– Nie taki on głupi, jak by się wydawało – mruknęłam. – Doskonale wiedział, że latanie do panów z donosem tyle by pomogło, co umarłemu kadzidło. Ja nie wiem, może on w ogóle czeka na unormowanie sytuacji przestępczej? Aż cała góra rządowa poniecha kantów, kodeks karny się zmieni, a ruską mafię całkowicie diabli wezmą?

Kapitan przyjrzał mi się z wielką uwagą.

– Pani wierzy w taki cud?

– Nic na świecie nie trwa wiecznie. Nawet sam świat ma doczekać swojego końca.

Myśli pan, że koniec świata nastąpi, a mafia nadal będzie kwitła?

– A cholera ją wie…

– A otóż nie – powiedziałam uroczyście i w natchnieniu. – Ludzki żywioł to straszna siła. Ludzie się w końcu zdenerwują i tak jak niegdyś Dziki Zachód, ruszą osobiście. Bardzo liczę na młodzież spragnioną rozrywki, staruszki ze świeżo odebraną emeryturą przestaną im wystarczać, równie dobrze, a znacznie korzystniej można napadać mafiozów. Polak ma swoje ambicje, szczególnie jeśli nic, poza ambicjami, nie posiada. Trzeba się tylko do tego trochę przygotować…

Kapitan popatrzył na mnie tym razem ze zgrozą. Potem obrócił wzrok ku oknu.

Musiałam przynieść trzecią puszkę piwa, żeby go wreszcie odblokowało.

– Pani już nic nie grozi – powiedział i doznałam wrażenia, że dźwięczy w tych słowach jakby odrobina żalu. – Połapali się wreszcie, że od pani powinni byli trzymać się z daleka. Teraz już pani nie zdoła im zaszkodzić, nawet gdyby napisała pani i opublikowała całą epopeję o przestępczości. No, chyba że zacznie pani agitować tę młodzież…

– Nie zacznę – zapewniłam go solennie.

Jakiś szczątek zgrozy ciągle był w nim widoczny, ale wydało mi się, że wyszedł ode mnie nie bardzo przygnębiony…


* * *

Błąd policji, który zrujnował mi przedpokój, okazał się zgoła bezcenny. Oficjalnie, co prawda, nikt nie zamierzał mi niczego rekompensować, sama też się nie upierałam przy odszkodowaniu, ale kapitan Borkowski wciąż miał prywatne wyrzuty sumienia.

Niepewny, na ile może im dać ujście, sprawdził moją przeszłość.

Kiedy wyszło na jaw, że ta przeszłość sprawdzana już była Bóg wie ile razy, doznał ulgi. Zajęto się nią dawno temu nie dlatego, że popełniałam przestępstwa, ale wręcz przeciwnie, udzielono mi zezwolenia na udział w dochodzeniu i wożono mnie nawet radiowozem do trupa. Później wystarczał sam fakt, że przez parę lat wytrwałam przy boku prokuratora, też należało o mnie wszystko wiedzieć. Następnie wyskoczyła kwestia paszportu, chciałam wyjeżdżać bez zaproszeń, półroczną batalię wygrałam, ale, rzecz jasna, przesiano mnie przez gęste sito. Nie było siły, okazałam się jednostką praworządną, żyjącą w zgodzie z kodeksem karnym i żadnego zagrożenia stanowić nie mogłam. Wszystko wskazywało na to, że także nie chciałam.

Zwyczajny obywatel, który ciągle mówi prawdę i nie próbuje łgać, niechby nawet z głupoty, to jest rzadki cymes. Kapitan pozwolił sobie pójść rozpędem i ujawnił przede mną różne dodatkowe szczegóły z doznaniami własnymi włącznie. Nowakowski, raz rozpuściwszy gębę, nie zachował już żadnego umiaru i walił zgoła tropikalną ulewą, zuchwale i bezczelnie pewien, że nikt mu nic złego nie zrobi.

Jasne, że chciałam wiedzieć wszystko, korciły mnie przy tym rozmaite detale, w tym uczucia Miziutka. Z pewnością łatwiej mogłam zrozumieć jej wewnętrzne potrzeby niż mechanizmy kanciarskiego biznesu, podejrzewałam przy tym, że nasze losy ułożyły się podobnie co najmniej w jednej dziedzinie i myśl ta nie wydawała mi się zachwycająca.

Kapitana czujnie trzymałam pazurami, on zaś nawet bardzo nie protestował. Kontakt osobisty z przesłuchiwanym padalcem odpadał, nie miałam nań ani szans, ani chęci, na szczęście jednak istniały urządzenia techniczne. Dostałam taśmę i mogłam ją sobie użytkować do upojenia.

– Moja prywatna własność – powiadomił mnie kapitan sucho. – Materiał pomocniczy. Proszę bardzo, chce pani, niech będzie.

Oficjalne informacje o katastrofie Sprzęgieła zdobyłam już wcześniej. Jej świadkami byli jakoby państwo Libaszowie osobiście. Jechali sobie spokojnie malowniczą szosą z Rawy Mazowieckiej na Grójec i Piaseczno, kiedy znienacka wyprzedził ich szaleniec, który grzał co najmniej sto osiemdziesiąt i nie zmieścił się w zakręcie. Mokro było, wyniosło go poślizgiem, rąbnął w drzewo, kiedy nadjechali, już się palił. Gdyby to była prawda, Sprzęgieł musiałby zwariować albo jechać po pijanemu z przerwą w życiorysie, trasa z Rawy Mazowieckiej przez Grójec całkiem niezła, ale do autostrady jej daleko, wąska i dosyć kręta. Zeznania przyjęto jednakże bez żadnych podejrzeń, bo niby dlaczego dwoje eleganckich cudzoziemców w średnim wieku miałoby łgać w tak prostej kwestii. Miejscowe gliny cieszyły się głównie z tego, że obydwoje mówią po polsku.

Teraz. Nowakowski wyjawił prawdę. Jak Miziutek nakłonił Renusia do owej podróży, twierdził, że nie wie, ale wie, że Sprzęgieł go załatwił. Spotkali się, Renuś dostał w łeb, samochód z nim w środku bez wielkiego trudu udało się zepchnąć z szosy i wbić na drzewo, a podpalenie stanowiło miętę z bubrem, Miziutek osobistego udziału w tym nie brał, taktownie stał tyłem i patrzył, czy nie nadjeżdża niepożądany świadek.

Z dokumentami kłopotu nie było, bo Renuś, na życzenie małżonki, przyjechał już obrośnięty i podobizny miał z brodą, a Sprzęgieł tę brodę zaczął zapuszczać odpowiednio wcześniej. Wymienili się bezproblemowo.

Z taśmy dało się wywnioskować, że Nowakowski Miziutka nie lubi, a Sprzęgieła boi się panicznie. Obaw nie krył wcale, przeciwnie, nawet je podkreślał, sam niewinny jak dziecko, uczestniczył w tej machinacji ze strachu, nerwicy w ogóle dostał.

– I już sobie kombinuje wariackie papiery – powiedział w tym miejscu kapitan zarazem jadowicie i melancholijnie.

– Bystry chłopiec…

– Użyteczny był, bo przecież on z branży i pełną wiedzę o dochodzeniu posiadał na bieżąco. A co do tej brody, to wystarczy jak ją zgoli. Widziałem ich zdjęcia, bez brody Sprzęgieł i Libasz przestają być tacy podobni do siebie, inny układ szczęki, inne usta i zęby…

Przez moment wydawało mi się, że kapitan mówi o brodzie Nowakowskiego, który całe życie spędził gładko ogolony i poczułam się zaskoczona. Nie, jednak Sprzęgieł wypełniał go całkowicie.

– I myśli pani, że mu coś zrobią? Wcale nie udawał Libasza, posługiwał się jego nazwiskiem jako pseudonimem ze względu na firmę, pseudonimy nie są zakazane. Jedyne, co mu może zaszkodzić, to ten amerykański spadek, ale też forsą załatwi, nie miejmy złudzeń…

Zaczęłam mieć tego całego Sprzęgieła po dziurki w nosie. Tęsknie pomyślałam, że może go ktoś trzaśnie, tylu ludziom się ponarażał, między innymi mnie, ale sama nie pchałam się specjalnie do mokrej roboty. Wolałabym, żeby ktoś inny…

Kapitan kontynuował zwierzenia.

