Jechałam na spotkanie z mężczyzną życia.
Istniał taki. Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, ile dla mnie znaczył i czym był, wyszło to na jaw jakoś stopniowo. Może skokami. Ugruntowało się wreszcie i teraz jechałam na to spotkanie w pełni świadoma stanu własnych uczuć i kategorycznie zdecydowana ukryć z nich przed nim, ile tylko zdołam.
Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat…
Rozdzieliła nas kiedyś siła wyższa, złożona z nieporozumień, komplikacji życiowych, gniotu ustrojowego, ludzkich krętactw i rozmaitych innych przymusów. Straciliśmy się z oczu. Nadzieja, że jeszcze kiedyś go zobaczę, trzymała się mnie wyłącznie siłą uporu.
Wyobrażałam to sobie nawet, idę po paryskiej ulicy, niepojętym cudem wciąż młoda, jeszcze większym cudem piękna, słoneczko świeci, on idzie z przeciwka…
Może iść za mną ostatecznie. Wpatrywać się w moje nogi i dostrzegać w nich coś znajomego. Nie będę się czepiać drobiazgów.
Odnalazł mnie znienacka po tych dwudziestu latach zupełnym przypadkiem a może nawet właśnie prawie cudem, i kiedy odezwał się nagle w telefonie, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to on, chociaż własnym uszom było mi trudno uwierzyć.
Minione dwadzieścia lat zniknęło od razu, przestało się liczyć, przestało istnieć, tak jakbyśmy ostatnio rozmawiali w zeszłym tygodniu albo nawet przedwczoraj. Wrócił mi niejako z czasu i przestrzeni.
A teraz jechałam na spotkanie z nim, konkretne i umówione, głęboko przejęta, szczęśliwa, odrobinę, niespokojna i niepewna, co też ujrzy we mnie po tych dwudziestu latach, odrobinę może także zbuntowana, bo wydawało mi się, że temu zerwaniu kontaktów on zawinił bardziej. Siła wyższa głównie, przeznaczenie, ale on też. Cholera.
Wszystko zrozumieć, to wszystko przebaczyć, rozumiałam go w gruncie rzeczy doskonale, udział w igraszkach przeznaczenia przebaczyłam mu już dawno, nie zdecydowałam się jeszcze tylko, co ujawnić, to przebaczenie czy bunt. O żadnym z moich doznań nie wiedział, mogłam przydeptać i jedno, i drugie…
Ogólnie nastawiona byłam na szerszy zakres turystyki, Paryż Paryżem, zawsze lubiłam Paryż, ale w planach miałam dalszą drogę. Więcej na zachód, więcej na południe, tydzień w Paryżu, a gdzieś tam dalej, nie daruję sobie, też pojadę. Jakoś mi te zamiary ratowały honor, chociaż w odniesieniu do niego takie głupstwa, jak honor i ambicja nigdy nie miały znaczenia. Poza wszystkim, istniała między nami chyba także przyjaźń.
Jakiś poziom jednakże należało zachować…
W gruncie rzeczy jechałam na to spotkanie dokładnie tak samo, jak kiedy biegłam tam, gdzie na mnie czekał…
Co mi strzeliło do głowy, żeby wybrać drogę przez Łódź, Bóg jeden raczy wiedzieć.
Był to pomysł idealnie kretyński, granicę bowiem zamierzałam przekroczyć w Zgorzelcu, wiadomo zaś, że do Wrocławia najlepiej jedzie się przez Rawę Mazowiecką i Piotrków Trybunalski, potem na Bełchatów i tak dalej. Łodzi nie lubiłam nigdy, wyjazd z Warszawy na Błonie zawsze był okropny, dalsza droga w ogóle, gdzie w tym sens, gdzie logika? Złe jakieś zaćmiło mi umysł.
Gdybym miała bodaj cień przeczucia…
Oczywiście na szosie panował dziki tłok, TIR-y jeden za drugim. Pamiętna licznych własnych błędów, bardzo pilnowałam w Łowiczu drogowskazów na Łódź, żadnych interesów nie mając w Poznaniu. Ani nawet w Koninie. A zdarzyło mi się już kiedyś przeoczyć skręt do Płocka i zawracać prawie spod Gdańska, zapomnieć o zjeździe na Roskilde i wrąbać się niepotrzebnie w centrum Kopenhagi, z Lubeki wybrać kierunek na Hannower zamiast na Berlin, z Tomaszowa Mazowieckiego beztrosko ruszyć do Łodzi, podczas gdy moim prawdziwym celem było Opoczno… Zarówno w obcych krajach, jak i we własnym robiłam dziwne sztuki, błądząc, gdzie tylko się dało. Śpieszyło mi się teraz, ponieważ wyjechałam dość późno, a przed zmrokiem chciałam zdążyć do Bolesławca.
Deszcz padał niekonsekwentnie. To lało, to mżyło, bryzg spod cudzych kół zamazywał mi szyby bez przerwy. Wyprzedzałam te wszystkie TIR-y po kolei wyłącznie dzięki temu, że mój samochód miał zryw. Zdążyłam już sobie uświadomić, co robię i jak głupio jadę, ale nie, zawracałam, trudno, przepadło, jakoś się chyba przekopię przez metropolię. Łódź do jazdy koszmarna, ale przez Zgierz i Konstantynów może być jeszcze gorzej.
No i oczywiście pod samą Łodzią był wypadek. Prawie widziałam go z daleka, dwa samochody osobowe i ciężarówka, jezdnia zatarasowana gruntownie. Zatrzymałam się, ludzie już się miotali dookoła, przede mną ugrzęzły trzy wozy, kierowcy wyskoczyli, ofiar było dużo. Na poboczu, blisko mnie, leżała kobieta w średnim wieku, jakby wyrzucona siłą uderzenia. Nie leżała, pełzła. Usiłowała się czołgać, zapewne w szoku, wyskoczyłam również, dopadłam jej, chcąc to czołganie pohamować, wydawało mi się, że jej zaszkodzi. Ktoś tam wykrzykiwał coś o telefonie, pogotowiu i policji, ktoś niepotrzebnie oblewał kłębowisko pojazdów pianą z gaśnicy.
Razem z facetką znajdowałam się o ładne kilkanaście metrów od tej góry żelastwa.
Nikt jakoś nie zwracał na nas uwagi, bo wszyscy gromadzili się przy głównej kupie złomu.
– Niech pani leży spokojnie – poprosiłam nerwowo i przytrzymałam ją za ramię.
– Zaraz przyjedzie karetka, niech pani nie robi tych wysiłków, tam nic nie wybuchnie.
Szoku doznała z pewnością, bo spojrzenie, jakie na mnie zwróciła, było półprzytomne, ale znieruchomiała. Skoczyłam do samochodu po jakąś płachtę, żeby jej podłożyć.
Żadnej płachty nie znalazłam, jedyne, co mogłam zużyć, to dmuchany materac, oczywiście bez powietrza, złożony w kostkę i tkwiący pod fotelem. Woziłam go tylko dlatego, że ciągle zapominałam zabrać go do domu, pomyślałam, że teraz się przyda. Wróciłam do niej, spróbowałam jej podesłać, chociaż pod głowę i twarz. Poruszyła się, odwróciła, popatrzyła jakby nieco przytomniej.
– Uciekaj! – wychrypiała z jękiem. – Uciekaj! To ja jestem… Helena…
Umilkła, zamknęła oczy, opadła bezwładnie. Uznałam, że majaczy, i zdenerwowałam się własną bezradnością, nie potrafiłam jej pomóc. Nadbiegające z oddali wycie syreny przyniosło mi niewymowną ulgę.
Nie zamierzałam wplątywać się w ten cały interes, śpieszyło mi się. Jako świadek byłam do niczego, nie widziałam samego wypadku. Zostawiłam nieprzytomną kobietę, na materacu położyłam krzyżyk, nie utopię się przez jeden głupi materac, w dodatku niewygodny, bo dwuczęściowy, niech go diabli wezmą. Wróciłam do samochodu. Policja błyskawicznie zaczynała robić porządek, zatrzymali ruch w przeciwną stronę i niepotrzebne pojazdy przepuszczali bokiem, sprawnie im to szło, ruszyłam już po paru minutach. Deszcz właśnie przestał padać. Przepychając się powoli przez zwałowisko, odkręciłam szybę, żeby słyszeć, co mówią, i zahaczyłam palcami o cały plik papierów w kieszeni na drzwiczkach. Mgliście mignęło mi pytanie, skąd mam tyle makulatury, przypomniałam sobie, prawda, w ostatniej chwili, wychodząc z domu, wyjęłam ze skrzynki zaległą korespondencję z dwóch dni i zabrałam ze sobą w celu przeczytania po drodze.
Dotychczas nie było okazji.
Musiałam się tym wypadkiem przejąć bardziej, niż sądziłam, bo nie chciał mi wyjść z głowy. Przed oczami wciąż miałam czołgającą się babę, połamana chyba nie była, bo działały jej ręce i nogi, podrapana owszem, umazana błotem i krwią, na twarzy miała pręgę przez skroń i cały policzek, jedną brew rozbitą, ale robiło to wrażenie uszkodzeń powierzchownych. A że zemdlała…? Każdy by zemdlał. Chyba że jej coś pękło w środku, może śledziona albo wątroba, no nie, przy wątrobie nie próbowałaby się czołgać.
I głos wyszedł z niej łatwo, tyle że zachrypnięty…
Teraz dopiero, dobre parę kilometrów za katastrofą, dotarła do mnie treść jej chrypienia. Kazała mi uciekać. Dlaczego, do licha, miałam uciekać? Dlatego, że jej na imię Helena? A, może miała jakiś uraz, skoro katastrofa, musi coś wybuchnąć, rąbnie benzyna i wszystko się spali, może dlatego się czołgała, odsunąć się jak najszybciej na bezpieczną odległość…
Zaraz, a dlaczego ona właściwie leżała w tym miejscu? W ciągu kilkunastu sekund zdążyła przepełznąć taki kawał? Tam gruchnęło potężnie, załóżmy, że szczęśliwie nie miała pasa, wyrzuciło ją w momencie uderzenia, bardzo pięknie, ale co potem?
Poleciała wielkim łukiem, gdzie, do tyłu? Do przodu albo w bok, to owszem, samochody wykonały zderzenie czołowe, zastopowały się wzajemnie w sekundę, gdyby jechała w szoferce ciężarówki mogła tam polecieć, ale przecież nie na tę stronę! Na przeciwną!
Nie ma tak, żeby cokolwiek, wyrzucone siłą uderzenia, leciało drogą okrężną, zataczając łuk odwrotny do kierunku impetu!
Skąd ta facetka wzięła się w tym miejscu…?
Postanowiłam natychmiast po powrocie specjalnie udać się do Łodzi i poprosić gliny o wyjaśnienie zagadki. Intrygowała mnie. Jakieś prawa fizyki w końcu istnieją, nie może ich nagle zmienić kraksa samochodowa!
Łódź, jako taka, wybiła mi wreszcie ten wypadek z głowy. Przedarłam się przez nią w pocie czoła. Udało mi się nie pojechać ani do Kalisza, ani do Katowic i wreszcie odetchnęłam lżej na autostradzie za Wrocławiem. Zjazdu na Zgorzelec nie przeoczyłam i dotarłam do Bolesławca przed zachodem słońca.
Deszcz popadywał z przerwami, w Bolesławcu akurat zrobił antrakt, ale z uwagą sprawdziłam, czy pompy na stacji benzynowej znajdują się pod dachem. Rychło w czas.
Tam, przy katastrofie, kotłując się z ofiarą i materacem, zapomniałam o deszczu, nie była to ulewa, raczej mżawka, która się właśnie kończyła, zmokłam zaledwie trochę, moje potrzeby jednakże szlag trafił i diabli wzięli. Zależało mi na uczesaniu, postarałam się o nie specjalnie tuż przed wyjazdem, parę dni powinno było wytrzymać, tyle że na sucho. Wszelka wilgoć niweczyła je radykalnie. A jechałam wszak, do licha, na spotkanie z mężczyzną życia…
W hotelu, głęboko zatroskana, obejrzałam się w lustrze i postanowiłam zakręcić włosy. Z postanowienia nic nie wyszło, bo kosmetyczkę z zakrętkami zapakowałam do dużej torby, która została w bagażniku. Ciężka była jak piorun, nie zamierzałam nosić jej na każdym postoju, wszystkie potrzebne rzeczy miałam w małej, lekkiej, podręcznej, wiedziałam, co mi będzie służyło w czasie podróży i nie obarczałam się zbędnym balastem Zaliczały się do niego także i te cholerne zakrętki, nie przewidywałam w trakcie jazdy zabiegów fryzjerskich. Rozkopywać teraz ten tobół…? Jeszcze czego. Zniecierpliwiłam się, a tam, kicham na siebie, załatwię sprawę po dotarciu do celu, w Stuttgarcie nie muszę być piękna.
Normalną książkę do czytania miałam przy sobie, w torebce. Pomyślałam, że właściwie powinnam przeczytać wyjęte ze skrzynki listy. Nie zabrałam ich, zostały w kieszeni na drzwiczkach w samochodzie. Nie chciało mi się po nie schodzić, zawahałam się, bo mogło tam być coś, na co należało odpowiedzieć natychmiast, a stąd, z Bolesławca, łatwo mogłam zadzwonić… W końcu machnęłam ręką, zadzwonić można zewsząd, nic im się nie stanie, jak poczekają na przykład do jutra…
Jedyną satysfakcję na granicy sprawiła mi myśl o włosach. Co za szczęście, że się nie wygłupiałam z zakręcaniem!
Godzinę i kwadrans podjeżdżałam po parę metrów w ogonie przez pół Zgorzelca.
Skąd taki tłok w początkach maja…? Czytałam książkę. Od służb granicznych dzieliło mnie ledwo parę samochodów, kiedy przypomniałam sobie o listach. Była okazja, żeby je przeczytać, zmarnowana, no, może jeszcze nie w pełni. Odłożyłam książkę, sięgnęłam po korespondencję.
Zawiadomienia bankowe załatwiłam szybko, zaproszenie do Australii na kongres IBC obejrzałam z niechęcią, nie pchało mnie tam, na Pacyfiku zdarzają się tajfuny, przyjemność bardzo średnia. Propozycja beznadziejnie złej umowy z jakiegoś nowego wydawnictwa, listy prywatne… Otworzyłam pierwszy z brzegu, nie sprawdzając nawet, czy ma nadawcę.
„Proszę pani – pisała jakaś osoba. – Ja uważam, że pani powinna to wiedzieć i ja to pani napiszę. Chociaż bardzo się boję. Ja się nazywam Wystrasz Helena”…
W tym momencie nadeszła moja kolej wepchnęłam napoczęty list byle gdzie, zdawało mi się, że do kieszeni na drzwiczkach, i podałam paszport. Naszemu. Przywalił pieczątkę, pogonił mnie dalej, podszedł celnik niemiecki, nie wiedziałam, czego będzie chciał, więc wszystkie dokumenty trzymałam w rękach.
– Zelona karta – powiedział stanowczo.
Zielona karta, proszę bardzo, miałam zieloną kartę, o tej zielonej karcie było mnóstwo gadania, ubezpieczenie, przed granicą na każdym słupie wisiało przypomnienie, „Czy masz zieloną kartę?”, „Zieloną kartę wykupisz… ” i tak dalej. Dałam mu. Obejrzał i pokręcił głową.
– Nedobre – powiadomił mnie. – Nicht gut.
Zdumiałam się i oburzyłam. A cóż to ma znaczyć, do tej pory była dobra, a teraz nagle nie? Niby dlaczego?
Celnik pukał palcem w którąś rubrykę.
– Vier – rzekł cierpliwie i pouczająco. – Jahr. Tera fünf. Pęc.
Pękania na myśli nie miał, tego byłam pewna. Przyjrzałam się rubryce. Istotnie, widniał na niej rok ubiegły. No dobrze, ale przecież płaciłam w sierpniu, a teraz zaczynał się dopiero maj, żywiłam święte przekonanie, że płacę za cały rok, a otóż nic podobnego, ubezpieczenie ważne było tylko do końca grudnia. W styczniu należało zapłacić na nowo. No dobrze, niech mu będzie, zapłacę, zaraz, Jezus Mario, ile to kosztuje?! Może mi nie starczy pieniędzy?!
Pokazał mi palcem, gdzie sobie mogę zaparkować już po niemieckiej stronie.
Zostawiłam samochód i biegiem wróciłam na stronę polską. Plakaty na temat zielonej karty straszyły wszędzie, przeczytałam je wreszcie z uwagą, chciałam Wartę, obleciałam dookoła jakiś budynek, znalazłam najbliższą placówkę. Nic z tego, tutaj ubezpieczali wyłącznie ciężarówki. Gdzie osobowe…?!!! A trochę dalej, na lewo. Dalej na lewo działało tylko PZU. Zrezygnowałam z Warty, PZU też dobre, ubezpieczę się na miesiąc, suma ogromem nie przeraża. Panie za ladą zaczęły mnie opisywać, poprosiły o kartę rejestracyjną. Cholera. Kartę rejestracyjną zostawiłam w samochodzie razem z paszportem i resztą dokumentów. Poleciałam do Niemiec, wróciłam do Polski, pies z kulawą nogą nie zainteresował się moimi galopami tam i z powrotem, dostałam piekielną zieloną kartę, zaczęłam szukać tego celnika, który się przyczepił, żeby mu ją pokazać, nie było go nigdzie, nikogo w ogóle nie obchodziłam. Zastosowałam metodę wypróbowaną. Jeśli się robi coś zakazanego, natychmiast przyleci jakiś stróż prawa, który człowieka złapie, w porządku, może być i tak. Wsiadłam i powoli ruszyłam.
Znów zaczęło padać i padało cały czas, taki średni deszczyk. Na głowie, zamiast uczesania, miałam już zmierzwioną i mokrą kupę siana. Zieloną kartę załatwiałam kretyńsko i niemrawo, bo cały czas gdzieś pod czaszką tkwiło mi ostre zainteresowanie zupełnie czym innym. Niby zajmowało mały kawałek miejsca, ale jakby kłuło. Razem z zainteresowaniem, sianem, zieloną kartą i wielkim zadowoleniem, że zrezygnowałam wczoraj z zabiegów fryzjerskich, odjechałam bez najmniejszych przeszkód, silnie zajęta kłuciem.
Co ta kobieta, na litość boską, do mnie napisała? Boi się i nazywa się Wystrasz.
Nazywa się Wystrasz dlatego, że się boi, czy też odwrotnie, nazwisko powoduje uczucie?
Może wygłupia się w ogóle…?
Boi się i Wystrasz… W dodatku Helena. Z czymś ta Helena próbowała mi się kojarzyć.
Wjechałam w roboty drogowe.
Była to duża rzecz i wypchnęła mi z głowy wszystko inne. Z lewej, o dwadzieścia centymetrów, pomarańczowy grzebień na asfalcie i barierka, z prawej o tyleż TIR-y, autobusy i ciężarówki. Slalom. Na szybach błoto bez przerwy, a szybkość różnie, od czterdziestu do stu dwudziestu, zależy jak leci ten z przodu. Grzebień wywija meandry, wszystko zwalnia, wlecze się na trójce, może i wypoczynkowo, ale czas płynie, a ja mam zdążyć przed wieczorem do Stuttgartu…
Głównym moim zajęciem było przypominanie sobie, gdzie, do wszystkich diabłów, przebiegała granica byłego NRD? Dokładnie w chwili ich zjednoczenia sama zgadłam i, jak idiotka, wymówiłam w złą godzinę, że będą mieli duży ubaw z przerabianiem dróg.
Duży ubaw to miałam ja. Aby się przedrzeć do byłej RFN…
Razem nadeszły, koniec robót drogowych i koniec deszczu, pogoda zaczęła się wyraźnie poprawiać. Przez co najmniej pięć kilometrów obliczałam, że w celu przybycia do Stuttgartu przed dziewiątą muszę osiągnąć przeciętną sto sześćdziesiąt. Mój samochód lubił sto czterdzieści, no, może sto czterdzieści pięć. Lewym pasem lecieli ci szybsi, żeby ustąpić im miejsca bez straty szybkości przymuszałam go nieco i wtedy do tych stu sześćdziesięciu dochodził, ale nie wydawał się zadowolony. Zbuntowana i wściekła, zaczęłam rozmawiać ze sobą wierszami. Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i spędzał nas z autostrady, orężny stanie hufiec nasz, damy se z nimi rady. No dobrze, na razie damy rady połowicznie.
Jakim sposobem o wpół do dziewiątej w promieniach zachodzącego słońca dojechałam do Stuttgartu, do końca życia nie zdołam zrozumieć, w końcu o wpół do drugiej latałam jeszcze za zieloną kartą. Może pomyliłam się w obliczeniach, a może nastąpił zwyczajny cud. Dojechałam jednakże i zaczęłam szukać znajomej dziewczyny, która zarezerwowała mi hotel.
Korntal miał to być, taki ichni Brwinów pod Stuttgartem. Zdaje się, że byłam głodna i spragniona, od granicy leciałam jednym ciągiem i nie w głowie mi było pożywienie. Owego Korntala nie znałam kompletnie, nie było go na żadnej mapie, zaczęłam pytać o drogę, znalazłam wreszcie drogowskaz. Trafiwszy do miejscowości jako takiej, zaczęłam wymieniać nazwę ulicy, nikt takiej nie znał, co za ludzie, mieszkają w tym Brwinowie i pojęcia nie mają o nazwach ulic! Zaczęłam operować kościołem, bo to miało być obok, okazało się później, że kościoły stoją tam dwa, katolicki i ewangelicki, każdy gdzie indziej, Bóg raczy wiedzieć, o który pytałam. Właściwą trasę wskazał mi wreszcie jakiś młodzieniec, zdziwiłam się, że tak dobrze rozumiem niemiecki język, mówię w nim w dodatku, kolejny cud, po czym uświadomiłam sobie, że rozmawiamy po angielsku. Pojechałam wedle młodzieńca i wreszcie trafiłam. Co prawda od tyłu, ale to już była drobnostka.
Siedziałam u znajomej dziewczyny, jadłam kolację, gadałyśmy, mąż nie brał udziału, bo polski język znał podobnie jak ja niemiecki, a może nawet gorzej. Kiedy późnym wieczorem dobiłam do hotelu, nadawałam się wyłącznie do pójścia spać. Co do mierzwy na głowie, zgodziłam się, że szlag jasny może ją trafić.
Korespondencję od tej wystraszonej Wystrasz zostawiam rzecz oczywista w samochodzie…
W pierwszym pejażu na francuskiej autostradzie przypomniałam sobie, że w charakterze pieniędzy posiadam tysiąc franków w jednym banknocie i marki niemieckie drobnymi. Usiłowałam rozmienić ten banknot, ale woleli wziąć marki przeliczone automatycznie na poczekaniu. Przed drugim pejażem wstąpiłam do stacji benzynowej i wreszcie zaczęłam dysponować właściwą walutą. Odetchnęłam z ulgą.
Na francuskich autostradach człowiek nie ma co robić. Bez względu na szybkość, można oglądać okolicę albo zgoła czytać książkę. Do książki nie doszłam, ale uwolniłam myśl i przypomniałam sobie, dokąd jadę i po co.
No właśnie, jechałam do Paryża na spotkanie z mężczyzną życia…
Zobaczyłam go po raz pierwszy, kiedy miałam osiemnaście lat, a już w chwili oglądania wiedziałam o nim mnóstwo. Znałam jego nazwisko, wiedziałam, kim jest, wszyscy plotkowali z szalonym zapałem, wiedziałam zatem, dlaczego w okropnej, obrzydliwej sprawie występuje jako oskarżony, nie znałam go tylko osobiście. Występ miał oblicze polityczne, a jego sensu nigdy nie zdołałam zrozumieć, co mi snu z oczu nie spędzało, bo nie interesowała mnie polityka.
Zainteresował mnie za to Grzegorz. Wyleciał ze studiów, zaprezentowawszy przedtem postawę, osobowość, charakter, jakim do pięt nie sięgało sądzące go tchórzliwe, zakłamane grono. Chciałam podejść, pogratulować mu, ale zawahałam się. Moje osiemnaście lat, jego dwadzieścia, głupio mi się zrobiło, piękny chłopak, wszechstronnie atrakcyjny, jeszcze pomyśli, że go podrywam, zbyt młoda byłam, żeby się tym nie przejmować. Nie podeszłam.
Kołatała się jeszcze wtedy we mnie wrażliwość na ludzką opinię. Ktoś mnie posądzi o coś tam. W ludzkich oczach wyjdę na idiotkę albo i co gorszego. Facet będzie się ze mnie wyśmiewał. Zdawałam sobie sprawę, że nie są to przypadłości rzędu gromów ani też ciosy nieodwracalne, ale zawsze nieprzyjemność, a na co mi takie strucle.
Wpatrzona niewidzącym wzrokiem w prawie puste pasma autostrady, zastanawiałam się, co by było, gdybym jednak podeszła. Rozważałam to nie po raz pierwszy. A otóż nic by nie było. Od trzech miesięcy miałam własnego męża i żadne skoki w bok nie wchodziły w rachubę, nasza wzajemna wierność, tego męża i moja, przerastała świat.
Chłopakowi chciałam wyrazić uznanie ze względów czysto moralnych, szlachetny rycerz, podstępnie zapędzony nie w żadne uczciwe szranki, tylko w krąg rozżartych, perfidnych wrogów, wyrwał się z kręgu mocą ducha. Lubiłam rozwiniętych umysłowo rycerzy, co wcale nie oznaczało, że miałabym zaraz takiemu rzucać się na szyję. Nic z tych rzeczy, żadnych szyj, ale kto mi uwierzy…?
Poza tym Grzegorz zajęty był właśnie własną ruiną życia, która w owym momencie wydawała się nieodwracalna, i nie dziewczyny były mu w głowie. Podziękowałby mi może z roztargnieniem albo zgoła poprosił, żebym poszła do diabła. I tyle: Nic by nie było.
Zetknęliśmy się ponownie, w sześć lat później. Uprawialiśmy podobne zawody, ujrzałam go nagle w moim miejscu pracy. Moja psychika i stosunek do świata uległy już dużej zmianie, ludzkie opinie zaczynały mnie obchodzić tyle, co psa piąta noga. Nie wytrzymałam, po kilku dniach znajomości powiedziałam mu o tamtej scenie.
– A to szkoda, że nie podeszłaś – odparł na to. – Cholernie by mi się wtedy przydało bodaj z jedno ludzkie słowo.
– A no widzisz, zawsze człowiek zrobi głupotę, jak się trzęsie o siebie. W ostateczności wyszłabym na głupią, no i co z tego, wielkie mecyje, końca świata od tego nie będzie.
Przez te sześć lat pozmieniało się więcej, nie tylko moja psychika. Grzegorz wybrnął z klęsk, skończył studia wcześniej niż ja, wybijał się w zawodzie. Miał żonę, zakochany był w stopniu, który napełniał mnie niesmakiem, i to pod każdym względem.
Zewnętrznie dysponowała walorami, o których mogłam tylko marzyć beznadziejnie, jakie marzyć, w każdym marzeniu istnieje odrobina realnych możliwości, tu zaś nawet dziesięć operacji plastycznych nie dałoby sobie rady. Mogłam jej zazdrościć, o, to tak, nie było przeszkód. Prawdopodobnie zazdrościłam. Charakter przy tym miała twardy i, moim zdaniem, mało sympatyczny, na wielką miłość nie zasługiwała wcale, ale w poglądach na drugą babę mogłam być w końcu niezupełnie obiektywna. No nic, miał tę żonę i kochał ją uczuciem nadziemskim, tfu.
