– Raczej o wiedzę księdza wikarego. Ksiądz wikary dużo wiedział, a on, ten zbrodniarz, może nie wierzyć ani w ludzką uczciwość, ani w tajemnicę spowiedzi.

Patrzyłam pytająco, bo ksiądz proboszcz wyraźnie dawał mi coś do zrozumienia.

– Księża się też spowiadają – zauważyłam ostrożnie. – U kogo spowiadał się ksiądz wikary?

– Jakże niesłuszne jest mniemanie o niższości umysłowej kobiet! – westchnął ksiądz proboszcz. – U mnie, moja córko. U mnie.

– Znaczy, ksiądz proboszcz też wszystko wie?

– Wszystkiego na pewno nie. A nie powiem nic. Poczekam, aż ksiądz wikary odzyska przytomność. Mam nadzieję, że nikt nie spróbuje mnie zabić.

– Daj Boże, amen. Mam tu przyjeżdżać co drugi dzień czy uda się może porozumieć z księdzem przez telefon?

– Przez telefon wystarczy, ludzkie wynalazki też są dziełem boskim. Dam pani nasz numer, a pani zostawi swój…

Już się podniosłam z tego fotela biskupiego i zamierzałam wyjść, kiedy coś mi przyszło do głowy. Grójec nie Londyn, ludzie się tam znają.

– Tu ona musiała bywać, ta Helena, skoro jako miejsce spotkania wymyśliła kościół – powiedziałam, odwracając się do księdza proboszcza. – Czy nie miała jakiejś rodziny? Kogoś znajomego? Trudno stanąć na rynku i ryczeć „uwaga, proszę państwa, kto znał Helenę Wystrasz?”, ale może dałoby się dowiedzieć jakoś inaczej?

Ksiądz odczepił sutannę od drzazgi w konfesjonale.

– Tak – przyświadczył. – Nazwisko łatwe do zapamiętania i ja sam mam wrażenie, że coś wiem o jej krewnych. Niejasno mi się majaczy muszę sprawdzić. Zawiadomię panią, jak się czegoś dowiem.

Podziękowałam grzecznie, wyszłam, do domu dojechałam szczęśliwie i wreszcie potraktowałam moją nogę tak jak powinnam…


* * *

Grzegorz zadzwonił późnym popołudniem, tuż przed końcem dnia pracy. Przezornie siedziałam przy telefonie.

– Renuś znikł z horyzontu razem z Miziutkiem – powiedział na wstępie.

– Przypomniałaś mi go i zaciekawiłem się lekko. Jak wiesz, po drugiej stronie oceanu mam liczne znajomości, podzwoniłem trochę, okazuje się, że już od paru lat zrywał kontakty towarzyskie, po czym zmył się radykalnie. Ogólnie jest obecnie uważany za świnię. Padały supozycje na temat Południowej Afryki, szejkanatów, Hong Kongu i tak dalej, wszyscy przypuszczają, że wił sobie ciepłe gniazdko, nie wiadomo z czego, bo o dużych kantach napomykano bardzo niejasno. Podobno dostał spadek. Mówię ci to w charakterze plotek, plotkować wszyscy lubią.

– Niektórzy się z tym ukrywają. Ciekawe, mnie też się jakoś ten Renuś czepia…

Jeszcze wchodzi w grę Południowa Ameryka, ale nie umiem sobie wyobrazić, po co byłaby mu potrzebna. Znaleziska po Inkach i Aztekach…?

– A wiesz, że to jest myśl! Szczególnie przy Miziutku… Ale w gruncie rzeczy to stadło gówno mnie obchodzi, co u ciebie?

– Dużo i okropne. Powiem ci, chociaż węszę podsłuch na telefonie. Jeśli jednak drukują coś w prasie, nie może to być sekretem. Kuruję nogę… nie, o mojej nodze w prasie nie było, ale przez nogę właśnie niewiele zrobiłam, poza wypadem do Grójca. Spuchła mi, wlazłam na kamień…

Powiedziałam o księdzu wikarym, na wszelki wypadek omijając księdza proboszcza.

Grzegorz wywęszył drugie dno, bo przy księdzu wikarym nie dostrzegł tego kamienia, na który wlazłam.

– Mniej więcej rozumiem – powiedział i powstrzymał się od dalszych komentarzy.

Znów doznałam przypływu szczęścia i ulgi, że rozmawiam z kimś, kto rozumie mnie w pół słowa.

Skorupka Jasia wciąż się za mną wlokła. Inteligencja u mężczyzny to jednak najważniejsze, no dobrze, nie tylko inteligencja, sama w sobie nie wystarczy, musi mieć podkład. Tę chęć współmyślenia z kobietą, zainteresowanie jej sprawami, nawet gdyby chodziło tylko o fason spódnicy, coś w rodzaju uczuć. Musi mu na niej w ogóle zależeć i nie tylko w łóżku. I nie koniec na tym, ta baba musi mieć w głowie też nie same trociny…

– Teraz poczekam jako tako grzecznie, bo może gliny będą miały do mnie jakieś interesy – powiedziałam smętnie i była to nawet prawie sama prawda.