– Nie wyszło im najlepiej, bo jednak forsę stracą, będą musieli odbijać, a w naszej dżungli zaczyna się robić trochę ciasno. Stany im też odpadły, tyle mojego. No, z drugiej strony ja w tym interesie wyglądam najlepiej, zwłoki bez głowy zidentyfikowane, sprawcy nie ma, bo oficjalnie zawiniła katastrofa, a ten, który ją spowodował, nie żyje. Sprawa rozwikłana i mówiłem pani, dostałem pochwałę. Cha, cha. Szlag żeby to trafił. A tak między nami, dobrali się jak w korcu maku, ciekaw jestem, które z nich gorsze, Sprzęgieł czy ta jego żona? Zaraz, jaka żona, wdowa po Libaszu, też jest w porządku, brali ślub, nazwisko nosi prawnie i zdaje się, że własną ręką nie zabiła nikogo…?

Jęknęłam. Zaczynałam mieć dosyć także i Miziutka. Kapitan miał rację, nie było dla niej paragrafu.

– Może chociaż karalne jest ukrycie śmierci męża? – spytałam beznadziejnie.

– Siedzieć za to nie pójdzie, najwyżej wyłoży jeszcze parę złotych. Szczerze mówiąc, nie znam dokładnie kodeksu cywilnego. Pani się z nią przyjaźniła, co…?

Popatrzyłam na niego ponuro, podniosłam się z fotela i poszłam po kolejną puszkę piwa. Mieliśmy wielką szansę wpaść w łagodny alkoholizm…


* * *

Głupia suka. Spaskudziła mi całą drugą połowę życia, a potem jeszcze wdarła się pod koniec. Żeby ona pękła.

Z wydarzeń aktualnych darowałabym jej właściwie wszystkie, nawet te okropne pierepały z głowami, z wyjątkiem nogi. Nogą mnie ustrzeliła dennie, co za pomysł kretyński, zatruła mi życie, zmarnowała wycieczkę po Francji, z dwiema nogami nie wróciłabym przecież, głowę Heleny upchnęłabym w jakimś zamrażalniku… A, prawda, głowę mi ukradli, na litość boską, czy wreszcie pozbędę się tych głów…?!

Przedawnionego świństwa darować nie mogłam.

Grzegorz nie był kretynem nigdy, nawet we wczesnej młodości. Kobiety zawsze uważał za ludzi. Inna płeć, co miało swoje powaby, ale zarazem cechy podobne męskim, jakiś umysł, ustrojstwo pod ciemieniem działające mniej więcej tak samo, gdzieś nieco niżej rozmaite uczucia, upodobania i predyspozycje, może odmienne, ale wartościowe. Gumowa lalka do łóżka byłaby chyba ostatnią rzeczą, jaką zgodziłby się zaakceptować. Oczyma duszy widziałam go po końcu świata, na bezludnej wyspie… o mój Boże, a niby jaka miałaby być ta wyspa, jeśli ludzkość diabli wzięli… ze wstrętem w taką lalkę wpatrzonego. Eksperymenty mógł czynić, dlaczego nie, wynająć sobie dwie kolorowe prostytutki gdzieś tam, w jakimś Hong Kongu… Nie stanowiły sensu życia, tyleż samo miały znaczenia, co chińska potrawa w knajpie, złożona głównie z pędraków. Człowiek chce spróbować, niech mu będzie.

Własną kobietę natomiast traktował jak człowieka. Partnera życiowego, nie przeciwnika, nie darmową obsługę. Przyznawał jej pełnię praw takich samych jak sobie.

W gruncie rzeczy łatwo było wspólnie z nim egzystować, o ile samej nie prezentowało się poziomu umysłowego wyjątkowo głupiej krowy i charakteru wyjątkowo złośliwej małpy. Mogłam chyba spędzić z nim życie, urozmaicone i barwne…?

Miziutek mi to odebrał. O nie, nie życzyłam jej dobrze.

Jej się udało wszystko. Wyjechała na saksy, jak chciała, pracę dostała przy mojej pomocy… Pozbyła się pierwszego męża, który poza granicami kraju do niczego nie był przydatny, bo profesjonalnie zajmował się literaturą polską XVIII wieku, dopadła wzbogaconego Renusia, poganiając go nahajem ruszyła na podbój kontynentu za Atlantykiem, wymieniła go potem na ulubionego, acz nieco może kompromitującego amanta z młodości, prosperowała zwycięsko i bez skrupułów… Ja zaś miałam same kłopoty, porzucano mnie lub też byłam zmuszona sama porzucać niewydarzonych partnerów życiowych, a do tego straciłam Grzegorza. Dzięki tej zołzie.

Wyobraziłam sobie, co by było, gdybym jednak, mimo wszystko, przyjechała do Paryża we właściwej chwili. Zgnębiona, wściekła, bez pieniędzy, zajęta głupkowatym ratowaniem nieudanego związku, bliska dna… Biłabym się z nią o to moje, scedowane na nią, miejsce pracy…? W zawodzie, co tu ukrywać, była zdolniejsza ode mnie, nikt by nie wolał mnie od niej, poszłabym zamiatać ulice…? Już widzę zachwyt Grzegorza na widok facetki z miotłą i śmietniczką na długim drągu, cenił wartości wewnętrzne, które powinny ujawniać się jakoś inaczej… No dobrze, załóżmy, że natknęłabym się na niego bez miotły w ręku, stan naszych uczuć był w tym momencie podobny, padlibyśmy sobie w objęcia bez chwili wahania. Dorwałabym jakąś normalną robotę chociażby z nim razem, okazałoby się, że o moim talencie lepiej nawet nie wspominać, rozczarowałby się…? Głupio… Pisałabym książki…? Chyba tak. Może artykuły i felietony, może pracowałabym na dwa fronty, a co tam, jednostka pracowita zawsze robotę znajdzie, zostałabym już w tej Francji, mieszkałabym już od lat w willi na peryferiach Paryża, ozdabiałbym nasz wspólny dom, bo to owszem, umiałam, moim głównym problemem byłby własny wygląd zewnętrzny, podwiązki, niech je piorun strzeli, nosiłabym skolko ugodno. I kapelusze. Zakryłyby przynajmniej moje cudowne uczesanie, Jezu Chryste, a ileż bym miała udręki z tą cholerną głową…?!

Jednak, mimo wszystko, Grzegorz wart był nawet głowy…

Bierz diabli głowę, podwiązki i kapelusze, na Grzegorzu mi zależało, jemu na mnie chyba też, wzajemna tolerancja, przystosowanie się do siebie, dałoby się razem żyć.

Objechałabym z nim pół świata, bo zlecenia miewał wszędzie, no dobrze, sama objechałam ćwiartkę, ale z nim byłoby mi przyjemniej…

Oczyma duszy ujrzałam nagle nas, jak dwie osoby na ekranie, w Tropicanie na Kubie, na plaży w Andaluzie w Algierii, na Hawajach… nie, na Hawajach broń Boże, za dużo tam pięknych dziewczyn, ale w drodze na Nordkapp, na wyspie świętego Edwarda, w Kalkucie, w Tokio i może akurat nie byłoby tam trzęsienia ziemi… Ale mogliby nas napadać egzotyczni bandyci w Ameryce Południowej, doskonale umiem strzelać, a Grzegorz fechtuje się świetnie. W każdym razie fechtował się w młodości i chyba mu to nie przeszło…? Zwyczajnie w Nicei, w apartamencie z widokiem na morze…

Ujrzałam siebie przy jego boku i nagle wyraźnie poczułam, że to byłoby szczęście.

Obojętne gdzie, w komórce na króliki pod Małkinią Górną. Obojętne jak długo, niechby chociaż kilka lat. Grzegorz i ja, razem, jako jednostka rozliczeniowa… Słowo „my” dotyczyłoby nas.

Miziutek mi to odebrał.

Moje uczucia do niej przekroczyły wszystko. Nie byłabym w stanie nawet na nią popatrzeć, nie wspominając o czymś takim jak rozmowa, względnie zabicie jej, bodaj na odległość. Podpalenie jej domu… Wykluczone! Nogi by mi odpadły, gdybym się miała zbliżyć, paraliż by mnie tknął, gdybym miała jej dotknąć. Prędzej udusiłabym się na śmierć, niż do niej odezwała.

Uświadomiłam sobie nagle, że temat Minutka zalągł się we mnie nie bez celu.

Zamierzałam pomyśleć, czy nie udałoby się zrobić jej coś złego. Otóż nie. Nie ja. Nie tknę sprawy, niech się udławi swoim Sprzęgiełem, swoim Renusiem świętej pamięci, swoim majątkiem, swoim życiorysem i swoją niezniszczalną urodą. Mógł sobie Grzegorz gadać o nadgryzieniu zębem czasu, Miziutek należał do kobiet, których czas się nie ima, nie miała skłonności do tycia i dobrze trzeba było się przyglądać, żeby dostrzec różnicę trzydziestu lat. Wiek ujawnia się w kilogramach…

Siedziałam spokojnie na tyłku, patrzyłam w okno i nienawidziłam jej z całego serca…


* * *

Relacji kryminalno-śledczej Grzegorz wysłuchał z wielkim zainteresowaniem.