Moje własne małżeństwo zaczynało się właśnie rozpadać, z czego nie w pełni zdawałam sobie sprawę. Czułam jednakże wyraźnie, że coś nie gra, jakaś podpora duchowa bardzo by mi się przydała, tyle że na razie nie za wszelką cenę. Mimo wieku, wciąż jeszcze młodego, głupia byłam tylko połowicznie i doskonale wiedziałam, że na grymasy męża, obojętność, irytację, różne kretyńskie wymagania, krytyki i fochy, nie ma lepszego sposobu, jak komplementy z byle której innej strony. Wystarczy, że zacznie mnie adorować obcy facet i już małżeńskie stresy złagodnieją, już będzie można pobłażliwie przyjmować wypowiedzi w rodzaju: „Jak ty wyglądasz z tymi włosami, czy ty byś nie mogła się czasem uczesać?!”
No tak, uczesać…
Moje myślenie zachybotało się nagle. Cholera. Nic z piekielnymi włosami w Stuttgarcie nie zrobiłam, teraz już przepadło, żadne kręcenie nie pomoże, muszę umyć głowę. Hotel w Paryżu mam zamówiony, nie wiadomo po co, wszędzie i w każdej chwili można tam znaleźć wolny pokój, Grzegorz zarezerwował mi na wszelki wypadek, ale nie wie, kiedy przyjeżdżam. Powinien myśleć, że jutro. Nie odezwę się dzisiaj wieczorem, nie przyznam się, że już jestem, wetknę ten upiorny łeb pod kran, odeśpię swoje na zakrętkach…
Straszliwe wspomnienia rzuciły się na mnie tak, że znów przestałam widzieć drogę przed sobą, co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało jeździe. Te francuskie autostrady warte są swojej ceny…
Dokąd myśmy wtedy poszli…?
Nie, zaraz, to było później…
Widywaliśmy się w pracy, zwyczajnie, jak ludzie, i nawet nie codziennie, bo nie był to urząd. Grzegorz w zasadzie odwalał robotę w domu, miał własną pracownię, do biura przynosił gotowe rysunki. Trwało to parę tygodni, aż przyszła wczesna jesień. Zostałam wysłana na delegację do Poznania, remont obiektu, potrzebna była szczegółowa inwentaryzacja części reprezentacyjnej, Grzegorz miał robić wnętrze, zdecydował, że też pojedzie.
Kiedy wychodziłam z domu, mój mąż był nadęty i okazywał mi zirytowaną niechęć.
Poprzedniego wieczoru rozmawiał z kimś przez telefon, był ożywiony, radosny, omawiał sprawy służbowe, ale jakoś tak, jakby wprawiały go zgoła w euforię. Uświadomiłam sobie, że tym tonem nie rozmawiał ze mną już co najmniej przez rok. Dziabnęło mnie.
Odjechałam do Poznania wściekła i nieszczęśliwa.
O decyzji Grzegorza nie wiedziałam, zobaczyłam go znienacka zaraz po przybyciu do hotelu i tajemniczy balsam spłynął mi na serce. Co do myślenia, starałam się nie myśleć nic, ale mąż jakby przybladł. Odwaliliśmy część roboty wspólnymi siłami, było jej na dwa dni przy ostrym tempie. Poszliśmy razem na kolację, w hotelu działał dancing, a melodie grali raczej staroświeckie, tanga i walce angielskie. Grzegorz umiał tańczyć równie dobrze, jak mój mąż, niemniej coś mi gdzieś zaświdrowało. Zależało mi jeszcze na tym cholernym mężu.
– Przestań o nim myśleć! – rozkazał Grzegorz. – Wyłącz się na jeden wieczór. Nie można wiecznie wpieprzać kapuśniaku!
– Nie truj. Nie znoszę kapuśniaku.
– Może być kawior. Raz się przerzucisz na pyzy.
Trzeba nieszczęścia, że zawsze lubiłam pyzy. Spodobało mi się jego polecenie. Tango nabrało ognia i duszy, a w dodatku było to akurat tango Noturno „… co noc sercem je słyszę, widzę białe klawisze, widzę bladą twą twarz. By cię ujrzeć choć raz, życie dałabym całe… ”
No nie, jeszcze wtedy te słowa nie utkwiły we mnie na zawsze. Grzegorz trzymał mnie w ramionach, banał okropny, aż dławi, ale jakże prawdziwy! A pewnie, wszystkie banały wzięły się z prawdy i autentyku, trzymanie w ramionach jest wieczne, biedna, nieszczęśliwa, zubożona, współczesna młodzież w ogóle nie rozumie, co to znaczy, jakich uczuć doznaje się, tańcząc we właściwych ramionach. Ramion niewłaściwych sprawa nie dotyczy, żadne banały nie przychodziły mi na myśl w odniesieniu, na przykład, do tłustego Amerykanina i nawet wściekle romantyczny entourage nie miał na to najmniejszego wpływu, nawet księżyc jak złota balia…
Czort bierz balię, młodzi byliśmy, jak się ma przeciętnie dwadzieścia pięć lat, po podróży i paru godzinach rzetelnej pracy, można tańczyć ile chcąc. Alkoholu do tej kolacji zamówiliśmy tyle co kot napłakał, dwie pięćdziesiątki przy śledziku i butelkę wina do całej reszty. Na koniaku do kawy już nam nie zależało, nie lubiłam koniaku, a Grzegorz wolałby dobrego szampana. Knajpa dysponowała radzieckim, nie, to nie było to.
– Będę z tobą spał – zawiadomił mnie przy tej kawie bez koniaku.
Oburzyłam się i zgorszyłam.
– Zwariowałeś?
– Powiedziałem, że będę, to będę i nie zawracaj głowy.
Wzruszyłam ramionami i nie próbowałam protestować. Chce, niech śpi, od ładnych paru lat sypiam z chłopem i jestem przyzwyczajona. Dużo mu przyjdzie z tego spania…
Nie mając pojęcia, jakie warunki napotkam w hotelu, na wszelki wypadek zabrałam ze sobą najwytworniejszą koszulę nocną, można powiedzieć wielofunkcyjną. Od góry miała koronki, a dołu wystarczyłoby na odzież dla słonia, bez trudu dałoby się z niego uszyć krynolinę. Nigdy nie sypiałam w piżamach. Omotana niezliczonymi metrami wytwornej tkaniny, wpuściłam go do łóżka, bo niby dlaczego nie, a należy zauważyć, że z racji dopasowania w talii zdjąć z siebie ten cały nabój to była duża sztuka, po czym błogo i beztrosko zasnęłam na jego ramieniu. Skłonności do gwałtu Grzegorz nie miał, pogodził się z sytuacją i zasnął w końcu również, mniej błogo, a więcej filozoficznie. Spaliśmy sobie niewinnie, niczym dwa aniołki.
W wiele lat później wyznał mi, że ta noc upojna napełniła go głęboką tkliwością.
Ledwo zdążyłam wrócić do domu, wyszło na jaw, że telefoniczna euforia mojego męża miała swoje uzasadnienie. Rozmawiał służbowo, owszem, tyle że ze swoją przyszłą drugą żoną. Razem pracowali. Z całego serca pożałowałam własnej kretyńskiej wierności i prawie byłam gotowa przepraszać Grzegorza, ale nie było go, wyjechał na parę tygodni. Kiedy znów pojawił się w biurze, byłam chudsza o cztery kilo i podobno miałam interesujący wyraz twarzy, bo nie da się ukryć, że rozwód mnie nie zachwycił.
No właśnie, i dokąd myśmy wtedy poszli? Zima już nadeszła, więc plener odpadał, moja sprawa rozwodowa była w toku, gdzie nas diabli zanieśli? Za skarby świata nie mogłam sobie tego przypomnieć…
Wszystko jedno. Z owego miejsca wróciliśmy do mnie i Grzegorz dobitnie udowodnił mi, że jestem piękną i godną pożądania kobietą, pomysł, że nikt mnie nie chce i nigdy chciał nie będzie, bije wszechświatowe rekordy głupoty, a życie i cała jego męska połowa leży przede mną na półmisku. Rozpacz po mężu zaczęła dogorywać.
Spędziliśmy wtedy razem trzy dni, nie dni, powiedzmy, że trzy wieczory, bo praca wchodziła w paradę. Jego żony nie było, wyjechała na urlop. Po tych trzech dniach Grzegorz miał jechać do niej na tydzień. Świadoma tego faktu, jeszcze się jako tako trzymałam.
– Ciekawa jestem – rzekłam w zadumie przy pożegnaniu – czy, jak wrócisz, na twój widok piknie mi w sercu.
– Też jestem ciekaw – odparł żywo. – Uczciwie chcę ci powiedzieć, że gdybyś w czasie mojej nieobecności zdecydowała się na pociechę z innej ręki… No, ręki jak ręki… Nie będę miał żalu.
Z grzeczności ugryzłam się w język, żeby mu nie wytknąć tej parszywej żony. Ja męża z serca wydarłam, a on żony nie, wręcz przeciwnie. Niemniej byłam mu wdzięczna z całej siły za ustawienie do pionu. Fakt, życie i świat przede mną.
Ogólnie szampan się we mnie nie pienił, ale uparłam się wyjść z impasu.
Zastosowałam jedyną naprawdę sensowną metodę, mianowicie rzuciłam się na robotę.
Lubiłam swoją pracę. Mogłam się rzucić na rozrywki i gachów, ale jakoś mi to nie leżało, zdrowy instynkt podsuwał lepsze rozwiązanie. Wtedy właśnie uświadomiłam sobie dokładnie, jakim straszliwym nieszczęściem jest praca, której się nie znosi, zawód, do którego człowiek nie ma serca, dzień w dzień robić coś, do czego czuje się niechęć albo zgoła obrzydzenie, rany boskie! Tak się marnuje życie…
Nie groziło mi to. Już dziesięć lat wcześniej zdołałam zastanowić się nad ulubioną profesją i wdać się w zajęcia, które mi pasowały. Łaska boska, że moje upodobania prezentowały dość szeroki wachlarz…
Po tygodniu nawet apetyt odzyskałam i właśnie spożywałam drugie śniadanko, kiedy z biurowego korytarza usłyszałam głos Grzegorza. Świeży chlebek z kiełbasą szynkową ugrzązł mi w gardle.
Grzegorz wszedł, witał się ze wszystkimi, podszedł do mnie.
– I co? – spytał, pochylając się nad moją dłonią, elegancko wymazaną grafitem z miękkiego ołówka. – Piknęło ci?
– Tak – odparłam poprzez ten chlebek, spontanicznie, szczerze i bez namysłu.
– Mnie też – powiedział i poszedł witać się dalej.
Zdaje się, że była to chwila przełomowa. Poddałam się. O jego żonie postanowiłam nie pamiętać.
No i wtedy się właśnie zaczęło. Te upiorne zakrętki do włosów…! Nie znałam dnia ani godziny, nie miałam pojęcia, kiedy on wyłapie chwilę czasu i swobody, spotykaliśmy się gęsto, ale przeważnie znienacka. Dusza mówiła mi, że muszę zawsze być pod bronią i nie było siły, robiłam przeklęte uczesanie! Reszta nadawała się do użytku bez żadnych specjalnych zabiegów, niepotrzebne mi były kremy i maści, trochę pudru, coś tam na oczy, skórę miałam odporną, a zmarszczki się mnie nie imały. Tylko włosy zatruwały mi życie. Kręciłam ścierwa, spałam na blachach, odgniatając sobie ciemię, potylicę i uszy, rozgoryczona i wściekła, bo co to za niesprawiedliwość cholerna, inne baby mają uczesanie z natury, a tylko ja jedna nie!
Ulgi na tym tle doznałam w wiele lat później. Odwiedziłam przyjaciółkę, młodszą ode mnie o dychę, na wczasach pod namiotem. Piękna dziewczyna, zawsze z twarzową koafiurą, i cóż się okazało? Ona też kręciła, na tym biwaku poniechała upiększeń i włosy wisiały jej w prostych strąkach, prawie jak mnie, różnicę czyniąc ogromną.
Lubiłam ją zawsze, ale od owej chwili poczułam do niej czułą tkliwość. I wdzięczność.
Niekoniecznie racjonalną.
Sielanka z Grzegorzem trwała rok. Przez ten rok pamięć o głowie zakodowała się we mnie, a na czaszce zapewne miałam odciski. Elastyczne i miękkie zakrętki stały się nam dostępne dopiero później, a gdyby – nawet istniały już wtedy, też wątpię, czy bym ich używała. Moje kretyńskie włosy nabierały od nich fasonu z przerażającym zapałem, przygnieciona łbem zakrętka uginała się i kłak na niej układał się w kant. W kant, jak Boga kocham! Zdarzyło mi się kiedyś, że nad uszami miałam pukle pozaginane pod kątem prostym i wycyrklować się świńskie ryje w żaden sposób nie dały. No, Grzegorza już wtedy nie było…
Póki jednakże był, musiałam jakoś wyglądać, a co się przy tym umęczyłam, to moje.
Lek na życie w postaci pracy stosowałam nadal, co miało ten skutek, że kładłam się spać śmiertelnie ochwacona i ręce mi prawie paraliżowało, kiedy sięgałam do głowy. Kusiło, żeby dać spokój, do diabła z włosami, jedną noc bodaj przespać wygodnie, a nie tą japońską metodą! Jednak nie, mobilizowałam się. Warto było…
Wyobrażałam sobie głupio, że jednak uda mi się w nim nie zakochać na śmierć i życie, bo sprawa wyglądała beznadziejnie. Szansę na rozwód z żoną nie istniały i nie dość na tym, planował wyjazd na zawsze, o czym wiedziałam od początku. Najpierw kontrakt na Bliskim Wschodzie, a potem Europa. Stracę go i znów będę nieszczęśliwa, a właśnie nie chcę, niech to przeżyję jakoś łagodnie i bezboleśnie. Marzenie ściętej głowy, zakochałam się oczywiście, stanowił balsam absolutny. Słowa krytyki od niego nie usłyszałam, omijaj moje wady i wyszukiwał we mnie same zalety. Twierdził, że ten balsam jest wzajemny, co miało swój sens, ponieważ dysponowałam dużą siłą ducha. Wbrew sobie, kryjąc uczucia zbliżone do rozpaczy, pomagałam mu przy załatwianiu tego odrażającego kontraktu i koiłam obawy, zapewniając, że mu się uda. Co do powodzenia planów miałam pewność doskonałą, jego wyjazd to dla mnie klęska, jasną było rzeczą, że ta klęska musi nastąpić.
O tym, że przemyśliwałam nad zamordowaniem jego żony, oczywiście nie wiedział.
Nie przyznałam się, udawałam, że ją toleruję. Znalazłam nawet sposób na popełnienie zbrodni doskonałej, istnieje taki. Jeśli ktoś zabije kompletnie obcego człowieka nagle, bez żadnych przygotowań, waląc kamieniem w globus na bezludnej ulicy, ten kamień zabierze ze sobą i wrzuci do Wisły, pozostanie bezkarny. Nie ma takiej siły, która by go znalazła, brak powiązań, brak śladów, brak motywu. Mogłam zaczaić się w ciemnej ulicy, użyć młotka, bo kamień trochę nieporęczny, uciec od razu, młotek pirzgnąć przez barierkę na moście… albo lepiej z brzegu, na moście może mnie ktoś zobaczyć.
Powiązań żadnych, nie spotykałyśmy się, dwa razy ją widziałam przypadkowo i skorzystałam z okazji, żeby się jej porządnie przyjrzeć. Łatwe to było, urodą rzucała się w oczy.
Śladów też nie zostawię, tyle co zelówki na zadeptanym chodniku, a mogę włożyć stare buty po mężu i również utopić je w Wiśle, nie mówiąc już o tym, że na każdej ulicy śladów ludzkich zatrzęsienie…
Szkopuł leżał w motywie, przy dużym wysiłku dałoby się do mnie dotrzeć. Kto miał ją zabić, jak nie rywalka? No i, poza wszystkim, wzdragałam się zrobić to świństwo Grzegorzowi, kochał ją, byłby nieszczęśliwy. Zrezygnowałam z czynu, nawet o młotek się nie postarałam, pozostawiłam sobie tylko ponętną myśl.
Po tym roku rzeczywiście wyjechał. Do kretyńskiego Damaszku…
Stałam za siatką na Okęciu w zimowy wieczór, a samolot już warczał. W milczeniu, bez słowa, patrzyłam, jak z ciemnego nieba malutkimi srebrnymi płatkami pada śnieg.
Jak pada na ten wielki, oświetlony, warczący samolot, na czarną płytę lotniska i na moje złamane serce…
Nie zadzwoni mi więcej do drzwi, nie usiądzie w fotelu przy stoliku, nie naleję mu już nigdy herbaty…
Oderwałam się od wspomnień na samym końcu tego odcinka autostrady, gdzie dla rozrywki kierowców powtykali w zbocza wykopu kolorowe figury geometryczne.
Moim zdaniem za mało jaskrawe, powinni im dowalić więcej czerwonego. Nic się nie działo, samochód sam jechał. Deszcz już od rana nie padał, przyświecało słońce.
Zapaliłam papierosa, wymacałam w torbie portmonetkę i wyciągnęłam ją na wierzch, bo w perspektywie miałam któryś tam kolejny pejaż. Za te ich drogi gotowa byłam płacić ze śpiewem na ustach, mignęła mi nawet myśl, czyby nie wydawać okrzyków w rodzaju „vive la France!”, ”mille remerciements!” i tym podobnych, ale pohamowałam się, bo i tak nikt by mnie nie usłyszał, szczególnie w pejażach automatycznych.
Zaraz za odcinkiem z figurami dogoniłam jakiś dziwny pojazd. Nie tyle może dziwny, ile jadący osobliwie, slalomem przez trzy pasma, jak Ives Montand w „Cenie strachu”. Kierowcy zapewne się nudziło, a może był to zwyczajny wariat, złe samopoczucie odpadało, slalom wykonywał bardzo sprawnie. Zwolniłam na wszelki wypadek.
Postanowiłam wyprzedzić go bezpiecznie, ostrym zrywem, bo diabli wiedzą, co takiemu mogłoby wpaść do łba, wymyśli sobie, na przykład, zajeżdżanie jako świetny dowcip…
Wyczekałam momentu, kiedy zawinął w prawo, i dmuchnęłam trzecim pasem. To był peugeot. W lusterku ujrzałam, że wyraźnie się ucieszył, poniechał rozrywki i ruszył za mną. Dokitowałam. Miał większe możliwości niż moja mała toyota, ale zdążyłam odskoczyć i wydusiłam z niej te sto pięćdziesiąt pięć, niech sobie leci sto osiemdziesiąt, skoro mu to przyjemność sprawia, zawsze trochę potrwa, zanim mnie dojdzie. Z prawej pojawiła się informacja o pejażu za parę kilometrów, toyota doszła do stu sześćdziesięciu, trochę niechętnie pogodziła się z sytuacją, peugeot się zbliżał, przeniosłam się na środkowy pas, udając, że daję mu drogę, i poczułam się pewniej, bo przed nami już coś tam zwalniało. Peugeota postanowiłam się pozbyć, nie lubię znudzonych głupków, a prawdziwych wariatów boję się śmiertelnie. Walić takiego w łeb z zaskoczenia…? Niehumanitarnie. A łagodność może okazać się zgubna.
Peugeot mnie doszedł, ale przegroda finansowa już była przed nami. Wybrałam sobie miejsce za jakąś furgonetką, chociaż boksy obok były wolne. Zdecydowałam się zwłóczyć, podałam banknot, pięćdziesiąt franków, chociaż miałam drobne. Panienka wyrzuciła resztę zbyt sprawnie, jak na moje potrzeby.
Peugeot przejechał obok bez żadnych przeszkód, ruszył wolniutko i nagle nabrałam pewności, że czeka na mnie. Idiotyzm. Nigdy takich obsesji nie miałam, sensu w tym zapewne nie było za grosz, co mnie w ogóle obchodzą ci inni, a teraz ni z tego, ni z owego głupota się we mnie zalęgła. Nie spodobało mi się jego towarzystwo na autostradzie.
Czeka… A proszę bardzo, niech czeka do uśmiechniętej śmierci.
Zjechałam w prawo, na sam skraj poszerzenia, i zatrzymałam się. Miałam prawo trochę tu postać. Wysiadłam, zajrzałam do bagażnika, zajrzałabym i pod maskę, gdyby nie to, że zapomniałam, jak się ją otwiera. Wsiadłam z powrotem i uparłam się symulować jakieś zajęcie. No, książki przecież czytać nie zacznę… A, prawda, listy…!
Spojrzałam za peugeotem, który powoli oddalał się prawym pasem, i zaczęłam szukać napoczętej Wystrasz Heleny. W kieszeni na drzwiczkach jej nie było, zaniepokoiłam się, zastanowiłam, znów wysiadłam i znalazłam ją pod fotelem, odrobinę przydeptaną, ze śladami błota. Jak ja to zrobiłam…? A, na granicy przecież, zapewne w pośpiechu nie trafiłam w kieszeń. Dobrze jeszcze, że nie wykopałam jej przypadkowo w Stuttgarcie.
Zaczęłam czytać od razu dalszy ciąg.
„… Jest jedna taka i ona panią nienawidzi. Ja wiem, dlaczego ona panią nienawidzi.
Bo ona myśli, że pani wszystko wie. Oni w ogóle myślą, że pani mu to ukradła już dawno, temu swojemu. Albo muszą to zabrać, albo panią zabiją, bo myślą, że tylko pani wie, a tymczasem nie wiedzą, że ja też wiem. I sama pani nie wie, co pani ma, a jak się pani połapie, to dopiero będzie. I o zbrodni wiem ja tu pani podaję, gdzie będę, bo adresu i telefonu to ja się boję. W każdy piątek o szóstej godzinie będę w kościele w Grójcu, w pierwszej ławce od chrzcielnicy, na samym końcu w prawo, i ta osoba, co tam siedzi, to będę ja. Księdzu się wyspowiadałam. A pani wszystko powiem, bo to straszne swołocze. Z poważaniem. Wystrasz Helena. PS. A ten list to niech pani spali”.
Peugeot mógł dotrzeć nawet do Madrytu, albo i do Lizbony, porzucając nadzieję na moje towarzystwo. Zbaraniałam gruntownie i zdolność czynienia jakichś gestów utraciłam całkowicie.
W wielkim skupieniu przeczytałam list drugi raz, potem trzeci. Niewiele mi to dało, nadal nic z tego nie mogłam zrozumieć. O co tej babie chodziło? Czy to w ogóle do mnie…?
Odwróciłam jednostronnie zapisaną kartkę i pozbyłam się wątpliwości. Z tyłu widniało jak byk: „Do pani J. Chmielewskiej”.
A jednak należało przeczytać korespondencję od razu! Piątek wypada, zdaje się, pojutrze…? Co jest dzisiaj, wtorek czy środa…? Wszystko jedno, mogłam opóźnić wyjazd o parę dni, udać się do Grójca, pójść do kościoła, znaleźć facetkę i spytać, w czym dzieło. Teraz jestem we Francji i zawracać nie będę, zostawiłam za sobą deszcz i roboty drogowe… Zresztą, piątków przed nami zatrzęsienie, nie wyjechałam na rok, wyjaśnię sprawę po powrocie, a listu nie będę palić, tylko przeciwnie, schowam starannie, bo przestałabym wierzyć w jego treść.
Wstąpiło we mnie coś, co skłonna byłam uważać za głęboki rozsądek. Schowam…
Miałam duże doświadczenie życiowe. Nie daj Boże schować coś tak, żeby było łatwo znaleźć, z reguły ginie na lata. Schować byle jak… też źle, nie wiadomo, gdzie szukać, zapomina się. Najlepiej tam, gdzie człowiek często sięga, włożę do bocznej kieszeni torby, mam tam plan Paryża, i różne mapy, będzie mi wpadało w rękę. Przy okazji wyjmę plan Paryża, lada chwila stanie się bezcenny.
Wysiadłam ponownie, otworzyłam bagażnik, z wysiłkiem dostałam się do zewnętrznej kieszeni torby, ustawionej idiotycznie, tyłem do przodu, wygrzebałam plan Paryża, wetknęłam list i porządnie zasunęłam błyskawiczny zamek. Już miałam zamknąć klapę, kiedy nagle uświadomiłam sobie, że mam tu czegoś za dużo. Wstawiłam tylko torbę, wielką i pękatą, inne drobiazgi wrzuciłam na tylne siedzenie, tymczasem torbie jest ciasno, bo razem z nią leży coś jeszcze. Olbrzymia reklamówka, wypełniona jakby arbuzem, co to jest, na litość boską…?! Zrobiłam jakieś zakupy i zapomniałam o nich? Może mi się tam coś rozmroziło albo nawet zaśmiardło…?
Tknęły mnie razem, ciekawość i niepokój. Nie będę przecież wiozła zaśmiardł ego żarcia do paryskiego hotelu, wyrzucę po drodze do byle którego śmietnika w pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Trzeba zajrzeć…
Rozchyliłam pozaginaną reklamówkę i zajrzałam. I skamieniałam na dość długo.
Chryste Panie…!!!
Spojrzała na mnie ludzka głowa.
Stałam jak słup i nie wierzyłam własnym oczom. Potem coś we mnie ruszyło i mignęła mi trzeźwa myśl, że tego nie kupowałam z pewnością. Następnie, zanim zrobiło mi się niedobrze, rozpoznałam głowę.
To była ta facetka z katastrofy pod Łodzią, ta, która pełzła, kazała mi uciekać i miała na imię Helena. Blade, niebieskie oczy, szerokie brwi i krwawa pręga od skroni aż do brody.
Wystrasz Helena…
Z wysiłkiem tłumiąc niemiłe objawy fizjologiczne, delikatnie zawinęłam wierzch torby i zatrzasnęłam bagażnik. Na miękkich nogach podeszłam do drzwiczek i usiadłam za kierownicą. Soli trzeźwiących nie miałam, pod fotelem telepała się mała puszka piwa, sięgnęłam po nią, chlupnęłam sobie i zapaliłam papierosa. Piwo było letnie, dostarczyło mi wstrząsu, który nieco zrównoważył ten poprzedni.
Myślałam w kolejności następującej:
Nie zakup, ale też się zaśmiardnie, słońce grzeje. Co mam z tym zrobić? Zrealizować pierwotny zamiar i upłynnić w śmietniku…? Jakoś głupio… Wozić ze sobą, aż wrócę do kraju…? To chyba w lodzie, bo skąd bym wzięła formalinę, zresztą, formalina też śmierdzi. Oddać policji…? Rany boskie, a cóż za chryja z tego wyniknie…?!
Kiedy i gdzie…? Skąd się wzięła, na litość boską, kiedy i gdzie ktoś mi ją wepchnął, sama przecież nie weszła! Jadę jednym ciągiem, na stacjach benzynowych, płacąc w kasie, samochód miałam na oku! Zaraz, na noclegach… Jeden w Bolesławcu, drugi w Stuttgarcie, ale przecież to bydlę wyje alarmem, że na serce można umrzeć, wszędzie parking strzeżony, w Bolesławcu okno miałam od tamtej strony, widziałam samochód, usłyszałabym wycie! Cały hotel by usłyszał!
Czy ja go w ogóle zaalarmowałam…?
Przejechać pół obcego kraju z ludzką głową w bagażniku, co za radość, niezły prezent wiozę Grzegorzowi, nie daj Bóg jeszcze mnie z tym złapią, czy ona jest aby na pewno prawdziwa? Bo może sztuczna, doskonale podrobiona…?
