– Zaczynasz mówić jak opozycjonista. Dołóż mi jeszcze rakietą przeciwpancerną albo huzarem. Tylko nie zapominaj, że nie ja rządziłem, jak bez wojny straciliśmy kilka tysięcy skotów.
– Skot? Co ma do tego jakiś skot? – zdziwił się Ziętarski.
– Akurat dyskutowałem z ministrami o ewentualnym użyciu wojska na blokadach. Bo policja już prawie otwarcie mówi, że sobie nie radzi. Mniej niż dziesięciu ludzi za rogatki nie posyłają, a w drogówce wybuchła prawdziwa epidemia zwolnień lekarskich. Pomyślałem, że może wojsko… Wiesz: na drodze barierka, paru policjantów, a na poboczu jakiś wóz bojowy.
– Jak w stanie wojennym – mruknął bez entuzjazmu Ziętarski. – To się ludziom jednoznacznie skojarzy, nie miej złudzeń.
– Nie mam. Ale prawdę mówiąc, nie martwi mnie to za bardzo. Zerknij w sondaże: dwie trzecie badanych uważa, że Jaruzelski zrobił dobrze, wyprowadzając wtedy wojsko na ulice. A teraz walczymy z terrorystą, nie Wałęsą.
– No właśnie. Nie z Wałęsą.
– Chodzi ci o tę małolatę z Gdańska? – domyślił się premier.
– Nie tylko – Ziętarski upił łyk, skrzywił się. – Policja właśnie znalazła samochód Drzymalskiego, ten biały, z Westerplatte. Stał w lesie pod Bartoszycami i jacyś dwaj szesnastolatkowie znaleźli go już po południu. Ale na policję poszedł tylko jeden, i to wieczorem, po tej informacji o nagrodzie. A wiesz dlaczego?
– Dlaczego poszedł, to się akurat domyślam. Za czterysta tysięcy sam bym pognał z wywieszonym językiem.
– Ojciec mu zabronił – odpowiedział na własne pytanie Ziętarski. – Policjanci poszli go wypytać, no i tatuś wygarnął im, co myśli o rządzie, parlamencie i całej reszcie. A ten drugi chłopak dzielnie oznajmił, że jemu się Drzymalski podoba i że u nich na wsi na porządnych ludzi się nie donosi.
– No popatrz… Odważni ci Warmiacy. Miło pomyśleć, że mamy takich zuchów na najbardziej narażonej granicy.
– Piłeś już?
– To z niewyspania – Bauer zdecydowanie przechylił szklankę. – Już się nawet martwić nie mam sił. – Przymknął oczy, rozkoszując się spływającym do żołądka ciepłem. – Wiesz, świetni byli. I ona, i Zdrzałkowicz.
– Słucham? – Ziętarski posłał mu spojrzenie pełne niedowierzania.
– Mógł jej przerywać, rzucić jakiś głupawy żarcik, jak to oni… Ale praktycznie tylko słuchał. A dziewczyna ma znakomity głos, taki cholernie radiowy. Nic dziwnego, że sporo ludzi jest pod wrażeniem. Moja sekretarka podobno się popłakała, kiedy to leciało na żywo. Ale dobił mnie siostrzeniec. Zadzwonił i pyta, czy nie mógłbym wystarać się o numer telefonu do tej Moniki.
– Żartujesz…
– Chciałbym. – Milczeli jakiś czas. – No, nic. Zwróciłem się do rzecznika. Zmieniamy kurs, dajemy mediom wolną rękę. I tak długo zachowały wstrzemięźliwość. Teraz zaczną pokazywać pogrzeby, zapłakane rodziny, ludzi po amputacjach. Jutro o tej porze liczba sympatyków Drzymalskiego będzie znacznie mniejsza. Inna sprawa, że naszych też. Takie obrazki działają obosiecznie. Albo i trójsiecznie.
– Mówisz o opozycji?
– A jak ci się zdaje, dlaczego przez dwie doby media żyły różnymi sprawami, a nie wyłącznie Drzymalskim? Dlaczego z Sejmu nie słychać wściekłego wycia o głowę premiera, może nawet wcześniejsze wybory? Polubili mnie nagle? Nie, stary. Po prostu wiedzą, że gdy się zacznie wywlekać brudy, wszyscy wylądujemy w jednej pralce. Oni może nawet pierwsi. Traf chciał, że na nas padło, ale przecież nie pod naszymi rządami Drzymalskim się oberwało. Media milczą, bo jak się za jednym zamachem przyłoży i prawicy, i lewicy, to kto będzie dawał Koncesje, wyliczał podatki, dzielił tort? Lepper? Znasz jednego dziennikarza, który nie napisał, że to burak i wiejski przygłup? Pismacy nie są w Polsce lepsi od całej reszty, ale to nie kretyni. Wiedzą, gdzie stoją konfitury i jak nie stłuc słoika.
– Zacząłeś mówić o wojsku – przypomniał Ziętarski.
– A tak… No więc nie będzie wojska na szosach, przynajmniej w liczących się ilościach. Z przyczyn tak prozaicznych, że aż śmiesznych. Nie mamy transporterów. Skoty zezłomowaliśmy, a BWP nie mogą jeździć po drogach, bo je niszczą gąsienicami. Można by je rozwozić zestawami niskopodwoziowymi, ale mamy ich tylko kilka.
– A te… no, te samochody pancerne, wiesz, jak w Bośni…
– BRDM-y? Też nie za dużo, a większość w różnych specjalistycznych wersjach i wojsko nie chce ich dać. Ale owszem, są przewidziane do użycia. Tyle że jako pojazdy pościgowe i patrolowe. Nie wystarczy postraszyć Drzymalskiego widokiem stojącego na blokadzie czołgu. Trzeba go jeszcze dogonić i złapać.
– Jesteśmy już na etapie ganiania go pancerkami? A radiowozy?
– Mówię o czarnym scenariuszu. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale… To żołnierz, nie gangster. Co będzie, jak zamiast uciekać po prostu wysiądzie i porozwala po kolei wszystkie goniące go wozy? Nie zapominaj, że rąbnął wojsku trzy karabiny maszynowe. Nie służyłeś, to pewnie nie wiesz, co może przeciwpancerny pocisk kalibru 7,62. Zaręczam ci, że wiele. Jedno dobre trafienie i samochód stoi.
– Może nie ma takiej amunicji – mruknął Ziętarski.
– Może. Ale moździerzową zdobył. Ciekawe, jakim cudem.
* * *
Gospodyni nie zdążyła otworzyć ust. Niewysoka, ciemnowłosa kobieta w wieku około trzydziestu lat po prostu odsunęła ją i wpadła do pokoju.
– To pan jest ten kapitan? – Kiernacki dźwignął się od stołu, usiłując możliwie szybko przełknąć kęs bułki z pasztetem. Mógł jedynie pokiwać głową. Wydawało się to dobrym pomysłem – póki nie dostał w twarz otwartą dłonią. Zachwiało nim lekko, ale nie najadł się więcej wstydu i nie wylądował na kolanach zastygłego z wrażenia Dopierały.
Kobieta chyba osiągnęła zamierzony cel, bo cofnęła się niemal pod próg, wciąż zaciskając czerwone, zniszczone dłonie.
– To ja może wyjdę – wymamrotał kapral. Gospodyni, której chyba nie taki powód wizyty przedstawiono, niczego nie próbowała wyjaśniać, tylko wyniosła się natychmiast możliwie daleko. Kiernacki, przestraszony wizją zostania sam na sam z tym kłębkiem babskich nerwów, bez namysłu chwycił Dopierałę za naramiennik.
– Zostań – zabrzmiało to bardziej jak rozpaczliwa prośba niż rozkaz, najważniejsze jednak, że podziałało. – A pani… Jakoś nie bardzo… Za co to było, do cholery?!
Patrzyła na niego coraz bardziej wilgotnymi oczami. Była bardzo szczupła, właściwie chuda, i w połączeniu z niedużym wzrostem upodabniało ją to do młodej dziewczyny. Z kolei przygaszone spojrzenie, przedwczesne zalążki zmarszczek, te czerwone dłonie i ogólne zaniedbanie wypaczały obraz w drugą stronę. Ubiór nieznajomej nadążał za współczesnością. Był brzydki od momentu zejścia z fabrycznej taśmy i mocno pocerowany, lecz nie dało się go przypisać do określonej grupy wiekowej. Długą grubą spódnicę, wybłocone buciory i męską koszulę flanelową mogła równie dobrze nosić jej babka i córka.
– Jakim prawem zabraliście go z domu? – rzuciła łamiącym się głosem. – Odwiezie go pan teraz? Nie, to już was gówno obchodzi! Popisali się szlachetnością, samarytanie zasrani! A że go ze szpitala jutro wyrzucą, to już nie wasz problem!
– Zaraz, chwilę… Pani jest…?
– Niech pan nie udaje idioty, dobrze? I mnie nie traktuje jak kretynki tylko dlatego, że mieszkam w drewnianej budce! Wiem, o co chodzi!
Kiernacki uniósł dłonie w polubownym geście.
– Spokojnie, po kolei… Naprawdę nie wiem, w czym rzecz. Pani jest z tej przyczepy, tak? Obok domu Drzymalskich?
Była zła, ale nie ślepa ani głupia. Musiała zauważyć jego dezorientację i wyciągnąć stosowne wnioski. To ją nieco uspokoiło.
– Żadne „obok” – powiedziała ciszej. – Ta buda to teraz nasz dom.
– Wasz? – przyglądał jej się z niedowierzaniem. – To znaczy… Pani jest… krewną?
– Nie. Żoną. – Ogień w jej oczach zgasł, palce rozluźniły się, a ona sama oparła się o framugę. – Nie wiem, o kogo wam chodzi, ale jestem żoną Mirka.
– Młodszego z braci Drzymalskich – odpowiedział. – To jego… do niego wezwaliśmy karetkę? – Anemicznie kiwnęła głową. – Nie wiedziałem.
– Nie wiedział pan – powtórzyła obojętnie.
– To znaczy… przyszło mi do głowy, ale… No i nie bardzo miało to znaczenie. Moja… moja partnerka uznała, że musimy go stamtąd zabrać. Nie wygląda dobrze.
– Nie, nie wygląda. – Kiernacki z przerażeniem stwierdził, że z mgiełki w jej ciemnych oczach zrobiły się w jednej sekundzie dwa mroczne jeziora, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. – Już na niego dziewczyny nie lecą. Nie muszę drzwi kołkiem zastawiać.
Próbował pozbierać myśli. Na Dopierałę nie warto było liczyć: kapral po raz pierwszy wypadł z roli kutego na cztery łapy cwaniaka i bezradnie gapił się na płaczącą kobietę.
– Może… Proszę, niech pani usiądzie.
– Po co? – nadal się uśmiechała niesamowitym, smutnym uśmiechem jak ze starej ikony. – Żeby powiedzieć, gdzie szukać Darka? Nie wiem. Dziś się dowiedziałam, co robi. Byłam po zasiłek. Dali siedemnaście złotych i bony do jadłodajni w Lesku no i… pytali, czy krewny. Powiedziałam, że tak, więc panie zajrzały do notatnika i stwierdziły, że na maj aż tyle nie dadzą, bo gmina pewnie będzie musiała więcej wydać na bezpieczeństwo. Nie, żeby to miało coś wspólnego ze szwagrem, broń Boże, ale właściwie to mogę nie przyjeżdżać, bo bilet drożej wypadnie. Tak jakbym autobusem i za pieniądze jeździła… Tyle wiem – dokończyła oficjalnym tonem. – Nie utrzymuję żadnych kontaktów ze szwagrem. Nie wierzycie, to możecie mnie zamknąć.
Kiernacki ujął ją ostrożnie za ramię i posadził na łóżku. Bez trudu wyczuł stęchły zapach biedy – odzieży właściwie nie tyle brudnej, co pranej w samej wodzie, a potem przechowywanej w zmurszałej budzie obok ciężko chorego człowieka.
– Zje pani coś? – nie czekając na odpowiedź, wskazał kapralowi czajnik. Dopierała zerwał się, pognał po wodę. – Nazywam się Waldemar Kiernacki i faktycznie byłem kapitanem, ale to już historia. Pani szwagier służył w moim plutonie.
– Nie pomożemy wam – powiedziała zmęczonym głosem. – Od zimy go nie widziałam, a i wtedy… Mirek nie mówi. Czasem jakby odzyskiwał świadomość, ale… Nie – pokręciła nagle głową. – Guzik prawda. Chciałabym, więc zawsze się czegoś dopatrzę: ruchu, spojrzenia… Ale on już nie myśli. Czuje, czasem płacze, ale nie sądzę, by potrafił myśleć. To dlatego nie wyjmuję mu tej sondy. Powinno się częściej, ale zawsze tak strasznie… No i to powinna robić dobra pielęgniarka, a skąd ja wezmę pieniądze na pielęgniarkę? – Z jej oczu nie płynęły już łzy. – Naprawdę nie widać, że ktoś go dogląda? Musieliście zabierać?
– Przepraszam…
– Nie nabrudził przecież. Zawsze gdy wychodzę na dłużej, to go… no, zabezpieczam. Zresztą on je jak wróbelek, prawie nic w środku nie ma. Zimą, jak trzeba podtrzymać ciepło, proszę kogoś ze wsi. Kiedy spadnie śnieg i drogi są nieprzejezdne, łatwo się godzą. Ale teraz nie. Za często Lewandowscy do nas zaglądają.
– Kto to są Lewandowscy?
– Nie wie pan? – z jej tonu trudno było poznać, czy uwierzyła w tę niewiedzę. – Starszy Lewandowski ma dwa pensjonaty w Ustrzykach, sklep i udziały w wyciągu. Kupił nasz dom, jak go zlicytowali. A młodszy z koleżkami tak urządził Mirka. No i nas.
– Was?
– Mnie i Kaśkę Frączak. Naprawdę pan nie wie? – upewniła się. Pokręcił głową. Przeniosła spojrzenie na swoje robocze buciory i powiedziała cicho: – Zgwałcili nas.
* * *
Świtało, kiedy wyszli ze starego lasu i we mgle ruszyli w poprzek zagajnika. Byli znużeni. Na szczęście tu, na otwartej przestrzeni, gdzie zagony lasu przeplatały się z zatoczkami pól, było już względnie widno i nawykłe do mroku oczy nie potrzebowały sztucznego oświetlenia. Mgła odrealniała krajobraz, lecz wisząc nisko, nie kradła szarówce jej ubożuchnego światła. Niebo, mimo głębokiego nocnego odcienia, nie było już czarne. Ściana lasu po drugiej stronie pola – jeszcze tak.
Stanowiła doskonałe tło dla rozbłysku prochowego ognia. Kiedy padł strzał, wielu sunących przez zagajnik mężczyzn nie tylko odnotowało obecność mikroskopijnej jasnej plamki, ale zachowało jej obraz na siatkówce oka.
Większości nic z tego nie przyszło: nurkując pod pierzynę mgły, tracili wyczucie kierunku i nawet jeśli później podnosili broń do ramienia, nie potrafili odszukać właściwego miejsca. Było jednak kilkunastu odważniejszych, czy po prostu otępiałych po całonocnych podchodach – i ci albo nie wykonali żadnego uniku, albo ograniczyli się do przyklęknięcia, co pozwoliło im naprowadzić lufy na zapamiętany kierunek. O więcej nie mogli się pokusić: w grupie był tylko jeden noktowizor, a i to w postaci lornetki kołyszącej się na piersi dowódcy. Ostrzelanie konkretnego miejsca przekraczało możliwości rozciągniętego w tyralierę plutonu. Co nie znaczy, że policjanci skazani byli na rolę bezsilnej zwierzyny łownej.
Z braku funduszy na przezbrojenie Policja Państwowa nadal bazowała na starym poczciwym AK47, więc po wszystkim doliczono się czterystu dwudziestu siedmiu wystrzelonych pocisków. W drewnianą ambonę, przytuloną do rosnącej na skraju lasu sosny, trafiły tylko dwadzieścia trzy. Nie było jej widać na ciemnym tle, strzelcy mierzyli raczej nisko, więc z tej liczby jedynie cztery ulokowano na tyle wysoko, by zagroziły przebywającemu na platformie człowiekowi. Mężczyzna miał pecha: choć konstrukcja była spora, aż połowa z owej czwórki przeszła przez jego ciało.
Podczas sekcji ustalono, że zmarł z upływu krwi. Nie stracił przytomności, gdy pierwsza kula ugrzęzła w udzie, i uratowałby się prawdopodobnie, gdyby – już leżącego – druga bryłka metalu nie ugodziła w łokieć prawej ręki. Także ten cios nie pozbawił rannego przytomności. Do końca próbował zatamować krwotok, używając do tego paska i opatrunku ze zrolowanego myśliwskiego kapelusza. Był blisko, ale dysponował tylko jedną, mniej sprawną ręką. Mimo wszystko miałby szansę – gdyby tyraliera ruszyła.
Podniosła się dopiero trzy kwadranse później, kiedy nad krawędź lasu nadleciał opancerzony Mi-24 z pobliskiego Inowrocławia. Pod osłoną jego czterolufowego wukaemu policjanci podeszli ostrożnie do ambony. Znaleźli tylko stygnące zwłoki.
Rozdział 16
Zdążył dostrzec jej plecy. Stał potem kilkanaście sekund, dumając nad tym fenomenem. Porucznik Dembosz w trakcie porannego treningu. Dostatecznie szybka i zgrabna, by wyglądać przebojowo nawet w za dużym wojskowym dresie, pożyczonym od Dopierały i służącym za piżamę.
Poranek był jak górski strumień: krystalicznie czysty, pełen blasku, ale i lodowaty.
Parking obok pensjonatu mogący pomieścić około tuzina zdyscyplinowanych kierowców – czyli ośmiu polskich – świecił pustką. Poza volkswagenem stały tu wóz gospodarzy i furgonetka na krakowskich numerach. Kiernacki zerknął na nią przelotnie, w marszu pisnął pilotem centralnego zamka.
Volkswagen mrugnął światłami i chyba odpowiedział zbliżonym w tonacji dźwiękiem, ale Kiernacki nie miał pewności w tej kwestii. Za wysoko podskoczył i za dużo adrenaliny się nałykał, kiedy tuż obok coś ciężkiego wyrżnęło w blaszaną ścianę furgonetki, a w uszy wdarł mu się stłumiony, ale i tak przeraźliwy warkot oddzielonej szybą bestii.
Owczarek nie był największym psem, jakiego widział, ale bez wątpienia bił wszystkie inne duchem bojowym i brakiem szacunku dla własności swego pana. Szyba w tylnych drzwiach nie wyleciała tylko dlatego, że wcześniej grube łapy trafiły na siatkę.
– Jezu… – odetchnął głęboko, patrząc w brązowe ślepia, przyglądające mu się zza szkła. – No i czego się złościsz, kudłaczu? Tylko przechodziłem.
Najzabawniejsze, że brytan zdawał się to rozumieć. Po pokazie siły, od którego furgonetką zakolebało, nie brał się do szczekania, tylko stał i oglądał intruza.
– Mądry piesek – pochwalił go Kiernacki. Odwrócił się i ruszył dalej. Ich wóz stał na końcu zatoczki. Jakoś krzywo. Prawa tylna opona przez noc zmieniła się w oklapła, gumową opaskę, smętnie zwisającą z felgi.
Po chwili dostrzegł spory ubytek w bocznej części opony i zaklął. To nie wyglądało na efekt zmęczenia materiału: ktoś zdrowo się na tej gumie wyżył. Kiedy przykucnął, odkrył jakąś ciemniejszą plamę na bieżniku, w odległości kilkunastu centymetrów od rozdarcia.
Było sucho, więc najpierw usiadł, a potem niemal się położył, chcąc się lepiej przyjrzeć temu czemuś. Nie przyszło mu do głowy, by zaglądać pod wóz, ale mimowolnie zajrzał.
Przez chwilę miał w głowie mętlik. Potem, pchnięty nagłym impulsem, zerwał się i zaczął biec. Dopiero pięćdziesiąt metrów dalej przypomniał sobie o zaciskanych w ręku kluczykach, a po przebiegnięciu sprintem następnych pięćdziesięciu skojarzył je z mruganiem światłami i odblokowanymi drzwiami.
Pomyślał o Dopierale schodzącym na dół i uruchamiającym silnik. I że powinien zawrócić. Przy stracie rzędu minuty, dwadzieścia sekund nie miało już wielkiego znaczenia. A tylu potrzebował, by wedrzeć się do kuchni i ryknąć gospodyni w twarz: „nie zbliżać się do samochodów!!!”.
Był to winien kapralowi. Przypadkowym przechodniom. Dzieciom. Kotom, kryjącym się pod podwoziami samochodów. To cholerstwo pod volkswagenem nie wyglądało na robotę zawodowca, a nie ma niczego gorszego od drutem wiązanej amatorszczyzny. Nawet głośniejsze trzaśniecie drzwiami…
Nie zawrócił. Wyobraźnia zbyt natarczywie podsuwała mu wizję złachmanionego kobiecego ciała, ciśniętego w jakiś podmokły rów.
Gnał w tempie, które pamiętał tylko z podchorążówki. Prześcignął jakiegoś kolarza amatora, który omal nie wpakował się z wrażenia na krawężnik. Udało mu się uniknąć przejechania przez samochód dostawczy, wystraszyć podlewającego drzewko wilczura i uciec przed bardziej bojowym i zaskakująco chyżym jamnikiem. Nie udało się wypatrzyć Izy.
Zmęczenie, jeszcze niegroźne, przyniosło odrobinę otrzeźwienia. Miasto czy może raczej przedmieście – o ile maleństwa klasy Ustrzyk Dolnych mają takowe – świeciło pustką. Jak to w sobotę wczesnym rankiem, przed sezonem. Przed spożywczym jakaś pieguska dłubała kluczami przy kracie – to wszystko.
– Dziewczyna w zielonym dresie, biegaczka! Widziała ją pani?! – Ekspedientka, spłoszona, upuściła klucze. – Dziewczyna, blondynka! Była tu?!
Za bardzo się wydarł, ale jak tu się nie drzeć… Ulica ciągnęła się jeszcze setki metrów, lecz tuż za domami zaczynały się górskie stoki, jakieś chaszcze, fragmenty lasu. Nie miał pojęcia, gdzie szukać Izy.
Nie wierzył w swoje szczęście, kiedy przestraszona dziewczyna skwapliwie wskazała prześwit między różowym domkiem a jakąś odrażającą budą, pełniącą rolę garażu.
– Tam? – upewnił się. – Była sama? Nikt za nią nie szedł?
Dziewczyna ze sklepu kiwnęła po prostu głową i zaczęła otwierać usta.
Nie czekał. Skoczył w poprzek jezdni, niemal na maskę jadącego samochodu. Goniony piskiem hamulców, do którego szybko dołączył gniewny klakson, wpadł między opłotki.
Za ogródkami przesadził szeroko rozlaną kałużę. Kilkanaście metrów dalej uświadomił sobie, że w mijanych wcześniej niebo odbijało się pogodnym błękitem. W tej woda była mętna. Ktoś źle wymierzył odległość.
Następny zakręt, łagodny. Wpadł między skarpy, dróżka zwęziła się do rozmiarów ścieżki, zanurkowała w dół. Po lewej była łąka odgrodzona drutami. Dobrze, przynajmniej to odpada. Ale dalej inna, poprzecznie biegnąca ścieżka stanęła nagle między nim a szeroko rozlanym strumieniem. Brzeg był niedostępny, oddzielony błotem. Iza musiała skręcić w tym miejscu.
Dyszał jak zziajany pies. Gdyby to on miał wybierać, pobiegłby w lewo, zawrócił. Ale ona miała piętnaście lat przewagi i nie narzuciła sobie tak morderczego tempa na początek. Ile to już trwało? Trzy minuty? Pięć? Jeśli ta mała ze sklepu nie skierowała go tu tylko po to, by zabarykadować się i wezwać policję, jeżeli naprawdę przebiegli tędy jacyś ludzie, a Iza była jedną z nich – to musiała mimo wszystko zdrowo gnać. Inaczej dogoniłby ją wcześniej.
Nie potrafił podjąć decyzji. Kilka minut sprintu, potem trucht – to też by wystarczyło. Powinna zawrócić.
Kurwa mać, musiał się na coś zdecydować! Sekundy umykały, a od każdej mogło zależeć życie. Nie, nie życie – dwa.
Pobiegł w prawo. Ścieżka była wilgotna, rozdeptana, a miejscami zasypana kawałkami gruzu i jakimiś śmieciami.
Nie sądził, że potrafi dłużej utrzymywać takie tempo. O przyśpieszeniu w ogóle nie myślał. A jednak w którymś momencie obolałe, coraz bardziej miękkie nogi same wydłużyły krok. Zza zakrętu mignęło brązem skórzanej kurtki. Tamten też biegł.
Dzieliło ich sto metrów. Kiernacki zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli mężczyzna zwolni, zrównanie się z nim wymagać będzie mnóstwa czasu, a to z kolei przełoży się na kompletne wyczerpanie. Zrodziło się w nim przeświadczenie, że nie zdąży, a nawet gdyby zdążył, nie zdoła niczemu zapobiec, bo dopadnie tamtych dwojga, nie będąc w stanie podnieść ręki.
I właśnie wtedy los uśmiechnął się do niego, stawiając na drodze kupę betonowoceramicznego śmiecia. Żebrowany, długi na trzy czwarte metra pręt zbrojeniowy sterczał znad pokruszonych cegieł i sam się napraszał.
Chwilę później Kiernacki po raz pierwszy dostrzegł błysk słońca w jej włosach. Musiał walczyć z ogniem w płucach i watą w udach jeszcze niemal minutę, ale od tego momentu wszystko wyglądało inaczej. Przestrzeń przestała być wrogiem numer jeden. Stał się nim czas.
Gęstniejący szpaler zarośli utrudniał ocenę sytuacji, ale i budził nadzieję na udaną końcówkę. To od niej wszystko zależało. Raz po raz między listowiem migała coraz bliższa sylwetka faceta w brązowej kurtce. Był rudy, rudy jak marchewka. I nie tylko dotrzymywał kroku wyprzedzającej go o czterdzieści metrów dziewczynie. Stopniowo ją doganiał, a ona nie reagowała.
Kiernacki nie wiedział, czy jest to efekt zmęczenia Izy, czy jedynie nieświadomości. Gdyby krzyknął, usłyszałaby. I może nawet zrozumiała dostatecznie szybko. Ale kryło się za tym ryzyko, którego nie odważył się podjąć.
Rudy niemal na pewno miał pistolet pod kurtką. To, że go dotąd nie użył, niczego nie dowodziło.
Nie miał wyjścia – musiał biec i trzymać gębę na kłódkę. Nawet wtedy, gdy dziewczyna omal nie przyprawiła go o zawał, zatrzymując się, opierając stopę o pień złamanego drzewa i rozpoczynając skłony. Nie mógł przyspieszyć. Nie zawył z bezsilnej rozpaczy tylko dlatego, że nieoczekiwany postój i rudego skłonił do zmiany zachowania.
Zwolnił. Jego ramiona wykonały jakiś dziwny taniec i dopiero kiedy kurtka poleciała między pokrzywy, Kiernacki zrozumiał, w czym rzecz. Biegacz w kurtce automatycznie budzi podejrzliwość, a rudy nie mógł sobie pozwolić na straszenie ofiary. Chciał załatwić sprawę cicho i dyskretnie.