– Wynika z tego, że od ciebie się odczepią?

– Z pewnością. Mają drobne kłopoty, z którymi nie mam już nic wspólnego.

Czepianie się mnie mogłoby im tylko zaszkodzić.

– Chwała Bogu. Jak wyglądasz z nogą?

Prawie zdziwiłam się pytaniem, bo o nodze zdążyłam zapomnieć.

– Doskonale. Po schodach schodzę jak człowiek i ona o sobie przypomina tylko w wyjątkowych przypadkach. Ten ortopeda był genialny, miał rację, nic nie robić i spokojnie poczekać. Za miesiąc będę mogła tańczyć.

– Także przyjechać tutaj?

Pomilczałam chwilę z nadzieją, że moje milczenie brzmi potępiająco.

– Jeszcze z półtora tygodnia warto by przeczekać. A zwracam ci uwagę, że zaraz potem nadejdzie sierpień. Sierpień w Paryżu już przeżyłam i dziękuję za więcej. Pozwolisz, że ewentualny przyjazd przesunę na wrzesień?

– W pełni, bo w sierpniu ja też muszę wyjechać. Moja żona…

– No więc właśnie! Co z twoją żoną? Nie pytałam, bo chciałam być taktowna.

Cholera. Że też różne osoby są taktowne z natury, a ja się muszę wysilać…!

– Co ty powiesz? – zdziwił się Grzegorz i wyglądało na to, że szczerze. – Zatem wysilasz się dość skutecznie, bo nie zauważyłem z twojej strony żadnych nietaktów.

Co do mojej żony, to bioterapeuta był tu dopiero ostatnio, przedwczoraj, wcześniej nie mógł, przesuwał wizytę. Trochę pomógł, zdaje się, że ku własnemu zdumieniu. Pełni sił ona już nigdy nie odzyska, ale powiedzmy, że jest z nią mniej źle. Z wielkim naciskiem udzielił jednej cudownej rady, mianowicie sanatorium w Szwecji. Istnieje takie, bardzo specjalistyczne i cholernie drogie, nie szkodzi. Trzy miesiące w tym sanatorium może poprawić stan, mam ją tam ulokować z osobą towarzyszącą. Czy ty możesz sobie to wyobrazić? Pojedzie z nią kuzynka.

– Kiedy? – spytałam żywo, mogąc to sobie wyobrazić doskonale.

– Właśnie w sierpniu. Odwiozę je, zostanę ze dwa tygodnie i pod koniec miesiąca wracam.

Nie były to, rzecz jasna, te wszystkie Copacabany i Andaluzy, ale jednak. Paryż, cudowne miasto, o ile akurat nikt w nim nie strajkuje, a nawet jeśli, niech go diabli biorą, niech strajkuje ile chcąc, nie wybieram się tam do pracy. Dwa miesiące z Grzegorzem…

– Nie wiem, jakie są twoje konkretne chęci i zamiary – powiedziałam ostrożnie.

– Ale z przyjemnością sprawdzę, czy nie zaszkodziłaby nam taka rozszalała swoboda.

Ryzyk-fizyk. Bo może…

– Przestań się wygłupiać. Nastaw się na wyjazd, zadzwonię natychmiast po powrocie i liczę na to, że nie będę musiał czekać dłużej niż trzy dni…

Ni z tego, ni z owego, ledwo odłożyłam słuchawkę, zalęgły się we mnie obrazy odwrotne. Przez kilka ostatnich lat przywykłam do pełni swobody i samotnej, niczym nie skrępowanej egzystencji. Mogłam gęby nie otworzyć, jeśli mi się nie chciało, mogłam jeść w najdziwniejszych porach albo nie jeść wcale, przy jedzeniu czytałam książki i bez lektury pożywienie mi szkodziło, mogłam się czesać na zasadzie machnięcia grzebieniem, tylko po to, żeby uniknąć kołtuna, mogłam pracować w chwilach dowolnych, mogłam wychodzić z domu i wracać o wschodzie słońca, pies z kulawą nogą nie miał prawa pytać gdzie byłam, mogłam roztrwonić wszystkie pieniądze, przegrać je na przykład na czymkolwiek i żyć później chrupkim chlebkiem i zapasem herbaty, posiadanej w domu, mogłam poodrywać sobie wszystkie guziki i nie przyszyć żadnego, mogłam po sobie nie zmywać i po sufit zapchać zlewozmywak brudnymi naczyniami, mogłam otwierać okna, ile mi się podobało, robić przeciągi, nie gasić światła, zawalić stoły i krzesła papierami, nie czytać korespondencji…

Mogłam wszystko.

Grzegorz zaś przywykł do kobiety w domu. Innymi słowy, do drugiej osoby, z którą trzeba się liczyć. Porządniejszy był ode mnie, nie lubił bałaganu, jadał jak normalny człowiek i zachowywał się przyzwoicie. Przy nim musiałabym jednak również unormować się jakoś… Oczyma duszy ujrzałam nas razem o poranku. O poranku lubię milczeć, nie trawię żadnych konwersacji, usiąść nad szklanką herbatki z książką przed nosem, bez pośpiechu przygotować się do całodziennej egzystencji. Jak długo on by to wytrzymał…? Zatem nic z tych rzeczy, głos z siebie wydaję, biorę udział w przyrządzeniu śniadanka, żadnej książki, może nawet muszę coś zjeść. No, croissanty to można zjeść zawsze. Zaraz, ale skąd się wezmą te croissanty na śniadanie? Same przyjdą? Grzegorz będzie po nie latał do sklepu? Nie przyszło mi do głowy spytać go, czy lubi taką poranną gimnastykę…

Może zresztą w kraju od dawna cywilizowanym podrzucają to na progu razem z mlekiem i gazetami, czort bierz, takie rzeczy daje się zorganizować. Ale później jest lunch, a mnie się akurat świetnie pracuje, w nosie mam żarcie, albo on jest zły, albo ja się łamię i jestem wściekła, potem obiad, co, u diabła, robimy z obiadem? Mam go ugotować? Nie chce mi się, ale trudno wiecznie żywić się po knajpach! Poza wszystkim pracuję w domu, Grzegorz w biurze, kto ma wrzucić przepierkę do pralki jak nie ja?

Elementarna przyzwoitość ma swoje wymagania…

Powymyślałam tyle sytuacji w ogóle nie do przyjęcia i okropieństwa tak potężne, że omal nie zadzwoniłam do niego z gniewnym komunikatem, że mowy nie ma, nie przyjeżdżam! Zatrujemy sobie życie do tego stopnia, że wspominać się będziemy ze wstrętem, w tym wieku kojarzyć się należy, jeśli jedna osoba w samotności obciąga pół litra, a druga płacze rzewnymi łzami. W dodatku, czy ja wiem, a może zrobi mi się na tyłku pryszcz, którego wolałabym nie ujawniać przed światem? Wysiłki, jakie stają się udziałem poszkodowanej na urodzie kobiety, starającej się ukryć mankament przed ukochanym mężczyzną, były mi znane aż za dobrze, nie miałam na nie najmniejszej ochoty.

Jeszcze w młodości, niech będzie, ale w sile wieku…?

Opamiętałam się w ostatniej chwili, a już trzymałam rękę na słuchawce. Na szczęście uświadomiłam sobie, że skończyły się godziny pracy i Grzegorz właśnie jedzie do domu.

Postanowiłam jednak się przemóc, zaryzykować i popatrzeć, co z tego wyniknie…


* * *

Już był sierpień, Grzegorz kotłował się z żoną w Szwecji i na telefon od niego nie było szans. Udałam się na Mazury i po tygodniu wracałam.

Deszcz zachowywał się niezdecydowanie. To padał, to mżył, to ustawał, chwilami nawet chmury rzedły tak, że przeświecało przez nie słońce i w jednym z takich momentów nie wytrzymałam. Zatrzymałam samochód i wlazłam do lasu.

