mówiącego: „kapitalizm to zło”, od razu widzę druty łagru, mordę Stalina czy tego… pana generała w czarnych okularach. – Umilkła na chwilę. Dokończyła niemal szeptem: – A Darka rozumiem. Lepiej niż ty. Tobie nikt…
Zmagała się przez chwilę, ze dwa razy otwierała nawet usta, lecz w końcu dała za wygraną. Odwróciła się, wysunęła za próg drugą nogę i powoli, wolniej niż tego wymagały zaschnięte rany, zaczęła obmywać ją wodą mineralną.
* * *
– Rozmawiałam z wujkiem. – Ewa Jaśkowiak była tego dnia w spodniach i może dlatego tak od razu, po męsku, przeszła do rzeczy. – Mówi, że rząd może upaść. Dlatego tu przyjechałam.
Ziętara, który jakoś ochłonął z wrażenia wywołanego widokiem sekretarki przed drzwiami swojej podmiejskiej willi, znów zaniemówił. Miał ochotę przechylić się nad ławą i poprosić, by chuchnęła. Mniejsza o słowa, ale jej sposób bycia… Pod cieniutkim nalotem uprzejmości kryło się coś mocno przypominającego wyzwanie.
– I wpadła pani na pomysł, jak do tego nie dopuścić? – zażartował, sięgając po dzbanek z sokiem.
– Może. Przy okazji. – Była spięta jak studentka na ważnym egzaminie. – Przyszłam, bo chcę prosić, by załatwił mi pan miejsce w jakiejś radzie nadzorczej. Mam niezbędne minimum papierów, kurs… Zresztą – przebrnęła przez najgorsze i coś zbliżonego do uśmiechu zamajaczyło w kącikach starannie uszminkowanych warg – ze strony opozycji nie powinno być problemów. Wujek bierze to na siebie.
Ziętara oprzytomniał, dopiero czując spływający po palcach sok.
– Słucham?! – Trochę zbyt energicznie odstawił dzbanek.
– To spis firm, które by mnie interesowały. – Wyjęła z kieszeni żakietu złożoną kartkę. – Im bliżej początku, tym lepiej, ale może być i ostatnia. Sprawdziłam: wszystkie są w gestii ministrów.
Ziętara nie zaszedł tak wysoko tylko dzięki znajomościom. Miał niezły refleks i potrafił robić użytek z mózgu. Ale zrozumienie i zdolność uwierzenia – to dwie różne rzeczy.
– To jakiś żart? Niby dlaczego miałbym…?
– Pan dobrze wie, dlaczego. – Trzymała się znakomicie, ale i jej rozmowa nie sprawiała przyjemności. Pewnie dlatego skracała ją aż do przesady. – Mam ten list ze stycznia. Ultimatum Drzymalskiego. Nie wspomniałam o nim nikomu, ale teraz…
– To ma być szantaż? – zapytał z niedowierzaniem. – I to pani mnie szantażuje?! Pani?! Mnie?! – Podniósł się z fotela z dłońmi zaciśniętymi w pięści. – Już pani zapomniała, kto go przetrzymał?! Komu się papiery na biurku poprzekładały?!
– Niech się pan tak nie podnieca. – Nie ruszyła się z fotela. – Dla świata to szef jest odpowiedzialny. Zresztą nie czarujmy się: olał pan ten list. Gdybym go przyniosła w terminie, też by go pan kazał wyrzucić. I ja to nawet rozumiem. Nikt nie mógł przewidzieć, że taki świr rozpęta wojnę. Ale oboje dobrze wiemy, co się stanie, jeśli ludzie usłyszą, że rząd czy chociaż jeden minister wiedział o Drzymalskim już zimą. I nic nie zrobił. Chce pan ryzykować karierę? Proszę bardzo. Gazety mnie ozłocą za taki materiał. Mogłam pójść do wujka, ale był pan w porządku jako szef, więc uznałam, że zrobimy to tak, byśmy oboje byli zadowoleni.
– To jest zwykłe skurwysyństwo – Ziętara z trudem panował nad drżącym głosem.
– Może – zgodziła się. – Ale to chyba nawet lepiej, nie? Mam być menedżerem, nie zakonnicą.
* * *
– Co zdecydowałaś? Warszawa czy…?
Nie odpowiedziała od razu. Mieli sto czterdzieści na liczniku, więc wyglądało to dość naturalnie.
– Jesteś starszy stopniem. – Nie zabrzmiało to jak żart. – Decyduj.
– Ale to twoja kariera. Ja jestem rezerwista na ćwiczeniach. Nawet nie za bardzo zdezerterowałem, bo trzymam się swego oficera. Ty możesz mieć problemy. Powinnaś się zameldować.
– Jeśli ten przeciek jest u nas, narazimy Dopierałę.
– Dopierałę?
– I Baśkę. Przepraszam, jeśli zgorszyła cię kolejność. Ale jej prawie nie znam, a on… To znaczy – poprawiła się, zła z powodu potknięcia – to jednak facet, i to przystojny. Ty się w pierwszym odruchu martwisz, że ze świata ubędzie jedna ekstrababka. Kobiety myślą tak samo, tylko w przeciwnym kierunku.
– Rozumiem. Ale do Dopierały nikt nic nie ma.
– Będzie jej bronił. Ją wezmą żywcem, jego zabiją.
– Będzie? – zapytał nieco prowokacyjnie.
– Nie widziałeś? – uśmiechnęła się smętnie. – Jak to było z tymi oczami? Aha: że się świecą. No więc im się świeciły. Obojgu.
Droga, może z powodu niedzieli, może z winy Drzymalskiego i jego min oraz policyjnych blokad przed miastami, była zupełnie pusta. Iza skorzystała z luksusu miękkich butów i znów mocniej docisnęła pedał gazu.
– Możemy skręcić w Grójcu, ominąć Warszawę, spróbować znaleźć Gazrurkę i dopaść Drzymalskiego, nim ktoś dopadnie jego bratową. – Wariacka jazda nie przeszkadzała jej w myśleniu na głos. – Cuda się zdarzają. Albo jechać prosto, zameldować się grzecznie u Zagrody i zbijać bąki. W twoim przypadku za niezłe pieniądze. W moim – dodała uczciwie – za święty spokój i może czwartą gwiazdkę.
– Niedyskretne pytanie: co robiłaś, jak nie było cię w wojsku?
– Ale mądrala… Tak to widać? No więc dobrze: marnie wegetowałam jako młody, mało potrzebny społeczeństwu psycholog. Notorycznie bezrobotny. Zadowolony?
– Powinienem powiedzieć: „a nie mówiłem”, tak? Dobra, uznaj, że powiedziałem. A teraz, jak już wykazaliśmy wyższość poprzedniego ustroju, moja rada: jedź prosto. Prowadzisz jak szatan, ale bez przesady.
– Mówisz poważnie?
– Nie znam cię – uśmiechnął się z odrobiną goryczy. – Nic nie wiem o twoich ambicjach. Więc uznajmy, że doradzam komuś takiemu jak ja. A ja trzymałbym się armii. To pewny kawałek chleba, nigdy z kawiorem, ale zawsze z masłem. Jesteś na kontrakcie czy na stałe?
– Mam szansę zostać na stałe. – Skrzywiła się. – To znaczy: miałam. Ta cholerna sprawa wszystko poprzestawiała.
– Jeśli masz, to nie marnuj jej. Drzymalski nie wygra. Zwyciężycie, a po zwycięstwie łatwiej o awans. Pokręć się przy Zagrodzie, a tylko na tym zyskasz. Może i nie pomogliśmy, ale plamy też nie daliśmy.
– Naprawdę chcesz, żebym zameldowała się grzecznie u generała?
– Powiedzmy – uśmiechnął się – że nie chcę utrzymywać ze swoich podatków jeszcze jednej bezrobotnej. Zresztą o czym my mówimy. Przecież nie skręcisz… w lewo.
Zerknęła z ukosa, nie komentując żartu. Kiernacki pomyślał, że przesadził i że się obraziła. Nie próbował jednak przepraszać. Ani wtedy, ani później, gdy ford wpadł na grójecką obwodnicę i Iza podjęła decyzję.
* * *
Facet był w bamboszach, mierzył z półtora metra, chodził po świecie z sześćdziesiąt lat i wyglądał na kogoś, kto przez te lata nie skrzywdził nawet muchy. Nie tak prezentuje się przestępca z pierwszej ligi.
– Szukamy pana Jurzyńca. – Iza posłała mu jeden z ładniejszych uśmiechów. – Przepraszam, że przeszkadzamy w obiedzie.
Z tyłu była kuchnia, pokój w amfiladzie i zaniepokojona starsza kobieta przy zastawionym stole.
– A… – Spojrzenie małego zjechało z pagonów i na dłuższą chwilę utknęło w śnieżnej bieli tenisówek. – Państwo są…?
– Od Wesołowskiego – uprzedził dziewczynę Kiernacki. – To taki gość z Ustrzyk, który znał Gazrurkę i którego być może w związku z tym nieładnie wysadzono w powietrze. Kiedy umierał, składał się tylko z kadłuba i głowy. Ale nadal żył.
Nie starał się mówić cicho, bo ciągle nie kojarzył faktów i w celowniku miał tę blednącą kobietę z zawieszoną nad talerzem łyżką. Na wizytówce widniało samotne „A”, czyli facet, może sąsiad, może nieformalny mąż, nie był tak ważny.
– Zabili go? – Stojący w progu człowiek też pobladł. – Kto?
– Pan jest przyjacielem rodziny? – Kiernacki posłał mu spojrzenie pod tytułem: „to do widzenia”. – Przepraszam, ale chcemy pomówić z panią Jurzyńcową.
Kobieta ruszyła się z miejsca. Mężczyzna też.
– Siostra o niczym nie wie – mruknął. Po czym machnął dłonią, pokazując, by się cofnęli, i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. – Chodźmy. To nie miejsce na takie rozmowy.
Minął zmieszanego Kiernackiego, zszedł na dół i przez wąski korytarz przeprowadził ich na podwórko. Dalej była furtka, ogródek warzywny i niewielka rzeczka.
– Nie ma ścian, nie ma uszu – uśmiechnął się lekko. – Zwłaszcza Ani. Zdenerwował ją pan, a jej serce nie jest najmocniejsze.
– Przepraszamy – wyręczyła Kiernackiego Iza. Usiadła na trawie. – I proszę się nie bać. Nie chodzi o pana. Szukamy Drzymalskiego.
– Kogo?
– Dobrze pan pływa, panie Jurzyniec? – zapytał znacznie mniej życzliwym tonem Kiernacki. – Nie ma uszu, nikt nie przybiegnie, jak będę pana przytapiał.
– Daj spokój – ofuknęła go dziewczyna. I posłała promienny uśmiech Gazrurce. – Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Wiemy, że Wesołowski polecił pana Darkowi i że Darek zgromadził prawdziwy arsenał. Dodaliśmy dwa do dwóch i jesteśmy. Nie wiem, dlaczego policja i UOP tak marnie pana szukały, ale to nieważne. Ważne, że mordercy Wesołowskiego wiedzą o panu. Mieli lepszy punkt zaczepienia, ale teraz go nie mają, więc pewnie się tu zjawią. Za samo ostrzeżenie coś nam się od pana należy.
Potrafiła być miła, kiedy się postarała. Kiernacki z pewnym niedowierzaniem patrzył, jak szybko oswaja starego i skłania do jedzenia jej z ręki. Jurzyniec najpierw usiadł obok, potem z uwagą wysłuchał skondensowanej opowieści o tym, co się wydarzyło od wtorku, a na koniec, chyba mocno już zahipnotyzowany miękkim głosem, wyjął miętówki i poczęstował nie tylko ją, ale z rozpędu i Kiernackiego.
– …więc formalnie nic na pana nie mamy. Możemy zresztą zapomnieć o zeznaniu Wesołowskiego. Był w szoku, mówił niewyraźnie… To mógł być Jurzyniec, ale może i Kurzyniec albo nawet Wawrzyniec. Dobrze mówię, Waldek? – Kiernacki przytaknął skwapliwie. – Jeśli nie ma pan dokąd wywieźć siostry, chętnie pomożemy.
Jurzyniec milczał, wpatrując się w wodę, przepływającą leniwie u ich stóp. Było ciepło, przyjemnie. Nikt go nie próbował poganiać.
– Co byście chcieli wiedzieć? – zapytał w końcu. – Ale jeżeli macie podsłuch, to uprzedzam z góry…
– Mam się rozebrać? – W jej oczach był smutek i nie było gniewu. Tym chyba zjednała go sobie do reszty. – Nie ma sprawy, ale to nieciekawy widok. Cała jestem w sińcach.
– Nie trzeba – powiedział szybko Jurzyniec. Westchnął ciężko. – Wierzę pani. Naszym władzom brakuje fantazji. To urzędasy. Na pewno nie przysłaliby tajnej agentki w takim stroju. Wygląda pani jak Myszka Miki. – Iza zerknęła na Kiernackiego; oboje musieli popracować nad zachowaniem powagi. – Tyle że nie bardzo wam pomogę. Był tu, zgadza się. Zimą, pewnie zaraz po tym, jak porwał Hankę. Ale raczej przed Skarpetą, bo groszem nie śmierdział. Nawet miły chłopak, tylko taki jakiś smutny. Ale na broni się zna. Chciał kupić półcalówkę, znaczy 12,7 milimetra. Rosyjski, bo to i o naboje łatwiej, i cena bardziej ludzka, i dostać można.
– Wukaem? – Kiernacki lekko wytrzeszczył oczy.
– Nie, no bez przesady… Karabin snajperski. Po Czeczenii zrobiły się u nich modne. Duża siła rażenia, spory zasięg, a ostatecznie snajper nie biega, więc ciężar nie taki ważny.
– Nie strzelał z czegoś takiego. – Iza zmarszczyła brwi.
– To chyba dobrze, prawda? Zwłaszcza że nie tylko na tę tanią i dostępną amunicję liczył. Pytał o nowoczesne naboje. Przeciwpancerne, te z oddzielającym się sabotem; zapalające, detonujące… Strach pomyśleć, co dobry strzelec może zdziałać, mając takiego składaka i odpowiednią amunicję.
– To miał być składany karabin? – Jeszcze mocniej zmarszczyła brwi.
– Nie wiem, jaki miał być, ale takie je Ruscy robią. To kawał rury, wyższy od niejednego chłopa. No więc zastosowali przegub.
Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę.
– Ma jeszcze coś, czego nie użył, a o czym pan wie?
– Pani mnie nie zrozumiała. On był miły, ale biedny, a ja… ja z tego muszę żyć. Nie zrobiliśmy wielkiego interesu. Karabin, trochę amunicji, celownik, noktowizor, dalmierz – wszystko. Żeby to nie było takie nietypowe zamówienie i mało chodliwa broń, to i jej by nie kupił za te grosze. Ale kupcy się nie pchali, a mój partner w Kaliningradzie chciał się tego pozbyć, no i spuścił z ceny.
– Naprawdę? – Kiernacki zapytał o to dość delikatnie.
– Myśli pan, że mówię o karabinie, bo go akurat nie użył i w razie czego łatwiej się wykręcę? – Jurzyniec uśmiechnął się niewesoło. – Niby racja, ale tak się składa, że tylko karabin mu sprzedałem.
– Amunicję, tę specjalną, też mu pan…? – Gazrurka kiwnął głową. – Taaa… I nic więcej? – Przeczenie. – A o co pytał?
Jurzyniec uśmiechnął się nieoczekiwanie.
– O miłą Rosjankę. – Oboje posłali mu spojrzenia pełne wyrzutu. – Naprawdę. Wypiliśmy po piwie i tak się jakoś zgadało. Ja go pytam, czy mógłbym coś jeszcze dla niego sprowadzić, a on się uśmiechnął tak smętnie i pyta, czy nie znam po tamtej stronie jakiejś porządnej dziewczyny. Pomyślałem – pani daruje – że chodzi mu o taką fest babkę do łóżka, w te klocki porządną, a on się jeszcze bardziej krzywo uśmiecha i mówi, że to akurat całkiem nie ma znaczenia, bo… no, o tym mowy nie ma. I że miał na myśli kogoś do towarzystwa, jakby pielęgniarkę. Więc mówię, że tych i u nas na pęczki, a on, że trzeba mieć forsę, a z Rosjanką można się dogadać za dach nad głową i ewentualnie papierowe małżeństwo… Wiem, że nieskładnie mówię, ale on też jak ja teraz… W sumie to nie zrozumiałem, o co mu chodzi. W każdym razie dziewczyna miała być przyjemna dla oka i solidna.
– I co, znalazł mu ją pan? – zapytała Iza.
– A gdzie tam… Nigdy więcej go nie widziałem. Zostawiłem broń w umówionym miejscu, a on forsę… Niech pani nie myśli, że ze mnie ostatni drań, bo śmiercią handluję. To przypadek. Znałem paru Rosjan, którzy się tym zajęli, i tak jakoś… Tu u nas nie ma pracy dla takich jak ja. Jak się ma do wyboru siebie i siostrę pod most przemeldować albo żyć po ludzku… Ale gdybym coś wiedział, wierzył, że mogę pomóc… Zastanawiałem się, czy nie iść na policję. Tyle że to nic nie da, bo wiem tyle, ile powiedziałem. Jego nie powstrzymam, a sam pójdę siedzieć. W moim wieku to dożywocie. No i Anka nie przeżyje beze mnie. A gdybym nawet wyszedł… Do czego wrócę? Co mi zostało? Sznur na gałąź i do widzenia? Takie psie czasy wystrajkowaliśmy…
* * *
– Myślałam, że cię zawiesili – uśmiechnęła się zdziwiona Aneta.
– Ja też – Kostek rzucił torbę na fotel. – Co znaczy, że jesteśmy za głupi na kierownicze stanowisko. Po co wywalać? Wystarczy odciąć od telefonu.
– Masz… żal? Myślisz, że mnie się to podoba?
Trochę niezdarnie poklepał ją po ramieniu.
– Daj spokój, to radio, nie barykada. Nikt nie oczekuje od nas bohaterskiego składania ofiary z siebie.
– Nie jestem tu sama – wskazała wzrokiem techników z UOP-u. – Nawet gdybym połączyła Drzymalskiego, rozłączą was, nim skończy zdanie. A mnie wyleją. Dla ciebie to nie byłby taki problem, jesteś gwiazdą, ale ja… Nie mam dwudziestu lat: nie wiem, czy się gdzieś załapię.
– No coś ty… Przecież nie chcę… Nie wolno reklamować terrorysty, to nie będziemy. Może zresztą góra ma rację. Sam się od początku zastanawiam, czy powinniśmy pozwalać na te wypowiedzi na żywo. To… Nie wiem, może mam wykrzywione spojrzenie, ale ten facet jest na swój sposób… sympatyczny.
– Nie mów tego przed mikrofonem. Fajnie mi się z tobą pracuje. A teraz do roboty. Przez ten pożar w Płocku znów się ramówka rozpada.
* * *
Dzwonek nie zrobił na Adamku wrażenia: babsztyl spod dwójki handlował samogonem i z grubsza co kwadrans meldowali się pod drzwiami nowi klienci. Zwykle pijani, więc notorycznie mylący przyciski. Tym razem trafiło na Syłenkę, ale to nic nie znaczy.
Wyjrzał do sieni. Sto lat temu była przedpokojem, a po wojnie władza radziecka przerobiła sześciopokojowy burżuazyjny lokal na kilka proletariackich, ze wspólną kuchnią, łazienką i oczywiście sienią. Miało to, z punktu widzenia Adamka, dobre i złe strony. W komunałkach nigdy nie mieszkali ważniacy, więc władze przypominają sobie o takich miejscach, gdy ginie rower, a nie tajemnica państwowa.
Aż do tej niedzieli wady i zalety mieszkania się równoważyły. W porównaniu z typowym blokowiskiem secesyjna kamienica stojąca w centrum Lwowa oferowała wprawdzie mniejszą dyskrecję, lecz za to bezpieczniejsze drogi odwrotu. Tego dnia, bezsilnie wsłuchując się w terkot dzwonka w odległym mieszkaniu Syłenki, Adamek zmienił zdanie. Blok byłby jednak lepszy.
Musieli skorzystać z uprzejmości meliniarki. Mieszkała sama, no i nie miała oporów przed otwieraniem drzwi. Zdecydowało to pierwsze: Adamek nie wiedział jeszcze, w jak głębokie bagno się wpakował, i nie planował pójścia na całość.
Potrzebował dziesięciu minut, by pogodzić się z myślą, że będzie musiał.
Syłenki nie dało się obudzić. Na szczęście wypuszczając gości – dwóch, sądząc po ilości brudnych naczyń – gospodarz nie był już w stanie myśleć o zamykaniu drzwi oddzielających go od sieni. Nie musieli włamywać się do pokoju.