Kiedy zrzucił kurtkę, kabura zamocowana do paska dokładnie na linii kręgosłupa stała się doskonale widoczna. Nóż nie rzucał się tak mocno w oczy. Może zresztą nie był nożem, a jakąś inną bronią, mieszczącą się w kieszeni. Gaz, paralizator, kastet, młotek – cokolwiek to było, zdecydowanie przechylało szalę na korzyść mężczyzny.
Kiernacki był pewien, że Iza nie przetrwa pierwszego ataku. Ale nadal nie potrafił zdecydować się na ostrzegawczy krzyk. Wciąż był daleko. A ona jakby ogłuchła. Rany boskie, dziewczyno, odwróćże się! Jak można nie słyszeć walących o rozmiękłą ziemię buciorów?
Usłyszała, kiedy tamten był o dziesięć kroków od niej. Odwróciła głowę, nie zdejmując stopy z pnia. Osiem kroków. Popatrzyła na rudego. Sześć. Ponad jego ramieniem, nadal opuszczonym, niewinnie rozkołysanym rytmem biegu. Dostrzegła Kiernackiego. Jego oczy. Jej zrobiły się większe. Trochę. Cztery kroki. Błysk ostrza, wyskakującego i z rękojeści, i z dłoni. Trzy. Początek obrotu. Dwa.
I ostatni skok, już zbędny, bo wyrzucona daleko do przodu ręka znacznie wyprzedziła resztę ciała i wpakowała… w pustkę…
Kiernacki nie miał pewności. Bał się widoku krwi, więc to krew ujrzał, choć równocześnie dotarło do niego, że rozpaczliwy szczupak wyprowadził korpus dziewczyny na dobry metr od łokcia przedłużonej nożem ręki.
Rudy nie zdołał wyhamować. Wyniosło go na pień, musiał skakać, by nie rozwalić goleni. Mimo to próbował poprawić, tnąc sierpem w tył i w prawo. Nie sięgnąłby, nawet gdyby Iza nie padła na brzuch. Zyskał tyle, że w końcu dostrzegł Kiernackiego.
Po drugiej stronie pnia lądował już ni to bokiem, ni tyłem, z fatalnie ustawionymi nogami. Przerzuciło go, padł na plecy, przeturlał się. Kiedy Kiernacki wybijał się do skoku, klęczał już, a jego prawa ręka szarpała się z ukrytą za plecami kaburą.
Kiernacki opuścił pręt ułamek sekundy wcześniej, uwięził w kurczowym uścisku obu dłoni, poszybował. Napięte mięśnie prawie wytrzymały zderzenie, ale był za ciężki w stosunku do resztek kondycji, jakie mu zostały, więc na koniec, kiedy już obaj padali między wysokie trawy, także jemu dostało się stalą po dole brzucha.
Leżał potem z twarzą wciśniętą w mokrą ziemię i próbował wytłumaczyć sobie, że nie zwymiotuje, bo zwyczajnie nie potrafi dźwignąć się na kolana. Zwrócił kolację na leżąco. Stać go było na obrócenie twarzy w bok – to wszystko.
Rudy konał, wierzgał nogami; z jego gardła wydobywał się charkot, a z brzucha smród kału przemieszanego z krwią.
Kiernacki dusił się, walczył o oddech. Chciał umrzeć. Kompletny bezwład, ból w każdej komórce ciała, rozpaczliwy brak tlenu i coś dziwnego z sercem. Miał wrażenie, że przestało bić.
O Izie przypomniał sobie, gdy obróciła go na plecy. Była przerażona.
– Bomba – wycharczał. – Pod… samochodem. Musisz…
Mówiła coś, może nawet krzyczała. Dostrzegł krew na jej dłoniach, ale bardziej zdziwił się, kiedy te dłonie, drżące i zaskakująco silne zarazem, zaczęły zdzierać z niego spodnie. Zemdlał.
* * *
– Cześć – Pisarek wyskoczył z honkera i odsalutował niedbale żandarmowi. Obaj w polowych mundurach utytłanych trawą i błotem mieli oczy czerwone z niewyspania. – Dlaczego tutaj? Znaleźliście coś?
– Rolnika – plutonowy wskazał klin pola po prawej. Z przodu, gdzie dawniej rósł las, rozciągał się szeroki na sto kroków pas oczyszczonej z drzew ziemi. Kiedy układano rury, teren uległ dość znacznej dewastacji, ale teraz, po paru latach, na zwolnionym przez sosny terytorium ochoczo krzewiła się liściasta drobnica. – Zgadało się jakoś i przypomniał sobie, że parę tygodni temu widział tu samochód ze świdrem.
– Samochód ze świdrem? – powtórzył zdziwiony Pisarek.
– Coś w typie uaza, tyle że z tyłu zamiast paki miał jakby dźwig czy kratowy maszcik. Podnosiło się to i wierciło w ziemi. Nie jestem pewien, ale coś podobnego mają chyba saperzy. Wie pan kapitan, ci od studzien.
– Mieli – kapitan splunął między mchy. – Poszły po cenie złomu, byle łachudra mógł sobie kupić… Kurwa. Że też nikt o tym nie pomyślał… – Machnął ręką na kierowcę. – Maciek, wołaj sztab. Chcę tu mieć wszystko, co wolne. Powiedz im, że chyba coś mamy.
* * *
Zjawiła się parę minut po policjantach. Nadal miała na sobie i dres, i trochę za duże trampki Dopierały. W sumie – mało wizytowy strój. Nawet jak na prowincjonalny szpital.
– Proszę nie wchodzić – rzucił odruchowo dowodzący dwuosobowym patrolem sierżant. Siedział przy łóżku Kiernackiego z notesem na kolanach.
– Ona może – zapewnił go z uśmiechem Kiernacki. – Nie mam przed nią tajemnic. To mój dowódca.
Dziewczyna przekroczyła próg sali, zamykając za sobą drzwi.
– Porucznik Dembosz – machnęła wyjętą z lewej kieszeni legitymacją. – Żandarmeria, Komenda Główna. Zdają sobie panowie sprawę, że kapitan podlega wojskowej jurysdykcji? – Zerknęła na zadowoloną minę Kiernackiego i dodała: – Oraz rozkazom?
– Jesteście oficerami? – zapytał ponuro sierżant. Po czym, nie czekając na odpowiedź, wyciągnął rękę. – Pani pokaże te dokumenty.
Oglądał je długo i starannie. Iza czyniła to samo, z tą różnicą, że za obiekt zainteresowania wybrała jedynego w czterołóżkowej sali pacjenta. Kiernacki siedział wsparty o poduszkę i przykryty do pasa, ale zamiast szpitalnej piżamy miał rozpiętą koszulę, spod której wyglądała włochata pierś.
Uśmiechał się do niej dyskretnie.
– To… nie zawał? – upewniła się. – Zrobili ci EKG?
– Nie ma lekko – udał zmartwionego. – Trzeba będzie służyć dalej.
– Ten pan – wtrącił sierżant, oddając legitymację – nie chciał z nami rozmawiać. Plótł jakieś banialuki o jeńcach wojennych. Przykro mi, ale chyba będziemy musieli zbadać mu krew na obecność narkotyków. Bo alkoholu od niego nie czuć.
– O właśnie – ożywił się Kiernacki. – O tym zapomniałem. Jestem ćpunem, pani porucznik. Niech pani to powie generałowi. Zdemobilizuje mnie i będę mógł panom pomóc.
– Przestań pajacować – mruknęła. Stała w nogach łóżka, zerkając na tabliczkę z kartą chorobową. – Proszę nie zwracać uwagi na to, co kapitan wygaduje. To szok. Stracił przytomność, no i sama walka… Nie co dzień zabija się człowieka.
Kiernacki zasyczał z cicha. Policjanci wlepili w dziewczynę pytające spojrzenia. Bez trudu dopowiedziała sobie resztę. Co nie znaczy, że równie łatwo pogodziła się z oczywistymi wnioskami.
– Panowie nie wiedzą? Nie powiedział…? – Przeniosła pełne oburzenia spojrzenie na winowajcę. – Oszalałeś?
– O jakim zabijaniu pani mówi? – zapytał, nawet dość łagodnie, sierżant. – Przyjechaliśmy, bo dostaliśmy zgłoszenie o ranie pochodzącej być może od noża. Nie było mowy o…
– Obowiązuje nas tajemnica wojskowa – wyjaśnił Kiernacki ze śmiertelnie poważną miną. – Mamy swoich przełożonych i od nich zależy, co i kiedy możemy mówić policji. Tak to już jest na wojnie.
– Co pan pieprzy? – zirytował się policjant. – Jaka wojna?
– Z Drzymalskim. Niech pan da ten notes. Narysuję, gdzie znajdziecie faceta, który próbował zabić porucznik Dembosz.
– To on pchnął pana nożem? – Sierżant nie kwapił się z podawaniem notatnika. Na jego znak młodszy z funkcjonariuszy przesunął się, stając między Izą a drzwiami. Obaj byli zdezorientowani i nieufni.
– Nie, ja sam. I nie nożem, a prętem zbrojeniowym. Jak nikt go nie podwędził, powinien tkwić w zwłokach. Nóż też tam został? – Dziewczyna kiwnęła głową. – Trochę bliżej, patrząc od centrum, znajdziecie kurtkę tego gościa. Zrzucił, żeby się nie spocić przy zarzynaniu kolejnej kobiety. Może będą w niej dokumenty, ale jeśli nie, to pytajcie w komendzie w Lesku o rudego i wąsatego ze sprawy Wesołowskich. Będą wiedzieli, o kim mowa. Zresztą i tak powiat przejmie sprawę, więc nie musicie się martwić. Po prostu jedźcie tam i zabezpieczcie ślady.
– Rychło w czas im to mówisz – burknęła nadal rozgniewana Iza. – A w ogóle to dlaczego pogotowie…?
– Zostawiłaś mnie – powiedział z udanym wyrzutem. – Leżę, obok trup… Wstałem, wyszedłem na ulicę i akurat nadechała karetka. Wsiadłem i przyjechaliśmy tutaj. On został.
– To jakiś kawał? – Sierżant najwyraźniej nie potrafił uwierzyć w jego relację.
– Nie patrzcie tak – wzruszył ramionami Kiernacki. Zaczął zapinać koszulę. – Jemu się już nie spieszy, a ja nie miałem ochoty po raz kolejny czekać w areszcie, aż się jedni dowódcy z drugimi dogadają. A dogadają się, bo to my jesteśmy ci dobrzy, a rudy był zły i mu się należało. Macie świadka z mocnymi papierami – wskazał Izę – więc pożegnajmy się po przyjacielsku i idźmy robić swoje.
– Wolnego, wolnego… Nigdzie pan nie pójdzie. – Znacząco położył dłoń na rękojeści pałki. – Chyba pan nie myśli, że po zabiciu człowieka można ot tak sobie…? Naprawdę przyda się badanie krwi. Ktoś tu mocno bredzi.
Kiernacki dopiął ostatni guzik i powiódł po twarzach chłodnym spojrzeniem.
– Jesteśmy członkami grupy odpowiedzialnej za eliminację Drzymalskiego – powiedział zupełnie innym głosem. – Słyszał pan o nim, mam nadzieję. – Policjant próbował otworzyć usta. – Mam w dupie policję z Ustrzyk, Leska i całej Małopolski, więc jeśli nadal będziecie zawracać mi głowę formalnościami, po prostu zadzwonię do ministra Ziętarskiego i powiem, że województwu na gwałt potrzebny jest nowy komendant.
Mierzyli się wzrokiem parę sekund. Policjant był bardziej zaskoczony niż przestraszony.
– Kolega jest zdenerwowany – powiedziała cicho Iza. – Ten facet omal nas nie wykończył. – Przerwała na chwilę. – Ale co fakt, to fakt. Warszawa mocno na nas liczy i nie będzie zachwycona, jeśli wpakujecie nas do aresztu. Proszę się skontaktować z Leskiem. Wiedzą, kim jesteśmy.
Sierżant podumał chwilę z grobową miną, mruknął: „zostań”, i wyszedł z sali. Iza pokręciła się trochę, pogapiła w okno, a potem, wyraźnie niepewna, co powinna zrobić, ruszyła jego śladem. Nie zawędrowała daleko. Młodszy z policjantów zastąpił jej drogę.
– To „zostań” było do ciebie – poinformował ją niewinnym tonem Kiernacki. – Które to piętro? Pierwsze? No, ale wysokie, a mnie właśnie zszyli brzuch, żeby kiszki nie wylatywały. Więc może pan popilnować z korytarza – uśmiechnął się do posterunkowego. – Czas nagli, Drzymalski szaleje. Mamy do obgadania z panią porucznik parę spraw, zahaczających o tajemnicę państwową. Lepiej nie słuchać. Bez obawy, nie ucieknę.
Ku wyraźnemu zdziwieniu dziewczyny, policjant po prostu odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Pokręciła z niedowierzaniem głową. Kiernacki wymownie klepnął obrzeże łóżka. Zawahała się, ale podeszła. Usiadła tuż obok jego biodra, oddzielona jedynie grubością powleczonego koca. Milczeli jakiś czas.
– Uprzedziłaś Dopierałę? – zdobył się w końcu na uśmiech. Przytaknęła. – W powietrze nie wyleciał? Zuch dziewczyna. Dobrze, że od razu pobiegłaś. Też bym cię zostawił. Saperów wezwaliście?
– To już on sam. – Poruszyła się, szukając wygodniejszej pozycji. Pistolet rudego uwierał ją w bok. – Chciałam być jak najszybciej tutaj. To… nie wyglądało za dobrze.
Dopiero teraz spojrzała mu w oczy, dodając uśmiech typu „wiesz, jak to jest”.
– Kondycja nie ta – powiedział, nie odwracając wzroku. – Zrobiłem za duży dług tlenowy, no i ścięło mnie. Ale nie umrę w trakcie spełniania patriotycznego obowiązku. Serce mi nie pękło i nie zamierza.
Przyglądała mu się z powagą, a potem zaskoczyła kpiącym uśmiechem.
– Szkoda – powiedziała. – Już myślałam, że je komuś wreszcie złamałam.
– Pod kołem eksplodowała spłonka – zmienił temat, trochę zmieszany jej słowami. – Zobaczyłem, że mamy kapcia, chciałem się przyjrzeć, no i znalazłem bombę. Trochę wcześniej zauważyłem kogoś podobnego do ciebie, więc…
– Dzięki – powiedziała miękko.
– Chciałem tylko powiedzieć, że to było… racjonalne. – Czuł, że się trochę ośmiesza, brnąc w wyjaśnienia, ale nie potrafił przerwać. – Nie myśl, że… Po prostu facet nie próbował zabierać ładunku ani zakładać drugiego zapalnika. To chyba to psisko w samochodzie obok… Mnie też kudłacz na śmierć wystraszył. Rudemu musiała drgnąć ręka, spłonka odpaliła, a drugiej pewnie nie miał. Albo przestraszył się hałasu. Więc zrezygnował z załatwienia nas wszystkich hurtem. Ale ładunek zostawił. To mogło oznaczać tylko jedno: że zdecydował się jakoś inaczej, pewnie z pistoletu… No i już wtedy, a nie kiedyś później. Gdyby to odłożył, zabrałby ładunek spod samochodu.
– Szybko myślisz – uśmiechnęła się dziwnie.
– Gdybym umiał szybko myśleć, goniłbym was samochodem. Bomba nie miała prawa wybuchnąć. Najśmieszniejsze, że już wtedy o tym wiedziałem. To było wyjściowe założenie. Zero szans na wielkie bum, więc trzeba po kolei, z pistoletu, może nożem… Kretyn ze mnie.
– Kretyn – zgodziła się. – Trzeba mieć nie po kolei w głowie. Gołe ręce na pistolet, w otwartym terenie? Wolno spytać, jak zamierzałeś sobie z nim poradzić?
– Widziałaś – wzruszył ramionami.
– No. Dwóch partaczy. Gdyby wyjął broń albo tylko odpiął kaburę…
– O co ci chodzi? – zapytał zdziwiony.
– O nic – wymruczała. – Próbuję zrozumieć… Nie myślałam, że możesz zrobić coś takiego.
Poderwała się z łóżka, podeszła do okna.
– Ty też mnie zaskoczyłaś – sięgnął pod poduszkę, wyjął zmięty, mocno wilgotny i poplamiony krwią biustonosz kremowej barwy. – Ładną mi wyrobiłaś opinię wśród łapiduchów. Patrzą teraz na mnie jak na kompletnie chorego fetyszystę.
Zerknęła spode łba. Na jej ustach drżał zakłopotany, ale też rozbawiony uśmieszek.
– Na drugi raz rób harakiri z chustką w kieszeni – rzuciła wyzywająco. – Albo nie mdlej jak baba. Niby czym cię miałam…? To wyglądało nieciekawie. Gdybym pognała do telefonu, a ty byś się wykrwawił, toby mnie Zagroda powiesił.
– Wiem – odparł z powagą.
– Oddasz? – zapytała.
– Miałbym pamiątkę. Powiesiłbym sobie obok głowy Drzymalskiego.
– Kącik koszmarów sennych?
– Bez przesady. Twój mąż ma niezły gust. O ile on kupował.
– Wiem, że masz na głowie sprawy wagi państwowej. Ale jak na detektywa jesteś trochę denny. Jest takie małe, żółte kółko, obrączka się nazywa. Nosi się na palcu. Jak ktoś go nie ma, to znaczy, że sam sobie kupuje staniki.
– Sam?
– Wiem: w tym wieku powinnam cerować męskie skarpety i popychać wózek. Ale nie robię tego i przesadne udawanie, że cię to dziwi… – i z uśmiechem dodała: – Kiedy w końcu jakiś facet na mnie poleciał, to go przebiłeś kołkiem jak jakiegoś wampira.
– Myślałem, że nie nosisz obrączki ze względów zawodowych.
– Niby jakich? Nie jestem chirurgiem.
Nie był pewien, czy w jej głosie pojawiła się faktycznie nutka czujności.
– Taki wojskowy psycholog ma chyba łatwiejsze życie, kiedy sprawia wrażenie osoby do wzięcia.
– Prostak. Myślisz, że zjednuję sobie żołnierzy, robiąc striptiz?
– Dwudziestoletnim facetom tylko jedno w głowie. Jako psycholog powinnaś wiedzieć.
– Dyletant – parsknęła z pogardą. – Gdybyś przeczytał w życiu coś poza regulaminem musztry, tobyś wiedział, że jest jeszcze wóda i fajki. A na kobietach też się nie znasz. Twoja dziewczyna…
Dał jej czas na dokończenie. Nie skorzystała.
– Nie mam nikogo – powiedział spokojnie. – Przecież wiesz.
– Ubierz się – mruknęła. – Poczekam na korytarzu.
Rozdział 17
Adamek opadł na fotel po drugiej stronie, niedbale rzucił na biurko niebieski telefon komórkowy.
– Co, rezygnacja? – Woskowicz odłożył długopis. – Nie ma lekko. Z tej branży odchodzi się tam – wskazał sufit. – Za dużo wiesz.
– To nie mój. – Adamek rzadko się uśmiechał, nawet gdy należało pozytywnie zareagować na dowcipy szefa. – Drzymalskiego.
Dopiero teraz pułkownik przyjrzał się aparatowi. Wyglądał mało poważnie jak na męski rekwizyt, był nowy i wychodziły z niego dwa niepozorne kabelki ze złączkami.
– Skąd to wziąłeś? – Nie dał Adamkowi odpowiedzieć. – Ten myśliwy…? Miał go przy sobie?
– Nie. – Brak poczucia humoru asystent kapitan nadrabiał lakoniczną rzeczowością. – Jest czysty, żadnych niejasnych powiązań. Wypadek i tyle. Kiedyś zastrzelił chłopu psa, bo mu się z łanią pomylił. Strzelił raz, ale to się da poprawić. Mamy sztucer, łuskę, naboje. Ciało zresztą też. Nie był pijany, ale może być.
– Nie ma potrzeby.
– To żaden problem. Doktor…
– Nie my daliśmy plamę, ale policja. Spokojnie, Adaś. Nikt nie wymaga od nas tuszowania sprawy.
– Góra też nie? – Adamek nie dziwił się, po prostu pytał.
– Góra pewnie wolałaby pijanego sprzymierzeńca Drzymalskiego. Ale niech sami wypuszczają w świat takie sugestie. Od kiedy zrobiłeś się taki lewicowy, Adaś? – Woskowicz wrócił spojrzeniem do telefonu. – To skąd to masz?
– Z pociągu. – Pułkownik uniósł brwi. – Daliśmy ostro dupy. Nie warto było czesać Borów. Pociągiem jechał telefon, nie Drzymalski. Dokładniej: składanka takich dwóch. Schował je pod sufitem, zadzwonił na jeden, a drugi, połączony tymi kabelkami, wybierał numer do radia i dawał się namierzać.
– O kurwa…
– Są na kartę, więc nigdzie nierejestrowane. Ślepy zaułek. Aparat z abonamentem można mieć już za złotówkę. Ten jest za trzy stówy, za to nie sposób dojść, kto kupował. No, ale kto kupował, to akurat wiemy.
Woskowicz gryzł przez chwilę długopis. Potem uśmiechnął się pod nosem i pokręcił lekko głową.
– I tu się mylisz, Adaś. Jeśli takich zabawek wypłynie więcej, jest szansa na parę różnych portretów pamięciowych.
– I co to da?
– Ludzka pamięć jest zawodna. Jeden ekspedient rozpozna Drzymalskiego, a inny może kobietę albo Murzyna… I będzie piękny dowodzik, że gnojek nie działa sam. – Jeszcze raz zacisnął zęby na końcówce długopisu. – A wiesz co? Z tym myśliwym może i miałeś rację. Zabezpiecz sztucer i broń Boże żadnych raportów na jego temat. Delegatura bydgoska niech rzuci wszystko inne i rozłoży przeszłość faceta na atomy. Wycieczki zagraniczne, najlepiej za Bug, zakupy na rynku, gdzie handlują Ruscy, jakieś złote carskie rublówki, stare „Nie” pod szafą… Wiesz, czego szukać.
– Urban nie jest z FSB – zauważył Adamek. – Co ma do rzeczy ten jego szmatławiec?
– Jak złapiemy Drzymalskiego na czas, będziemy bohaterami, ale jeśli nie… Na wypadek, gdybyśmy mieli lądować na zielonej trawce, chcę mieć solidnego haka na eseldowców. Pomyśl: szef kontrwywiadu wywalony za odkrycie powiązań sympatyków lewicy z największym terrorystą w historii. Lepiej brzmi niż pułkownik wyrzucony za niekompetencję, prawda? Trzeba myśleć perspektywicznie. Wcześniej czy później towarzysze przerżną wybory, a wówczas kto inny będzie rozstawiał figury.
* * *
Znaleźli go, gdy trzeci z kolei sokół w oznakowaniu kawalerii powietrznej desantował posiłki na skraju obsianego rzepakiem pola. Ironią losu było, że przełomowego odkrycia dokonał nie żaden z superdrogich zachodnich zestawów, dostarczanych wraz z saperami, a kierowca Pisarka. Chłopak ledwo odróżniał granat moździerzowy od niemieckiego trzonowca, ale pochodził ze wsi, jak większość współczesnych poborowych, i miał dobre oko, jeśli chodzi o rośliny. Rozpalając ognisko pod kiełbaski, natknął się na dziwnie świeży pęd kiełkującej jodełki, który po bliższych oględzinach okazał się kawałkiem sztucznej choinki jakiejś dobrej firmy. Maciek miał więcej rozsądku niż ambicji i wykopywania reszty instalacji dokończył już Pisarek.
Kapitan trochę się napracował, ale przede wszystkim spocił. Samosiejka sterczała z ziemi trzydzieści metrów od osi rurociągu – już poza przeszukiwanym pasem, ale za blisko, by eksplodujący gaz dał jakąkolwiek szansę komuś, kto popełni błąd.
Odesłał do lasu wszystkich poza Maćkiem. Zanim zaczął, poszedł do honkera, wyjął z kabury starego P-64, przeładował i wręczył lekko pobladłemu żołnierzowi.
– Tak jak mówiłem – mruknął, zdejmując panterkę i rzucając na krzak jeżyn. – Gdybym się cały palił… W głowę, a potem rzuć pistolet jak najbliżej ciała. I idź w zaparte. W takim ogniu żaden ślad się nie uchowa. Nigdy ci niczego nie udowodnią.
Oczywiście nie było gwarancji, że Maciek dotrzyma słowa. Ale szansa jest lepsza od pewności, że po upieczeniu na skwarek człowiek trafi jako żywy trup do Zabrza i przez tydzień będzie zdychał w męce pod okiem najlepszych w kraju fachowców. Pisarek miał na koncie całe tony śmiercionośnego żelastwa i z wizją pourywanych kończyn zdążył się jakoś oswoić. Palenie się żywcem to jednak nie to samo. Miał prawo do tremy. I do karty w rękawie, czyli Maćka z załadowanym pistoletem, czekającego w nie za dużej, ale i nie za małej odległości.
Był dobry w swoim fachu, więc na ostrożności się skończyło. Ale nie dmuchali na zimne. Pod jodełką leżał ofoliowany telefon komórkowy, a pod nim, oprócz drugiego woreczka, kryjącego akumulator i urządzenie zapalające – nieduża mina z puszki po piwie. Cholerny jeż z dziesiątkami igieł-czujników.
Rozgrzebywał ziemię niemal ziarno po ziarnie, raz po raz przerywając i penetrując wykop mikroczujnikiem magnetycznym, sondą wykrywacza oparów i wszystkim, co miał w walizce. Wyjmować miny nie próbował. Wykrywacz indukcyjny nie znalazł ukrytego pod spodem przewodu. W normalnych warunkach gruntowych i wodnych, przy takiej odległości, powinien wyczuć nawet zupełnie cienki drucik. I nic, cisza.
Pozostawało pytanie, czy gdzieś niżej jeża albo któregoś innego podzespołu nie łączy z zakopaną głębiej kotwiczką niemetalowy odciąg, ale to już była kwestia zręczności palców. Trudno napiąć nić tak, by nie było jej widać, a zarazem pierwsze, delikatne pociągnięcie spowodowało reakcję zapalnika. Pisarek potrafiłby pokusić się o skonstruowanie tego typu pułapki, ale czuł instynktownie, że ta taka nie była. Z dwóch powodów.
Pomysł z choinką w charakterze przedłużacza anteny był świetny, to po pierwsze. Gałązka wyrastała z boku spiłowanego wysoko nad ziemią pnia i nawet gdyby któryś z otępiałych od monotonnej pracy saperów zapuścił się tak daleko od rurociągu, raczej nie manipulowałby sondą przy próchniejącym kikucie. Prawdopodobieństwo znalezienia miny na czas było więc małe i nie uzasadniało ryzyka związanego z instalowaniem pułapek.
Drugim powodem był charakter zapalnika. Schematowi nie dało się niczego zarzucić, ale całość była robotą człowieka spoza branży terrorystycznej. Zdolnego, ale niemyślącego jak miner zabójca, mający ambicję stworzenia czegoś z definicji nierozbrajalnego. Pisarek wyczuł, że jeż znalazł się obok telefonu nie po to, by zrobić komuś krzywdę. Miał tylko zaangażować najlepszych saperów na parę dodatkowych godzin. I zrobił to.
Zanim Pisarek dokopał się do przewodu łączącego telefoniczny zespół odpalający z ułożoną na rurze miną główną; zanim ustalono, że ów przewód to wyłącznie lont detonujący, a oplatający go kabelek jest jedynie atrapą; nim dokopano się do umieszczonej na końcu paczki i sprawdzono, że da się ją podnieść bez ryzyka – zrobił się wieczór.