O tym, jak ciężką zgryzotę miała policja, dowiedziałam się znacznie później.

W gruncie rzeczy moja wizyta z głową, która przemieniła się w ananasa, była dla nich czystym błogosławieństwem i w pewnym stopniu nawet mnie polubili, nie posunęli się jednakże tak daleko, żeby od razu udzielać mi informacji. Z informacjami zgłosił się do mnie ksiądz proboszcz i też nie od razu, a dopiero po trzech dniach. Te trzy dni, przesiedziane z konieczności spokojnie, doskonale zrobiły mi na nogę i fatalnie na samopoczucie. Pozbawiona tak wiedzy, jak i możliwości działania, napęczniałam nie zużytym wigorem wręcz do wypęku.

Jasne było zatem, że podniosło mnie z miejsca natychmiast po telefonie proboszcza.

Otóż odbył się właśnie pogrzeb niejakiej Heleny Wystrasz. Pochowana została o wczesnym poranku na grójeckim cmentarzu w grobie rodzinnym niejakich Ostaszków. Była ich krewną. Jakieś sensacyjne plotki krążyły wokół nieboszczki i ze względu na mnie ksiądz słuchał ich chciwie, ale takie były głupie, że nawet ich nie umie powtórzyć. Dał mi adres owych Ostaszków, mieszkali na ulicy Poświętnej.

Kwadrans po piątej po południu poczułam dla państwa Ostaszków szczerą sympatię, ponieważ mieszkali na parterze i nie musiałam chodzić po schodach. Pozwoliłam się poczęstować kawą.

– Taka dalsza krewna, wie pani – wyznała pani Ostaszkowa, nieco zakłopotana.

– Ale wie pani, nasz grób, nasza rzecz, kogo tam pochowamy, a jej się coś od nas należało, bo pani prywatnie…?

Zapewniłam ją z ręką na sercu, że absolutnie prywatnie.

– Swoje pieniądze nam oddała. Więcej rodziny nie ma, dużo to tam tego nie było, ale zawsze. U nas trzymała i zawsze mówiła, że jakby co, to to jest nasze, znaczy jakby spadek, no to jakże by to było, żeby jej do grobu nie wpuścić…?

Z zapałem pochwaliłam jej poczucie elementarnej sprawiedliwości. Pani Ostaszkowa ciągle jeszcze była zdenerwowana śmiercią i pogrzebem Heleny, przepełniało ją, musiała z siebie wypchnąć, zwierzała mi się wręcz z zapałem, nie musiałam zadawać żadnych pytań.

– A i tak okropieństwo to było jakieś, w katastrofie zginęła i niech pani sama powie, dopiero co nas zawiadomili, a to już było ze dwa tygodnie temu! Podobnież dokumenty przepadły, czy coś takiego, trafić nie mogli, ale trafili nareszcie, bo ona u nas miała stały meldunek i w urzędzie znaleźli. Tylko ciała oddać nie chcieli…

– Sekcję musieli robić – podsunęłam ze współczuciem.

Pani Ostaszkowa wzruszyła ramionami, rozejrzała się dookoła jakby nieco podejrzliwie i zniżyła głos, chociaż dzieci już wcześniej przepędziła na świeże powietrze, a mąż, nie interesując się mną, poszedł do komórki rąbać drzewo.

– Sekcję to może, ale podobnież, proszę pani, coś tam z jej głową było. Zawsze ktoś coś powie i tak wychodziło, że tę głowę miała odrąbaną czy co, no w katastrofie to różnie bywa… Wcale nam jej od razu nie pokazali, nawet dla rozpoznania, aż dopiero dziś rano, w ostatniej chwili, już w trumnie, bo trumna czekała, myśmy wszystko załatwili, z miasta Łodzi ją wieźliśmy karawanem… Znaczy rano, ja sama tam byłam, w kostnicy szpitalnej leżała i miała głowę jak należy, ale na szyi takie coś. Aż bym zajrzała, ale mąż nie dał, co cię obchodzi, mówił, jest Helena? Jest. Wszystko ma, co plotek słuchasz, głupia babo. No to dałam spokój, ale może i co prawdy w tym było, w katastrofie różnie się zdarza, ale i na rękę popatrzyłam, taką myszkę miała, no więc Helena bez żadnej zmyłki…

Pomyślałam, że ozłociłaby mnie chyba, gdybym jej powiedziała całą prawdę, taka sensacja przytrafia się człowiekowi raz na stulecie. Zastanowiłam się, uściśliłam daty.