Impreza skończyła się niedawno: kromki chleba nie zamieniły się w suchary, zimne nóżki rozpłynęły tylko częściowo, a z czajnika nie wyparowała czterolitrowa porcja wody. Adamek szybko zrozumiał, że polewanie gospodarza i walenie dłonią po gębie nie zdadzą się na wiele. Metodą „palec w gardło” oczyścił żołądek Syłenki z najświeższego alkoholu, a następnie usadził Bogdana na wystrzępionym fotelu i wyjaśnił, jak ma wyglądać plan awaryjny.
Bogu dzięki Skarpeta naprawdę pożyczył im fachowca. Chłopak ledwie przekroczył dwudziestkę, a nawet nie drgnęła mu powieka. Teraz stał w progu kuchni i patrzył na wychylonego z pokoju Adamka. Kapitan położył palec na ustach i czekał.
Po trzecim dzwonku coś zachrobotało w zamku. Adamek westchnął, wyszedł do sieni i wcisnął kontakt. Sprawdził wcześniej, że przy włączonej żarówce układ cieni jest dla nich korzystniejszy i ukryty w kuchni Bogdan ma większe szanse zaskoczyć intruza.
Tym razem w ogóle nie próbował. Dziewczyna z kluczami nie była sama. Towarzyszył jej chłopczyk i młody mężczyzna z parasolem. Adamek odczekał, aż zamkną drzwi, po czym ruszył naprzód z ręką za plecami.
– Jest ojciec? – Dziewczyna od razu wypatrzyła niedomknięte drzwi pokoju Syłenki. Bystra. I ładna. Adamek poczuł żal na myśl o marnotrawstwie, jakie się za chwilę dokona. – Mam nadzieję, że przytomny?
Bogdan wysunął się z kuchni, stanął za plecami przybyszów. W ręku trzymał taśmę. Zuch chłopak. Omawiali ten wariant, ale miał prawo zapomnieć albo spanikować.
Adamek wyjął zza pleców rękę ze służbowym glockiem. Pistolet nie miał tłumika: z samej broni jakoś by się celnikom wytłumaczył, ale z takiego zestawu raczej nie.
– Ręce – powiedział spokojnie. – I cicho. Nikomu włos nie spadnie, ale macie nie przeszkadzać.
Poszło jak po maśle. Może dlatego, że rzecz się działa po gorszej stronie Bugu i wszyscy tu zdawali sobie sprawę z bezkarności gangów.
Bogdan sprawnie skrępował oboje rodziców. Nie był brutalny i nie związał małego. Nie opierali się więc, a kiedy wrócił z ręcznikami na kneble, żadne nie próbowało krzyczeć.
Pół godziny później gospodarz sam, bez niczyjej pomocy, otworzył przekrwione oczy.
– Dzień dobry, Taras – uśmiechnął się do niego Adamek. – Albo raczej: dobry wieczór. Strasznie nas przetrzymałeś, chłopie.
– Pi… wa – zachrypiał Syłenko, alias Rycerz, duma i chluba lwowskiej siatki UOP-u. – Łeb mi pęka.
– Dostaniesz – obiecał kapitan Adamek, brat porucznika Adamka, który Syłenkę werbował i prowadził w chwilach wolnych od asystowania radcy kulturalnemu tutejszego konsulatu Rzeczypospolitej. – Co tylko zechcesz. Ale najpierw praca. Ręce już nie drżą? Na chodzie jesteś? Cudnie. Masz tu dwa papiery do podpisania. Jak zwykle: raport i pokwitowanie odbioru honorarium.
– Ile? – W zamglonych, tępych oczach alkoholika błysnęła słaba iskierka zainteresowania.
– Sporo. Ale nie martw się: mam przy sobie twoje dziesięć procent. Widzę, że przepiłeś telefon. Nieładnie. Próbowaliśmy dzwonić, uprzedzić, że musisz być trzeźwy… Ale mamy do ciebie słabość, Taras, więc nie potrącę ci ani centa.
Trzeba grać do końca. Adamek rozumiał to i dobrze na tym wyszedł. Ukrainiec, kiedy już zwlókł się z przypominającego barłóg łóżka, trzeźwiał błyskawicznie.
Nie tylko nie podpisał niczego z marszu, ale nawet udało mu się prawidłowo policzyć zera za piątką. Nie było to takie proste, bo w Urzędzie też pracowały urzędasy i zgodnie z powszechną praktyką pokwitowania dla supertajnego szpiega wystawiano jak wszystkie inne, z uwzględnieniem groszy – tu: centów – i bez uwzględnienia logiki.
– Pięćdziesiąt tysięcy? – zachrypiał Syłenko radośnie i podejrzliwie zarazem. – Co jest? Czy to może w złotych?
Mimo wszystko alkohol działał: na końcu stało jak wół „USD”.
– Ekstra okazja. A myślałeś, że dlaczego wpadam tu osobiście? – Adamek wyjął kopertę i zaczął bez pośpiechu przeliczać studolarówki.
– Pięć tysięcy dla mnie? – Syłenko dokończył stawianie dziwnie zgrabnych liter i oddał Polakowi długopis. – Dziesięć procent jak zwykle, tak? Boże… Taki pieniądz. Ależ się Julka ucieszy… Córka – wyjaśnił. – Fajna dziewuszka, nie to co jej stara. Wpada tu czasem z wnukiem, nie pogardzi pijakiem… Musisz ją kiedyś poznać. Żywe srebro.
Adamek zerknął na podpisy, złożył papiery, schował do kieszeni.
– Nawet złoto – kiwnął z przekonaniem głową. – Ale z tym życiem… Przykro mi, Taras. To nic osobistego, ale nie mogliśmy tak siedzieć cały dzień i czekać, a potem wyjść, zostawiając jedenastu świadków. Pech, że wypadło akurat w niedzielę, kiedy nikt nie pracuje. No, a jak się już zacznie, to trzeba do końca…
– Że co? – Syłenko niczego jeszcze nie rozumiał, w jego rozespanych oczkach nie było ani strachu, ani rozpaczy.
– Musieliśmy zlikwidować twoich sąsiadów. Mało brakowało, a na waszej dwunastce by się skończyło. Ale spałeś pół godziny za długo i zjawiła się twoja Julka. Mogę cię tylko pocieszyć, że Bogdan robi to naprawdę dobrze. Nic nie boli.
Pijacy mają słaby refleks, więc Syłenko ani nie zrozumiał, dlaczego Polak wstaje, ani nie usłyszał kroków za plecami. Był jednak dużym i silnym mężczyzną, a Bogdan profesjonalistą z prawdziwego zdarzenia, więc jako jedyna z piętnastu ofiar tajemniczego mordu Taras Syłenko nie został odnaleziony nazajutrz ze skrępowanymi rękoma, sińcem na potylicy i poderżniętym gardłem. Prowadzący śledztwo ustalili, że strzelono mu w kark, a pocisk, choć grzybkujący i raczej zbyt zdeformowany, by mógł służyć za dowód, wydłubano z rany. Zabrano też jego uszy, oczy i język.
Rozdział 25
– Masz prawo do taniego deseru – oznajmił Kiernacki, unosząc głowę znad wypchanej dziesiątkami kieszeni. Nocleg, posiłki, buty Izy i przede wszystkim wydatki na drożejącą z godziny na godzinę benzynę uszczupliły ich zasoby. No i setka dla Dopierały. Miał tkwić w ziemiance i strzec Baśki, ale w razie jakichś komplikacji musiał dysponować choć odrobiną pieniędzy.
– A ile zostało? – zainteresowała się Iza. Siedzieli w knajpce, której okna wychodziły na ornecki rynek, kończąc po porcji schabowego z kapustą.
– Półtorej setki – wzruszył ramionami. – Z grubsza.
– To lepiej wyliżę talerz. – Żartowała, co nie przeszkodziło jej zgarnąć na widelec ostatnich ziemniaczanych okruszków. – Aha, i przypomnij mi, żebym za ciebie nie wychodziła. Facet wydający tysiąc w niecałe pięć dni jest gorszy od nałogowca.
– Osiemset pięćdziesiąt – sprostował. – To co, wołać kelnerkę?
– Lody tuczą – wytarła usta serwetką. – Ale gdybyś mi pożyczył piątkę… Chcę wpaść do kościoła. To tuż obok. Jeśli się spieszymy, wystarczy mi parę minut. Góra kwadrans.
– Potrzebujesz na tacę? – Kiwnęła głową. Przyglądała mu się śmiało, choć chyba nie wyzywająco, a w jej oczach trudno było znaleźć coś radosnego. – Drogo. Pięć złotych za piętnaście minut.
– Wychowałam się na paczkach z parafii. Chyba jeszcze nie spłaciłam tego, co mi Kościół dał.
– Tacy byliście biedni? Zresztą – uniósł dłonie – przepraszam, cofam pytanie. – Sięgnął do kieszeni. – Ale mam tylko dziesiątki i jakieś grosze. Będziesz musiała rozmienić po…
– Byliśmy – weszła mu miękko w słowo. – Mama nie dostała po ojcu ani grosza, bo była za młoda. A nas było troje. Ciężko wdowie bez zawodu utrzymać trójkę dzieci. Nawet w PRL-u. Wtedy też nie jadałam lodów. Żeby nie te paczki z Zachodu, w ogóle bym zapomniała, jak smakują słodycze. Więc chyba teraz moja kolej, by pomóc innym głodnym dzieciakom. A że przez Kościół? – uśmiechnęła się.
– No to idziemy. Tylko nie każ mi wchodzić. Poczekam na dworze, w porządku?
* * *
– Nie wiem, czy to ważne… – Grygorowski oderwał wzrok od ekranu telewizora, pełnego płomieni, dymu i osmalonych strażaków, przenosząc go na zakłopotanego podporucznika. – Właśnie odezwał się ten psycholog, Dębowicz… to znaczy… Dębowski?
– Dembosz – zlitował się nad czerwieniejącym młodzikiem. – Rozumiem, że nie telefonicznie. To dziewczyna, i to z cholernie seksownym głosem. Pewnie by się pan zorientował.
– Nie… to znaczy tak. Oczywiście. – Podporucznik zrobił jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę. – Melduje, że ma podstawy sądzić, że Drzymalski dysponuje karabinem snajperskim kalibru 12,7 milimetra i odpowiednim oprzyrządowaniem. Dalmierz, luneta, amunicja wszelkiego typu… Nie bardzo wiem, co z tym zrobić.
– Ma podstawy sądzić? – Grygorowski zmarszczył brwi. – To cytat? – Chłopak pokiwał skwapliwie głową. – Hmm… Karabin to karabin; w porównaniu z tym… – spojrzenia obu powędrowały ku ekranowi i wysokim na dziesiątki metrów słupom ognia. Jakiś osaczony z obu skrzydeł oddziałek strażaków rozwalał właśnie gorączkowo ogrodzenie, szykując awaryjną drogę odwrotu dla swego wozu bojowego. W tle, nader efektownie, płonął inny pojazd, zaskoczony przez zagon ognia pośród rumowiska stalowych konstrukcji. – Ale niech pan wprowadzi to do sieci z adnotacją „ważne”. A potem wyszuka tego kapitana z lotnictwa i przekaże mu to. Policji to ani grzeje, ani ziębi, bo i tak Drzymalski dziurawi im kamizelki ze zwykłego beryla, ale pilotów Mi-24 warto ostrzec. Niech nie podlatują blisko, bokiem i powoli, bo się mogą mocno sparzyć.
Młodzik odmeldował się regulaminowo. Major westchnął, zerknął na ekran i podniósł słuchawkę.
– Halo? Jacek? Daj mamę… Do sklepu? No, trudno. Jak wróci, powiedz, żeby wzięła samochód i te dwa kanistry z garażu, jechała na stację i zatankowała do pełna. Co? Nie – roześmiał się gorzko – na góry musisz poczekać. Powiedz mamie, że od jutra ostro drożeje benzyna. Może nawet o złotówkę.
Odkładając słuchawkę, pomyślał ze smętnym rozbawieniem, że właśnie zarobił więcej, niż zarobi przez następną dobę wyczerpującego dyżuru.
* * *
Kiernacki nie zaglądał do środka, zdziwił się więc, kiedy zamiast staruszek – bo któż inny odwiedza kościół w niedzielne popołudnie – przed front średniowiecznej świątyni wysypał się ruchliwy tłumek gości weselnych.
Kościół stał niemal tuż obok ratusza, a Orneta, mimo nowoczesności, ze swym odziedziczonym bezpośrednio po Krzyżakach układem architektonicznym, wciąż wyglądała jak dekoracja do filmu o pionierach Ziem Odzyskanych. Kiernacki nie umiał ubrać tego w słowa, ale dał się oczarować nastrojowi chwili. Do tego stopnia, że przypomniał sobie o Izie, dopiero gdy pociągnęła go za rękaw.
– Strasznie cię przepraszam – powiedziała ze skruchą. – Ale chciałam doczekać do końca. Głupio tak wychodzić w połowie ślubu. Mam nadzieję, że nie zanudziłeś się na śmierć.
– Za ładnie tu. Spacerowałem trochę. Fajne miasto. Aha, i znalazłem coś jakby hotel. A w wolnej chwili wstukałem informację o karabinie. Gdyby oddzwonili i pytali, skąd się wzięła, powiedz, że ode mnie. Może być?
Skinęła głową tak naturalnie, jakby prosił o drobną przysługę, a nie krycie przestępcy.
– Przejdziemy się? – zapytała cicho. – Mamy czas?
Trochę dla żartu, małpując tych wszystkich facetów w odświętnych garniturach, wysunął zgięte w łokciu ramię. Uśmiechnęła się pod nosem i zaskoczyła go, chwytając pod rękę i ustawiając się przy męskim boku ze swobodą kogoś, kto ma na sobie sukienkę i pantofelki, a nie mundur plus adidasy.
Ruszyli wolnym, spacerowym krokiem ku podcieniom okalających rynek kamienic. Ludzie zatrzymywali się, wymieniali uwagi, spoglądając w stronę kościoła i weselników. Słońce sięgało już tylko górnych kondygnacji, ale nadal było ciepło i połowa młodych dziewczyn, podobnie jak Iza, połyskiwała bielą odkrytych kolan.
– Nigdy cię nie ciągnęło? – Lekki ruch głowy do tyłu podpowiedział Kiernackiemu, o co pyta jego dama. – Miła dziewczyna w białej sukni… potem noc…
– Tak się jakoś życie ułożyło… Najpierw zielony garnizon, potem wiatr historii… Pamiętasz? Myślałem, że jesteś z prokuratury. Ciągle nie wiem, czy jakiś nadgorliwiec nie pośle mnie za kraty. Posada niepewna, mieszkanie wynajmuję… To marny fundament pod rodzinę, nie uważasz?
Przeszli w milczeniu kilkadziesiąt metrów.
– Naprawdę miałeś coś wspólnego ze śmiercią tego chłopaka?
– Zrobili z niego wielkiego opozycjonistę, prawie drugiego Popiełuszkę – mruknął. – Ale to był całkiem przeciętny chłopak. Dużo pyskował przeciw ZOMO, Jaruzelskiemu i w ogóle komunie, ale też chlał jak nikt w kompanii. Co o swoich panienkach opowiadał, wolę nie powtarzać, chociaż ci pewnie w koszarach trochę uszy stwardniały. Wykręcał się od pracy, tej sensownej też. Szedł falowo i zanim się zastrzelił, zdążył awansować na dziadka i zgnoić paru kotów. Więc żaden anioł. Nie wiadomo, co mu się przytrafiło na tej warcie. Może wypadek, a może któraś z tych dziewczyn potraktowała go tak, jak on o nich mówił. Ale nawet jeśli palnął sobie w łeb na znak protestu przeciw systemowi, to nie sądzę, bym akurat ja go do tego popchnął. Całe oskarżenie sprowadza się do tego, że po latach ktoś zeznał, że się biliśmy.
– Biłeś się z szeregowym?
– Może złapałem go za guzik. Ale szczeniak miał wujka w internacie i jakaś podziemna gazetka zrobiła z tego aferę. No i jak przyszła demokracja i namnożyło się etosowych bojowników, wujek zaczął rozdmuchiwać sprawę, żeby się utrzymać w pierwszej lidze. Siostrzeniec męczennik był cenniejszy od fotki z Lechem. Prokuratura do niczego nie doszła, ale z wojska wyleciałem. Żeby było śmiesznie: za opieprzenie żołnierza, który z bronią zszedł z posterunku i polazł na baby. I to w stanie wojennym.
– Nie uderzyłeś go?
– Daj spokój… Dużo widziałaś oficerów, piorących po gębie szeregowych? Wiem, co powiesz: inne czasy, inne wojsko. Ale to się akurat nie zmieniło. Jeśli już, to na gorsze. My nie byliśmy tacy zestresowani, a byle gówniarz nie miał odwagi śmiać się dowódcy w oczy.
Szła, zapatrzona w perspektywę wąskiej uliczki przed sobą.
– Mówiłeś coś o hotelu… To znaczy, że zostajemy tu na noc?
– Nie wiem. Póki Niżycki nie zacznie śpiewać, wolałbym nie wystawiać się na odstrzał. Ale decyzja należy do ciebie. Wiem, co znaczy zwolnienie ze służby, i nie mam zamiaru cię narażać. Wdowa z trójką dzieci – uśmiechnął się blado. – Pewnie nie bardzo byś miała do czego wracać.
– Fakt.
– Nic o sobie nie mówisz…
– A jesteś zainteresowany? – Kiernacki natychmiast kiwnął głową.
– Mama wyszła za mąż za kompletnego gnojka. Chlał i lał wszystko, co chodziło po domu. Na koniec próbował mi wmówić, że w rodzinie obowiązuje zasada „lody za lody”.
– Chcesz powiedzieć…? – Nie dokończył. Stała naprzeciwko, nie odwracając wzroku. – Jezu…
– Podbił mi oko, a ja załatwiłam mu trzy palce. Doniczką. Nie gap się tak. Karate swoją drogą, ale jak przyjdzie co do czego… Ćwiczyłam już wtedy i dlatego byłam taka odważna, ale z niego był kawał chłopa, a ja gówniara. Walnęłam go tym, co było pod ręką, i zwiałam.
Przeszli kawałek w milczeniu.
– Właściwie… nie żeby mi to przeszkadzało, nie zrozum mnie źle…
– Po co mówię ci takie rzeczy? Może dlatego, że ksiądz był zajęty i nie zdążyłam się wyspowiadać. A może dlatego, że chciałeś się czegoś o mnie dowiedzieć.
– Strasznie jesteś szczegółowa. Ale tak w ogóle… dzięki.
– Żeby wszystko było jasne. – Mówiła teraz wolniej, dobitniej. – To i był szczegół, i nie był. Wtedy świat mi się do reszty zawalił, wyprowadziłam się do babki, no i życie mi się całkiem inaczej ułożyło, więc od tej strony patrząc… Ale sam pomysł, żeby tak… To… no, chodzi o to, że nie chciałam z nim. Bo tak w ogóle… Przepraszam, może się kompletnie wygłupiam, ale taki z ciebie czerwony beton, że sama już nie wiem, co możesz sobie myśleć. To, że chodzę do kościoła i rzucam na tacę…
– Iza…
– Tak?
– Chyba zrozumiałem. I nie czerwień się tak. My, czerwone betony, naprawdę bywamy wyrozumiali. Chociaż nadal nie wiem, dlaczego mi o tym mówisz.
– Mam ci podpowiedzieć? Proszę. Słowo „randka” z czym ci się kojarzy?
– Chyba nie mówisz poważnie. – Nie skomentowała, ograniczając się do przeciągłego, trochę smutnego spojrzenia. – Przecież… Słuchaj, mam prawie czterdzieści pięć lat. Mógłbym być twoim…
– Gdybyś się puszczał w ogólniaku. Jesteś starszy o 55 procent. Wybacz porównanie, o matematykę chodzi, nie osoby… On był wtedy o dwieście. Trzydzieści lat różnicy. Między nami jest szesnaście. Wiem, że to sporo. Ale przecież nie mówię, żeby iść oglądać welony.
– Chyba śnię – uśmiechnął się bezradnie. – Czekaj… Skąd wzięłaś te 55 procent?
– W przybliżeniu – uściśliła. – Twój wiek przez mój. Matematyk ze mnie taki sobie, ale dzielenie jeszcze pamiętam.
– W pamięci takie rachunki? Dobra jesteś.
– To nie teraz. Nocą, w tej ziemiance… – Zatrzymała się nagle i ujęła go za łokieć. – Dobra, skończmy to. Popatrz mi w oczy i powiedz uczciwie, że ani razu nie chodziło ci to po głowie i że ani trochę nie chcesz. Tylko weź pod uwagę, że studiowałam psychologię i…
Nie wiedział, czy mruży oczy gniewnie, czy w instynktownym odruchu obronnym.
– Uczciwie? Dobrze, niech będzie uczciwie… No więc od początku, jak tylko weszłaś na salę. I nie trochę, tylko… – przez chwilę szukał właściwych słów – …piłką pod sufit. Jeśli wiesz, o czym mówię.