Wszystkie podzespoły instalacji, jeden po drugim, odlatywały śmigłowcami do Warszawy. Ostatni, piąty sokół nie zabrał już Pisarka. Po wyciągnięciu z ziemi ładunku wybuchowego kapitan dowlókł się do honkera, usiadł i zasnął, nim Maciek zdążył zapytać, czy ma się wystarać o coś na ząb.
Dowódca Pisarka sam był saperem, więc po prostu wykreślił go z grafiku na najbliższe dwanaście godzin. Neurochirurga czy kardiologa posyła się z jednej ciężkiej operacji na drugą – najwyżej Bóg po raz kolejny pokona medycynę i pacjent nie przeżyje. Ale w branży minerskiej zbyt zmęczonym bywa się jeden raz. Pułkownik dał więc spokój jednemu ze swych najlepszych ludzi. I nie pozwolił budzić go pół godziny później, kiedy sto kilometrów dalej zadzwonił zakopany w ziemi telefon i rurociąg Rosja-Europa Zachodnia po raz trzeci pękł w huku potężnej eksplozji.
* * *
– …kolejnej wyłowionej z wody ofierze Dariusza Drzymalskiego. Sto osiemdziesiątą trzecią jest tym razem nie warszawiak, ale gdańszczanin, marynarz z tankowca „Granada Star”, który w czwartek eksplodował i zapalił się w basenie paliw płynnych Portu Północnego. Przypomnijmy, że w momencie wybuchu tankowiec stał w porcie z niemożliwą w tej chwili do ustalenia liczbą marynarzy na pokładzie, a sprawdzenie, ilu członków załogi zdążyło zejść na ląd, było, cytuję za rzecznikiem ministra transportu: „elementarnym i pierwszorzędnym obowiązkiem zarówno władz portowych, jak i przede wszystkim armatora”. Tyle w bolesnym dla niejednej trójmiejskiej rodziny, oklepanym temacie tanich bander. Z wieści pomyślniejszych…
Operator kompresora podszedł do krawędzi pirsu, zerknął w dół, na ponton. Dwaj marynarze w kamizelkach ratunkowych pomagali nurkowi wygrzebywać się z ciężkiego kombinezonu.
– W radiu o tobie mówią!
Nurek podniósł głowę, szczerząc radośnie zęby. Był blady i zmęczony, jak wszyscy uprawnieni do prac podwodnych członkowie Marwoju w ostatnich dniach. Panika, jaka przetoczyła się przez sztaby i ministerialne gabinety, zaowocowała rozkazem kontrolowania każdego statku i nabrzeża. Polska to nie Rosja, która do prac przy wraku „Kurska” musiała sprowadzać ekipy z państw oficjalnie oskarżanych o zatopienie owej dumy floty, ale do potęg morskich też nie należała i każda szerzej zakrojona akcja zmuszała nielicznych nurków do morderczej pracy.
– Szybcy są. – Nurek pomachał dłonią. Operator nie od razu zauważył, że nie jest pusta.
– No, parę godzin minęło – wzruszył ramionami. – Jak na lokalną stację…
– Ja nie o tym trupie. Tu masz hit dnia. – Nurek jeszcze raz podniósł dłoń. – Jak mi nie dadzą wczasów w Zakopcu, to się wypisuję. I ma być w sezonie, żaden tam listopad.
– Widzicie go, pułkownika… W sezonie do Zakopanego… Co to jest? Sznurek z Bursztynową Komnatą na końcu?
– Nie wiem, jakim cudem ci z policji to przegapili. To drut, bracie pompiarzu. Cieniutki, śliczny drucik. Od rakiety. Chyba mamy odpowiedź w kwestii pożaru. To nie żadne miny. Ktoś załatwił dwa tankowce pepekiem wojsk lądowych. Ależ obciach dla marynarki, co?
* * *
Szef klubu parlamentarnego SLD nie wyglądał dobrze. Bauer próbował sobie przypomnieć z ostatnich dni kogoś, o kim dałoby się powiedzieć, że dobrze wygląda – bez skutku. Nawet wśród opozycyjnych hien, wietrzących rządową krew, nie natknął się na żadnego rumianego szczęśliwca, zadowolonego z końcówki kwietnia. Po tamtej stronie też pracowano w pocie czoła, szykując się do zmasowanego ataku na nieudolny gabinet; układano strategię walki propagandowej; liczono potencjalne zyski i możliwe straty. Sejm debatował, właściwie bez przerw. Brakowało sił, by zapewnić ochronę kilkuset poruszającym się po całym kraju posłom i senatorom, wobec czego parlament okopał się na Wiejskiej, za potrójnym kordonem BOR-u, policji oraz uzbrojonej straży marszałkowskiej, i ze zwykłej nudy nadrabiał zaległości legislacyjne. Pierwszą, mało nagłośnioną uchwałą, która przeszła niemal jednogłośnie, była ta o objęciu całodobową ochroną pozostawionych na prowincji rodzin i mienia. Ustępliwość ministra spraw wewnętrznych w tej kwestii spacyfikowała nieco nastroje, ale było oczywiste, że wcześniej czy później efekt wspólnego wroga osłabnie i na rząd posypią się ciosy ze wszystkich możliwych stron.
– Mamy problem – zaczął Leszczuk już od progu. Uścisnęli sobie dłonie, usiedli. – Byłem u Sulińskiego. Jak wyczytasz w prasie, że posłowie rozbijają się śmigłowcami na koszt podatnika, to będzie o mnie. Nie mam czasu wlec się samochodem do Radomia.
– Radom – Bauer zmarszczył brwi. – Suliński. Czekaj, czekaj… Znam nazwisko, ale jakoś…
– No to się publicznie nie przyznawaj. A już zwłaszcza jemu. To nasz poseł. Z Przemyśla.
– Już wiem. To ten od Broniszewskiego i strzelaniny pod Iłżą. Cholera… Wybieram się w odwiedziny, ale widzisz, co się dzieje… Zresztą jego stan nie jest podobno dobry. Chciałem poczekać, póki…
– Masz nieaktualne dane. Wypadek był równo tydzień temu. Podejrzewali poważny uraz głowy, ale już nie podejrzewają. Trochę się połamał, ale generalnie jest na chodzie. I głowa działa mu aż nadto sprawnie. Chce komisji.
– Komisji? – zdziwił się Bauer. – Chodzi ci… Uważa, że źle go leczą w tym Radomiu? Czekaj, to lekarz, tak? Dobrze pamiętam?
– Dobrze. Nie wiem, jak go leczą. Może metodą prania mózgu. W każdym razie zażądał wizyty kogoś z władz partii. Poleciałem i dowiedziałem się, że chce fotela przewodniczącego sejmowej komisji zdrowia. Powiedział, że nasłuchał się i napatrzył w szpitalu na takie rzeczy, że miarka się przebrała. Chce jak najszybciej skończyć projekt ustawy o ubezpieczeniach zdrowotnych i jeszcze ją poszerzyć. Ma parę rewolucyjnych pomysłów.
Premier uniósł brwi, wyrażając nieco bolesne zdziwienie.
– I to jest powód? Dobre chęci? Nie słyszał, że od nurtu rewolucyjnego odeszliśmy kilkanaście lat temu?
Leszczuk nie skwitował żartu uśmiechem.
– Wygląda na to, że albo damy mu tę komisję, albo wpakuje nas w kłopoty. Chyba duże.
– Przecież wiesz, że nie mogę zmienić przewodniczącego.
– Możesz. Nie za darmo, ale możesz. Parę posad w radach nadzorczych i nie będzie krzyku.
– Łatwo powiedzieć… Co właściwie ma na nas ten Suliński? Jakaś afera w Przemyślu?
– Gorzej. Chodzi o ten zamach. Przeżył, więc zakładaliśmy, że miał szczęście. Szczegółów nikt nie zna, bo lekarze nie dopuszczali nawet policji, a kiedy wybuchły pierwsze bomby, temat stał się mało ciekawy. Ale to jest ciekawe. I śliskie jak cholera. Otóż Suliński przeżył, bo tamten do niego nie strzelał. Podjechał pod samo okno, zapytał, czy Suliński jest z SLD – i nie próbował zabić. Ba, nawet ostrzegł, by chwycił kierownicę, pomagał kierować…
– Mówisz… poważnie?
– A na koniec dodał, że masz przesrane. Drzymalski, nie Suliński. Nie wiem, co miał na myśli, ale jeśli ta historia wypłynie… Wiesz, że w Polsce racjonalne argumenty nie są w modzie. Nikt się nie będzie zastanawiał, jak niby mieliśmy skorzystać na tej hecy, którą urządził Drzymalski. Ważne, że strzela do wszystkich, tylko nie do czerwonych. Czyli sam musi być czerwony. Koniec, kropka.
– Ludzie tego nie kupią – powiedział bardzo niepewnym głosem z lekka pobladły premier. – Przecież to totalna bzdura.
– Nie bądź dzieckiem. Żyjemy w kraju, w którym robotnicy i chłopi dziesięć lat walczyli o prawo do bezrobocia, dwunastogodzinnego dnia pracy i eksmisji na bruk. Idiotów u nas nie brak, a tak się składa, że w wyborach to oni przeważają szalę w prawo lub lewo. – Leszczuk westchnął. – Nie da rady, musimy się dogadać z Sulińskim.
* * *
Z Ustrzyk udało im się wyjechać dopiero po południu. Po pierwsze volkswagen był zaminowany, a na Podkarpaciu, z racji litery „p” w nazwie, saperzy stali się tego dnia deficytowym towarem. Kiedy już przyjechali, spadł deszcz i stało się jasne, że bez terenówki z napędem na obie osie nie ma sensu wypuszczać się w drogę. Drzymalski nie dawał znaku życia – w przeciwieństwie do jego min, raz po raz wybuchających w pobliżu newralgicznych skrzyżowań – więc o zespole Dembosz-Kiernacki zapomniano w Warszawie i załatwienie stosownego pojazdu mocno się ślimaczyło.
Kiedy zjawił się wypożyczony w jakiejś pobliskiej jednostce wóz, okazało się, że Dopierała przepadł razem z Baśką Drzymalską. Nim wrócili, objuczeni torbami zakupów, przed pensjonat zajechał zastępca komendanta z Leska w towarzystwie protokólantki. Zaskakująco uprzejmie zapytał, czy państwo oficerowie nie zechcieliby złożyć zeznań w sprawie sierżanta Onyszuka. Kim jest sierżant Onyszuk? Już nikim, ale jeszcze rano był mężczyzną, który gonił z nożem panią porucznik. Inspektor nie chce się narzucać, ale…
Kiernacki zgodził się bez namysłu, trochę z nudów, a trochę w nadziei wysondowania wiedzy drugiej strony. Wiele się nie dowiedział – wisząca w powietrzu dymisja czyniła komendanta wyjątkowo ostrożnym – ale opłaciło się. Po spisaniu relacji, którą oboje z Izą składali równocześnie, policjant oddał im poharatany glauberyt wraz z amunicją. Z peemu nie strzelano w trakcie potyczki u Wesołowskich, nie został więc zaklasyfikowany jako dowód. Policjanci pożegnali się i odjechali. Oni nie – Dopierała znów gdzieś przepadł. Podobnie jak Drzymalska.
Wrócili znów razem, krocząc niespiesznie chodnikiem i z rzadka wymieniając jakieś uwagi. Kiernacki zafundował obiad całej gromadce, po czym zabrał wypożyczonego honkera i pojechał do szpitala.
Nosze z Mirkiem już czekały. Wolał nie pytać, od jak dawna. Chory był umyty, ogolony, a pielęgniarka zapewniła, że także nakarmiony. Nie gorączkował. Wynikł mały problem z wypożyczeniem noszy, ale kiedy Kiernacki bez słowa odwrócił się na pięcie, wyszedł i wrócił z pistoletem maszynowym, który zaproponował jako zastaw, lekarz dyżurny błyskawicznie podjął męską decyzję. Do honkera trafiły i nosze, i niedoszła kaucja.
Przed pensjonatem powitał ich osobliwy szpaler. Cała trójka stała wzdłuż krawężnika, niecierpliwie wyglądając samochodu, na tym jednak ich solidarność się kończyła. Izę od Drzymalskiej oddzielały dwa, a Drzymalską od kaprala nawet trzy metry, co w sumie wyglądało dość zabawnie. Szeregowy, ignorując porucznikowskie gwiazdki, zahamował przy Dopierale. Inna sprawa, że dobrze trafił. Kapral był tym, któremu najbardziej się spieszyło.
– Pojadę z wami – rzucił półgłosem, dopadając jednym susem okna. Kiernacki uniósł brwi, ale się nie odezwał. To brzmiało jak poufna prośba. Iza pomogła Drzymalskiej uporać się z tylnymi drzwiami, po czym podeszła do szoferki.
– Na słowo – skinęła ku Kiernackiemu. Odeszli parę kroków, ścigani mało radosnym spojrzeniem kaprala. – Ktoś z nas powinien zostać przy wozie. Nie wiadomo, ilu tubylców współpracowało z tym Onyszukiem. Nic prostszego, jak podłożyć następną bombę pod…
– Jesteś czarnowidzem – uśmiechnął się. – Ale wiesz co? Będzie z ciebie niezły oficer.
– Będzie? – przechyliła przekornie głowę. – Jak co?
– Jak zmienisz płeć.
– Ależ jesteś zabawny. – Zerknęła w stronę samochodu i natychmiast sposępniała. – Jedź, ja zostanę. Ja i Dopierała. We dwójkę jakoś obronimy generalski wóz.
– Co, boisz się lasu nocą? – Robiło się późno i przynajmniej powrót musieli zaliczyć na światłach. – Myślałem, że z nią pogadasz.
– Chyba nie przypadłyśmy sobie do gustu. Wiesz, jak to jest.
– Sławne pierwsze wrażenie? Nie zapomniałaś o czymś? To ty jesteś ta dobra z psychologii. Ja na dzień dobry dostałem w pysk.
– Wieki temu, wczoraj. Teraz już cię toleruje. No i jesteś kolegą jej szwagra. Nie mówię, że ci ufa, ale przynajmniej zakłada, że możesz chcieć mu pomóc.
– Wykręcacie się, poruczniku. A Dopierała? Mogę go zabrać?
– Wolałabym, żeby został – uśmiechnęła się blado. – Nie, żebym umierała ze strachu, ale… Ostatnio ciągle jacyś faceci muszą mnie ratować.
Patrzył w jej twarz, szukając chłodu, niechęci. Była przygaszona, to wszystko.
– Nie faceci – mruknął. – Ja.
– Ty – przyznała bez oporu. – Już jestem zadłużona po uszy. Jak trzeci raz mnie uratujesz, to się jeszcze…
Nie dokończyła, a Kiernacki nie odważył jej się tego wytykać.
– Jedź z nami – poprosił cicho. Westchnęła bezgłośnie, po czym skinęła głową bez cienia entuzjazmu.
– No dobrze. Ale Dopierała musi zostać. Nie mam ochoty wylecieć w powietrze po tej wycieczce.
* * *
– Wiecie, o co prosicie? – Ziętarski wodził od twarzy do twarzy na poły gniewnym, na poły zdumionym spojrzeniem.
– Rozumiemy, że to problem – zapewnił spokojnie Woskowicz. – Ale bezpieczeństwo jest sprawą nadrzędną.
– Od wyłączenia połowy telefonów zrobi się bezpieczniej?
– Połowa to za mocno powiedziane. Na razie chcemy ograniczyć się do tych na kartę. Anonimowych.
– Bo dwóch takich użył Drzymalski?! A jak użyje prądu?! Mamy zamknąć elektrownie, rozdać czterdzieści milionów lamp naftowych?! Panowie, miejcie trochę litości!
– To jego słabe miejsce – przemówił po raz pierwszy generał Zagroda. – Musi jakoś uruchamiać pułapki, i to najlepiej z drugiego końca kraju. Nie jesteśmy w stanie kontrolować milionów samochodów, ale blokady i nagroda robią swoje. Jeśli Drzymalski osobiście podpali lont, będzie miał znikome szanse opuścić okolicę. Ma problemy z szybkim przemieszczaniem się. Telefon to jego jedyna szansa na kontynuowanie sabotażu na dotychczasową skalę.
– Skąd wiecie? Jest jeszcze radio, zapalniki czasowe… Zgoda, użył komórki przy rurociągu. Ale w minach drogowych już nie. Więc nie na sieci komórkowej się opiera. Wyłączając ją, może trochę utrudnimy mu życie. Za to koszty… To kilka milionów aparatów. Wiecie, jakich odszkodowań zażądają operatorzy?
– Radio możemy zneutralizować albo przynajmniej namierzyć – zapewnił generał. – Ale na telefon nie ma mocnych. Gdyby chodziło tylko o ten jeden gazociąg, to pół biedy. Wyłączyłoby się przekaźniki w promieniu dwudziestu-trzydziestu kilometrów, z grubsza dziesiątą część powierzchni kraju. Ale rur z gazem mamy więcej. I nikt nie powiedział, że następna wysadzona nie będzie z ropą. To dopiero narobi syfu. Gaz się spala albo ulatnia, ale wyciek mógłby spowodować prawdziwą katastrofę ekologiczną.
– Więc go złapcie, zanim się przerzuci na ropociągi – wyburczał Ziętarski. Sam nie traktował swoich słów poważnie, była to wyłącznie forma odreagowania bezsilnej złości. – No dobrze, pomówię z premierem. Coś jeszcze?
– Moje pięćdziesiąt tysięcy dolarów – przypomniał Woskowicz. Ziętarski anemicznie kiwnął głową.
– Marynarka znalazła drugi koniec tego przewodu – nawiązał do wcześniejszej rozmowy generał. – Oczywiście na Westerplatte, dokładnie we wskazanym przez dziewczęta miejscu. Wygląda na to, że jakiś kutas wrócił tam i uciął wszystko, co nie leżało w wodzie.
– Ma pan na myśli…? – Ziętarski zawiesił głos.
– Teoretycznie każdego. Dzieci, pijaczków, zbieraczy militariów… Ale założę się, że to któryś z tych kretynów, którzy zignorowali doniesienie dziewczyn.
– To poważne oskarżenie.
– Szlag mnie trafia, kiedy pomyślę, że mogliśmy go mieć. Półwysep, jedna droga wyjazdowa, obok wielkie miasto z mnóstwem policji. W minutę by zablokowali. A co robią? Najpierw spławiają wystraszone dziewczyny, a potem zacierają ślady. I proszę nie mówić, że to fale. Marynarze dobrze obejrzeli miejsce, skąd wystrzelono rakiety. Ogień silników nadpalił mech, ale za cholerę tego nie widać, bo ktoś wszystko przysypał piaskiem.
– To już historia – zauważył Woskowicz.
– Owszem – przyznał Zagroda. – Ale dopiero teraz mamy pewność, że Drzymalski załatwił tankowce dwiema rakietami typu Malutka. W podstawowej, naprowadzanej przewodowo wersji.
– To ma jakieś znaczenie? – zapytał Ziętarski. – No, że podstawowa…
– Przewód ma trzy kilometry, a kiedy się urywa, rakieta już raczej w nic nie trafi. A z Westerplatte do basenu paliwowego jest mniej więcej tyle. Drzymalski mocno ryzykował, strzelając z malutkiej na maksymalny dystans. Wbrew pozorom załadowany ropą tankowiec to nie beczka prochu. Trzeba precyzyjnego strzału, by wywołać dobry pożar.
– Powinien użyć moździerza?
– Moździerz ma za mały zasięg, o dokładności nie wspominając. Nie o to mi chodziło. Myślę, że użył tego, czym dysponował, godząc się z ryzykiem niepowodzenia.
– Do czego pan zmierza? – zmarszczył brwi Woskowicz.
– Przyjechał furgonetką; nie miał problemów z transportem. Ja na jego miejscu posłużyłbym się którymś z cięższych pocisków. Mają większy zasięg i mocniejsze głowice.
– Tak, a optymalna byłaby atomówka – wzruszył ramionami pułkownik. – Nie rozumiem, do czego mają prowadzić te rozważania.
– Myślę, że on działa sam. – Generał patrzył na gospodarza, dzięki czemu uniknął zdecydowanie nieprzyjaznego spojrzenia. – Może i zaopatrzył się w broń na Wschodzie, ale nie wierzę, by stały za nim jakieś wrogie nam siły. To była niepowtarzalna okazja, a on ryzykancko i nieprofesjonalnie użył malutkich. Zawodowcy nigdy by…
– O czymś pan zapomniał. Jasne, że Rosjanie mają skuteczniejsze rakiety. Ale duża rakieta, zwłaszcza nowoczesna, to gorący ślad. Zbyt gorący jak na tajną wojnę. Jeśli już wyciągać jakieś wnioski z rodzaju użytego uzbrojenia, to skłaniałbym się właśnie w stronę zawodowców. Rakieta rakietą, ale moździerz Drzymalski mógł sobie równie łatwo, jeśli nie łatwiej, zorganizować lepszy. I skuteczniej zaatakować premiera. Cały jego arsenał pachnie partyzantką i chałupnictwem, ale właśnie tak powinno to wyglądać, gdyby za szaleńcem figurantem stała jakaś dużo potężniejsza siła.
– Krótko mówiąc, nadal nie mamy pewności, z kim walczymy – westchnął Ziętarski. – Oby się pan mylił, pułkowniku, z tą siłą.
– Też bym wolał – zapewnił Woskowicz. – Nie stać nas na cichą wojnę z Rosjanami. Za cały operacyjny budżet tajnych służb można zmontować co najwyżej wymalowanie paru szubienic na kremlowskim murze. Daj Boże, by to był tylko Drzymalski. Ale chciejstwem niczego się nie załatwi. Potrzebne są pieniądze. Nie sięgając daleko… Gdyby ci policjanci i pogranicznicy z Westerplatte mieli lepszą motywację, zarabiali przyzwoicie…
– Będzie lepiej – zapewnił Ziętarski. – Już wnieśliśmy poprawki do przyszłorocznego budżetu. I tym razem pieniądze nie pójdą na wymiar sprawiedliwości jako taki. Policja, UOP, wojsko. Koniec. Prawnicy grosza nie zobaczą. Jak by nie było, to oni nas wpakowali w to bagno. Chcieli więcej pieniędzy i władzy, a my mamy teraz wojnę. Wiecie, czego najbardziej nie lubię w Drzymalskim? Że to nie ich wziął na muszkę.
* * *
Starszy posterunkowy Chyżewski dokopał się do kartki pod koniec zmiany.
– Sprawdź, czy w Ornecie zamieszkuje Jurzyniec Jerzy, pseudonim Gazrurka. Adres nieznany – odczytał na głos.
– Do mnie mówisz? – oderwał się od krzyżówki siedzący przy sąsiednim biurku sierżant.
– Nie, kurwa. Wychodzi na to, że do siebie. – Zerknął na zegar. – Mamy sobotę, prawda? Osiemnasta. O tej porze w czwartek dzwonili z wojewódzkiej i kazali jak najpilniej sprawdzić tego… – spojrzał na kartkę – Jurzyńca. Nienotowany, więc trzeba w ratuszu, nie? Wieczorem nieczynne, to piszę, kładę zmiennikowi na honorowym miejscu. Mija szychta, druga, wracam i co widzę?
– Też szybki jesteś – zauważył sierżant.
– Bo ją jakiś kretyn na koniec wepchnął! Ile razy się umawiałem z jełopami, żeby kłaść według ważności! A tu masz, o… Kradzież kury – z przodu. Rower zginął… no, dobra, rower niech będzie, dla niektórych to dziś majątek… Ale to na przykład: dzieciak sąsiadów stereo puszcza.
– Nie żołądkuj się. Może sprawdzili, tylko kartki ktoś nie wyrzucił. A jak z góry nie ponaglają, to znaczy, że im tak samo jak nam zwisa.
Chyżewski wzruszył ramionami i wrócił do uprawiania biurokracji.
– Czekaj no – sierżant uniósł twarz znad krzyżówki. – Jurzyniec, mówisz? Na Wojska Polskiego mieszkali kiedyś ci Jurzyńcowie. Ojciec miał takiego kumpla. Opowiadał, jak zaraz po wojnie organy z kościoła wymontowali, takie ołowiane, i na pociski do procy przerabiali.
– Mam nadzieję, że nie za to szukają tego naszego – roześmiał się Chyżewski. – Chociaż kto wie? Ksywa Gazrurka… Całkiem niedaleko. Uważaj, stary, bo jeszcze się okaże, że własnego starego będziesz musiał zaobrączkować. Może to ten śmieszny instytut od zbrodni przeciw narodowi się obudził? I chce ci ojca jako stalinistę antykościelnego posadzić?
– Takiego wała. Teraz to cerkiew, a kogo dziś cerkwie obchodzą. A stary był nieletni.
Pośmiali się, Chyżewski zanotował, jak szukać, i pojechał wypytywać o Gazrurkę. Sierżant nie umiał wskazać kamienicy, ale wszystkie były małe, poniemieckie jak prawie całe oszczędzone przez wojnę miasteczko, więc ustalenie, gdzie mieszkają Jurzyńcowie, okazało się dziecinnie proste. Chyżewski wspiął się po archaicznych, drewnianych schodach i zapukał do drzwi, opatrzonych mosiężną tabliczką „A. Jurzyniec”.
W progu stanęła pięćdziesięcioletnia, kompletnie pozbawiona entuzjazmu kobieta.
– Dzień dobry – uśmiechnął się. – Nie przeszkadzam?
– No… nie. Coś się stało?
Była zaniepokojona, ale to nic nie znaczyło. Chyżewski, jak cała policja, tonął w papierach i nie miał czasu na rozmowy z praworządną częścią społeczeństwa. Nie znali go, więc i bali się trochę.
– To drobiazg, proszę się nie denerwować. – Nadwaga, jedna litera przy nazwisku… Wdowa albo samotna matka. Takie miewają często synalków ancymonków albo na przykład amatorów za szybkiej jazdy, najlepiej motorem, bez kasku i po pijaku. Wolał nie ryzykować, że nie dość optymistycznym wyrazem twarzy spowoduje zawał. – Poproszono nas o ustalenie, czy mieszka tu Jerzy Jurzyniec. Nie wiem, o co chodzi, ale dzwonili z Olsztyna i… No, pewnie jakiś drobiazg. Może syn mandatu nie zapłacił albo co…
Nie złapała się za pierś. To już coś.
– Jurek to mój brat – powiedziała powoli, jakby ostrożnie. – Ale on się już dawno wymeldował. Z pięć lat będzie. A o co…?
– Mówiłem: nie wiem. Może mi pani dać jego nowy adres?
– On nie ma adresu. Wie pan: jeździ, szuka roboty… W tym wieku trudno o coś stałego. Czasem się kontaktujemy, ale to raczej on…
– No trudno – westchnął. – Do widzenia.
Rozdział 18
W pierwszej chwili Czernik pomyślał o grzybiarzach. Całe dwadzieścia siedem lat przeżył w mieście i z tym jednym kojarzył mu się las: z końcem wakacji i rodzinnymi wyjazdami po podgrzybki. To dlatego nawiedziła go ta niedorzeczna myśl. Na szczęście nie zdążył podzielić się nią z Klaudią. Wyszedłby na kretyna.
Motocykl, czarna bestia obwieszona brezentowymi torbami, stał oparty o drzewo niemal idealnie na osi ich marszu. Czernik skręcił natychmiast, mając nadzieję, że wlokąca się jego śladem kobieta po prostu nie uniesie wzroku. Zwłaszcza że miała głowę aż ciężką od niewesołych myśli. Nie udało się.