Doznałam drgnięcia nadziei, wysiadłam, odetchnęłam głęboko i otworzyłam bagażnik. Z determinacją rozchyliłam torbę. Mobilizując wszystkie siły ducha przyglądałam się w skupieniu przez długą chwilę, od pomacania mnie odrzuciło. Nie, niemożliwe, nikt by nie zrobił czegoś takiego, musiała być prawdziwa. Będzie mi się śniła po nocach…
Znów wsiadłam do samochodu i pomyślałam, że ktoś wreszcie zwróci na mnie uwagę. To nie jest miejsce na parking, zatrzymać się owszem, ale nie sterczeć w nieskończoność! Odjechać stąd, rany boskie, zastanawiać się mogę na każdym innym odcinku trasy!
O peugeocie zapomniałam kompletnie, chociaż to on był przyczyną, dla której dokonałam oględzin. Przestał mnie obchodzić, nie było go już zresztą widać na horyzoncie.
Ruszyłam. Puszka piwa przewróciła się i trochę napoju wylało mi się na nogi. Zaczęła się turlać. Nie znalazłam innego wyjścia, jak tylko wypić resztę, a potem niech się turla skolko ugodno. Samochód i autostrada współdziałały ze sobą beze mnie, nadal mogłam myśleć.
Wszystkie możliwe komplikacje towarzyszące chwilowo przerastały moje siły, odcięta ludzka głowa w bagażniku, w obcym kraju, o święci patroni…!
Zajęłam się stroną techniczną i wysiliłam pamięć. W Bolesławcu alarm włączyłam, tak, to było pewne. Przypomniałam sobie ów moment, podręczne torby uwiesiłam na sobie, obejrzałam się jeszcze dla sprawdzenia, czy zgasiłam światła, alarm akurat błysnął. Mowy nie ma, żeby ktoś dotknął samochodu bez przeraźliwego wycia, Bolesławiec odpada.
Na granicy… Rany boskie, na granicy zostawiłam to pudło otwarte, okna i drzwiczki, latałam jak z pieprzem po cholerną zieloną kartę, żeby ją szlag trafił. Jacyś ludzie pętali się obok, facetka w żółtych spodniach z dzieckiem, wykluczyłam ją, dzieci miewają dziwne zabawki, ale do ludzkich głów chyba jeszcze nie doszły. Ktoś mógł otworzyć mój bagażnik bez hałasu, zaraz, on się otwiera kluczykiem, no i co z tego, kluczyk dla takich różnych to mięta z bubrem, mógł otworzyć, wepchnąć torbę i cześć. Pięć sekund. Nikt na niego nawet nie spojrzał, każdy myślał, że gmera przy własnym samochodzie, kto by gmerał przy cudzym, właściciele na ogół pilnują. W dodatku moje dokumenty z paszportem na czele leżały na tablicy rozdzielczej, z daleka widoczne, niemożliwe, żeby normalny człowiek zostawił wszystko w otwartym samochodzie i oddalił się w Pireneje.
A otóż, okazuje się, możliwe. Albo też nie jestem normalnym człowiekiem, ale informacji w tej kwestii na plecach nie noszę. No nic, granica owszem, wchodzi w grę.
A jak było w Stuttgarcie? O Boże, jeszcze gorzej! Do znajomej dziewczyny trafiłam od tyłu, mała uliczka w zieleni, samochodu nawet nie zamykałam, poszłam szukać numeru domu, znalazłam od razu, ale witałam się, trochę to potrwało, „niech ja może zamknę samochód” – takie słowa wypowiedziałam osobiście! Znaczy, był otwarty! Ale za to ruchu tam nie było żadnego, nic nie jechało, nikt się nie plątał… Chyba że mnie śledzono, załóżmy takie kretyństwo, ktoś patrzył z daleka, zniknęłam w głębi ogródka i we wnętrzu domu, podjechał, nie traktorem przecież… Przejeżdżał z cichym szmerkiem, przyhamował, podrzucił suwenir i zmył się. Znów pięć sekund. A było prztykać alarmem, lekkomyślna idiotka…!
No dobrze, jeszcze hotel zostaje. Znajoma dziewczyna pojechała ze mną, wskazując drogę, zaparkowałam na zapleczu, zamknąć, z pewnością zamknęłam, a co z alarmem?
Włączyłam go czy nie? Żeby mnie kto zabił, nie zdołam sobie przypomnieć! Nazajutrz odjeżdżałam, prztykałam, majaczy mi się, że dwa razy, czyli nie był włączony, włączyłam i wyłączyłam, ciągle mam w oczach te błyskające światła, ale wizja pewności mi nie daje. Może ta dziewczyna będzie pamiętała, przyleciała do mnie o poranku, razem poszłyśmy na parking…
Jeśli przez całą noc stało to pudło na zapleczu hotelu, nie zaalarmowane, z ulicy dostępne bez przeszkód, można było zrobić, co się chciało, i wepchnąć mi tam tysiąc głów.
No nie, tysiąc by się nie zmieścił. Zawracanie głowy z pięcioma sekundami…
Zadzwonię do niej i zapytam.
Była to w końcu jakaś decyzja, podjąwszy ją, doznałam ulgi. Na jedną sekundę.
W drugiej sekundzie rzuciło się na mnie przypomnienie, że wykrycie gdzie i kiedy mi tę Helenę podrzucono, wcale nie rozwiązuje sprawy i nie udziela odpowiedzi na pytanie, co, do diabła, mam z nią teraz zrobić!
Nad tym musiałam się zastanowić naprawdę porządnie i możliwie szybko. Nagle stwierdziłam, że już prawie dojeżdżam do Paryża, co za cholera jakaś, dlaczego tak wcześnie?! Rozejrzałam się, wpadła mi w oko wielka stacja benzynowa z szykanami, zjechałam w prawo, skręciłam. Znalazłam na parkingu odosobnione miejsce w kącie.
Na myśl, że jadę na spotkanie z mężczyzną życia z ludzką głową w bagażniku, coś mi się zrobiło. Dostałam histerycznego ataku śmiechu. Przechyliłam się, wepchnęłam twarz w fotel pasażera, wyłam, piałam, płakałam i nie mogłam się uspokoić. Podkręciłam szybę, żeby mnie nie było słychać, ale i tak jakiś człowiek przyglądał mi się z zainteresowaniem z odległości kilkunastu metrów. Nie mógł chyba odgadnąć, że tak reaguję na kawałek trupa…?
Przeszło mi wreszcie, usiadłam normalnie. Zdołałam się skupić.
Rozwiązanie najprostsze: wyjąć torbę i wrzucić do kosza na śmieci. Nie tu, tu zostałam zauważona. W następnej stacji, na następnym parkingu, gdzie spróbuję się niczym nie wyróżnić.
Znajdą tę głowę i co będzie dalej? To jest kraj cywilizowany, przeprowadzą dochodzenie. Może po torbie odgadną, skąd głowa pochodzi, a może po zębach, ta czołgająca się Helena nie wyglądała mi na kogoś, kto zęby robi w Kanadzie albo w Szwecji.
Dokonają zabiegów kosmetycznych, zdjęcia opublikują w mediach, może już jutro czy pojutrze. I co, mam siedzieć cicho? Nie zgłaszać się i niech sobie dojdą do wniosku, że są to porachunki terrorystyczne, można i tak, ale w ten sposób rzecz się nigdy nie wyjaśni, a taki efekt wcale mi się nie podoba. Poza tym mogą jednak trafić do mnie, sprawca, na przykład, na mnie doniesie, ten, który ją podrzucił. W rezultacie pójdę siedzieć we francuskim kryminale.
Niedobrze. Jeśli w ogóle miałabym się zgłaszać, to bez wygłupów, razem z dowodem rzeczowym.
Zgłosić się zatem. Francuskiej policji powiedzieć, że sama im ten prezent przywiozłam i może to być niejaka Helena Wystrasz, Helena z pewnością, a co do Wystrasz, świetne nazwisko dla cudzoziemców, pokazać im list…? Tożsamość nadawczyni z ofiarą katastrofy jest moją prywatną dedukcją, podejrzeniem, natchnieniem, sugestią duszy, ponadto list zawiera informacje zagadkowe, dla tych tutaj nie do pojęcia. Szczerze mówiąc, dla mnie też…
Najrozsądniej byłoby zgłosić się, owszem, ale u nas, w Polsce. Przy okazji wyjaśniłaby się ta dziwna zmiana praw fizyki w katastrofie. List… List na wszelki wypadek mogłabym ukryć, przynajmniej do chwili, kiedy go zrozumiem. Nazwisko owej Heleny niech sobie sami znajdą, mogę zresztą powiedzieć, że je wyjawiła. Nie: „Ja jestem Helena”, tylko: „Ja jestem Helena Wystrasz”. A diabli zresztą wiedzą, czy to rzeczywiście Helena.
Wystrasz, ale gliny tam już były, znaleźli ją przecież, może także dokumenty… Zaraz, rany boskie, ale ona była zwyczajnie poszkodowana w kraksie, wszystkie części anatomii miała przy sobie, skąd ta głowa oddzielnie…?!
Zaczęło mi się wydawać, że też mam głowę oddzielnie, mąciło mi się w niej. Dobra, zawieźć ją z powrotem do kraju. Jak…?!!! W lodzie…?! I gdzie trzymać…?!!!
Zmobilizowałam się z dużym wysiłkiem. Postanowiłam, primo, nie wyrzucać jej do śmieci od razu, a secundo, poradzić się Grzegorza. Może to dość niezwykły temat rozmowy, jak na spotkanie po dwudziestu latach, ale na to już nic nie poradzę…
Wielokrotnie w odległej przeszłości udzielał mi pomocy i rady. Najistotniejsza zawarła się w jednym zdaniu.
Z dziką siłą rzuciły się na mnie wspomnienia jeszcze wcześniejsze.
Z Bliskiego Wschodu zaczęły przychodzić listy, odpisywałam oczywiście, korespondencja jakoś nie ginęła i docierała do adresatów przyzwoicie, nikt jej nie otwierał i nie przeglądał. Grzegorz pisał różne rzeczy, aż kiedyś wreszcie dostałam list nietypowy i absolutnie przerażający.
„… Tylko od Ciebie mogę dowiedzieć się prawdy. Mąż zazwyczaj dowiaduje się ostatni, zdaje się, że i u mnie nastąpiło to zjawisko. Dobiegły mnie głupie wieści o Halinie, mogą to być złośliwe plotki, ale nie wykluczam prawdy. Wspólnych znajomych miasto pełne. Po co mam tu lać po mordzie rozmaitych dowcipnisiów, jeśli przypadkowo mają rację… liczę na to, że opanujesz temat i doniesiesz fakty. Nikt inny tego nie zrobi i nikogo innego nie mam ochoty włączać. Nie wątpię, że mnie zrozumiesz… ”
Dreszcze mi wtedy przeleciały po krzyżu. Kręciłam już, o ile jest to właściwe słowo, z moim drugim mężem, który szalał za mną prawie z wzajemnością, a Grzegorza z bólem serca spisałam na straty. Rozumieć, znów rozumiałam go doskonale, jakoś tak się składało, że uporczywie rozumieliśmy się wzajemnie, nic gorszego niż niepewność i okropne podejrzenia, ale żebym to ja właśnie miała go zawiadamiać o zdradach ukochanej żony…?! No nie, szczyt perwersji! Złapanie jej na orgii z sotnią kozacką sprawiłoby mi przyjemność niebotyczną, to fakt, musiałabym jednakże sfilmować gorszące sceny, bo samo słowo nosiłoby znamiona odwetu. Chęć wświdrowania się na jej miejsce mogłaby niby odpaść ze względu na drugiego chłopa, ale kto wie, może jednak…? Poza tym do osób, udzielających tego rodzaju informacji sympatii się nie czuje, zacznę mu się trwale kojarzyć ze zdradą i nieszczęściem, tego mi akurat brakowało! W głębi sumienia obiektywizmu nie czułam.
Powahałam się trochę, ustawiłam się na jego miejscu, szarpnęłam sobą i zdecydowałam się chociaż przeprowadzić rozpoznanie.
– Halusia po Grzesiu bardzo się pociesza – powiedziała kąśliwie jej najlepsza przyjaciółka. – Ja uważam, że ona jest świnia, ale Grzegorza zawiadamiać nie będę.
W tydzień po jego wyjeździe dokonała spostrzeżenia, że nie lubi sama spać, nie wie dlaczego, a jeden aktor już stojał u drzwi. Nie mojej babci piegi.
Znaczy, piegowata zrobiła się moja babcia, nie wiadomo która, obie nie żyły.
Przyjaciółka, jak normalna kobieta, mogła przesadzić, dyplomatycznie napoczęłam kumpli. Jeden, najlepiej zorientowany, odpadł w przedbiegach, bo czcił Halusię niczym świętość, przerastając niemal Grzegorza. Chodzili razem do szkoły i kiedyś tam, w cudowny sposób, uratowała mu życie, nawet ta sotnią kozacka nie dałaby mu rady.
Znalazłam jego wroga i wysunęłam podstępną supozycję.
– On? – odparł wzgardliwie na moje insynuacje, od których mnie samej robiło się mdło. – On by ją ustawił na ołtarzu i modlił się klęcząc, a jej nie tego potrzeba. Sypia z całym miastem.
– Co ty powiesz? – zdziwiłam się autentycznie i szczerze. – Myślałam, że sobie robię ordynarny dowcip! Skąd wiesz?
– Ze mną też spała. Dama z temperamentem. Jako dżentelmen, mógłbym to ukryć, ale i tak wszyscy wiedzą, bo ona nie dżentelmenów na ogół wybiera. Myślisz, że taki osiłek, co skrzynki z owocami babie na straganie nosi, okaże takt i umiar?
– O Boże! – krzyknęłam w oszołomieniu, dziko i absolutnie uczciwie. – Pokaż osiłka! Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę, może on coś w sobie ma?!
– Głupia jesteś czy co? Pewnie że ma i może nawet dużo. Nie mam co robić, tylko latać za rębajłą, sama go sobie oglądaj. Na Tamce, zaraz za Cichą. Albo przed Cichą, zależy, z której strony patrzeć.
Pojechałam na Tamkę i obejrzałam amanta. Faktycznie, piękny, młody byk, z wyraźną przewagą opakowania nad zawartością. Pięćdziesiąt kilo przestawiał jedną rączką, jakby to było pudełko zapałek, zaleta u mężczyzny nie do kwestionowania. Nie uzyskałam konkretnej informacji co do czasu, sypia z nim Halusia obecnie czy sypiała przed paroma miesiącami, postanowiłam to stwierdzić naocznie, zakotwiczyłam się na Tamce.
Miałam fart, wystarczyło jedno popołudnie. Baba skończyła handel, zapakowała się na furgonetkę, Halusia podjechała samochodem i zabrała chłopca jak stał. Może wiozła go do szkoły wieczorowej…? Nie, nie do szkoły, do swojego domu. Wiedziałam przecież, gdzie Grzegorz mieszkał, nawet nie musiałam trzymać się jej zderzaka, z daleka patrzyłam, jak wysiadali. Zdobyłam się na cierpliwość, mój samochód na szczęście nieźle grzał, doczekałam godziny drugiej w nocy i wróciłam do domu.
List do Grzegorza napisałam suchy i ostrożny. Przekazałam zdobytą wiedzę bez komentarzy własnych. Pozwoliłam sobie tylko na ostatni akapit:
„Wiem doskonale, że za takie komunikaty można człowieka znienawidzić, i w związku z tym narażam się na wielkie uczucia z Twojej strony. Trudno, wola boska. Ja, na Twoim miejscu, wolałabym to wszystko wiedzieć, a każdy sądzi według siebie. Przez okna Twojego domu do środka nie zaglądałam”.
W odpowiedzi Grzegorz przysłał jedno słowo, ”dziękuję”, po czym trochę pomilczał.
Dosyć długo pomilczał.
Było mi to nawet na rękę, ponieważ mój drugi z kolei wspólnik życiowy okazywał dziką zazdrość o przeszłość. Świat pękał w szwach od moich poprzednich gachów i każdy list mógł od takiego parszywca pochodzić. Tolerował wyłącznie istnienie byłego męża, reszta została mi wzbroniona wstecznie. Widząc w tym dowód miłości nadprzyrodzonej, nie protestowałam zbytnio, a Grzegorza ukrywałam starannie.
Szczęśliwie się złożyło, że pisało do mnie jeszcze dwóch znajomych chłopców z Iraku i jeden kolega z Maroka, kiedy zatem przestał wreszcie milczeć, jego korespondencja zginęła w tłoku. Zawiadamiał mnie, że przyjeżdża na urlop, ryzykując średnio, bo kontrakt ma pewny, Halusia o tym nie wie. Postara się zdążyć na początek czerwca, kiedy u nas okres urlopowy dopiero się zaczyna, najdroższą żonę zatem ma szansę zastać w pracy. Niech się dowiem, na litość boską, kiedy ona wybiera się w plenery. Zadzwoni, odpowiem mu przez telefon, bo listownie nie zdążę.
Dowiedziałam się bez trudu, nikogo nie angażując, pracowała bowiem w przychodni zdrowia, gdzie urlopy lekarskie zostały wystawione na widok publiczny dla wygody pacjentów. Miało jej nie być w sierpniu.
Poczekałam spokojnie, jakie tam spokojnie, w najwyższym stopniu nerwowo, dzikie sztuki czyniąc, żeby w czerwcu być okropnie zajęta i przypadkiem nigdzie nie wyjechać. Zdobyłam informację o terminach przylotów z Damaszku i warowałam przy telefonie, bo o wyjeździe na lotnisko o jedenastej wieczorem mowy nie było. Nie mieszkałam sama.
Grzegorz zadzwonił z Okęcia.
– Cześć, moja miła – powiedział. – No i co?
– W sierpniu – odparłam na to, trzeba przyznać, że lakonicznie.
– Dziękuję.
I odwiesił słuchawkę.
Mój aktualny pan i władca nie omieszkał rzucić się na mnie. Kto dzwonił, dlaczego,
o co mu chodziło, o tej porze…?!
– Janusz – odparłam. – Spytał, kiedy Witek idzie na urlop. Przypadkiem wiem, powiedziałam, że w sierpniu, powiedział „cześć” i wyłączył się. I tyle.
– Nie mógł jutro?
– Nie wiem. O Jezu. Widocznie nie mógł, może się akurat umawia na spływ kajakowy z dziewczyną, opanuj się, ja go i tak widuję codziennie w pracy!
– I wcale mi się to nie podoba…
Moje aktualne nieszczęście polegało na wielkim szczęściu. Obdarzona byłam uczuciami potężnymi, zazdrość zazdrością, ale oprócz tego słyszałam przez szesnaście godzin na dobę, a nawet więcej, bo dzwonił do pracy, że słuchaj, ja cię kocham, nie ma dla mnie życia bez ciebie, ty mnie zaledwie tolerujesz, trzydzieści pięć lat szukałem takiej kobiety jak ty (cholera, zaczął nazajutrz po urodzeniu…?), jesteś dla mnie jedna na świecie, dostałem szału na twoim tle, stracę cię, nie zniosę tego i tak dalej. Poza głupim gadaniem, urok miał ogromny, ogień z niego tryskał ku mnie wręcz wulkaniczny, wyrzekłabym się własnej płci, gdyby mnie to nie chwytało za wszystko, ze Związkiem Radzieckim na czele. Pardon, chciałam powiedzieć z sercem. W dodatku pokochało go dziecko, które miałam z pierwszym mężem. Zaklopsowana byłam radykalnie.
Metodą wyszukanych podstępów udało mi się spotkać z Grzegorzem, oczywiście w godzinach pracy, i całe szczęście, że dysponował samochodem, który wydarł Halusi.
– Śmiesznie nam się zmienia. – zauważył, jadąc w kierunku Puszczy Kampinoskiej.
– Coś tam kiedyś o mnie mówiłaś, teraz mogę chyba powiedzieć to samo o tobie.
Kochasz go?
– Nie wiem – odparłam uczciwie. – Mam do niego słabość i dużo upodobania.
Wierzę w trwałość uczuć, gdyby zaczęły gasnąć, za jakie dwa wieki dojdą do zera. To cenne.
Kretynka.
– Jestem ostatnim człowiekiem na świecie, który chciałby ci bruździć. Co chyba nie przeszkadza…?
Owszem, przeszkadzało. Z natury byłam zawsze monogamiczna, a w dodatku brakiem zaufania tego swojego szaleńca czułam się urażona i właśnie na złość uparłam się wytrwać w wierności. Nie wyznałam prawdy.
– Nie ma warunków – zwróciłam mu uwagę. – Wszędzie ludzie.
– Masz rację. Szkoda…
Chciałam się dowiedzieć, jakie ma plany i czy ten przyjazd mu nie zaszkodził.
Mgliście słyszałam o jakichś podstępnych knowaniach, ktoś tam podobno podkładał mu świnię.
– Nie – odparł. – Tym razem nic mi nie zrobią ze śmiesznego powodu. Jeden z wielbicieli mojej żony ma na to wpływ i wcale sobie nie życzy mojej obecności w kraju, wyobraża sobie głupio, że mógłbym mu przeszkadzać w amorach. Wracam na kontrakt i mogę cię zapewnić, że noga moja nie postanie tu, a Halusi tam. Wkrótce odzyskam równowagę i niczego tak nie żałuję, jak tego, że jesteś zajęta.
Szarpnęło mną. Prawie zabrakło mi tchu i słowa jednego nie zdołałam z siebie wydusić. Po jaką cholerę straciłam nadzieję na niego i dałam się poderwać, po jaką cholerę zrobiłam z tego trwały związek, po jaką cholerę tak idiotycznie zagmatwałam się w uczuciach, nie rzucę się przecież w ślady Halusi, nie wystawia się rufą do wiatru kochającego człowieka! Szlag żeby to trafił, coś tu chyba straciłam nieodwołalnie…
Ogólnie Grzegorz był raczej w złym nastroju i kapała z niego gorycz. Zaangażował adwokata, założył sprawę rozwodową i odjechał. Halusia podobno rozpaczała, ale bardziej była wściekła, bo dała się złapać in flagranti.
Wróciła łączność korespondencyjna. Ostatni list, jaki dostałam z Bliskiego Wschodu, był odpowiedzią na mój jęk rozpaczy i zdołał zatrzymać skromne resztki porzucającego mnie rozumu.
Moja sielanka trwała jeszcze nie dwa wieki, tylko dwa lata, po czym gwałtownie zmieniła oblicze. Znalazłam się w sytuacji nie do przyjęcia i nie umiałam się z niej wygrzebać, utonęłam w nerwicy i straceńczych pomysłach.
„Opamiętaj się – pisał Grzegorz. – Po cholerę masz zostawiać mieszkanie łobuzowi i zakopywać się w Brzanie Dolnej, niech on się wyniesie! A jeśli już musisz ty, to przynajmniej wybierz rozsądniejsze miejsce. Masz kontakty w Europie, wykorzystaj je, jedź na saksy! Może się spotkamy… ”
Te kilka słów okazało się bezcenne, nagle oprzytomniałam, zaczęłam załatwiać sprawę. Załatwiłam, aczkolwiek nigdy nie zdołałam zrozumieć, dlaczego nie udało mi się jechać do Francji, gdzie miałam zapewnione miejsce pracy, tylko do Danii, gdzie ugrzęzłam psim swędem. Kontakt z Grzegorzem urwał się na długo. Dostałam wreszcie jakąś informację, że siedzi w Paryżu, dostałam nawet jego adres, napisałam, korespondencja znów nam ruszyła, po czym nagle przysłał mi dziwne słowa.
„Nie mogę dostawać listów od Ciebie. Wyjaśnię osobiście”.
Krążyłam już wtedy między Danią i Polską, sprawy prywatne rozwikłałam pomyślnie, eks-wielbiciela pozbyłam się definitywnie. Osobliwa wiadomość od Grzegorza zgniewała mnie, należał mi się urlop, pojechałam na tydzień do Paryża. Zadzwoniłam, spotkaliśmy się, na jego widok zrobiło mi się ciepło na sercu, on zaś powiedział „cholera” i wziął mnie w tak zwane objęcia, z tym że miejsce należało do mnie, hotelik na rue de la Douane, gdzie wynajęłam pokój.
No i wyszło szydło z worka. Ja byłam wolna, ale za to on miał drugą żonę. Szlag mógł człowieka trafić. Dopadła ta idiotka moich listów, Francuzka, ale znała polski język doskonale, nie wiem, po co Grzegorz te listy zachował, było wyrzucić… Dostała amoku, świat zaczął się dla niej składać z jednej kobiety i tą kobietą byłam ja. Grzegorz poprzysiągł wierność pod tym jedynym względem, znów mu na niej dziko zależało, jej na nim też, zazdrość prezentowała tygrysią, a jego to bawiło ogromnie. Mogłam wydedukować, że chude lata w Syrii padły mu na mózg i słowa nie powiedziałam, bo nader niedawno, można powiedzieć dopiero co, mnie tak samo zachwycała zazdrość faceta i też upierałam się być mu wierna. Kogo Pan Bóg chce skarać, temu rozum odbiera…
No i cześć, urwało nam się. Odpadały nawet telefony do pracy, bo kuzynka tej pantery była sekretarką w pracowni Grzegorza i co gorsza, również znała język polski. Także angielski. Poliglotka, psiakrew. Z zaciętością i satysfakcją śledziła każde jego słowo, korespondencję prywatną miał prawo otrzymywać od brata i nikogo więcej, wypisz wymaluj jak ja przed półtora rokiem. Klątwa czy co…?
Też nie miałam chęci bruździć mu w życiorysie. Poniechałam korespondencji. Tak naprawdę, chęć brużdżenia kwitła we mnie i zgoła szalała, na złość głupiej babie, ale pohamowałam się przez elementarną lojalność i jakieś tam smętne ślady honoru. Grzegorz wyobrażał sobie, że jestem szlachetna, o twarz…
Pogodziłam się z sytuacją, bo zdobyłam trzeciego męża, czy może on zdobył mnie, i piętnastu lat było trzeba, żebym się do niego rozczarowała i zniechęciła ostatecznie.
Przez cały ten czas o Grzegorzu nie miałam pojęcia, on o mnie również. Zmieniłam lokalizację i numer telefonu, on też, złośliwym przypadkiem. Byłam pewna, że mi przepadł na wieki.
Brakowało mi go różnie. To wcale, to straszliwie. Wieści o nim dobiegały mnie rzadko, tyle wiedziałam, że robi karierę. Własny stan uczuciowy pojęłam w chwili raczej dość dziwnej.
Mój ostatni mąż miał szalone zapędy pedagogiczne, uporczywie usiłował wychowywać mnie i zmieniać mi charakter. Dojadły mi te zabiegi ostatecznie.
– Słuchaj – powiedziałam do niego cierpliwie. – Mój syn jest młodszy ode mnie o osiemnaście lat, ale może zauważyłeś, że już od długiego czasu przestałam go kształtować i wychowywać. Ożenił się, dobija trzydziestki i już przepadło, utrwaliła się skorupka Jasia…
Chciałam dalej powiedzieć, że ze mnie tym bardziej nic się już nie wydoi, bo dawno zostałam ukształtowana, ale mi przerwał.
– Co masz na myśli, używając określenia „skorupka Jasia”? – spytał z wielką powagą.
Wtedy mi wreszcie mowę odjęło. Dotarło do mnie, że od blisko piętnastu lat użeram się z facetem pozbawionym inteligencji, który nie rozumie najprostszych skrótów myślowych. Sama przy nim tracę znajomość języka. Grzegorz by złapał błyskawicznie…
Poniechałam głupkowatej dyskusji i machnęłam ręką. Jasne, Grzegorz stanowił sprawdzian, przykład, poziom, poniżej którego można się tylko męczyć. Powyżej zapewne też, przynajmniej w moim wydaniu, bo nie popadajmy w megalomanię, istnieje na świecie parę osób lepszych ode mnie, cała Mensa chociażby… Grzegorz jej sięgnął, ja nie próbowałam, ale jego wyższa jakość nie przeszkadzała mi nigdy. Nagle poczułam dziką, straszliwą, nieopanowaną chęć: spotkać się z nim jeszcze chociaż raz w życiu i powiedzieć mu o tej skorupce Jasia…
To wtedy właśnie uczepiło się mnie tango Noturno. Nie chodziło, rzecz jasna, o te klawisze i bladą twarz, blada twarz służy do czego innego, przywiązuje się ją do pala męczarni, rzuca się w nią nożami i podpala całość chrustem, we mnie tkwił dalszy ciąg, „by cię ujrzeć choć raz, życie dałabym całe”, no, może całe to przesada, ale kawałek z pewnością.