Nie miałam pojęcia, gdzie akurat jestem, nie interesowało mnie to, bo zajęta byłam myślą o grzybach. Po ostatnich deszczach musiały rosnąć, Mazury w ogóle są grzybne, a las aż korcił. Mieszany, gęsto przetykany brzozami, ciągnął ku sobie i zachęcał. Kozaki, może nawet czerwone, może prawdziwki…

Szosa, kompletnie pusta, wiodła nad jakimś jeziorem, które w jednym miejscu podeszło tuż blisko i właśnie zaraz obok było miejsce na parking. Wjechałam odrobinę, tyle tylko, żeby usunąć się z szosy i od razu zawróciłam, ustawiając się przodem do wyjazdu. Przeleciałam się kawałek, noga zrosła mi się już dawno i nie stawiała przeszkód, żadnych grzybów nie znalazłam, to znaczy owszem, było mnóstwo takich, których nie zbieram, na upragnione kozaki i prawdziwki jednakże nie trafiłam. Przeszłam na drugą stronę, rozejrzałam się, westchnęłam ciężko i zaczęłam wracać do samochodu.

Na skraju lasu zatrzymałam się, bo jechał jakiś samochód. Dwa samochody, jeden za drugim. Ostro leciały, za ostro jak na tę mokrą jezdnię…

Tyle zdążyłam pomyśleć, reszta stanowiła przerażone okrzyki wewnętrzne. Ten drugi wyprzedzał, w moich oczach wyskoczył do przodu i rąbnął pierwszego w lewy przedni błotnik tak, że w mgnieniu oka zepchnął go z mokrej jezdni. Nie zwolnił nawet, dmuchnął przede mną i pognał dalej. Dostrzegłam numer, jakiś kawałek umysłu zdołał go zapamiętać, WYJ, słusznie, tylko wyć nad takim, 3244. Rąbnięty skokiem zjechał z szosy na łagodny stok nad jeziorem, nie przewrócił się, kierowca musiał hamować odruchowo, zatrzymywały go krzaki jałowca, zastygł na ostatnim, tuż nad samą wodą, do której zostało mu ze trzy metry stromo schodzącego brzegu. Huk uderzenia jeszcze niosło po lesie.

Nie leciałam tam na piechotę, rzuciłam się do samochodu, wyprysnęłam z lasu i podjechałam te pięćdziesiąt metrów. Wysiadłam, popędziłam do poszkodowanego mercedesa.

Stał… nie, nie stał, kiwał się nad prawie pionowym spadkiem, utrzymywany wyłącznie przez jeden krzak jałowca pod przednim zderzakiem. Tylne koła ześlizgiwały się po odrobinie. Jezioro w tym miejscu było głębokie, dno leciało w dół równie stromo, jak ten ostatni kawałek brzegu. Kierowca siedział w środku, jeśli nie wyjdzie, utopi się razem z samochodem, a nie wyjdzie, bo każdy ruch może zepchnąć pudło do wody, chyba że jednym skokiem. Drzwi ma zamknięte, już samo otwieranie wystarczy…

Stwierdziłam tę cudowną sytuację jednym rzutem oka, z bliska i uważniej popatrzyłam na kierowcę i zamarło we mnie wszystko. To był Miziutek.

Stałam jak przydrożny słup telegraficzny i przyglądałam się jej. Siedziała nieco przechylona, wsparta o zagłówek i nieprzytomna. Musiała przy tym pierwszym miotnięciu dostać w głowę, rąbnęła się ramą okna. Silnik zgasł, nogę na hamulec przenieść zdążyła, drugiej nogi na sprzęgło już nie. Skamieniała dokładnie, patrzyłam na nią i nie wierzyłam własnym oczom.

Na głowie miała perukę idealnie w kolorze własnych włosów, ta peruka jej się przekrzywiła, zjechała na bok i do tyłu, pod nią zaś widać było coś, co zaparło mi dech w piersiach.

Miziutek był łysy.

Nie całkiem tak jak Yul Brynner, ale prawie. Na gołej skórze głowy rosły gdzieniegdzie pojedyncze włoski, razem było ich może z piętnaście sztuk Różowość skóry pogarszała wrażenie, i tak już okropne, nasuwała myśl o młodym prosiątku. Nie, stanowczo urody jej ta łysina nie dodawała.

Czułam wyraźnie, jak ogarnia mnie upojenie szczęściem. Nareszcie jakaś klęska Miziutka, nareszcie coś, co powinno zatruwać jej życie jeszcze bardziej niż moja głowa mnie. Nareszcie coś, co pasuje do moich uczuć ku niej!

Triumfalne pienia grzmiały mi w anatomii. Z pewnym wysiłkiem uruchomiłam umysł, ruszył wolno, ale błyskawicznie nabrał rozpędu. Mercedes wisi nad głębią, za parę chwil Miziutek się utopi i będę ją miała z głowy na zawsze. Nic jej nie zrobiłam, a otóż proszę, zrobiło się samo, kara boska. Nawet wyrzuty sumienia mnie ominą, bo szlachetnie mogłabym ją ratować, ale choćbym tu pękła z tej szlachetności, nie dam rady. Jeśli zacznę ją wyciągać, samochód poleci, straciła idiotka przytomność i nie pomoże w tej akcji. Jednym szarpnięciem wyrwać jej nie zdołam, nie jestem gorylem, a do wody za nią nie skoczę, bo wtedy utopimy się obie. Przepadło…

Następny ułamek sekundy wprawił mnie we wściekłość. Wyszło na jaw takie cudowne zjawisko, Miziutek łysy, sama frajda, dużo mi teraz przyjdzie z jej łysiny, z pewnością pochowają ją w peruce. I dla niej też niezłe wyjście, łysy łeb zatruwa życie, a nie rozkosze raju na tamtym świecie, nie odcierpiała swojego, umrzeć, o nie, to za łatwo? Nie zgadzam się!

Skąd ona się tu w ogóle wzięła? Powinna się właśnie użerać z kodeksem karnym Stanów Zjednoczonych, a nie wojażować po Mazurach, Grzegorz miał rację, parę złotych i już skrzydełka nam furkocą. Nie chcę, niech jej furkocą na łysym łbie, a otóż właśnie nie popuszczę, nie będę bezczynnie patrzeć, jak Miziutek wygrywał.

Furia wzmogła moją podupadłą bystrość, ruszyło mnie. Oceniłam kwestię konstruktywnie. Szosa ciągle pusta, nic nie jedzie, po jeziorze nikt nie płynie, a zresztą i tak bym się do niego nie darła, żeby nie spowodować jakiego wstrząsu. Mercedesa dotykać nie należy, jedyna szansa to pociągnąć go do tyłu. Podholować przynajmniej na ten kawałek łagodnego stoku, tam już się utrzyma, a bodaj przyczepić do czegoś, żeby nie obsunął się dalej. Hol, zdaje się, mam…

Ostrożnie wycofałam się ku górze i rozpoczęłam zabiegi. Furia przeistoczyła się w energię. Mercedes Miziutka miał z tyłu hak do holowania przyczepy, ułatwiało to sprawę. Ustawiłam swój samochód w poprzek na poboczu, jak najbliżej tamtego pudła, wyciągnęłam z bagażnika linkę, delikatnie, wstrzymując dech, założyłam pętlę na jej hak. Deszcz znów zaczął mżyć, mercedes drgnął i gibnął się, zamarłam na czworakach.

Nie, jednak się utrzymał… Wróciłam do toyoty. Nie miałam teraz ani czasu, ani serca do ustawiania znaków drogowych, uczyniłam rozpaczliwe założenie, że może nikt nie będzie pruł jak szaleniec po tej mokrej szosie i nie nadzieje się na mnie w trakcie manewrów. Co za cholera w ogóle, jak nie potrzeba, jadą istną procesją, a jak potrzeba, żywego ducha nie ma! Gdzie ja to mam zaczepić u siebie…?

W życiu nie czołgałam się pod samochodem i nie podczepiałam holu, zawsze to robił jakiś chłop. Idiotka cholerna, musiała się tak urządzić akurat tu, gdzie żadnego chłopa nie ma, niechby chociaż ruska mafia, ileż było gadania, że oni w tych rejonach napadają, a niechby napadli, proszę bardzo, ręcznie by ją wypchnęli, prawie nowy mercedes!

Nic z tego, nawet mafii ani śladu.

Macając rozpaczliwie własny samochód od tyłu pod spodem, pomyślałam, że Miziutek uda się do jeziora akurat w momencie, kiedy mnie się uda przymocować do niej. Toyota stoi na biegu i na ręcznym hamulcu, ale jest znacznie lżejsza, tamto pudło ją pociągnie. Jeszcze i mnie przejedzie, bo mogę nie zdążyć wyleźć spod samochodu.

Zmrożona nieco tą myślą, domacałam się jakiegoś poprzecznego elementu, diabli wiedzą, co to było, ale udało mi się przewlec przez to linkę, skróciłam ją, ile mogłam, prawie do stanu naprężenia.