Pogrzeb Heleny odbył się dopiero dzisiaj, ale na rodzinę trafili trzy dni temu, zaraz po mojej wizycie… Głowę miała, ciekawe skąd, złoczyńcy podrzucili…? Rąbnęli mi suwenir co najmniej w Stuttgarcie, a kto wie, czy nie w Paryżu, Grzegorz do torby-lodówki nie zaglądał, stwierdził tylko, że jest, mogła już w sobie zawierać ananasa… Ładne parę osób musiało w tej makabrycznej imprezie brać udział, patolog zapewne milczał służbowo, właściwego ciecia w kostnicy wystarczyło przekupić, a może tylko zdrowo urżnąć… Nie, jadę do Łodzi, pazurami wydrę szczegóły z glin…

– Co ta pani kuzynka w ogóle robiła? – spytałam. – Gdzie mieszkała? Tu, u państwa?

– E tam – odparła pani Ostaszkowa z rozpędu i nagle zreflektowała się. – A pani właściwie co? Pani ją znała?

Zdecydowałam się błyskawicznie.

– Nie. Ale powiem pani prawdę. Dostałam od niej list, chciała się ze mną zobaczyć, miała jakieś kłopoty. Nie wiem jakie. I najgorsze ze wszystkiego, to mnie właśnie gnębi, tego listu nie przeczytałam od razu, tylko z opóźnieniem. Moja wina. Dlatego… no, wie pani, jak to jest, człowiek chciałby coś nadrobić, coś załatwić… To trochę tak, jakby ostatnia wola, polecenie na łożu śmierci…

Łoże śmierci przemówiło do pani Ostaszkowej wielkim głosem, przejęła się niebotycznie i dostała wypieków. Prawie sama gotowa była spełniać ostatnią wolę Heleny.

– Jakie kłopoty? – spytała zachłannie.

– To właśnie od pani próbuję się dowiedzieć. Niech mi pani powie coś o niej. Co się z nią działo, jak jeszcze była żywa?

– No, jak to co, ona pracowała. Może i miała co w tej pracy, ale to przecież… Zaraz, ja powiem porządnie. Ona była u takich jednych, sprzątała tam i gotowała, bogaci ludzie, gdzieś w Warszawie, ale to tak na skraju. Prawie pod miastem, to wiem, bo mówiła, że tam duży ogród. I pani ma rację, jakiś czas temu taka niezadowolona była i chyba stamtąd odeszła. Naraiło się jej mieszkanie, ktoś tam wyjechał i ona tego mieszkania miała pilnować, znaczy mieszkała tam. A co do pani napisała?

– Tyle co pani mówię. Że ma duże kłopoty i chce się ze mną zobaczyć, bo może jej zdołam pomóc. Umówiła się ze mną w kościele w Grójcu i tyle. No i ja do tego kościoła za jej życia nie zdążyłam.

Zemocjonowana pani Ostaszkowa nie zwróciła uwagi na kompletny brak logiki w moim gadaniu. Bez względu na wielkość i rodzaj kłopotów Heleny, nikt jej już nie mógł pomóc i sprawa zrobiła się nieaktualna. Na rozum rzecz biorąc, powinnam była dać spokój i nie zawracać głowy, list zza grobu jednakże robił swoje.

– A no tak, no właśnie, ostatnimi czasy to co tydzień przyjeżdżała – podjęła żywo.

– W każdy piątek rano, tak na dzień-dwa, bo przedtem to góra, jak trzy razy w roku była. Ale zaraz. To mieszkanie, co go pilnowała, to mnie się tak widzi, że już dawna sprawa. Raz pilnowała, raz nie, teraz całkiem mieszkała, a tam był jakiś taki, co jej pomagał.

– Gdzie był?

– Obok mieszkał. Gdzie tego mieszkania pilnowała, tak prawie drzwi w drzwi.

– Zna pani adres?

– A skąd! Adresu to ani raz jeden nie podała. Dużo to ona w ogóle nie gadała, skryta była taka, tajemna, czasem tylko tam coś. No i mnie tak wyszło, że to jakiś, co się nią niby opiekuje, no, może i dorwała chłopa… Ale…! A może z nim te kłopoty?

Zgodziłam się chętnie, że kłopoty z chłopem przytrafiają się najczęściej i wiek nie ma tu nic do rzeczy. Przez chwilę toczyłyśmy głębokie rozważania filozoficzno-życiowe, po czym wróciłam do zasadniczego tematu prawie na siłę. Intrygowało mnie, skąd się tej Helenie wzięłam i dlaczego wystosowała korespondencję akurat do mnie, nikła wzmianka o ukradzeniu czegoś temu swojemu napełniała mnie mglistymi podejrzeniami, kłopotliwy chłop nawet mi do tego nieźle pasował, ale głębszego sensu złapać nie mogłam. Tyle odgadłam, że małomówność i tajemniczość Heleny tolerowana była przez panią Ostaszkową ze względów materialnych, musiała baba nieźle zarabiać i hojnie płacić za swoje fanaberie, szkoda… Wolałabym, żeby więcej gadała…

– A tamta praca… Ta z dużym ogrodem. Wspominała pani, że kuzynka była niezadowolona. Nie wie pani, dlaczego odeszła?