Wolno, jakby z namaszczeniem, wsunęła rękę pod jego łokieć i przywarła do boku. Uśmiechała się.
– Tak – pociągnęła go lekko za sobą. – Wiem, o czym mówisz.
* * *
Znalezienie właściwego miejsca nie sprawiło Kurzyńskiemu kłopotu. Wiatr do spółki z płonącą rafinerią zmieniły okolicę w rodzaj poziomego komina, ale ostatecznie byli plutonem zwiadu, a nie jakąś zakichaną piechotą, która potrafi zabłądzić, maszerując na stołówkę.
Inna sprawa, że trudno przegapić dwa zaparkowane w polu śmigłowce. Nie czekając na jakąś drogę, mogącą doprowadzić go legalnie na tyły gospodarstwa, porucznik kazał kierowcy jechać na przełaj, przez łąkę i zaorane pole, pokryte zieloną szczeciną. Za mądre to nie było, ale wiele wskazywało, że nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Wóz dowódcy miał już przyzwoity, ruchomy przyrząd obserwacyjny, więc nim skręcili, Kurzyński zdążył zlustrować okolicę i wyłowić kluczowe informacje.
Po pierwsze, cała szosa do Lipna zastawiona była samochodami, z których połowę stanowiły policyjne. Po drugie, bliższy Płocka koniec kolumny tarasowały aż dwa płonące wozy – ciężarówka i radiowóz – a na przeciwległym, stąd niewidocznym, też dymu było więcej, niż przewidywała lokalna norma. Po trzecie, oba śmigłowce stały po prawej stronie szosy, możliwie blisko opłotków, i po tej samej, północno-wschodniej stronie kolejnych gospodarstw gromadziły się grupki policjantów i cywilów. A z lewej, oddzielony klinem pola, ciągnął się las.
Samochód pancerny ściął jeszcze jakiś słupek i kierowca zahamował z fantazją pod końcem łopaty łaciatego Mi-24. Porucznik siedział już wtedy na obramowaniu półkolistego włazu, świadomie ignorując boczne drzwiczki, których BRDM dorobił się w ramach modernizacji.
Zza śmigłowców nie wyszedł żaden generał, potrafiący docenić kawaleryjską fantazję i zapamiętać młodego oficera. Szkoda. Kurzyński zeskoczył miękko, trochę niedbale zasalutował inspektorowi policji i jakiemuś lotnikowi.
– Podporucznik Kurzyński, pierwszy pluton kompanii rozpoznawczej Pierwszej Pancernej.
– Czyli pierwszorzędny towar – uśmiechnął się lotnik, trącając palcem furażerkę. – Major Walczak z grupy naprowadzania lotnictwa. To jest nadinspektor Janiak, komendant wojewódzki. Fajnie, że tak szybko… A gdzie trzeci wóz?
– Zdechł. – Policjanta, jak na rasowego żołnierza przystało, Kurzyński trochę lekceważył, a major wyglądał na równego faceta, więc koszarowa etykieta z miejsca powędrowała na bok. – To warszawska jednostka, wie pan. Najniższy w kraju procent wcieleń. Jak ktoś z pełnym podstawowym do nas trafia, to się cieszymy. Kierowca rozwalił skrzynię biegów, no i jest nas tylko parka.
– I więcej nie będzie? – zapytał Janiak.
– Chyba zero szans. Nas ściągnęli spod rurociągu, bo wspieraliśmy żandarmów. A… czego potrzeba?
Major położył mapnik na skośnym pancerzu BRDM-a i fachowo omówił sytuację.
– To za stodołą to szosa do Lipna. Jechał nią porządny obywatel, który na widok podejrzanego motocyklisty natychmiast chwycił za komórkę. Zaraz potem, przypadkowo, z naprzeciwka nadjechał radiowóz. Policjanci zdążyli ostrzelać sunącego polem Drzymalskiego, i to tak skutecznie, że pocisk z kałasznikowa zapalił jego motor. W zamian Drzymalski położył jednego trupem i puścił z dymem ich samochód. Potem, nie pokazując się w celowniku, odczołgał się do lasu. To daleko, w tym miejscu ze czterysta metrów, więc gdy pierwsze policyjne wozy nadciągnęły od strony Płocka, był jeszcze gdzieś na polu. Pewnie dlatego zamiast wiać czym prędzej, podjął walkę, która okazała się mało wyrównana. Od strony lasu rozszczekał się karabin i szybko unieruchomił kilka samochodów, blokując odwrót pozostałym. Poległo jeszcze czterech policjantów, w tym aż dwaj strzelcy wyborowi. Bliżej Płocka, a konkretnie we wsi Maszewo, drzewa podchodzą aż pod zabudowania i posiłki mają tamtędy wejść do lasu, ale to daleko, a Drzymalski nadal jest tutaj. Z tyłu ma Wisłę, od strony ujścia Skrwy policja zamknęła już drogi, a wkrótce zablokuje wszystko – ciągnął major. – Jest osaczony i to ta dobra wiadomość. A zła jest taka, że zbliża się wieczór, a las ma prawie siedem kilometrów długości i do trzech szerokości. Jak przestaniemy tutaj dociskać, to drań odskoczy i cały ten obszar trzeba będzie jednakowo ostrożnie czesać. Czyli trzeba go dusić, każda minuta to parę hektarów mniej do przeszukiwania i szansa, że zdążymy przed zmrokiem. Próbowaliśmy użyć tego – wskazał wojskowy śmigłowiec – ale ten cholerny dym… Chmura idzie klinem i z góry nic nie widać. Ale nawet nie w tym problem.
– A w czym? – Kurzyńskiego nie martwiła porażka lotników, był po prostu ciekaw.
– Jest niedziela, a ten las to trochę takie wypoczynkowo-wędkarskie zaplecze Płocka. Po lesie mogą krążyć dziesiątki ludzi. Większość pewnie pouciekała, ale na pewno nie wszyscy. Są zdezorientowani, raczej spanikowani. Pewnie starają się kryć, więc po zachowaniu nie da się ich łatwo odróżnić od Drzymalskiego. Trzeba by lecieć nisko i powoli, a ten cholernik ma oko, że nie daj Boże. Głównie dlatego tak tu teraz cicho. Inspektor zabronił walki ogniowej, bo co drugim strzałem trafiał w głowę, a nasi go nawet nie widzieli. Wolno i nisko lecący śmigłowiec nietrudno trafić. Boczne oszklenie kabin to tylko szkło organiczne i ani trochę kuloodporne. Gdyby maszyna ustawiła się profilem…
– Jasne – powiedział spokojnie Kurzyński. – To co mam robić? Szarża, oskrzydlenie czy może ruchoma tarcza dla piechoty? Bo na wymianę ognia z samochodami pancernymi ten gość nie pójdzie. Podejrzewam – machnął w stronę przesłoniętego stodołą lasu – że już go nie ma. Zobaczył, że jedziemy, i zwiał. Dobry komandos wie, kiedy spasować.
– Ten transporter wytrzyma karabinowy ostrzał? – odezwał się po raz pierwszy komendant
– To nie transporter – wyjaśnił pobłażliwie porucznik. – Desantu nie zmieścimy. A blachy… Z bliska, pociskiem przeciwpancernym, pod małym kątem… No, owszem, przestrzeli się. Ale od tego jest taktyka, żeby się nie wystawiać, prawda? Po mojemu to powinniśmy znaleźć czterech zuchów, bo tylu zmieścimy, pognać prosto, wysadzić ich, a potem się cofnąć i trzymać las pod ogniem. Założę się, że jak wyczuje desant na tyłach, weźmie ogon pod siebie. Problem, czy znajdzie pan czterech ochotników. Aha, panie majorze… Wiecie, co ma? Nie licząc karabinu? Jakieś granaty, nie daj Boże granatnik?
– Według naszych informacji – uprzedził lotnika policjant – w samochodzie woził cięższą broń. Ale to już przeszłość. Rozmawiałem z posterunkowym, który podpalił motocykl. Drzymalski uciekł z niedużym plecakiem i samym tylko karabinem. Nie będzie problemów.
Inspektor czuł się urażony słabo skrywanym lekceważeniem ze strony wojskowych, ale chęci miał naprawdę dobre. Nie ponosił winy za to, że Leszek Czernik odmawiał wszelkich komentarzy i do koordynatorów akcji nie dotarła informacja o jukach pełnych granatów. Jako policjant nie zetknął się też ze spadochroniarską, składaną wersją granatnika RPG-7. Można go było obwinić najwyżej o błędy podwładnych. A konkretnie pewnego obsługującego komputer aspiranta, który aktualizując serwis dotyczący Drzymalskiego, z „karabinu wielkokalibrowego 12,7 mm z celownikiem optycznym” zrobił „kb., cel. opt, kalib. 12 (wielokal.)”, co pozwoliło zaoszczędzić nieco miejsca na rozdawanej policjantom ulotce, ale nieco wypaczyło istotę rzeczy. W odbiorze rasowego policjanta dwunastka z celownikiem optycznym to nic innego jak gładkolufowa strzelba myśliwska podrasowana lunetką i – chyba, co sugerował dopisek w nawiasie – mogąca strzelać z drugiej lub trzeciej lufy mniejszymi nabojami.
Kurzyński był młodym, nieźle wykształconym oficerem i wiedział, że w razie wojny najprawdopodobniej załatwi go jakiś komputer. Ale nie przewidział, że w taki sposób.
Ochotników z policji uzbierało się trzech. BRDM-y zabrały ich, przeskoczyły szosę i ruszyły do natarcia. Były w połowie drogi do lasu, kiedy pocisk z „kb., cel. opt, kalib. 12 (wielokal.)” trafił taflę szkła pancernego przed twarzą kierowcy wozu dowódcy. Ponieważ wojskowe, milimetrowe oznakowanie kalibru ma się nijak do myśliwskiego wagomiaru, specjalny, przeciwpancernorozpryskowy pocisk najnowszej generacji nie tylko wdarł się do wnętrza, ale poza urwaniem żołnierzowi połowy głowy poranił jeszcze okruchami metalu siedzącego z tyłu operatora broni. Nie miało to wpływu na przebieg walki: pole było zaorane pod nieszczęśliwym kątem i kiedy tylko kierownica wysunęła się nieboszczykowi z dłoni, koło wpadło w bruzdę, wozem szarpnęło i rozpędzona masa stali wywinęła kozła przez bok. Samochód wykonał jeszcze na dachu ćwierć obrotu i znieruchomiał, wystawiając ku lasowi odkryte podbrzusze.
Drugi wóz – choć już nie jego załoga – miał więcej szczęścia. Kierowca zwolnił w porę, dzięki czemu pancerka nie przewróciła się, nawet kiedy zniosło ją do rowu melioracyjnego. Nim do tego doszło, wieżowe karabiny maszynowe wystrzeliły sto pięćdziesiąt, a Drzymalski pięć pocisków. Drzymalski strzelał dłużej, ponieważ trzeci z tych pięciu trafił operatora wieży i niemal wyrwał mu ramię z barku.
Kierowca oberwał odłamkiem w łokieć, jeden z dwóch policjantów zginął, podobnie jak dowódca wozu. Wszyscy ranni zostali wywleczeni z pojazdu przez drugiego policjanta i pod osłoną stalowego pudła doczekali przyjazdu karetek.
Drzymalski nadal utrzymywał wówczas front. Snajpera, który najwyraźniej w to wątpił, zabił jednym strzałem. Do ludzi w białych fartuchach, biegnących z noszami przez pole, strzelać nie próbował.
* * *
– Jeden pokój – powtórzył recepcjonista. – Łazienka? – Iza bez słowa skinęła głową. – Są dwójki z osobnymi łóżkami i małżeńskie. Jaka państwu odpowiada?
– A jak pan myśli? – Pochyliła się ku mężczyźnie z niemal wyuzdanym uśmiechem. Kiernacki pomyślał, że sprawia wrażenie wstawionej, i to nieźle. Jak on sam. Żadne nie powinno siadać za kierownicą. Za mało się przejmowali otaczającym ich światem.
Trudno powiedzieć, czy facet z recepcji to wyczuł. Może po prostu zlekceważył gości, którzy na hasło „płatne z góry” sięgali do kieszeni flanelowej koszuli po rulon dziesięciozłotówek.
Ale przesądziło chyba dziwaczne zestawienie munduru z butami.
– Kiedyś modne były te czarne, gestapowskie… – mruknął na poły do siebie.
Na piętrze dziewczyna odnalazła właściwe drzwi, wepchnęła klucz do zamka – i parsknęła śmiechem. Kiernacki zebrał się na odwagę i wykonał ten najważniejszy, decydujący o wszystkim krok. Pochylił się i nie unosząc rąk, pozostawiając Izie całkowitą swobodę, odnalazł ustami jej usta.
Pocałunek był delikatny, ostrożny; był pytaniem i odpowiedzią na nie, a nie pieszczotą czy przejawem namiętności. O tym, co czuła i czego chciała, więcej powiedział Kiernackiemu sposób, w jaki szarpała się ze szwankującym zamkiem. Pomyślał, że gdyby mechanizm nie skapitulował w porę, rozwaliłaby drzwi. Gdy przekroczyli próg, jej ruchy stały się wolniejsze, a na twarzy zagościł pozorny spokój.
– Nie jesteśmy dziećmi. – Jej głos dowodził, że naprawdę stara się zachowywać, jak na osobę dorosłą przystało. Gdzieś pod targającymi nią emocjami ukrywała lęk. – To znaczy… – zająknęła się, ręce nerwowo oplotły pierś – nie chodzi o to, że ci nie ufam…
– Idiota – klepnął się w czoło. – A mijaliśmy kiosk… Czekaj, skoczę…
– Nie, poczekaj! Jeśli sypiasz z porządnymi dziewczynami… albo się badałeś ostatnio… Boże, co ja gadam… – Odwróciła się gwałtownie. – Przepraszam. Sama nie wiem…
Objął ją, przytulił policzek do posiniaczonego karku. Znieruchomiała.
– Niczym cię nie zarażę – wymruczał do różowego ucha, całując ją przy okazji. Zaczęła się obracać; stwardniałe mięśnie ramienia ustąpiły miejsca piersi. Ani twardej, ani miękkiej; ani za dużej, ani za małej. Bezdyskusyjnie doskonałej. Wiedział, że kiedy ją ujrzy, dozna zachwytu. – Ale…
– Nie bój się. Świetnie sobie radzę z kalendarzykiem. Nie wpakujesz się w kłopoty, sprawdziłam.
– Podoba mi się twoja spontaniczność. – Pocałunek.
– Jestem poważnym oficerem. – Pocałunek. – Nie mam prawa być spontaniczna. – Wciągnął gwałtownie powietrze, czując jej dłoń w spodniach. – Jejku… Nie wyjęli ci tego pręta? A to konowały…
Rozdział 26
– Powinieneś to zrobić – mruknął Ziętara na widok cofającej się znad telefonu dłoni premiera.
– Wiem.
– To – skinął w stronę chłostanego deszczem okna – tylko u nas. W Płocku jeszcze nie leje. Trochę mży, ale…
– Wiem – powtórzył Bauer. – Właśnie dzwonili. Wrócił ten śmigłowiec z kamerą termowizyjną. Naliczyli trzydzieści sześć ciepłych obiektów. Las jest pełen ludzi.
– Polska też jest pełna ludzi. Słuchaj, wiem, że to trudne, ale to może być niepowtarzalna okazja…
– Policjanci – kontynuował tym samym, nieco martwym głosem Bauer – natknęli się na kobietę. Przedszkolanka. We trzy wyprowadziły czternaścioro pięciolatków na piknik nad rzeką. Akurat wracali, kiedy ci durnie grzmotnęli salwą. Jedna z nauczycielek i jedno dziecko zginęły, a połowa maluchów się rozbiegła.
– Jasssny… – Ziętara klapnął w końcu na fotel. – To pewne?
– Gliniarze mało jej nie zastrzelili, ale dziewczyna jest podobno bardzo rzeczowa. Pozbierały z koleżanką dzieciaki, przyczaiły się w głębi lasu, a ona pobiegła po pomoc. Tyle że nie umie pokazać na mapie, gdzie tych krasnali szukać.
– Czekaj… – Ziętara nie pogodził się jeszcze z porażką. – Takiej gromady żaden pilot nie pomyli z Drzymalskim!
– Piątki im brakowało – powiedział cicho Bauer. – A piloci nie gwarantują identyfikacji celu. Las zaczyna się palić, i to w paru miejscach. Może to ten pożar w Płocku, może Drzymalski. W każdym razie jest coraz więcej dymu i plam ciepła, a od ciepła termowizory głupieją. Zresztą mamy tam tylko dwa, i to akurat na tych maszynach, które nie są opancerzone. No i jeszcze dziki.
– Dziki? – Ziętara tępo wpatrywał się w oblicze szefa rządu.
– Dodatkowe cele pozorne. Jednego policjanci wzięli za Drzymalskiego. Dali znać tym z drugiej strony, tamci poszli śmiało naprzód i stracili dwóch ludzi. Teraz wszyscy leżą i walą na oślep w zarośla. Janiak kazał tylko do widocznych celów, ale przyznaje, że go nie słuchają.
– Sam widzisz, że tylko śmigłowce…
– Kazałem zagęścić pierścień i czekać na świt – przerwał mu Bauer. – W nocy ściągniemy sprzęt, snajperów z całego kraju, ile się da gazów łzawiących… I czołgi. – Rzucił rozmówcy nieco wyzywające spojrzenie. – Wiem: będą się z nas śmiali. Ale pies ich trącał.
– Chcesz czekać do jutra? – upewnił się Ziętara.
– Nie będę ryzykował życia dzieci.
– Jutro rano – oznajmił grobowym tonem – zbiera się Sejm. Właśnie wracam z posiedzenia klubu. Mam ci przekazać, że oczekują przełomu. To zaszło za daleko. Oglądali najnowsze sondaże i są przerażeni. A to jeszcze sprzed Płocka, przy taniej benzynie… Nie wiedzą, co zrobić, a znasz schemat: nie ma pomysłów, zmienia się premiera. Dlatego nie możemy czekać do jutra. Musisz się zjawić w Sejmie jako zwycięzca – tylko wtedy będziemy mogli powalczyć. Z Drzymalskim w lesie możemy zacząć pisać obiegówki. Na klubie dali mi to wyraźnie do…
– Klub – powiedział spokojnie Bauer – o jednym zapomina.
– Myślisz, że nie uzbierają głosów na konstruktywne wotum nieufności? Nie byłbym taki pewny.
– Że nic – dokończył premier – tak nie psuje notowań partii, jak strzelanie do dzieci wyborców.
* * *
Kostek nie od razu zorientował się, że to ten aparat. Oba tkwiły w jednej kieszeni przewieszonej przez oparcie marynarki i były podobne. Dopiero widok pustego wyświetlacza uświadomił mu pomyłkę.
– Halo? – Czuł, że głos lekko mu drży. W trakcie kolacji oglądali z Anetą serwis BBC. Od pierwszej kanapki po ostatni łyk kawy nie mówiło się o niczym innym, tylko o „Czymalskim”, „Puosku” i kłopotach polskiego rządu. Kostek, choć na swój sposób przedstawiciel elity, był też typowym Polakiem i do kategorii naprawdę ważnych zaliczał te sprawy, które doczekały się komentarzy po angielsku.
– Jesteśmy sami? – Drzymalski mówił bardzo cicho. Kostek zawahał się. Obok siedział kolega z działu muzycznego, a za szybą, przy Anecie, któryś z techników-szpiegów.
– Z grubsza tak – mruknął. – Nie myślałem, że jeszcze… Ale z góry zapowiadam, że nie mogę wpuścić pana na…
– Cenzura wiecznie żywa, co? Nie ma sprawy; wiem, że to nie pana prywatne radio. Nie o to chodzi. Mam… powiedzmy, że propozycję.
– A ja nie wiem, czy w ogóle powinienem z panem rozmawiać.
– Wie pan, skąd dzwonię. – Nie brzmiało to jak pytanie, więc Kostek nie odpowiedział. – Krótko: znalazłem rannego dzieciaka, Piotruś Jakośtam. Utracił chyba sporo krwi, a teraz pada deszcz, więc na dodatek jest wyziębiony. Zemdlał mi tu; wygląda, że marnie z nim. Proponuję następujący układ: podam panu miejsce i czas, a pan zorganizuje przylot śmigłowca sanitarnego. Bez obawy: nie tknę ich palcem. Mam inny pomysł na ucieczkę.
– Ja? Dlaczego ja? – Dziwne, ale informacja o rannym chłopcu uspokoiła Kostka. Grunt, na który go wciągano, był zapewne grząski, ale przynajmniej wiedział, ku czemu zmierza.