Wyprostowałam się ostrożnie, jakoś nie przejechana, i nieufnie popatrzyłam na całe ustrojstwo. No tak. Nieprzytomny Miziutek kiwa się na zdychającym krzaczku jałowca tuż nad stromą skarpką, ja zaś mam przed sobą dziesięć metrów, dziewięć jezdni i metr pobocza, wszystko to mokre i śliskie, zwis linki dokłada jeszcze ze trzy czwarte metra, a muszę ją wyciągnąć chociaż na równiejszy kawałek, też nachylony, tyle że znacznie łagodniej. Z tego równiejszego kawałka jeszcze może zjechać, pociągnie i mnie, zatem co, zostaniemy tak na zawsze, przyczepione do siebie, ona z jednej strony szosy, ja z drugiej, chyba że zjadę do rowu, bo tam jest rów. A cholera ją wie, może i z rowu mnie wywlecze…

Otrząsnęłam się z okropnych wizji. Uświadomiłam sobie, że szosy jest więcej niż odległości do Miziutka. Na upartego wyciągnę ją może aż na pobocze. Ryzyk-fizyk, zaczynamy.

Ten jej parszywy mercedes ważył chyba z dziesięć ton. Licznych prób dokonywać nie mogłam, musiałam ją pociągnąć za pierwszym kopem. Dokitowałam zdrowo, ruszyłam powolutku, poczułam okropny ciężar z tyłu, spociłam się ze zdenerwowania, toyota wytrzymywała, pomyślałam, żeby trochę skosem…

W lusterko ośmieliłam się spojrzeć dopiero na przeciwległym poboczu. Mercedes Miziutka wylazł na górę, ale przednie koła miał jeszcze na zboczu, co za cholera jakaś, matematyka nawaliła…? A, prawda, nie wzięłam pod uwagę długości obu samochodów…

Niepewna, czy nie przeważy jej do przodu, wahając się przed wjazdem do rowu, trzymając naprężoną linkę, półprzytomna niemal, siedziałam w samochodzie tak długo, aż nadjechał jakiś polonez. Obie znajdowałyśmy się na skrajach szosy, ona z jednej strony, ja z drugiej, pomiędzy nami linka, słabo widoczna, pozornie dużo miejsca na przejazd i zdążyłam się zastanowić, co będzie, jeśli polonez się w tę linkę wrąbie, ale jednak nie, przyhamował, bo stałyśmy w dosyć dziwnych pozycjach. Zatrzymał się. Po chwili kierowca wysiadł i podszedł do mnie. Mężczyzna. Duży i w wieku ze wszech miar pożądanym.

Naprawdę nie wiedziałam, co do niego powiedzieć. Na szczęście on zaczął.

– Coś się stało?

– Stało, i dzieje się nadal, sam pan widzi.

Obejrzał wszystko, podszedł do mercedesa, wrócił do mnie, otworzył usta, ale go ubiegłam.

– Ratunku, proszę pana. Ten mercedes wlatywał do jeziora, widziałam, jak to było, wyciągnęłam go, ale boję się puścić, bo może znów zjedzie. Niech pan go czymś podeprze albo co. Niech pan chociaż sprawdzi, czy już się trzyma! Panie, ile czasu ja mam tutaj stać na hamulcu?!

Z poloneza wysiadła facetka i poszła oglądać Miziutka. Obejrzała i przyleciała do mnie.

– Jezus Mario, tam ktoś jest! Żyje? To kobieta czy mężczyzna?

– Żyje, żyje. Widziałam, jak oddycha, ale teraz jestem unieruchomiona. Niechże państwo coś zrobią, może podłożyć jaki pień pod tylne koła, może popchnąć?

– Jak to, mnie się zdawało, że kobieta – powiedział równocześnie facet.

– Ale łysy, to chyba mężczyzna…?

– Co za różnica, ratować trzeba…

Nagle, ni z tego, ni z owego, zrobiło mi się żal Miziutka. Zgłupiałam chyba, po to ją przecież wyciągałam z toni, żeby ta jej łysina rozeszła się po świecie, a teraz co? Diabli nadali, poszłabym naciągnąć jej tę perukę na łeb, gdybym mogła opuścić samochód, co za ludzie, psiakrew, latają tam i z powrotem i ustalają jej płeć, zamiast coś zrobić.

– Niech pan ustabilizuje mercedesa! – wrzasnęłam rozdzierająco.

Facet wzdrygnął się, porzucił zaglądanie do środka i kontemplacje, nieprzytomnej osoby, wezwał babę i razem podparli pojazd. Mercedes nareszcie wszystkimi kołami wjechał na pobocze.

Odetchnęłam z ulgą, wysiadłam, przeszłam na drugą stronę szosy i uznałam, że to jest jednak przeznaczenie. Peruki jej na łeb nie nasadzę, bo wszystko ma zamknięte, zarówno okna, jak drzwiczki. Zatem mój pomysł, żeby ją wyholować, był słuszny, próba otwarcia samochodu skończyłaby się w jeziorze. No trudno, nic już teraz nie poradzę, szyby niech wybija kto inny, pomoc lekarska na przykład.

Miziutek już wracał do siebie, poruszyła się i chyba jęknęła. Nie miałam najmniejszej ochoty kotłować się z nią dalej.

– Czy państwo zostaną tu przez parę minut? – spytałam grzecznie. – Pojadę po policję i znajdę jakie pogotowie, przy okazji złożę zeznania, bo widziałam katastrofę.

Nie powinno się zostawiać jej tu samej, jeszcze ją okradną.

Państwo zgodzili się chętnie. Już zaczynali się kłócić o jej płeć i zapewne postanowili rozstrzygnąć kwestię. Zwinęłam hol i ruszyłam.

Znalazłam wszystko co trzeba. Policji szukałam metodą najprostszą, prułam, ile się dało na tej szosie, z nadzieją, że gdzieś mnie złapie drogówka. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, dopiero w stacji benzynowej w jakichś Sorkwitach pomogli mi, posługując się telefonem. Skądś wyruszyło pogotowie do Miziutka, ja zaś zeznania złożyłam w Szczytnie. Nie omieszkałam uszczęśliwić wydarzeniem kapitana Borkowskiego, dzięki czemu dowiedziałam się sedna rzeczy. Miziutka zepchnął z szosy Nowakowski we własnej osobie. Musiał nagle dostrzec okazję, bo nie sfałszował numeru samochodu, a świadków nie widział, szosa pusta, mnie i mój samochód skrywały zarośla. Miał zapewne nadzieję, że Miziutek się utopi i też nic nie powie.

Zostawiłam ich do kiszenia się we własnym sosie. Coś Miziutek o Nowakowskim wiedział takiego, co mogło mu szalenie zaszkodzić, ale nie pchałam się do natrętnych dociekań, co to takiego było. Przeszłość Nowakowskiego stwarzała duże możliwości, przeszłość Sprzęgieła jeszcze większe, łysina Miziutka była faktem, uznałam, że wszystko to razem chwilowo mi wystarcza. Zajęłam się sobą.

Życie tej zołzie uratowałam. Bardzo dobrze. Niech sobie żyje z tym łysym łbem, każda myśl o nim sprawiała mi przyjemność. W ogóle wyszła z tego zamachu ulgowo, nawet szyb nie musieli jej wybijać, bo odzyskała przytomność i otworzyła sama od środka.

Perukę poprawiła własnoręcznie, nikt poza tymi dwojgiem z poloneza braku włosków nie widział, ale nie miałam najmniejszych wątpliwości, że baba z owej pary rozgłosi sensacyjny mankament na cztery strony świata. Satysfakcjonowało mnie to dostatecznie.

Zachowałabym zapewne tę satysfakcję dla siebie, gdyby nie to, że zadzwoniła Ewa Górska.

– Cześć, jak się masz – powiedziała. – Zdobyłam coś o Miziutku i chyba ci się to spodoba.

Zareagowałam, rzecz jasna, żywiołowo. W odniesieniu do Miziutka nic już nie mogło mnie przygnębić.

– Wiesz, jak to bywa – ciągnęła Ewa. – Przypomniałaś mi ją. Lata całe coś nie istnieje, a potem potykasz się o to na każdym kroku. Dla mnie ostatnio świat składa się z Miziutka, od tygodnia mam ją w życiorysie, bezpośrednio i pośrednio, osobiście i na słuch. Kiecek jej się zachciało ode mnie…

– Temu się specjalnie nie dziwię – wtrąciłam szczerze.

– Ja też nie. Ale nie w tym rzecz. Jak wiesz, tkwię w urodzie i dużo się o mnie obija. Dyskrecję muszę zachować, jak ksiądz, lekarz i adwokat, ale w stosunku do Miziutka nie mam charakteru, jestem ameba i mątwa. Niekoniecznie będę to ogłaszać w prasie ale tobie powiem. Słuchaj, podobno Miziutek łysieje!