– Wiedzieć, to całkiem nie wiem, ale mnie się zdaje, że coś tam państwo takiego robili, co ona na to kręciła nosem. Bogaci. A kto to wie w dzisiejszych czasach, od czego kto bogaty? Jak się pytałam, ramionami tylko ruszała, tyle wiem, że ta jej pani jakieś głupie imię miała, jakby dla kota. Micia chyba. Albo Mizia. Dorosła kobieta, niech pani popatrzy, żeby chociaż młoda…!

Nie podzieliłam zgorszenia pani Ostaszkowej, bo zabrakło we mnie miejsca na doznania uboczne. Po krzyżu przeleciał mi jakby prąd elektryczny. Micia. Mizia… Nie, niemożliwe, zbieg okoliczności… Zaraz, ale przecież Helena napisała do mnie, o czymś to świadczy! I ta jakaś ona, która mnie nienawidzi… Rany boskie!

Opanowałam emocję z wielkim wysiłkiem i już po paru sekundach znów zaczęłam słyszeć dźwięki zewnętrzne.

– … a może i jeździła tam jeszcze do tego sprzątania, bo mnie się widzi, że dobrze płacili, mówić, nie mówiła, ale pieniądze miała, to dzieciom co kupiła, to prezent jaki, to tego… – mówiła pani Ostaszkową w wyraźnym rozpędzie. – Ale nie wiem, bo może i nie. Więcej to powinna wiedzieć taka jej przyjaciółka, Heleny znaczy przyjaciółka, w życiu jej nawet nie widziałam, wcale nie wiem, jak się nazywa, ale wiem, że ją miała.

O, ile to lat! Ze szkoły chyba jeszcze, bo myśmy różnie do szkoły chodziły i koleżanek to się żadnych nie znało, ale nie raz jeden mówiła, że ma do kogo gębę otworzyć i całkiem jej to starczy. No, nie do mnie, to chyba do niej…

Przyjaciółkę na usta pani Ostaszkowej wypchnęła wyraźna uraza, spróbowałam uściślić tę nową postać, bez rezultatu. Ukrywała ją ta Helena czy co…? Można było jedynie wydedukować, że mieszkała gdzieś w pobliżu owych państwa z ogrodem i, niestety, nic więcej, nie miałam pewności, czy naprawdę istniała.

Wracając do Warszawy, zastanawiałam się, czy to całe przesłuchanie równie łatwo poszłoby glinom. Chyba nie, małżonek pani Ostaszkowej mnie zlekceważył, ale policję potraktowałby poważniej. Obecny przy boku żony, pohamowałby może jej dedukcje i wnioski i o głupstwach gadania by nie było. Tymczasem właśnie te głupstwa…

Gwałtownie zabrakło mi Grzegorza.


* * *

Gliny owszem, zdecydowały się pogawędzić ze mną zaraz nazajutrz w południe. Pan pułkownik osobiście zadzwonił i zapytał, czy może mi złożyć wizytę, ja z tą nogą, nie chce mnie ciągać po piętrach i korytarzach, wpadnie do mnie z jednym podwładnym.

Ależ proszę, niech wpada, nie mam nic przeciwko miłym gościom. Z wielką przyjemnością włożyłam perukę, bo ekscesy, które mogłyby ją naruszyć, nie wchodziły w rachubę. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, pewnie, że wolałabym zobaczyć Grzegorza, ale przed jego wizytą poleciałabym do fryzjera. Nie, żadnego fryzjera, zrobiłabym uczesanie sama, fryzjer wystarcza mi na jedno popołudnie, spod kranu wychodzi lepiej. I znów przeżyłabym udręki, cholernie trudno pochylać się nad wanną, mając do podparcia tylko jedną nogę, a w umywalce za ciasno, do diabła z tymi głowami!

Coś się zmieniło. Pułkownik odniósł się do mnie jakoś życzliwiej, z kurtuazją i bez żadnej niechęci. Polubił mnie znienacka…?

– To teraz, mam nadzieję, usłyszę od pani całą prawdę – powiedział, zagłębiwszy się w fotelu ze szklaneczką piwa w dłoni. – To jest wizyta prawie prywatna, bo kapitan Borkowski, który mi towarzyszy, koniecznie chciał panią poznać osobiście.

Zainteresował się nadzwyczajnie pani osobliwymi przygodami.

Kapitan Borkowski przy odrobinie uporu mógłby być moim synem. Dwadzieścia lat temu, kiedy Mizia niszczyła moje życie uczuciowe, chodził do szkoły i zapewne kopał piłkę na wybetonowanym placu zabaw. Wyrósł na atrakcyjnego chłopaka i robił doskonałe wrażenie.