– Nie mogę dzwonić pośrednio. A jak zadzwonię prosto na policję, pół minuty później będą wiedzieli, gdzie jestem, z dokładnością do kilkunastu metrów. Nie wiem, co zdążyli ściągnąć, ale wolę nie ryzykować, że przypieprzą nam obu z moździerza. A nawet jeśli nie zorganizowali tego jeszcze tak dobrze, to pan ma coś, czego inni nie mają – nazwisko. Jeśli redaktor Zdrzałkowicz wykręci numer do centrum ratownictwa i zapewni załogę śmigłowca, że nie chodzi o pojazd i zakładników, to pewnie za kilkanaście minut tu będą. Może pan oczywiście powiadomić policję, tyle że wtedy przylecą przebierańcy. Piotrusiowi na zdrowie to nie wyjdzie.
– Rozumiem. – Kostek miał się zawsze za człowieka rozsądnego, ale życiową decyzję podejmował zaledwie kilka sekund. – I mam pańskie słowo…?
– A okłamałem pana kiedyś?
* * *
Wyciszony głos sprawiał, że telewizor skutecznie zastępował kominek: czarne tło, mnóstwo płomieni, osmalone szczątki konstrukcji w charakterze oryginalnie ułożonych drew. Skojarzenie było na tyle silne, że Kiernackiego nie zdziwił widok rudawej strzechy włosów, wystającej zza obramowania łóżka. Właśnie tam należało usiąść, by grzać stopy w cieple kominka.
Rozglądał się przez chwilę za spodenkami. Leżały pod krzesłem i nim trafiły na biodra, musiał przedefilować obok Izy, święcąc jej w oczy bielą pośladków. O ile nie zasnęła, wsparta o trochę staroświecką ściankę w nogach małżeńskiego łoża.
Nie sprawdził. I aż się uśmiechnął do myśli, że nie musi, że potrafi czuć się swobodnie w towarzystwie tej dziewczyny.
– Obudziłam cię? – zapytała cicho. Siedziała, opasując ramionami podciągnięte kolana. Miała na sobie jedynie rozpiętą koszulę Kiernackiego. – Jeśli ci przeszkadza telewizor…
– Mogę się przysiąść?
Przesunęła się, robiąc mu miejsce.
– Zmarzłaś. Długo tak…? – Nie odpowiedziała. – Tak ci ze mną źle w łóżku?
– Musiałam pomyśleć – mruknęła.
– Aż tak trudny problem, że potrzebujesz chłodzenia?
– Nie mogę leżeć obok ciebie i logicznie myśleć – powiedziała tym samym, rzeczowym tonem. Nie odrywała wzroku od ekranu, choć raczej nie umiałaby powiedzieć, na co patrzy.
– Co to znaczy?
– Idź spać – mruknęła. – I bez fonii widzę, że go nie złapali. Nadal mamy wojnę. Dobra forma jeszcze ci się przyda. I tak mam wyrzuty sumienia, że cię tak przemaglowałam. To było… nierozsądne.
– Ale przyjemne – uśmiechnął się. Cofnął rękę z jej stopy i niby to zakładając za ucho kosmyk włosów, pogłaskał policzek dziewczyny. – Co się dzieje?
– Nic – wzruszyła ramionami. – Wszystko gra. Było miło, zabawiłam się. Udana noc.
– Wydaje mi się, czy jesteś smutna?
– Dlaczego miałabym być smutna?
– Może jestem staroświecki – powiedział powoli – ale za moich czasów w przerwach między pieprzeniem się ludzie prowadzili szczere rozmowy. A przynajmniej próbowali.
Milczała długo.
– Problem w tym… – utknęła. Widać było, że chce mówić, więc Kiernacki zapomniał natychmiast o pomyśle odsunięcia się, opasał ramieniem jej talię i zastygł w trochę sennym bezruchu, ciesząc się ciepłem i zapachem kobiecego ciała. Po paru wdechach, coraz głębszych, przemówiła: – Nie wiem, czy powinnam to powtarzać.
– Tak ci było źle? – zażartował.
– Tak dobrze. Za dobrze. Gdybym wiedziała, że tak świetnie nam wypali, nigdy nie poszłabym z tobą do łóżka.
– Chyba nie rozumiem – westchnął.
– Nie pocieszaj mnie. Nie jesteś gruboskórnym kołkiem. Wolałabym, żebyś był. Jak tu szliśmy, liczyłam, że przynajmniej w tych sprawach… No i nic z tego. Guzik. Zakochany rycerzyk. Najpierw dama, potem ewentualnie ja sam, o ile zaspokojona dama nie zaśnie.
– Dama za krótko spała i ciut bredzi.
– Wiesz, o czym mówię. Kochałeś się ze mną jak… nie wiem… niewolnik chyba. To nie w porządku – poskarżyła się. – Chciałam… To miał być sposób na otrzeźwienie. Myślałam sobie: wskoczymy do łóżka, zrobimy to w końcu, będzie można trzeźwo myśleć. I co?
– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – uśmiechnął się, wcale tego nie kryjąc. – Chcesz powiedzieć, że ciągle ci mało?
– Przestań, ja mówię poważnie. To wcale nie jest śmieszne.
– Przepraszam.
– Nie pasujemy do siebie – wymruczała, wciskając nos głębiej między kolana. – On komuch ze Stargardu, ona dewotka z Warszawy. On cywil, ona żołnierz. On czterdzieści cztery z hakiem, ona dwadzieścia dziewięć. On bez grosza, ona też…
– No, to coś nas jednak…
– Gówno! Jedna strona musi być przy forsie, bo inaczej nic z tego… Żrą się, jak tylko rozmowa zahaczy o ekonomię, politykę, moralność; historię… Założę się, że nawet grupy krwi mamy niedopasowane; jakieś kaleki produkujemy…
– Nie produkujemy – przypomniał. – Jesteś porządna polska panienka dobra w kalenda… – Urwał nagle. – Iza?!
– No widzisz?! Nawet nie wiesz, czy cię nie wrabiam w bachora!
– Czyś ty zdurniała?! Przez sekundę tak nie myślałem!
– No to jesteś w dodatku głupi! – poderwała głowę.
– Ja? To ty musiałabyś być skończoną kretynką, żeby łapać w takie sieci akurat mnie!
– Zgadza się! Skończoną!
– To czemu się wydzierasz?! Ciągle logika nie zaskakuje?!
Parsknęła i odwróciła się do niego tyłem. Nie odsunęła się jednak, a kiedy dobrą minutę później męska dłoń dotknęła jej ramienia, nawet nie drgnęła.
– Nie złość się – poprosił cicho. – I wróć do łóżka, co? Nie bój się, nic ci tam z mojej strony nie grozi. Nie mam dwudziestu lat.
– To jeszcze jeden powód – mruknęła po chwili. – Widzisz, ja wcześnie straciłam ojca. Miałam siedem lat i bardzo mi go potem brakowało.
– Pamiętasz go? – Delikatnie głaskał jej kark.
– Mam zdjęcia. Wiesz, jak to jest, kiedy się traci ojca w tym wieku? I potem już przez całe życie tylko zjeżdża po równi pochyłej? Tata był tylko prostym górnikiem, ale górnicy zarabiali wtedy dużo, więc mama nie wróciła już do szkoły, jak urodziła Piotrka. No i potem było jej ciężko. Może gdyby spotkała odpowiedniego faceta… Ale trafiali się jej sami nieodpowiedni, no i teraz mam brata alkoholika i drugiego, który handluje prochami. Do domu nawet kart na święta nie posyłam. Rozsypało się nam wszystko w tym grudniu. I pomyśleć, że Piotrek w pierwszych klasach same piątki zbierał…
– W grudniu? – Kiernacki poczuł, jak sztywnieją mu mięśnie.
– Nie pamiętam, kto to powiedział… „Kto za młodu nie był socjalistą, na starość będzie świnią”… Bismarck? No, nieważne. W każdym razie ja nie miałam szansy. U mnie ten kawałek wygląda: „Komu za młodu komuna zastrzeli ojca, ten zwyczajnie nie potrafi…”
Nie umiała dokończyć. Siedzieli przytuleni do siebie i odlegli jak nigdy dotąd.
– Idealizuję go. Tu – dotknęła skroni – jest prawie jak Bóg. Doskonały, piękny, na zabój we mnie zakochany. Ponoć po dwóch chłopakach strasznie się cieszył z córki; trzy dni z kumplami pili… Nigdy mnie nie uderzył. Na barana nosił. I jak już tak strasznie go pokochałam, to mi go Kiszczak z Jaruzelskim zastrzelili. – Westchnęła. – Jak niby mam być dla ciebie dobra?
– W grudniu? – powtórzył, nie mogąc się uwolnić od bezsensownego skojarzenia.
– Potem mieszkaliśmy jeszcze dostatecznie długo na Śląsku, a mama nie piła tak i nie zwisało jej wszystko, z polityką włącznie. Zdążyłam nasiąknąć nienawiścią do takich jak ty. Nie myśl, że pieprzysz tępą idiotkę. Wiem, skąd się w ludziach biorą poglądy. Z domu, wychowania, wpływów środowiska. Potem przychodzi samodzielne myślenie i co nieco przemeblowuje w głowie, ale rzadko naprawdę mocno. Niedaleko jabłko od jabłoni…
Nie rozluźnił chwytu. Nie wiedział, czy dobrze robi. W każdym razie nie próbowała niczego zmieniać.
– On… Ta kopalnia to był…?
– „Wujek” – skinęła głową. – A niby która? Nikt więcej się tak nie sfrajerował.
– Słucham?!
– Czasem nienawidzę go za to. Że tak głupio, tak niepotrzebnie… Wiesz, jak ludzie na nich dziś patrzą? Na tych, do których wtedy strzelaliście? Jak na ofiary przykrego wypadku. Jedna kopalnia, odosobniony incydent. Coś jakby pikietować Sejm i wpaść pod samochód. Głupia, niepotrzebna śmierć. Dobre mieli chłopaki intencje, owszem. Ale okazuje się, że to papież, Wałęsa, Reagan, Gorbaczow, żelazne prawa ekonomii, nawet panowie Kiszczak czy Kwaśniewski… Dembosz i cała reszta mogli spokojnie żyć dalej i demokracja przyszłaby do nas tak samo. Bo logika dziejów pchała ku temu. Nikt nie musiał ginąć. Mądrzy ludzie brali pałką w dupę i wracali do domu chować dzieci. Pomagać im w lekcjach, wozić w góry, załatwiać korepetycje i wejścia na studia. Kochać je. Dawać im prawdziwych ojców i prawdziwe matki. Nauczyć je, że jak kobieta i mężczyzna idą do łóżka, to nie musi się zaczynać od chlania, a kończyć mordobiciem.
Nie znalazł stosownych słów, więc po prostu wziął dziewczynę na ręce i zaniósł do łóżka. Zasypiała z nosem wciśniętym w jego pierś.
* * *
– Dlaczego tu i dlaczego ja?
– Bo ryby nie mają uszu, a z akt wynika, że poseł Sikorczyk lubi łódki – uśmiechnął się Woskowicz, zdejmując cumę. – No i jest w partii od szarej roboty.
– Szarej? – Krępy czterdziestolatek usiadł na przeznaczonym dla pasażera fotelu i wyjął papierosa. – Co pan ma na myśli?
– To, czym partie wolą się nie chwalić, a bez czego nie przeżyją. Negocjacje ze sponsorami itd. Bez obaw. Nie jestem tu służbowo.
– Nie sądzę, by UOP mógł nam cokolwiek zarzucić.
– UOP zawsze może, ale rzadko chce. – Woskowicz uruchomił silnik i na minimalnych obrotach, nie rozpędzając łodzi, wyprowadził ją na szersze wody. – Zwłaszcza jeśli w grę wchodzi przyszły pracodawca.
– Szuka pan nowej posady?
– Powiedzmy, że staram się utrzymać starą.
– Boję się, że opozycja nie ma w tej sprawie wiele do powiedzenia.
– Póki jest opozycją. – Woskowicz ustawił motorówkę na kursie równoległym do brzegu.
– Na pana miejscu nie martwiłbym się o przyszłość – wzruszył ramionami Sikorczyk. – Do Urzędu trafił pan za rzucanie kamieniami w ZOMO, nie pałowanie rzucających. Nikt pana nie zdejmie, kiedy prawica przejmie w końcu rządy.
– Dwie sprawy – oznajmił spokojnie pułkownik. – „W końcu” to termin mało pocieszający. A żeby nie zostać zdjętym, trzeba najpierw doczekać niezdejmowania. Obaj wiemy, że możecie mimo wszystko przegrać następne wybory. Ja ich raczej nie doczekam, bo major Czekanowski czyści służby. Dlatego mam dla was propozycję.
– Dla nas, czyli dla kogo?
– Dla tych, którzy szykują się do przejęcia władzy. Pan ich reprezentuje, więc wystarczy mi, że dogadam się z panem, a potem ewentualnie zabezpieczę umowami z odpowiednikami w innych zaprzyjaźnionych ugrupowaniach. Spiszemy to. Dacie mi fotel szefa. Ja wam w zamian dam dobrą, mocną amunicję na kampanię wyborczą.
Na rzece było zbyt ciemno, by dało się dostrzec błysk zainteresowania w oczach polityka. Ale Woskowicz wiedział, że się pojawił.
– Pisemne zobowiązanie? – zdziwił się obłudnie Sikorczyk. – Taki dokument, wychodząc na jaw, narobiłby masę…
– Nie wyjdzie – przerwał mu spokojnie Woskowicz. – Niby po co miałbym go ujawniać? To tylko zabezpieczenie na wypadek powtórki wariantu awuesowskiego. Nie chcę paść ofiarą walki o stołki między tłumem koalicyjnych partyjek kanapowych. Ten fotel musi być wyjęty z puli. Związałem karierę z tą akurat branżą, narobiłem sobie wrogów, zaciągnąłem parę zobowiązań i mam zamiar doczekać emerytury tu, gdzie jestem.
– Ambitny cel. – Poseł wrzucił niedopałek do Wisły.
– Wiem. Ale mam towar, który kupią obie strony. I który może przesądzić o wyniku wyborów. Jeśli nie jest pan zainteresowany…
– Tego nie powiedziałem. Co by to miało być?
Woskowicz odczekał chwilę dla spotęgowania efektu.
– We Lwowie zamordowano naszego czołowego agenta, znakomicie usytuowanego w strukturach ukraińskiej mafii. Specjalizował się w handlu bronią, choć nie tylko. Zanim zginął, przekazał interesujący meldunek. Pisemnie. Otóż pewien znany handlarz z Odessy, nazwijmy go W., dostarczył broni panu D. Broń wypłynęła w Polsce w okolicznościach nader spektakularnych, choć nie cała. Z innych źródeł wiemy, i też możemy to udowodnić, że pan W., Rosjanin czystej krwi, był i jest agentem Federalnej Służby Bezpieczeństwa. W czasach, kiedy nazywała się KGB, pan W. bardzo, ale to bardzo blisko współpracował z niejakim Ałganowem.
– O!
– Właśnie. „O” jak Oleksy. Przedtem, gdy był premierem, nie bardzo się udało, bo pomijając inne kwestie, opinia publiczna nie przejmowała się jakimiś tam wywiadami. Przeciętnego obywatela wywiad ani grzeje, ani ziębi. Póki nie ma wojny. A my, chwalić Boga, właśnie mamy. Jak pan sądzi, co poczuje statystyczny Kowalski, kiedy się dowie, że kilkuset Polaków zginęło lub zostało okaleczonych, a kraj poniósł miliardowe straty tylko dlatego, że w SLD dwaj premierzy pobili się o władzę? Nie jest tajemnicą, że Bauer i Oleksy to dwie różne, nie bardzo kochające się frakcje. Kryzys natury politycznej, jak ten wywołany przez Drzymalskiego, to znakomita recepta na przetasowania w partii.
– Potrafi pan to udowodnić? – zapytał Sikorczyk nieco zduszonym głosem. Był pod wrażeniem i nawet nie próbował tego kryć.
– Potrafię udowodnić akurat tyle, by wyborca mógł dośpiewać sobie resztę. I przez najbliższe lata trzymał się z dala od SLD. Oczywiście operacja musi być perfekcyjnie skoordynowana czasowo i dobrze rozpisana na głosy. Nie wolno powtórzyć takiej szopki, jaką zafundowali nam pajace od Wałęsy. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: to materiały operacyjne, sąd na ich podstawie nikogo nie skaże. Ale przecież nie o to chodzi. Nie sędziów trzeba przekonać, a wyborców. Śmiem twierdzić, że umiem tego dokonać. A, przy okazji… Pod Bartoszycami sympatycy Samoobrony znaleźli samochód Drzymalskiego i na wiele godzin zataili tę informację. Paru lokalnych pyskaczy od Leppera niemal wychwalało dzielnego Darka. Niektórzy publicznie. Są nagrania. Może i to da się wykorzystać, kto wie… Mielibyście drugą pieczeń przy jednym ogniu.
Sikorczyk zastanawiał się tylko parę sekund.
– Dobrze – skinął głową. – Ale jest jedna słaba strona tego planu: Drzymalski. Jeśli go schwytają i dostarczą psychiatrom… Nie powie mi pan, że ten facet jest całkiem normalny. A wyborcom z kolei trudno będzie wmówić, że Rosjanie do spółki z Oleksym wybrali do takiej operacji jakiegoś psychopatę.
– Rzeczywiście, parę procent poparcia by to kosztowało – uśmiechnął się chłodno Woskowicz. – Ale niech się pan nie martwi. On nie wpadnie żywy w ręce policji. Moja w tym głowa.
* * *
Siedziała przy stole w mundurze, ale na bosaka, nieco blada po nocy, z wilgotnymi włosami zebranymi w węzeł nad karkiem.
– Załatwiałeś śniadanie? – uniosła wzrok znad monitora i posłała mu uśmiech, który zaklasyfikował jako kumplowski.
– Dla samochodu. Dzień dobry. – Skinęła głową i powróciła do pracy. – Nowiny też raczej dobre. Nadal mamy samochód, nie ukradli go. A benzyna zdrożała tylko o czterdzieści groszy.
Usiadł po drugiej stronie stołu, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Iza była uprzejma i nic więcej. Cholera. A on omal się nie wygłupił, rozważając pomysł podania jej śniadania do łóżka.
– Co na froncie? – zerknął na wypełniony internetową mozaiką ekran laptopa. – Dopadli go?
– Nie uwierzysz. Wiesz, który to Kostek Zdrzałkowicz? – Posłał jej pełne wyrzutu spojrzenie. – Drzymalski zadzwonił do niego z lasu pod Płockiem, powiedział, że znalazł rannego chłopca i czeka z nim na śmigłowiec sanitarny. No i pan redaktor dał się nabrać.
– Chcesz powiedzieć, że porwał śmigłowiec?! Z załogą?!
– No nie… Na swój sposób zagrał honorowo. Dał im faktycznie postrzelonego w udo dzieciaka i nie kazał się wieźć na Białoruś. Ale jak wylądowali, wpakował się do środka i wziął sobie butlę z tlenem. Mieli dwie; drugą zostawił. Zabrał też jakieś plastry i takie tam. W sumie wystarczyło na zestaw „Mały Płetwonurek”. Potem uszkodził nadajnik, spytał lekarza, czy małemu nic się nie stanie, jeśli odlecą dziesięć minut później, i znikł w lesie, oznajmiając, że maszynie nie wolno przez dziesięć minut startować, bo ją z przykrością zestrzeli.
– Ale numer… – Napotkał jej dość nieokreślone spojrzenie. – To znaczy… przykro mi.
– Nie łżyj – powiedziała spokojnie. – Boisz się o niego.
– A ty?
– Co masz na myśli? – zmarszczyła nieznacznie brwi.
– Zastanawiam się, jak na to patrzysz. Jak gliniarz, żołnierz, kobieta…?
– Gliniarz? – Czoło przecięła głębsza bruzda. – O czym mówisz?
– O niczym – mruknął. – Wspominałaś o śniadaniu…
– Zadałam ci pytanie – rzuciła ostrzej. – Nie wykręcaj się.
– Ja – pokiwał głową z miną pełną goryczy. – Ja się wykręcam. No cóż.
– Coś mi chcesz powiedzieć. To może wprost, co?
– Myślałem, że nadal jesteśmy na etapie szczerości – wzruszył ramionami.
Przyglądała mu się przez chwilę z nieokreślonym, raczej chłodnym wyrazem twarzy.
– Pytaj – zaskoczyła go na koniec. – Co cię interesuje?
– Ty mnie interesujesz. Chciałbym wiedzieć, dlaczego jesteśmy tu razem. Jak słusznie wyliczyłaś w nocy, dzieli nas prawie wszystko. A łączy tylko Drzymalski, który też dzieli, i to mocno. Ty chcesz go upolować. Ja… – zawahał się.
– Ty? – podchwyciła. – No, panie szczery? Jak to jest z panem?
– Rozmawiamy o tobie – rzucił twardo.