No i proszę. Znów to samo. NIE JA wyjawiłam tajemnicę, a jednak się rozeszło.

Głowę dałabym sobie uciąć, że Miziutek wolałby się przyznać do oszustwa spadkowego, do kantu w interesach, do zabicia męża, do wszystkiego raczej, niż do łysienia. Musiała to być dla niej straszna hańba.

– Skąd wiesz? – spytałam z zaciekawieniem.

– Jedna z moich dziewczyn widziała. Perukę ma fantastyczną, dokładnie jej własne włosy, a pod peruką same braki. Przekrzywiło jej się przy wkładaniu kiecki przez głowę, nie wiedziała, że ktoś patrzy. I coś mi się widzi, że nie ma na to siły, zdarzają się starsze panie z łysą pałą, jakiś brak w organizmie, chociaż na starszą panią ona jest jeszcze za młoda. Ale orientujesz się, że na uwłosienie nie ma mocnych, bo jakby było, nie byłoby łysych Pomyślałam sobie, że wiedza na ten temat powinna cię ucieszyć. Mnie ucieszyła.

– Bóg ci zapłać – powiedziałam z wdzięcznością. – Między nami mówiąc, wiedziałam o tym od niedawna, ale na razie jeszcze nic nie mówiłam. Zastanawiałam się w ogóle, czego by jej życzyć najgorszego, i popatrz, takie cudowne zjawisko nie przyszło mi do głowy. Jak to zobaczyłam, o mało trupem nie padłam ze szczęścia.

– Jakim sposobem zobaczyłaś? – zdumiała się Ewa. – Przecież się z nią nie widujesz?

Bez żadnego oporu opowiedziałam jej o katastrofie. Nowakowskiego wrabiałam również z wielką przyjemnością.

– I tyś ją wyciągnęła? Uratowałaś jej życie? Miałaś zaćmienie umysłu?!

– Przeciwnie. Jak zobaczyłam łysinę, postanowiłam natychmiast, że ona umrzeć nie może. Za dobrze by jej było. I co mi za radość, że nieboszczka łysa! Żywa to tak…

– Może masz rację – zgodziła się Ewa po krótkim namyśle. – No owszem, co się z tym naużera, to jej. A jeszcze ujawnienie sekretu… Jestem pewna, że trzymała to w absolutnej tajemnicy, ciekawe, jak długo. Pociechą jest mi myśl, że jakąś trudność musiała pokonywać. Myślisz, że od kiedy…?

– Ona jest inteligentna, więc zadatki miała może nawet od urodzenia. Sama wiesz, że nie ma na świecie łysego kretyna, a jeśli nawet istnieje, stanowi wyjątek, potwierdzający regułę. Łysieją najczęściej naukowcy, muszą chyba te szare komórki wywierać jakiś wpływ.

Pogawędka o łysinach na bazie Miziutka wprawiała mnie w stan upojenia i rosnącą euforię. Ewa robiła wrażenie, jakby też ją to zachwycało. Najwyraźniej w świecie Miziutek u wszystkich budził duże uczucia.

– A najpiękniejsze włosy należą zazwyczaj do najgłupszych kobiet – dołożyłam.

– Oczywiście też dopuszczam wyjątki.

– Popieram twoje zdanie – potwierdziła Ewa. – Oni chyba mieli zdrowe poglądy, ci nasi przodkowie. Długie włosy, krótki rozum.

– Coś w tym jest, kierowali się zapewne doświadczeniem…? Dziwne tylko, że dłuższy rozum nie wskazywał i nie wskazuje rycyny.

– Co masz na myśli? – spytała Ewa nieufnie. – Nie wyrażając się, sraczka ma wpływ na włosy?

Zdziwiłam się ogromnie i zgorszyłam przeraźliwie.

– Jak to? Nie wiesz? Ty?! Myślałam, że kto jak kto, ale ty rozeznanie powinnaś posiadać! Przecież jedyny na świecie produkt, który naprawdę działa pozytywnie na włosy, to rycyna!

– Do wewnątrz…?

– Oszalałaś?! Na wierzch!

– Na głowę…?

– No przecież nie na tyłek! I kolana tym sobie smarować nie będziesz! Na głowę, pomiędzy włosami! Skutkuje! Końska trochę kuracja i uciążliwa, ale za to jakie rezultaty!

Ewa nagle spoważniała, co widać było przez słuchawkę.

– To mi musisz opowiedzieć porządnie – rzekła z naciskiem, – Skąd wiesz, w czym rzecz i jak to się robi?

– Proszę cię bardzo. Istnieje kretyński przesąd, jakoby rycyna śmierdziała. Nic bardziej fałszywego, może śmierdziała kiedyś przed wiekami, obecnie nie ma żadnej woni, a jeśli ma, to gdzie jej do czosnku! Poświęcać jej należy jedne trzy czwarte doby tygodniowo, mianowicie: przed myciem głowy nalewasz sobie trochę rycyny na spodeczek, spodeczek ustawiasz na filiżance z gorącą wodą, żeby ta rycyna była ciepła, bierzesz starą szczotkę do zębów…

– Mogę wziąć nową?

– Możesz. Rozdzielasz włoski co centymetr i w ten przedziałek wcierasz rycynę szczotką. Raz koło razu cały łeb. Sama czujesz, jak ci się robi ciepło w głowę. Następnie okręcasz całość suchym ręcznikiem frotte, najlepiej wyjętym z brudów…

– A może być czysty?

– Może, ale go szkoda. I tak trzymasz najmarniej pięć godzin. Niechby nawet osiem, więcej idzie na straty. Następnie myjesz głowę normalnym szamponem, mocno ciepłą wodą, jedna przyjaciółka myła letnią i pyskowała, że jej się źle zmywa, jasne, letnią źle, musi być dobrze ciepła, nie ukrop, który ci zedrze skórę, ale porządnie ciepła. No dobrze, prawie gorąca, ale parzyć nie musi. Potem robisz, co ci się spodoba. I sama widzisz, pomyliłam się, wystarczy ćwierć doby, zasugerowałam się dawnymi czasami, kiedy nie było suszarek do włosów i osiem godzin z rycyną żądało drugich ośmiu na wysuszenie. I tak co tydzień. Skutki pojawiają się po trzech miesiącach, ale za to jakie…!

Jeśli wytrzymasz rok, przez następne dwadzieścia lat budzisz okrzyki zachwytu i paroksyzmy zawiści.

– Skąd wiesz?

– Znałam dziewczynę, która wytrzymała rok. Przedtem była łysa. Osobiście trzy razy wytrzymałam po cztery miesiące, gdyby nie to, zapewniam cię, że polubiłby mnie Cyrankiewicz. Z usuwania włosów z głowy garściami przeszłam do utraty, przy najgorszym szarpaniu, jednego albo dwóch pojedynczych włosków. Poprzednie wyłażenie garściami było skutkiem różnych głupowatych dolegliwości. U tamtą dziewczyny też, po roku miała grzywę jak tarpan i dwa lwy razem wzięte.

Ewa słuchała z wielką uwagą, nie przerywając.

– Czegóż, do cholery, cała ludzkość tego nie stosuje?

– Z dwóch powodów, jak sądzę. Primo, spróbuj. Tydzień w tydzień kotłować się z tym smarowaniem, człowiek nie ma czasu, sił mu brakuje, tych ośmiu godzin nie ma z czego wydłubać i tak dalej. A secundo, może mniej ważne i tylko dla blondynek.

Włosy od tego ciemnieją. Wyraźnie widać, to co od głowy odrasta jest ciemniejsze…

– Uzasadnione biologicznie. Ciemne włosy są mocniejsze.

– Toteż właśnie. Sama za trzecim razem dałam spokój, bo robiła się ze mnie szatynka.

– Rozjaśnić zawsze można. Słuchaj, to jest genialne. Czy jesteś pewna tego, co mówisz?

– Możemy się spotkać – powiedziałam z wielką urazą. – Sama zobaczysz, że na głowie mam własne włosy, nie bardzo piękne, ale to z natury. Gdyby nie rycyna, nie powiem, co bym miała.

– Perukę – odgadła Ewa. – Wierzę ci…

– Czekaj, po trzecie! Już ci mówiłam, skutek się widzi po trzech miesiącach udręk.

Kto wytrzyma?