– Motor – usłyszał jej lekko zduszony głos. Zatrzymała się, przez chwilę patrzyła tępo, po czym nagle w jej szarych oczach rozbłysła nadzieja. – No, to chyba nie da rady… Ktoś łazi po lesie.
Czernik zaklął w duchu. Z przodu, tam dokąd zmierzali, widać już było w prześwitach jaśniejszą zieleń traw. Szukał odkrytej przestrzeni, z której łaskawe od paru dni słońce wypędziło zimowy chłód. Znalazł odpowiednie miejsce, może jedyne w tym cholernym, zasadzonym pod sznurek i przygnębiająco monotonnym lesie, gdzie każdy hektar wyglądał identycznie i gdzie po nogach ciągnęło zimnem. I akurat tu…
– Rozejrzymy się – mruknął.
– Po co? – wzruszyła prawie niedostrzegalnie ramionami. – Przecież nie będziemy tutaj…
– Zobaczymy – uciął. Szybko umknęła z oczami, chowając je pod rudą grzywką i udając, że ogląda coś, co przylepiło się do tenisówki. Nie dopilnował tej sprawy i zjawiła się przed supermarketem tak jak zawsze: w znoszonej podróbce adidasów, za szerokich, koszmarnych spodniach i szarym mysim swetrze z łatami na łokciach. Odstępstwem od normy był brak makijażu: powieki miała czerwone i opuchnięte, a usta blade, zaciśnięte w bolesną podkówkę niemal przez cały czas, z krótkimi przerwami na wymianę spojrzeń.
No i dobrze. Wcale nie była mniej ponętna z tą miną męczennicy. Łamanie jej oporu miało nawet swój urok. Czernik nie był jakimś zboczonym sadystą, jasne, że nie, ale z drugiej strony…
Oczami wyobraźni widział już jej nagie, szczuplutkie ciało rozpostarte na kocu. Była starsza od niego, przydałoby jej się nieco więcej krągłości na policzkach, o biuście nie mówiąc – ale poza tym była najładniejszą babką w całym sklepie.
Pewnie dlatego, zamiast zawrócić, poprawił koc pod pachą i skierował się ku przesłoniętej gałęziami maszynie. Nie wiedział, co chce ustalić. Sprawdził, że silnik jest zimny, ale nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. Trwał w przysiadzie, wsparty dłonią o potężny zbiornik, i zastanawiał się, jak przekonać Klaudię, że obecność motocykla nie ma znaczenia i że dwieście metrów dalej może śmiało zrzucić te łachy.
Nagle go olśniło. Inna sprawa, że dość późno. W drodze zamienili z Klaudią może ze cztery zdania i wszystkie bez wyjątku dotyczyły albo blokad, albo faceta, który sprawił, że stracili godzinę na wydostanie się z Olsztyna. A teraz widzi obwieszony ekwipunkiem motor, jakieś azjatyckie cudo o mocy ciężarówki, i na serio zastanawia się, czy to nie wędkarz. Jezu, co chcica robi człowiekowi z mózgu…
Dziwne: nie czuł strachu. Tuż obok mógł krążyć uzbrojony psychol, a on, zamiast wiać co sił, klęczał obok motocykla i zastanawiał się, co z tym fantem począć.
– Lepiej stąd chodźmy – dobiegł z tyłu stłumiony kobiecy głos. – Jeszcze pomyślą, że chcemy ich okraść.
Zignorował ją. Autorytet łatwiej buduje się, przyjmując do wiadomości słowa podwładnych i nie komentując ich. Odłożył koc, rozejrzał się i zaczął rozpinać pierwszą z brzegu torbę.
– Co pan robi? – Kątem oka dostrzegł, jak rusza nagle w jego stronę. Zniżyła głos niemal do szeptu. Była przestraszona, ale przede wszystkim zdezorientowana.
– Cicho – syknął. – Patrz, czy nikt nie idzie. I kucnij, do cholery. Nie może nas zobaczyć.
– Co? – nadal nie rozumiała, ale oczywiście zastosowała się do polecenia. – Czyj to motor? Pan go zna?
Nie odpowiedział. Oniemiał na widok tego, co kryła torba. Pociski. Osiem długich na całą wysokość parcianego bagażnika, smukłych walców i wrzecion o średnicy kilku centymetrów. Czernik, jak na przedstawiciela młodej elity przystało, wykręcił się od wojska i nie miał pewności, co konkretnie ogląda. Ale broń jako taką rozpoznał.
– O kurde…
Myślał gorączkowo, rozglądając się po wypełnionym słonecznym blaskiem lesie, gdzie plamy złota mieszały się z wszelkimi odcieniami zieleni i brązu, a nawet kałużami czerni, ścielącej się pod nisko rosnącymi gałęziami. Pusto. Cicho. Spokojnie.
Cicho? Nagle zdał sobie sprawę, że od początku nie słyszeli odgłosów z szosy. A powinni.
– To blokada – posłał Klaudii triumfalne spojrzenie. – Ukrył motor i poszedł w stronę drogi. Jezu, ale numer. Pamiętasz to pod Ostródą?
Poderwał się, przechylił nad siodełkiem, zaczął odpinać skośnie umocowaną, podłużną torbę, zaczynającą się przy bagażniku i opadającą łagodnie aż ku głowicy silnika. W podobnych futerałach wędkarze wożą sprzęt, ale jemu, jak każdemu miłośnikowi westernów, takie coś pod udem kojarzyło się mniej pokojowo – z zatkniętym pod siodło winchesterem.
To w środku nie było filmowym karabinkiem. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że spogląda na dwa egzemplarze jakiejś potężnej broni maszynowej, upchniętej w ciasnej torbie metodą „na waleta”. Dopiero gdy zaczął wyciągać ten wsadzony ażurową kolbą do góry, zauważył, że oba uparcie trzymają się razem i bynajmniej nie stanowią zwierciadlanego odbicia.
– O Boże – jęknęła Klaudia. – Przecież to… To musi być…
Karabin był tylko jeden, za to ogromny, niemal metrowy mimo wymontowania lufy i złożenia go na pół. Ciężkie, nieporęczne i chyba bezużyteczne w takim stanie żelastwo. Ale nie w tym rzecz.
– Cztery stówy – wymamrotał. – Masz pojęcie? Czterysta tysięcy! Wystarczy… – Posłała mu przerażone spojrzenie. – Poszedł polować na tych gliniarzy z blokady, założę się. To Szczytno, policyjna stolica Polski. Jak tu dostanie paru następnych… – Niemal wyrwał kieszeń ze spodni, szukając odpowiedniego narzędzia. – Kurwa… Masz nóż?
– Ja? Co… co pan chce zrobić? Lepiej stąd…
– Prawie pół miliona! – wyciągnął komórkę. – Nie strzelał, więc nie wróci tak szybko. Potrzebuję czegoś ostrego. Na dziurawych oponach nie zwieje.
– Chodźmy stąd – powiedziała dziwnie trzeźwym głosem. – To morderca. Nie powstrzymamy go. Szybko – wskazała najbliższe skupisko gęstych zarośli. – Zadzwoni pan, jak będziemy w bezpiecznym miejscu. Tu w każdej chwili…
– Nie rozumiesz, kretynko?! Nie dadzą ci czterystu kawałków za friko! Trzeba się czymś wykazać, załatwić porządną podkładkę! Jak udowodnisz, że to my dzwoniliśmy?
– Oni… To się nagrywa. Każde wezwanie…
– Gówno! Gliniarze nie dostają takich nagród, ale każdy dyżurny ma jakiegoś szwagra, kumpla… Nie zamierzam ryzykować. – Powoli się uspokajał, czerpiąc otuchę i wiarę z własnych argumentów. – To za duża forsa. Wystarczy, że ktoś zgubi nagranie, skasuje niby przypadkiem… A benzyniarze też się nie będą pchali z nagrodą, jak już Drzymalskiego złapią. Skorzystają z byle pretekstu, głowę daję. Podniósł karabin, szukając czegoś ostrego.
– Oszalał pan. – Klaudia najwyraźniej nie zrozumiała gestu. – Nawet pan nie wie, jak z tego strzelać.
Posłał jej zdziwione spojrzenie, w którym stopniowo pojawiało się coraz więcej zrozumienia.
– Myślisz, że moglibyśmy…?
– Żadne „my” – podniosła się powoli. – Ja się w to nie bawię. Mam dziecko, nie zamierzam dać się zabić w tym lesie.
Buntowniczym ruchem przerzuciła za plecy spięte w koński ogon włosy.
Czernik odłożył telefon na siodełko, poderwał się i złapał Klaudię za kark. Próbowała odskoczyć, ale nadal on tu rządził, więc na tej jednej próbie poprzestała.
– Nie bój się, idiotko – warknął. Obrócił ją bokiem i mało delikatnie, wyszarpując kilka długich rudych włókien, zdarł plastikową klamrę, spinającą włosy. – Cholera… Myślałem, że to szpilka… No nic, spróbujemy. A ty zobacz, czy nie ma czegoś lepszego w torbach.
Wyraźnie im nie szło. Pogiął drut, a Klaudia całą minutę zmagała się z paskami, oplatającymi skomplikowaną konstrukcję juków i bagażników. Za długo to trwało. Czernik nie uległ panice, jednak w którymś momencie wyzbył się nadmiaru ambicji.
– Gówno – sapnął. – Tak nie da rady.
– Tu są konserwy i… ale wielkie… i kule. Naboje – poprawiła się.
– Zostaw. Łap jakiś patyk i rób to, co ja.
Odkręcił kapturek, wepchnął drut w odsłoniętą końcówkę zaworu. Rozległ się wyraźny syk uchodzącego przez wentyl powietrza. Opony były szerokie, terenowe, więc choć Klaudii zajęło sporo czasu wyszukanie odpowiedniej gałązki, zdążył opróżnić przednie koło ledwie w połowie, nim posykiwanie mono zmieniło się w stereo. Za wolno. Zmienił chwyt, sięgnął po telefon.
– Pogotowie policji, słucham – rozległ się znużony kobiecy głos.
– Ja w sprawie Drzymalskiego, tego terrorysty… – Nie za mądrze to brzmiało, ale mniejsza o styl. Wielkiej forsy nigdy nie zdobywa się w eleganckim stylu. – Wiem, gdzie jest w tej chwili. To wystarczy, by dostać nagrodę?
– Proszę? – Chyba ją zaskoczył. Znakomicie. Tłumy wariatów, kawalarzy i chorobliwie podejrzliwych staruszek musiały zaczynać jakoś inaczej. Zwrócił na siebie uwagę, a to już połowa sukcesu.
– Z kim mówię? Chcę znać pani nazwisko, przydział i całą resztę. To za poważna sprawa… A tak w ogóle to Olsztyn czy może Szczytno?
– Olsztyn – rzuciła machinalnie. – Zaraz, powiedział pan, że wie, gdzie się znajduje Dariusz Drzymalski? Jest pan pewien? Uprzedzam, że numer pańskiego telefonu już został…
– I na to liczę – przerwał policjantce. – Niech pani posłucha: nie jestem sam i w razie czego mam świadków. Billing też się znajdzie. Więc nie róbcie żadnych numerów z nagrodą.
Milczeniem dała do zrozumienia, jak bardzo czuje się urażona. Albo po prostu przełączała go gorączkowo na gabinet jakiegoś ważniaka. Względnie czekała, aż rzeczywistość dogoni pogróżki i aparatura faktycznie zidentyfikuje dzwoniącego.
Nie dane mu było poznać prawdy.
– O Jezuniu…
Refleks go nie zawiódł. Jeden rzut oka na trupio bladą twarz Klaudii, ocena kierunku – i już pędził przez las. Nie oglądając się ani na kobietę, ani na telefon czy leżący w jagodowym zagajniku karabin.
* * *
Ktoś omal nie urwał mu ręki. Kostek najpierw poczuł podłogę pod stopami, a dopiero potem się obudził.
– Biegiem do akwarium! Drzymalski na linii! Chce tylko ciebie!
Dopiero na korytarzu oprzytomniał na tyle, by przypomnieć sobie, gdzie jest, co robi i co to za jeden ten Drzymalski. Trzy bezsenne doby i teraz, ledwie zamknął powieki, łobuz raczył się odezwać.
– Halo? To pan? – zwalił się ciężko na krzesło. – Jest pan jeszcze?
Aneta pokiwała uspokajająco, ale to było po tamtej stronie szyby. Drzymalski, ta primadonna czy może oszczędzający na impulsach kutwa, mógł się dziesięć razy rozmyślić.
– Jestem. Dzień dobry, panie redaktorze. Możemy pogadać?
– Oczywiście.
– Najpierw dobre wieści. Odwołuję zakaz jazdy ciężarówek w województwach z „P” w nazwie. Teraz nie wolno jeździć po Mazowszu. Ale nie o tym chciałem… Mam problem. Wie pan, co prawo wojenne mówi o szpiegach i dywersantach? To współczesne, aktualne?
Zdrzałkowicz posłał bezradne spojrzenie za szybę. W gromadce techników podsłuchiwaczy, nasłanych przez wszelkie możliwe instytucje, byli i ci w wojskowych mundurach. Jeden z nich, bodajże ten uwodzący Anetę, przeciągnął wymownie palcem po gardle.
– Rozstrzeliwuje się ich? – zapytał niepewnie Kostek.
– Właśnie. Tego może nie mówiłem, ale że macie wojnę ze mną, to i powiedziałem, i pokazałem. Nikt mnie raczej nie bierze za jajcarza, z którym można sobie pożartować, prawda?
– Prawda.
– I chyba mogę potraktować zgodnie z prawem wojennym kogoś, kto pomaga wam mnie zabić?
Kostek od początku bał się czegoś takiego. Pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi i które nie powinny padać.
– Do czego pan zmierza? – zapytał ostrożnie.
– Mam tu nieumundurowanych szpiegów wroga. Złapanych na gorącym uczynku, z telefonem w garści. Nie dość, że próbowali mnie wydać, to uszkodzili mój… powiedzmy: pojazd. Czyli dochodzi i sabotaż. Czapa jak nic, nie uważa pan?
Kostek przeciągnął językiem po zdrętwiałych ustach. Za szybą ktoś energicznie kręcił palcami młynka, zachęcając, by mówić, mówić za wszelką cenę. Łatwo powiedzieć…
– To… – musiał odchrząknąć – to będzie morderstwo. Zdaje pan sobie chyba z tego sprawę?
– Naprawdę pan tak myśli? – w pytaniu raczej nie było kpiny.
– A jak mam myśleć? Ktoś widzi przestępcę, dzwoni na policję… Nie jestem prawnikiem: nie wiem, czy można zostać ukaranym, jeśli się tego nie zrobi. Ale każdy przyzwoity…
– Ten łobuz, o którym mówimy, nie jest przyzwoity. Zostawił dziewczynę, a sam próbował uciec. Ale mniejsza z tym. Nie słuchał pan, panie Kostku. Mówię o wojnie. Przyzwoici obywatele w czasie wojny mogą szpiegować i dziurawić wrogowi opony. Ale inni przyzwoici obywatele, ci z drugiej strony, mają równie święte prawo i obowiązek wpakować im za to kulkę w łeb. Tak zawsze było i będzie. Na tym wojny polegają. I dlatego należy ich unikać.
– Pan nie może się uważać za normalną stronę w normalnej wojnie. Z całym szacunkiem…
– I tu się różnimy, bo się uważam. Myślałem, że zainteresuje pana przebieg rozprawy, ale skoro nie…
– Rozprawy?!
– Muszę ich osądzić i wydać sprawiedliwy wyrok. Pomyślałem, że może zechcecie w tym uczestniczyć. Obiecuję nie przynudzać. Z konieczności proces będzie krótki. To co, jest pan zainteresowany?
* * *
Telefon, ten walizkowy, odezwał się, gdy kończyli mościć legowisko pod noszami. Iza wracała właśnie z lasu z naręczem jodłowych gałązek, więc odebrał Kiernacki.
– Tak?
– Kiernacki? – Męski głos po drugiej stronie był mu zupełnie obcy. – Czy Dembosz?
– Dembosz zdecydowanie nie – posłał zdziwione spojrzenie kręcącej się po samochodzie Baśce. – A z kim mam przyjemność?
– Porucznik Fałęcki. Żandarmeria, a teraz Polskie Radio. Podano mi wasz numer na wypadek, gdyby pojawiła się możliwość porozmawiania z Drzymalskim. Nie słuchacie czasem Trójki? Wejdziecie na linię?
Kiernacki odruchowo kiwnął głową.
– Jasne… – przełknął z wysiłkiem ślinę. – To… już teraz? Mamy po prostu mówić?
– Za chwilę. Tylko się was zapowie. Moment.
Kiernacki, nagle sparaliżowany przez tremę, błagał go w duchu, by się pogubił w przełącznikach. Przynajmniej na kwadrans. Nie wierzył w aż takie szczęście, zaczął więc gorączkowo wymachiwać wolną ręką i dawać rozpaczliwe znaki Izie.
Rzuciła gałęzie i wspaniałym sprintem pomknęła między choinkami. Zdążyła. Wepchnął jej telefon, tłumacząc spiesznym szeptem, w czym rzecz. Chciała zaprotestować, ale ostatecznie kiwnęła głową, kliknęła jakimś klawiszem i odłożyła słuchawkę, przełączając dźwięk na głośniki komputera.
* * *
Samochód stał po wschodniej, ocienionej stronie walącej się stodoły. Liście zdziczałego bzu, porastającego ruiny poniemieckiego gospodarstwa lśniły nadal lekko różowiejącym blaskiem, ale tu, w gąszczu, było chłodno. Przez okna wlewało się do nowiutkiego peugeota wilgotne powietrze wieczora. Klaudia nie rozumiała, jak można spływać potem w takich warunkach. Sama też czuła wilgoć pod pachami, no i na związanych taśmą nadgarstkach, ale to, co się działo z Czernikiem…
Wtedy, w lesie, przebiegł naprawdę szybko ze dwieście metrów. A wrócił mniej spocony, choć Drzymalski przegonił go truchtem przed motocyklem.
No cóż – wówczas był przede wszystkim zły. Rozczarowanie i wściekłość, wywołana zmarnowaniem życiowej szansy, górowały nad strachem. Ale to było przed godziną. Potem Drzymalski posadził ją na tylnym siodełku motocykla, przyłożył pistolet do skroni, mruknął: „Jak spróbujesz wiać” – i rzucił Czernikowi kluczyki. Dopiero po półgodzinnej jeździe jakimiś miedzami zaczęła się domyślać, w czym rzecz. Chciał mieć oba pojazdy i oboje jeńców, a bał się zostać w miejscu, z którego dzwonili. Musiał więc zaryzykować.
Przeliczył się. W którymś momencie strach przeważył, Czernik postawił krzyżyk na zakładniczce i peugeot zerwał się do ucieczki. Bez sensu: na wyboistej dróżce motocykl dopadł go jeszcze szybciej niż w lesie.
Zostawił ją. Dwa razy. Więc może ten pot to po części i efekt wstydu? Unikał oglądania się na tylne siedzenie, gdzie ulokował ją Drzymalski. Inna sprawa, że i siedzący przy kierownicy morderca nie poświęcał jej wiele uwagi. Klaudia zastanawiała się, czy po wszystkim skorzysta z okazji i zgwałci ją gdzieś pośród ruin, ale była na tyle bystrą obserwatorką, by zdać sobie sprawę, że nie po to się tu zatrzymali.
– Dobrze słychać? – Drzymalski poprawił coś przy zestawie głośno mówiącym. – Przepraszam, ale Leszek nie wyraża chęci współpracy, a ja się na tym nie bardzo…
– Słyszymy pana – rozległ się przygaszony, ale wyraźny głos Zdrzałkowicza. – Proszę mówić.
– Dzięki. – Drzymalski oparł krótko ostrzyżoną potylicę o zagłówek, myślał chwilę. – Nie widzicie nas, więc może na początek krótki opis… Leszek, lat 27, zamieszkały w Olsztynie. Kawał byka. Przystojny, dobre ubranie, samochód za jakieś czterdzieści tysięcy, typ młodego rekina biznesu. Powiesz nam, skąd bierzesz forsę, Leszek?
Czernik poruszał jakiś czas ustami i Klaudii przemknęła myśl, że może napluć prześladowcy w twarz.
– Pracuję – ograniczył się do warknięcia. Drzymalski zmrużył nieznacznie oczy, nie gubiąc przyklejonego do ust uśmiechu. – Jestem kierownikiem działu w supermarkecie.
– I zarabiasz…?
– Co to ma do rzeczy? – w jego tonie strach zmagał się z otwartą wrogością.
– Ustalam okoliczności łagodzące. Klaudia na przykład jest u was ekspedientką. Dobrze mówię? – zerknął do tyłu. – Nie kiwaj głową. Słuchacze cię nie widzą. Czego, nawiasem mówiąc, powinni żałować. Klaudia ma… no, jest trochę starsza od Leszka, ruda, szczuplutka i bardzo ładna. Ubranie klasy lumpex, zero makijażu, na palcu ślubna obrączka. Nie wiem, czy to istotne dla sprawy, ale wygląda na kogoś, kto ostatnio płakał. Chyba że to uczulenie na kosmetyki. Więc jesteś ekspedientką w tym supermarkecie, tak?
– To znaczy… Teraz przenieśli mnie na magazyn… Ale byłam kasjerką.
– Ile zarabiasz?
Zanim zadzwonił do radia, wypytał ich o wszystko, więc teraz było trochę łatwiej. Wśród jej znajomych Trójka nie była zbyt popularna, ale w tej chwili słuchało jej pół Polski. Zaczynała dygotać, kiedy tylko otwierała usta.
– Na rękę, z rodzinnym to będzie… no, sześćset dwadzieścia. To znaczy… z nadgodzinami.
– Masz męża, tak? I to nie jest Leszek? – Skinęła głową, jednak tym razem nie upomniał jej. – Dzieci?
– Mamy córeczkę. Niedługo skończy sześć lat.
– Cienko. Jedno dziecko. Nie studiowałaś, prawda? Miałaś sporo czasu na drugie. Przepraszam, że tak z butami… Ale sądy takie są. Coś o tym wiem. Moją bratową w sprawie o gwałt przesłuchiwano w sali pełnej kumpli gwałcicieli. Obrońca pięć razy pytał, czy jest pewna, że sprawcy mieli prezerwatywy i jak może się przy tym upierać, skoro zawiązali jej oczy. „Taką ma pani praktykę? No proszę! A podobno co niedzielę chodzi pani do kościoła”. – Przerwał, chyba zły na siebie z powodu nadmiaru przepuszczonych do głosu emocji. – No, nie o tym… Dlaczego nie macie więcej dzieci, Klaudia?
– Nie stać nas – powiedziała cicho. – Mieszkamy przy teściach, w jednym pokoiku… Wie pan, jak to jest. A mała choruje. Pół pensji na leki idzie. Gdyby nie rodzice, to nie wiem…
– Mąż ma pracę?
– Nie. – Odetchnęła głęboko. – Musimy o tym wszystkim…?
– Nie musimy – powiedział spokojnie. – Ale pomagałaś Leszkowi. Próbowaliście mnie zatrzymać pół kilometra od policyjnej blokady i wystawić na odstrzał. Za coś takiego na wojnie dostaje się kulę. Bez względu na płeć.
– Zabije nas pan? – W wyobraźni umarła już z tuzin razy. Może dlatego względnie łatwo przychodziły jej takie pytania.
– To psychol – nie wytrzymał Czernik. – Myślisz, że po co się w to bawi?
– Za obrazę sądu otrzymujesz pierwszy punkt karny. Ostrzegam: w moim kodeksie za dychę dostaje się kulkę. Za odmowę zeznań też są punkty karne. Więc jeszcze raz: ile zarabiasz w tym supersklepie?
– Netto… nie pamiętam dokładnie…
– Oho, kawałek jak z polityka. To nie ja, to żona, tak? I nie dla pieniędzy, tylko dla narodu? Przykro mi, Leszek. Wkurwiłeś mnie. Zawsze mi się nóż w kieszeni otwiera, jak słyszę to ich gadanie o braku zainteresowania forsą. Drugi punkt karny. Mów dalej.
– Cztery dwieście.
– No i widzisz? Przypomniało się. To dlatego, że nie masz żony? Pytanie do słuchaczy: czy nie lepiej byłoby wybierać do władz kawalerów? Przynajmniej chodzą po ziemi… Kogo utrzymujesz z tych czterech dwustu?
– Jeszcze się nie ożeniłem.
– Czyli siebie samego. Niedobrze. Nie jestem na bieżąco, ale średnia płaca to coś koło dwóch tysięcy, tyle że brutto. I dwóch na trzech pracujących zarabia poniżej średniej. Czyli, jak by nie patrzeć, jesteś finansowa elita. Nie umarłbyś z głodu bez tych czterystu tysięcy za moją głowę.
Czernik zawahał się. Mógł milczeć, wybrał jednak odpowiedź.
– Ja nie dla pieniędzy… Mnóstwo ludzi zabiłeś. Dzieci, kobiety…
– Nie dla pieniędzy? Powiedzmy, że wierzę. Więc dlaczego?
– Przecież mówię… Chciałem ratować ludziom życie.
– Narażałeś się dla całkiem obcych ludzi? Państwo tego nie widzą, ale Leszek właśnie kiwa głową. No cóż. Jak rozumiem, poglądy ci się od tamtej pory nie zmieniły? Pięknie. Wobec tego przeprowadzimy mały test. Klaudia, co to jest?
– No… telefon. Komórka.
– Brawo. Ale nie taka sobie zwykła. To detonator. Mam tu zakodowane kilka numerów innych telefonów, podłączonych w tej chwili do ładunków wybuchowych. Włączamy pamięć… o, już. Od tej chwili naciśnięcie niektórych klawiszy robi bum gdzieś w Polsce. Może nikogo nie zabije, ale może i zabije. Teraz kładziemy telefon przed Leszkiem. Zadanie jest proste: wkładam ci długopis w zęby, a ty naciskasz dowolny numer. Zauważ, że może ci się udać. Jeśli dobrze pamiętam, trzy się zwolniły. Może nikogo nie skrzywdzisz. Ale masz tu też na przykład śliczną bombkę schowaną w płockiej rafinerii… Wiesz, jak wygląda płonąca rafineria? Aż strach mówić. Mamy sobotę, więc usmażysz trochę mniej ludzi – ale jednak. Oczywiście możesz pozostać konsekwentny i odmówić. Wówczas ja rzucę tą oto monetą. Orzeł oznacza twój odlot do nieba. Zrozumiałeś zasady?
– Ty… – Czernik popisał się refleksem i nie dokończył.
– Możemy nie grać – oznajmił łaskawie Drzymalski. – Ale to będzie oczywisty dowód rozmijania się z prawdą. To jak: moneta, długopis czy dwa punkty karne?
– Dwa?
– Marnujesz mój czas, a policja szaleje. Pośpiesz się, bo dorzucę…
– Niech będą punkty – mruknął Czernik.
– No, no… Masz już cztery, wiesz? Prawie w połowie jesteś martwy. Na pewno tego chcesz?
– Na pewno!
– Nie krzycz. To sąd. – Drzymalski zrobił krótką przerwę. – Kiedy was spotkałem, bawiliście się w partyzantów. Ale nie po to przyjechaliście do lasu, prawda? Niosłeś koc, a Klaudia ma tu torbę z różnymi… – nie dokończył. – Co to miało być? Randka w wydaniu dla dorosłych?