Tęsknota do człowieka wybuchła we mnie jak wulkan i zareagowałam na nią w pierwszej kolejności w sposób typowo kobiecy. Poszłam do fryzjera. Jezus kochany, głowa…!!!
Z dwiema głowami wjeżdżałam do Paryża i obie przyczyniały mi ciężkiej zgryzoty, nie wiadomo która bardziej.
Władze umysłowe rozproszyły mi się nagle niczym spłoszone kuropatwy i zgłupiałam z tego do reszty. Paryż znałam średnio, można powiedzieć kawałkami. Plac Republiki, Saint Lazare, Chatelet razem z Luwrem, Cité, Wielkie Bulwary, każde sobie, a nie jakoś razem. No, Charles de Gaulle i Trocadero… Do Charles de Gaulle, czyli na place de 1’Etoile, właśnie musiałam się dostać, bo w tamtej okolicy miałam zamówiony hotel.
Wiedziałam doskonale, że muszę się przebić przez cały Paryż, najlepiej nad Sekwaną.
Moja beztroska autostradowa skończyła się radykalnie. Dojechałam od właściwej strony i pojechałam wzdłuż rzeki, jak trzeba, wyleciało mi tylko z głowy, którego pasa należy się trzymać. Zapomniałam kompletnie, że prawy wyrzuca na mosty, trzeba jechać środkowym. Rzecz oczywista, natychmiast wypchnęło mnie na Pont de Bercy i znalazłam się całkiem nie tam gdzie trzeba. Z wysiłkiem przekopałam się z powrotem, ogłupienie było silne, znów pojechałam prawym pasem, przerzuciło mnie ponownie przez Pont de Sully i już nie zdołałam wrócić. Zaczynała mnie ogarniać rozpacz, nie wiedziałam, gdzie jestem, postanowiłam jechać tak długo, aż ujrzę coś znajomego i rzeczywiście znalazłam się w końcu na placu Republiki. No, przynajmniej ustalił mi się kierunek, ruszyłam na azymut i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie jedne kierunki ruchu.
W Warszawie jedne kierunki ruchu znałam doskonale, w Paryżu nie bardzo. Kiedy wreszcie, po objechaniu połowy miasta, znów przedarłam się na lewy brzeg, pogląd na pasy miałam ustabilizowany, nie mogłam sobie tylko przypomnieć, którym mostem trafiam na place de 1’Etoile. No, de Gaulle’a, wszystko jedno. Żadne spoglądanie w plan miasta nie wchodziło w rachubę, włączyłam się w ruch i przepadło. Na oko, instynkt i duszę skręciłam na Pont de l’Alma i cud boski, wybierając avenue Marigeau, trafiłam właściwie.
Teraz miałam kolejny problem, od której strony Łuku właśnie się znalazłam? No, nie od Champs Elysees, to pewne. Gdzie mam avenue Carnot? Nic, wola boska, będę jeździć w kółko…
Z jeżdżenia w kółko zrezygnowałam od pierwszego rzutu oka. Na placu de Gaulle’a odbywały się uroczystości, niech to piorun strzeli, trafiłam na zakończenie wojny czy co…? A skąd, jedenastego maja, co oni tu urządzili? Może jakieś inne obchody, a może miała to być powojenna trzydniówka…? Świętowanie czegoś było pewne, dookoła 1’Arc de Triomphe miotało się wszystko razem, parada wojskowa, Armia Zbawienia, orkiestra strażacka, delegacje oficjalne, tłumy ludzi i pełny ruch samochodowy. Nie został ograniczony, cóż znowu, Francja to kraj swobody, dlatego ją kochałam. Lokalizację avenue Carnot ustaliłam kątem oka i zaczęłam ku niej zmierzać.
Jedno było dla mnie pewne: żadnych konfliktów! Nie stanę tu na środku, łamiąc ręce i płacząc, zawartość mojego bagażnika wyklucza interwencje. A diabli wiedzą, jeszcze by ktoś tam zajrzał. Chciał, nie chciał, muszę przejechać bezkolizyjnie!
Siła woli czyni cuda, przejechałam. Wszyscy razem, inni kierowcy i ja, świadczyliśmy sobie wzajemne rewerencje z życzliwym uśmiechem na ustach. Jeden tylko na moje konto popukał się palcem w czoło, ale nie dziwiłam mu się wcale i nie dałam się zniechęcić do jazdy w poprzek. Tamto z bagażnika mnie pchało. Zaparkowałam przed hotelem. Emocje ostatniego odcinka podróży sklęsły we mnie szybko, wrócił podstawowy problem. Po jaką cholerę dotarłam z tym nabojem aż tutaj? Było pirzgnąć do rowu przy autostradzie w jakimkolwiek pustym miejscu, pustych miejsc, bez tłoku, sama jedna na szosie miałam zatrzęsienie, czego się czepiałam tych śmietników? Nie ma tak, żeby całe procesje latały wzdłuż autostrady na piechotę, no owszem, koszą pobocza, ale właśnie były świeżo skoszone, co najmniej przez tydzień nikt by tego nie znalazł. A potem szukaj wiatru w polu, kto by wiedział, że to ja…?
No tak, ten by wiedział, kto podrzucił. Ale nie przyznałby się przecież? A tam, przyznał, nie przyznał, mógł donieść anonimowo…
I co mam z tą głową teraz zrobić? Zabrać do pokoju? Za nic…!!!
Hotel, na szczęście, nie był aż tak elegancki, żeby zaraz wylatywali portierzy i chwytali bagaże, nikomu też nie wręczało się kluczyków. Sama, bez asysty, wywlokłam własną torbę z bagażnika i dopiero w środku ktoś tam wtrynił ją do windy i doniósł do pokoju. Samochód, starannie włączywszy alarm, zostawiłam na ulicy przed wejściem, a fakt, że było miejsce, wcale mnie nie zdziwił. Może nie miałam już siły dziwić się byle czym.
Prawie nie zwróciłam uwagi na jakieś gadanie o parkingu, tu zaraz, naprzeciwko…
Przynajmniej jednej głowy postanowiłam się pozbyć, z marszu własną wetknęłam pod kran. Był to dowód ogłupienia bezgranicznego, kiedy zaczynałam kręcić włosy na walki przyszło mi na myśl, że mogłam po prostu iść do fryzjera, z pewnością jakiś jest czynny, nikt w Paryżu nie zamyka niczego o siódmej wieczorem, przeciwnie, raczej otwierają. Syf i malaria! Jeśli nie odzyskam bodaj odrobiny rozumu, to wszystko razem źle się skończy!
Moja suszarka zdechła i nie chciała działać, nie wiadomo dlaczego, bo napięcie mieli normalne, dwieście dwadzieścia volt. Nerwowo przeszukałam łazienkę, no owszem, chwalić Boga udostępniali takie urządzenie. Podsuszyłam się połowicznie i rozpęd mi sklęsł, a ręce zdrętwiały, niemrawo zaczęłam się rozpakowywać, co polegało na powieszeniu w szafie dwóch spódnic i jednego żakietu. Pogniotło się z pewnością, niech odejdzie. Prasować nie będę, w życiu nie woziłam się z żelazkiem.
Myślopląs po mnie szalał. Co uczyniłaby na moim miejscu normalna kobieta?
Załóżmy, że z peugeotem postąpiłaby tak samo, ominęłaby go ostrożnie, uciekła, a potem postarała się puścić do przodu. Pytanie, czy zaglądałaby do bagażnika…? Nie, chyba nie, normalne kobiety nie dostają na ogół takich listów jak ja, a nie znalazłabym przecież upiornego pakunku, gdybym nie postanowiła schować porządnie korespondencji.
No więc dobrze, dokonałaby odkrycia dopiero tutaj, w Paryżu, przy wyciąganiu bagażu. I co dalej? Jedno z dwojga, zemdlałaby od razu albo zaczęła histerycznie krzyczeć.
W tej chwili, po trzech kwadransach, już by tu była policja i ta normalna kobieta tonęłaby w zeznaniach, którym nikt by nie wierzył. Zabraliby ją czy zostawili na wolności…?
Może to i lepiej, że rzadko reaguję jak normalna kobieta…
Spenetrowałam barek. Nareszcie mogłam się napić właściwego napoju, znalazłam małpkę koniaku. Głodu nie czułam wcale, koniak mi dobrze zrobił, zarepetowałam i wróciłam do suszenia głowy w nieco lepszym nastroju. Przerywałam na chwilę, kiedy mi ręce drętwiały.
Miałam kiedyś bardzo mądrą przyjaciółkę… Osiągała wszelką pomoc, nawet od męża, posługując się bardzo prostym zabiegiem, mianowicie szarzała na twarzy… Zaraz, o Boże, nie ona jedna! O drugiej takiej słyszałam, znajoma pośrednio; małe to było, chude, wypłosz albo mysz, mąż chodził koło niej jak koło śmierdzącego jajka, po czym umarł.
Została w dołku. Mąż jednakże miał przyjaciela, mysz oczywiście zszarzała na twarzy, przyjaciel przejął się szaleńczo, otoczył ją opieką, rozkwitła, ale ilekroć usiłował zostawić ją własnemu losowi, natychmiast znów szarzała i więdła. Ożenił się z nią w końcu i wzorem przyjaciela wszedł na orbitę śmierdzącego jajka. Szarpał się jak dziki, a ona kwitła i może kwitnie do tej pory…
Moja przyjaciółka postępowała podobnie, wiedziała, kiedy szarzeć, przed każdym rozrywkowym zbiegowiskiem musiała sobie poleżeć, żeby ta szarość zeszła, mąż sam prasował swoje koszule i jej bluzki, pożywienia nie żądał, załatwiał wszystko, ona zaś potem mogła go wynagrodzić jaśniejącą urodą. Szarzała także przed hydraulikiem, przed płaceniem rachunków na poczcie, przed generalnym sprzątaniem, przed zmywaniem po gościach i w ogóle przed wszystkim, co tak znakomicie upiększa egzystencję pracującej kobiety. Potem się z nim rozwiodła i zaczęła szarzeć komu innemu.
Genialna metoda z tym szarzeniem! Miliony razy chciałam ją zastosować, ale zawsze zapominałam i jeśli szarzałam, to później, odwaliwszy ciężką pracę i obrzydliwe obowiązki. Szansę na rozkwit miał raczej chłop, idiotka życiowa, nic więcej.
Mogłabym zszarzeć i teraz. Nie czepiać się własnej głowy, zostawić mokre strąki, wypchnąć na twarz te minione dwadzieścia lat…
Aż mnie otrząsnęło. Wstyd straszny. Grzegorz zapewne współczułby mi, drgnęłaby w nim rozczarowana litość, a na plaster mi jego litość?! Jeszcze by się może ucieszył, że zdążył podłapać tę drugą żonę, a mnie by wtedy szlag trafił. Trupem wolałabym paść, niż pokazać mu się w charakterze przywiędłej zmory!
Równocześnie wykończyłam koniak i uczesanie. Przyjrzałam się sobie w lustrze. No dobrze, osiągnęłam stan sprzed deszczu, to co teraz…?
Teraz zadzwonił telefon.
– Halo? – powiedziałam na wszelki wypadek, nie wiedząc, w jakim języku będę musiała rozmawiać.
– No, jesteś – powiedział Grzegorz. – Zabrakło mi cierpliwości czekać do jutra i taką miałem nadzieję, że przyjedziesz już dziś.
Ulga i szczęście spłynęły na mnie wielką, ciepłą falą.
– Jeśli spragniony byłeś sensacji… – zaczęłam delikatnie.
– Spragniony byłem raczej ciebie.
– Nie szkodzi. Sensacja przyjechała razem ze mną i dostarczę ci jej, bo nie wiem, co zrobić.
– Coś się stało?
– Chyba nawet dużo. Kiedy się zobaczymy?
– Obawiam się, że dopiero jutro.
– Cholera.
– Czekaj. Spróbuję, może mi się uda. Ale to będzie dosłownie dziesięć minut, jeśli w ogóle.
– Nie wnikam w twoje przeszkody, dziesięć minut też dobre. Pod każdym względem.
– Za trzy kwadranse, do godziny…
Skoro zadzwonił, wiedział, gdzie jestem i znał nawet numer pokoju. Zrobił mi lepiej niż koniak. Pogratulowałam sobie głowy, zaopiekowałam się twarzą, z nowymi siłami rozpakowałam resztę rzeczy i zaczęłam czekać. Ileż razy tak czekałam przed laty! Jeśli już się umówił, nigdy nie zdarzyło mu się nawalić.
Rzecz oczywista, przez cały ten czas cos myślałam i skutek był łatwy do przewidzenia.
– Cześć, Grzesiu – powiedziałam smętnie, otwierając mu drzwi. – Głowę mam z głowy, ale niestety, została mi jeszcze głowa.
– Czy to twój samochód stoi przed hotelem? – spytał na to.
– Mój. A co…?
– To spieprzaj z nim, ale już! Parking masz naprzeciwko. Na tej ulicy parkować nie wolno i zgarną ci go jeszcze przed północą. Z odzyskaniem jest cholerna kołomyja, pomijam już koszty.
Sparaliżowało mnie wszechstronnie.
– Jeżeli masz dziesięć minut czasu i te dziesięć minut spędzimy na parkowaniu…
– Mam równe pół godziny. Jazda, gazu!
Weszliśmy do windy.
– Milcz przez chwilę i słuchaj – powiedziałam z determinacją. – Bo już widzę, że romantyczne wzruszenia przybrały szczególną postać. W tym samochodzie znajduje się ludzka głowa.
Wsiadł do samochodu razem ze mną, ruszyłam, – Skręcaj, tu wjeżdżasz. Jaka ludzka głowa?
– Zwyczajna. Odcięta od tułowia. Prawdziwa, nie sztuczna.
Tyle zdążyłam powiedzieć przed wjazdem do garażu. Grzegorz popatrzył na mnie, wysiadł i załatwił sprawę z garażystą. Dostałam miejsce na drugim piętrze.
– Zaparkuj, a potem będziemy kontynuować. Chciałbym rozumieć, co mówisz.
Zaparkowałam, wysiadłam i zawahałam się.
– Wolałabym, żebyś na nią popatrzył własnymi oczami…
– Makabryczne widoki to nie jest moje hobby, ale jeśli uważasz, że trzeba…
Otworzyłam bagażnik, dławiąc się lekko, czubkami palców rozchyliłam torbę.
Grzegorz spojrzał, wyrazu twarzy nie zmienił, decyzję podjął w ciągu sekundy.
– Ostatnio zapanowała piękna pogoda. Jedziesz ze mną. W najbliższym sklepie kupimy torbę-lodówkę i zdążymy jeszcze wrócić. Opowiedz wszystko po kolei.
Zaczęłam od razu, schodząc na dół pochylnią. Samochód Grzegorza stał za rogiem.
Po dwunastu minutach wróciliśmy z torbą-lodówką i płytkami mrożącymi, przełożyliśmy do pudła reklamówkę, nie oglądając już jej zawartości. Umieścić w samochodzie świeżo nabyty pakunek, nic takiego, normalna sprawa, nie było potrzeby z tym się kryć.
Pudło zajęło mi trzy czwarte bagażnika, co tam, na własny bagaż miałam jeszcze cały tył samochodu. Ulżyło mi zdecydowanie.
Końca mojej opowieści Grzegorz wysłuchał w pokoju hotelowym z zegarkiem w ręku, nie przerywając. W milczeniu przeczytał list od Heleny Wystrasz. Zamyślił się na chwilę.
– Głupia sprawa. Zobaczymy jutro, zadzwonię przed południem, czekaj na mój telefon. Czas mi się skończył. Różnych rzeczy mogłem się spodziewać, ale przebiłaś wszystko.
Wstał z krzesła, podniosłam się również, ruszył ku drzwiom i zatrzymał się przed progiem.
– Cieszę się, że cię widzę – powiedział miękko.
– Wzajemnie – odparłam i tyle było naszego. Trwało pół minuty.
Wyszedł, ale nie miało to żadnego znaczenia. Już sam jego widok… Nie zmienił się właściwie, siwe pasemka we włosach i tyle, reszta została, prawie nie tknięta czasem.
Jego widok, obecność, bliskość, szansa na kontakt bezpośredni… balsam przy tym, to było nic. Czułam, jak na całe moje wnętrze spływa niebiańskie ukojenie i uświadomiłam sobie, że na twarzy muszę mieć uśmiech głupkowatego rozanielenia. Spojrzenie w lustro unormowało mi rysy. Wrócił mi apetyt, zdecydowałam się zjeść kolację w knajpie po drugiej stronie ulicy.
A miałam głupie obawy… Kiedy po tych dwudziestu latach milczenia odezwał się znienacka w telefonie, poznałam go od pierwszego słowa.
– Wreszcie udało mi się ciebie znaleźć – powiedział. – Masz zastrzeżony numer, różnych podstępów musiałem używać, w dodatku zmieniłaś adres. Jak się masz?
– Miło cię słyszeć, Grzesiu, po tylu latach – odparłam. – Gdzie jesteś?
– W Paryżu, jak zawsze. Kiedy tu przyjedziesz?
Planowałam sobie właśnie ten wyjazd do Francji.
Nie zaraz, wiosną. Wymyśliłam koniec kwietnia albo początek maja, żeby nie wrąbać się w letnie upały, i nie zamierzałam ograniczać się do Paryża. Nie byłam nawet pewna, czy od niego zacznę.
– A jak twoja żona? – spytałam ostrożnie.
– Dużo by gadać. A jak twój mąż?
– Wcale można nie gadać. Pozbyłam się go świeżutko. O Boże, skorupka Jasia…!
– Tej metafory wprawdzie nie łapię, ale cieszyłbym się, gdybyś tu przyjechała, jeszcze nie zajęta na nowo.
– A ty tu…?
– A ja na razie nie mogę nigdzie…
Usiłowaliśmy powiedzieć do siebie wszystko naraz.
Z żoną miał jakieś kłopoty, o których nie chciał mówić. Dzieci były z głowy, poszły na swoje. Uświadomiłam sobie nagle, że my obydwoje, w naszym wieku, poprzednie pokolenie, powinniśmy być zramolałą staruszką i trzęsącym się prykiem, powiedziałam mu o tym i zaczęliśmy się śmiać. Uparcie pytał o mój przyjazd, wahałam się jeszcze, miałam dużo roboty, ale już wiedziałam, że w tej sytuacji pojadę z pewnością, nie bacząc na głupie przeszkody.
Jak zwykle, rozumiałam każde jego słowo, wyglądało na to, że z wzajemnością, fluid leciał po przewodzie telefonicznym, nie, zaraz, to już była łączność satelitarna, no dobrze, leciał w kosmos i wracał. Duża rzecz.
Rozmawialiśmy codziennie, z wyłączeniem weekendów. Oczywiście, ta cholerna żona!
– Miałeś kiedyś uciążliwą sekretarkę…? – przypomniałam delikatnie za którymś kolejnym razem.
– Już dawno jej tutaj nie mam. Mam normalne biuro i normalny personel. A za to ty, zwracam ci uwagę, masz nienormowany czas pracy i zależna jesteś wyłącznie od siebie. Ja pracuję w zespole, a ty indywidualnie, pomijam inne względy. Nie wyrwę się.
Przyjedź. Chcę cię chwycić w tak zwane objęcia.
– I nie przychodzi ci do głowy, że chwycisz mazepę, starszą o dwadzieścia lat?
– Nie pieprz, moja miła. Widziałem twoje zdjęcie z ostatniej chwili…
Lekki opór we mnie, mimo wszystko, istniał. Przez dwadzieścia lat starałam się wyrzucić go z serca i z duszy, z góry wiedząc, że to beznadziejne. Tkwił mi gdzieś tam, w rozmaitych komórkach. Sama byłam teraz ciekawa, jak to się odezwie po tylu latach, i miałam głównie wątpliwości. No i proszę, na sam jego widok czas przestał istnieć…
Bóg raczy wiedzieć, z jakim wyrazem twarzy jadłam kolację. Kelner przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem, z pewnością nie dlatego, że do tajemniczej potrawy z drobiu wypiłam pół butelki wina. Pod tym względem mieściłam się w normie.
Możliwości umysłowe odzyskałam do tego stopnia, że natychmiast po powrocie do pokoju zadzwoniłam do Stuttgartu.
– Pani Grażyno – powiedziałam. – Niech się pani uprzejmie skupi. Była pani razem ze mną, kiedy ustawiałam samochód na hotelowym parkingu, tam z tyłu, w tym zielsku. Czy ja go wtedy zaalarmowałam?
– Ależ skąd! – odparła znajoma dziewczyna, bystra i przytomna. – Jeszcze powiedziała pani, że szkoda baterii i wcale pani nie prztyknęła. A co się stało?
Więc jednak. Cała noc w Stuttgarcie pozostała do dyspozycji tajemniczych złoczyńców i chyba wtedy mi tę Helenę wtrynili…
– Nic – odparłam smętnie. – Usiłowałam sprawdzić, czym się odznaczam, doskonałą pamięcią czy absolutną sklerozą.
– I co pani wyszło?
– Zdziwi się panie, ale jednak pamięcią…
Torba-lodówka w bagażniku łagodziła moje uczucia dostatecznie, żebym zwyczajnie poszła spać.
O dziesiątej Grzegorz zawiadomił mnie, że wpadnie za pół godziny. Rzecz oczywista, nie opuszczałam pokoju, zdaje się, że przyniesiono mi śniadanie i możliwe, że w pewnym stopniu je zjadłam. Co jak co, ale prawdziwe paryskie croissanty to nie jest coś, obok czego można przejść obojętnie.
Zdaje się, że na jego widok nie odezwałam się w ogóle ani słowem, tylko najzwyczajniej w świecie rzuciłam mu się na szyję. Opamiętałam się od razu, bo nie były to metody nagminnie kiedyś przez nas stosowane, ale przytulił mnie w sposób również jakby nowy.
– O głowie za chwilę – powiedział. – Słuchaj, miła moja, czuję się, jakbym miał osiemnaście lat i pierwszy raz w życiu przyszedł…
– Do burdelu…? – podsunęłam żywiutko, pełna skruchy za spontaniczny odruch.
– O Jezu… Nie dobijaj mnie, bardzo cię proszę. Niech szlag trafi nieśmiałość!
W trzy minuty później, a były to minuty brzemienne, rozległo się pukanie do nie zamkniętych drzwi i otworzył je Murzyn, bardzo duży, bardzo czarny i bardzo niezadowolony.
– Przepraszam – powiedział z silną naganą. – Ja tu sprzątam. Państwo zostają?
– Nie, wychodzimy – odparłam z równie silnym naciskiem. – Za dziesięć minut.
Murzyn wycofał się z wyraźnym wahaniem. Otworzyłam barek.
– Stresy skracają życie – powiadomiłam Grzegorza. – Koniak wytrąbiłam wczoraj, może znajdziesz coś zastępczego? Jakieś elementy muszą człowiekowi przywrócić równowagę.
– Polska żytniówka – zadecydował po krótkiej penetracji wnętrza. – Widzę tu małpkę, rąbnijmy sobie. Taki duży Murzyn to dla mnie za dużo. Rasizm nie wchodzi w grę.
Zgodziłam się z nim w pełni. Nie jestem rasistką, gdyby to była na przykład wielka baba, biała jak ufarbkowane prześcieradło, też bym się przestraszyła. Nie kolor miał znaczenie, a rozmiar i charakter, Murzyn mówił po francusku lepiej ode mnie i z pewnością był Francuzem w pełni, ale swoje wrażenie zrobił. Błysk w oku Grzegorza, błysk zapewne i w moim, zastąpiły słowa, zniszczyliśmy żytniówkę w szybkim tempie. O mój Boże, a co nam pozostało innego…?
– Dobra, wychodzimy, bo on się tu czai za drzwiami – powiedział Grzegorz.
– Rozmawiać można wszędzie, pojedziemy gdziekolwiek na lunch. Lasek Vincennes, nie masz nic przeciwko temu?
Nie miałam nic przeciwko niczemu, gdyby chciał, mógł mnie zawieźć do kamieniołomów albo na cmentarzysko samochodów. Istotna była jego obecność.
– Zanim wejdziemy na tę głowę – zaczęłam po drodze. – Powiedz może to wszystko, czego nie chciałeś mówić przez telefon. Sekretarkę-Gorgonę udało ci się upłynnić, tak zrozumiałam. O żonie powiedziałeś, że dużo by gadać, w czym dzieło? Jeśli nie chcesz, nie mów, to jest sygnał, że mnie interesuje.
– Nie, powiem. Właśnie chciałem ci powiedzieć. Moja żona, niestety, od pewnego czasu nie nadaje się do życia, częściowy paraliż fizycznie i łagodna schizofrenia umysłowo. Wykończyła ją ta patologiczna zazdrość, chociaż, jak Boga kocham, nie dawałem jej powodów. Opętana jest rodzajem manii prześladowczej, uspokaja się trochę tylko wtedy, kiedy mnie widzi. Szczerze ci powiem, że żal mi jej cholernie, ale już tego nie wytrzymuję, spróbuj przez całą dobę na okrągło trzymać za rękę osobę, która wlepia w ciebie czujne spojrzenie i wnikliwie bada każdą zmianę wyrazu twarzy…
– I pyta natrętnie, o czym myślisz, dlaczego się uśmiechasz, co cię tak smuci, co tam widzisz za tym oknem, pewnie już masz jej dosyć, nienawidzisz jej, chcesz, żeby umarła…
– Skąd wiesz?
– Mam za sobą urozmaicone życie.
– Podziwiam cię, wobec tego, że nie zwariowałaś.
– Trochę z pewnością. Jak się ratujesz?
– Pracuję. Dlatego mam tyle niezawinionych sukcesów. Biorę zlecenia w odległych rejonach kraju i Europy, niekiedy nawet wyjeżdżam. Na krótko, bo ona wtedy jedzie na środkach uspokajających, większość czasu przesypia. Nie można z tym przesadzać, równie dobrze mógłbym ją zabić od razu…
– Nie daj Bóg, żeby ją coś zabiło od razu. Padłoby na ciebie, granit i beton.
– To też biorę pod uwagę, także z przyczyn dodatkowych. Poza tym, nie chcę jej zabić. Źle bym się czuł.
– To znaczy, że jesteś szlachetniejszy ode mnie, bo ja, swymi czasy, czułabym się doskonale.
– Co masz na myśli?
– Dwie osoby kiedyś zabiłabym z przyjemnością. Już nieaktualne. Od czego ona ma ten paraliż?
– Wylew w momencie straszliwego napięcia, gwałtowny skok ciśnienia.
Obiektywnych powodów nie było. No, zresztą… Powiem ci, bo to kretyństwo.
Dojechaliśmy na miejsce, usiedliśmy przy stoliku i Grzegorz zamówił szampana.
Także krewetki i jakieś mięsko po włosku, ale nie żarcie było dla mnie w tej chwili najważniejszym elementem wszechświata.
– Niezależnie od wszystkiego pozwól, że uczczę nasze spotkanie – powiedział, wznosząc kieliszek, i nagle, dopiero w tym momencie, prawie uwierzyłam, że to spotkanie było dla niego równie ważne, jak dla mnie. – Twoje zdrowie!