– Ten, kto ma rozum, i w ten sposób można odwrócić to porzekadło o rozumie i włosach. Wiesz, świetna myśl! Wygrywają kobiety inteligentne! I wytrwałe! Nie tylko w tym, sama pomyśl, ile zabiegów wymaga czasu, żeby osiągnąć skutek długofalowy! Znakomite, ja to będę reklamować! Popatrz, jak opatrzność nagradza dobre uczynki, chciałam ci zrobić przyjemność i proszę, ile mam z tego korzyści…!

W pełni poparłam jej pogląd, oczywiście, że dobre uczynki bywają nagradzane częściej, niż by się wydawało. Sama zrezygnowałam z osobistej zemsty na Miziutku i proszę, jaka spotkała mnie radość!

– Miziutek oczywiście nie wie, że ty wiesz? – upewniłam się.

– Jasne, że nie wie i wcale nie chcę, żeby wiedziała. Jeszcze by mnie poprosiła o zachowanie sekretu, musiałabym jej obiecać i zamurowałaby mi gębę. A chała. Sama będę decydować komu powiem, a komu nie.

Przyznałam jej słuszność. W ten sposób obie miałyśmy Miziutka niejako w ręku i sama ta świadomość przysparzała pogody ducha. Mogłyśmy spokojnie patrzeć i słuchać, jak informacja rozprzestrzenia się bez nas.

Cała hopa z Miziutkiem ukoiła moje wszystkie skomplikowane doznania wewnętrzne. W pełni odzyskałam dobry humor i gotowa byłam przyrządzać Grzegorzowi obiady nawet codziennie, umiałam w końcu gotować i wymyślać potrawy niezbyt pracochłonne. Pchanie do pralki jego koszul i gaci zaczęło mi się wydawać, rozrywką szczytowej klasy. Jak w ogóle mogłam wpaść na taki głupi pomysł, żeby nie jechać…?!

Głowa Miziutka zrównoważyła moją. Szalały po mnie te głowy od wiosny, nareszcie ostatnia, po ciężkich zgryzotach z poprzednimi, dostarczyła mi kojącego szczęścia.

Parami chodziły, tam dwie głowy Heleny, tu też dwie, Miziutka i moja, ale ja włosy jeszcze miałam. Okropne bo okropne i męczące straszliwie, ale jednak moje własne i trzymają się nieźle, chociaż świetnie mogłyby zdobić stracha na wróble…

Nagle wyraźnie poczułam, że jeśli nie odczepię się definitywnie od tych upiornych głów, najzwyczajniej w świecie zwariuję i zamkną mnie w Tworkach. Niechże, na litość boską, zajmę się czymkolwiek innym…!


* * *

Po raz trzeci w tym roku jechałam na spotkanie z mężczyzną życia, ale było to zupełnie co innego niż poprzednimi razami, W bagażniku nie wiozłam żadnych śmieci, na każdym postoju sprawdzałam, czy ktoś mi czegoś nie podrzucił. Głowę miałam opanowaną, zrobiłam trwałą, która wyszła nieźle, uczesanie wytrzymywało pięć dni i nawet wilgoć nie szkodziła mu zbytnio. Zjawisko powinno potrwać całe dwa miesiące. Na nogę mogłam nie zwracać żadnej uwagi.

Gnębiły mnie za to problemy odmiennej natury.

– No i masz – oznajmił Grzegorz przez telefon drugiego września. – Wyskoczyły dwie kwestie, sam już nie wiem, od której zacząć.

– Najpierw gorsze – zaproponowałam

– Obie gorsze. Może w porządku chronologicznym. Jak ci już mówiłem, moja żona po wizycie bioterapeuty poczuła się lepiej i napisała nowy testament, sądzę, że podpuszczona przez kuzynkę. Otóż dziedziczę wszystko pod warunkiem, że w czasie jej choroby nie zwiążę się z żadną kobietą. Zważywszy wiek, warunek nie obudził sensacji i testament jest ważny.

– Będą cię śledzić?

– Zapewne tak, ale to robota tej harpii. Drobiazg. Między nami mówiąc, zaczynam ją kochać tak samo jak Miziutka i forsy jej nie oddam. Chętniej wrzucę do Sekwany.

– To co? Nie przyjeżdżać?

– Zwariowałaś? Przeciwnie. Czekaj, to nie koniec. Mam za sobą dwa wesołe dni.

Odwiozłem ją, odczekałem, zostawiłem w niezłym stanie i odleciałem. Trzeba trafu, że tego samego dnia mały samolot pasażerski rozbił się w górach, leciał chyba w pół godziny później, i wiadomość o tym podali w telewizji. Moja żona oglądała akurat telewizję i cześć. Kiedy zadzwoniłem z domu wieczorem, okazało się, że mam natychmiast tam wracać, bo nastąpił kolejny wylew. Nie poznała mnie, no, co ci będę opowiadał… Jedyną przyjemność sprawiło mi parę słów do kuzynki, tego sobie nie odmówiłem…

– Bardzo dobrze.

– Cieszę się, że mnie pochwalasz. Ale teraz już żadnej poprawy nie można się spodziewać, tyle że utrzymują ją przy życiu.

Zdobyłam się na złożenie mu wyrazów współczucia. Chyba zabrzmiały ponuro.

– Razem wziąwszy, nastaw się, że będziemy tu mieli głupie przypadłości. Liczę na to, że wytrzymasz.

– Mam dość odporną psychikę…

– Zamawiam ci pokój w tym hotelu na rogu.

– Pewnie bym dostała i bez zamawiania. Mogę się przebrać. Nie ma tak, żebyś się robił podejrzany od spotkania po jednym razie z różnymi babami. Nawet po dwa.

– Nie wygłupiaj się, coś wymyślimy…

No i właśnie od początku drogi wymyślałam. Pojadę przez Koblencję i Luksemburg, w Koblencji kupię ze trzy rozmaite peruki. Uczucia Grzegorza do kuzynki podzielałam w pełni, gdybym mogła pozbawić jego żonę majątku, uczyniłabym to natychmiast, na złość tej babie, Grzegorz by od tego nie zbiedniał. Nie mogłam, nie widziałam na to sposobu, mogłam zatem tylko ukrywać samą siebie, żeby mu nie nabruździć w tym idiotycznym testamencie.

Jak oni wszyscy to sobie wyobrażali? Żona, kuzynka, prawnicy, wykonawcy testamentu? Łatwo udowodnić coś na tak, znacznie trudniej na nie, udowodnij, że nie wiesz, ile jest pięć razy pięć, albo że nie pamiętasz, własnego adresu, jakim sposobem? Błąkać się po ulicach w czasie gradobicia i udawać, że nie umie się trafić do domu? Z tymi pięcioma jeszcze gorzej. W wypadku Grzegorza w ogóle nie wiadomo, co by to mogło być, nie związać się z babą, jak to związanie miałoby wyglądać? Zamieszkać z nią?

Jadać razem obiady i kolacje? Sypiać w miejscach publicznych, pod ławką w parku na przykład… Składać jej codziennie wizyty? Ktoś musiałby go śledzić, z oczu nie tracąc w dzień i w nocy, wynajęli takiego…?

Uczyniłam założenie, że tak, wynajęli. Mnie ten wynajęty nie zna, uniki zatem będzie musiał czynić Grzegorz. Przed każdym spotkaniem gubić obstawę, ewentualnie spotykać się nie z jedną osobą, a z różnymi. Będę zmieniać hotele, całe szczęście, że to Paryż, hoteli wystarczyłoby na rok, nawet gdybym przeprowadzała się codziennie, w każdym będę wyglądać inaczej, zrobię się ruda, czarna, siwa… Cholera, rude i czarne dla mnie do bani, nie do twarzy mi w tych kolorach, czarne włosy postarzają… Zaraz, nie dla Grzegorza przecież ta maskarada, przy nim zdejmę świństwo z głowy… I oczywiście spod peruki wyłonią się smętnie uklepane włoski…

Zgrzytnęłam zębami i spróbowałam przestawić się na działalność szpiegowską.

Obydwoje jesteśmy agentami wywiadu i musimy udawać, że się nie znamy. Jakiś zakonspirowany lokal z kilkoma wejściami, skąd takie coś wytrzasnąć? A, do licha, niech on znajdzie, w końcu powinien się przyłożyć do własnego spadku, nie wszystko muszę ja! No dobrze, znajdzie, jeśli go śledzą, i tak obudzi podejrzenia, plącząc się ustawicznie wokół jednego miejsca, zdekonspirowany agent wywiadu przestaje być agentem i za skarby świata nie spotyka się z nikim. O ile go w ogóle przedtem nie zabiją…

Mało brakowało, a byłabym zawróciła do domu, żeby ratować życie Grzegorza.