Klaudia spoglądała z nadzieją na Czernika. Nie oczekiwała od niego otuchy. Chciała po prostu wiedzieć, jakie w nim budzi emocje. Dać mu szansę, gdyby znalazła w rozbieganych oczach coś zbliżonego do prośby albo skruchy.
Nie spojrzał do tyłu. Głupi drań.
– Ja też…? – uśmiechnęła się blado do wpatrzonego w nią Drzymalskiego. – Też za dziesięć punktów?
– A co, chcesz trochę pokłamać? Nie, Klaudio. Jestem staroświecki. Rozstrzeliwanie kobiet mnie nie pociąga. Wolałbym, byś się wytłumaczyła z tego, co robiłaś. Ale nie kłam.
– Nie chcę o tym mówić – powiedziała trochę płaczliwie.
– Mleko już się rozlało. Dużą macie słuchalność, panie Kostku?
– Sporą – rozległ się poważny głos Zdrzałkowicza. – Jeśli wolno… Mógłby jej pan nie męczyć? Chyba wszyscy zrozumieliśmy, w czym rzecz. To zaczyna być okrutne.
– Sąd ma za zadanie ustalić fakty bez żadnych niedopowiedzeń. Sam pan powiedział: wszyscy zrozumieli. Mamy koc, odludne miejsce i dwoje młodych, o torbie nie wspominając. Kończę na tym etapie i połowa Polski ma Klaudię za puszczalską, żeby gorzej nie powiedzieć. Matka, żona… Jak znam rodaków, to na niej powieszą wszystkie psy, a nie na jurnym kawalerze. Problem w tym, czy słusznie. Kawaler ma święte prawo ciągnąć mężatki na koc, ale pozostaje kwestia metod. Nie widzi pan jej twarzy, a ja widzę. Może marny ze mnie ekspert, ale to nie są oczy zakochanej kobiety. Czy chociaż dobrze się bawiącej. Mam rację, Klaudio? Przyjechałaś tu puszczać się dla przyjemności?
– Dlaczego pan mi to robi? – pociągnęła nosem, wycierając łzy związanymi rękoma. – To takie zabawne? Rozwalać komuś rodzinę?
– Z kasy trafiłaś do magazynu. Krótko mówiąc: dźwigać worki. To nie awans, prawda? Leszek, co jest u was niżej niż magazyn? Bruk, tak?
– Ja jej nie… Nie dawała sobie rady. Były skargi, nie mogłem… To dyrektor…
– Rozumiem. Marna pracownica, nie przykłada się, ale ambicje ma duże, więc co robi? Skacze ochoczo szefowi do łóżka. Samo życie. Tak z wami było, prawda?
Czernik milczał jakiś czas.
– No… może nie całkiem… Nie chodziło o pieniądze czy awans. Po prostu… no wie pan. Wpadliśmy sobie w oko. Nikt nikomu niczego nie obiecywał. Klaudia nie jest żadną… to porządna dziewczyna.
– Ty skurwysynu… – Nie krzyczała tylko dlatego, że emocje trzymały ją za gardło jak stalowe kleszcze. – Skargi? Dyrektor, tak? W oko mi wpadłeś? Ty gnoju zawszony…
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że Leszek nadużył stanowiska, by zdobyć ukochaną kobietę? – oburzył się fałszywie Drzymalski.
– On i kochanie? Niech mnie pan nie rozśmiesza! Rżnie wszystko, co chodzi po sklepie i nosi spódnicę! Te starsze i brzydsze po trochu pozwalniał, żeby dla młodych dup zrobić miejsce, dla świeżego towaru! Na co się gapisz, bydlaku? Może nie?
– We łbie ci się pomieszało, ty…!
– Powiedział, że wylecę, jak z nim na daczę nie pojadę! I bym wyleciała! Nie ja pierwsza i nie ostatnia! Pomieszało się?! A Anka Sochacka to co? A…
– Bez nazwisk, jesteśmy na antenie – upomniał Drzymalski.
– Jaka ja durna byłam… Nie chciałam wierzyć, w głowie mi się nie mieściło… Ma forsę, świetną pracę, samochód… Mógłby mieć dziewczyn jak… Myślałam: plotki. Że jak zwalniają, to ze złości jedna z drugą takie rzeczy opowiada… Że to dlatego, że go nienawidzą. Bo cię nienawidzą, palancie! Nie gap się tak, nie rób zdziwionej miny! Myślisz, że co?! Jak szmatami pomiatasz; byle co i krzyk, fora ze dwora! W łyżce wody by was wszystkich, całą zasraną bandę krawaciarzy…
– Klaudio, ludzie słuchają – powiedział z wyrzutem Drzymalski.
– A niech słuchają! Przedtem to chociaż za związki się wylatywało, jak się ktoś zapisać próbował! A teraz co? Dupy nie dałaś? Trzeba było dać, praca to praca, mąż nie musi przecież wiedzieć! Poszłam do niego, mówię, że z jednej mojej pensji i renty teścia pięć osób musi wyżyć, proszę, błagam, a ten…
– Już dobrze, wystarczy. I nie płacz. Było, minęło, a na daczę nie dojechaliście. Umówmy się tak. Powiesz mi, ale na ucho, co to za sieć, ten wasz market. Za to, że na ucho, dyrektor sieci zaangażuje cię na stanowisko Leszka. Powiedzmy: z dwudziestoletnim kontraktem. Jutro podpisze u notariusza odpowiedni dokument. W razie zwolnienia, mniejsza o powody, mają ci wypłacić całe dwudziestoletnie pobory. Alternatywa jest następująca: zaczynam uprawiać antyreklamę waszej firmy. A słuchalność mam ostatnio niezłą. No i biorę ją na muszkę. Wpadający przez dach granat moździerzowy to marna promocja, prawda? Klienci potem mogą nie wrócić. Straty nieporównanie większe od… Zaraz, ile tego będzie? Dwadzieścia lat razy dwanaście, razy cztery dwieście… Leszek, jesteś pewnie po marketingu czy innej ekonomii… policz, co? Masz minutę. Jak zdążysz, nie będzie punktów karnych. Ale jak nie, to znaczy, że robiłeś szefów w konia. Przepłacali cię. Za nasze, klientów, pieniądze. Czas, start.
– Ty kutasie…
– Obraza sądu. Piąty punkt karny.
– Rozwalą cię, czerwona świnio! Jesteśmy pod Szczytnem, zabrał nas spod samej…!
– A prosiłem, prawda? Żadnych informacji. – Parę milionów wpatrzonych w radioodbiorniki ludzi usłyszało ze zdumieniem spokojny, ani trochę nie podniesiony głos Drzymalskiego. – Przecież to nic innego, jak następny akt szpiegostwa. I co ja mam z tobą zrobić? Ani odrobiny skruchy, prawdziwy fanatyk. Należą się dwa punkty karne. I dwa za to, co robiłeś tym dziewczynom. To razem dziewięć. Postaraj się z tymi rachunkami, bo głupio by było tak za matematykę…
* * *
– Chyba pan żartuje – powiedziała zimnym tonem kobieta w habicie.
– Nic nie poradzę, proszę pa… to znaczy siostro. – Oficer rozłożył bezradnie ramiona. – Sprawdziłem trzy razy. To u was. Pewnie wlazł przez mur i gdzieś w ogrodzie…
– Przykro mi.
– Ale od tego zależy życie ludzkie. Jeśli szybko znajdziemy ten drugi telefon…
– Przykro mi – dobiegł zza okutej furty pełen chłodu głos.
– Nie rozumie siostra? Mamy minuty, by ustalić, skąd dzwoni!
– A pan nie rozumie? To klasztor, nie centrala telefoniczna. Z Bogiem. I żegnam.
* * *
– Zabije go – stwierdziła Iza beznamiętnym tonem eksperta.
– Dobrze się bawi – powiedział niepewnie Kiernacki. – Może po prostu…
– Zabije go – powtórzyła twardo. Stali we czwórkę wokół zamienionego w radioodbiornik komputera, od czasu do czasu wymieniając pełne niedowierzania spojrzenia. – Musimy wkroczyć. Gorzej już nie będzie.
Kiernacki, lekko spanikowany, patrzył, jak schyla się i uruchamia tryb nadawania.
* * *
– Czas minął. I jak, Leszek? Policzyłeś?
Klaudia zdążyła. Dwieście czterdzieści miesięcy. Razy cztery, to dziewięćset sześćdziesiąt tysięcy. Jedna piąta z tysiąca razy dwieście czterdzieści, czyli dzielenie przez pięć, to daje czterdzieści i osiem… dodać… zaraz, ile to było…? Ostatecznie wyszedł jej milion i osiem tysięcy. Nie wiedziała, po co to robi. W ogóle nie kojarzyła tych liczb ze swoją osobą; były czystą abstrakcją.
Naprawdę to zrobi? Zabije Czernika? Chciała tego?
– Coś koło… – W pierwszej chwili nie zrozumiała. Głos Leszka drżał, łamał się. – Milion?
– Mnie pytasz? – zdziwił się Drzymalski. – Mnie do policji nie wzięli, bo maturę sobie darowałem po technikum. A z wojska wywalili jako mało rozwojowego. Tak w opinii stało: „żołnierz mało rozwojowy, nie zaleca się przedłużenia kontraktu”. Co prawda nie o to poszło, ale dokument jest dokumentem, prawda? Czyli tępy ćwok ze mnie. Jakbym liczył szybciej od pana magistra, tobym sklepowe panienki przelatywał i cztery dwieście trwonił, a nie wojował z Rzeczpospolitą.
– Jest tu ktoś, kto chce z panem pomówić – rozległ się głos prowadzącego audycję. Czy raczej: słuchającego audycji. – Pani porucznik, proszę.
Drzymalski posłał telefonowi zdziwione spojrzenie.
– Pani? Chyba nie naślecie na mnie jakiejś przemądrzałej okularnicy od czubków? Ładna chociaż ta pani psychiczna?
– Ładna. – Nowy męski głos. – Czołem, zbóju. Ile na fali?
Klaudia spostrzegła, że twarz Drzymalskiego tężeje w grymasie niedowierzania.
Dopiero po paru sekundach znów był sobą.
– No nie, jeszcze i… – urwał. – To pan kapitan?
– Ja. Przydzielili mnie do porucznik Dembosz w charakterze asystenta. Mamy cię namówić, żebyś przestał.
– Wzięli pana do psychicznych? Cholera… Przykro mi, że to przeze mnie. A tak w ogóle co słychać? Dalej pan skacze?
– Czasem pod koszem. Jestem wuefistą w ogólniaku. – Chwila przerwy z jakimś szelestem, może szeptami w tle. – Słuchaj, to nie moja sprawa, ale… Nie zabijaj go.
– Płacą dobrze? – Drzymalski jakby nie dosłyszał.
– W szkole? Cienko. A za te ćwiczenia… bo wygarnęli mnie jako rezerwistę, nie myśl, że się rwałem pod babską komendę… No, nieźle. Mam dostać dychę.
– Ze strzelaniem czy bez? – zapytał nieco ciszej.
– Nie chcę do ciebie strzelać. Ale to, co robisz, też mi się nie podoba. Długo jeszcze zamierzasz to ciągnąć?
– Zwycięstwo albo śmierć – zażartował. – Bez urazy, panie kapitanie, ale telefon kosztuje. No i muszę kończyć rozprawę.
– Panie Drzymalski. – Ten głos należał do kobiety, był miękki mimo powagi i jakby surowości. – Jeśli wolno… Niczego pan nie zyska, zabijając teraz Leszka. Zgnoił go pan i po raz kolejny wyszedł na dzielnego rycerza, pomagającego pokrzywdzonym dziewczynom. Lepiej tak to zostawić.
– To pani jest ta ładna?
Pięćset kilometrów dalej jasnooka kobieta obrzuciła nieokreślonym spojrzeniem stojącego obok mężczyznę. Nie odpowiedziała uśmiechem na jego blady uśmiech.
– Nie – powiedziała głośno i wyraźnie. – Po prostu w tej waszej speckompanii było trochę więcej rycerzy. Ale nie o mnie rozmawiamy. Daruje mu pan życie?
– To nie ode mnie zależy. Słyszała pani początek?
– Tak. Ma dziewięć punktów. Jeśli na tym poprzestaniecie, pan zachowa twarz, a on życie. I trafi przed prawdziwy sąd. Wykorzystywanie seksualne podwładnych to poważne przestępstwo.
– Aha. Gwałt też. Nie mówiąc o miażdżeniu czaszki kijami bejsbolowymi. Dam pani adres mojej rodziny; pogadacie sobie, ile polskie sądy wlepiają za takie numery.
Kobieta milczała parę sekund. Słuchaczom trudno byłoby się domyślić, że wykorzystuje tę pauzę, by porozumieć się wzrokiem z bratową rozmówcy.
– Tak się składa, że dzwonię prawie sprzed pana domu…
– Ja nie mam domu. Wasz rząd wykopał mnie z niego. Pisałem o tym do gazet, ale jakoś nikogo to nie zainteresowało. Widać mało medialny byłem. No więc teraz jestem trochę bardziej.
– Mówię o tym na kółkach. – Prychnęła cichutko przez nos i nagle w jej głosie pojawił się ton rozbawienia. – Swoją drogą to zrozumiałe, że rządowi nie na rękę ta pana historia. Wylatuje z własnego domu do barakowozu, a nazywa się ni mniej, ni więcej, tylko Drzymalski. A premier Bauer. Wyobraża pan sobie te wszystkie dowcipy?
Drzymalski potrzebował nieco czasu, by ochłonąć z wrażenia. Podobnie jak parę milionów słuchaczy.
– Panie kapitanie, ta kosa jest z wojska, czy może źle zrozumiałem?
– Dobrze zrozumiałeś. Ale chyba wiem, co masz na myśli… Słuchaj, Darek, jest tu twoja bratowa. Może zamiast brudzić sobie ręce tym popaprańcem, dopuścisz ją do anteny i dasz o wszystkim opowiedzieć? O to ci chyba chodzi, między innymi? Żeby się ludzie dowiedzieli?
* * *
– Jesteś pewien? – Mężczyzna w roboczym kombinezonie posłał zafrasowane spojrzenie siedzącemu w głębi furgonetki koledze. Tamten skinął obciążoną słuchawkami głową. Technik wzruszył ramionami, odchylił szerzej stalowe drzwiczki skrzynki rozdzielczej i ostrożnie wsunął do środka końcówki kabli.
Rozdział 19
Żabicki uciszył go gestem uniesionej dłoni, wskazał fotel. Nie sprawdzając, czy oferta zostanie przyjęta, otworzył barek.
– Nie piję w pracy – rzucił ponuro Kostek. Z fotela jednak skorzystał.
– Już nie w pracy. – Żabicki otworzył butelkę, nalał. – Nie gap się tak. Nie masz się czuć odwołany. Po prostu zdejmuję cię z dyżuru.
– Na żarty ci się zebrało?! Ten facet już pewnie nie żyje!
– Ustalmy jedno. – Włożył szklaneczkę w dłoń Zdrzałkowicza. – Wcale mi nie do śmiechu. I mam nadzieję, że też się nie będziesz śmiać, kiedy ci powiem, że był u mnie szef związków z poważnym ostrzeżeniem. Łamię kodeks i przeciążam cię ponad ustawowo przyjęte normy.
– Ty już…? – Kostek znacząco uniósł szklankę. – Czy może on?
– Zejdź z obłoków, Kostek. Wiesz, dlaczego nie kazali mi cię od razu zawiesić? Bo jak ogłuchły telefony, nie zacząłeś krzyczeć w eter o sabotażu i kneblowaniu ust mediom.
– Wygląda, że powinienem.
– Nie wiem, na co wygląda. Najpierw sam wielki szef opieprzył mnie, że dopuściłem do tego linczu, potem Ziętarski, bo zdjęliśmy Drzymalskiego i narażamy rząd na atak pod hasłem „cenzura wraca”. Wcale się nie zdziwię, jak się okaże, że to naprawdę była awaria.
– Nie obrażaj mojej inteligencji, dobrze? Właśnie mieliśmy się dowiedzieć, o co Drzymalskiemu chodzi, a tu pstryk – telefony się popsuły. Ojejku, a to pech. Przepraszamy państwa i w zamian proponujemy reklamę TP SA.
– Są awarie i awarie. Pomyśl: przecież Drzymalski nadal jest w grze, może pisać setkami listy i słać gdzie popadnie. Więc wcześniej czy później któryś zostanie opublikowany, w Internecie choćby. To tylko kwestia czasu i rząd o tym wie. Zresztą już teraz większość rozgłośni i gazet ma tekst tego sławnego ultimatum. Milczą, bo UOP prosił. Nie żądał, ale właśnie prosił. Argumentując, że w razie jakichś komplikacji mogą zostać oskarżeni o różne paskudne rzeczy.
– Na przykład?
Żabicki wypił spory łyk wódki, skrzywił się.
– On chce głów, Kostek. Mówię o Drzymalskim. Cała kupa facetów z Leska i okolicy wykręciła jego rodzinie kilka paskudnych numerów. Rząd ma doprowadzić do ich osądzenia i ukarania.
– No i…?
– Ci goście są pośrednio odpowiedzialni za śmierć prawie dwustu ludzi. To z tysiąc potencjalnych mścicieli. W takim gronie niemal na pewno znajdzie się ktoś, kto postanowi ukarać będących w zasięgu. Drzymalski nie jest. Wyobraź sobie, że mówimy, kto i jak skrzywdził Drzymalskiego i że temu komuś potem wsadzają nóż albo palą dom. Mamy oskarżenie o pomoc w przestępstwie.
– Ale pieprzysz. Po tych wszystkich latach wywlekania brudów nagle media zrobiły się takie strachliwe?
– Kostek, dwieście osób zginęło. Kraj jest u progu stanu wyjątkowego. Ktoś musi za to beknąć. Szykuje się trzęsienie ziemi w polityce. SLD może przestać rządzić. Pamiętasz Włochy? Cała klasa polityczna poleciała, bo ludzie zdali sobie sprawę, że to jedna banda równo obciążona grzeszkami. Drzymalskiego życie kopało po tyłku pod rządami wszelkich możliwych partii. Myślisz, że stary tłumaczył się przede mną? Guzik! Polecenie i koniec. Nie wiem, czym go wzięli, ale wiem, że on tu rządzi. W innych redakcjach jest pewnie podobnie, więc nie ma co podskakiwać, jak się chce pracować w zawodzie.
– Ale to się właśnie nazywa cenzura.
– Nie, Kostek. Cenzura to była za komuny. Teraz jest chłodna kalkulacja potencjalnych zysków i strat. Jeśli wszystkim wyszło, że lepiej zostawić tę sprawę, to i ja zostawię.
Zdrzałkowicz uniósł szklankę i opróżnił jednym haustem.
– Mogliśmy uratować ludzkie życie. – Dźwignął się. – Nadal możemy. Sieci komórkowych, póki co, nie gnębią awarie. Wystarczy, że…
– Nie – powiedział spokojnie Żabicki.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
– Wiesz, co robisz? Rozwalasz stację. Nie jesteśmy płytoteką. Nasi słuchacze trochę myślą. Wydaje ci się, że uwierzą…
– Daj spokój, Kostek. Idź, prześpij się, dobrze ci to zrobi. Bo i twój wizerunek się sypie. Przestajesz być bezstronny.
* * *
– To chyba wszystko – mruknęła Iza, ledwie Kiernacki z Baśką ułożyli Mirka w łóżku. Widząc zdziwione spojrzenie mężczyzny, dodała tonem usprawiedliwienia: – Dość narozrabialiśmy. Pani Barbara ma nas pewnie po dziurki w nosie.
Drzymalska sprawiała wrażenie kogoś, kto nie usłyszał. Pochylona nad łóżkiem, poprawiała poduszkę. Kiernacki starał się nie patrzeć w tamtą stronę, podobnie jak przedtem, podczas jazdy, uciekał wzrokiem, by nie oglądać przetaczającej się z boku na bok, obciągniętej skórą czaszki. Było znacznie gorzej niż wczoraj: wtedy nie musieli zaglądać w przerażająco puste oczy żywego manekina, doskonale bezmyślne, a przecież wciąż ludzkie. Kiedy go nieśli przez przedmuchiwaną wieczornym wiatrem łąkę, zaczęły łzawić.
Rozumiał Izę. I prawie dał się skusić.
– Poradzisz sobie? – zapytał cicho. Baśka odwróciła się i skinęła głową z roztargnieniem.
– Dziękuję. Pożegnajcie ode mnie Krzyśka.
– To ten kierowca? – nie zrozumiał Kiernacki.
– Dopierała – mruknęła Iza. Obrzuciła gospodynię uważniejszym spojrzeniem. – Nie ma sprawy. To dobranoc.
– Moment. – Kiernacki sięgnął po krzesło i usiadł na nim okrakiem, kładąc łokcie na oparciu. – Jak już tu jestem, chciałbym się dowiedzieć, o co w tej wojnie chodzi.
* * *
– A oni sami nie mogą? – Nadinspektor Janiak, szef mazowieckich policjantów, wrzucił kolejną pastylkę do szklanki. Czuł, że jego wrzód nie zadowoli się zwykłą dawką. Po zafundowanym władzom szoku Janiak dostał potężne posiłki i musiał łamać sobie głowę nad ich sensownym wykorzystaniem. Kiedy już przez to przebrnął, zbieg pojawił się na Mazurach i setki ludzi zaczęły odpływać do sąsiednich województw, zastępując problem nadmiaru problemem niedoboru. Sejm dołożył swoje, domagając się czterystu funkcjonariuszy do bezpośredniej ochrony budynków i dwóch tysięcy z przeznaczeniem na eskortę dla posłów podróżujących. Senatorowie, chwalić Boga, póki co kłócili się, ilu gliniarzy należy im się jako przedstawicielom izby, bądź co bądź, wyższej – chwilowo nie sformułowali więc żądań. Szef logistyki od rana gnębił Janiaka skargami na pustki w kasie i niemożność zakupu paliwa. Radiowozy, zwłaszcza te posyłane w okolice kompleksów leśnych albo w pojedynkę, gnębiła prawdziwa plaga awarii, a w miasteczkach, ogołoconych z nadwyżek sił interwencyjnych, z dnia na dzień o dziewięćdziesiąt trzy procent wzrosła liczba włamań i kradzieży samochodów. Podziemie jak zwykle szybciej i lepiej rozpoznało nową rzeczywistość i ktoś zdążył zauważyć, że pobieżne kontrolowanie co drugiego pojazdu – paradoksalnie – sprzyja przerzucaniu trefnego towaru na drugi koniec kraju.
A teraz jeszcze to.
– Wojsko nie ma takich uprawnień. Nawet żandarmeria, a ci są z łączności. Ich dowódca mówi, że mogą wejść przez mur, ale tylko z policją.
– Przez mur?! – zagrzmiał w słuchawkę. – Co on, drugiego „Wujka” chce urządzić?! Ani mi się ważcie wchodzić do klasztoru na chama!
– No przecież wiem… Ale cisną nas z centrum dowodzenia, panie inspektorze. Póki nie dostaną aparatu do ręki i nie sprawdzą numeru…
– Dobra, dobra, nie wymądrzaj się. Nic nie poradzę. Pogadaj z siostrami, powiedz, że pertraktujemy z biskupem i lada chwila dostaniemy pozwolenie na wejście. Niech się pochowają w celach czy gdzie im tam pasuje… Chociaż teraz, jak telefon zamilkł, to guzik da. Całe godziny trzeba go będzie szukać.
– To co, odpuszczamy? – w głosie oficera pojawiły się nutki nieśmiałej nadziei.
– A co, robota ci obrzydła? Masz iść tropem tak szybko, jak tylko prawo pozwala. Rozumiemy się? Tak, żeby potem nikt nie mógł się przyczepić do jednego słowa raportu.
– No, nie wiem… Właśnie dzwonił Drabiak. Podobno nie mogą złapać biskupa.
– Jak to: nie mogą?! Ktoś w kurii musi wiedzieć! To biskup, a nie jakiś wagarujący kleryk!
– Wiedzieć pewnie wiedzą, ale sam pan komendant powiedział: to biskup, nie kleryk. A mamy sobotni wieczór. Może jednak… Mamy wszelkie możliwe podkładki. I zagrożenie życia, i konieczność zapobiegania przestępstwu… nikt nie powinien się czepiać.
– Wiesz co? Idiota jesteś. Ci, co wpadli do „Wujka”, też to robili legalnie. I jak na tym wyszli? Masz mieć zgodę biskupa, rozumiesz? Choćby to miało trwać do wakacji.
* * *
– Wszystko zaczęło się od tego, że teść wziął kredyt. Pod sam koniec Peerelu. Mnóstwo ludzi się wtedy nacięło, niekoniecznie głupich czy niefrasobliwych. Był naprawdę dobrym gospodarzem, więc jakoś przeżył balcerowiczowski szok, ale potem już nigdy nie stanął na nogi. Wszystko się zmieniło, cała ekonomia…
– O ile to można nazwać ekonomią – wzruszyła ramionami Iza. Kiernacki posiał jej wymowne spojrzenie. – No co? Nie powiesz, że to miało coś wspólnego z racjonalnym gospodarowaniem.
– Nie. Powiem ci: milcz, kobieto.
Zaczerwieniła się, lecz usta zacisnęła posłusznie w wąską kreskę. Baśka uśmiechnęła się nieznacznie.
– W porządku. Ja też w ogólniaku nosiłam opornik. Żeby śmieszniej było, cała rodzina, może Darka wyłączając, sama sobie wygłosowała kapitalizm. Teść, Mirek, u mnie w domu wszyscy… Wściekałam się, że nie mam osiemnastki i nie mogę przywalić czerwonemu. Przeszło mi dopiero po studiach, jak zaczęłam uczyć głodne dzieci. Też zresztą nie od razu. Najpierw myślałam, że po prostu mają ojców pijaków. Albo zwyczajnie udają, w ramach uprawiania lewicowej propagandy.
– Nie jesteś stąd? – domyślił się Kiernacki.
– Spod Rzeszowa. Też ze wsi, więc się nie pocięłam, jak mnie tu Mirek przywiózł pierwszy raz. Właściwie fajnie nam się żyło. Kocham las. Zwłaszcza po paru godzinach spędzonych z bandą rozwrzeszczanych dzieciaków. Póki pracowałam, przyjemnie było tu wracać, łyknąć ciszy… Ale teraz, jak widać, nie pracuję. Kiedy się już wszystko zawaliło, żyliśmy z mojej pensji. Jak się ma małe wymagania, to można tak do końca świata, więc Lewandowski skorzystał z reformy oświaty i załatwił zamknięcie naszej szkoły. Zaczął delikatnie: od nacisków na dyrektora. Ale szef był w porządku, bronił mnie, no i cała szkoła poszła w diabły.
– Ktoś doprowadził do likwidacji szkoły, żeby panią…? – W głosie Izy krył się bezmiar niewiary czy wręcz otwartej negacji.
– Z armaty do wróbla, co? Ale to cudza armata, społeczna, więc niby czemu nie? Strzał nic nie kosztuje. W całej Polsce radni walą z takich armat. Sejm pisze ustawy pod konkretnych ludzi, rząd wprowadza cła, żeby pan Grabek konkurencji nie miał w żelatynie… Więc czemu nie?
Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, a Kiernacki zastanawiał się, w którym momencie stało się jasne, że nie będą przyjaciółkami.
– Lewandowski to ten…? – nie miał odwagi dokończyć.