– I wzajemnie…
Opanowałam wzruszenie. Chciałam więcej wiedzieć o tej żonie.
– No więc było tak – mówił Grzegorz. – Miałem robotę, zamierzałem zostać w pracowni, ale przypomniałem sobie o jednym drobnym szkicu, który zostawiłem w domu. Jak łatwo zgadniesz, w domu też mam pracownię. Wróciłem i usiadłem do roboty, wiesz, jak to bywa. Mojej żony w tym momencie nie było, wróciła później, nie wiedziała, że już jestem, a ja nie wiedziałem, że ona jest. To willa, dosyć duża i rozczłonkowana. Czekała na mnie, w końcu nie wytrzymała i zadzwoniła do biura. A w biurze, trzeba trafu, siedziały jeszcze dwie osoby, facet i dziewczyna, mieli się ku sobie już dawno i wykorzystali okazję.
– Ludzka rzecz – mruknęłam.
– Zgadza się. Telefon odebrała dziewczyna, mocno zdyszana, i jeszcze, idiotka, powiedziała coś do niego, jakieś tam „przestań, kochanie” czy coś w tym rodzaju. Mojej żonie więcej nie było potrzeba, trwała w mniemaniu, że to ja tam jestem i chędożę rozparzoną dziwkę nawet przy telefonie…
– Każde miejsce dobre – skomentowałam filozoficznie, z zadumą wpatrzona w zestaw egzotycznych przypraw.
– Poniekąd masz rację, tyle że mnie tam nie było, a poza tym na dziewczynę akurat nie leciałem i nie lecę. Nawet hałasu nie usłyszałem, całe szczęście, że w domu pałętała się jeszcze nasza sprzątaczka, zadzwoniła po lekarza i do kuzynki, dopiero jak się zrobiło ostre zamieszanie, połapałem się, że coś nie gra i wyszedłem. Zszedłem z góry, pracownię mam na piętrze, trudno przypuszczać, że właziłem po rynnie. Zobaczyli mnie wszyscy, zdumieli się, bo Luiza zdołała wybełkotać, że właśnie robię za ogiera w biurze, na drugim końcu miasta. Ewidentna pomyłka, doktor złożył mi wyrazy współczucia, znał ją, to nasz domowy lekarz. Z jego wyrazów współczucia niewiele mi przyszło.
– Twoje zdrowe – powiedziałam, podnosząc kieliszek. – Głupio wypadło. Wcale mi się to nie podoba.
– A mnie, myślisz, że zachwyca?
– Mam nadzieję, że nie wyrzuciłeś ich z pracy? Tych dwojga?
– Pewnie, że nie, a cóż oni winni? Mają stracić dobrą robotę, bo żona szefa zwariowała? Nawet nie wiedzą, że się do tego przyczynili. Ale powiem ci, że już byłem na ostatnich nogach, kiedy wpadło mi w oko twoje zdjęcie na wystawie polskiej księgarni i zadziałało jak balsam. Potem już miałem dosyć zajęcia, żeby cię odnaleźć, i nie było kiedy się gryźć. Cholernie chciałem spotkać się z tobą.
– No i proszę. Przyjechałam i spadło na ciebie szczęście ekstra, przywiozłam trupią głowę…
– O głowie jeszcze nie, pozwól sobie powiedzieć, że cenię cię wyżej niż cały wagon trupich głów. Co to było z tym Jasiem?
– Z ja… a! Skorupka Jasia! Proszę cię bardzo, też dużo by gadać, ale streszczę.
Rozumiesz, czym skorupka nasiąknie…
– I czego się Jaś nie nauczy i tak dalej – przerwał mi niecierpliwie. – Nie cytuj całej księgi przysłów, przejdź od razu do sedna.
Przeszłam z łatwością, nie rozczarowałam się, Grzegorz rozumiał wszystko w pół słowa. Całe moje trzecie małżeństwo przeniosło się w ogóle na jakiś mało ważny margines i pozbyłam się go jeszcze przy krewetkach. Rozmaitym szczegółom dałam spokój, mogły go wprawdzie rozweselić, ale brakowało nam teraz czasu na beztroskie rozrywki.
Weszliśmy wreszcie na głowę.
– Gnębi mnie lokalizacja ofiary w katastrofie – wyznałam. – Rozumiesz, wyleciała, załóżmy, w jakim kierunku mogła polecieć? Do przodu, w ostateczności w bok, czołgała się z szybkością metra na minutę, a ja znalazłam się tam w dwie minuty po kraksie.
Mowy nie ma. żeby przelazła osiemnaście metrów przez dwie minuty! Dobra, załóżmy ciężarówkę, poleciała do przodu, świetnie, ale to by była druga strona drogi! Słuchaj, ja już nad tym myślałam, to jest coś niepojętego, nic nie rozumiem. Nawet u nas nikt nie chodzi po autostradzie, jakiej tam autostradzie, po szosie przelotowej, to nie była głucha wieś!
– Wektory są nam znane mniej więcej jednakowo – powiedział Grzegorz.
– Czerwone czy różowe?
– Czerwone.
– Popatrz, nawet wino nam się zgadza. Masz rację, ciężarówkę bym wykluczył. Do tyłu też odpada. Czekaj, niech pomyślę…
Popatrzył w okno, popatrzył na kelnera, zaaprobował wino, przestał się wahać i powiedział:
– Brzmi to zupełnie idiotycznie, ale widzę tylko jedno rozwiązanie. Ta facetka wyskoczyła albo została wypchnięta z samochodu na sekundę przed kraksą. Fizyka innych możliwości nie zostawia. Wyobraź to sobie. Możliwe?
Różne cechy mi się w tym wszystkim zbakierowały, ale wyobraźnia pozostała nietknięta. Oczyma duszy ujrzałam, jak na ekranie, pędzący samochód, otwierające się drzwiczki, wychyloną z nich ludzką postać, kierowcę w środku… usiłuje złapać ją, wciągnąć do wnętrza, drugą ręką trzyma kierownicę, łypie okiem do tyłu, zjeżdża na lewo, nie nadąża z powrotem na prawą stronę, facetka wylatuje mu z samochodu, on sam zaś zaczepia jadącego z przeciwka fiata i razem walą w ciężarówkę… Nie, odwrotnie, ciężarówka wali w dwa samochody… Kretyn ten w fiacie, świeć Panie nad jego duszą, widział przecież, że wóz przed nim dziwnie jedzie, po cholerę wyprzedzał…? Zaraz, ale tam był przecież jeszcze jeden samochód, jechał za tym z Heleną, wbił się w rumowisko zaledwie zderzakiem, no może kawałeczkiem maski, może stłukł reflektory, ale poza tym nic mu się nie stało…
– Dwa wozy – powiedziałam z rozpędu do Grzegorza, równocześnie widząc wylatującą tuż przed zderzakiem facetkę. – Hamowali wszyscy, mogła ujść z życiem. Jeśli już mam przyjąć kryminał, jeden eskortował drugiego, ona jechała w pierwszym i sama próbowała wyskoczyć. Stąd kraksa.
I już mówiąc te słowa poczułam błogość, która mogła opromienić pół życia. Nie miałam cienia wątpliwości, że Grzegorz wszystko rozumie, nadawaliśmy na tej samej fali, cóż za ulga! Nie trzeba mu wyłupywać toporem, niczym sołtys na miedzy najgłupszej krowie świata!
– Też tak uważam i byłem ciekaw, czy sama to powiesz. Mnie tam nie było, muszę patrzeć twoimi oczami.
– Mogę ci to narysować.
– Proszę cię bardzo…
Na serwetce restauracyjnej stworzyłam, można powiedzieć, sensacyjny komiks.
Rysować umiałam całe życie, w skupieniu postarałam się o utrzymanie właściwych odległości, uwzględniłam trzy fazy. Grzegorz przy każdej kiwał głową.
– Wyobraziłem to sobie identycznie i powiem ci szczerze, już wczoraj wieczorem próbowałem narysować. Mogę się pochwalić, że wyszło podobnie. Zatem przyjmujemy, że ta Helena nie jechała dobrowolnie i usiłowała wyskoczyć…
– Wyskoczyła – skorygowałam. – Usiłowania jej się powiodły.
– Wyskoczyła, w porządku. Do tej pory było łatwo, bo w grę wchodziły prawa przyrody. Teraz się zaczynają komplikacje.
– Tak jest – przyświadczyłam. – Czekaj, to ja jestem kryminalistka, a nie ty. Lęgną się następujące pytania: primo, dlaczego jechała pod przymusem? Secundo, dlaczego kazała mi uciekać? Tertio, dlaczego wieźli ją tą samą trasą, którą jechałam, specjalnie czy przypadkowo? Quarto, jaki to miało związek z listem, o ile list był od niej, a prawie gotowa jestem za to głowę na pniu położyć. Quinto…
– Naprawdę do tego stopnia umiesz liczyć po łacinie? – zainteresował się nagle Grzegorz.
– Umiem liczyć w ośmiu językach i nie powinno cię to dziwić – odparłam z naganą. – Nasz zawód, twój obecny, a mój były, zawsze wymagał liczenia.
– W jakich?
– Po polsku, po duńsku, po angielsku, po niemiecku, po włosku, po łacinie, po francusku i po rusku. Po rusku nigdy nie było mi potrzebne i sama się dziwię, że pamiętam.
Co prawda, z reguły pcha mi się nie ten język co trzeba i na przykład we Francji świetnie znam duński…
– Nie szkodzi, podziwiam cię szczerze. Dobra, quinto…?
– Quinto, co się tam działo i jak jej dopadli, żeby odrąbać tę głowę? Po kraksie była w całości… Sexto, po cholerę mi tę głowę wetknęli, bo gdzie i kiedy, to już zgaduję. Albo w Zgorzelcu, jak latałam za zieloną kartą, albo w Stuttgarcie, w nocy, na hotelowym parkingu…
– Dla ostrzeżenia – przerwał Grzegorz. – To jedno, czego jestem pewien.
Zamilkłam na chwilę, zauważyłam, że na talerzu mam wołowinę w płatkach cieńszych od papieru, zjadłam ją ze zdenerwowania i popiłam wyjątkowo znakomitym winem.
– Słuchaj, Grzesiu – zaczęłam ostrzegawczo. – Ja tu nie przyjechałam po to, żebyś mnie utuczył…
– W ludożerstwo nie popadłem – przerwał mi od razu, a oczy mu się śmiały i było w nich coś takiego, że szczęście rozlazło się po mnie, sięgając aż do pięt.
Nagle przypomniały mi się inne oczy. Bez wyrazu. Zawsze jednakowe. Twarz, do tych oczu przynależna, prezentowała rozmaite stany uczuciowe, zainteresowanie, wesołość, niechęć, naganę, troskę, co tam jej akurat wypadło, oczy nigdy nic. No nie, raz jeden ujrzałam w nich jakiś rodzaj błędnego zamglenia, z czymś mi się skojarzył, nagle pojęłam z czym i wszystko się we mnie wzdrygnęło. Wypisz wymaluj, zakochana norka! Widziałam taką w znajomej hodowli… I nawet sytuacja pasowała…
Wspomnienie trwało ułamek sekundy. Nie zniknęło zupełnie. Uczepiło się jak nietoperz w jaskini, słabo widoczne w ciemnym kącie i kiwające się chwiejnie. Fizyczna i namacalna obecność Grzegorza przysporzyła mi w tym momencie niebiańskich doznań zgoła do wypęku.
– No? – powiedział Grzegorz, przyglądając mi się z jakimś zachłannym zainteresowaniem.
– Zamajaczyło mi coś tam z tobą na czele, ale za dużo by gadać nie na temat. Jedźmy dalej na tej głowie. Na deser życzę sobie serka i nic więcej, żadnych słodyczy!
– Chyba udało mi się trochę cię nie doceniać w tych dawnych czasach. Ale może nie było okazji… Dobra, ja też uważam, że list pochodzi od niej. Czekaj, na jedno z pytań może odpowiemy. Jak jechałaś? Powoli, średnio…?
– Nie wiem, co uważasz za średnio, ale mój samochód lubi sto czterdzieści.
Rozumiem, dogoniłam ich. Nikt normalny nie mógł przypuszczać, że do Wrocławia pojadę przez Łódź!
– Zatem przypadek, ukartowana akcja odpada. Za to nie jest wykluczone, że spotkanie ciebie spowodowało decyzję zabicia tej baby.
– Cóż za piramidalna pociecha!
– Zdaje się, że wielu pocieszających elementów w tym interesie nie znajdziemy.
– Też dobrze. Może stracę apetyt. Widzisz chyba, że odchudzać się muszę.
– Idiotka. Nic nie musisz.
Idiotka… Czułość zawarta w tym słowie, pełna aprobata, wręcz miłość, popłaczę się chyba ze wzruszenia, w słowie „idiotka” najczarowniejsze oświadczyny, a słyszałam to samo wyrąbane toporem, przejeżdżające przez człowieka niczym walec drogowy, walące kafarem! Wzgarda i potępienie absolutne!
Przez człowieka…? Zaraz, chwileczkę, ostatecznie kobieta to też człowiek. Nawet jeśli po informacji „przyjdzie człowiek i przyniesie szafę” oczekuje się mężczyzny, bo w życiu żadna baba szafy nie przynosiła, to jednak… Odrzućmy szafę, nie ma tak, żeby społeczeństwo latało po wsiach i miastach z szafami na plecach, człowiecze cechy kobieta posiada i mahometański stosunek do niej jest zdecydowanie błędny. A w tamtej poprzedniej „idiotce” był zawarty. Czego mi się ten facet w ogóle przyplątał, jak nie oczy, to islam, nie, o rany, nie był to Arab! Niechże się od niego odczepię!
– Cholera – powiedziałam z irytacją, błogie uczucie rozmazując równą warstwą po całym wnętrzu. – Że też nie wyjęłam tego ze skrzynki od razu! Z pustej ciekawości skoczyłabym do Grójca, wielkie mecyje, pół godziny jazdy! Złapałabym babę, wiem, gdzie stoi chrzcielnica, autentyk z trzynastego wieku. Znam ją osobiście.
– Toteż dlatego przypuszczam, że z tą ofiarą ktoś pogadał. Była w szoku, mogło jej się dużo wyrwać, powiedziała o liście do ciebie, pojawiłaś się za nimi, łatwo wnioskować, że ich śledziłaś. Reakcja była błyskawiczna. Upieram się, że głowa ma stanowe ostrzeżenie.
Zarazem daje pewność, że już z facetką osobistego kontaktu nie nawiążesz.
Błysnęło mi natchnienie.
– W takim razie wtrynili mi ten podarunek w Stuttgarcie. Nie na granicy. Istniała szansa, że ktoś zajrzy do bagażnika, celnicy, czy ja sama, narobię krzyku, Polska o krok, zacznie się rozróba. A w obcym kraju zgłupieję, postaram się opanować, nic sensownego nie zrobię i pogląd, jak widać, jest słuszny. Czas… Może sprawcom potrzebny jest czas?
Grzegorz przez chwilę przyglądał mi się z wahaniem.
– To nie jest megalomania – zastrzegł się. – Powiedzmy, że raczej nadzieja. Gdybyś nie była umówiona ze mną, jechałabyś dalej? Czy zawróciłabyś od razu?
Zdziwiłam się, że może mieć wątpliwości. Myślałam, że wszystkie uczucia wyłażą ze mnie na wierzch i widać je równie dobrze, jak, na przykład, parchy.
– Jasne, że zawróciłabym! Możliwe nawet, że poleciałabym jednym ciągiem aż do naszej granicy.
– Kto o mnie wiedział?
– Nikt. Nie, zaraz, do jednej uczciwej przyjaciółki powiedziałam, że jadę na spotkanie z jednym takim i mam wielkie obawy, co też ujrzy we mnie po dwudziestu latach.
Nic więcej. Nie jest to osoba z dawnych czasów i o tobie nie ma pojęcia. W ogóle inne środowisko.
– Głowa mogła mnie przebić… Ryzykowali.
– Czym? Jak to sobie wyobrażasz? Francuskie czy niemieckie gliny łapią babę z kawałkiem świeżych zwłok w bagażniku, dobra, baba sama przyszła i histerycznie szlocha.
Może, poza wszystkim, wariatka. Potrzymaliby mnie przecież do jakiegoś wyjaśnienia, nie? Jak długo? Mogło wystarczyć. A może w ogóle mylę się co do czasu i należało mnie tylko przestraszyć?
– Masz przy sobie ten list?
– Mam na wszelki wypadek już wczoraj włożyłam do torebki.
– Zawsze byłem zdania, że nie ma większej mądrości niż wszelki wypadek…
Przy maksymalnie egzotycznych serach, z których jeden śmierdział łajnem, zjawisko wysoce romantyczne, pochyliliśmy się nad kartką z motylkiem w rogu. Motylek też pasował nieźle.
– Teraz ja zacznę – powiedział Grzegorz. – Po pierwsze, kto cię nienawidzi?
Wzruszyłam ramionami.
– A cholera wie. Pojęcia nie mam. Możliwe, że parę osób, nie deklarują mi się. Mogę najwyżej podejrzewać.
– Podejrzenia też dobre.
– Może i dobre, ale żadnej baby w nich nie ma. No, ze dwie przynajmniej czują do mnie niechęć, na nienawiść to za mało. Raczej faceci, paru się naraziłam, oni z górnych sfer przestępczych, zdaje się, że bezwiednie uszkodziłam im doskonały interes. No i mój ostatni mąż, jego jestem pewna…
Znów zamajaczyły mi te oczy bez wyrazu. Nietoperz w kącie jaskini rozłożył skrzydełka.
– Mam wrażenie, że o nim w tym liście jest mowa…? – powiedział Grzegorz.
Popatrzyliśmy na siebie. Grzegorz też nie miał ruchliwej twarzy, umiał jej nadać wyraz dowolny. Oczy za to posiadał normalne, ludzkie, ich wyraz mnie zgoła upoił, uznałam, że koniecznie muszę ukryć przed nim doznania własne, mężczyźni przesady uczuciowej nie lubią. W tych dawnych czasach, przed prawie ćwierć-wiekiem też ukrywałam, ile mogłam. Czy on w ogóle miał bodaj cień pojęcia, że był dla mnie mężczyzną życia…?
Opanowałam się, w czym wydatnie pomogła mi głowa Heleny Wystrasz. Ujrzałam ją nagle ze straszliwą wyrazistością, spojrzała na mnie z tej upiornej reklamówki i z szosy pod Łodzią, a już prawie zdołałam zapomnieć, że ją ciągle mam! Serek, nie ten z łajnem, stanął mi w gardle.
– Zamów mi kieliszek porządnego koniaku – poprosiłam ponuro. – Z dwojga złego już wolę się urżnąć i nawet mieć kaca, niż przeżywać takie wstrząsy. Oczywiście, że o nim jest mowa, nie darmo moja dusza czepia się go i czepia. Popatrz dalej, ukradłam mu i może mam cholera wie co. Domyślam się, co. Czekaj, w jednym zdaniu nie zdołam ci wyjaśnić, ile mamy jeszcze czasu?
– Półtorej godziny, ustawiłem się z zapasem luzu. Zaraz, ten koniak, przyda ci się…
– Nieszczęśliwym przypadkiem – zaczęłam. – Nie, nie tak, bądźmy uczciwi, z głupoty. Związałam się z osobnikiem, który uwielbiał tajemnice i podstępne knowania…
Grzegorz do słuchania był idealny. Przez pełny kwadrans wystawiałam bardzo negatywną opinię własnemu ostatniemu chłopu. Pochodził ze sfer obcych nam, tkwił w jakichś niepojętych kontrolach partyjnych, dziwnych machlojach z okresu błędów i wypaczeń, badaniach zagadkowych świństw najwyższego szczebla, w jakichś kontrwywiadach, intrygach MSW i diabli wiedzą w czym jeszcze. Gromadził obciążające dokumenty i tonął w papierach. Mieszkania mieliśmy oddzielne, bardzo długo widziałam w nim asa wywiadu, albo nawet coś jeszcze wspanialszego, supermena. Grzegorz doskonale znał moje manie, wiedział, że za tajemnicą i zagadką pójdę na koniec świata, traktował szmergla pobłażliwie, gotów był go szanować. Zrozumiał przyczyny fascynacji. Nie czułam skrępowania, ujawniając głupotę.
– Kłamał patologicznie – mówiłam teraz z gniewem. – Twierdził, że posiada materiały rzędu bomby, nikt się do nich nie dostanie, zastosował środki ochronne własnego chowu. Wyszło nareszcie szydło z worka, wykryłam prawdę, bzdety to były, łgał na każdym kroku aż się kurzyło, wyłupałam, co myślę i od tego mnie znienawidził, bo mu naruszyłam wiarę we własną doskonałość. A co do tej całej makulatury, nie wątpię, był nią zapchany. Ktoś mógł sobie wyobrazić, że miałam do niej dostęp. Odpada radykalnie. Nie miałam.
– A miałaś klucz do jego mieszkania?
Dostałam ten koniak. Napiłam się go. Popatrzyłam na Grzegorza. Jasne, wyłapał sedno rzeczy.
– Otóż, wyobraź sobie, miałam. Przez trzy tygodnie. W wyniku głupot różnych, nieobecny w domu, klucze zostawił mnie, bo nie miał innego wyjścia, na zaufanie, co prawda, nie zasługiwałam, ale uprzedził, że wszystkiego się dowie, sprawdzi… Nie muszę cię chyba zapewniać, że noga moja nie stanęła w pobliżu jego domu, może przypadkiem pamiętasz, że jedną z moich cech jest idiotyczna lojalność…
– Uspokoisz się?
– Bardzo jestem spokojna. Nie ma więcej koniaku? Nie, Grzesiu, nie zamawiaj, to były czasy i chwile nader emocjonujące, ale już minęły. Możesz mnie uważać za debilkę, jeśli chcesz, proszę bardzo, byłam dumna z siebie, że potrafię wiernie służyć bóstwu, a potem się okazało, że mogłam być nawet ostatnia świnia, bo on się przede mną zabezpieczył…
– Kurwa – powiedział Grzegorz cicho i jednak zamówił ten koniak podwójnie.
– Dlatego nie miałam litości. Dlatego we mnie strzeliło i powiedziałam wszystko, co myślę i co odgadłam, dlatego mnie znienawidził. Dlatego to się rozpadło z dnia na dzień, mimo piętnastu lat zgodnego współżycia…
– Łóżko…? – spytał Grzegorz jakoś delikatnie i półgłosem.
– Łóżko!!! – wrzasnęłam, rozwścieczona. – Nie denerwuj mnie chociaż ty!!! Do łóżka to on się nadawał, jak ja do opery!!!
– Szlag żeby to trafił, po cholerę my tu siedzimy…
Zamilkłam nagle.
– Bo tam był Murzyn – przypomniałam, otrząsając się z emocji.
Przez długą chwilę Grzegorz milczał, patrząc na mnie.
– I czegóż, do stu piorunów, ty wtedy do mnie nie podeszłaś? – spytał z rozgoryczeniem i wyrzutem. – Byłem widoczny, ty w tym tłumie. Zauważyłem cię wcześniej, owszem, ale spostrzegawczość w tamtej chwili była raczej odległa ode mnie…
– Miałam męża.
– Ileż to głupot człowiek czyni we wczesnej młodości…
– Pies mnie ugryzł – powiedziałam smętnie po paru sekundach wzajemnego porozumienia.
Udało mi się go zaskoczyć, chociaż wcale nie miałam takiego zamiaru.
– Co…?
– Pies, mówię. Kogo w dzieciństwie pies ugryzie, ten wcześnie za mąż wychodzi.
Powinno się mówić „ta”, rzecz dotyczy jednostek płci żeńskiej, o męskiej nie słyszałam.
Pomijam już taką drobnostkę, jak to, że od najwcześniejszych lat byłam przekonana, że nikt się nie zechce ze mną ożenić. Więc jak ktoś zechciał… Sam rozumiesz, Grzesiu, musisz mi to wybaczyć.
– O mój Boże wielki i wszyscy bogowie greccy… – powiedział Grzegorz uroczyście.
Odzyskałam jakby jakieś szczątki równowagi.
– Czekaj, zdaje się, że jeszcze do niczego nie doszliśmy, jesteśmy w połowie drogi. Można domniemywać, co następuje: grzebałam w jego papierach, coś z tego całego śmiecia okazuje się obecnie dla kogoś niebezpieczne i to właśnie podwędziłam. Może na złość. List tej Heleny rozumiem i mogłabym wywinąć głupi numer, trzeba mnie przyciszyć. Stąd głowa. Ewidentna pomyłka złoczyńców.
– A ta baba, która cię nienawidzi?
– Baby nie zgadnę. Może się sama ujawni. Ale widzę tu inny problem, albo mi to odbiorą, albo muszą mnie zabić, odbierać mi nie ma czego, zachodzi zatem ta druga konieczność. Co ty na to?
Druga konieczność Grzegorzowi się nie spodobała. Uzgodniliśmy, że sprawę należałoby jakoś rozwikłać, dowiedzieć się czegoś więcej. Nie miał wątpliwości, że będę próbowała i nie usiłował mnie zniechęcać.
– Postaraj się może jednak zachować jakąś ostrożność. Najmniejsze niebezpieczeństwo przedstawia chyba ksiądz. Ta Helena się wyspowiadała…
– Ksiądz zachowa tajemnicę spowiedzi. Musi.
– Nie będzie ksiądz mówił do ciebie, tylko ty do księdza. Też się wyspowiadasz i poprosisz o radę. Albo ksiądz jest przyzwoitym człowiekiem, tajemnicę zachowa, a rady udzieli, albo jest zwykłą gnidą, co też się zdarza, i wtedy tajemnicę zdradzi. Zawsze będzie to jakiś krok do wiedzy.
– Jeszcze mi zostają gliny. Coś z tą głową przecież muszę zrobić, do śmieci, mimo wszystko, nie wyrzucę i na cmentarzu ukradkiem chować nie będę.
– No owszem, gliny mają swój sens… Cholernie myślę nad tymi dawnymi latami i nad dokumentacją tego twojego. Miał w niej może jednak nie tylko bzdety?
– A diabli go wiedzą co miał…
– O ile w grę wchodzi to samo grono, które kiedyś rządziło… A mam wrażenie, że nie dali się oderwać od koryta…?
– Zależy którzy. Co młodsi i bystrzejsi zostali.
– Też o nich coś wiem. Pamiętasz może… Po kontrakcie nie wróciłem nie tylko ze względów osobistych. Miał do mnie zadrę taki ubek i on mi świnię podkładał, paszportu już bym nie dostał na pewno, pracy też, chociaż, jak wiesz, w politykę nigdy się nie wdawałem. Później się dowiedziałem, o co chodziło, Halina mi się przysłużyła.
Kombinował z nią, to było wtedy, kiedy przyjechałem na urlop, potem go odstawiła od piersi i zaczął się mścić, na mnie zamiast na niej. No, na niej też, beze mnie szans wyjazdu nie miała. A nie kochał mnie już wcześniej, bo nie lubiłem kamuflować w projektach instalacji podsłuchowych. Przez przypadek widziałem o nim za dużo, cała klika to była, na koncie mieli nawet zabójstwa, nie mówiąc o rabunku, jeśli istniały jakieś dowody…
– Przedawnienie – przerwałam smętnie. – Teraz mogą się przyznać nawet do napadu na bank na Jasnej.
– Nie sądzę, żeby zakończyli proceder. Zmiana ustroju stworzyła im nowe możliwości.
Zastanowiłam się. No owszem, w chwili obecnej dawna władza mogła siedzieć u nowego żłobu i ujawnienie rozmaitych przestępstw sprzed dziesięciu, a nawet piętnastu lat wygryzłoby ją z ciepłego gniazdka. Z listu Heleny wynikało, że pętał się w tym ten mój były. Kto by uwierzył, że dysponowałam kluczem do tajemniczego lokalu i nie skorzystałam z szansy obejrzenia wnętrza? A może mu tam coś zginęło z tej całej nagromadzonej makulatury i stąd pomysł, że ja to rąbnęłam…
– On się nazywał Sprzęgieł – powiedział Grzegorz w zadumie.