– Ta Helena Wystrasz musiała powiedzieć pani coś więcej – kontynuował pułkownik. – Sprawa wikarego z grójeckiego kościoła już do nas dotarła. Pani u niego była i chyba nie bez powodu?

Wszystkie przemyślenia, jakich zdołałam dokonać od wczorajszego wieczoru, kazały mi znów zełgać chociaż trochę. Za dużo miałam domysłów i wątpliwości, a za mało konkretów.

– Zgadza się – przyznałam. – Trudno to nazwać wypowiedzią, raczej wyszemrała, że wie o zbrodni i że wyspowiadała się księdzu w Grójcu. Wcale nie wiedziałam o wikarym, trafiłam na niego przypadkiem. Tyle mojego.

– A co powiedział wikary?

– Nic, poza tym, że się zastanowi. Helenę pamiętał, niejasno, przy spowiedzi o nazwisko nie pytał, ale skojarzyła mu się jakoś. Na tym koniec. Zaraz potem ktoś go rąbnął, a ja nie ośmieliłabym się szarpać pazurami ciężko rannego człowieka, obojętne, księdza czy hycla. No, może hycla prędzej…

– Jeśli w grę wchodzi spowiedź, nawet i zdrowy nic nam nie powie – mruknął kapitan Borkowski.

Z miejsca postanowiłam przy tym ogniu upiec własną pieczeń.

– Wyznam panom, że gdyby nie ta kretyńska kość, już bym wróciła z Łodzi z pełną wiedzą o katastrofie. Nic z tego, łódzki bruk może i ma tradycje rewolucyjne, ale dla mnie się chwilowo nie nadaje. Intryguje mnie, jak to się tam odbyło, czy ja dobrze zgadłam, że tę Helenę wypchnięto albo sama wyskoczyła? To jest kwestia praw fizyki, nie paskudźmy wszechświata.

– Nie zamierzamy – zapewnił pułkownik. – Pokaż pani, Tadziu…

W skupieniu obejrzałam kopię pełnej dokumentacji kraksy pod Łodzią. Wynikało z niej, że miałam rację, Helena znalazła się na poboczu przed zderzeniem, a nie po, ani nawet w trakcie. Szarpała się może i przez walkę z nią kierowca stracił na moment panowanie nad kierownicą, akurat w trudniejszej sytuacji na drodze.

– Porwali ją – orzekłam, zanim się zdążyłam zastanowić, co mówię. – Usiłowała uciec…

– Też nam się tak wydaje – przyznał pułkownik. – I podejrzewam, że pani wie dlaczego.

– Chałę wiem. Za to pan wie, kto. Kto ją porwał, tych, co ją wieźli, też nieźle wykotłowało. Znacie ich, oni gęby nie mają?

– Tak jakby nie mieli. Kierowca nie żyje. Reszta, o ile było ich więcej, uciekła. Co pani na to?

– O mój Boże, nic. Nie rozumiem sprawy. Jak oni załatwili z tą głową, kiedy i gdzie jej odrąbali?

Obaj panowie popatrzyli na siebie, w okno i na mnie.

– No dobrze, powiem pani prawdę – zdecydował się pułkownik. – To wcale nie było tak, tylko zupełnie inaczej i cała ta historia zakrawa na makabryczny dowcip.

Rozmawiamy prywatnie, o ile się orientuję, nie nagrywa pani rozmowy, i od razu mówię, że w razie czego wyprę się każdego słowa. Otóż…

Chłonęłam każde jego słowo do wyparcia niczym gąbka morską wodę. Dowiedziałam się, co następuje: Obecność w katastrofie Heleny jako ofiary stwierdzono od razu, ale ofiar było więcej i bardziej poszkodowanych, chętnie powitano zatem pomoc społeczeństwa. Ktoś przypadkowy, jakiś nie tknięty kraksą kierowca, zaofiarował się, że sam ją zawiezie do szpitala, będzie jechał za karetką, sanitariusz pomógł wepchnąć ją do samochodu marki Mercedes, tyle pamiętał i cześć. Na tym skończył się kontakt z ofiarą.

Mercedes do szpitala w ogóle nie dotarł, czym nikt się specjalnie nie przejął, uznano bowiem, że zapewne lepiej się czuła, niż można było mniemać, i pojechała do domu leczyć siniaki we własnym zakresie. Po kilku dniach jednakże…