– Mówię o ojcu. Nie, on mnie nie gwałcił. To nie ten typ łajdaka. Intrygi, łapówki, łganie w żywe oczy – to owszem. Ale nie przemoc. Za to synalek… Gówniarz od małego przywykł do bycia królewiczem. Ale po kolei… Ten dług z czasów Mazowieckiego ciągnął się za nami i zawsze żyliśmy na styk. Teść zresztą powolutku spłacał dług, więc bank kredytował. Głównie dlatego, że nie miał interesu w nasyłaniu komornika. To Bieszczady, stolica polskiej nędzy. Jak ludzie u nas choć część zobowiązań płacą, to już się ich szanuje. Ale kiedy Darek zawitał tu na stałe i dogadali się, że spróbują razem, we trzech gospodarować, pieniądze zrobiły się bardziej potrzebne. My dziecko planowaliśmy. Darek warsztat rozkręcał, ryby chciał hodować… Po tamtej stronie domu jest taka niecka, spora, gdyby ją wypełnić wodą z potoku… Wtedy chyba po raz pierwszy wkurzył się na władze. Chciał to załatwić legalnie, poszedł do gminy i zaczęło się… Na każdy papierek – pół roku czekania. Albo łapówa. A papierów z tysiąc powymyślali. Jak go wójt do Warszawy zaczął posyłać, do Ministerstwa Ochrony Środowiska, to trzasnął drzwiami i dał sobie spokój. Wziął pług, przeciągnął bruzdę, a kiedy na wiosnę wylało, woda sama spłynęła do niecki. Na narybek pieniędzy nie było, ale przynajmniej pola nam nie podtopiło, zbiory mieliśmy jak nigdy. Gmina oczywiście nasłała policję, ale że znaleźli dół z wodą po powodzi, ciężko było coś udowodnić. Sprawa w sądzie utknęła, do tej pory się procesujemy… Ale ogólnie to był marny rok. Darkowi warsztat nie wypalił. Okazało się, że ludzie są za biedni, by remontować samochody po legalnych cenach, a na czarno się nie dało, bo przez ten cholerny staw nachodzili go różni kontrolerzy. Ja byłam w ciąży, ginekolodzy głowami kręcili, mnóstwo pieniędzy na leczenie szło, do pracy nie mogłam chodzić… Bałam się, że wylecę, jak się to na miesiące przeciągnie. Więc któregoś dnia Darek przyszedł i mówi, że jedzie zarobić parę dolarów. Gdzie, jak, co? A on nic, uśmiecha się po swojemu i już go nie ma.
– Wcześniej nie próbował zahaczyć się w mieście? – zapytała Iza. – Młody, zdrowy facet; bez zobowiązań… Znalazłby coś.
– Próbował. Tyle że z obcych języków zna rosyjski, a teraz trochę serbochorwacki. Komputera nigdy palcem nie dotknął, w szkole o syrenach się uczył, nie mercedesach z elektronicznym zapłonem… No i papiery miał tylko z wojska. A jeszcze facet z meldunkiem w Bieszczadach. Co dowód pokazał, to mu proponowali połowę tego, co warszawiakowi. Wiadomo: bidul z pegeeru, za miskę zupy do roboty pójdzie. Popracował w paru firmach, przekonał się, że co zarobi, to na kwaterę i przeżycie wyda, więc cisnął to w diabły i wrócił. Jedyne sensowne pieniądze płacili mu, kiedy stał na bramce w jakimś nocnym klubie, ale na to okazał się za uczciwy. Któregoś dnia szef zebrał cały personel i powiedział, że jak przyjdzie policja, mają potwierdzić alibi jakiemuś bandziorowi. Bramkarze musieli ochraniać gości handlujących prochami; kiedy alfons dziwkę lał, to podtrzymać, żeby nie upadła… Takie tam niby drobiazgi. Ale jego szlag trafiał od patrzenia. W ogóle źle znosi i miasto, i chyba ludzi. Możecie się śmiać, ale za porządny jest, by żyć w społeczeństwie. W tym nowym przynajmniej. Nie wiem, skąd mu się to wzięło. Niby razem się z Mirkiem wychowali… Pewnie to dlatego, że nic mu w życiu nie wyszło. Był najlepszym strzelcem w Wojsku Polskim, dwa razy z rzędu wygrał krajowe zawody. A wyrzucili go z etykietką mało przydatnego. Jego, macie pojęcie? Faceta, który bierze kij, przywiązuje do niego finkę i po trzech godzinach wraca z lasu z dzikiem, przewieszonym przez ramę roweru.
– Kłusował? – zainteresowała się Iza.
– Nie – powiedziała powoli Baśka. – Polował.
– Poluje się z dubeltówką w kole łowieckim.
– W kole łowieckim morduje się zwierzęta dla przyjemności. On chodził do lasu, bo byliśmy głodni. I nigdy nie zastawiał wnyków. Ci, co zastawiają, też nieraz robią to z głodu, ale on niszczył każdą pułapkę, jaką znalazł. A jest w tym dobry. Zna te lasy lepiej od niedźwiedzi. Kiedyś paru wnykarzy próbowało mu wtłuc, ale w końcu się nie odważyli. Jak ktoś pracuje w lesie, lepiej, by nie miał Darka za wroga.
– Taki z niego Rambo?
– To kwestia cierpliwości – uprzedził Baśkę Kiernacki. – Dobry snajper musi być przede wszystkim nieludzko cierpliwy. On to potrafi. – Powrócił spojrzeniem do gospodyni. – Nie wiesz, dlaczego musiał odejść z wojska?
– To milczek, ciężko coś wydobyć. Wiem tyle, że rozpuścił żołnierzy w czasie przepustki, zamiast zaprowadzić na mszę. Chyba kapelan maczał w tym palce. W każdym razie, jak go wywalili, Darek przestał chodzić do kościoła. Chociaż za bardzo religijny to chyba nigdy nie był. Te dolary, które przywiózł… Pamiętam: Mirek zażartował, że powinien dać na mszę, a on powiedział wtedy, że ksiądz by się winem udławił, bo każda dwudziestka to jeden katolik mniej.
Kiernacki zrozumiał. Iza najwyraźniej nie. Baśka wyczytała to chyba z jej miny.
– Domyśliłam się, jak przysłał życzenia świąteczne na jugosłowiańskiej kartce. Nigdy nie mówił, co tam robił. Nie wiem nawet, czy to Bośnia, czy może Kraina… Raz tylko mi powiedział, że do cywila nigdy, ani razu… – Popatrzyła jakby prosząco na Kiernackiego. – To… możliwe?
Zastanawiał się parę sekund, potem nieznacznie wzruszył ramionami.
– Można się starać. Jak ktoś jest bardzo dobry, to może nawet mu się uda. Ale gwarancji nie ma nawet w przypadku arcymistrza. Nie na takiej wojnie jak bośniacka.
– Walczył w Bośni? – Iza sprawiała wrażenie lekko wstrząśniętej. – Tak po prostu? Wstał, ubrał się i pojechał zabijać ludzi?
– Nie zapominaj, że to żołnierz. – Głos Kiernackiego ochłódł, stał się niemal zimny. – Ty też możesz w każdej chwili dostać kałacha, sto naboi i trafić do okopu. Za to ci płacą.
– Pieprzenie. Jestem żołnierzem, jeżeli będę walczyć, to w imieniu narodu, a nie dla…
– Forsy? – dokończył. – A jak ci się zdaje, w imię czego walczą narody? Darek przynajmniej wybrał sobie stronę, która, jego zdaniem, miała trochę więcej racji.
– Dajcie spokój – wtrąciła się gospodyni. – Woda się zagotowała. Kto pije? Jest herbata, mięta i słodzik. – Oboje posłali jej dość mroczne spojrzenia. Uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Osobiście polecam miętę. Darmowa, własny zbiór.
Nie doczekawszy się konkretnych zamówień, wsypała do szklanek jakiegoś podejrzanego suszu, zalała wrzątkiem zdjętym z piecyka kozy, postawiła na stole słodzik.
– Nie zarobił na tej wojnie. I dumny też nie był. U nas wiele się nie zmieniło, dalej biedowaliśmy, więc kupił do spółki z kolegą furgonetkę i zaczął jeździć na Ukrainę po towar. Nawet nieźle im szło. Na początku. Bo potem pojawili się chłopcy Wesołowskiego i zażądali doli za ochronę. Wesołowski to taki…
– Wiemy – przerwał jej łagodnie Kiernacki. – I co? Postawił się?
– Jak na niego, to nawet nie. Zwodził tamtych, zaczął jeździć dookoła, przez Przemyśl, bo tu u nas Wesołowski ma podobno wszystkich celników w kieszeni. Spółka się rozpadła, bo przy takich trasach ledwie wychodzili na zero. Darek zaczął chodzić na dziko, przez zieloną. Raz nawet… – uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – To było po tym, jak nas eksmitowali. Poszłam z nim; nie wiem, co mi odbiło. No i przekonałam się, jaki to ciężki kawałek chleba. Nie dziwię się, że to rzucił. Azjaci zaczęli tędy chodzić, strażnice dostały kupę nocnych lornetek, większe limity paliwa, motory… Coraz większe ryzyko, więc Darek wrócił do mrówkowania. Nosił to, co legalne, i nawet w dozwolonych ilościach. Zarobek marny, za to stały. Tyle że tamci zapamiętali go sobie. Któregoś dnia celnik wygarnia Darka z kolejki, bierze do biura razem z jakimiś facetami, też niby wracającymi z tamtej strony. Trzech, same młode byczki, ale Darek zorientował się dopiero, jak mu ten celnik z szuflady do plecaka jakieś ofoliowane zielsko wepchnął. Nawet się nie krył, po prostu wsadził i mówi: „No proszę, narkotyki przemyca”.
– Tak po prostu? – w głosie Izy był wprawdzie odruchowy sprzeciw, ale niedowierzania już zabrakło.
– A czemu nie? Trzech postronnych świadków, a żaden oficjalnie pieniędzy od Wesołowskiego ani Lewandowskiego nie brał. A choćby i brał, to ani policja, ani prokurator nie raczyli sprawdzić, chociaż prosiliśmy. No i celnik, z definicji uczciwy. Darka szlag trafił. Złapał tamtego za krawat, zaczęła się szarpanina… Pogotowie go zabrało z przejścia, taki był skopany, ale celnikowi szczęka poszła i nos, a ci trzej też marnie wyglądali po wszystkim. Dzięki Bogu nie spodziewali się, żaden noża nie wziął… Ale ze szpitala trafił prosto do aresztu, a potem raz dwa go osądzili i skazali.
– Za całokształt? – domyślił się Kiernacki.
– Przemyt, narkotyki, napaść na funkcjonariusza. Nie był karany, ale prokurator zaczął od ośmiu lat. Goli byliśmy, więc Darek dostał obrońcę z urzędu. Potem się okazało, że sędzia co drugi weekend spędza u Wesołowskich. Wyznaczył do sprawy jakiegoś alkoholika, który notorycznie nie zjawiał się na rozprawach. Ale i tak pan sędzia dał pokaz stronniczości. Na folii nie ma odcisków Darka, a celnika są? Ciach – usuwa worek z postępowania. Ale oskarżenia o handel – już nie. Co ci trzej niby świadkowie robili na przejściu bez jednego bagażu? Turyści, panie oskarżony. Bez bagażu, bo na krótko. I tak dalej. Parodia, nie proces. Darek sam się musiał bronić. Wynik był taki, jak należało oczekiwać. Teść wziął jakąś zbójecką pożyczkę, zastawił dom i znalazł najlepszego w Rzeszowie adwokata. Wnieśliśmy o unieważnienie procesu z powodu niewłaściwej obrony. Mecenas był dobrej myśli, a teść tak mu wierzył, że nie patrzył, co podpisuje. Były senator, za komuny politycznych bronił, mało co nie internowany… I w Rzeszowie prawie wszystkie procesy wygrywał. Dla Darka też wywalczył w drugiej instancji trzy lata, więc niby dobrze mu poszło. Tyle że potem przysłał rachunek. Niby wszystko się zgadzało: uprzedzał teścia, że bierze setkę za godzinę, a jak potrzebuje pomocy z zewnątrz, to nawet więcej. Ale teść był zwyczajnym, porządnym człowiekiem. Do głowy mu nie przyszło, że można tak zdzierać z ludzi. Myślał, że to dotyczy samych rozpraw, godzin spędzonych w sądzie. A ten skurwiel… przepraszam panią porucznik, działacz podziemia czy nie, dla mnie to już zawsze będzie zwykły gnojek… no więc policzył sobie wszystko. Jak mu się w nocy Darek przyśnił, też osiem godzin dopisywał. Teść uznał, że się sekretarce zera pomyliły. Dwieście pięćdziesiąt godzin pracy, macie pojęcie? I nagle rachunek: dwadzieścia dziewięć tysięcy. Oczywiście nie zapłaciliśmy – niby z czego. No to pan mecenas, nie bawiąc się w ponaglenia, po prostu złożył wniosek u kolegów sędziów i raz dwa wpadł tu komornik. Bank, kiedy się dowiedział, też dołożył swoje. Mecenasa chyba oni spłacili, w zamian za wycofanie roszczeń, a ziemia i dom poszły pod młotek. Lewandowski już wcześniej przyjeżdżał do teścia z propozycją kupna, więc niby nic dziwnego, że stanął do licytacji. Tyle że on jeden. Podobno zapłacił jakieś śmieszne pieniądze. Bank był do tyłu, ale formalnie wszystko się zgadza: jest upadłość, licytacja się odbyła, dyrektor filii kryty. Nikt nie udowodni, że wziął łapówkę od Lewandowskiego.
– I co dalej? – zapytał Kiernacki, sącząc napar.
– Poszło z górki. Teść nie przeżył eksmisji. Zawał. Mirek się zawziął, przenieśliśmy się do tej budy i żyliśmy z mojej pensji.
– Zaraz, czegoś nie rozumiem… Czyja to ziemia? – stuknął obcasem w podłogę. – Mówiłaś, że Lewandowski zlikwidował szkołę. Skoro więc miał już to, co chciał…
– Nie miał. I dalej nie ma. Teść się rozwiódł dawno temu, a tę część działki zabrała mu żona. Jest zapisana na synów, nie obciążały jej długi. Nie wiem, co Lewandowski planuje tu budować: nartostradę czy może kemping, ale cokolwiek to będzie, najwyraźniej wymaga i tego kawałka doliny. Dlatego tak nas dusił.
– A Mirek nie chciał ustąpić.
– Może by się jakoś przełamał. Ze względu na mnie. Męczył się, wstydził, że żonie takie życie zafundował… ale problem w tym, że Lewandowski też tak myślał. Liczył, że pęknę, przycisnę męża i zmuszę go, by sprzedał te resztki. Widzicie, jak to wygląda – rozejrzała się po obłażącym z farby, zagrzybionym wnętrzu. – Normalna kobieta rzuciłaby to, darmo oddała. Więc zaproponował pięćset złotych i czekał. Pięćset, dobrze słyszeliście. W knajpie większe rachunki płaci. Chyba mu trochę plany popsuliśmy, więc na koniec próbował nas jeszcze upokorzyć. No to powiedziałam Mirkowi, że nie, że i po moim trupie. Zdechnę, a nie ruszę się stąd. Też Drzymalska jestem, bądź co bądź.
– To nie było mądre – powiedziała cicho Iza.
– Nie było. Ale naprawdę głupio zachowałam się poprzedniej zimy. Mrozy były jak cholera, a ja znów z brzuchem chodziłam. Mirek jakąś fuchę złapał, prawie do domu nie zaglądał… Raz wrócił w sobotę i znalazł mnie w łóżku prawie zamarzniętą. Nie mieliśmy opału, a uzbieranie w lesie suchych gałęzi to niezła harówka. Nie forsowałam się, myślałam, że jakoś donoszę… Te ściany są jak w namiocie, więc Mirek wpadł na pomysł, że mnie przeniesie na poddasze. Drogę przysypało, nikt tu nie zaglądał…
– Poddasze waszego dawnego domu? – upewnił się Kiernacki.
– Czy dawnego, to jeszcze nie takie pewne. Zaskarżyliśmy wysokość honorarium, i komornika, bo zajął dom ze wszystkim, co w środku, i bank, bo formalności nie dopełnił… Zebrało się tyle, że sprawa stanęła w sądzie i teoretycznie nadal możemy odzyskać przynajmniej dom. To o tyle ważne, że wtedy, półtora roku temu, sąd zabezpieczył sporne mienie do czasu rozstrzygnięcia. No i woda sodowa uderzyła nam do głowy. Przeprowadziłam się na poddasze. Można tam wejść z zewnątrz, starczy drabina. Są meble, ocieplenie, piec… Bajka w porównaniu z tym tutaj. Mogłam zostać sama od niedzieli do piątku i nie zamarznąć. Kaśka Frączak, znajoma z Zatwarnicy, wpadała czasem, pomogła, zakupy przyniosła… – Baśka przerwała na chwilę, spochmurniała. – A tego dnia akurat ja do niej poszłam. Była sobota rano, Mirek miał lada chwila wrócić. Chciałam się wykąpać, kupić świeży chleb… Jak szłyśmy w tamtą stronę, to nas taki terenowy samochód mijał, ale przedtem starszy Lewandowski swoim zajeżdżał, więc mi się nie skojarzyło, durnej babie… Zasiedziałam się u Frączaków. Kaśka postanowiła mnie odprowadzić. Przejmowała się tą moją ciążą, wiedziała, że dwóch poprzednich nie donosiłam… Nie wiem, może i dobrze, że poszłyśmy wtedy we dwie. Zawsze to obca osoba, nie wypada takiej łba roztrzaskać. Gdybym była sama, to kto wie…?
– Ten samochód to był młody Lewandowski? – bardzo cicho zapytał Kiernacki.
– On i jeszcze trzech innych. Musieli się dowiedzieć, że się na górę wprowadziłam. Czy Mirka się spodziewali zastać, trudno powiedzieć. W każdym razie wrócił, kiedy mnie nie było. Może się przestraszył, że coś mi… nie wiem. Kto zaczął, też nie wiem. Ale on to nie Darek. Zawsze był ugodowy, rozsądniejszy. Nie wierzę, by sam, na czterech… – zamilkła na chwilę. – Jak odjechali, znalazłam go w barakowozie. Łatwo było trafić, wlekli go za nogi, głową po śniegu. No, ale to dopiero potem. Bo najpierw zobaczyli, że idziemy, pozakładali kominiarki, poczekali na górze i…
Nie mogła dokończyć. Widać było, że chciała. Trochę bardziej zależało jej jednak na kryciu łez.
– Wszystko jasne. – Kiernacki doznał lekkiego wstrząsu, słysząc, jak łagodny zrobił się głos Izy. – Nie ma potrzeby… Omińmy ten fragment, zgoda?
Baśka kiwnęła głową, potem długo wydmuchiwała nos, kryjąc za chustką niemal całą twarz. Kiedy skończyła, wyglądała już prawie na spokojną.
– Przepraszam, normalnie się tak nie mażę… To dlatego, że wszystko na jeden raz. Gwałt. Mirek, Kaśka… Nawet się już nie zmartwiłam, jak po drodze jeszcze mi krew po nogach poszła.
– Straciła pani dziecko? – Kiernacki musiał wytężyć słuch, by zrozumieć pytanie Izy. Nad twarzą panowała. Nad głosem już nie.
– Straciłam męża – Baśka posłała jej dziwne, jakby wyzywające spojrzenie. – To był drugi miesiąc, nie ma o czym gadać. A Mirek… Umierał mi na rękach. Bo on nie żyje – obejrzała się na łóżko. – To już tylko ciało. Nie Mirek. Pani jest katoliczką, prawda? Ja też. Nie wiem, może nie dość uważałam na religii, ale moim zdaniem jego duszy tu nie ma. – Siedziała ze szklanką przytkniętą do ust, czerpiąc z naczynia jedynie ciepło.
– Jednego nie rozumiem – rzucił przez zęby Kiernacki. – Dlaczego Darek nie zaczął od Lewandowskich?
– To nie wszystko – uśmiechnęła się ponuro Baśka. – Prawdziwy cyrk zaczął się potem. Zawieźliśmy Mirka do szpitala. Był cały poobijany kijami, skopany. W moczu krew, żebra w kawałkach, połamane obie ręce, nos, czaszka… Lekarz dyżurny przez chwilę stał i nie mógł się zdecydować, z którego końca zacząć. A on, jak gdyby nigdy nic, nagle odzyskuje przytomność. Był oszołomiony. Zobaczył mnie i zaczął wołać, żebym uciekała, bo młody Lewandowski tu jest. Potem się zorientował, gdzie się znajduje, i już tylko trzymał mnie za rękę, mówił, że wszystko będzie dobrze… Nafaszerowali go prochami, ale to już później. Dwóch lekarzy przy tym było, trzy siostry… Przyjechał ordynator, obejrzał Mirka. I nic. Pytam, czy uratują go tutaj, czy nie trzeba wieźć do jakiegoś porządnego szpitala. Ten dyżurny podejrzewał wylew. A tomograf dyrekcja sprzedała, niby że już nienowoczesny, mało ekonomiczny… Ordynator oburącz się pod tym podpisywał. I nagle problem: bez tomografii nie mieli pewności, a bez pewności bali się wezwać śmigłowiec. Bo przy nieuzasadnionym wezwaniu kasa chorych obciąża szpital. No więc zastanawiali się, zastanawiali i dopiero jak Mirkowi się pogorszyło, odżałowali parę groszy i posłali go karetką. Najbliżej był Przemyśl, szpital wojskowy. Ale to nie ta kasa, więc powieźli go aż do Rzeszowa. Powinna jechać erka, ale ich też się pozbyli czy może mieli w remoncie… W każdym razie transportowali go zwyczajną, i to z pielęgniarką, nie lekarzem, bo wolnego też naturalnie nie znaleźli odpowiednio szybko. To akurat bez znaczenia, bo nie zaczął umierać po drodze. Gorzej, że bez wyników badań ci z Rzeszowa nie chcieli ściągać zespołu operacyjnego. Sobota, lekarze odpoczywają. Nie pod telefonem – za to trzeba ekstra płacić, a kasa wiadomo jak się pali do wydawania pieniędzy na jakieś głupoty. Chorągiewki powywieszać na gmachu, marmurami się obłożyć, to tak, ale żeby na przyspieszenie reakcji o marną godzinę… No i Mirek poleżał sobie jeszcze trochę, bo nie było komu podjąć decyzji o posłaniu taksówki po jakiegoś chirurga.
– Wierzyć się nie chce. – Kiernacki nie mówił szczerze: po prostu chciał dać jej szansę złapania oddechu.
– Jak w czarnej komedii, co? A jeszcze kierowca karetki przyznał mi się potem, że jechał na łatanej oponie i całą drogę modlił, żeby nie strzeliła. Ale do lekarzy nie mam aż takich pretensji. Szlag mnie trafia, kiedy myślę o prawnikach.
– Nie skazali tych gówniarzy? – zgadł.
– Cud, że w ogóle doszło do procesu. Prokurator nie wierzył, że zostałam zgwałcona. Ot tak, po prostu. Ma pani świadków? Nie? To do widzenia. Dobrze, że o poronieniu nic nie mówiłam, bo jeszcze by mnie o nielegalną aborcję oskarżył…
– Zaraz, a ta koleżanka? Zrozumiałem, że ją też…
– Wszyscy Frączakowie, cała rodzina, pracują w jednej przetwórni. Raz udało mi się dopaść Kaśkę i przycisnąć do muru. Powiedziała, że musi kłamać, bo ją szantażują. Poryczała się i uciekła.
– Wycofała zeznania?
– Tak. To znaczy… Wymogłam na sądzie, by ją wezwał, więc przysłała psychologa, a ten wykłada własne zaświadczenie, że panna Frączak doznała szoku, widząc zmasakrowanego Mirka, i w wyniku tego szoku nie pamięta zdarzeń z krytycznego dnia. Drugi ekspert, też wynajęty przez obronę, jeszcze mocniej przegiął pałę. Stwierdził, że jego zdaniem, chirurga z dwudziestoletnim stażem, Mirek doznał obrażeń, spadając z drabiny. Jak to mówił, to na sali nie śmiałam się tylko ja, przewodniczący składu sędziowskiego i on sam. Młody Lewandowski już nie wytrzymał, musiał gębę osłaniać. Inna sprawa, że wtedy jeszcze przynajmniej trafił do sądu. Bo potem ojciec wysłał go na studia do Stanów.
– Nie aresztowali ich?
– Ich? W ogóle nie było mowy o liczbie mnogiej. Jedna z pielęgniarek zgodziła się zeznawać. Z pięciu osób tylko ona… Potwierdziła, że Mirek mówił o Lewandowskim, więc prokurator nie mógł tak całkiem sprawy wyciszyć, ale nikogo więcej nie oskarżył. A młody Lewandowski nie posiedział ani minuty. Trzej kolesie dali mu alibi. Pewnie ci, co razem z nim nas tak obrabiali, bo dwaj mieli na tyle przyzwoitości czy może tak mało odwagi, że się nie zgodzili świadczyć przed sądem. Cała trójka zresztą dziwnym trafem porozjeżdżała się zaraz po świecie. Ale to bez znaczenia, bo prokurator całe oskarżenie oparł tylko na moich słowach. Z Kaśką nie chciał rozmawiać, list do niej posłał. Policji nie wiem, co powiedział, chyba że to rodzinna bijatyka, bo w ogóle żadnych śladów nie zabezpieczyli, zdjęć nawet nikt nie robił. Jeden z tych gnojków był tak bezmyślny, że zużytą prezerwatywę z całą zawartością po prostu wyrzucił za okno. Znalazłam, pognałam na komisariat. Przyjęli, owszem. I nawet nie zgubili. Ale okazało się, że to do niczego, bo nie ma prawnej podstawy, by przebadać kogokolwiek i sprawdzić, po kim ta pamiątka. Pan prokurator zasugerował, że może to mąż, więc mu mówię, że Mirek nie używa, a nawet jakby, to nie rzucałby gumami na lewo i prawo. To mi mówi z takim delikatnym uśmieszkiem: „Cóż, przy pani może nie”… Już na procesie prosiłam sędziego, by mnie skierował na test prawdomówności. Proszę bardzo. Termin – pół roku. Na własny koszt Z tym, że to żaden dowód. A na koniec oskarżony wyjechał na studia. Sąd przychylił się do jego opinii, że dla takich pierdoł nie warto sobie kariery naukowej niszczyć i co pół roku na rozprawę latać, więc oddalił sprawę. Aha, na pożegnanie wlepili mi tysiąc złotych grzywny za obrazę sądu. Dobrze, że akurat Darek wyszedł i miał kto Mirka doglądać, jak odsiadywałam te parę słów prawdy. – Odetchnęła głęboko. – To wszystko. Wyszłam, Darek polował, drewno znosił, czasem parę groszy zarobił… Prawdę mówiąc, zawaliłam sprawę. Powinnam zauważyć, że mu się pod czaszką gotuje. Ale tak się sobą i Mirkiem zamartwiałam, że całkiem… A teraz wszystko przepadło. Nie ma już żadnego Drzymalskiego, dla którego warto się tej ziemi pazurami trzymać. Obiecałam to Mirkowi, ale jakoś nie pomyślałam, że to miało być dla brata. Idiotka jestem.
– Nie jesteś – mruknął Kiernacki. – Niczego byś nie zmieniła.
Siedzieli w milczeniu. Robiło się ciemno, ale i tak nikt nie chciał ryzykować. Kiernacki trochę się zdziwił, kiedy Iza uniosła powoli wzrok, kierując go ku gospodyni.
– Mogę panią o coś spytać? To może być ważne. – Baśka bez namysłu kiwnęła głową. – Niech mnie pani źle nie zrozumie. Czy to możliwe… braciom często się to przytrafia… Czy pani zdaniem on panią… no, nie podkochuje się w pani po cichu?