Podrzuciło mnie.
– Co…?!
– A co…? Znasz to nazwisko?
– Nie wiem! Tak! Ależ tak! Ja to nazwisko przeczytałam! Myślałam, że chodzi o sprzęgło!
– Gdzie przeczytałaś?
Przez chwilę milczałam posępnie, zbierając wspomnienia.
– W notatkach tego mojego półgłówka. Śmietnik miał, a nie notatki, luźne kartki rozsypały mu się po stole, już nie będę podkreślać, że podobno przeze mnie, może dmuchnęłam, a może tworzyłam atmosferę nerwowości, pomogłam to zgarniać i nazwisko wpadło mi w oko. Wiesz, że mam pamięć wzrokową, samotnie było napisane, coś tam wyżej, coś tam niżej, a w środku tylko Sprzęg, z tym że odczytałam go właśnie jako sprzęgło. Wypisz wymaluj jak z kotłami.
– Zdawało mi się, że dysponuję pewną bystrością umysłu, ale to chyba złudzenie – zauważył Grzegorz melancholijnie. – Możesz to ostatnie zdanie jakoś rozbudować?
– Z Karoliną jechałam – wyjaśniłam niecierpliwe. – Z moją wnuczką. Napis był przy drodze, KOTŁYCO, Karolina odczytała to jako Ołtyco i obie, nic nie mówiąc, zastanawiałyśmy się, co to może być za miejscowość o takiej dziwnej nazwie. To były kotły CO. Nie zwracaj uwagi na moje skojarzenia. Sprzęgieł mi wyszedł podobnie i od ciebie się dowiaduję, że to jest nazwisko.
– To jednak coś w tym może być – powiedział Grzegorz, czyniąc gest brodą w kierunku listu, który wciąż leżał na stolika – A może, może.
– Nie musi to być akurat Sprzęgieł. Ale jeśli ten twój eks miał go w ewidencji…
Innych też, na ciebie padają podejrzenia, że za dużo wiesz… Już nie miałaś kogo sobie podrywać?
– Nie miałam! Robił dobre wrażenie! Rozeszłam się!
– Dobre i tyle…
Znienacka rozwścieczyła mnie myśl, że nie zawierałabym takiego głupiego związku, gdyby nie dopadł tej swojej drugiej żony. Potrzebna mu była jak dziura w moście! A, prawda, ona jest ciężko chora, no dobrze, nie będę się czepiać. Poza tym, ostatecznie, nie musiało mi się zachciewać asa kontrwywiadu, teraz bym mu chętnie wydrapała oczy.
Może nieudolnie, odwykłam od pracy fizycznej.
– Będę musiał wracać – powiedział Grzegorz z westchnieniem. – Sama rozumiesz, że mogę sobie pozwalać tylko na śniadanko. W dodatku o pierwszej jestem umówiony z klientem. Spotkamy się dopiero w poniedziałek, sobotę i niedzielę muszę spędzać w domu. Słuchaj, a może byś tak wyszła wcześniej? Umówmy się w tym bistro na rogu, tam trochę niżej. Niech ten Murzyn zdąży posprzątać…
Uparłam się, że metrem jeździć nie będę. Paryż od spodu znałam doskonale, postanowiłam teraz poznawać go lepiej z wierzchu i jeździć wyłącznie autobusami. Nie było to trudne, szczególnie że po raz pierwszy wreszcie nie śpieszyło mi się i w kwestii kierunku mogłam popełniać dowolne pomyłki.
W zasadzie zaplanowałam sobie dwie sprawy. Skoczyć do Wersalu i obejść na piechotę obie wyspy, Cité i świętego Ludwika. Na wyspach chciałam sprawdzić, czy odgadnę miejsce spalenia na stosie templariuszy, których załatwił Filip Piękny w XIV wieku.
Parę lat od tamtych czasów minęło i zmieniło się dużo, kozy na cypelku już się nie pasły, ale żywiłam nadzieję, że coś tam uda mi się wydedukować. Nie miałam do templariuszy żadnego krwiożerczego stosunku, nie upajała mnie myśl o śmierci w płomieniach, po prostu lubiłam wyobrażać sobie i lokować w plenerze wydarzenia historyczne.
Własne zamiary pomieszałam dokładnie. Znienacka wysiadłam z autobusu przy Saint Lazare, ponieważ dostrzegłam, że znajome Prix Unique jest otwarte i potem już miałam prostą drogę do wielkich magazynów. Ugrzęzłam w nich. Kiedy wreszcie wyszłam, nie nadawałam się ani do Wersalu, ani do wysp, za dużo trzymałam w rękach, mogłam tylko wrócić do hotelu i pozbyć się obciążenia.
Potem zrobiło się za późno na turystykę i poprzestałam na oglądaniu Paryża z okien autobusu. Tak naprawdę ciągnęły mnie sklepy, ponieważ szukałam halki, zwyczajnej halki, jaką się nosi pod kiecką. Rozmaite nowe mody zniweczyły tę sztukę garderoby prawie doszczętnie, sprzedawano albo krótkie koszulki do bioder, doskonałe przy spodniach, albo ręcznie haftowane szaty do kostek, z prawdziwego jedwabiu, ceną zrównane z diamentową kolią, albo grube, ciepłe, z trykotu i jakby flaneli, albo zgoła nic. A mnie potrzebna była zwyczajna, tradycyjna halka na cienkich ramiączkach. Nie jedna nawet, kilka.
Sklep ze zwyczajami halkami dostrzegłam nagle przez to autobusowe okno o dwa przystanki od placu Bastylii. Nie rzuciłam się do wyjścia, postarałam się tylko zapamiętać adres. Pełno było desusów na wystawie, rozmaitych. W poniedziałek, albo lepiej we wtorek, przyjadę tu specjalnie…
Na obfitującą w upragnione halki ekspozycję gapiłam się długą chwilę, bo autobus prawie się zatrzymał, coś go tam z przodu zakorkowało. Widok wystawy zasłoniła mi rozgrywająca się przed sklepem malutka scenka, której przyjrzałam się z zainteresowaniem, bo coś mi przypominała, zupełnie jakbym oglądała ją drugi raz.
Dwie baby podeszły z dwóch różnych stron, popatrzyły na wystawę, potem spojrzały na siebie i jakby je grom strzelił. Gwałtownie i równocześnie, razem, równiutko, jak na komendę, odwróciły się i ruszyły w przeciwnych kierunkach, przy czym każda wracała tam, skąd przyszła. Nad przyczyną nie musiałam się zastanawiać, odgadłam ją od razu i rozśmieszyła mnie, miały identyczne kapelusze. Niefart śmiertelny, w Paryżu nadziać się na dublet…!
Zarazem moja pamięć wzrokowa drgnęła i podetknęła obrazeczek z przeszłości.
Czekałam na Grzegorza w kawiarni. Umówieni byliśmy w pewnym stopniu służbowo, ale z nadzieją na wydłubanie dla siebie odrobiny czasu prywatnego. Przyszłam wcześniej, bo tak mi wypadło, usiadłam przy stoliku akurat naprzeciwko lustra i przed tym lustrem ujrzałam dwóch facetów. Też podeszli z dwóch różnych stron, zatrzymali się na moment i nagle dostrzegli siebie nawzajem. Obaj byli kudłaci, brodaci i wąsaci, obrośnięci na wszystkie strony, chociaż w tamtych czasach wąsy i brody jeszcze nie zaczęły zbytnio wchodzić w modę. Awangardowi młodzieńcy, można powiedzieć, bardziej przypominali kudłate małpy niż ludzi, a cały zarost mieli identyczny kształtem, długością i kolorem. Zapewne każdy z nich uważał siebie za ekstrawyjątek i cieszył się niezwykłością urody, bo na widocznych częściach twarzy mieli jednakowy wyraz zaskoczenia i oburzenia. Jednakowo zmarszczyli brwi, odwrócili się błyskawicznie i szybko rozeszli w dwie przeciwne strony. Całkiem tak samo jak te baby przed sklepem.
Grzegorz właśnie nadszedł, rozweselona scenką, powiedziałam mu o niej natychmiast. Obejrzał się, bo jeden z owych szympansów siedział za jego plecami.
– A, to chyba niejaki Renuś – powiedział z uciechą. – Znam go bardzo luźno i rozpoznaję po kłakach. Podobno też się wybiera w świat, ale wątpię, czy go puszczą, bo już samą gębą protestuje przeciwko ustrojowi…
Nie mając zielonego pojęcia, że dwie baby przed sklepem z halkami dały mi w prezencie klucz do tajemnicy, pojechałam tym autobusem dalej, przejechałam właściwy przystanek i bardzo okrężną drogą, na piechotę, wróciłam do hotelu. Wbrew zamiarom odwaliłam trasę, która chwilowo zniechęciła mnie do dalszych spacerów.
W niedzielę w pierwszym odruchu chciałam wziąć samochód i jechać do tego Wersalu, ale wspomnienie straszliwej zawartości bagażnika wybiło mi z głowy ten pomysł. Poprzestałam na wyspach, obeszłam je porządnie, śladu po templariuszach nie znalazłam, za to odpadły mi nogi. Z zawiścią patrzyłam na wszystkich kierowców, spokojnie jadących samochodami, z pewnością żaden nie wiózł trupa…
Siedząc później na prawym brzegu Sekwany i popijając smętnie białe wino, uparcie przyglądałam się oczyma duszy owej scenie w warszawskiej kawiarni. Niejaki Renuś…
Coś mi się majaczyło na jego temat, nie znałam człowieka, ale chyba też o nim słyszałam. Wyjechał na kontrakt…? Prysnął przy okazji jakiejś wycieczki…? Poszedł siedzieć…?
Dał komuś po mordzie albo sam dostał…? Coś tam było, atrakcyjnego towarzysko…
Zgniewało mnie nagle, że czepiam się go w takiej głupiej chwili, co on mnie w końcu obchodzi, nad sobą powinnam się zastanawiać, a nie nad nim! Na dobrą sprawę powinnam zbliżać się do polskiej granicy, żeby dopaść rodzimej policji i pozbyć się wreszcie cudownego bagażu, tymczasem siedzę sobie błogo w Paryżu i rozmyślam o całkowicie obcym facecie, musiałam chyba zidiocieć do reszty. No, dalej nie pojadę, to pewne, nie będę pałętać się po Europie z odciętą ludzką głową, cholera, mało mi było własnej, jeszcze i drugą mi podrzucili. Żeby chociaż nogę albo rękę…
Wspomnienie własnej głowy podniosło mnie z miejsca. Jutro spotykam się z Grzegorzem, zabiegi fryzjerskie niezbędne…
Nazajutrz, w ów poniedziałek, o poranku, nabyłam sobie letnie klapki.
Od klapek do umówionego bistra na rogu nie było więcej niż pięćdziesiąt metrów.
A jednak zdążyło się na mnie zwalić wspomnienie.
Dawno temu kupiłam sobie pantofle pod wpływem Grzegorza. Na wystawie w jakimś sklepie ujrzałam prześliczne obuwie za przystępną cenę, co zaskoczyło mnie niepomiernie, bo do butów, jako państwo, mieliśmy chyba pecha. Produkowane były raczej stępory niż co innego, a nawet jeśli prezentowały jakieś walory zewnętrzne, materiał, z którego były wykonane, przypominał stal kuloodporną. Raz w sklepie w Alejach Jerozolimskich natknęłam się na przepięknego kota, rozwalonego na parapecie okiennym, i od razu zgadłam, po co go trzymają. Nie dla myszy, tylko po to, żeby można było powiedzieć, iż w sklepie z butami znajduje się coś ładnego.
Te prześliczne pantofle zatem, znienacka ujrzane, przyciągnęły moją uwagę. Weszłam, przymierzyłam, były co najmniej o pół numeru za małe, zawahałam się. Przy okazji zostałam powiadomiona, że jest to tylko jedna para, ręcznie robiona, która wróciła właśnie z wystawy brukselskiej. Nie kupiłam, ale korciły mnie i jeszcze tego samego dnia powiedziałam o nich Grzegorzowi.
– No wiesz! – zgorszył się. – Co to za kobieta, która rezygnuje z ładnych pantofli tylko dlatego, że są za małe!
Jak oszalała popędziłam tam nazajutrz, buty jeszcze stały, kupiłam je natychmiast. Po czym dumnie włożyłam na nogi, idąc z nim wieczorem do letniego kina na Rozbrat.
Pantofle były rzeczywiście prześliczne, pochwalił je z ogniem, ja zaś na własnej skórze odcierpiałam „Opowieść o prawdziwym człowieku”. Te brakujące pół numeru zrobiło swoje. Żeby mnie kto zabił, nie umiałabym powiedzieć, co za film tam szedł, z chwili na chwilę bardziej zajęta byłam nogami, już wiedziałam, że bez rozbicia nie da się tego nosić, miękka skóra, owszem, ale gniotąca ze wszystkich stron równomiernie.
Po plecach zaczęły mi latać dreszcze, a zęby same się zaciskały. Wrócić do domu i zdjąć to, Chryste Panie…!
Wiedziona honorem i ambicją, nie mówiłam na ten temat ani słowa, Grzegorz zaś po filmie zaproponował, żeby wykorzystać piękny wieczór wiosenny i pójść piechotą. Możliwe, że usiłowałam zaprotestować, ale zabrzmiało to zapewne niczym kocie miauknięcie, wróciliśmy piechotą i tych chwil do samej śmierci nie zapomnę, to pewne. Zdjęłam pantofle w przedpokoju, dech mi przy tym zaparło, ale później już ukrycie strasznych doznań przyszło mi z łatwością. Następnego dnia poleciałam na Hożą, dałam je do naukowego rozbicia i z absolutną przyjemnością nosiłam przez całe lata.
Skóra popękała ze starości, a fasonu nie straciły, robota na złoty medal!
I za każdym razem, kiedy wkładałam je na nogi, w sercu pikała mi wdzięczność dla Grzegorza.
Idąc teraz do umówionego bistro, po drodze natknęłam się na mały sklepik z obuwiem. Na wystawie stały czarne letnie klapki. Czasu miałam jeszcze dużo, bo przy okazji zaplanowałam wizytę w banku, który znajdował się też na rogu, po przeciwnej stronie ulicy niż bistro, postanowiłam je kupić, pasowały, załatwiłam rzecz w minutę. Czasu nadal miałam dużo.
Poszłam dalej.
Przed bankiem, trzy metry od wejścia, coś mnie nagle uderzyło w lewą stopę, z boku, od zewnątrz. Rąbnęło tak, że na moment Dociemniało mi w oczach, zaparło mi dech i zrobiło mi się trochę słabo. Zatrzymałam się, wsparłam na drzewku, rosło obok jak na zawołanie. Ludzie przechodzili, nikt nie zwrócił uwagi, co to było, na litość boską…?
Odczekałam długą chwilę, oddech mi wrócił, bałam się spojrzeć na nogi, bo byłam pewna, że stopę mam strzaskaną na drobne kawałki, a widok byłby to nie bardzo przyjemny. Opamiętałam się wreszcie, ostrożnie popatrzyłam dookoła, niczego niezwykłego nie zobaczyłam, z determinacją skierowałam wzrok w dół. Stopy miałam w całości, pantofle na nich też. Stałam na żelaznej kratce chroniącej to drzewko, właściwie nie była to kratka, tylko dekoracyjne słoneczko z płaskowników, ażurowe, pod nim zapewne znajdowała się ziemia, jeśli to coś, co mnie z takim impetem walnęło, wpadło w ziemię…
Musiało być małe, większe bym chyba dostrzegła…? Nie będę przecież gmerać w dziurach i tego ochronnego żelastwa nie podniosę, a, niech szlag trafi przedmiot, stłuczenie czuję rzetelne, czy mi przypadkiem kość nie pękła…?
Spróbowałam stanąć na tej stopie. Okazało się to mocno skomplikowane. Nie od razu znalazłam pozycję, jaka pozwalała się na niej oprzeć, a i tak sama krawędź płytkiego pantofla urażała mnie dokładnie w uderzone miejsce, na nowo odbierając dech i wyciskając łzy z oczu. To mnie zmobilizowało, żadnych łez, umalowana jestem! Z wysiłkiem uczyniłam kilka kroków.
W banku podjęłam połowę zaplanowanych pieniędzy, bo już wyraźnie czułam, że jeździć po mieście i zakupów robić nie będę. Myślałam dość chaotycznie, rentgen, apteka, okład z lodu, na litość boską, zdjąć te buty, co za fart ślepy i szczęście nieziemskie, że przed chwilą kupiłam klapki, zaraz się w nie przebiorę, niech tylko dotrę do bistra, niech usiądę na krześle…
Przelazłam na drugą stronę ulicy, kichając i plując na czerwone światło. Kierowcy, chwalić Boga, nie lubią przejeżdżać przechodniów na pasach, nawet tych niezdyscyplinowanych i głupkowatych. Z najwyższą ulgą usiadłam na krzesełku w narożnym bistro i wówczas stwierdziłam, że paczkę z nowymi klapkami zostawiłam w banku.
Wymówiłam głośno dużo polskich słów, których nikt by nie znalazł w żadnym słowniku i których nikt na szczęście nie zrozumiał, i ruszyłam w drogę, ponownie przez ulicę tam i z powrotem, robiąc dużą przyjemność kolejnym kierowcom. Kiedy razem z klapkami znów usiadłam na krześle, pot po mnie płynął, a zęby szczękały.
Zmieniłam obuwie, złapałam oddech i w tym momencie pojawił się Grzegorz.
– Spóźniłem się, miła moja, przepraszam, ale za to mam więcej czasu o dwie godziny. Co się stało?
– Nic – odparłam z radosnym uśmiechem. – Zdaje się, że szlag mi trafił nogę.
Grzegorz spojrzał pod stół. Jak na dłoni widziałam w nim zaskoczenie. Czarne, bardzo letnie klapki nie pasowały kompletnie do mojego rudego kostiumu
– Jak dla mnie, możesz mieć na nogach postoły, ogólnie jesteś ważniejsza niż moje poczucie estetyki. Ale pozwól, że się zdziwię…
– Nie ma czym. Przed chwilą zrobiło mi się coś złego w lewą stopę i musiałam na poczekaniu zmienić obuwie. Głupio poprzestać na jednym pantoflu. Od razu ci wyznam, że spacery odpadają, jak mnie zacznie trochę mniej boleć, wrócę do hotelu i przyłożę sobie lód.
– Tu można nieźle zjeść, załatwimy śniadanie, tylko wejdźmy do środka. Dasz radę?
Dałam. Bez pośpiechu. Z wdzięcznym wyrazem twarzy na wierzchu i zaciśniętymi zębami nieco głębiej. Usiedliśmy.
– Jak to się stało?
Powiedziałam mu, dopiero teraz dziwiąc się wydarzeniu. Co to mogło być, to coś małego, bo nie wjechał mi przecież na nogę walec drogowy, i jakim sposobem nabrało takiego impetu? Kamień z procy…? Jeśli Dawid kamieniem z procy zabił Goliata, musi to mieć niezłe możliwości. Zapewne jakiś bachor sobie strzelał…
– Bachor jak bachor – mruknął Grzegorz. – Kulę rozpoznasz? Mam na myśli pocisk z broni palnej?
– W stanie nowym z pewnością, nie wiem jak po wystrzeleniu. Pocisk z broni palnej przebiłby mi to kopyto na wylot, nie noszę przecież kuloodpornych pantofli.
– Może szkoda. Ale tu mi się widzi raczej rykoszet…
Popatrzyliśmy na siebie, Grzegorz z troską, ja z lekkim powątpiewaniem. Może i rzeczywiście należało pogrzebać w ziemi przy tym drzewku.
– Zamachy terrorystyczne to wy tu sobie uprawiacie na każdym kroku – wytknęłam z dezaprobatą. – Ale bardzo wątpię, czy są skierowane przeciwko mnie. Poza tym co to miało być, snajper i zarazem bilardzista? Tak wycyrklował?
– Nie wygłupiaj się, rąbnąć pod nogi, kolejne ostrzeżenie. Drzewko, mówisz, odbiło się od żelaznej ramki, przypadek. Nie podoba mi się to coraz bardziej. Ta Helena mogła im powiedzieć znacznie więcej, niż napisała do ciebie, naszpikowali ją czymś…
Przyszedł kelner i postawił przed nami jakąś tajemniczą potrawę po włosku z białym winem. Było mi wszystko jedno, co to jest, grunt, że do jedzenia nadawało się doskonale.
– Teraz próbują wywinąć jakiś numer z tobą. O coś im chodzi…
– Byłoby może wskazane pogawędzić ze mną – przerwałam krytycznie. – Znam ludzką mowę.
– Nie jestem pewien, czy oni znają. Usiłują do czegoś cię zmusić albo zniechęcić.
Zastanowiłam się na głos.
– Zmusić, możliwe. Nie do kontaktu z policją chyba, raczej do powrotu. Niech się odczepię od Francji i wracam do kraju, głowa powinna mnie pchać w tym kierunku, teraz noga, idiotyzm, z nogą właśnie mogłam ugrzęznąć tutaj nawet w szpitalu, gdzie sens, gdzie logika? Nie, nogę jednak należy uważać za głupi przypadek, nie wiem tylko, jak to mogło wyjść technicznie. Wracać… pytanie, czy zdołam prowadzić samochód, zaczynam zmieniać pogląd na automatyczną skrzynię biegów…
– Istnieje także możliwość, że tym twoim przeciwnikom coś wyszło inaczej, niż planowali…
Po trzech kwadransach cholerna noga trochę się uspokoiła i zdołałam przeleźć te sto metrów, uwieszona na Grzegorzu. W hotelu kulałam demonstracyjnie znacznie bardziej, niż mi to było potrzebne, a Grzegorz podtrzymywał mnie z bijącą w oczy troską.
Wjechaliśmy windą na czwarte piętro.
Pokój był już posprzątany i Murzyn nie groził. Przez chwilę miałam na własność mężczyznę życia… Nie była to chwila imponującej długości. Zdążyłam odwiesić żakiet na oparcie krzesła i paść Grzegorzowi w objęcia, kiedy zadzwonił telefon.
– Kurwa – powiedzieliśmy równocześnie, bardzo cichutko i spokojnym głosem.
Dzwonił garażysta, połączyła mnie z nim recepcja. Zmartwiony i zakłopotany, spytał o numer samochodu, upewnił się, że to mój, i oznajmił, że włączył się alarm, bez powodu, ale nie chce się włączyć i strasznie wyje. Wytrzymać bardzo trudno.
A pewnie, mogłam to sobie wyobrazić. Dźwięk ten alarm miał taki, że można było paść na serce, gdybym mieszkała w pokoju od ulicy, usłyszelibyśmy go bez trudu przez mury i ściany. Wygrzebałam z torebki kluczyki i wręczyłam Grzegorzowi.
– Nie ma siły, musisz tam iść i wyłączyć to gówno. Ja nie pójdę. Tym czerwonym i włącz go potem, na włączenie kwiknie raz.
– Wiem, mam podobne.
Z jego nieobecności skorzystałam, żeby dobrać się do zamrażalnika, który stanowił jedną bryłę lodu. Umęczyłam się jak dzika świnia, bez skutku, nie zdołałam wyrwać zasobnika, nie psując całej lodówki. Coś tam w głębi trzasnęło. Zadzwoniłam do recepcji i poprosiłam o pomoc, lód mi niezbędny, stłukłam sobie nogę. Odnalazłam w torbie klineksy i postanowiłam użyć ich do okładów, pełna nadziei, że serwis hotelowy jakoś się do tego ustrojstwa dobierze.
Grzegorz zastał mnie przy zdejmowaniu rajstop.
– To nie ma być striptiz kuszący, tylko moczyć zamierzam bosą nogę, a nie szmaty – zastrzegłam się pośpiesznie. – Cholera, ona sinieje. Nie dotykaj!
– Nie, badać tego nie będę, nie znam się, nie jestem ortopedą. Ale palcami możesz ruszać?
– Palcami mogę.
– Może to nie jest złamanie, tylko stłuczenie. Gdzie ci położyć kluczyki?
– Na środku stołu, żeby się rzucały w oczy. I co tam było?
– Moim zdaniem ktoś próbował dostać się do twojego bagażnika. Odgłos to wydaje z siebie rzeczywiście zdrowy. Przeprowadziłem na poczekaniu małe śledztwo, otóż co najmniej od trzech godzin nikt tam nie wchodził, za to rano pętało się mnóstwo ludzi.
Zabierali i wstawiali samochody, to ma cztery piętra, ktoś mógł zostać, odczekać i dopiero teraz przystąpić do pracy.
– Chcieli zabrać głowę – orzekłam bez namysłu.
– Albo sprawdzić, czy ją jeszcze masz.
– Diabli nadali. Należało się tam zaczaić…
– I spędzić dwie doby? Po to przyjechałaś do Paryża, żeby zamieszkać w publicznym garażu?
Do drzwi pokoju zapukano i pojawił się znajomy Murzyn, a z nim razem zatroskany recepcjonista.
– Wygląda na to, że po to – powiedziałam do Grzegorza po polsku. – Rozmawiaj z nimi, ja nie mam siły. Zaraz mi wyjdzie choroba umysłowa albo szósty palec u ręki.
Tylko lód niech wyjmą!
– No, jeżeli to mają być warunki na romans…
– Jaki romans, to kryminał!
Murzyn dobrał się do zamrażalnika i posapywał. Recepcjonista objawił niepokój, coś mi się stało, widział, że kulałam, czy nie potrzebuję jakiejś pomocy? Pokazałam mu stopę, rzeczywiście zaczynała podejrzanie sinieć, ale pomoc odrzuciłam. Grzegorz z wielkim przekonaniem wmawiał w niego, że wystarczy mi lód, a jeśli coś więcej, to on mi dostarczy. Murzyn z potężnym chrupnięciem wyrwał wreszcie na świat ową bryłę lodu, lodówka jakoś przetrzymała te zapasy.
Starannie przyłożyłam do stopy lodowaty okład i pozbyłam się hotelowego personelu. Grzegorz usiadł obok. Popatrzyliśmy na siebie.
– Myślisz, że pół godziny zwłoki w tej terapii może ci bardzo zaszkodzić?
– Myślę, że nie zaszkodzi mi wcale…
A nawet gdyby miało zaszkodzić, niech ją diabli wezmą, tę nogę… Tego już nie powiedziałam.
Potem znów siedziałam w fotelu z nogą wspartą o łóżko, nie był to bowiem Ritz i odległości między meblami łatwo dawało się pokonać. Umysł zyskał szansę racjonalnego działania.
Grzegorz wyciągnął czerwone wino z neutralnej części barku.
– Oni tu mają rozum w głowie i dbają o właściwą temperaturę napojów – pochwalił. – Z całej twojej wycieczki nici. A już mi się prawie udało załatwić doskok, nie mówiłem ci tego…
– Naprawdę myślałeś, że pojadę do Marsylii z tym delikatnym towarem w bagażniku? – przerwałam nieco zgryźliwie.
– Wykombinowałem, gdzie to przechować czasowo. Zdaje się jednak, że coś nam nie sprzyja, słuchaj, możeby zrobić rentgena…?
– Tylko w wypadku, gdyby się okazało, że nie mogę prowadzić samochodu.
– Przydałaby ci się automatyczna skrzynia biegów…
Przyłożyłam sobie nowy kawałek lodu.