Wścibskość dzieci w różnym wieku przekracza wszelkie granice. Chłopak jeden, na wrotkach, podejrzał, jak z mercedesa wyciągnięto pakunek, dwóch facetów to robiło, a rzecz miała miejsce na drodze przez Modrzew w odludnym akurat lasku, pakunek zawleczono w głąb zieleni i zakopano pośpiesznie i płytko. Przyjrzał się temu ciekawie, po czym udał się z donosem do glin. Trzy godziny nie przeszły, jak we wskazanym miejscu odkopano ludzkie zwłoki płci żeńskiej bez głowy. Numeru mercedesa chłopak nie pamiętał, co nie miało wielkiego znaczenia, bo z pewnością był fałszywy. Zwłoki przez czysty przypadek trafiły do tego samego szpitala, który nieco wcześniej przyjmował i leczył ofiary kraksy i rozpoznał je ten sam sanitariusz. – A rozpoznał je, proszę pani, tylko dlatego, że facetka miała na sobie jako… czy ja wiem, jak to nazwać, serdaczek…? Takie coś na górnej części… Co uparła się kupić jego żona, a drogie to było, więc utkwiło mu w pamięci. Twierdził, że o mało się przez to nie rozwiedli, przez ten szczegół garderoby zapamiętał ofiarę, po czym rozpoznał te zwłoki bez głowy. Osobiście wpychał poszkodowaną do mercedesa, ten serdaczek bił go po oczach, to jego określenie, nie moje, zwłoki miały to na sobie, reszta się zgadzała. Wzrost, tusza… Nawet w pośpiechu i zamieszaniu takie rzeczy się pamięta, w ten sposób wyszło, że jedna z ofiar kraksy nie dojechała do szpitala, a za to postradała głowę. Powiedzmy szczerze, pojawił się kłopot, dotarło do nas, po czym pojawiła się pani z komunikatem o głowie i Helenie Wystrasz. Udało nam się te rzeczy skojarzyć. Z nie znanych nam na razie powodów Helena Wystrasz padła ofiarą jakichś zbrodniczych machinacji…

– Ale później miała głowę! – wyrwało mi się. – Skąd…?!

– Podrzucono ją. Do kostnicy. Czy ja muszę pani dokładnie tłumaczyć, co się dzieje w szpitalach…?

– Nie, wcale pan nie musi. Z tego wynika, że beze mnie nadal panowie mieliby ten kłopot?

– Zgadza się i dlatego tu jesteśmy. Dziwaczna sprawa. Nie zostawia się takich rzeczy odłogiem. Uczciwie pani wyznam, nie umiem sobie wyobrazić, jaki to może mieć związek z panią, może czysty przypadek, ale odjechała pani przecież natychmiast…?

Ponownie, z detalami, z wyliczeniem czasu co do sekundy, opisałam wypadek pod Łodzią. Do listu Heleny uparcie postanowiłam się nie przyznawać, miałam zatem trudności z włączeniem siebie w całą aferę. Gdyby tę głowę odrąbali jej natychmiast i wepchnęli do bagażnika najbliższego samochodu, proszę bardzo, byłby to zwykły przypadek, ktoś musiał stać najbliżej, ale nazajutrz…? Czy po dwóch dniach…? Dlaczego ja, do ciężkiej, nieprzemakalnej, wyjątkowo złośliwej cholery…?!

– Ja myślę… – powiedziałam niepewnie. – W Zgorzelcu… Okazja była, może chcieli pozbyć się jej… Jak by tu… Zwłoki nieznane, dokumentów panowie nie znaleźli, głowa odjedzie razem ze mną…

– A pani ją wyrzuci do zagranicznego śmietnika?

– Nie ukrywam, że miałam taką myśl…

– O Jezu – powiedział ze zgrozą kapitan Borkowski.

– Całe szczęście, nie wyrzuciła jej pani. Pani chyba zdaje sobie sprawę, że mamy pewne doświadczenie? Wiemy, że pani coś ukrywa, wiemy o pani dużo, nie bierze pani na ogół udziału w przestępstwach, ale nic straconego. Może zaczęła pani miesiąc temu?

Może bezwiednie? Niechże pani, do pioruna ciężkiego, pomyśli logicznie, nie bez powodu przyszła pani do nas, mogła pani ukryć to idiotyczne wydarzenie…

– Myślałam, że ciągle ją mam – wyznałam żałośnie.

– Czy jest pani zupełnie pewna, że w Paryżu pani ją miała?

– Wcale nie jestem pewna, to znaczy pierwszego dnia owszem, a później diabli wiedzą. Ale gdyby nie, po jaką ciężką grypę czepialiby się mnie w Stuttgarcie? W ogóle najrozsądniej byłoby przyjąć, że w odniesieniu do mnie nastąpiła pomyłka, dlatego podrzuciwszy, od razu chcieli mi ją odebrać. Chociaż z drugiej strony, za dużo tych przypadków, moja noga też coś mówi. O Jezu, tu głowa, tu noga, przerażający nadmiar kończyn!

Nagle okazało się, że szczegółów mojego złamania nie znają, nie wyjawiłam ich. Jakoś nie było kiedy. Zrelacjonowałam je teraz, obaj się zainteresowali, wypytywali zachłannie i natrętnie o wszystkie okoliczności, przysięgłam, że przed bankiem było czysto, żadne śmieci tam nie leżały, słoneczko z płaskowników dookoła drzewka musiałam narysować. Musiałam im pokazać tę nogę, oglądali ją przez lupę dokładniej niż ortopeda.