– Poszłam z tobą do łóżka… o to pytasz, jak rozumiem?… no więc poszłam, bo jestem normalna, lubię seks, nie mam nikogo, a ty… a ciebie też lubię. Nic na to nie poradzę. Znasz teorię o frontowych przyjaźniach. Mieliśmy pecha, parę razy musieliśmy razem walczyć, razem się baliśmy… Takie stresy łączą ludzi, czy im się to podoba, czy nie. Mnie się nie podoba. Mam świadomość, że jak tylko przestaniemy strzelać do jakichś Niżyckich, zaczniemy do siebie. Ale to nie zmienia faktu, że było mi cholernie z tobą dobrze. Przepraszam. Zachowałam się jak gówniara. Jak… cholera… jak facet. Przykro mi. Nie chciałam robić ci świństwa, nie chciałam robić ci nadziei; w ogóle lepiej by było, gdybyś się zalał i nic dziś nie pamiętał. Lżej by nam teraz było.
– To nie dlatego – zapytał cicho – że jesteś z GROM-u?
Pociemniała na policzkach. Nie musiała nic mówić: wiedział doskonale, że jest zawstydzona, ale i urażona. Bo trafił i chybił zarazem.
– Skąd wiesz, że…? – nie dokończyła.
– Iskierka – uśmiechnął się słabo. – Zagroda cię wsypał. A przedtem dali ci nie taki jak trzeba beret. W Złocieńcu jest teraz zmechanizowana, fakt, ale tylko na papierze, z warszawskiej perspektywy. Bo tak naprawdę brygada nadal ma więcej czołgów niż transporterów i chodzi w starych, czarnych beretach. Jak za twoich czasów. Tak się składa, że mam tam kumpla. Pogadaliśmy o pani psycholog. „Dembosz, Dembosz…? A tak, była taka. Dawno. Straszna kosa, z sali gimnastycznej nie wychodziła, a tego niedoszłego samobójcę owszem, przekonała, żeby nikomu krzywdy nie robił i odłożył karabin, tyle że nie perswazją, a pięścią. No i potem wywiało ją gdzieś, do Warszawy chyba…”
– Świnia – posłała mu blady uśmiech. – Wiedziałeś i nabijałeś się ze mnie.
– Sama wymyśliłaś tę konspirację czy ci kazali?
– Kazali. Gniewasz się? – Pokręcił głową. – Tak sobie właśnie myślałam, że coś przeczuwasz. Ale na początku nie musiałam się za bardzo zmuszać. Wiedziałam, że jeśli się przedstawię jako…
– Gromnica – podsunął Kiernacki. Cień rozbawienia przemknął przez jej twarz.
– …gromnica – podchwyciła – to po prostu pokażesz mi drzwi.
Siedzieli, nie patrząc na siebie. Oboje wiedzieli, jakie pytanie jest następne, i bali się go.
– Gdybyśmy go znaleźli… – Kiernacki w końcu wziął się w garść.
– Nie – powiedziała szybko. – To znaczy… Nikt mi tego wprost nie powiedział. Formalnie naprawdę jestem z tobą jako psycholog. A że umiem strzelać i kopnąć faceta w czoło… To dla bezpieczeństwa. Delikatna panienka mogłaby sobie nie poradzić. Choćby psychicznie.
– No to dali niedelikatną. Ładnie opakowaną maszynkę do zabijania.
– Przeceniasz mnie – posłała mu słaby uśmiech. – Nigdy nikogo nie zabiłam. Naprawdę nie namawiano mnie, żebym go…
– W porządku – przerwał łagodnie. – Wierzę. To znaczy: że nie po to cię Zagroda zaangażował. Albo nie mówił wprost. Pytanie, czy sama masz zamiar ograniczyć się do perswadowania.
Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili.
– On jest mordercą, a ja żołnierzem – popatrzyła Kiernackiemu w oczy.
– Żołnierzem? – powtórzył powoli. – Czy gliną?
– A jest różnica? – wzruszyła ramionami.
– Subtelna – przyznał. – Żołnierz walczy z wrogiem do końca wojny. Policjant – póki go nie dopadnie.
– GROM jest teraz w wojsku – mruknęła. – Więc jestem żołnierzem. To dobrze czy źle?
– Nie wiem – powiedział cicho. – Po prostu wolałbym… Nie, nic.
– Powiedz.
– Wolałbym, byś nie widziała w nim terrorysty, tylko żołnierza. Bo on… on naprawdę prowadzi przeciwko nam wojnę. Atakuje cele, które w przypadku prawdziwej wojny atakowałby najprzyzwoitszy z przeciwników. Czytaj: dzisiejsze NATO. Przy okazji giną cywile, fakt. Ale właśnie przy okazji.
Patrzyła na niego jakiś czas. Nie umiał odczytać wymowy tego spojrzenia.
– Zorganizuję to śniadanie – westchnął, dźwigając się. – A ty pogłówkuj, co dalej.
* * *
– Dzwoniłam do Grygorowskiego – rzuciła nieco wyzywająco, gdy Kiernacki stawiał torbę z zakupami. – Nie bój się, nie powiedziałam skąd. Ale musiałam.
– Bo?
– Pokazywali Płock – wskazała ekran – i przypomniał mi się ten kierowca. No wiesz… – Kiwnął głową. – Musiałam się upewnić, że go stamtąd zabrali. Wiem: niby dlaczego mieliby… Ale chciałam też zapytać o jego rodzinę. Był z nami, zginął… Widziałeś, ile z niego zostało. Wątpię, by rodzicom pokazano ciało. Dostaną zaplombowaną trumnę i papier, że to w środku to ich syn. – Mówiła coraz wolniej, jak ktoś zdający sobie sprawę, że niepotrzebnie w ogóle zaczął. – Należy im się parę słów od nas. Gdyby to twój…
– Już dobrze – powiedział spokojnie. – Rozumiem. Masz rację.
– Nie jesteś zły? – zapytała niepewnie.
– Mówiłem ci: to twoja kariera.
– Jesteś zły – oceniła. – Wystawiłam nas. Jeśli to Grygorowski.
– Jestem troszeczkę zły – zgodził się. – Za karę wyznaczam cię do robienia kanapek. A tak w ogóle to… no, ładnie, że pomyślałaś o tym pechowcu.
– Pechowcu? – Określenie nie przypadło jej do gustu.
– Trzeba mieć pecha, żeby pod rząd zaliczyć…
Urwał. Patrzył na dziewczynę z wyrazem roztargnionego zdziwienia w oczach. Odczekała chwilę, po czym pomachała mu dłonią przed twarzą.
– Hej, jest tam kto? Co cię tak zatkało? Zobaczyłeś, z jaką potworą spędziłeś noc?
No tak: przez cały czas gapił się na nią…
– Znów jesteś żabą, księżniczko – mruknął, nadal rozkojarzony. – Iza… Czytałaś raport na temat Płocka?
– Żabą? – Też nie błyszczała koncentracją.
– Jak to możliwe, że tak to wszystko podpalił?
– Około stu pocisków z moździerza 60 mm – wyjaśniła. – Ukradł lokomotywę z wagonem. Pociski były w beczkach, pewnie po to, by szybko i łatwo przetoczyć z jakiejś ciężarówki… Wszystkie swoje dziewczyny tak nazywasz?
– Co? A… nie. Ja nie mam dziewczyn – uśmiechnął się lekko i dorzucił: – żabo. – Otworzyła usta, ale nie zdążyła nic powiedzieć. – Słuchaj, coś mi przyszło do głowy. To cholernie dużo amunicji. Na czarno można kupić prawie wszystko, zgoda, ale nie w takich hurtowych ilościach. Te malutkie w Gdańsku, granaty do moździerza…
– Miny – podsunęła. – Te z ziemianki, skaczące. Mówiłeś, że ma takich kryjówek więcej. I pewnie to prawda, skoro przy tylu szukających go ludziach znika jak duch na całe doby. Jeśli wszystkie są podobnie wyposażone, to i min musiał uzbierać kilkadziesiąt. A o to jeszcze trudniej niż o pociski, które nawet w czasie pokoju z definicji się zużywają. Miny nie. Nikt nie ćwiczy z prawdziwymi… Hej!
Nie była oburzona, co najwyżej zdziwiona. Kobiety rzadko bywają oburzone, gdy łapie się je wpół i zakręca nimi radośnie.
– To jest to! Jasny gwint, ależ byliśmy ślepi! Składnica! Nie rozumiesz?! Musi być gdzieś tuż pod jego bokiem, skoro akurat stamtąd przysłali honkera! Las, zadupie, nie ma pielęgniarki, a był pożar!
Postawił ją na podłodze, ale nie wypuścił z objęć. Czuł, że nie musi. A może nawet nie powinien.
– Myślisz, że to stamtąd…? Ale przecież ktoś by coś…
– Nazwij to przeczuciem, kobiecą intuicją, ale musimy tam jechać. Masz mi zdobyć adres. A jak się da, to i zezwolenie Zagrody. Na już.
– Kobieca intuicja? – uśmiechnęła się trochę kpiąco i niepewnie.
Rozdział 27
– Zastanawiałaś się kiedyś, czy ktoś mu pomaga? – Kiernacki skinął głową, wskazując machającego lizakiem policjanta. Sznur samochodów, wolno lecz nieustannie, na podobieństwo konduktu pogrzebowego, przetaczał się między dwoma szpalerami obwieszonych stalą i kevlarem mężczyzn. – Nawet nie zatrzymują. Może siedzieć w każdym bagażniku.
– Czy ja wyglądam na blondynkę? – posłała mu urażone spojrzenie. – Pewnie. Od tego wszystko się zaczęło. Nikt chyba nie wierzył, że to robota jednego faceta. Ale teraz widać, że wszystko robi sam.
Zadzwonił telefon.
– Tak, ja – mruknęła do słuchawki, którą Kiernacki przyłożył jej do ucha. – Rozumiem… aha… tak, rozumiem. Rozkaz.
– Kto? – zapytał, gdy cofnięciem policzka dała znać, iż rozmowa dobiegła końca.
– Grygorowski – mruknęła. – Znaleźli ślady krwi blisko miejsca, gdzie lądował śmigłowiec. Przesłuchali jeszcze raz załogę. Jest bardzo prawdopodobne, że Drzymalski oberwał. Poruszał się jakoś… Może lewe ramię, może tułów. Zdaniem lekarza wyglądał na całkiem sprawnego, ale z drugiej strony tej krwi było sporo. No, a on miał do pokonania co najmniej siedemset metrów lodowatej rzeki.
– No i?
– Szukają ciała. – Pomyślał, że starała się to powiedzieć tonem używanym w rozmowach ze świeżo upieczonymi wdowami. I że powinien jej za to podziękować, choćby spojrzeniem.
– I po to dzwonią? Żeby nas poinformować?
– Chcą poznać naszą opinię na temat tego, co może zrobić Drzymalski, jeśli jednak się nie utopił. Mamy się zameldować w Warszawie.
– U Zagrody?
– U Woskowicza. To znaczy… w sztabie. Będzie ogólne zebranie. No co? – Trafnie odczytała wyraz jego twarzy. – Przecież nie mogłam powiedzieć, że mam gdzieś rozkazy, bo nie ufam własnemu dowództwu. Zresztą nie przesadzajmy. Warszawa to nie Bieszczady. A i tak mieliśmy tamtędy przejeżdżać.
Ustalili to jeszcze przed wyjazdem. Po prostu kończyły się pieniądze. Negocjacje sprowadziły się do tego, że Iza wymruczała coś o przechowywanych w domu zaskórniakach i świeżej bieliźnie, a on ją cmoknął w ucho i zasnął. Opuścili Ornetę, nie omawiając szczegółów i zgodnie milcząc w kwestii przyszłości.
Kiernacki nie odważył się zapytać, czy telefon majora zmienił ich plany dotyczące bieszczadzkiej składnicy wojskowej. Czuł, że ta krótka rozmowa zamknęła jakiś etap ich życia. Wracali z pięknych, kolorowych, nieco odrealnionych wakacji; zaczynała się szara codzienność.
Wlekli się, wpadając w blokady za każdym znaczniejszym miastem. Pod Płońskiem policji asystował pluton wojska i tu już postali dobrą godzinę, patrząc, jak jedna po drugiej unoszą się pokrywy bagażników. Ich samych ominęła wątpliwa przyjemność tłumaczenia się z owiniętego w koc MAT-a: wystarczył mundur Izy i machnięcie legitymacją. Przy wjeździe do stolicy było o tyle łatwiej, że na szerokiej trasie wydzielono uprzywilejowany pas ruchu i tacy jak oni ważniacy mogli, omijając poirytowanych, ale i zdyscyplinowanych kierowców, zajechać prosto przed blokadę, wylegitymować się i po raz pierwszy od Olsztyna pognać przed siebie. W newralgicznych punktach Kiernacki wypatrzył nie tylko ludzi z bronią, lecz i kilka ustawionych dyskretnie z boku bojowych wozów piechoty, ale wyglądało to bardziej na przejaw biurokratycznej inercji. Wojsko wyprowadzono z koszar, po czym okazało się, że raczej nie będzie do niczego potrzebne, więc żołnierze snuli się po skwerach i zagadywali dziewczęta.
W którymś momencie ich ford skręcił w jedną z niepozornych, bocznych uliczek.
– Skoczymy do mnie, przebiorę się – wyjaśniła Iza.
Następne skrzyżowanie, potem jakaś osiedlowa uliczka zakończona zatłoczonym parkingiem.
Wysiadła, poczekała, aż on zrobi to samo. Wyjęła reklamówkę z pistoletem, zamknęła wóz i ruszyła ku właściwej klatce schodowej.
Zgodnie z paranoiczną modą, zaprowadzoną w Polsce przez ustawę o ochronie danych osobowych, na wizytówkach pod domofonem nie było nazwisk i Kiernacki nie miał szansy sprawdzić, do kogo dzwonią. Dziewczyna odczekała pół minuty, wyjęła klucze i sama otworzyła drzwi.
– Ostrzeżenie – wyjaśniła, widząc jego zdziwienie. – Jak się wynajmuje mieszkanie z niebrzydką studentką…
– Nie dali ci służbowego? Oficerowi GROM-u?
– Pannie – sprostowała z nieco cierpkim uśmiechem. – Jak się okaże, że źle policzyłam i za dziewięć miesięcy będzie nas dwoje, to pewnie dadzą. A póki co, albo internat, albo dopłata do czynszu.
Weszli na piętro, Iza otworzyła drzwi, weszła do przedpokoju i zastygła w pół kroku. Mieszkanie wyglądało jak po przejściu trąby powietrznej.
– Ech, ci studenci – mruknął po kilkunastu sekundach martwej ciszy. – Za grosz schludności.
Meble, pomijając duży telewizor, stały tam gdzie zwykle, tyle że pootwierane i pozbawione szuflad. Za to cała zawartość, z pościelą włącznie, walała się po podłogach, tworząc niemal jednolitą warstwę dokładnie zakrywającą dywany. Książki, kasety wideo, z których ktoś pracowicie powyciągał taśmy, gniotąc je i niszcząc, ubrania noszące ślady darcia, potłuczone kieliszki, ramy, z których powybijano obrazki, skorupy donic, ziemia z tychże, dokumenty, stare rachunki, okruchy szkła z żyrandola… Oszklenie ucierpiało tylko w jednym miejscu: pod poprzeczką drzwi balkonowych. Niemal identycznie wyglądały drzwi, przez które Kiernacki wszedł do willi Wesołowskich – tu też ramę oczyszczono ze szklanych zębisk, a okruchy trafiły do mieszkania. Kuchnia i łazienka prezentowały się podobnie.
– To… to nie włamanie. – Wyglądało na to, że w ciągu minuty Iza zdążyła dorobić się chrypy. – Chyba nic nie zginęło.
– Włamywacze nie rzucają trzydziestocalowymi telewizorami – zgodził się. – To wygląda raczej na wizytę zdradzonej kochanki. Nie macie czasem wrogów?
– Mnie pytasz o wrogów? – zaśmiała się gorzko.
– Tak, wiem… Ale to trochę bez sensu. Jaki wpływ na sprawę Darka może mieć to, że ktoś ci zdemoluje mieszkanie?
Nie odpowiedziała. Pochyliła się nad roztrzaskanym telewizorem i oderwała od obudowy coś, co Kiernacki uznał za jeden z tysiąca świstków papieru, rozsianych po całym mieszkaniu.
– Nasza skrzynka kontaktowa – wyjaśniła, przebiegając wzrokiem po szeregach koślawych liter. Bez słowa oddała arkusik Kiernackiemu.
– „Szukają cię jacyś faceci. Pobili mnie. Zostawili numer telefonu. Mamy nie zawiadamiać policji. Skontaktuj się z nimi natychmiast, inaczej wrócą. Ewa. PS: Już tu nie mieszkasz. Wybili mi trzy zęby i złamali nos”. – Zerknął na ciąg wypisanych pod spodem cyferek. – To komórka. Założę się, że taka jak te Drzymalskiego: na kartę i nie do zlokalizowania.
Opadła ciężko na brzeg kanapy. Kiernacki zawahał się, po czym przyklęknął, opierając się lekko o jej kolana.
– Jest… była… śliczna. Naprawdę śliczna. I taka… pogodna.
– Otrząśnie się z tego – powiedział cicho. – Przykro mi, ale… Nos jej nastawią, a na zęby warszawska studentka jakoś zarobi. Pomyśl lepiej o sobie. O nas – poprawił się.
– O nas?
– To – wskazał otaczający ich chaos – dotyczy nas obojga.
– Myślisz, że to Skarpeta…? Aż tak mu zależy?
– Nie wiem. Może on, może rząd, a może na przykład faceci wynajęci przez Orlen. Jak się traci władzę albo dużą forsę, wszelkie metody stają się dopuszczalne. Dopóki Darek żyje i robi swoje, a my stwarzamy choć minimalną szansę dotarcia do niego, takie rzeczy mogą się powtarzać. To tutaj to tylko łagodne ostrzeżenie.
– Mogli ją zatłuc – posłała mu niemal wrogie spojrzenie.
– Ale nie zatłukli. Co też należy odczytać jako pewien sygnał. Że nie poczekali na ciebie, to kwestia techniczna. Za duże ryzyko. Ale bombę mogli zostawić. Wchodzisz, giniesz – po kłopocie. Gdyby zależało im na zemście czy nawet czyszczeniu Niżyckiego, pewnie spróbowaliby szczęścia. Ale nie chcą nikogo zabijać. Chcą się dogadać. Proponują układ: my im Drzymalskiego, a przynajmniej jego rodzinę, a oni nam święty spokój, może także forsę. Trupy przypadkowych studentek to marna recepta na sukces. A nuż jesteś lesbijką i z zemsty za kochankę zaczniesz im robić na złość…
Uśmiechnęła się blado.
– Nie mam skłonności do dziewczyn. – Musnęła końcami palców jego policzek. – Nie odczytuj tego w ten sposób. Ale musimy z tym skończyć. Z tą idiotyczną wojną, z Drzymalskim… Za dużo niewinnych, porządnych ludzi na tym cierpi. Ewa… Wiesz, dlaczego załapałam się na taki korzystny układ z mieszkaniem? Chociaż jestem dla niej za stara, za mało rozrywkowa i trochę jak z innego świata? Bo bała się tu mieszkać, nawet z innymi dziewczynami, a ja jestem herod-baba z jednostki specjalnej; jak chcę, trzymam broń w domu i zastępuję trzy bardzo złe dobermany w razie czego. Mówiła, że śpi spokojnie, mając taką współlokatorkę. No i doczekała się…
– Masz wyrzuty sumienia – usiadł obok, pochylił się, podnosząc rozsypane po podłodze zdjęcia.
– Ty byś nie miał? To z mojego powodu ją zmasakrowali. Do końca życia będzie dźwigać ten garb. Nawet jak się dorobi ekstra zębów po tysiąc za sztukę. Takie rzeczy łamią ludzi.
Siedzieli jakiś czas. Potem wymruczała coś o herbacie i poszła do kuchni, a Kiernacki powrócił do przeglądania fotografii. Większość przedstawiała właścicieli mieszkania i ich syna przedszkolaka. Uzbierał kilkanaście, nim uświadomił sobie, czego właściwie szuka.
Podniósł się i przeszedł do drugiego pokoju. Tak jak przewidział, poza dziecięcymi ubrankami po podłodze walały się fragmenty damskiego umundurowania. Może z racji uprawianego zawodu, może z braku wolnego miejsca w szafach, Iza nie zgromadziła zbyt wielu dóbr, ale razem z synem gospodarzy mieli ich sporo i poszukiwania wcale nie okazały się łatwe.
Zdążył w ostatniej chwili. Fotografie zaczął odnajdować już wcześniej, ale pierwszą, która przyprawiła go o szybsze bicie serca, wyłowił spod kaloryfera niemal na oczach dziewczyny.
– Herbata z podłogi, ale normalnie mamy tu czysto, więc nie powinieneś się struć – oznajmiła, stając w progu z parą kubków. Raczej niczego nie zauważyła i nie patrzyła potem na kieszeń, do której szybko wsunął zdjęcie.