– Będziesz musiał mi pomóc – powiedziałam, żeby załatwić sprawę od razu. – Na drugie piętro tego garażu nie wejdę, żadnych ciężarów nosić nie zdołam i bagażnika nie otworzę przy ludziach za żadne skarby świata. Tu się zdziwią, jeśli im każę wpychać tobół na tylne fotele. Wolałabym, żebyś to zrobił własnoręcznie, możliwie wcześnie. Przed dziesiątą.
– Sam będę chciał sprawdzić, jak się czujesz. Nie ma sprawy.
Kiwnęłam głową, napiłam się wina i ni z tego, ni z owego spytałam:
– Słuchaj, Grzesiu, a co się dzieje z Renusiem? Co się z nim właściwe stało?
Przez sekundę Grzegorz jakby szukał w pamięci.
– Czekaj… Z jakim Renusiem?
Przypomniałam mu scenę przed lustrem i te dawne czasy.
– A, już wiem! Tak, był taki… Czekaj, ja się z nim przecież zetknąłem tutaj, oczywiście! Popatrz, kompletnie wyleciał mi z głowy. A co, on cię interesuje? Zdaje się, że go nie znałaś? Skąd ci się nagle wziął?
Opowiedziałam mu o scenie przed sklepem i skojarzeniu, które mi się tak nachalnie wepchnęło. Grzegorz zastanawiał się przez chwilę.
– Renuś tu był w tym samym czasie, kiedy przyjechałem pomiędzy kontraktami.
Zajęty byłem sobą, a nie jakimiś obcymi głupkami, ale słyszałem o nim dużo, teraz mi się przypomina. Czekaj… O ile wiem, prysnął z kraju, przysłużyła mu się wycieczka do Wiednia. Później przedostał się do Stanów i zdaje się, że już z piętnaście lat temu porastał pierzem, robił tak zwane interesy czy może odziedziczył spadek, nie jestem pewien.
Same plotki. A, widziałem go nawet, usunął z gęby te kłaki i chodził ogolony, pierwszy raz wtedy zobaczyłem, jak naprawdę wygląda. Potrzebny ci on do czegoś?
– Do niczego. Ale mnie gryzie i czepia się wściekle, nie mogę się od niego opędzić.
– Jakby ci zależało, mogę się dowiedzieć. Mam wrażenie, że w Stanach zetknął się z Andrzejem. Znałaś przecież Andrzeja…? Jestem z nim w kontakcie.
– Dowiedz się. Niech się od niego uwolnię, bo nie mam czasu na głupstwa.
– Dobrze. Jeśli w ogóle mogę ci jakoś pomóc…
– A tam – wyrwało mi się lekkomyślnie. – Wystarczy, że jesteś, bo już myślałam, że cię nie ma i nigdy nie będzie…
Dopiero kiedy wyszedł, zapanowałam jakoś nad własnym życiem uczuciowym.
Znów mi dobrze zrobił, nie zawiódł, też go nie miałam dla siebie, tak samo jak przed laty, a jednak w jakiś tajemniczy sposób był. Istniał. I to się okazywało najważniejsze…
Po dwudziestu latach przyjechałam na spotkanie z nim, przywożąc w bagażniku odciętą ludzką głowę, do tego złamałam nogę i zniweczyłam szansę na rozwinięcie spotkania, złego słowa mi nie powiedział, przeciwnie, od razu zaczął pomagać. Nie wypominał, że to z pewnością moja wina, mój wygłup, bo wdaję się w idiotyzmy, nie kręcił nosem i nie wybrzydzał. I tak było zawsze. Cokolwiek zrobiłam, nigdy nie czynił mi wyrzutów. Wrąbałam go w dekoracje na Targach Poznańskich, czego wcale nie chciał i nie miał w planach, w noszenie węgla w smokingu i lakierkach, w przełażenie ciemną nocą przez zrujnowane mury w Czersku… Żadnych pretensji, zawsze zachował się tak, jakbym wymyśliła najatrakcyjniejszą rozrywkę świata.
Każdy człowiek potrzebuje aprobaty i akceptacji, nikt nie wytrzyma życia w atmosferze bezustannej krytyki, potępienia i nagany. Zdaje się, że przyjmowaliśmy siebie wzajemnie, z dobrodziejstwem inwentarza, w stu procentach, zamykając oczy na wady, widząc tylko zalety, i możliwe, że udawało nam się to bez trudu dzięki rzadkości kontaktów. Z serca żałując, że to nie ja jestem jego żoną, podejrzewałam zarazem, iż w ścisłym związku małżeńskim moglibyśmy ze sobą nie wytrzymać.
Wyobraziłam to sobie, któryś tam raz, na nowo. Wspólny dom, wspólne posiłki…
Nie, to drobiazg. Grzegorz podobno miał trudny charakter, jeśli istotnie, przede mną to ukrył. Dla mnie prezentował wyłącznie szaloną łatwość współżycia.
– Głupia jesteś – powiedział mi kiedyś. – Przecież ty nie stroisz żadnych kretyńskich grymasów, nie jesteś leniwa, nie masz w sobie krzty małpiej złośliwości, nie kłamiesz, walisz prawdę, jesteś, no już trudno, użyję tego słowa, szlachetna, uczciwa i rozumiesz innych. Masz olbrzymie poczucie humoru i posługujesz się inteligencją naturalnie i spontanicznie. O stronie zewnętrznej nawet nie wspominam. Umiesz gotować…
W tym miejscu mu wtedy przerwałam, chociaż słuchałam w upojeniu.
– Zwariowałeś? Skąd, na litość boską, wiesz, że umiem gotować?! Od tej cholernej jajecznicy?!
Dałam mu kiedyś, w wielkim pośpiechu, jajecznicę, bo niczego innego nie miałam w domu, a obydwoje byliśmy głodni. Pochwalił ją z zachwytem, suponując, że dodałam sera i ten ser wydatnie podnosi walory smakowe. Sera nie było u mnie śladu ni popiołu, jajecznicę zaś po prostu usmażyłam na patelni z zaschniętymi resztkami poprzedniej. Nie kryłam faktu.
– No właśnie – przyświadczył żywo. – Z niczego umiesz przyrządzić doskonałą potrawę. Czego ja się mam czepiać, wszystkie twoje cechy sprawiają mi frajdę i przy tych zaletach twoje wady gówno mnie obchodzą. Upodobania mamy jednakowe…
Fakt, mieliśmy. Obydwoje lubiliśmy wyłącznie wytrawne wino, jarzyny i owoce tylko surowe, nie gotowane, przed zaśnięciem w łóżku poczytać sobie książkę, hotele i pensjonaty wyłącznie pierwszej kategorii, jednakowo nie trawiliśmy namiociku i biwaku nad ruczajem, oraz tłumu i ścisku. Powiedzmy, że dodatkowo ja umiałam rozpalić ognisko jedną zapałką i wyżywić się produktami z lasu, a Grzegorz miał licencję pilota, ale to już były cechy marginesowe. Trochę nam się mijało przy klimacie, ja bowiem uznawałam wyłącznie morze, Grzegorz zaś chętnie dopuszczał także i góry. Za to w kwestii pracy obydwoje potrafiliśmy doskonale zrozumieć słowa ukochanej osoby: „Daj mi spokój i nie zawracaj głowy, ja teraz pracuję”, a kto z normalnych jednostek ludzkich obojętnej płci umie się do tego dostosować? I baba się obrazi, i chłop, będą próbowali przeszkadzać, a co najmniej czekać niecierpliwie, co nie ma siły, wisi w powietrzu. Dać człowiekowi spokój przy pracy to jest wielka sztuka, rzadko komu dostępna. Mieliśmy ją opanowaną.
Tak na marginesie, najgłupsze są chyba żony policjantów. Widziały gały, co brały. Wie w końcu taka, kogo poślubia, a potem ma pretensje i wyczynia awantury, że mąż nie przychodzi punktualnie na obiad, a bywa, że i na kolację nie wraca. Co jej się wydawało? Że od dnia jej ślubu zaniknie przestępczość…?
Co właściwie miałoby nas poróżnić? Pieniądze? Nonsens, zarabialiśmy je obydwoje ulubioną pracą, od lat byłam samowystarczalna, nie dość na tym, utrzymywałam dom, Grzegorz również. Jakieś głupie fanaberie? Wystarczy odrobina rozumu, żeby je opanować, wystarczy odrobina tolerancji… Może inna kobieta, ale kobiet w życiu Grzegorza w ogóle nie zdołałabym policzyć, on sam pewnie też nie, wiedziałam o nich więcej niż jego żony, nie miały znaczenia. Poza tym, miałby chyba dość taktu, żeby je przede mną ukryć…?
Jedno tylko właściwie zostało. Podwiązki… Westchnęłam sobie na to przypomnienie. W bardzo, ale to bardzo młodych latach byłam głęboko przekonana, że podwiązki stanowią najwstrętniejszą część stroju. Jest to wprost obrzydliwość, niezgrabna i kompromitująca. Możliwe, iż pewien wpływ na moje poglądy miały zapinki, które ciągle się psuły i zastępowało się je to drobnym bilonem, to guzikiem, drobny bilon diabli wzięli, pięć groszy przeistoczyło się w okaz numizmatyczny, guziki najlepsze były niciane, ale musiały pochodzić ze spadku po przodkach, bo w czasach współczesnych przestały istnieć. Ostatecznie jakiś rezultat dawała jeszcze gumka do ołówka. No, jeśli coś takiego miało wkraczać w seks…
Wyobrażając sobie własną erotyczną przyszłość, z wielkim zakłopotaniem zastanawiałam się, jak też można unikać prezentacji tak krępującego szczegółu, należy się wszak rozebrać…? Zakochany młodzieniec, ogłuszony widokiem może całkowicie ochłonąć w uczuciach, zgoła wstręt go ogarnie, co z takim fantem zrobić? Wyjście widziałam tylko jedno, mianowicie wdawać się w miłość wyłącznie w okresie letnim, kiedy człowiek chodzi boso i podwiązki razem z pończochami ma z głowy. I do tego ten pasek idiotyczny, okropność…
No, można ostatecznie pozbyć się odzieży gdzieś na uboczu i wrócić do męża, ewentualnie gacha, wszystko jedno, w stanie już niejako gotowym. Balzak to nawet mocno zalecał. W obliczu panującej wówczas ciasnoty mieszkaniowej zadanie było prawie niewykonalne i kłopot miałam z tym straszliwy przez całe lata, tak długo, że w końcu teoria przeszła w fazę praktyki. Umęczyłam się przeraźliwie i dopiero od Grzegorza dowiedziałam się, że jestem w błędzie. Wbrew moim ustabilizowanym przekonaniom, dla mężczyzny podwiązki mogą stanowić element nawet podniecający, budzić zachwyt oraz pożądanie, cholerny pasek do nich bywa zaś niekiedy wręcz dziełem sztuki. Stąd kabaretowe kwiatki, kokardki i sztuczne brylanty. I czerń, żeby kontrastowała.
A pasek w ogóle powinien być raczej gorsecikiem, możliwie skąpym. Zdumiona i nieufna, z wielkim wysiłkiem zdołałam ukryć własne poglądy i opinie, przy okazji stwierdziwszy, iż owe dzieła artystyczne są upiornie drogie. Grzegorz poniekąd czynem udowodnił, że nie łże, przyjęłam zatem fakt do wiadomości, a w wątpliwościach tonęłam już tylko połowicznie. O kontrowersyjny szczegół garderoby, mimo wszystko, nie dbałam przesadnie i burdelowe eksponaty nie miały do mnie dostępu.
A kto wie, może różne zdania w kwestii stroju stworzyłyby między nami jakieś niesnaski…?
Później w ogóle problem upadł, bo z jednej strony straciłam Grzegorza, a z drugiej weszły w użycie rajstopy, sprawiając mi wielką ulgę. Pończoch używałam tylko w chwilach wściekłego upału, kiedy z jakichś przyczyn musiałam być elegancka. Rajstopy grzały w tyłek i ciężko w nich było wytrzymać. Przez ostatnie dziesięć lat zaś całe to świństwo w ogóle wyleciało mi z pamięci.
A teraz proszę, znów! Grzegorz mi o tej zarazie przypomniał…
Jasne, musiałabym uwzględniać jego upodobania. Zadbać o wystrój zewnętrzny, nie wymagajmy w końcu zbyt wiele od normalnego mężczyzny. Jeśli chcemy, żeby na nas leciał…
Tak się zajęłam małżeństwem z Grzegorzem, że zapomniałam o wszystkim innym.
Noga już mnie nie bolała, zsiniała potężnie, ale na tym się jej grymasy skończyły. Lodu miałam dużo, zmieniałam topniejący okład prawie bezwiednie, kiedy Grzegorz zadzwonił przed samym wyjściem z pracy. Mogłam go uspokoić, nie pogarszało mi się.
Zatroskał się, czy nie umrę z głodu.
– Po pierwsze, odchudzam się całe życie i lubię być głodna – odparłam. – Po drugie knajpę, jak wiesz, mam naprzeciwko hotelu. A po trzecie, jak będę chciała, przyniosą mi coś do pokoju, z pewnością wolą dodatkową usługę niż trupa. Nie zawracaj sobie tym głowy.
– Jesteś bezcenna – powiedział po sekundzie milczenia. – W życiu nie spotkałem kobiety, która by w tych okolicznościach nie zrobiła wokół siebie histerycznego zamieszania.
Przyszło mi nagle do głowy, że ja dla niego też chyba stanowię rodzaj ulgi.
Rzeczywiście, jako kobieta, jestem może trochę nietypowa, przez cały czas naszej znajomości… znajomości, kretyńskie określenie! Przez cały czas tego naszego dziwnego związku starałam się nie być dla niego obciążeniem i dziwna rzecz, nawet mi to przychodziło dość łatwo. Kiedyś nawet wyznał, że jestem rodzajem azylu…
Cholera. A może naprawdę należało spędzić razem całe życie… Po diabła ja się podetknęłam temu psu do ugryzienia…?!
– Mam inne zmartwienie – powiedziałam równocześnie. – Otóż możliwe, że się czegoś dowiem, jak nie przez gliny, to od księdza i będę chciała to z tobą skonsultować.
Jak my się zdołamy porozumieć? Przez telefon?
Grzegorz dwie sekundy pomilczał.
– W sytuacji podbramkowej wyjadę służbowo i spróbujemy się gdzieś spotkać.
Słuchaj, ja ci chyba nie zdołałem tego powiedzieć… Wyjaśniono mi dobitnie, mam na myśli lekarzy, że mogę z łatwością zostać wdowcem, oddaliwszy się od mojej żony bez właściwego uzasadnienia. Jeśli ją zostawię bez słowa, będę zabójcą. W dodatku, skoro o tym wiem, zamorduję ją z premedytacją. Nie powiedziałem ci także, bo wydawało mi się, że ani dla ciebie, ani dla mnie nie jest to kwestia najwyższej wagi, że dziedziczę po niej olbrzymi majątek, a jest osoba, która na ten majątek czyha z pazurami i na głowie stanie, żeby rzucić na mnie podejrzenia. Długa historia.
– To zacząłeś ją opowiadać doprawdy we właściwej chwili. Ja mogę słuchać do rana, nie wiem jak ty…
– Nie przyszło mi do głowy, że może to mieć jakieś znaczenie. O której chcesz wyjechać?
– Jedenasta, to góra. Muszę zdążyć do Stuttgartu
– Postaram się wpaść o wpół do dziesiątej. W godzinę obskoczymy temat…
Zadzwoniłam do Stuttgartu, żeby znajoma – dziewczyna znów mi zarezerwowała hotel, zastrzegając się, że nie wiem, czy przyjadę. Przejęła się moją nogą okropnie, chociaż bagatelizowałam sprawę, głęboko przekonana, że dam sobie radę. W ostateczności mogę przyciskać sprzęgło piętą.
Do restauracji vis a vis udałam się na lekkiej bani, bo przy tej lodowatej kuracji zaczęłam czytać książkę, próbując zarazem kolejnych napojów z lodówki. Okazało się, że owszem, iść mogę, tyle że nieco dziwnie, jak pokraka, stąpając głównie na pięcie. Noga wymagała przy tym idealnie równego podłoża, nie podobały jej się nawet szpary pomiędzy płytami chodnika. Za każdym krokiem zatrzymywałam się i stałam na prawej nodze, pilnie szukając miejsca, gdzie by tu postawić lewą. Zły wybór rąbał jak siekierą.
Po powrocie z knajpy, rzecz jasna, zaczął mnie gnębić mój normalny problem. Co zrobić z głową? Dwa dni uczesanie wytrzymało, co do trzeciego, nie miałam złudzeń.
Zakręcić włosy i spać na wałkach, jak niegdyś, przed laty…? Te obecne nie gniotły już, za to drapały, a do tego uginały się i dawały szansę kanciastym prostokątom. Nie, to stereometria, prostopadłościanom. Umyć głowę, wysuszyć…? W innej sytuacji zwyczajnie włożyłabym perukę, ale przy Grzegorzu…? Czy ja wiem, a jeśli, jak by tu powiedzieć, nasze pożegnanie nabierze rumieńców…?
Przypomnienie nadmiaru sprawiających mi kłopot głów wyprowadziło mnie z równowagi ostatecznie. Z dziką determinacją własną wetknęłam pod kran i wyrzuciłam z pamięci tę drugą. Susząc włosy z przerwami, bo noga domagała się ulg, wciąż, nie wiadomo dlaczego, miałam przed oczami te dwie śmieszne scenki, Renuś z drugim brodatym i baby w jednakowych kapeluszach. Z dwojga złego wolałam już to bezsensowne wspomnienie niż głowę Heleny…
Grzegorz przyleciał nazajutrz, kiedy z podziwem oglądałam czarny siniec, który zmienił usytuowanie i przeniósł się ku palcom. Byłam już prawie spakowana.
– Nie zwracaj uwagi na głupstwa – powiedziałam niecierpliwie. – Nie sinieje w górę, tylko w dół, a i tak jej sobie nie odetnę. Mamy mało czasu, przystępujmy do rzeczy.
– Pamiętasz moją dawną sekretarkę? – odparł od razu i było to pytanie retoryczne. – Otóż ona jest kuzynką mojej żony. Innych krewnych nie ma. Moja żona pochodzi z cholernie bogatej rodziny, mogłaby nic nie robić przez całe życie, pracowała dla przyjemności. W chwili ślubu spisaliśmy intercyzę, wiesz, co to jest…?
Westchnęłam sobie.
– Kilka razy w życiu doznałam wrażenia, że uważasz mnie za idiotkę.
– Każdy może czegoś nie wiedzieć. Oprócz intercyzy, za jednym zamachem załatwiliśmy sprawę testamentu, na tak zwane przeżycie…
– Też wiem, co to jest – przerwałam zgryźliwie. – Więc właściwie możesz więcej nie mówić.
– A gdyby nie ja, ta głupia raszpla dziedziczyłaby wszystko. Nie ma dla niej piękniejszego marzenia, ja w roli mordercy. Wiem na pewno, że to właśnie pod jej wpływem konsylium tak dokładnie określiło sytuację. Jedyne lekarstwo, które trzyma moją żonę przy życiu, to moja obecność. Orientujesz się, ile znaczy nadzór autorski, musiałem kupić awionetkę, bywa i tak, że w godzinach pracy odwiedzam Szwajcarię, Austrię, Hiszpanię… Wyrwać całe dwa dni, to już prawie ryzyko szaleńca.
– Nie możesz się zrzec tej forsy?
– Mógłbym i niech ją szlag trafi. Ale w obecnej sytuacji pozbycie się żony jako takiej stanowi równie dobry motyw. Pilnuje mnie jej adwokat, i jasna rzecz, cały czas jest to robota kochającej kuzynki. A powiem ci prawdę, bo nie będę przed tobą ukrywał złych cech charakteru. Jeśli nie ja, dziedziczy ona. A gówno, nie zrobię jej tej przysługi.
Kiwnęłam głową, bo też bym nie zrobiła.
– Na twoim miejscu spróbowałabym rąbnąć kuzynkę…
– Z przyjemnością. Ale to się tak łatwo mówi, w praktyce też byś jej nic nie zrobiła.
Nie mówiąc już o tym, że należałoby także rąbnąć adwokata.
Zgodziłam się, że wynika z tego zbyt dużo uciążliwych zabiegów. Ponadto zrozumiałam, w jakim stopniu Grzegorz musi być nieskazitelny. Nawet w normalnych warunkach życiowych w razie czyjejś gwałtownej śmierci podejrzenie w pierwszej kolejności pada na współmałżonka. No, niby śmierć jego żony nie byłaby taka znowu strasznie gwałtowna…
– Poza tym paraliżem i szmerglem, jak ona się właściwie czuje? – spytałam delikatnie.
– Fizycznie doskonale. Zabić ją może w każdej chwili wstrząs psychiczny.
– O Jezu, wyjeżdżam…
– Głupia jesteś. Istnieją w końcu jakieś granice… No dobrze, powiem wszystko. Moja żona, przez całe życie pod względem finansowym normalna, nabrała po tym wylewie nowych cech. Popadła w jakieś straszliwe skąpstwo, jakiś paniczny lęk, że zabraknie jej pieniędzy. Żyjemy wyłącznie za moje, muszę zarabiać i tylko dzięki temu mam prawo do pracy. Wiesz co… nie ma mnie, źle, jestem, jeszcze gorzej. Bo dlaczego jestem, nie mam zleceń, nie mam roboty…? Wariactwa można dostać, darujmy sobie szczegóły…
– Nie do wiary – powiedziałam ze zdumieniem – Co za cholera, że życie wewnętrzne, no, nie mam na myśli solitera, układało nam się do tego stopnia jednakowo?
Byłam w podobnej sytuacji i też darujmy sobie szczegóły…
Popatrzyliśmy na siebie. Wychodziły na jaw jakieś drobnostki, zaniedbane przed laty, wiążące nas jeszcze silniej. Ciekawa rzecz, jak by się to ułożyło w małżeństwie…
– Ja tu wtedy nie przyjechałam, ponieważ Miziutek nie załatwił mi zaproszenia – powiedziałam znienacka.
Grzegorz jakby skamieniał.
– Co…?!
Zdziwiłam się.
– A co, nie wiesz? Przecież byłeś na miejscu… Nie mówiłam ci, jak się widzieliśmy ostatnim razem, no, te dwadzieścia lat temu…? Miałam gotowe miejsce pracy, trzeba było tylko jechać do ambasady po formularze i ta suka odmówiła. To moje miejsce pracy zajęła, sama jej zresztą dałam, jak głupia, ale wierzyłam w przyzwoitość. Żeby miała zaczepienie, zanim coś znajdzie dla siebie. Wystawiła mnie rufą do wiatru. Dopiero później udało mi się jechać do Danii, przypomnij sobie.
Grzegorz ciągle wyglądał jak skamieniały.
– Więc to o ciebie chodziło…?! Znam tę historię, jakie formularze, miała w ręku gotowe zaproszenie dla ciebie, zniszczyła je, zamiast wysłać! Cały polski kołchoz o tym plotkował, chciała zachować miejsce pracy! Byłem przy tym, wiedziałem, że wyrolowała przyjaciółkę, pojęcia nie miałem, że to byłaś ty!
Teraz mnie trzasnęło.
– No wiesz…! – powiedziałam bez tchu.
Grzegorz trochę przestał przypominać kamień, zaczął coś obliczać.
– No to ci powiem, że ona właściwie nas załatwiła. Gdybyś wtedy przyjechała, zbiegłoby nam się w czasie. Do głowy mi nie przyszło, w Polsce jej prawie nie znałem, dopiero tutaj… Co za cholera… Nie wiem, czy wiesz, że właśnie ona związała się z Renusiem i razem pojechali do Stanów?
– Nie. Nie wiem. Gówno mnie to obchodzi. Nie odpisałam jej na list, bo o mało mnie szlag nie trafił, chociaż pojęcia nie miałam o tobie. Wypadła nam wtedy przerwa w korespondencji… Piorun ciężki. I razem z tym Renusiem porosła w pierze?
– On już był porośnięty, kiedy z nim wyjeżdżała. Upierzenie wywarło swój wpływ.
No tak. Gdybym wtedy przyjechała… Mój ówczesny mąż nie był mężem, tylko konkubentem, tak zwany wolny związek, rozwodem można było nie zawracać sobie głowy, a wyjeżdżając, wiedziałam już, że to się rozlatuje. No, może nie wiedziałam na pewno, ale miałam silne podejrzenia. Wybór pomiędzy nim a Grzegorzem nie nastręczałby mi żadnych trudności. Przyjaciółka imieniem Mizia, ogólnie zwana Miziutek, zadecydowała o dwudziestu latach mojego życia i może nawet o całej reszcie.
Złapałam się na tym, że nie życzę jej dobrze.
– Głupia kurwa – powiedziałam z goryczą i szczerze.
– W pełni się z tobą zgadzam – powiedział Grzegorz. – Mamy jeszcze chwilę czasu. Co ty na to, żeby go racjonalnie wykorzystać…?
Jednak słusznie umyłam tę głowę…
Deszcz zaczął padać zaraz za Paryżem i lał do samego Strassburga. Samochód mogłam prowadzić, przyciskałam sprzęgło całą sztywną stopą, bolało zaledwie odrobinę, a na autostradzie miałam już w ogóle spokój. Wrzucić piątkę i deptać gaz, reszta kończyn niepotrzebna. No owszem, stacja benzynowa, wysiadałam niczym paralityczka, na szczęście jeden raz wystarczyło. Trochę patrzyli na mnie jak na głupią, zimny, deszczowy dzień, a ja boso i w klapkach, takim drobiazgiem jednakże nie zamierzałam się przejmować. Melancholijnie myślałam, że i głowa mnie nie obchodzi, nie dotknę ścierwa, przy pierwszej okazji ubiorę się w perukę, Grzegorz mnie już nie zobaczy…
O drugiej głowie usiłowałam nie myśleć wcale. Czułam ją za plecami, była tam.
Grzegorz poszedł na drugie piętro po samochód, zjechał na dół, włożył bagaże.
– Możliwe, że wolisz to wiedzieć – powiedział ze współczuciem. – Masz w bagażniku to pudło, nikt go nie rąbnął, niestety. Nie śmierdzi.
Zgrzytnęłam zębami i był to zapewne dziwny odgłos jak na pożegnanie z mężczyzną życia. Nie śmierdzi, zawsze to jakaś pociecha. Wyobraziłam sobie dawne czasy, kiedy kontrole celne lubiły oglądać przewożone towary, może zajrzałyby do torby-lodówki i co by też było dalej…? Nastąpiłoby to oczywiście już na naszej granicy, bo te zachodnie lekceważyły kwestię. Ciekawe, kiedy w rezultacie dotarłabym do domu, a, prawda, mam nogę, może trzymaliby mnie w więziennym szpitalu…
W ostatniej chwili przeoczyłam zjazd na Korntal i dopiero po dwudziestu kilometrach zdołałam wrócić na pierwotną trasę. Jechałam uważniej, skręciłam gdzie należy, w samym Korntalu oczywiście znów zabłądziłam i ciemno już się zrobiło, kiedy z zaprzyjaźnioną dziewczyną poszłam do baru na reńskie wino, bo nad Renem reńskie wino należy pić obowiązkowo. Samochód ustawiłam nie na parkingu, tylko na ulicy, przed oknem mojego pokoju i starannie włączyłam alarm.
Uczciwie mówiąc, sensu to nie miało żadnego. Na jaki plaster mi były dwie głowy, obie jednakowo kłopotliwe? Niechby ukradli tę Helenę, pozbyłabym się zgryzoty, a do glin mogłam pójść i bez niej. Chociaż, z drugiej strony, jeśli próbowali odebrać, po cholerę w ogóle podrzucali? Przez pomyłkę…? Nie, pomyłka wątpliwa, Helena wyraźnie mnie ostrzegała, słownie i korespondencyjnie, a zatem jednak dotyczyło to mnie. A, może jeszcze inaczej, ostrzec mnie chcieli, względnie zastraszyć, ale dowód rzeczowy usunąć? A otóż chała.