Jakieś wnioski z tego, być może, wyciągnęli, ale do mnie tylko pokiwali głowami.

– Zapewne powinnam się cieszyć, że panowie nie odrzynają mi nogi, żeby ją zostawić u siebie jako dowód rzeczowy – zauważyłam zgryźliwie. – No owszem, cieszę się.

I co teraz?

– Nic. Pani się jeszcze zastanowi, a to jest numer kapitana…

Poszli sobie. Mogłam się założyć o wszystkie pieniądze świata, że najsilniejsze podejrzenia zgrupowały im się na mnie…

Grzegorz zadzwonił tuż przed końcem pracy i niecierpliwość nie pozwoliła mi zachować żadnego umiaru.

– Mizia, Grzesiu, ta jakaś mnie nienawidzi, słuchaj, czy możliwe, żeby to był przypadek? Gdzie ona w ogóle jest, siedzi w tych Stanach? I do tego ten jakiś, co się Heleną opiekował, do mojego kretyna pasuje, mnie się wiąże…

– Opanuj się – poprosił Grzegorz. – Powiedz to jakoś po kolei, bo ja też mam trochę materiału do przemyśleń. Skąd ci się wziął Miziutek?

Odetchnęłam głęboko i spełniłam jego życzenie, powstrzymując się na razie od komentarzy z ogromnym wysiłkiem. Informacje od niego też mogły coś dać i lepiej było rozważać wszystko hurtem. Wysłuchał cierpliwie.

– No to teraz ci powiem, że nabiłaś mi głowę tym Renusiem i nie mogłem się od niego odczepić – rzekł, kiedy wreszcie zamknęłam gębę. – Obchodził mnie on tyle co umarłego kadzidło, ale widzę, że chyba niesłusznie. Z Andrzejem jestem w kontakcie, on siedzi w Bostonie, nie wytrzymałem i zadzwoniłem.

– I co? Miło było usłyszeć, że zbankrutował. Ze względu na Miziutka.

– Przeciwnie, wzbogacił się. W Stanach go nie ma. Mam nadzieję, że siedzisz na czymś wygodnym?

– Pewnie, że siedzę, a co mam innego robić z tą nogą…

– Renuś jest w Polsce.

– A Miziutek?

– Też.

– No to słusznie było siedzieć – powiedziałam po chwili milczenia. – Mów dalej, bo może wiesz coś jeszcze.

– Wiem niejasno. Ogólnie Andrzeja Renuś też gówno obchodzi, więc nie wnikał w detale. Podobno pojechał do Polski parę lat temu, jak tam u was zaczęły się dobre interesy. Zaraz potem odziedziczył tutaj niezły spadek, ale nie wrócił, przysłał Miziutka z plenipotencją, teraz mu konta puchną. Co ty możesz mieć z tym wspólnego, nie mam pojęcia i nie umiem odgadnąć.

– Ja też nie. Ale czekaj. List, gadanie kuzynki, Renuś, wszystko razem kojarzy mi się, jak następuje. Dwukropek. Renuś z Miziutkiem są w Polsce, Renuś robi śliskie biznesy, ta Helena coś wykryła. Zarazem skojarzyła się z moim eks. Co on do niej naględził, Bóg raczy wiedzieć, ale za wielkiego wywiadowcę robił, to pewne, wykombinowała sobie, że zaraziłam się od niego tą wszechwiedzą, a może i do Miziutka dotarło. Najłatwiej zgadnąć przyczyny, dla których ta głupia suka mnie nienawidzi. Nabrała obaw, że Helena mnie włączyła w ten szwindel, a ja zaraz polecę z pyskiem gdzie trzeba albo w prasie opublikuję, co pewien sens posiada. Ostrzeżono mnie, Helena chciała za dużo gadać i proszę, jak teraz wygląda, niech się lepiej zastanowię, zanim słowo z pyska wypuszczę, bo będę wyglądać tak samo. Tyle mogę sobie wyobrazić ze wszystkich wydarzeń razem wziętych, drobiazgi uboczne mogą być wynikiem pośpiechu w działaniu i braku przemyśleń. Ich przemyśleń, nie moich. Co ty na to? Grzegorz musiał myśleć w trakcie mojego expose, bo nie wahał się ani chwili.

– Popieram. Taka kombinacja jest możliwa, chociaż, o ile pamiętam opinie o Renusiu… Przypominam ci, że osobiście go prawie nie znałem, ale ogólnie było wiadomo, że jest to dobroduszny kretyn, który każdej bystrzejszej świni da się wykantować. Jeśli sam robi za świnię, to z głupoty.

– Ale w grę wchodzi Miziutek. Jeśli napisał testament na jej korzyść, mogła go na przykład zabić – podsunęłam z nadzieją.