Zaplątałam się w tej powieści szpiegowskiej gruntownie, obmyślałam przebranie dla siebie, za starą żebraczkę albo jeszcze lepiej, za mężczyznę, przykleję sobie wąsy i brodę, z facetem chyba mógłby się spotykać…? Zmiłuj się Panie, miesiąc spędzić w męskiej postaci, nie wytrzymam tego. Tydzień nie przejdzie, a zaczniemy się kłócić, nie mówiąc już o tym, jak te wszystkie peruki wpłyną na moje uczesanie…

Spotkanie z mężczyzną życia zaczęło mi się wydawać potwornie skomplikowane.

Ten głupi los uparł się, żeby nas rozdzielić. Przedtem koszmarne przypadłości miałam ja, teraz stały się udziałem Grzegorza, czy nigdy w życiu nie uda nam się przeżyć wspólnie więcej niż trzy dni? W spokoju i bez okropnych niespodzianek? Może nakichać na tę całą kuzynkę, niech się udławi odziedziczonym szmalem, jego żonie jest już wszystko jedno, przykrości jej nic nie sprawi, nie będę go do takiego rozwiązania namawiać gwałtownie, ale napomknę. Poza tym jakaś sprawiedliwość po świecie się kołacze, Miziutek wyłysiał…

Na francuskich autostradach miałam czas i wyobraźnia ruszyła ostro. Grzegorz zachowa powściągliwość, ale na moją propozycję otrząśnie się wewnętrznie. Pomyśli, że posądzam go o prostacką chciwość, nie rozumiem uczuć. Zmieniłam się na niekorzyść, zdechłam duchowo, po tych wszystkich latach przestało mi na nim zależeć, zalęgła się między nami obcość. To już nie będę ja i ogarnie go rozczarowanie. I zniechęcenie. Nie okaże tego z grzeczności, ale zacznie marzyć o moim odjeździe, niech się zmyję w diabły i skończmy ze sobą wreszcie na zawsze. Dobrowolnie odczepmy się od siebie, bliższy kontakt nie zdał egzaminu.

– Słuchaj, jeśli nie masz ochoty mnie widzieć, nie ma przymusu…

– Cóż znowu, mam po prostu przed sobą dwa uciążliwe dni…

– Zadzwoń, jak już będziesz wolniejszy…

Cudowne rozmowy, znane wszystkim kobietom. Jak chora krowa będę tkwić w hotelu i z zaciśniętymi zębami i kunsztowną koafiurą czekać na jego telefon. Zadzwoni tego trzeciego albo czwartego dnia, wybierając porę, kiedy powinno mnie nie być, bo poszłam na obiad, a chała, posiłki będę spożywać w pokoju, przyniosą mi. Zaproponuje spotkanie z zegarkiem w ręku, bo nagle wpadło mu wielkie zlecenie, tak się fatalnie składa, że akurat jest straszliwie zajęty, pech…

Cały pobyt w Paryżu spędzę w hotelowym pokoju, uwiązana do telefonu…

Kto tak powiedział? A otóż nic podobnego, po tygodniu pojadę na południe i nawet nie będę miała pretensji. Grzegorz zostanie dla mnie pięknym wspomnieniem, romansem sprzed lat, i może nawet zadzwonię, żeby mu to dać do zrozumienia. Niech przynajmniej wie, że się nie czepiam. A sama, wypróbowaną metodą pójdę do kasyna w Monte Carlo. Porzucona ostatecznie, może nawet wygrałam.

Myśl o kasynie w Monte Carlo sprawiła, że do Paryża wjechałam w doskonałym humorze. Wcześnie było, nocowałam pod Reims, bo w Koblencji latałam po sklepach i nie chciało mi się potem jechać w ciemnościach, zatrzymałam się zatem przed końcem trasy. Dotarłam do hotelu bez problemów, weszłam pod prysznic, obejrzałam się w lustrze i wzięłam byka za rogi. Zadzwoniłam do tego obcego Grzegorza, który wcale nie chciał mojej wizyty i tylko wzdychał, żeby się mnie pozbyć.

– Czekam na ciebie od rana, chociaż na rozum zamierzałem dzwonić od piątej – powiedział, jakby z ulgą. – Cieszę się, że już jesteś. Co przywiozłaś tym razem? Jakąś nogę albo rękę?

– Sensacyjną i radosną wiadomość – odparłam bez namysłu. – Powinna cię ucieszyć. Miziutek wyłysiał.

– Nie żartuj!

– Gdzie mi do żartów! Widziałam to na własne oczy i nie ja jedna. Nosi perukę.

– Wiesz, że to piękne. Czuję powiew sprawiedliwości wyższej. Siedź tam na tyłku i czekaj, przyjadę najdalej za pół godziny.

Przyszedł za dwadzieścia pięć minut.

– Ty idiotko – powiedział czule znacznie później, kiedy jedliśmy kolację w eleganckim lokalu, nie kryjąc się po żadnych kątach i nie udając, że się nie znamy. – Naprawdę coś podobnego mogło ci wpaść do łba? Zaczynam przypuszczać, że słusznie podrzucili ci drugą głowę, bo twoja jedna chyba szwankuje.

Zdążyłam przekazać mu wszystkie ostatnie sensacje w porządku chronologicznym.

Najpierw przypadłości Miziutka, a potem komplet własnych, opracowanych po drodze, poglądów na sprawę.

Co do Miziutka, nie miał zastrzeżeń.

– W tej sytuacji sam bym ją chyba wyciągał – przyznał. – Z podobnych powodów jak twoje. Chwała Bogu, że ci się udało.

– Musiała jej się noga opsnąć z pedału, bo gdyby cały czas przyciskała hamulec, nie dałabym rady. I całe szczęście, że nie tknęłam drzwi.

– Ona wie, że to ty ją uratowałaś?

– Pojęcia nie mam. Ale chyba tak, bo mój numer samochodu mieli wszyscy. Jeśli ją to interesowało, mogła się bez trudu dowiedzieć.

– I co?

– A nic.

Popatrzyliśmy na siebie, rozumiejąc rzecz bez słów. Fakt, że to ja właśnie wyświadczyłam jej dobrodziejstwo, musiał stanowić dla niej obrzydliwość nieznośną, jeśli nawet przyjęła go do wiadomości, z pewnością postara się jak najszybciej zapomnieć. Wyglądało na to, że bez wielkich starań zaczynam się na Miziutku odgrywać.

Grzegorzowi się to spodobało.

Moje poglądy natomiast rozbawiły go niewymownie. Omówiliśmy kwestię, kiedy przestał się śmiać na myśl o szpiegowskich podchodach.

– Przestań mi tu udawać debilkę, chociaż przyznaję, że wygląda to bardzo śmiesznie. Ja się nie zmieniłem i dokładnie wiem, na czym mi zależy, podjąłem decyzję.

Posłuchaj. Po pierwsze, związek z kobietą w oczach normalnych ludzi ma oznaczać trwałe skojarzenie się z kimś, zamieszkanie razem, pełną wspólnotę łóżkową i tak dalej. Takiej rzeczy nie da się ukryć i nawet śledzić faceta nie trzeba, bo to samo wychodzi, wszyscy o tym wiedzą. To jedno, a po drugie, mam gdzieś kuzynkę, niech dziedziczy. Przyjemność mi sprawia myśl o konflikcie, w jaki popadnie. Z jednej strony będzie jej życzyła jak najdłuższego życia, żebym przypadkiem nie owdowiał i nie ożenił się z kimś innym, z drugiej zagryzie ją niecierpliwość w oczekiwaniu na spadek. Mam nadzieję, że od takich sprzecznych uczuć zwariuje do reszty. Nie zamierzam robić z siebie idioty i kryć się z tobą po zaułkach.

– Chianti i camemberta na deser poproszę – odparłam na to, bo nic innego nie przyszło na myśl w obliczu normalnej, niebiańskiej błogości, jaka przepełniła mi duszę od pierwszego spojrzenia na niego.

– Jedno, w co trafiłaś, to zlecenie – kontynuował. – Uznałem je za okazję, inaczej bym go nie wziął, Facet chce rozbudować willę pod Niceą, bez rekonesansu się nie obejdzie. Normalnie wysłałbym kogoś, ale teraz pojedziemy razem. Pustką to stoi chwilowo, zamieszkamy tam dwa tygodnie, a jak się da, to trzy, i sprawdzimy, czy rzeczywiście moje gacie wejdą nam w paradę. Co ty na to?

A niby co ja mogłam na to? O czymś takim marzyłam i w samej głębi duszy miałam cichą nadzieję. Jednak, cokolwiek by się dalej stało, był mężczyzną mojego życia.

Pojechaliśmy oczywiście i jego gacie nigdzie nie weszły.

Загрузка...