Musiałam zapewne dostać nagłego pomieszania zmysłów, bo ni z tego, ni z owego uparłam się, że głowy nie oddam. Będę pilnować, niczym skarbu! Coś to musiało oznaczać, z czymś być związane, jeszcze gdyby całe zwłoki, bodaj w kawałkach, można by zrozumieć, zabójcy chcieli się ich pozbyć, usuwając mną poza granice kraju, ale fragment…?
Przyszło mi na myśl, że może nie tylko mnie uszczęśliwili podarunkiem. Może inne samochody bezwiednie wywiozły resztę, ręce, nogi, kadłub… Paru kierowców rwie włosy z głowy albo już siedzi po rozmaitych pudłach, nie umiejąc wyjaśnić stanu posiadania, może ta Helena powysyłała listy do rozmaitych osób…? Z żalem zrezygnowałam z tego kuszącego przypuszczenia, bo jednak ostatnią pogawędkę w życiu zdołała odbyć chyba tylko ze mną, kiedy odjeżdżałam, pogotowie już wyło.
Dziwne, że nie dali sobie rady z moim alarmem, nie umieli chyba trafić na właściwą częstotliwość, widocznie w Paryżu brakuje specjalistów z naszej mafii samochodowej.
Zaraz, a ciekawe, co by było, gdybym w bagażniku znalazła obcą nogę…?
Zastanowiłam się uczciwie. Grzegorz…? Zasadniczy element tego całego wojażu stanowiło spotkanie z Grzegorzem i nie ulega wątpliwości, że nie zamierzałam go spaskudzić. Głowa, tak, z głową miałam kontakt za życia, z nogą z pewnością nie! Oburzona i zdeterminowana, wyrzuciłabym ją gdziekolwiek, do śmietnika, do rowu przy autostradzie, może nawet wmówiłabym w siebie, że niczego takiego nie miałam, znalezisko wymyśliłam sobie z nudów i z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. Zapomniałabym o nim na widok Grzegorza. No, nie w Polsce oczywiście, we Francji!
W Polsce z miejsca ruszyłabym do glin z samej ciekawości, co z tego wyniknie.
Fajnie, ale nie znajdowałam się wtedy w Polsce…
Samochód na ulicy zawył przeraźliwie. Rzuciłam się do okna, widać go było doskonale, z niezwykłą przytomnością umysłu ustawiłam go pod latarnią. Wył i błyskał, jakiś facet, chyba młody, odskoczył od niego i uciekł, ale nie mogłam stwierdzić, czy usiłował dostać się do bagażnika, czy też tylko oparł się, przechodząc. Mogłam niby zabrać pudło z głową do siebie, ale na samą myśl, że miałabym spędzić noc w tak niezwykłym towarzystwie, zrobiło mi się trochę niedobrze. Nie, z dwojga złego już chyba lepiej popilnować od góry…
Stojąc w oknie pokoju hotelowego i patrząc na zaparkowany po drugiej stronie ulicy samochód, zastanawiałam się, czego właściwie ci żartownisie spodziewali się po mnie.
Umrę z wrażenia? Narażę się francuskim glinom? Zamkną mnie i będę z głowy…?
Uznałam, że chyba tak. Ugrzęznę we Francji i nie tak zaraz wrócę do kraju. Może zresztą ugrzęznę w Niemczech, wszystko jedno, grunt, że uda się mnie pozbyć na jakiś czas. Z tego wynikało, że w kraju jestem dla kogoś szkodliwa, im później wrócę, tym lepiej. Zawiodłam nadzieje, nie ruszyłam głowy, nie poszłam siedzieć…
Noga…!!!
Ależ tak! Uszkodzili mi tę nogę, nieruchawość zapewniona! Głupy denne, przecież właśnie przez nogę wracam, gdyby nie to, głowę Heleny utknęlibyśmy zapewne w jakimś porządnym zamrażalniku, mięso… o Jezu, ratunku, mięso już w osiemnastu stopniach poniżej zera może leżeć pół roku… Pojechałabym na południe, tak jak miałam zamiar, trzy tygodnie gwarantowane…
A zatem nikt znajomy, bo osoby znajome znały moje zamiary.
Spróbowałam przestawić się na stronę tajemniczych sprawców, liczba zresztą obojętna, sprawca mógł być jeden. Co ja bym chciała osiągnąć na jego miejscu? Trudność sprawiał mi brak danych, nie miałam pojęcia, o co tu chodzi, baba mnie nienawidzi, nie jest to przecież rozpłomieniony adorator, który morduje ludzi i robi mi dowcipy wyłącznie dla ukojenia doznań ukochanej…
Nagle poczułam, że zbyt wiele wymagam od mojej nogi, dała mi do zrozumienia, iż obciążenie przestało jej się podobać. Myśleć można także siedząc, albo nawet leżąc, wiem, jak wygląda mój samochód i nie muszę na niego patrzeć…
O wczesnym poranku opuściłam hotel i ruszyłam w dalszą drogę.
Kiedy w okolicy Zittau zleciało na mnie dachowe okno autobusu, uznałam, że działa tu chyba jakieś fatum. Jechałam za tym autobusem, czekając, żeby zszedł mi z pasa, wyprzedzał coś wolniejszego, byłam tuż za nim i wyraźnie widziałam, jak okno w dachu unosi się, otwiera szeroko, odrywa i leci prosto na mnie. Nie zdążyłam zrobić nic, poza przydeptaniem hamulca. Gdyby trafiło w moją przednią szybę, nie miałabym już twarzy, ale nie było mi przeznaczone, przyhamowanie wystarczyło. Okno grzmotnęło w asfalt tuż przede mną i trafiło mnie rykoszetem od dołu. Poczułam głuche, potężne łupnięcie, zderzak albo opona, zwolniłam, zjechałam na prawy pas, sprawdzając zachowanie się samochodu, jechał normalnie, zatem nie koło, tylko zderzak.
Cholerny autobus w ogóle wydarzenia nie zauważył. Skręcił na zjazd do Zittau, a okno, zapewne nieco zdefasonowane, pozostało gdzieś między pasami autostrady.
Na myśl, że cudem uszłam z życiem, trochę się zdenerwowałam. Co za podróż koszmarna, jakie jeszcze idiotyzmy mogą mi się przytrafić?! Niemożliwe, żeby to okno ktoś na mnie zepchnął specjalnie, samo zleciało, ostrzeżenie z niebios czy co…? Niechże wreszcie dojadę do domu i usiądę spokojnie na tyłku, konstelacje muszą być przeciwko mnie, o co im chodzi, obraziły się za Grzegorza…?
Wieloletnie perypetie z nim wyraźnie świadczyły, że tajemnicza siła postanowiła nas rozdzielić. Uparłam się walczyć z tajemniczą siłą, no to mam! Ale przecież poddałam się już dawno, gdzie tu upór, niech się ta siła opamięta! Cholery można dostać, na wszelki wypadek nie jadę dalej jednym ciągiem, znów przenocuję w Bolesławcu…
W ten sposób dotarłam do domu o dzień później, niż planowałam…
– Po drodze do pana nałgałam, ile mogłam, ale teraz powiem prawdę – oznajmiłam, znalazłszy się wreszcie przed obliczem pułkownika Witeckiego w wydziale zabójstw Komendy Głównej, ponieważ nie satysfakcjonowało mnie nic poniżej. – Chce pan od razu clou czy po kolei?
– Wolę po kolei.
Wszystkie następne łgarstwa miałam już starannie przemyślane. Czasu mi wystarczyło, rentgena i ortopedę załatwiłam natychmiast po przyjeździe, wczorajszego wieczoru, gips okazał się niepotrzebny, złamanie, spowodowane silnym uderzeniem, było równiutkie, proste, bez przemieszczeń, miało obowiązek zrosnąć się samo. Do dzisiejszego poranka mogłam wymyślić, co chciałam.
Zaczęłam od katastrofy, ujawniłam perypetie na granicy, przejechałam przez Stuttgart i dotarłam do znaleziska, z tym że przemieściłam je nieco bliżej Paryża.
– Co?! – spytał pułkownik nieufnie.
– Ludzką głowę. W bardzo dużej reklamówce. Rozpoznałam ją, była to głowa tej facetki, która czołgała się poboczem zaraz po kraksie.
Opanował się całkowicie już po trzech sekundach.
– I kiedy to było?
– Jedenastego maja. Pod Paryżem.
– Dlaczego pani od razu nie wróciła?
– Bo najpierw zgłupiałam. Potem usiłowałam się zastanowić i postanowiłam wracać, owszem, ale zaraz po tych deszczach zrobiło się gorąco i sam pan rozumie, pomyślałam o lodówce. Kupiłam tę torbę-lodówkę jeszcze tego samego wieczoru, a zaraz nazajutrz złamałam nogę.
Pułkownik odruchowo spojrzał pod stół. Weszłam do niego krokiem dostatecznie wdzięcznym, żeby sprawa złamania wyskoczyła na wstępie, wydarzenie zatem było mu już znane. No, bez szczegółów.
– Z nogą przeczekałam trochę na okładach z lodu, bo miałam nadzieję, że mi się poprawi – kontynuowałam mijanie się z prawdą. – Nie bardzo wiem, jak miałabym wracać z tą głową i nogą bez samochodu. Poprawiło się odrobinę, więc wyruszyłam. Reszta należy do pana.
Wyraźnie było widać, że nie ucieszył go ten stan posiadania.
– I gdzie ta głowa teraz jest?
– Nadal w moim bagażniku. A co miałam z nią zrobić? Ugotować i dać do zjedzenia psom moich dzieci?
– Rany boskie…
– Czy są jakieś szansę, żeby mnie pan dalej przesłuchiwał na parterze? – spytałam grzecznie, złażąc ze schodów po jednym stopniu. – Z tymi piętrami mam kłopoty, a tortur się u nas podobno nie stosuje?
– Dobrze, znajdziemy jakiś pokój na parterze…
Kazali mi wjechać na policyjny parking. Wjechałam. Otworzyłam bagażnik i odsunęłam się nieco, bo widok nie wydawał mi się rozrywkowy, niech go sobie sami oglądają. Wyjęli pudło, wnieśli do budynku, już niosąc, jakoś dziwnie spojrzeli na siebie, postawili na stole w najbliższym pomieszczeniu i otworzyli.
Milczenie panowało tak długo, że wreszcie i ja spojrzałam. W torbie-lodówce znajdował się olbrzymi ananas, w skorupie i z potężnym pióropuszem liści.
Zrobiło mi się słabo i pomyślałam, że chyba mnie szlag trafi. Gdzie, do wszystkich diabłów, zdołali mi to zamienić?!!! Gdyby nie Grzegorz, uwierzyłabym, że miałam halucynacje, ale, chwalić Boga, Grzegorz też ją widział! Zaraz, w torbie była, a tu ananas leżał luzem…
– To miał być dowcip? – spytał pułkownik lodowato, spoglądając na mnie mało życzliwym wzrokiem.
Ręka mi skoczyła, żeby się popukać palcem w czoło, ale zdołałam ją pohamować.
– Jeśli wyglądam na wariatkę, to tylko w wyniku tego przeistoczenia – odparłam ponuro. – Jednak mi ją rąbnęli. Nie zdążyłam powiedzieć panu wszystkiego, cały czas ktoś usiłował dostać się do mojego bagażnika, mam świadka. Garażysta w Paryżu, sam dzwonił, że u mnie alarm wyje. Może ktoś słyszał w Stuttgarcie, też wyło w nocy.
O kraksie pod Łodzią łatwo się pan dowie, o babie nazwiskiem Helena Wystrasz też pan chyba uzyska wszystkie informacje.
– Skąd pani wie, że ona się tak nazywa?
– Powiedziała mi, kiedy się tam czołgała. Niemożliwe, żeby żyła, nikt jej przecież tej głowy nie przyszył!
Pułkownik rozmyślał przez chwilę, przyglądając mi się podejrzliwie i chyba z dużą niechęcią. Nagle zrozumiałam upór złoczyńców, oczywiście, gdybym mu zaprezentowała tę głowę, potraktowałby moje zeznanie poważniej, bez głowy nie dość, że może zlekceważyć całkowicie, to jeszcze łupnie mi grzywnę za wprowadzanie władzy w błąd.
W ogóle, nie ma głowy, nie ma sprawy, niech to jasny piorun strzeli!
– Odgaduję, że lubić, to pan mnie nie lubi – powiedziałam gniewnie. – Ale może nie lubi pan także któregoś ze swoich kolegów, niech mu pan mnie podrzuci. Nie zmieniam zeznań, tę głowę miałam. I chcę się dowiedzieć, jak to było z tą kraksą, bo mam wrażenie, że facetka albo sama wyskoczyła z samochodu dwie sekundy wcześniej, albo ją wypchnięto. I niech ktoś sprawdzi, czy ma głowę. I proszę bardzo, tu jest mój paszport, a w nim daty przekraczania granicy!
– Załatwiała pani ubezpieczenie – odparł na to natychmiast, co dowodziło, że słuchał mojego gadania uważnie. – Mogła pani zostawić samochód, wrócić do kraju, ktoś na panią czekał, zrobiła pani, co chciała, a odjechała de facto następnego dnia. Czy też późnym wieczorem.
– A wszystko po to, żeby się tu przed panem skompromitować…?
– No nie. Coś pani może nie wyszło. Protokół w każdym razie spiszemy.
Dwóch funkcjonariuszy niższego szczebla przysłuchiwało się naszej rozmowie z nie skrywanym zainteresowaniem. Zostali wysłani po protokólantkę i magnetofon.
Zagnieździliśmy się już w tym pokoju, mimo wszystko pułkownik darował mi schody, chociaż wyglądało na to, że ma wielką ochotę mnie po nich przepędzić. Ale może szkoda mu było czasu.
Powtórzyłam relację bardzo porządnie. Mijałam się z prawdą tak delikatnym slalomem, że zapamiętanie łgarstw nie sprawiało mi trudności. Zgodziłam się to wszystko podpisać. Po czym zrobiło się gorzej.
– Czy ktokolwiek jeszcze, oprócz pani, widział tę głowę, albo wie o niej? – spytał pułkownik, układając porządnie nieliczne kartki.
Zawahałam się. Włączenie w imprezę Grzegorza było ryzykowne, nie zdążyłam się z nim porozumieć, mógł mnie wkopać bezwiednie. Zarazem sam popaść w kłopoty, gdyby te wszystkie gliny zaczęły rozmawiać ze sobą na drodze oficjalnej. Wahanie okazało się zgubne.
– A więc ktoś wie – zawyrokowała władza, nareszcie z zadowoleniem. – Kto taki?
Podjęłam decyzję.
– Nie powiem ani do protokółu, ani na taśmę, mogę panu wyznać na ucho prywatnie. Mój dawny gach, który ma upiornie zazdrosną żonę i głowę daję… tfu wszystko inne, tylko nie głowę… że nie po raz pierwszy w życiu pan się czymś takim spotyka.
Zetknęłam się z nim w Paryżu.
– I co?
– I wyrwało mi się na skutek wstrząsu. Razem przekładaliśmy to do pudła. Gorąco było, też miał obawy, że to się zaśmiardnie.
– Mam go szukać przez francuską policję?
– Niech pana ręka boska broni! Telefon… Może pan do niego zadzwonić, nawet zaraz. Jest w pracy.
– Proszę bardzo. Telefon stoi.
Przeżegnałam się w duchu, wyciągnęłam notes i wykręciłam numer Grzegorza.
Jedyną pociechę stanowiła myśl, że go usłyszę.
– Grzesiu – powiedziałam smętnie. – Dojechałam, z nogą w porządku, złamana wprost ślicznie, ale tę głowę mi jednak rąbnęli. Siedzę właśnie w Komendzie Głównej, gdzie w ogóle w nią nie wierzą, i pan pułkownik chce z tobą pogadać.
– Dobra – zgodził się Grzegorz bez namysłu. – Dawaj go. O kraksie mówiłaś, ale nic więcej.
Wetknęłam pułkownikowi słuchawkę i nabrałam odrobiny nadziei. Grzegorz za dużo nie powie, gadatliwy nie był nigdy.
Pułkownik zastosował Wersal absolutny. Słuchałam tej pogawędki jednostronnie, Grzegorz potwierdził, że głowa istniała, była prawdziwa, miałam ją w bagażniku, nogę rzeczywiście złamałam i dwa dni przesiedziałam na lodzie. Pytania pułkownika pozwalały mi bez trudu wydedukować treść odpowiedzi.
Odłożył wreszcie słuchawkę, zamyślił się, a potem spojrzał na mnie.
– Wie pani co? Ja pani wierzę. Mogli państwo, oczywiście, wcześniej uzgodnić zeznania, ale nie widzę w tym żadnego sensu. To jest tak strasznie głupie, że musi być prawdą. Co do kraksy, wyjaśnimy sprawę. Na razie jest pani wolna.
Na razie… Ogromnie pocieszające słowa.
Torbę-lodówkę i ananasa zabrali mi, na co zgodziłam się bardzo chętnie. Z rzadką ulgą opuściłam komendę.
Ze znajomej księgarni zadzwoniłam do Grzegorza. Domyślił się, że powinien czekać na mój telefon.
– Zełgałam następujące rzeczy – powiadomiłam go bez wstępów. – Nie wspomniałam o liście, mogłam go jeszcze nie przeczytać. Konsekwentnie nic o księdzu w Grójcu. Znalazłam ją tuż pod Paryżem, chciałam wracać od razu, ale załatwiłam tę nogę i stąd opóźnienie. Reszta prawdziwa.
– Brzmi to logicznie i sam bym ci podpowiedział coś podobnego. A policji powiedziałem prawdę, odgadłaś to…? Nie miało sensu tutaj rozrabiać i tak dalej. Gdzie ci to mogli podpieprzyć? Czekaj, a co dostałaś w zamian?
– Świeżego ananasa. Wyjątkowy okaz.
– Dowcipnie. Nieźle pasuje. Gdzie…?
– Albo Stuttgart, albo Bolesławiec, przypuszczam, że wreszcie zdołali wyłączyć mój alarm. Odjeżdżać nie próbowali, więc ten zewnętrzny im wystarczył. Gliny w zasadzie mi wierzą, ciekawa jestem, co zrobią. Teraz pojadę do Grójca. Gdyby ci coś przyszło do głowy, zadzwoń…
Pojechałam do tego Grójca od razu.
– Owszem, najczęściej to ja spowiadam – przyznał się ksiądz wikary, sympatyczny człowiek w dość jeszcze młodym wieku, bardzo podobny do katechety, który mnie uczył religii w szkole podstawowej. – Ale przecież nie znam nazwisk penitentów…
Chociaż zaraz… Helena Wystrasz, pani mówi? Momencik… Wydaje mi się, że to nazwisko słyszałem…
Zastanowił się, myślał przez chwilę, zmarszczył brwi i przyjrzał mi się z uwagą.
– A właściwie co panią interesuje?
Bez słowa wyjęłam list i dałam mu do przeczytania. Odczekałam, aż skończył.
– I otóż, proszę księdza, na kobietę imieniem Helena natknęłam się w katastrofie pod Łodzią, widziałam ją, zapamiętałam, po czym jej odciętą głowę znalazłam we własnym bagażniku i woziłam ją bez mała przez pół Europy. Zanim wróciłam do Warszawy, ktoś mi ją zdążył ukraść. Co to wszystko ma znaczyć, na litość boską?! Jeśli spowiadała się u księdza, a pisze, że tak… Nie, ja wiem, tajemnicy spowiedzi ksiądz nie zdradzi, ale może ksiądz rozumie sytuację, zna sprawę i zdoła udzielić mi jakichś wskazówek?
Ksiądz nie wydawał żadnych okrzyków, zachował opanowanie, ale widać było, że się mocno przejął.
– Tak – powiedział po bardzo długiej chwili milczenia. – To ja ją spowiadałem, przypominam to sobie i kojarzę. I ona nie żyje…? Pani jest pewna, że to ona? Jak to było…?
Podałam księdzu szczegóły wydarzenia. Wyraźnie sposępniał.
– Pani pozwoli, że się zastanowię. Obawiam się, że sprawa jest poważniejsza, niż przypuszczałem… Muszę rozważyć, co znam ze spowiedzi, a co jest moją osobistą dedukcją. Moich własnych poglądów tajemnica nie dotyczy. Czy mogę na razie zatrzymać ten list?
– Oczywiście, proszę bardzo.
Umówiłam się, że wrócę za godzinę i tę godzinę spędziłam w samochodzie, bo nie nadawałam się do spacerów. Odjechałam tylko spod kościoła, żeby nie denerwować księdza przesadnym natręctwem Nie dość, że z parkingu kościelnego wjechałam na kościelny dziedziniec, co było z pewnością wzbronione i nieprzyzwoite, to jeszcze miałabym tkwić mu pod nosem. Rozmawialiśmy wprawdzie na zewnątrz, potem zaś ksiądz wszedł do zakrystii, taktownie omijając kwestię pojazdu, ale mógł wyjść i od razu nadziać się na mnie, wpatrzoną w kościelne wrota. Presja psychiczna w każdym budzi protest, a ksiądz to też człowiek.
Tej idiotycznej subtelności nie mogłam sobie później darować.
Kiedy wróciłam, wokół kościoła panowało duże zamieszanie. Obecne było pogotowie i policja, nie puścili mnie na dziedziniec, kazali się odsunąć. Pogotowie wybiegło z noszami, na których ktoś leżał, jakieś baby lamentowały koło mnie, wykrzykiwały różne opinie o świętym człowieku i antychrystach. Wychyliłam się ku nim przez otwarte drzwiczki.
– Co się stało? – spytałam najbliższą.
Odpowiedziały mi wszystkie równocześnie.
– Pani, a to księdza wikarego zabili, zbrodniarze, świętokradcy, że to kary boskiej na takich nie ma, monstrancje pokradli, w kościele księdza zabić, a nie w kościele, ino w zakrystii, całą głowę rozrąbali, zastrzelili, zbóje Madeje, taki dobry człowiek był, kościół zbezczeszczony, krew sama aż do ołtarza płynęła, ksiądz wikary świętości bronił…
Zdrętwiałam dokładnie, rąbnęło mnie, gorąco i zimno zrobiło mi się równocześnie.
Okropna myśl wystrzeliła hukiem. To ja zabiłam księdza wikarego…!!!
Rozmawiałam z nim na zewnątrz, na ludzkich oczach, z grzeczności wyszedł do mnie, żebym nie musiała daleko latać z tą kulawą nogą, jawnie podałam mu list Heleny!
A zupełnie zwyczajnie spytałam przedtem, czy dałoby się porozmawiać z którymś księdzem, na wikarego trafiło, kościelny po niego poszedł, czy może był to zakrystianin, zmiłuj się Panie, przeze mnie…
Zamknęłam drzwiczki, bo te baby świdrowały w uszach i siedziałam nadal, ogłuszona koszmarnym wydarzeniem. Na moją chwałę trzeba przyznać, że o utracie źródła wiedzy nawet nie pomyślałam, przygniotło mnie poczucie winy. Po długiej chwili dopiero nadbiegła skądś odrobina rozsądku, uświadomiłam sobie, co widziałam z daleka.
Wynieśli nosze do normalnej karetki, erka to była, zwłok tym nie wożą, zatem w księdzu kołatało się życie, może jest jeszcze szansa, może go uratują! Gliny… Jezus Mario, aby nie gliny, jeśli mnie tu złapią, nie wyłgam się! Nawet gdybym ten list od Heleny przeczytała dzisiaj, już po wyjściu z komendy, należało do niej wrócić, przekazać dowód rzeczowy, a nie wygłupiać się z księdzem…!
Siedziałam tak aż do chwili, kiedy po nabożeństwie majowym naród zaczął się rozchodzić. Z determinacją znów wjechałam na dziedziniec, przed kościelnymi wrotami dojrzałam jeszcze dwóch księży, w tym chyba proboszcza. Policja wycofała się już wcześniej, przeczekałam ich. Wysiadłam i poszczekując zębami ze zdenerwowania, kulejąc niczym ostatnia pokraka, bo podłoże było nierówne, podeszłam.
– Przepraszam, ksiądz proboszcz, prawda? – zwróciłam się dość rozpaczliwie do starszego z kapłanów. – Teraz już do reszty nie wiem, co zrobić, jeśli na księdza wikarego dokonano napaści, ja chyba temu zawiniłam i, na litość boską, niech ksiądz ze mną porozmawia!
Jasne, że nie wytyczałam tych słów pełną piersią, bo resztki wiernych mogłyby mnie zlinczować, proboszcz jednakże głuchy nie był, dosłyszał. Odwrócił się, spojrzał, skinął głową i ujął mnie pod rękę.
– Przejdźmy… – zaczął.
Trafiłam stopą na nierówne kamienie i nie zdołałam powstrzymać okrzyku, na szczęście bez pełnej treści, z „o, kurwa!” pozostało tylko „o…!” Ksiądz się nie zgorszył, zaniepokoił tylko.
– Pani coś jest?
– Nic takiego, mam złamaną kość w stopie. Ale przejdę, byle blisko…
Blisko znajdowało się jakieś pomieszczenie gospodarcze. Proboszcz usadowił mnie na biskupim fotelu, mocno wiekowym, nadwerężonym i do celów reprezentacyjnych z pewnością już nie używanym, sam usiadł w konfesjonale bez górnych ścianek.
Wzięłam głęboki oddech i po raz trzeci tego dnia opowiedziałam wszystko. Słuchacza miałam cierpliwego i uważnego.
– Nie najlepiej to pani wyszło – stwierdził z łagodnym wyrzutem, kiedy skończyłam. – Gdzie pani ma ten list świętej pamięci Heleny?
– Nigdzie. Zostawiłam księdzu wikaremu. Co się stało z księdzem, niech ja się wreszcie dowiem, bo mnie sumienie zagryzie na śmierć!
Proboszcz westchnął.
– Strzelono do niego w zakrystii. Ktoś musiał tam czekać, drzwi były otwarte.
Z tłumikiem, nie głośno, księża też, proszę pani, oglądają czasem telewizję… Nie został zabity, jest ciężko ranny, ale doktor Piotrkiewicz suponuje, że uda się go uratować.
To doskonały chirurg. Szczęśliwie się złożyło, że w momencie strzału drugimi drzwiami weszła penitentka, więc napastnik strzelił tylko raz i nie poprawił, uciekł. Penitentka, niestety, raczej wiekowa, nie zachowała się rozsądnie i na ucieczkę zyskał dużo czasu.
No, zaraz potem, oczywiście, wezwaliśmy pomoc.
Moje westchnienie ulgi mogłoby wydąć żagle Daru Pomorza.
– Uklęknąć nie zdołam, ale Bogu niech będą dzięki! Do końca życia bym sobie nie darowała… Strasznie głupio wypadło, ale powiem księdzu, że ten list Heleny… Czy ja wiem, jakoś mnie zobligował. Mogę mniej więcej powtórzyć treść. Poza tym, wozić po obcych krajach ludzką głowę, do tego w końcu ukradzioną, to nie jest coś, o czym się łatwo zapomina. Leży w tym jakiś potężny szwindel, nie wiem, co ja mam z tym wspólnego, nic nie rozumiem i chcę wykryć sens. Byłam na policji, wierzą mi średnio, pojęcia nie mam, co zrobią, a że nic mi nie powiedzą, to pewne. Do księdza wikarego pchnęło mnie siłą rozpędu.
– Możliwe, że była pani śledzona…?
– A właśnie nie wiem. Helena, zanim umarła, mogła dużo powiedzieć. Czy ten złoczyńca nie zabrał księdzu wikaremu listu? Bo może o to mu chodziło?