Rozdział 20
Nie stanowili nawet drugiej linii obławy – ta przebiegała dwadzieścia kilometrów dalej, między Chorzelami a Myszyńcem. Stary polonez i przysłany z Warszawy volkswagen-bus wydawały się w takich okolicznościach grubo przesadzonymi siłami. Na odkrytej przestrzeni wokół mostu było jeszcze w miarę widno, ale w lasach już nie. W powietrzu, czasem nawet tu, sześćdziesiąt kilometrów od Szczytna, krążyły śmigłowce i samoloty; na drogach po tamtej stronie rzeki Orzyc policyjne wozy tworzyły korki, dostarczając niemałej rozrywki cywilnym użytkownikom szos. Nie było cienia szansy, by jakikolwiek samochód zdołał ominąć blokady, a jazda motocyklem po leśnych ścieżkach wymagała albo włączenia widocznego z nieba reflektora, albo żółwiego tempa. Dowodzący sześcioosobowym zespołem aspirant nie popełnił więc wielkiego błędu, pozostawiając ludzi na grzbiecie nasypu. Dolina Orzyca była tu płaska, zabagniona na przestrzeni kilometra, pokryta łąkami. Idealny teren do obrony. Sześciu mężczyzn z czterema karabinami miało prawo czuć się tu pewnie. W dodatku po tamtej stronie był najpierw pas lasu z jedną jedyną drogą, a dalej wieś, kontrolowana przez sąsiedni patrol.
Nieszczęście nadciągnęło pięć minut po komunikacie o eksplozji w Wielbarku. Stacja benzynowa wyleciała w powietrze po ostrzelaniu jej z broni automatycznej. Wszystkie wolne wozy mają niezwłocznie…
Było oczywiste, że to robota Drzymalskiego. Dużo później pirotechnicy znaleźli w pogorzelisku resztki mechanizmu zegarowego małej bomby, przyklejonej do dystrybutora paliwa. Drugi, identyczny, podłączono do sznura miniaturowych petard ukrytych w pobliskich zaroślach. Ustalono, że między domniemanymi strzałami a zapaleniem się dystrybutora upłynęło trochę czasu – najlepszy dowód, że ludzie zdążyli uciec i straty ograniczyły się do materialnych.
Ale to było potem. Aspirant i jego podwładni nie mogli podejrzewać, że sprawca jest całkiem gdzie indziej. Znajdował się za jedynym większym samochodem, który przejechał wieczorem przez most. Kierowca rozwożącej margarynę chłodni w ogóle go nie zauważył za szerokim zadem wozu. Miał na to za mało czasu: maszyna wyskoczyła z lasu tuż przed rzeką. Na nieszczęście dla policjantów, oba samochody i oni sami stali na biegnącej nasypem szosie, z dala widoczni i jednoznacznie się kojarzący. Chłodnia naturalnie zwolniła, dzięki czemu jadącemu za nią motocykliście łatwiej było utrzymać minimalny dystans i przygotować się do strzału.
Nie zaryzykował wjazdu między ustawione w szachownicę wozy. Tuż za mostem wdepnął ostro hamulec, zeskoczył z motoru, pozwalając maszynie zwalić się bokiem na asfalt, i otworzył ogień, ledwie obrys chłodni odsłonił pierwsze ludzkie sylwetki.
Trzej policjanci siedzący w wozach zginęli pierwsi, każdy od pojedynczego wystrzału beryla. Czwarty, wychodzący zza volkswagena, zdążył odskoczyć, wypłoszony rozpryskującym się szkłem, i do niego Drzymalski strzelił już serią. Kule gładko przebiły karoserię, przemknęły przez róg kabiny, przedziurawiły drzwi i – lekko tylko schodząc z pierwotnego toru – ugodziły mężczyznę w okolicach bioder. Ostatnia, podrzutem lufy posłana najwyżej, miała już za małą energię, by po przebiciu kevlarowej kamizelki poważnie uszkodzić ciało, lecz z czterech pozostałych dwie trafiły w cel i wdarły się wystarczająco głęboko. Policjant stoczył się z nasypu, padł twarzą w sięgającą do kostek wodę przydrożnego rowu i utonął, nim walka dobiegła końca.
Dwaj ocaleni znaleźli schronienie za samochodami. Leżący motocykl pozbawił Drzymalskiego możliwości posłania szybkiej serii z poziomu asfaltu, a kiedy przeskoczył na drugą stronę i zaczął padać, człowiek zza busa zbiegł na łąkę. Ten drugi wywalił pół magazynka przez szyby poloneza, a potem – ani trochę nie otrzeźwiony hukiem własnych strzałów – wziął przykład z kolegi i skoczył w dół. Głupio. Wybrał niewłaściwą stronę nasypu i Drzymalski z przyklęku wpakował mu trzy pociski w tułów.
Przez następne dwie minuty nic się nie działo. Jedynie chłodnia wpadła w rodzaj czkawki, hamując i przyspieszając na przemian. W końcu samochód się zatrzymał. Kierowca wyjrzał z szoferki i na pierwszy ruch dłoni Drzymalskiego wyskoczył, zbiegając na łąkę. Stał tam do końca, z wymownie podniesionymi rękoma, całą swoją sylwetką demonstrując posuniętą do maksimum neutralność.
Grobla była za niska – to przesądziło o losie ostatniego z policjantów. Nawet kładąc się na zbiorniku i trzymając lewego pobocza, Drzymalski nie był w stanie odjechać, nie ukazując się tamtemu. Nie mówiąc już o tym, że i w samochodach, i pewnie przy pasie policjanta znajdowały się nadajniki.
Drzymalski przesunął się możliwie bezgłośnie w stronę mostu, przyjął optymalną postawę i jednym zdecydowanym ruchem, z kolbą przy ramieniu, wyskoczył powyżej dzielącej ich linii. Tamtemu zabrakło elementarnej żołnierskiej wiedzy: nadal tkwił na wysokości volkswagena. No i spóźnił się. Ugodzony trzema pociskami zdążył jeszcze posłać w niebo kilka swoich. Potem znieruchomiał.
Drzymalski sprawdził motor, przewiesił beryla przez plecy, strzałami z pistoletu unieszkodliwił nadajniki w obu wozach i podjechał do chłodni.
– Niech pan sprawdzi, czy któryś żyje! – zawołał. – Ale policji niech pan nie wzywa przez pół godziny! Tylko karetka! Mam pana słowo?
Kierowca, niezdolny do formułowania jakichkolwiek słów, pokiwał skwapliwie głową. Motocyklista pozdrowił go żartobliwym salutem w amerykańskim stylu i pomknął ku odległym światłom wioski.
* * *
– Nie rozumiem, po co tam idziemy – poskarżyła się Iza. Wskazana przez Drzymalską ścieżka bardziej przypominała tor przeszkód, przynajmniej o tej porze. Porastający góry las pochłaniały resztki dziennego światła, a pod nogami, które ledwie widzieli, było wszystko: i placki porostów, śliskie jak lód, i kałuże, które okazywały się małymi studniami. – Cholerne wertepy… Trzeba było go poszukać i jechać samochodem.
– Młoda jesteś, krótko służysz – rzucił przez ramię Kiernacki. – Nic nie trwa dłużej niż szukanie szwejka, którego akurat potrzebujesz. A idę, bo chcę pogadać z Frączakówną.
– Nie wierzysz w opowieść o gwałcie? – Wyczuł ironię w jej głosie. – No proszę. A myślałam, że jesteś sercem po stronie pięknej Barbary.
– Słucham? – zdziwił się.
– Nie słuchaj, tylko idź. Nie mam ochoty tu nocować.
Szlak wzniósł się, potem gwałtownie opadł. W dole zamajaczyły pierwsze światełka wsi, ale uwagę Kiernackiego zwróciło coś innego. Znacznie bliżej, po lewej, gdzie powinna znajdować się droga, dopatrzył się jasnoszarej plamy samochodowego lakieru.
– Droga – skinął głową. – Myślałem, że jest dużo dalej. Wrócimy tamtędy. Takie skróty to ja olewam.
– Widocznie piękna Basia nie spacerowała z Darkiem po okolicy.
Ruszyli dalej. Dopiero kilkadziesiąt metrów niżej Kiernacki przetrawił to, co usłyszał.
– To miała być sugestia, że oni…? Naprawdę podejrzewasz, że był jakiś trójkąt?
– Nie zdziwiłabym się. Bezludzie, a w środku dwóch facetów i śliczna babka. Jest taki mechanizm, wiele razy opisywany. Nie zauważasz kobiety, dopóki ktoś inny po nią nie sięgnie.
– Mogę coś powiedzieć?
– Masz jedną gwiazdkę więcej. Zawsze możesz.
– Dzięki. Ona wcale nie jest piękna.
– Gdyby ją porządnie ubrać, ciut podmalować, uczesać… Nic dziwnego, że Dopierała z miejsca zaczął się ślinić.
– Dopierała? – zapytał zdziwiony.
– Wiesz co? Może ja poprowadzę. Głupio tak iść za ślepym przewodnikiem. Auu… Cholerne obcasy!
Dom Frączaków znaleźli bez trudu: stał dokładnie na wprost wylotu ścieżki, tak jak mówiła Baśka.
– Czego się chcesz dowiedzieć? – zapytała rzeczowo Iza, zrównując się z Kiernackim.
– A bo co?
– A bo to kobieta, prostaku.
– Aha, rozumiem. Ty mówisz, ja stoję obok? Racja. Dziewczynie łatwiej będzie…
– Ja mówię, ty stoisz obok. Ale chałupy, nie nas. I módl się, żeby w ogóle otworzyła usta. O takich sprawach nawet księdzu… – Znikła w drzwiach budynku. Odczekał parę minut. Nie wyleciała z hukiem, więc zaczął przechadzać się wzdłuż płotu.
Po kwadransie uliczką nadszedł pięćdziesięcioletni tubylec. Zawahał się, lecz ostatecznie przystanął obok Kiernackiego.
– …dobry – rzucił mrukliwie. – Pan do mnie? Bo syna nie ma.
– No… nie. Dzień dobry. Pan Frączak? – Mężczyzna skinął głową, przyglądając mu się nieufnie spod daszka przeraźliwie znoszonej czapki. – Jestem z porucznik Dembosz. Ona – podkreślił z lekka płeć – rozmawia właśnie z pana córką. Bo Ka… Kasia to pana córka?
– Porucznik? Z policji? Znowu chcecie dziewczynę po sądach ciągać?
– W policji już nie ma poruczników. Wojsko Polskie, do usług. I nie chcemy jej nigdzie ciągać. Tylko pogadać.
– Wojsko z moją Kaśką? Niby o czym? Pan to mi na wojskowego…
– Ale ona jest w mundurze – Kiernacki wskazał dom. – Bez obaw, przysłała nas Baśka Drzymalska.
Zbyt późno przypomniał sobie, że nad przyjaźnią obu pań wisi wielki znak zapytania.
Spojrzenie Frączaka zrobiło się jeszcze bardziej nieufne.
– Tak? – zapytał przeciągle. – To dziwne. Bo jej nie ma w domu. Wczoraj pogotowie po Mirka było. A ona za nim pognała do Ustrzyk.
– To było wczoraj – zauważył Kiernacki.
– Dziś też już jej szukali. I nic. Dom stoi pusty.
– Szukali? – Frączak nie podjął tematu; stał przed nim, spoglądając z wyzywającą nieufnością. – Ktoś pytał o Drzymalskich?
– A co to ja, biuro informacyjne?
– Panie Frączak, to ważne. Dzisiaj? To byli cywile?
– A kto ich tam wie. Różni się ostatnio kręcą i o Darka pytają. Ja tam za nim nie jestem, ale za wami też nie. Adres macie, to szukajcie.
Kiernacki zastanawiał się kilka sekund. Potem zrobił pół kroku naprzód. Nie próbował chwytać Frączaka za kołnierz, ale ruch miał swoją wymowę.
– Ci ludzie mogą chcieć skrzywdzić Baśkę – powiedział wolno i dobitnie. – Pana córka już ją skrzywdziła, ale zakładam, że musiała. Pan nie musi. Więc jeśli coś się Baśce stanie, wrócę tu i…
Nie zamierzał kończyć.
– Co pan taki…? – Frączak cofnął się. – Rano zajechali jacyś dwaj, pytali, którędy do Drzymalskich… Takim szarym wozem. Powiedziałem, że nie wiem.
Na koniec skłamał, ale to akurat nie miało znaczenia.
– Policja?
– No… chyba nie. Jeden to bardziej na bandziora wyglądał. Morda cała poobijana, na nosie plastry… Albo jak po wypadku. Nawet sobie pomyślałem, że to może któryś z tych, co to ich Darek minami…
– Do Drzymalskich… – Kiernacki nie tracił czasu, pytał już w marszu, idąc tyłem. – Szybciej drogą czy tą ścieżką?
Frączak gapił się na niego przez chwilę, po czym odruchowo kiwnął głową.
– Nie no… drogą ze dwa razy tyle… Panie, co pan?
Nie słuchał. Niemal sprintem pognał po własnych śladach. Na początku, przez pole, biegło mu się znakomicie. Wpadł na zbocze. Stok zrobił się stromy, lecz na razie nie miało to znaczenia. Próbował zdusić strach najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem – że to chłopcy Woskowicza.
Może się wygłupi. Wróć: na pewno się wygłupi. Trudno liczyć na dyskrecję Frączaka. Resztek szans na wyjście z twarzą pozbawił się z grubsza w połowie drogi, zdzierając z siebie kolejno kurtkę i sweter, które, ciśnięte w bok, zawisły na krzakach.
Ulżyło tylko trochę. Na szczęście niedługo potem ścieżka zanurkowała ostro. Niosła go teraz grawitacja; sam musiał jedynie uważać, by nie poniosła za daleko.
W końcu wypadł na otwartą przestrzeń.
Honker stał tam, gdzie go pozostawili. Nic się nie zmieniło, jedynie w okienkach barakowozu migotał odblask lampy naftowej.
Pobiegł w jej kierunku, ograniczając się do zatoczenia lekkiego łuku i wybrania trasy z krzakami w tle. Inna sprawa, że nie tyle kalkulował, co pozwalał nieść się dawnym, żołnierskim odruchom. Tak naprawdę wszystko sprowadzało się do jednego: kto pierwszy stanie przed Baśką. On czy tamci.
Wpadł na schodki wiodące do drzwi barakowozu, kiedy zza jednego z narożników wyskoczył mężczyzna z trzymanym oburącz pistoletem.
– Ręce! I ani ruchu, bo rozwalę!
Nawet będąc w szczytowej formie, Kiernacki nie mógłby zrobić czegokolwiek rozsądnego. Znieruchomiał. Stał, dyszał i czekał.
Drzwi uchyliły się, ukazując najpierw lufę pistoletu maszynowego, a następnie mężczyznę w skórzanej kurtce.
– No proszę – powiedział cicho facet z automatem. Kiernacki zdążył odnotować, że to bardzo klasyczny w kształcie i bardzo rzadki w Polsce MAT 49, po czym dostał lufą w twarz i runął na trawę.
– Czekaj no! – ten zza rogu był już nad nim, łapał go za kołnierz, sadzał. – Potem go rozwalisz. Sam przyszedł, bez dziewczyny.
Kolorowe plamy latały Kiernackiemu przed oczyma, z policzka kapała krew. Bolało, ale tylko ostrym, niegroźnym bólem rozdartej skóry. Kość i zęby nie ucierpiały. Straciłby oko, gdyby nie unik, ale wielkich powodów do dumy nie miał: napastnik nie bardzo nadawał się do walki wręcz. Jego zabandażowana prawa dłoń przypominała rękawicę boksera.
– Gdzie ona jest? – Głos połamańca brzmiał stosownie do stanu jego oblicza, był zniekształcony jak poobklejany plastrami nos. – Wiesz, że idziesz do piachu, nie? Ale może boleć bardzo albo trochę. Więc gadaj. Tylko szybko. Liczę do trzech i żegnasz się z…
– Autobus – rzucił pospiesznie Kiernacki. Nazwiska nie potrafił sobie przypomnieć, ale samego Klucznika pamiętał aż za dobrze. Nim u Wesołowskich pojawiły się radiowozy i karetki, napatrzył się na robotę swego buta. – Honker nawalił, pojechała organizować jakąś pomoc.
Pytanie – odpowiedź. Chyba to błyskawiczne tempo zbiło ich z tropu. Człowiek, który kłamie, potrafi odruchowo przeczyć, ale obmyślenie w miarę logicznej legendy musi potrwać.
– Pojechała pekaesem? – upewnił się ten młodszy, cały, zdrowy i lżej uzbrojony.
– Nie wiem, czy już. – Kiernacki mówił szybko, jak przystało na człowieka walczącego nadgorliwością o przetrwanie. – Ale na przystanek wyszła. Może jeszcze… Nie wiem o której…
– Kurrrwa! – Klucznik zbiegł po schodkach, zawahał się, kopnął go ze złością, ale bez brania porządnego zamachu. – Lecę. Ta suka drugi raz nie wlezie nam pod lufę. Dasz radę?
– Spoko – zapewnił młodszy.
– Tylko przetrzymaj żywych. Jakby zełgał.
Nie kończąc, Klucznik odwrócił się i pobiegł. Poruszał się zaskakująco lekko; Kiernacki ocenił, że dotrze do samochodu, a potem samochodem do Zatwarnicy szybciej niż on tutaj. Wróci, ma się rozumieć, jeszcze szybciej. Czyli koniec.
Poszturchiwany pięścią, wdrapał się do barakowozu. Dopiero teraz nozdrza odnotowały intensywny zapach dezodorantu. Eskortujący go młodzieniec miał ponadto sporo żelu we włosach, kolczyk w uchu i sygnet na palcu. Skórzana jak u Klucznika kurtka była dużo lepszej jakości, dżinsy markowe, a buty jak nic, włoskie. Elegant.
Baśka i szeregowy-kierowca siedzieli po turecku w najdalszym kącie. Nie związano ich.
– Klapnij se. – Elegant wskazał mu przeznaczoną dla więźniów stronę wozu. – Tylko żadnych gadek.
Pchnął Kiernackiego. Znów lewą ręką: prawą, ściskającą tetetkę przez cały czas trzymał z tyłu. Znał się na tym, co robi. Kiernacki usiadł obok gospodyni. Starał się nie zaglądać jej w oczy.
Przez kilka długich minut nic się nie działo. Siedzieli pod ścianą rzędem; pogrążeni we własnej samotności i najczarniejszych myślach. Elegant rozsiadł się między łóżkiem a stołem.
– Podpadłeś Robertowi. – Kiernacki drgnął, słysząc jego niedbały, niemal życzliwy głos. – Stara go z domu wywali z taką facjatą.
– Chcecie nas kropnąć? – Niełatwo było samemu zdobyć się na rzeczowy ton.
– Mnie to zwisa, ale jemu nie. – Elegant wyjął złotą papierośnicę. – Inwalidę prawie z niego zrobiliście. No i podobno wiecie za dużo.
– Nie pomyślałeś, że nie tylko my?
Chłopak zapalił. Wypuścił kilka kółek i dopiero potem zapytał, siląc się na niedbałość:
– O co ci biega, żołnierz?
Kiernacki zerknął w bok. Profil kobiety był jak wyciosany z marmuru: blady, twardy i nieporuszony. Aha, no i piękny. Miała rację Iza.
– Ten kretyn wyszedł z aresztu – powiedział, posyłając Elegantowi spokojne spojrzenie. – I co zrobił na początek? Dopadł ludzi, którzy go tam posłali. Jak ci się zdaje, od kogo zacznie się sprawdzanie, gdy nam się coś przytrafi?
Coś drgnęło w kąciku arogancko wydętych ust, ale uśmieszek pozostał.
– Straszysz, żołnierz. Ale źle trafiłeś. Od kajtka robię w tym fachu, z tego połowę z Robertem. Różni próbowali nas dopaść i jakoś za krótcy się okazali.
– Pracujecie dla Skarpety?
– A co, robalom nas chcesz zakablować? Nie skacz, dobrze ci radzę. Niegrzeczny będziesz, to ci Robert tak dołoży…
– Posłuchaj – przerwał mu cicho i na pozór łagodnie Kiernacki. – Jesteśmy wojsko, a nie jakaś zasrana policja. WSI, jeśli coś ci to mówi. Wywiad wojskowy. Szukamy Drzymalskiego, nie jakiegoś Skarpety, bo to nie nasza działka. Wiesz, czym się różni wojskowy wywiad od policji? Tym, że wrogów likwidujemy. Rzadko, bo mało kto jest tak głupi, żeby rąbnąć parę oficerów. A wiesz dlaczego? – Tamten wpatrywał się w niego tępo. – Bo nam wystarczy własne przekonanie. Żadne tam sądy. Inaczej się nie da w tym fachu. To tak jak u was. Tylko my mamy większe możliwości. Chociaż w tym przypadku to bez znaczenia. Wiadomo kto – Robert. Nie dopadną jego – tym gorzej. Poszukają przez kumpli. Widzisz, u nas też są kumple. Wkurwią się, jak jakiś szmatławy bandzior pozabija im kolegów. A też potrafią przypierdolić tak, że błagasz, żeby ci szybciej kulkę wpakowali. Myślisz, że co się Robertowi przytrafiło? Zadałem pytanie, on nie odpowiedział. Żeby nie to, że gliny za wcześnie wpadły…
Elegant zastanawiał się. Widać było, że stracił humor.
– Pieprzysz – powiedział wreszcie.
– Myśl, co chcesz. – Kiernacki oparł głowę o kredens, przyjmując możliwie niedbałą pozę. – Ale uprzedzam: z nami jest wojna, a nie policyjne podchody. Jeńców się nie bierze. Kręcisz się przy Robercie, więc i ciebie może coś przykrego spotkać. Przemyśl to.
– Zamknij się.
Kiernacki zamilkł. Wolał nie przesadzać. Mijały kolejne minuty. Nie sprawdził na zegarku, nie wiedział, jak dawno Klucznik znikł w mroku. Na zewnątrz nadal było cicho, ale nie łudził się. To już niedługo.
– Pomyśl. Możemy to rozegrać tak, że…
– Jeszcze raz otworzysz ryja, to ci zrobię lufcik w kolanie.
Mówił do Kiernackiego, ale to szeregowy podciągnął nagle kolana, zanurkował między nie czołem, zwinął się w drżący kłębek. Dłoń Baśki spoczęła na jego ramieniu. Chyba tego nie zauważył.
– Nie szczaj w portki, młody. Ciebie nikt nie będzie…
Elegant nie dokończył. Drzwi odskoczyły, wyrżnęły w stojące za blisko krzesło, odbiły się, wróciły. Chłopak zdążył paść na kolana, szarpnąć głową w tył, a lufą w przód, ku jeńcom. I na odwrót. Pogubił się. Nie wiedział, czy strzelać do zakładników, czy chować się za nimi.
– Rzuć broń!!! – Od kobiecego wrzasku zawibrowały ściany. – Bo zabiję!!!
Trzeba oddać sprawiedliwość Elegantowi: nie rzucił. Ale i na kolejne machnięcie sztywno wyprostowaną ręką się nie zdecydował. Pobladł, wpatrzony w stojącą nad nim dziewczynę, lecz tetetka spoglądała cyklopim okiem gdzieś na Baśkę.
– Zdążę strzelić! – Też krzyczał, choć brakowało mu przekonania Izy. – Zdążę, kurwa!
Kiernacki odbił się łokciem od swej sąsiadki, tak by samemu wstać, a ją przewrócić. Głupio zrobił: strzał na oślep równie dobrze mógł trafić Baśkę leżącą, a Baśka siedząca byłaby lepszą odskocznią. Z drugiej strony – nie przeżyłby takiego skoku. Zabrakło mu impetu i tylko dlatego rozminął się z kulą.
Izie też nie poszło najlepiej. Rzuciła się ku chłopakowi jednocześnie z Kiernackim, ale drogę miała trudniejszą: od przeciwnika oddzielała ją przestrzeń między stołem a łóżkiem, tę zaś przegradzało krzesło. Elegant chyba nie zrozumiał jeszcze, że glauberyt wymierzony między jego oczy jest tylko bryłą złomu. Była uzbrojona, więc to w jej stronę zaczął obracać pistolet.
Miał go już między oczami a Izą, kiedy jej ręce wyprostowały się gwałtownie i wirujący w locie peem pomknął na spotkanie kuli.
Kiernacki nigdy się nie dowiedział, co właściwie zaszło. Jedno było pewne: on sam nie zdążył. Pocisk opuścił lufę, nim jego stopa sięgnęła potylicy chłopaka. Wybił się z ręki wspartej o kredens. Tak było najszybciej, ale też słabiej. No i oczywiście runął na plecy.
Elegant, bardziej zaskoczony niż poszkodowany, też upadł. Huknęło jeszcze raz, jedna z żelaznych nóg łóżka sypnęła iskrami. Zaraz potem bosa, zakrwawiona stopa Izy pomknęła ku jego głowie. Trafiła, tyle że za pośrednictwem krzesła.
Runęli wszyscy troje. Dziewczyna równie źle jak Kiernacki, na plecy. Próbowała poprawić cios. Zyskała może sekundę: o tyle uderzenie siedzeniem krzesła w nos opóźniło przeciwnika. Chłopak szarpnął się, poturbowany, ale i przywrócony do pionu serią kopniaków.
Kiernacki zdzielił go piętą w nerkę. Zbyt późno. Jak na klatkach zwolnionego filmu, ujrzał rozprysk sadzy na bieli poszewki i otwierające się pośrodku oczko otworu. A potem rozległ się krzyk. Pierwszy i ostatni odgłos wydany przez Mirka Drzymalskiego, jaki dane mu było słyszeć. Chorym wstrząsnął krótki dreszcz. Nie było krwi – pozostała po tamtej stronie kołdry. Zmieszana z ziemistą czernią czerwień pochodziła wyłącznie z podbicia kobiecej stopy. Iza zdołała sięgnąć lufy chyba tylko palcami, co wystarczyło, by odtrącić tetetkę na kolejny ułamek sekundy.
I to był koniec. Następna chwila należała do Eleganta. Pistolet znikł Kiernackiemu z oczu, gdzieś między zabójcą a zabijaną.
– Nie!!!
Zdał sobie sprawę, że to on krzyczy, dopiero gdy ramię Baśki zatoczyło łuk, a patelnia pomknęła ku czaszce chłopaka.
Trafiła znakomicie. Nie było brzęku. Strzału też nie. Elegantem cisnęło na Izę. Nie stracił przytomności, choć skóra pękła na odcinku dobrych kilkunastu centymetrów i spod krwi błysnęło bielą kości.
Kiernacki zdążył się poderwać. I od razu grzmotnął o stół, pchnięty z tyłu przez pędzącego kierowcę. Żołnierz przebiegł po stercie krzeseł i ciał, skoczył w drzwi i przepadł w ciemności.
Elegant strzelić już nie zdążył. Baśka uderzyła tym razem oburącz, poziomo, jeszcze potężniej. Osłonił się pistoletem, zarzuciło nim na Kiernackiego. Dostał pięścią w gardło i kopniaka w krocze od Izy. Ale liczył się tylko ten trzeci cios: patelnią w skroń. Baśka tłukła go jeszcze przez chwilę, lecz wielkiego sensu to nie miało. Był martwy. Mirek też. Furia kobiety nie dawała się wytłumaczyć samym tylko strachem. Jej szał był szałem kogoś, kto zrozumiał, że poza odwetem nic mu nie pozostało.