Wrócili do większego pokoju, usiedli, wypili herbatę. Potem Iza poszła się przebrać, a on sięgnął po telefon. Rozmawiał krótko i skończył, nim wróciła.
* * *
– Mamy u siebie wtyczkę? – ni to stwierdził, ni zapytał major Grygorowski. Siedział na fotelu, z którego wypruto gąbkę, i sącząc herbatę, słuchał relacji Kiernackiego.
– Ten adres zna parę osób z GROM-u – mruknęła dziewczyna. – Plus moja rodzina. Zresztą… Niżycki wyraźnie powiedział, że mają kogoś w sztabie.
– Taaak… I co pan proponuje? – zwrócił się do Kiernackiego.
– Ja?
– To pan do mnie dzwonił. I pan, zdaje się – na ustach majora pojawił się cień uśmiechu – sprowadził porucznik Dembosz na złą drogę.
– To chyba moja osobista sprawa, z kim… – Iza urwała równie gwałtownie, jak zaczęła. Po czym poczerwieniała, uświadomiwszy sobie, co właśnie powiedziała. Grygorowski przyglądał jej się przez chwilę zdziwiony.
– Chodziło mi o tę lewiznę – wyjaśnił łagodnie.
– Do rzeczy – zaproponował Kiernacki. – Nie powiem, że ślepo panu ufam, ale komuś chociaż trochę muszę i wybrałem pana. Możemy szukać Drzymalskiego albo zaszyć się gdzieś i przeczekać. W każdym razie ja mogę. Porucznik Dembosz jest żołnierzem, podlega rozkazom. Wykona, co jej każecie. Jeśli coś jej się stanie… Sami zrobiliście z nas zespół, a ja nie stawiam krzyżyków na kolegach z zespołu. I, nie chwaląc się, potrafiłbym powtórzyć parę sztuczek, które zademonstrował Drzymalski.
– O czym ty mówisz? – Iza posłała mu zdziwione spojrzenie.
– Pan Kiernacki właśnie mi grozi – wyjaśnił jej major. – Pani spada włos, mnie głowa. Z grubsza biorąc. Miło patrzeć, jak dobrze rezerwa dogaduje się ze służbą czynną. Tylko ta dyscyplina, kapitanie… Straszenie przełożonych jest źle widziane.
– Wojna to parszywa rzecz.
– Fakt – westchnął żandarm. – Zwłaszcza ta przegrywana. Widzę, że nie jesteście na bieżąco, więc na początek zła nowina: pod Rzeszowem, w szczerym polu, zatrzymał się pośpieszny ze Szczecina. W lokomotywie znaleziono związanego maszynistę i resztę kolejarzy. Wstyd powiedzieć, ale Drzymalski dotarł jakoś do Łodzi, wsiadł do pociągu i porwał go tak sprytnie, że nikt się nie zorientował. Jest ranny w lewy bok, ale nadal bezczelny i sprawny.
– A dobra wiadomość? – zapytała Iza.
– Dobra jest taka, że daję wam wolną rękę. Przekonam generała – uprzedził jej kolejne pytanie. – Szczerze mówiąc, od dawna nie jesteście nam do niczego potrzebni. Pani nie nakłoni Drzymalskiego, by się poddał – to nie ten typ człowieka. A pan Kiernacki nie musi nam już wyjaśniać, do czego zdolny jest jego wychowanek. – Dźwignął się z fotela. – Róbcie, co uważacie za stosowne.
– Wolna ręka? – upewnił się Kiernacki.
– Premier wezwał dziś Zagrodę na dywanik. W nocy na zachodnim brzegu Wisły było więcej wojska niż policji. Daliśmy plamę. Jeśli potraficie zetrzeć ją z armii, możecie prosić o wszystko.
* * *
Brama i przylegająca do niej wartownia obłaziły z farby i tynku; mury podchodziły grzybem, a blachy rdzą. Ogrodzenie z drutu kolczastego rozciągniętego na betonowych słupach sprawiało wrażenie starego i zaniedbanego.
– Ale dziura – westchnęła Iza niemal z podziwem. – Do takiej mnie ześlą, jak się to wszystko skończy.
– Powołaj mnie na ćwiczenia – zaproponował Kiernacki, poprawiając pistolet za paskiem. – Będziemy mogli biegać nago po lesie i kochać się na tych romantycznych pagórkach.
– To magazyny, erotomanie – błysnęła zębami. Miała na sobie plamisty mundur polowy, pas i raportówkę, co wbrew oczekiwaniom Kiernackiego nie zaszkodziło jej nogom, a biodrom dodało jeszcze uroku. Wolał nie wyobrażać sobie, jak prezentuje się w sukience.
Składnicę ulokowano na uboczu, więc nie zdziwił ich widok mężczyzny podchodzącego do furtki z przeciwnej strony.
– Kapitan Kiernacki, porucznik Dembosz – oznajmiła Iza pewnym siebie głosem, niedbale podsuwając legitymację pod nos czterdziestolatka w granatowym uniformie firmy ochroniarskiej. – Warszawa, Komenda Główna Żandarmerii. Chcemy się widzieć z dowódcą.
Strażnik zawahał się, zerknął na kolegę w dyżurce. Gdyby składnica tkwiła sobie po prostu w leśnej głuszy, oczekując następnej wojny, prawdopodobnie nie zostaliby wpuszczeni. Ale poza drzewami i porośniętymi bujnym zielskiem garbami magazynów-ziemianek znajdowało się tu także kilka szarych baraków, w których kwaterowało wojsko. Placówka, ospale i leniwie, lecz żyła, co oswoiło strzegących ją ludzi z myślą, iż od czasu do czasu trafia tu ktoś obcy.
– W gabinecie – mruknął ochroniarz. – Zaprowadzę.
Ruszyli w stronę baraków, mijając paru rozchełstanych szeregowych oddających się głośnej dyskusji i zadymianiu lasu papierosami. Najwyraźniej nie przejmowali się widokiem wielkich placków wypalonej ziemi, które nagle wychynęły zza ziemianek.
– Ładnie się paliło – rzucił od niechcenia Kiernacki. – Miał pan wtedy służbę?
– Nie – burknął ochroniarz. Od razu stało się jasne, że trafili na mruka, z którego niewiele da się wyciągnąć.
Jego przełożony, mały pięćdziesięciolatek z dużym brzuchem, był na szczęście bardziej rozmowny.
– Majewski – przywitał już w progu zapowiedzianych telefonicznie gości. – Jestem tu szefem ochrony. Proszę, proszę bardzo. Nie spodziewaliśmy się… Major mówił, że sprawa już zamknięta.
Kiernacki odczekał, aż wartownik się wyniesie, a Iza przedstawi ich gospodarzowi.
– Mamy mało czasu – oznajmił, udając, że nie dostrzega wskazywanego mu krzesła. – Brał pan udział w pracy komisji ustalającej straty?
– A… no, brałem. – Kiernacki, ubrany po cywilnemu, wyraźnie deprymował gospodarza.
– Pociski przeciwpancerne Malutka, granaty moździerzowe kalibru 60 mm, amunicja pośrednia 5,56, miny przeciwpiechotne… Zgadza się? – Majewski ograniczył się do kiwnięcia głową. – W ilu to było magazynach?
– Nnnie wiem… Ja tylko pilnuję… W siódemce była amunicja, a te miny to pewnie w dziewiątce, ale głowy nie dam… O co chodzi, panie kapitanie? Przecież wszystko zostało wyjaśnione. Pożar, dwa magazyny wyleciały w powietrze, nikomu, Bogu dzięki, nic się nie…
Dowódca warty, podobnie jak jego ludzie, miał pod bluzą koszulę z krawatem. Ręka Kiernackiego zacisnęła się na nim, tuż przy gardle Majewskiego.
– Posłuchaj – wycedził lodowatym głosem. – Tymi rakietami rozwalono dwa tankowce, a granaty sfajczyły Płock. Jak nie usłyszę zaraz czegoś konstruktywnego, co naprowadzi nas na trop tego bydlaka, to jutro będziesz tu miał połowę UOP-u, połowę żandarmerii, policji, a może i paru facetów z CIA. Przesiejemy ten las i wydłubiemy z ziemi każdy odłamek każdego pieprzonego pocisku, który jakoby wybuchł w magazynie. Dowiemy się, ilu brakowało. A wtedy dostaniesz dożywocie.
Majewski był przerażony.
– Ja… myśli pan, że mógłbym…? Ja w życiu… Jak Boga kocham, nie miałem pojęcia, że to nie zwykły pożar!
– Będziesz miał całe życie, żeby powtarzać tę bajkę kumplowi z celi. Albo zaczniesz współpracować, albo pogadamy po kolei z twoimi chłopcami. Nie ma cudów, by żaden niczego nie zauważył. Masz rodzinę? No to pomyśl, co sąsiedzi z nimi zrobią, jak się dowiedzą, że tatuś sprzedawał bomby, którymi ten skurwiel wysadzał potem kobiety i dzieci.
Ogrzewanie w baraku było podłe, ale twarz Majewskiego już teraz ociekała potem.
– Przysięgam, nie miałem o niczym pojęcia! Jezu, przecież to mój chleb, moja własna firma! Sam byłem w wojsku, nigdy bym… Moi ludzie to też dawni policjanci albo wojskowi, żadne męty! Skąd miałem wiedzieć, że trafi się taki…
– Krócej – warknął Kiernacki. – Masz telewizor i kupę czasu, więc pewnie wiesz, że w łapaniu tego faceta liczą się godziny. Może tego jeszcze nie podali, ale pokazał się pod Rzeszowem. Jedzie tu. Jeśli wiesz cokolwiek, co nam pomoże… W tej chwili liczy się tylko on. Nie pomocnicy. Ale jeśli nie uda się nam go dopaść, trzeba będzie znaleźć paru kozłów ofiarnych. Rozumiemy się?
Gospodarz pokiwał skwapliwie głową. Poszukał ratunku u Izy. Znalazł jedynie zaciekawienie, podszyte raczej chłodnym rozbawieniem niż kobiecym współczuciem.
– On się nazywa Karasek. – Trzęsącymi się rękoma otworzył szufladę, wyjął dużą, szarą kopertę. – To jego papiery… to znaczy tego Drzymalskiego. Ale sam pan popatrzy: całkiem niepodobny do tego z telewizji. – Kiernacki obrócił kwestionariusz z podczepionym zdjęciem brodatego mężczyzny. – Miał zaświadczenie z wojska, papiery, wszystko. I legitymację inwalidzką. Cholernie dobre papiery, pierwsza grupa… Brakowało mi kogoś z jedynką, a on w dodatku z własną bronią…
– Zaraz – wtrąciła się Iza. – Zatrudnia pan inwalidów? Do ochrony składu amunicji?
– W plastikach – wyjaśnił pospiesznie Majewski. – Neptun Plastics znaczy, moja druga firma… Wie pani: zakład pracy chronionej, z dopłatami dla niepełnosprawnych. Niektórzy z Neptun Security są tam zatrudnieni, przy dobrej księgowości można na tym parę groszy oszczędzić. Tylko niech pani nie myśli, że robię wojsko w konia. Tu, na warcie, stoją zdrowi faceci. Trzecia grupa albo emerytowani, bez żadnych tam… Na strzelnicę ich biorę, pompki robią, biegi zaliczają… Może nie komandosi żadni, ale za pięćset miesięcznie trudno mieć Rambów, nie? Zresztą tu nie kradną, łatwa służba. Po co komu pociski artyleryjskie czy… – urwał, uświadomiwszy sobie moc argumentu w zaistniałej sytuacji. – No, w każdym razie ten jeden raz daliśmy ciała. Nigdy przedtem nic nie zginęło.
– Drzymalski wyhodował brodę i przyszedł z papierami Henryka Karaska – podsumował Kiernacki. – Przyjąłeś go do pracy, żeby nie płacić na ZUS i dostawać dotację. Kiedy się zorientowałeś, że coś z nim jest nie tak?
– Jak Boga kocham, dopiero teraz! My tu sobie ufamy, więc obchodów za dużo się nie robi. Miał mnóstwo czasu i chyba żyłkę do kłódek. Albo klucze podorabiał. W każdym razie śladów żadnych nie było, że ktoś coś wynosi. A że do magazynów rzadko kto zagląda… Dopiero jak się spaliły, to sobie pomyślałem, że tak można by zatrzeć ślady. Ale Karasek już wtedy nie pracował. Sam się zwolnił ciut wcześniej. Znaczy… z kręgosłupem mu się pogorszyło, prochy jakieś brał, na służbie nieprzytomny chodził, więc go trochę… no, przycisnąłem. Naprawdę nie zatrudniam jakichś łamagów. Ci, co uczciwie od państwa rentę biorą i faktycznie się do roboty nie nadają, u mnie miejsca nie zagrzeją. Solidna firma jestem, a nie jakiś… No a poza tym skoro żandarmi nic nie znaleźli, dlaczego ja… Żeby nie wy, to i teraz nie miałbym pewności, że ten tutaj – dotknął fotografii – to Drzymalski. Inaczej wyglądają, sam pan widzi. Nie mówię: coś mi zaświtało, a i pracownicy też napomykali… Ale uznaliśmy, że to po prostu ktoś podobny.
– A te papiery? – Kiernacki podniósł kserokopię decyzji o przyznaniu Henrykowi Karaskowi pierwszej grupy inwalidzkiej. – Sprawdziłeś je?
– Nawet dzwoniłem – uderzył się w pierś Majewski. – Wszystko gra, przysięgam. Tylko chyba facet jest nie ten.
* * *
– Kto?
– Bauer – powtórzył spokojny głos w słuchawce. – Ten.
– Przepraszam, panie premierze… Trochę mnie pan zaskoczył.
– A pan trochę narozrabiał z tym śmigłowcem. – Zdrzałkowicz, nadal zdziwiony, wyczuł, że rozmówca lekko się uśmiecha. – Mam z pana powodu większe kłopoty, więc pomyślałem, że może zechciałby się pan zrehabilitować.
– O ile potrafię – Kostek też się uśmiechnął z goryczą. – Chyba jestem na wylocie bardziej niż pan. Drzymalski nas obu… Ale słucham.
– Wygłaszam dziś w „Wiadomościach” krótkie przemówienie do narodu. Stacje radiowe mają je transmitować. Trójka też. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale to będzie między innymi rodzaj propozycji złożonej Drzymalskiemu. Wiem, że słucha waszych audycji, a jest jeszcze trochę czasu. Gdyby spróbował go pan namówić, by o dwudziestej włączył radio…
– Żaden problem – powiedział Kostek z lekkim wahaniem. – Tylko nie wiem, czy ma teraz głowę do słuchania.
– No właśnie. Z dostarczonych mi danych wynika, że odebrał pan wiadomość, której właściwie nie miał prawa odebrać. W sensie technicznym, nie prawnym, broń Boże. Pomyślałem, że gdyby to mogło zadziałać w drugą stronę… Zostawię panu swój osobisty numer. Jeśli jakimś cudem uda się panu nawiązać kontakt z Drzymalskim, proszę mu go przekazać. I powiedzieć, że powinniśmy porozmawiać.
Skończyła się piosenka i Kostek powinien wejść na antenę. Posiedział trochę, ignorując pytające spojrzenia, po czym wstał i wyszedł bez słowa. Zrobił z siebie idiotę. Ale nie miał wyjścia. Musiał wyjąć aparat z kieszeni płaszcza, zajrzeć w pamięć i sprawdzić, czy nie zakodowano tam jakiegoś numeru.
* * *
– Oskar – mruknęła Iza, wkładając kluczyk w stacyjkę. – Już wiem, czemu nie masz żony. Nie można ci wierzyć.
Ford zerwał się miękko, pomknął przez las. Nie było jeszcze tak późno, jednak od zachodu przyniosło ciemną, rozlaną na pół nieba chmurę i nagle zrobił się wieczór. Jeszcze przed szosą dziewczyna włączyła reflektory.
– Myślisz, że ten cały Karasek naprawdę istnieje? – zapytała.
– Lepiej by było. To nasz jedyny trop. Jeśli okaże się ślepy…
– Trop czy Karasek? – błysnęła zębami. Kiernacki nie potrafił tego jeszcze poprzeć wiarygodną statystyką, ale odnosił wrażenie, że od ostatniej nocy Iza śmieje się częściej i z byle powodu.
W trakcie jazdy do Przemyśla, gdzie zgodnie z dokumentami Karasek zamieszkiwał, Iza rozwodziła się nad chorym systemem przyznawania rent, chorym systemem weryfikacji firm ochroniarskich i chorym systemem obronności państwa. Kiernacki głównie słuchał.
Przed miastem umilkła. Kiedy parkowali, była niemal ponura. Rozumiał ją. Nawet jeśli szli właściwym tropem, było niemal pewne, że zaprowadzi ich donikąd.
Tabliczka nad domofonem, jak ta warszawska, świeciła rządkiem czystych wizytówek i do końca nie było pewności, czy już na tym etapie nie zostaną odprawieni z kwitkiem.
– Tak? – zachrypiał głośnik męskim głosem.
– My do pana Karaska.
– Niczego nie kupuję.
– A my niczego nie sprzedajemy – zapewnił Kiernacki. – Jesteśmy z wojska. Proszę otworzyć, musimy pogadać.
– Z wojska? Żarty jakieś? Wynoście się, bo dzwonię po policję!
– To od razu po szklarza. Bo albo pan otworzy, albo wejdziemy przez balkon. A do policji tak bardzo bym nie tęsknił na pana miejscu. Inwalidów też obejmuje kodeks karny.
Podziałało. Zamek zabrzęczał. Kiernacki pchnął drzwi i niemal od razu zastopował na widok nietypowych schodów. Sporą ich część zajęły domurowane prowadnice, a przy ścianie, naprzeciwko standardowej poręczy, ciągnęła się jakaś egzotyczna, ząbkowana szyna z nierdzewnej stali.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Nie wierzę… – pokręciła głową Iza. Ale w chwilę później drzwi mieszkania otworzył im mężczyzna na wózku.
– O co chodzi? – zapytał ponuro, cofając się w głąb mieszkania. Nadal nosił brodę, jak ten ze zdjęcia Majewskiego. I był bardzo do niego podobny.
Widok munduru Izy nieco go uspokoił. Nie miał całkiem czystego sumienia, ale oszustów bał się bardziej niż władzy.
Kiernacki wszedł za nim do skromnie umeblowanego pokoju i bez pytania usiadł na kanapie.
– Drzymalski – wskazał włączony telewizor. – Ten. Niech pan nie mówi, że nie wie, kto to taki.
– Wiem. – Gospodarz biegał spojrzeniem od twarzy do twarzy, oceniając poziom wiedzy intruzów. – Cała Polska go…
– Pan nie jest cała Polska, panie Karasek. Wasza znajomość z Drzymalskim trwa dłużej i ma głębszy charakter. Na razie tylko my wiemy, że zatrudnił się w Neptunie na pańskie papiery. Sprawa wygląda tak: póki to nieoficjalna wiedza, może się pan dobrowolnie zgłosić i pomóc wojsku w poszukiwaniach. Jutro… co ja mówię… za parę godzin… sam pan będzie terrorystą. Widzę, że ma pan ładną rampę, zmotoryzowany fotel… Może pan wychodzić z domu, prawda? Niewielu inwalidów może. A już w więzieniu chyba żaden. Wie pan, jaka nędza panuje w polskim więziennictwie. Jak się nie trafią litościwi sąsiedzi w celi, będzie pan leżał całymi dniami i może nawet robił pod siebie.
– Czego pan chce? – zapytał Karasek zduszonym głosem.
– Spowiedzi.
Namysł zabrał gospodarzowi jakieś ćwierć minuty.
– Nie wiedziałem, że wykręci taki numer – westchnął. – To… miły facet. To znaczy owszem, widać, że żadne potulne cielątko. Sąsiedzi nie godzili się na ten podjazd na klatce; jak montował wyciąg, to jeden awanturę zrobił, że hałasuje, że farbę niszczy… Myślałem, że po dobroci ich przekonał, i chyba większość faktycznie, ale tego od farby, jak się potem dowiedziałem… Nie uwierzy pan: poszedł do niego, niby pogadać, wziął gościa za kołnierz i wywiesił z balkonu głową w dół. A to trzecie piętro. Sąsiad z parteru opowiadał, że Darek całkiem spokojnie tłumaczył tamtemu, że jak zleci i sobie kark połamie, to inaczej spojrzy na pomoc inwalidom.
– Przyjaźniliście się? – zapytała Iza. – Wcześniej?
– Nie, skąd! Nie znałem go. Mówił, że ma kumpla, też na wózku, to rozumie, jakie ważne są takie niby drobiazgi. Wie pani, mnie żona po wypadku zostawiła. Czasem siostra wpadnie z zakupami… Ciężko. Ale teraz o niebo lepiej, bo przynajmniej wyjechać mogę bez niczyjej łaski. Fotel mi dał do przeróbki, ten podjazd zrobił…
– Jak do pana trafił? – przerwał mu Kiernacki. Nie podobał mu się sposób, w jaki Iza patrzyła na Karaska. Żal, współczucie, niemal łzy wzruszenia… Pięknie.