Wiedziała. Na długo przed tym, nim opadła na kolana i powolnym ruchem zdjęła kołdrę i popatrzyła na rozległą plamę w dole brzucha.
– Musimy… uciekać. Coś… chyba jedzie. Słyszałam… samochód – głos Izy rwał się, chrypiał.
Kiernacki zdał sobie sprawę, że stracił rachubę czasu. Klucznik.
– Zrywamy się – rzucił gdzieś w przestrzeń między słaniającą się na nogach Izą a klęczącą przy łóżku Baśką. – Cholera wie, ilu ich tam…
– Idźcie – przerwała mu spokojnie gospodyni. Nie próbowała niczego robić z raną, trzymała tylko oburącz bezwładną dłoń męża.
– Już po nim. – Kiernacki miał nadzieję, że nie znienawidzi go za mówienie prawdy. – To kwestia minut.
– Wiem. – Nie patrzyła na nich. – Poczekam. Obiecałam mu to.
– Nie możesz… zostać – wydyszała stojąca w progu Iza. – Za… zabiją cię.
– No to najwyżej. Nie zostawię go.
Kiernacki nie miał kwalifikacji dziewczyny w mundurze, ale czasami udawało mu się trafnie ocenić nastawienie rozmówcy.
– Nie zostawisz. – Wepchnął w kieszeń znaleziony przy zwłokach Eleganta magazynek. – Weźmiemy go.
– Nie można przenosić człowieka w takim… – Była rozkojarzona, jakby lekko opóźniona w reakcjach.
– Wiem. Ale jego nie boli. Nie będzie cierpiał. I nie chciałby, byś ty cierpiała. A ci faceci… Nie zostawię cię.
– Nic mi nie…
Złapał ją, postawił na nogach. Była leciutka; pod luźnym ubraniem chyba niewiele tęższa od Mirka. Siedemnaście złotych zasiłku. To można pogodzić z czystą pościelą, jasne. Tyle że do rachunku trzeba dodać chroniczny głód.
– Pójdziesz albo cię poniosę. Ale jak będę niósł ciebie, to już nie Mirka.
Przez wnętrze przemknął snop białego światła reflektorów.
– Iza, pistolet! – Kiernacki skoczył, chwycił Mirka pod pachami, wywlókł z łóżka. – Osłaniaj! Tylko z głową! Nie strzelaj bez potrzeby!
Baśka złapała męża za kostki bosych stóp. Pobiegli. Byli już za wozem, gdy zza potoku dobiegł odgłos uruchamianego silnika. Dopiero on przypomniał Kiernackiemu o honkerze i jego kierowcy. Nie zwolnił. Czuł, że coś zaprzepaścił, ale i zdawał sobie sprawę z nieodwracalności straty. Stało się.
Biegli z Baśką obok siebie. Ciało Mirka obijało im się o brzuchy, raz po raz zderzali się dodatkowo biodrami.
– W lewo! – dogonił go stłumiony okrzyk Izy. Racja: Po lewej był las, jedyna nadzieja na zgubienie pogoni. Usłyszeli serię z peemu.
Odbiegli kilkadziesiąt metrów i Kiernacki skręcił w stronę lasu. Pokonali połowę drogi, nim automat przemówił ponownie. Kule zagwizdały nisko i dopiero to utwierdziło go w przekonaniu, że nie oni byli celem za pierwszym razem.
Iza odpowiedziała pojedynczym strzałem.
– Oszczędzaj… naboje!
– To ich przystopuje.
Mądra dziewczyna. Chyba miała rację. Automat odezwał się jeszcze dwa razy, serie były długie i rozrzutne, ale niecelne, najwyraźniej posłane na oślep. I jeszcze coś: to był ciągle jeden i ten sam peem. MAT 49 mieścił trzydzieści dwa naboje i z grubsza tyle padło strzałów. To nie oznaczało jednego ścigającego, ale trochę podnosiło na duchu.
Wpadli między drzewa.
– Wa… walczymy? – Iza, tak jak oni, zatrzymała się na chwilę, obejrzała do tyłu.
– Ilu… widziałaś?
– Nie wiem… Jednego? Nie, nie… nie wiem.
Krótki postój ułatwił Kiernackiemu podjęcie fundamentalnej decyzji. W końcu mógł się rozejrzeć. To, co zobaczył, nie spodobało mu się, ale przynajmniej rozwiało wątpliwości.
– Nie po… pobiegł za nami. Cwany… gnojek. Nie… napalony.
– Co robimy? – Uklękła, podpierając się oburącz.
– Chowamy się. – Też klęknął. Baśka zwaliła się na ziemię. – Po… biegł bokiem. Będzie nas… szukał. Wolno i po… po cichu.
Jakieś trzy minuty nikt się nie odzywał. Kiernacki sprawdził puls rannego. Był. Musieli biec szybciej, niż sądził. Ale to i tak cud, że Mirek dożył ostatniej wizyty w lesie.
– Nie możemy… z nim – wydyszał. – Nie te… lata. Potrzebujemy… kryjówki. Baśka, masz ja… jakieś propo…?
– Jest. – Może zmęczenie uczyniło głos Izy tak beznamiętnym. – Wbiegł do lasu. Ze… ze sto metrów od… nas.
Uniosła się, sięgnęła po broń.
– Strzelaj… w ostateczności. Może znów… jak ma kamizelkę… No i nie trafisz.
– Umiem strzelać.
– Nie po takim… biegu. Baśka? Jakieś osłonięte miejsce… Pomyśl.
– Chyba mam… coś takiego. Nawet… niedaleko.
Wstała i zarzuciło nią na drzewo. Nogi Mirka dwukrotnie wysunęły jej się z rąk. Kiernacki bez słowa przewiesił rannego przez ramiona strażackim chwytem.
– Prowadź – rzucił stanowczo. – Iza, tyły. I cicho.
Potem szli bezdrożami. Może kwadrans, może godzinę.
Na tyle szybko i bezgłośnie, na ile można to czynić, wędrując na oślep przez gąszcz starych drzew i dźwigając na barkach umierającego człowieka i balast czterdziestu pięciu lat. Albo stąpając po zasiekach połamanych gałęzi bosymi nogami spływającymi krwią i nie mogąc sobie pozwolić na spoglądanie w dół, bo oczy zajęte są nieustannym przeczesywaniem ciemności. Albo płacząc.
Kiernacki nie zdziwił się, kiedy po wiekach męki usłyszał trzask wystrzałów i bębnienie pocisków o pobliskie pnie.
Przez następne minuty schodzili w dół stromego stoku, raz po raz kucając i ustępując mknącym górą pociskom. Iza odwzajemniła się trzema strzałami. Ale to wystarczyło, by utrzymać napastnika w przyzwoitej odległości.
Ostatni raz Klucznik spróbował szczęścia, kiedy nagle znaleźli się w błotnistej dolince jakiegoś potoku, a Baśka rzuciła się biegiem prosto ku drugiemu brzegowi. Wpadli w gąszcz olszynki, kluczyli jeszcze przez chwilę, a potem ich przewodniczka szarpnęła jednym z drzewek i ziemia nagle rozstąpiła się przed jej stopami.
Rozdział 21
Ktoś tu nie miał zielonego pojęcia o taktyce. Pilotujący sokoła porucznik Gubała doszedł do tego wniosku już po południu, krążąc nad okolicami Spychowa i spoglądając na to, co pół kilometra niżej wyprawiała policja. Duch Juranda wył zapewne z rozpaczy, widząc, jak dalece poszła w zapomnienie praktykowana przez niego sztuka wojny szarpanej.
Przede wszystkim trzeba wybrać się po przeciwnika, nim on wybierze się po ciebie. W dole było aż zielono od lasów i granatowo od radiowozów, ale przy uważniejszej obserwacji okazywało się, że oba kolory jakoś się nie zlewają. Łańcuch obławy gęstniał, w okolicach skrzyżowań można było niekiedy setkami metrów spacerować po dachach pojazdów, uważając tylko, by nie potknąć się o sterczące z nich koguty – ale tam, gdzie kończył się asfalt, łańcuch wyraźnie się rwał.
A wszystko za sprawą paru metrów żółtej taśmy, przeciągniętej między dwiema sosnami. Taśma, obciążona ofoliowaną kartką z napisem „MINY!”, przegradzała jedną z leśnych dróg pod Szczytnem. I może nie zostałaby potraktowana z należytym szacunkiem, gdyby metr dalej nie leżała sobie w koleinie mała, zielona mina przeciwpiechotna. Pełnosprawna, jak twierdzili pirotechnicy. Gubała zawiózł ich tam osobiście, miał więc okazję przyjrzeć się operacji przed i po Wielkim Przełomie.
Wiedział, czego szukać, więc bez trudu odnotował moment zderzenia się pierścienia obławy z niewidzialną ścianą. W chwili, gdy z radioodbiorników padło ostrzeżenie przed minami, zatrzymały się niemal wszystkie jadące polnymi drogami kolumny, a tyraliery czeszących las piechurów najpierw zastygły, a potem, wykonując skomplikowane manewry, spłynęły najbezpieczniejszymi szlakami ku zbawczemu asfaltowi. Nie wszystkie. Może nawet więcej policjantów szło, niż zawracało, ale nie miało to już znaczenia. Pierścień po pierwsze się rozpadł, a po drugie kurczył o wiele za wolno.
Drzymalski zyskał możliwość wykonywania uników. Albo, po prostu, wydostania się na zewnątrz którąś z szerokich na setki metrów dziur. Gubała, lotnik przypisany na stałe do 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, nauczył się myśleć jak rasowy piechur i rozumiał doskonale, co znaczą pojęcia „odsłonięte skrzydło” albo „brak styczności z sąsiadem”. W warunkach wojny oznaczały cholerne kłopoty i zapowiedź klęski. Tutaj – chyba też.
Po znalezieniu miny któryś ze śmigłowców ostrzelał wędkarza na motocyklu i choć skończyło się na zwichniętej kostce i dziurawej oponie, potraktowano to jako sygnał ostrzegawczy. Z sokołów wymontowano kaemy, posłano też na zieloną trawkę celowniczych. Zastąpili ich czarno ubrani faceci w kominiarkach na gębie i z pistoletami maszynowymi MP-5 w garści. Gubała zgodził się ze swoim drugim pilotem, że szpanerzy w czerni trochę dłużej pomyślą, nim naszpikują ołowiem jakąś babcię zbierającą chrust, ale nie dał się przekonać, że z własnymi strzelcami byłoby im gorzej.
Pilotował maszynę za kilka milionów dolców i nie miał ochoty dać się w niej pochować tylko dlatego, że jakiś kominiarz okaże się zbyt ostrożny. Przyzwoici obywatele nie powinni tego popołudnia łazić po lasach i miedzach.
Łazili jednak. I, co gorsze, jeździli. Nim zrobiło się ciemno i amatorzy czterystu tysięcy pozwolili odetchnąć telefonistkom, on sam aż ośmiokrotnie przerywał patrolowanie i ścigał jakiś sunący polną drogą samochód, traktor jadący przełajem przez pole czy dwójkę studentów na rowerach.
Potem zrobiło się ciemno i maszynę Gubały posłano aż za Przasnysz. Dopiero kiedy zameldowali, że widzą ogołocony z nawierzchni mostek na Orzycu, idiota siedzący na drugim końcu fali raczył wyjaśnić, że na tymże samym Orzycu, tyle że trzydzieści kilometrów dalej, ostrzelano inny most i zabito wielu policjantów. Nic więcej jeszcze nie wiadomo, ale to cholernie daleko za pierwszą linią obławy i dlatego warto sprawdzać nawet mało wiarygodne sygnały. Takie jak ten, że facet na motorze próbował przejechać właśnie przez to wspomnienie po moście i chyba…
Gubała nie miał pewności, co „chyba”, choć ani radio, ani on sam nie ucierpieli w ciągu następnych kilkudziesięciu sekund. Dyspozytor mówił – tyle że nie dało się go słuchać. Nie w trakcie zestrzeliwania śmigłowca. Bo nie zostali zestrzeleni – zestrzeliwano ich. Powoli, systematycznie i nieomal po kawałku.
Było ciemno, ziemia, ani sucha, ani szczególnie mokra, nie zamierzała ułatwiać im zadania i utrwalać tropów, a gogle, choć niezłe, nie mogły zastąpić lornetki. Zszedł więc nisko i niemal dokładnie nad most, by umożliwić gromiarzom obejrzenie tej ruiny. Byli prawie w zawisie, kiedy pan dyspozytor przypomniał sobie o motocykliście.
Zatoczyli półkole, nadlatując nad most od wschodu – chyba to ich ocaliło. Już pierwszy strzał okazał się znakomity i Gubała, analizując potem wszystko, doszedł do wniosku, że oberwał silnik, a nie on, tylko dlatego, że nie da się celować w pilota, widząc śmigłowiec od strony ogona.
Pocisk zdemolował prawą turbinę. Przetrwała akurat tyle, by Gubała ochłonął z wrażenia i wyżyłował z lewej, co się da. Silniki, jak to w zawisie, pracowały na podwyższonych obrotach – to ułatwiło energiczny podskok. Kopniak wymierzony przez grawitację był jeszcze silniejszy i sokół w sumie nieco opadł, lecz nie na tyle, by zderzyć się z ziemią.
Następne kule nie narobiły już takich szkód. Stracili pół przedniej szyby, potem kawałek łopaty i część paliwa. Parę litrów nafty wylało się na most i drogę, a plująca iskrami turbina trafiła gorącym opiłkiem we właściwe miejsce. Błysnęło, dmuchnęło dymem i za śmigłowcem utworzył się archipelag płonących kałuż. Bogu dzięki, byli już trochę wyżej, a wypełniony samozasklepiaczem zbiornik chyba przestał przeciekać.
Nie dali rady poderwać się nad rosnące w oczach drzewa. Było to sprzeczne z elementarnymi odruchami pilota, ale Gubała wspiął się na wyżyny geniuszu i po prostu skręcił. To go ustawiło półprofilem w stosunku do osi mostu i ukrytego gdzieś na jej przedłużeniu strzelca.
– Rozwal go!!! – Drugi pilot sam omal nie rozbił bocznej szyby, próbując pokazać strzelcowi rozbłysk w oddali. Facet z GROM-u, nie czekając na dobre rady, zaczął strzelać, ledwie ogon zszedł z linii ognia. Po paru sekundach już w towarzystwie: ten z lewych drzwi też dołączył.
Drzymalski strzelał lepiej. Gubała usłyszał głuche stęknięcie w słuchawkach, obejrzał się i zobaczył wiszące na pasach ciało. Drugi strzelec błyskawicznie zmienił magazynek. Skorzystać z niego już nie zdążył.
Nim wydostali się z wąskiej na szczęście strefy ostrzału, oberwała jeszcze głowica głównego wirnika i chyba któreś z cięgieł sterowania ogonem. Dymiąc, sikając paliwem i krwią, sokół powlókł się nad polami ku najbliższemu skupisku świateł, wzywając przez radio pomocy.
* * *
– Albo go zabiją, albo ucieknie. – Woskowicz zdusił zapalonego parę sekund wcześniej papierosa. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Trudno, Adaś. Będziesz się musiał przejechać do Lwowa. Plan B, jak mówią amerykańscy towarzysze.
Adamek czekał, nie próbując o nic pytać. Patrzył, jak pułkownik otwiera sejf, odlicza banknoty, wkłada do koperty. Kiedy trafiła do jego rąk, zerknął do środka. Raz i na krótko.
– Aha – mruknął. – To co zwykle?
– Na początek. Ma pokwitować jak zawsze. Masz tu pięć tysięcy dolarów. Jedna dziesiąta, standardowo. Ale potem będziesz musiał zrobić coś mniej standardowego.
– Nie ma sprawy.
– Nie, Adaś. Jest. Dlatego zorganizuję ci kogoś do pomocy. – Woskowicz podniósł słuchawkę telefonu, włączył szyfrator, wybrał kod. Nie czekał długo: po tamtej stronie też ceniono sobie czas. – Halo? Chcę mówić z panem Henrykiem… Nieważne, kto. Na pewno będzie chciał. – Chwila ciszy. – Cześć, Skarpeta. Mam do ciebie taką małą prośbę…
* * *
Podłoga miała wymiary jednoosobowego tapczanu. Wyżej było nieco szerzej: między stemplami z surowych pni wyżłobiono głębokie wnęki na zapasy. Póki człowiek siedział, wsparty łokciem o ziemną półkę, ciasnota nie dokuczała aż tak bardzo.
– No i zostałam wdową.
Gnietli się w tej norze pół godziny, a od dwudziestu minut mieli światło i mogli się przyglądać, jak z Mirka uchodzi reszta życia. Nikt się nie odzywał. Baśka tuliła do piersi głowę męża, głaskała jego dłoń, lecz mówić nie próbowała. Dopiero teraz.
Iza i Kiernacki starali się nie dotykać leżącego pośrodku ciała, ale ceną tego usunięcia się na bok i choćby symbolicznego pozostawienia Drzymalskich samych było stłoczenie się w kącie i potrącanie przy każdym ruchu.
– Przepraszam – mruknęła, czując jego żebra pod łokciem. Potem posłała siedzącej naprzeciw kobiecie jeden z najłagodniejszych uśmiechów, jakie Kiernacki oglądał. – Może zgasimy światło?
Baśka pokręciła głową. Nos miała rudy od krwi: za często go wycierała. Teraz jednak nie płakała.
– Wszystko w porządku – zapewniła lekko chrapliwym głosem. – Nie przejmujcie się mną. Sama nie wiem, czemu ryczałam. Przecież już od dawna…
Kiernacki odczekał chwilę, po czym sięgnął w głąb niszy. Kiedy zatrzasnęli właz, Baśka po omacku odszukała latarkę, a potem lampę naftową, lecz niczego więcej nie ruszali. Kolejno wyjmował opakowane w brezent i folię przedmioty.
– Konserwy – skomentowała Iza rezultat przeszukania pierwszej paczki. – To wasza spiżarnia? Chowacie przed złodziejami?
– Nie wiedziałam, że tyle naznosił. – Baśka posłała obojętne spojrzenie w głąb schowka. – Kiedy mi pokazywał to miejsce, była tylko lampa i latarka. Powiedział, że w razie kłopotów mogę się tu schować.
– Chyba przezimować – mruknęła Iza, patrząc na koce i swetry. Oczy zalśniły jej dopiero na widok rządka niedużych cylindrów, które ukazały się zza kanistra. – A to co?
– Lepiej nie pytaj – wzruszył ramionami Kiernacki. – Spokojniej ci się będzie spało.
Zlekceważyła radę, sięgając po jeden z ośmiu bliźniaków.
– Ciekawe. Myślałam, że jest skazany na chałupniczą produkcję. A tu proszę…
– To granat? – Baśka nie sprawiała wrażenia przejętej. Okryła którymś ze swetrów twarz zmarłego i siedziała z podkulonymi nogami, trąc w roztargnieniu zmarznięte łydki. Podobnie jak Kiernacki, miała przemoczone buty, skarpetki i nogawki.
– Miny przeciwpiechotne. Takie skaczące – wyjaśniła Iza, odstawiając cylinderek.
– Trochę ciszej – powiedział szeptem Kiernacki. Wszyscy zerknęli do góry. – Nie dusimy się, czyli musi być kanał wentylacyjny. Lepiej nie hałasować. Facet może być uparty.
– Myślisz, że może się tu kręcić? – Iza obróciła głowę, zajrzała do studzienki-korytarza, łączącego pomieszczenie z włazem. Rolę włazu pełniła przepołowiona plastikowa beczka, do której, jak do donicy, wpakowano korzenie uschniętego drzewa. Była to solidna bariera akustyczna, ale Kiernackiego martwiła perspektywa jej podnoszenia. Z tamtej strony pień znakomicie pełnił rolę dźwigni, lecz od dołu mogło być trudniej. Uśmiechnął się, kiedy z następnego pakunku wyjrzało ostrze żołnierskiej łopatki. Mając coś takiego, wodę i powietrze, mógł się nie przejmować opornymi włazami.
– Spieprzyliśmy sprawę – szepnął. – Zanim dopadniesz kryjówki, zgub pościg. To elementarz.
– Jak myślisz, ilu ich było?
– Nie wiem. Raczej tylko dwóch… Ale mogli ściągnąć kogoś do pomocy. Albo teraz zadzwonić. Młody nie miał komórki. To znaczy, że ma ją… jak mu tam…
– Niżycki. – Westchnęła. – Ale ze mnie kretynka. Mieć dwa telefony i zostawić oba… Baby chyba naprawdę nie nadają się do wojska.
– Bzdura. Ten numer z glauberytem… Gdyby facet siedział trochę inaczej… Dzięki.
– To nic takiego – mruknęła.
– Nie wiem, skąd wiedziałaś. – Zdobył się na odwagę i popatrzył jej w oczy. – Ale przybiegłaś, gubiąc po drodze buty, złapałaś kawał złomu i rzuciłaś się na faceta z pistoletem w ręku. Za takie coś – wyciągnął z worka butelkę spirytusu – stawia się wódę do końca życia.
Uśmiechnęła się niepewnie.
– Frączak powiedział, że nagle… Po co to otwierasz?
– Wszystkim nam dobrze zrobi coś mocniejszego.
– Ja nie będę pić – zmarszczyła czoło. Kiernacki uniósł brwi. – No co? Jestem na służbie, prawda?
– Baśka? – Drzymalska bez słowa wyciągnęła rękę. Upiła trzy niewielkie łyczki, krzywiąc się i oddała butelkę. – Spirytus nie rozgrzewa, ale pomaga w rozgrzewaniu. Wasze zdrowie, dziewczyny. I… za Mirka.
Iza wyjęła mu naczynie, wykonała coś w rodzaju salutu szablą i dopełniła toastu.
– Trochę jednak grzeje – oznajmiła po chwili. Kiernacki znów skorzystał z butelki, po czym zaczął odwiązywać buty.
– Teraz, jak już się wstawiliśmy, mogę to chyba zaproponować… Zdejmij dół, Baśka. Nie cały, ma się rozumieć. A ty pokaż te nogi.
– Słucham? – Iza od początku klęczała ze schowanymi za pośladki stopami. – Do mnie mówisz?
– Medal już masz, nie musisz hodować sobie gangreny i dawać nóg do amputacji. Chyba że ci wojsko obrzydło i kombinujesz z rentą.
– Nic mi nie jest – powiedziała niepewnie. Widok Baśki, bez słowa ściągającej skarpety, wyraźnie ją zdeprymował. – I umyłam się w tym strumieniu.
– Nie wygłupiaj się. Widzisz ten schron? Założę się, że to nie jedyny. Taki twardziel jak Darek potrafi wejść do podobnej nory i wyjść po miesiącu. Może będziemy go łapać i łapać. Więc nie chcę, żeby mi wpakowali jakąś obcą babę na następne pół roku.
Zdjął spodnie, wytarł nogi ich suchą częścią, sięgnął po worek ze zgromadzoną przez Drzymalskiego odzieżą. Spodnie znalazł tylko jedne. Za to kalesonów aż trzy pary.
Baśka wskoczyła w spodnie szwagra szybciej niż on w kalesony, przysunęła się i nie pytając o zgodę, zabrała się za nogi Izy.
Prawa stopa straciła spory płat naskórka między nasadą palca a kostką. Pod spodem było jeszcze gorzej: dwie brzydkie szramy, z których nadal sączyła się krew. Lewa wyglądała niby lepiej, lecz kiedy Baśka dotknęła jednego z drobnych palców, Iza aż zasyczała.
– Złamany może nie, ale wybity na pewno – stwierdziła rzeczowo Baśka. – Cholerni faceci. Zakładasz dla takiego szpilki i potem, jak przyjdzie co do czego, musisz zrzucać buty i wiać na bosaka. Łamiesz palec – a oni mają pretensje, że nie chcesz iść na tańce. – Uśmiechnęły się obie blado. – Długo tu będziemy? – zapytała, nasączając spirytusem mankiet koszuli.
– Co najmniej do rana. – Odwrócił się nie bez żalu i sięgnął po odłożony do niszy pakunek. Odwiązał sznurek, wyciągnął najpierw lufę, a potem całego beryla. – Wygląda na to, że Darek zadbał o wszystko. Ale nie chcę ryzykować.
– Z amunicją? – Iza zerknęła znad ramienia swej pielęgniarki.
– Naboje są, ale magazynek tylko ten jeden – zameldował po przeszukaniu worka. – Chyba wiem dlaczego. To broń tych rozbrojonych spadochroniarzy. Nie mieli ładownic. Naboje można kupić na lewo, mały problem. Ale magazynki…
– Trzydziestka wchodzi – zauważyła. – Moglibyśmy…
– Wybij to sobie z głowy. Jesteś spokojnym psychologiem. Nocne strzelaniny w lesie to nie twoja działka.
* * *
– Jest w bagażniku. Kluczyki w stacyjce – powiedziała dziewczyna. Była ładna, ale bardzo blada. Może przez kontrast jasnej skóry z intensywnie rudymi włosami. Nie sprawiała wrażenia rannej czy choćby pobitej.
W kwestii gwałtu policjant nie miał już pewności.
– Nie żyje?
– Nie, dlaczego… – wzruszyła ramionami.
– Żyje?!
– To pana dziwi? – uśmiechnęła się gorzko. – A od kiedy to gówno łatwo tonie?
– No to czemu…? – wskazał samochód, który jego ludzie oglądali z bezpiecznej odległości, wymieniając półgłosem uwagi na temat min pułapek i ich ewentualnego rozmieszczenia. – Drzymalskiego nie ma tu już od paru godzin.
– Pan Drzymalski – wyraźnie podkreśliła tego „pana” – poradził mi, żebym się powołała na szok. Ale wie pan co? Niech mnie pozwie – rzuciła wyzywające spojrzenie w stronę wozu, w którego bagażnik ktoś właśnie zaczął bębnić od środka. – To kutas, więc odpowiem panu tak: A niby czemu nie?
* * *
– Pewnie znów ten kretyn – ziewnął sierżant Jemiołczak, zapinając pasy. Busik był spory, ale sprzed komendy miejskiej w Ciechanowie wyruszali tylko we dwóch. Trochę mało jak do włamania, tyle że we włamanie Jemiołczak nie wierzył. – Trzeci raz dzwoni. Ponoć nawet trzeźwy głos, ale pewnie facet jest z tych, co się upijają na poważnie. Wujka mam takiego.
– I co, ze służbowej komórki dzwoni? – Dąbek zwolnił odruchowo przed skrzyżowaniem, choć o drugiej w nocy staranowanie radiowozu z włączonym kogutem było mało prawdopodobne. – To nie bomba w szpitalu, ale też można trafić do pudła.
– Może nie wie, że już da się namierzać kawalarzy.
– Ewka mu powiedziała za pierwszym razem. To znaczy nie jemu, tylko… A, cholera z wami… Nie moja sprawa. Sprawdzić i tak musimy. A jak się okaże, że naprawdę włamanie? Dużo we dwóch zwojujemy? Trzeba było ich…
– Daj spokój. Myślisz, że zejdziesz ze służby, jak się zmiana skończy? Takiego wała. Czterech nas ruchliwych zostało w mieście, reszta to biurokraci. Trzeba się oszczędzać. Nawet jak nasi z obławy wrócą, to dadzą im wolny dzień, a my dalej będziemy zasuwać.
– Ciekawe, czy już go mają.
– W radiu mówili coś o strzelaninie i rannych policjantach. Tak że lepiej nie narzekaj. Tu przynajmniej nie strzelają.