– No… nie wiem. Najpierw mówił, że dobrze zapłaci za pomoc w zdobyciu papierów. Pytam, czemu ja, a on – że zdjęcia mamy podobne, tylko ta broda… Nie wiem, gdzie mógł widzieć moje zdjęcie. Od lat z domu nie wychodzę. Tak myślę, że chyba tylko przez związek. Może ten jego kolega na wózku ma jakiś kontakt z kartotekami… albo komputer?
– Więc przyszedł tu któregoś dnia i poprosił o pana dokumenty? A pan tak po prostu się zgodził?
Karasek milczał przez chwilę, spoglądając na okryte kocem kolana. Kiedy uniósł głowę, jego spojrzenie było niemal wyzywające.
– Nikt już niczego ode mnie nie chce i nikogo tak naprawdę nie obchodzę. A on… Wiedziałem, że coś z nim nie tak, ale to przynajmniej jest człowiek. Człowiek, rozumie pan?
Kiernacki nie zdążył odpowiedzieć.
– Bauer zamiast pogody? – Iza pochyliła się nad ławą, sięgnęła po pilota. – Zrobię głośniej, dobrze? Chyba warto posłuchać.
Rozdział 28
– Szanowni państwo, drodzy rodacy. – Premier mówił charakterystycznym dla siebie, nieco powolnym głosem. – Od tygodnia w naszym kraju leje się krew, giną ludzie i wybuchają bomby. Nadszedł chyba czas, by przyznać uczciwie, że mamy do czynienia z czymś zbliżonym do wojny. Ponosimy milionowe straty, setki rodzin opłakują bliskich, a organy ścigania, mimo uruchomienia wszelkich dostępnych sił, nie gwarantują, że w ciągu kilku najbliższych godzin Dariusz Drzymalski zostanie pozbawiony możliwości zadawania dalszych strat. Mamy do czynienia z groźnym, głęboko motywowanym i, co najważniejsze, doskonale przygotowanym przeciwnikiem; z człowiekiem, który już udowodnił, że w ciągu kilku godzin potrafi wymierzyć cios o niespotykanej sile. W swej tysiącletniej historii nasz naród setki razy doznawał związanych z wojną nieszczęść, z reguły wzorowo zdając egzamin z poświęcenia i nieustępliwości. Potrafimy walczyć, także w obronie tak ulotnych, pozornie drugorzędnych wartości jak duma i honor. Nawet przeciwnik nieskończenie silniejszy od pana Drzymalskiego nie rzuci nas na kolana. Państwo polskie i tworzący je naród nie kapitulują. Nigdy, przed nikim, za żadną cenę. Ale, niezależnie od doznanych krzywd, byliśmy i jesteśmy narodem miłującym pokój i potrafiącym przyjąć wyciągniętą do zgody rękę.
Jako szef rządu suwerennego i demokratycznego państwa nie mogę i nie chcę zapominać o tym, co pan Drzymalski zrobił moim rodakom. Obiecuję dołożyć wszelkich starań, by największy w naszej historii terrorysta został ujęty, postawiony przed sądem i ukarany. Ale jako premier mam też obowiązek zadbać, by Polacy mogli bezpiecznie żyć i pracować, a gospodarka funkcjonowała prawidłowo.
Są wojny, które prowadzić trzeba. Nasi przodkowie nie uchylali się od nich i głęboko wierzę, że także my jesteśmy zdolni do poświęcenia słusznej sprawie swego spokoju, mienia, a nawet życia. Jako odpowiedzialny polityk nie mogłem jednak nie zadać sobie pytania o bilans strat i zysków.
Ktoś kiedyś powiedział, że Polakom obce jest pojęcie pokoju za wszelką cenę. To prawda. Ale jest też prawdą, że we współczesnych wojnach najczęściej giną cywile i że obowiązkiem polityka jest przede wszystkim zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom. Walczymy z jednym człowiekiem i łatwo byłoby mi złożyć z tego miejsca chełpliwą deklarację zwycięstwa. Zwyciężymy, może nawet bardzo szybko – to oczywiste i nieuchronne. Ale wojna pociąga za sobą ofiary, a jedynym sposobem ich uniknięcia było i jest jej zakończenie.
Niniejszym oznajmiam, że właśnie to zrobiłem. Kilkanaście minut temu odbyłem telefoniczną rozmowę z panem Drzymalskim. Nadal jest przestępcą, mordercą i terrorystą, co powiedziałem mu bez ogródek – ale już nie wojennym przeciwnikiem naszego państwa. Jako szef rządu zawarłem z nim umowę o zawieszeniu broni. W imieniu całego podlegającego mi aparatu zobowiązałem się do dwunastogodzinnego rozejmu, w trakcie którego wojsko wróci do koszar, a policja do miast. Odpowiednie polecenia zostały już wydane. Wszystkie pododdziały mają niezwłocznie i najkrótszą możliwą trasą udać się do miejscowości, w których znajduje się siedziba władz gminnych, powiatowych lub garnizon wojskowy. Równocześnie uprzedzam, że każdy, kto naruszy umowę o zawieszeniu broni i świadomie prowadzić będzie działania mające na celu ujęcie Dariusza Drzymalskiego, narazi zdrowie i życie współobywateli i jako taki pociągnięty zostanie do odpowiedzialności. W czasie trwania rozejmu obie strony nie podejmą żadnych agresywnych działań. Później, czyli od ósmej jutrzejszego ranka, pan Drzymalski zobowiązuje się używać siły jedynie w stosunku do ścigających go bezpośrednio funkcjonariuszy. Nie będzie atakował, ale najwyżej się bronił.
Szanowni państwo, staliśmy się świadkami bezprecedensowych wydarzeń, których skala i tragiczne skutki zaskoczyły chyba wszystkich. Nie możemy dopuścić, by coś podobnego powtórzyło się w przyszłości. Nikt z nas nie chce żyć w kraju, którego obywatele chwytają za broń, by na własną rękę wymierzać sprawiedliwość. Tę sprawiedliwość, którą winne im jest ich państwo, a której coraz częściej od państwa nie otrzymują. Nie chcemy żyć w kraju, w którym bezrobotnym odmawia się elementarnej pomocy, stawiając przed wyborem: powolna śmierć z nędzy albo przestępstwo.
Dariusz Drzymalski wypowiedział nam wszystkim wojnę, bo ludzie reprezentujący państwo polskie skrzywdzili jego i jego rodzinę. Głupi, skorumpowani, a może tylko bezduszni sędziowie, którzy posłali do więzienia niewinnego człowieka. Głupi, skorumpowani, a może tylko bezduszni policjanci i prokuratorzy, którzy nie kiwnęli palcem, by ująć sprawców okrutnego okaleczenia jego brata i gwałtu dokonanego na bratowej. Urzędnicy, pracownicy pomocy społecznej, przedstawiciele lokalnych władz; ludzie zobowiązani do niesienia pomocy, a czyniący wszystko, by przekształcić porządnego obywatela w mściciela żądnego krwi. Oficerowie, wyrzucający z armii żołnierza, z którego każda armia byłaby dumna. I politycy, którzy wprawdzie pośrednio tylko, ale w sposób niebudzący cienia wątpliwości przyczynili się do wyeliminowania znacznej części Polaków ze społeczeństwa.
Tylko tych ostatnich nie jestem w stanie ścigać i próbować ukarać. Smutną prawdą pozostaje stwierdzenie, że polityk odpowiada jedynie własną karierą, niezależnie ilu ludzi skrzywdził swymi decyzjami. Nie ja będę wrzucał kartki do urn i nie w mojej mocy leży wyciąganie konsekwencji w stosunku do tych, którzy wielbiąc wolny rynek, zapomnieli o człowieku. Ale jestem premierem Rzeczypospolitej i póki sprawuję swój urząd, tępić będę ludzi głupich, może skorumpowanych, a może tylko bezdusznych. Kilkaset osób straciło życie, bo sędziowie Gawroniec, Makowski czy Nowicki zakpili sobie z elementarnej logiki i posłali za kraty niewinnego człowieka. Straciliśmy największe w kraju zakłady petrochemiczne, bo doktor Jaskólski z ustrzyckiego szpitala wybrał luksusowe meble do gabinetu zamiast tomografu, a dyrektor Wasiak z Rzeszowa przejadał zarobki sześciu lekarzy, których zabrakło na ostrym dyżurze. Stolica musi odbudować dwa mosty, ponieważ księdzu Basiukowi, kapitanowi od trzech miesięcy, nie spodobał się stosunek kaprala Drzymalskiego do jedynej słusznej religii, a pułkownik Jaworek, parę lat wcześniej reklamujący się jako komunista w zielonym mundurze, zajmował się własną karierą, a nie jakąś głupią obronnością kraju. Obiecałem zbadać wyszczególnione tu zarzuty. Wyniki dochodzenia oceni specjalna komisja złożona z osób obdarzonych społecznym zaufaniem i wskazanych przez pana Drzymalskiego. Tak naprawdę jednak nie chodzi o to, by oczekiwaniom Dariusza Drzymalskiego stało się zadość, a premier Bauer utrzymał się na stołku. Może nawet krew, która dzięki naszej umowie nie zostanie przelana, nie jest rzeczą najważniejszą, choć nie kryję, że właśnie dla uniknięcia dalszych ofiar wśród kobiet i dzieci zaproponowałem negocjacje.
Szanowni państwo, drodzy rodacy. Nasz kraj jest chory. Rośnie grupa Polaków, w odczuciu których wszelka władza jest już tylko niepotrzebnym, narzuconym przemocą balastem. Pasożytem, który nie dając nic, zabiera coś nawet tym najbiedniejszym.
Czas to zmienić. Czas wypowiedzieć wojnę marnym i nieuczciwym sędziom, policjantom czy urzędnikom. Panom Gawrońcowi, Jaskólskiemu czy Basiukowi, którzy sprawiają, że Polacy przestają widzieć w Rzeczypospolitej ojczyznę. Uczynię wszystko, co w mocy premiera, posła i człowieka, by żaden z nich nigdy więcej nie usiadł pod wizerunkiem orła w koronie, nie włożył munduru czy togi. Jeśli trzeba będzie znowelizować prawo, bo okaże się, że w myśl aktualnego głupi sędzia pozostaje nietykalny – zrobimy to. Trzecia władza, władza sądownicza, musi udowodnić społeczeństwu, że jest służebną siłą, a nie korporacją nieodpowiadających za nic i coraz częściej nieodpowiedzialnych prawników. Przypadek Dariusza Drzymalskiego wykazał dobitnie, że za błędy także i tej władzy naród płaci krwią i łzami.
Szanowni państwo, drodzy rodacy. Dziś o godzinie 20.00 skończyła się pierwsza polska wojna XXI wieku. Dariusz Drzymalski jest na wolności i nim zostanie ujęty, być może z jego ręki zginie kolejny policjant. Uczynię wszystko, by do tego nie doszło. Cokolwiek jednak się zdarzy, wierzę, iż nie obejmie swymi skutkami tych, których zmagania ze światem przestępczym obejmować nie powinny: kobiet, dzieci, przypadkowych przechodniów. To z myślą o nich zdecydowałem się zaufać panu Drzymalskiemu. Nie wiemy, gdzie przebywa nasz przeciwnik, a w ciągu najbliższych dwunastu godzin nie jesteśmy w stanie przeprowadzić przedsięwzięć, w istotny sposób podnoszących poziom ochrony osób czy mienia. Oznacza to, że nie tracimy niczego, przyjmując warunki rozejmu. Zyskaliśmy informacje odnośnie kilkudziesięciu ładunków wybuchowych zainstalowanych przez niego w miejscach takich jak węzły energetyczne, rurociągi czy mosty, a informacje o pozostałych mamy uzyskać po wywiązaniu się z naszej części umowy. Jedyną rzeczą, którą Polska ryzykuje, wchodząc w niniejsze porozumienie, jest osoba szefa jej rządu. Zaufałem swemu rozmówcy i być może popełniłem błąd. Jeśli tak, niezwłocznie podam się do dymisji.
Dziękuję państwu za uwagę i dla dobra nas wszystkich proszę, byście spędzili tę ostatnią wojenną noc we własnych domach.
* * *
Krople deszczu bębniły o poluzowany okap, rura spustowa zdawała się krztusić nadmiarem wody.
– Biegniemy?
– To zależy – mruknął Kiernacki, cofając się w głąb przedsionka klatki schodowej. – Jeśli na wieczorek pożegnalny…
Iza znieruchomiała, jakby zdziwiona.
– Myślisz, że to już koniec?
– Słyszałaś. Nie wiem, czy Bauer przeżyje ten numer, ale póki co, jest premierem. Otrąbił koniec wojny. Wojsko wraca do koszar. Ja chyba prosto do domu.
Przyglądała mu się z wyrazem wahania w oczach.
– Naprawdę chcesz to tak po prostu zostawić? Teraz?
– A kiedy, jak nie teraz? – uśmiechnął się nieco sztucznie.
– Zaliczyliśmy tę składnicę i Karaska – odchyliła dwa palce. – Może jeszcze tylko jeden krok i będziemy tuż za nim.
– Jakoś nie nadążam – wzruszył ramionami.
– Powinniśmy sprawdzić tego drugiego inwalidę.
– Po pierwsze, inwalidów jest w Polsce więcej niż dwóch. Po drugie i ważniejsze, właśnie ogłoszono zawieszenie broni. Bauer nie mógł powiedzieć tego wprost, ale chyba liczy na to, że w ciągu tych dwunastu godzin Darek pryśnie za granicę. To najlepsze dla wszystkich rozwiązanie.
– To kpina z poczucia sprawiedliwości. On nie powinien uciec.
– Nie myślisz jak żołnierz. – Kiernacki nie mógł odmówić sobie przyjemności poklepania jej po ozdobionym gwiazdkami ramieniu. – Z wojskowej perspektywy to wygląda następująco: nieprzyjaciel został wyparty poza granice kraju i nie będzie już zadawał strat. Zwycięstwo, i to bezdyskusyjne.
– Chyba żartujesz – prychnęła.
– Chyba trochę tak – przyznał, cofając dłoń. – Przepraszam. Zapomniałem, że zaczynałaś jako glina. Wy to widzicie inaczej.
– Chcesz mi wmówić, że… – nie dokończyła. Już innym, oficjalnym tonem, zapytała: – Nie zamierzasz mi pomóc?
– W czym?
– W znalezieniu Drzymalskiego.
– I?
– Nie było żadnego „i” – rzuciła oschle. – Nad „i” jeszcze zdążę się zastanowić. Najpierw muszę się do niego zbliżyć.
Przyglądał jej się przez chwilę.
– Nie musisz mi pomagać – powiedziała w końcu. – Wydaje mi się, że z tym, co mam, trafię już sama. Tak że nie musisz… I nie myśl, że… To niczego nie zmieni, naprawdę.
– Możesz mówić jaśniej?
– Nie powinnam tego robić, ale… Ten inwalida, o którym wspomniał Karasek… Przejrzałam dokładnie wszystko, co napisano o Drzymalskim. Tego akurat nikt nie napisał wprost, ale to nie były papiery faceta, który od niechcenia przerabia telefony komórkowe i zdobywa wszelkie potrzebne sabotażyście informacje. Jest znakomitym żołnierzem, zgoda, ale poza tym nie grzeszy zaradnością. A trzeba czegoś więcej niż końskiej kondycji i pewnego oka, by na przykład znaleźć rurę jamalską albo wybrać czułe miejsca rafinerii. Poruszał się po całym kraju i nie wpadł, chociaż pod koniec szukało go parę milionów amatorów nagrody. To daje do myślenia. Ktoś musiał wcześniej wybrać cele, zgromadzić informacje, załatwić kryjówki…
– Nie ma dowodów, że ktoś mu pomógł – przypomniał.
– Właśnie. Są wręcz dowody, że radził sobie sam w sytuacjach, które aż prosiły się o pomocnika. Wiesz, jak załatwił tych spadochroniarzy? Jak pozbierał broń od facetów, którzy powinni go teoretycznie rozszarpać na kawałki? – Kiernacki wzruszył ramionami. – Z tyłu stała furgonetka, a kiedy pluton nadszedł, lufa karabinka rozwaliła szybę i od tej pory trzymała wszystkich na muszce. Potem okazało się, że to plastikowa zabawka z ołowianym tłumikiem. Drzymalski wykombinował takie sprytne, sprężynowe ustrojstwo, coś jakby kuszę z tym niby-kałasznikowem zamiast strzały… Prowizorka. Badali ją później i wyszło, że działa siedem razy na dziesięć. Nie uwzględniając tego, że lufa mogła się na przykład przekrzywić. Ani tego, że zbieranie broni trochę trwało i któregoś z tych spadochroniarzy mogło zastanowić, że ten drugi bandzior ani drgnie.
– Drugi?
– Manekin w masce, przywiązany do karabinu. Jak Drzymalski wrzucał zdobycz do drugiego wozu, to niby stał i pilnował. Potem też. Zanim żołnierze się zorientowali, upłynęło kilka minut.
– Sprytne.
– Ryzykanckie, chciałeś powiedzieć. Miał ambitne plany, a postawił wszystko na mocno zawodną konstrukcję. Chociaż wystarczyło obok manekina umieścić żywego pomocnika. Żołnierze widzą wymachującego bronią nerwusa i obok drugiego, spokojnego twardziela. Drzymalski z nerwusem wskakują do drugiego wozu, odjeżdżają. Twardziel zostaje. Żołnierze też. Tak to powinno wyglądać.
– No i widzisz – kiwnął głową. – Sama wykazałaś, że nie ma mowy o wspólniku.
– Albo że Drzymalskiemu brakuje takiego, który potrafi przeskakiwać z samochodu do samochodu – powiedziała spokojnie.
Milczeli jakiś czas, patrząc, jak pada deszcz.
– Nie dawało mi to spokoju – mruknęła. – Pamiętasz? Usłyszał twój głos i na chwilę go zatkało. A potem powiedział coś w rodzaju: „no nie, jeszcze i on”. Nie powtórzę dosłownie, ale to „jeszcze” zapamiętałam. Tylko do tej pory myślałam, że chodzi mu o cały świat, który się na niego uwziął. Wszyscy go szukają, a tu na dodatek… A potem spytał, czy dalej skaczesz.
– A ja go, ile na fali – wzruszył ramionami. – Takie tam żarty. Cytaty z przeszłości. Wyciągasz fałszywe…
– Nie kłam – przerwała mu miękko. – Mam niezłe ucho, za parę lat będę całkiem dobrym psychologiem. Jemu nie o to chodziło, a ty teraz łżesz. Bez przekonania, trzeba przyznać.
Kiernacki pooglądał czubki własnych butów, potem sprawdził, czy się nie rozpogodziło. Kiedy zwrócił twarz w stronę Izy, stać go już było na uśmiech.
– Nie chciałabyś pogadać w łóżku?
– Nie mówmy o głupstwach. Powiedz lepiej, czy dasz mi namiary na tego inwalidę, czy sama mam go poszukać.
Nie odpowiedział.
– Myślę, że obaj go znacie. – Mówiła wolno, z namysłem. – Służyliście razem i to pewnie wtedy miał ten wypadek. W naszym fachu łatwo o wypadki. Z drugiej strony, nie aż o takie, a on chyba jeździ na wózku. Więc nie będzie kłopotu z odszukaniem. Jeden telefon. Jeśli to się stało, kiedy służył, musi brać rentę.
– Iza…
– Czekaj, nie chcę, żebyś kłamał. Byłeś w porządku, więc i ja… Zabiorę cię. Jeśli chcesz, zabiorę cię do niego i może dalej. Tylko zacznij mi pomagać.
– Ja nie o tym…
– Ale ja o tym – przerwała mu. – Możemy urządzić wieczorek pożegnalny, jak ci nie przejdzie ochota, ale teraz mam coś do zrobienia. – Odbiła się barkami od ściany, stanęła tuż przed nim. – Kto to jest?
– A jeśli nie powiem? – zapytał cicho.
– To powiedz chociaż „żegnaj”.
Stała blisko, ale deszcz wypłukał z nieba całe światło. Nie widział jej oczu. Musiał wybierać w ciemno.
Wybrał po paru długich, najdłuższych w całej ich znajomości sekundach.
* * *
W pierwszej chwili myślał, że to któryś z bezdomnych. Deszcz przygnał ich na dworzec i Kiernacki już trzykrotnie musiał tłumaczyć się z braku papierosów.
Czwarty więzień nałogu miał ciężkie buciory i poruszał się nieco za wolno, jak ktoś, kto nie nauczył się jeszcze swobodnie prosić.
– Nie palę – mruknął Kiernacki. Buty przestały postukiwać, ale też nie zamierzały zawracać.
– To może chociaż pijesz?
Iza, bez pytania, usiadła obok niego.
– Myślałem, że się pożegnaliśmy – mruknął, wpatrując się w jej zachlapane i znoszone kamasze. Mundur był względnie nowy, ale butom zdrowo się dostało w terenie. – Mam się rozliczyć w Warszawie? – świadomie strzelił kulą w płot. Tak jak jej, brakowało mu pomysłu na dobry początek.
– A tak – udała, że sobie przypomniała. – Fakt, wymruczałeś: „to cześć”. Zawsze tak spławiasz panienki?
– Czego chcesz?
– Masz się rozliczyć w Warszawie. Może pojedziesz ze mną? Na biletach byś zaoszczędził.
– A w zamian? – zapytał bez entuzjazmu. Zawahała się.
– Godzinka u Bojarczyka. – Zabrzmiało jak propozycja z góry spisana na straty. Na pewno nie było triumfu w jej głosie. Westchnęła jeszcze raz i wymruczała: – Nie chciał mnie wpuścić.
– Co znaczy: „Nie chciał mnie wpuścić”? – Wzruszyła wymownie ramionami. – Chcesz powiedzieć… Sama u niego byłaś? Bez glin, żandarmów?
– Karabinu też nie wzięłam. – Nie umiała się powstrzymać. – Ani młota do rozwalania tych cholernych drzwi. Pogadałam z nimi jak dziad z obrazem, no i jestem. Olał mnie. Macie identyczny stosunek do władz. Z nakazem albo wcale. W szkołach tego uczyli?
Kiernacki uśmiechnął się lekko. Potem, nie kryjąc się z tym, pociągnął nosem.
– Musiałaś pomylić adres – powiedział, robiąc błogą minę. – Tak pachnącej babki Długi nie przepędziłby sprzed drzwi.
Dostrzegł rumieniec i trochę gniewny błysk w oczach.
– Będziesz kpił czy pomożesz?
– Mam rozwalić dla ciebie te drzwi?
– Aż na tyle nie liczę. Ale mógłbyś go przekonać, by otworzył.
– To może nie być takie…
– Powiedziałam, że jesteśmy razem – przerwała mu. – Mówi, że ciebie wpuści.
– Czyli nie całkiem dziad do obrazu… Ale że cię trzymał za drzwiami… no, no. Zawsze miał słabość do kobiet. A może mu z jakąś przeszkodziłaś?
Cofnęła się, chyba po to, by lepiej mu się przyjrzeć.
– Mają tam windę, ale na parter prowadzi identyczny podjazd, jak ten u Karaska. – Odczekała chwilę. – Widzę, że jednak nie wiedziałeś.
Nie odpowiedział od razu.
– Myślałem… Słyszałem, że miał wypadek i odszedł z wojska, ale… Jesteś pewna, że całkiem…?
– Sprawdziłam dane. Od pasa w dół jest sparaliżowany. Zabawiał się, owszem, ale raczej z butelką.
– Goście?
– Raczej lustro. Prosiłam, by dał mi pół godziny na sprowadzenie ciebie.
– Tak szczerze: do czego ci jestem potrzebny? Żeby tam wejść, nie musisz…
– Nie mam nakazu. A gdyby nawet… Nie sprawiał wrażenia faceta, który z miejsca zacznie śpiewać. Może tobie coś powie. – Przygryzła lekko wargę. – Mamy mało czasu.
– Zdążymy. Przemyśl nie Warszawa.
– Ja nie o tym… Do ósmej rano. – Zerknął na nią pytająco. – Myślę, że rano Darka już nie będzie w kraju.
Potrzebował chwili, by przetrawić jej słowa.
– Ty ciągle na niego polujesz – powiedział, nie próbując ukryć zdziwienia. – Naprawdę masz gdzieś premiera?
– Nikt mnie oficjalnie nie odwołał. A zresztą… Nie zrozumiesz.
– Tak? To może mnie sprawdzisz, co?
– Bez tego mi się wszystko rozwali.
– Bez trupa Drzymalskiego? Fakt, nie rozumiem. Myślę, że dużo gorzej wyjdziesz na ignorowaniu jednoznacznych poleceń Bauera. Mniejsza o mnie, ale Karasek może poświadczyć, że wysłuchałaś całego wystąpienia. To natychmiast wypłynie, jeśli dopadniesz Darka. Dadzą ci medal, ale zaraz potem wykopią z armii. Trzeba być kompletną kretynką, by zadzierać z urzędującym premierem.
– Nie mówię o trupach. Chcę tylko… chcę móc pokazać, że byłam blisko. Rozumiesz? Naprawdę blisko. – Zerwała się z ławki. – Ciągle mam szansę. Nie mogę ot tak… Taka okazja trafia się raz w życiu.
– Okazja do czego? Do pogadania sobie z Drzymalskim? Powiedzmy, że go odnajdziesz. I co? Chcesz go namawiać, by się poddał?
– Chcę móc napisać w raporcie, że miałam go w zasięgu strzału. Nieważne, czy wracasz z fotografią lwa, czy z jego grzywą. Ważne, że ma się prawo powiedzieć: „Mogłam go mieć”. Nie bój się – dorzuciła z bladym uśmiechem. – Nie olewam jawnie premierów. Nawet tych z SLD.
Kiernacki pomyślał chwilę, nie ruszając się z ławki.
– Nie masz aparatu – zauważył. – Jak ci nie uwierzą na słowo, tylko sobie zaszkodzisz takimi przechwałkami.
– Wzięłam to pod uwagę.
– A że cię może z rozpędu kropnąć?
– Też – rzuciła beznamiętnie. – Ale to pierwsze… Gdybyśmy byli razem, miałabym świadka.
Zaskoczył ją jego śmiech. Nie obraziła się jednak.
– Jeśli pójdę z tobą i przekonam Długiego, w nagrodę zabierzesz mnie ze sobą i wystawisz Darkowi na odstrzał. Masz gest, dziewczyno, szkoda gadać.
Wstał, a Iza zrobiła się czujna i spięta.
– To znaczy? – Wciąż nie była pewna, czy to nie wstęp do demonstracyjnego oddalenia się.
– Za ładnie pachniesz, żeby ci odmawiać. – Ujął ją pod łokieć. – Chodź.
* * *
– Zgrabna dupa – mruknął Bogdan. Znów lało, więc choć wejścia do klatek schodowych były nieźle oświetlone, Adamek nie był w stanie sprawdzić, czy przeskakująca kałużę postać w naciągniętym na uszy berecie faktycznie zasługuje na miano „pryszczatej gówniary”. Pułkownikowi rysopis mieszał się trochę z wylewaniem żalów.
Cóż, najważniejsze, że pomyłka nie wchodziła w rachubę. Ci amatorzy nie zmienili ani wozu, ani nawet tablic. Inna sprawa, że wiele by im to nie dało. Na ślad forda trafił dzięki informacjom Skarpety i późniejszym doniesieniom policji, ale nim dogonili wóz, rozpłynął się gdzieś między Przemyślem a Ustrzykami. Gdyby nie namiar lokalizatora.
Wyłączył ekran, zamknął laptopa i rzucił na tylne siedzenie.
– Cwane ustrojstwo – pokręcił głową Bogdan. – Jak to właściwie działa? Fordziak był czysty; sam widziałem, jak go nasi majstrowie sprawdzali.
– Czary – uśmiechnął się pod nosem Adamek.
– Potem coś podczepiliście?
– Czary – powtórzył. Pruszków miał forsę, dojścia, kolosalne możliwości. Nie zaszkodzi, jeśli dorzuci do tego lekki kompleks w stosunku do supertechniki UOP-u. Majstrowie będą sobie nad tym łamać głowę, ale wątpliwe, by któryś wpadł na pomysł, że sztuczka polegała na odwróceniu problemu. Nie po samochodzie do Dembosz, tylko po Dembosz do samochodu. Inna sprawa, że trzeba mieć łeb jak beczkę, by tydzień wcześniej przewidzieć, iż tydzień później taka siksa może być potrzebna i nieuchwytna zarazem. Pułkownik przewidział – i pożyczył wojsku odpowiednio spreparowanego laptopa. Pewnie nie tego jednego, i pewnie nie o panienkę chodziło – ale szczęście uśmiechnęło się do przezornych, jeden egzemplarz dostał się panience i nawet teraz, gdy Bauer znokautował wszystkie wróżki i analityków, nadal istniały spore szanse wygrania całej partii.
– Jeszcze nigdy nie rżnąłem porucznika. – Bogdan wrócił spojrzeniem ku drzwiom klatki schodowej.
– Najpierw Drzymalski – mruknął Adamek. – Przyjemności potem.
* * *
Wizytówkę na drzwiach zastąpiła po amatorsku wymalowana tabliczka „RTV, naprawa, od 8.00 do 18.00”. Dzwonek nie działał. Za drzwiami panowała cisza. Na tyle głęboka, że w chwilę po pukaniu Izy Kiernackiemu udało się wyłowić odgłos elektrycznego silniczka.
Siedzący na wózku mężczyzna miał hippisowskie, opadające na ramiona włosy i jakieś czterdzieści lat, choć nie wyglądał na tyle. Zwłaszcza teraz, z nieco maślanymi oczami i garniturem wyszczerzonych radośnie zębów.
– Jaka miła odmiana po tych cholernych białych myszkach! Obywatel porucznik z ekstralaską! Delirka roku!
Kiernacki zerknął na dziewczynę. Była zaskoczona, ale – o dziwo – chyba pozytywnie. Cóż: nieodparty czar Długiego.
– Czołem, obywatelu poruczniku. – Wyciągnął rękę i czekał cierpliwie, aż tamten przełoży butelkę z prawej do lewej, a potem kieliszek z lewej w jakąś kieszeń fotela. – Laska ma na imię Iza. I też jest porucznikiem. Chociaż nie obywatelem.
Uścisnęli sobie dłonie. Kiernacki omal nie skończył ze zmiażdżonymi palcami. Z dłonią Izy Długi obszedł się delikatniej: unosząc ją do ust. Była wyraźnie zmieszana, ale nie protestowała.
– Że też tego nie doczekałem – jęknął gospodarz. – Takie widoki w koszarach… To pani jest ta ładna psychiczna? – Nie skojarzyła dostatecznie szybko, więc wyjaśnił: – Słuchałem radia. Dobrzy byliście. Nawet ty, Kwiczoł.
Głowa dziewczyny gwałtownie odwróciła się w stronę Kiernackiego. Nie patrzył jednak na nią, a w dół, na wózek.
– Możemy wejść? – zapytał cicho.
– Pod warunkiem, że się ze mną napijecie. Abstynenci nie są mile widziani.
Iza na twarzy miała już maskę, ale nadal wpatrywała się w Kiernackiego. Niby w żaden szczególny sposób, jednak było to znaczące, biorąc pod uwagę, że miała przed sobą w jednej osobie kalekę, obcego i kogoś wypraszającego ją za drzwi.
– Kwiczoł? – uniosła brwi.
– Stare dzieje – mruknął. – W szkole byłem trochę pyzaty.
– Nie piję. – Odwróciła w końcu twarz, posyłając Długiemu jeden ze swoich ładniejszych uśmiechów. – Mówiłam przecież.
– Zwłaszcza na służbie? – zapytał niedbałym tonem.
Zawahała się, ale nie poszukała wzrokiem pomocy Kiernackiego.
– Nie jestem tu służbowo.
– Nie? To fajnie. – Gospodarz przeciągnął niespiesznym spojrzeniem po jej sylwetce. – Widok munduru budzi we mnie bolesne wspomnienia. Jeśli chce się pani do nas przyłączyć, trzeba będzie mnie szybko upić albo coś z tym zrobić.
Zaskoczył wszystkich, przeciągając palcem po okrytym drelichem udzie Izy. Dziewczyna znieruchomiała.
– Hej! – Kiernacki pospiesznie przywołał na twarz żartobliwy uśmiech, stając równocześnie między nią a fotelem na kółkach. – Ręce przy sobie. Chociaż tej mi nie odbijaj. – Spojrzał na Izę. – Zawsze kosił wszystkie dziewczyny; nie dało się z nim iść na imprezę. Jesteś bardziej zalany, niż myślałem, Długi.
– To chyba dobrze, prawda, pani porucznik? Pijanego łatwiej ciągnąć za język. A po to pani przyszła.
Zdziwiła ich obu, kiwając spokojnie głową.
– Pomyśleliśmy, że może nam pan pomóc. – Nieoczekiwanie wepchnęła się przed Kiernackiego. – To ważne. Dla nas obojga.
– Naprawdę? – Fotel, cofający się od pewnego czasu, znieruchomiał w miejscu, gdzie przedpokój skręcał w stronę maleńkiej kuchni. – To dlaczego jesteście nieuprzejmi?
Kiernacki pomyślał, że tych dwoje nie przypadnie sobie do gustu.
– Chodzi o to, że nie chcę pić? – na poły stwierdziła, na poły zapytała. – To była ta recepta na dziewczyny? Upić, a reszta pójdzie z górki?
– Iza! – syknął Kiernacki. Po czym potraktował ją równie bezceremonialnie, jak ona jego, biorąc za ramiona i przesuwając na koniec dwuosobowej kolejki do fotela. – Nie zwracaj na nią uwagi. Ma złe dni. Jak to baba.
– Aha – mruknął Długi. – Jasne. Nie chcę być niedyskretny, ale wiesz to z autopsji czy tylko wnioskujesz z przebiegu rozmów?
Kiernacki nie miał odwagi oglądać się za siebie. Spokojny głos Izy miło go więc zaskoczył.
– Z autopsji. Co pana jeszcze interesuje, panie Długi?
– Poważnie? – gospodarz patrzył na Kiernackiego. – Kręcicie ze sobą? – Kiernacki posłał mu zakłopotane spojrzenie. – No proszę. A miałeś bezwładność pancernika.
– Co to znaczy? – zainteresowała się Iza.
– Że zanim skręcił w stronę babki, którą mu wystawiałem, babka rodziła pierwsze dziecko innemu. Jak się pani udało tak szybko go złowić? Czyżby efekt starczego otępienia? Głupiejesz przy nastolatkach, Kwiczoł? Czy może to trwa dłużej, niż mi się wydaje?
Dopiero teraz Kiernackiemu przyszło do głowy, że może źle interpretować zachowanie tamtego. Trzeźwy to on nie był, ale…
– Od wtorku – mruknął, patrząc w zmrużone kpiąco oczy. – Od początku tej afery z Drzymalskim. A bo co?
– Nic. Tylko takie tempo… Niecały tydzień, i już z autopsji… Może dziewczyny są dziś szybsze niż za naszych czasów.
– Są – uprzedziła Kiernackiego Iza. – Szybkie, prostolinijne i bardziej gruboskórne. Jak to w kapitalizmie. Więc do rzeczy. Co mam zrobić, by raczył pan z nami pomówić? Stara przyjaźń, jak widzę, nie wystarcza.
– Z Kwiczołem będę gadał do upadłego. Czyli – uniósł napoczętą półlitrówkę – mniej więcej dotąd. – Palec zakreślił linię centymetr od dna. – Mnie już mało trzeba, a on jest cienias. Chyba że i w tym się podciągnąłeś, co?
– Niestety – uśmiechnął się blado Kiernacki. – Nie licz na mnie. Przynajmniej od nalepki w dół.
– No to pozostaje panna gruboskórna. Panna, mam rację?
– Długi – zaczął Kiernacki ostrzegawczym tonem.
– Czekaj – powstrzymała go. – Panna owszem, ale już nie nastolatka. Mogę mówić za siebie. A jak to aż tak pana rani, to wyjaśniam, że nie piję, bo miewam kłopoty z alkoholem. Chlałam jako dziecko, potem z tego wyszłam, potem na studiach omal nie zaczęłam, a teraz czasem popijam dla ratowania twarzy.
– Co? – zdziwił się Długi.
– Jak się zlatuje z równoważni i omal nie łamie karku, to lepiej przyznać się do kaca niż kłopotów z błędnikiem. Co? – spojrzała na lekko osłupiałego Kiernackiego. – Jeszcze ci Dopierała nie wypaplał? Spieprzyłam pokazowo ostatni sprawdzian. Bogu dzięki, że to było bez strzelania, bo jeszcze bym komu krzywdę zrobiła.
– O czym ty…?
– Jesienią przyplątało się zapalenie ucha. Potem było dobrze, a potem okazało się, że siadł mi błędnik. To znaczy… siada. Rzadko, w sumie ze cztery razy mnie dopadło, ale w GROM-ie cztery razy na pół roku to prawie jak ten wózek – trąciła stopą przednie koło fotela. – Wyłgałam się, że to przez ochlaj poprzedniego dnia. Uwierzyli. Ale jak wróciłam do domu, naprawdę się zalałam. I od tej pory albo udaję, że jestem pijana, albo że trzeźwa. Strasznie męczące; w końcu się człowiekowi wszystko myli.
– Masz problemy… – Nie dokończył. Rozjaśniło mu się nagle w głowie. – Ta kłoda przy ziemiance! To dlatego spadłaś? – Nie zdążyła odpowiedzieć. – Ty kretynko, mógł cię zabić! Trzeba było mi powiedzieć!
Wzruszyła ramionami. Długi przyglądał im się zaintrygowany.
– Trochę się pogubiłem – wyznał.
– Dano mi do zrozumienia, że jeśli się dobrze spiszę w tej akcji, zostanę w jednostce. Jako psycholog, ktoś z planowania… W każdym razie na stałe. Może to żałosne, ale taki sobie postawiłam cel w życiu: zostać na zawodowego, nabyć prawa do mieszkania i emerytury. Problem w tym – dopowiedziała ciszej – że w przeciwieństwie do pana nie mam się gdzie podziać. Jak wylecę z armii… Wiem, że z waszej perspektywy inaczej to wygląda, ale nie jestem już młoda. Nie na rynku pracy.
Przez chwilę było cicho.
– Ta akcja – upewnił się gospodarz – to polowanie na Drzymalskiego? – Skinęła głową. – Nieciekawie.
– Nieciekawie – zgodziła się. Po czym wykonała wdech i zapytała na pozór obojętnie: – To jak będzie? Mam poczekać na schodach?
Kiernacki miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale Długi naturalnie przeniósł pytające spojrzenie na niego. Cholera.
– Myślę… Nie wsypie cię, jeśli obieca. – Ciężko było przepchnąć to przez gardło, za to potem przyszła ulga. Nawet się uśmiechnął. – No i zawsze to koleżanka po fachu. Żołnierz, nie glina.
Długi skinął z powagą głową, zakręcił fotelem i wjechał do większego z dwóch pokoi. Nie było tu ani jednego typowego mebla: wzdłuż ścian ciągnęły się stoły robocze, regały zawalone elektroniką wydłubaną z telewizorów i magnetowidów, jakimiś papierzyskami. Na honorowym miejscu rozgościł się komputer z całą baterią drukarek i temu podobnych.
– Trochę nieprzytulnie – posłał Izie łobuzerski uśmiech. – To dlatego, że mieszkam sam. Za dużo panienek w młodości.
– Błąd.
– Ba – rozłożył bezradnie ręce. – Za bardzo was lubię. Fajne jesteście. W sypialni powinien być drugi taboret – wskazał Kiernackiemu palcem. – Jak nie chcesz jej brać na kolana…
Kiedy Kiernacki powrócił z rozchwianym krzesłem, dziewczyna już siedziała blisko Długiego.
– Masz otwartą szafę…
– Kawalerski chlewik – wzruszył ramionami gospodarz. – To ten górny zawias. Odkładam remont do czasu, aż mi się kręgi zrosną.
– To nie moja sprawa, ale… Mieszkasz z kimś? Tam wiszą sukienki.
– A, sukienki… – Długi napełnił kieliszek, po czym wyczarował skądś literatkę. – No tak. Człowiek starzeje się, ale mądrzejszy nie robi. To pamiątka po takiej jednej Marioli. Ze wsi bidula przyjechała, nie miała się gdzie zatrzymać, więc pomieszkaliśmy trochę. Nawet miła dziewczyna, tyle że rodzicom grad pole zniszczył i forsa się zrobiła na gwałt potrzebna, więc Mariola dała nogę z paroma magnetowidami.
– Okradła pana? – Oczy Izy pociemniały.
– E, nie ma o czym… Twoje – podał Kiernackiemu szklaneczkę. – Ubezpieczony już wtedy byłem. Raz i drugi dostałem po łbie od paru gówniarzy, więc ubezpieczyłem warsztat. Gorzej, że nie znam adresu. Nie mam jak napisać i poprosić, żeby wróciła.
– Chciałby pan, żeby wróciła?
– Przecież mówię, że nie zmądrzałem na starość.
Kiernacki wlał w gardło całą zawartość literatki. Wykrzywiło go.
– Innej nie chcesz? – zapytał po chwili. – Aż tak…?
Długi roześmiał się niezbyt radośnie.
– A wie pani – zwrócił się do Izy – cofam to o prymitywach. Bo Mariola była fajna, ale gdyby trafiła się jakaś inna, to też… Przyjemnie jest mieć do kogo usta otworzyć.