– Owszem, myśl przyjemna. Nie, jednak trzeba więcej o Renusiu. Podpuszczę Andrzeja. Czekaj, bo mnie tu się zalągł nowy pomysł. Może zdołałbym przyjechać do Polski, wy tam macie podobno znachora-cudotwórcę?

Zakłopotałam się. Wiedzy o kręgach medycznych nie posiadałam prawie żadnej.

– Nic nie wiem…

– Bioterapeuta. Trudno osiągalny. Czy może radiesteta.

Coś mi się zaczęło majaczyć.

– A…! Zaraz, owszem, słyszałam, podobno jest taki. Ktoś o nim piał hymny. Spróbuję się dowiedzieć porządniej, podzwonię po ludziach.

– Podzwoń. I uważaj na siebie. Zdaję sobie sprawę z głupoty takiej rady, ale jednak.

Odezwę się jutro…

Odłożyłam słuchawkę, dziko przejęta pod każdym względem. Myśl o przyjeździe Grzegorza poruszyła mnie bardziej, niż było to wskazane w tak skomplikowanej sytuacji. Napawałam się nią dostatecznie długo, żeby u niego skończyły się godziny pracy.

Wówczas dopiero zaczęły mi przychodzić do głowy spostrzeżenia racjonalne.

Grzegorz miał rację, jeśli istotnie Renuś z Miziutkiem siedzieli w Polsce, zakres wiedzy o nich należało rozszerzyć. Jak się ten Renuś właściwie nazywał? Renuś i Renuś, jego nazwisko wyleciało mi z pamięci, a możliwe, że go w ogóle nigdy nie znałam. Albo słyszałam, nie kojarząc z osobą. Że też nie spytałam Grzegorza…!

Już po godzinie znalazłam stare kalendarze i notatniki z numerami telefonów.

Zaczęłam je przeglądać. Mnóstwo osób przeprowadziło się, wyjechało albo zmieniło numery telefonów w wyniku udoskonaleń telekomunikacji. Tu powinnam dołożyć szóstkę, tu siódemkę, tu zrobili kompletnie co innego…

Może i nie ugrzęzłabym przy telefonie tak porządnie, gdyby nie noga, która protestowała przeciwko ruchliwości z wielką energią. Charakter mnie pchał, noga hamowała, od takich sprzecznych bodźców nerwicy można dostać. Zaczęłam kręcić jak popadło.

– O rany, kopę lat! – wykrzyknął radośnie pierwszy z dawnych przyjaciół. – Co się z tobą dzieje, co słychać? Kto? Renuś? Taki mały, tłusty, co był w naszej grupie? A nie, innego sobie nie przypominam…

– Renuś? Jaki Renuś? – spytał z niesmakiem drugi. – Żadnego Renusia nie znałem.

– Hej, też sobie porę wybrałaś! – wykrzyknęła osoba trzecia. – Właśnie odbywa się wesele mojej córki, może wpadniesz…?

– Cześć, jak się masz? – ucieszył się kumpel czwarty. – To naprawdę ty? Cud, że na mnie trafiłaś, prawie mnie nie ma, od wieków siedzę w Szwecji! Piękny kraj! Renuś?

A właśnie, co z Renusiem? Jak on się nazywał…? A diabli wiedzą, nie pamiętam, jakiś Wypłosz czy coś podobnego…

I dopiero dziewiąta kolejna osoba, jednostka płci żeńskiej, powiedziała coś sensownego.

– Renuś? Ach, Boże drogi, Renuś już dawno pogrążył się w Miziutku, jak to, nie wiesz o tym? Ta zdzira była podobno twoją przyjaciółką?

– Słusznie zauważyłaś, że była…

– No tak, rozumiem Widziałam ją. Podobno zasadniczo mieszka na Florydzie, a ja ją widziałam w Warszawie. Przelotnie. Aż mnie to zaciekawiło. Wyobraź sobie, podobno Renuś wziął się za biznesy, podobno doskonale mu idzie, podobno stanowimy żyłę złota, podobno wszystko pod wpływem Miziutka, nie powiem, co o niej myślę, bo nie będę się wyrażać, moje dzieci słuchają…

W tle usłyszałam męski okrzyk: „Matka, nie wygłupiaj się!”

– O, sama widzisz. Wnukom na razie wszystko jedno. Podobno Renuś nie poznaje znajomych, półgębkiem gada, mordę okręca o kąt pełny do tyłu i nie słyszy, co się do niego mówi. A szmal chapie. Podobno zważniał jak świnia i tylko w Miziutka patrzy jak w obraz święty, słuchaj, jak ty myślisz, czy ta suka naprawdę go nie zdradza? Nie mogę w to uwierzyć!

– Nawet jeśli zdradza, to i cóż takiego – odparłam trzeźwo. – On zaraz musi o tym wiedzieć? A przypominam ci, że ja ją znam, dla niej pieniądze od łóżka o ileż ważniejsze!

– No tak, forsa. Może masz rację. Głupia nigdy nie była, to jej trzeba przyznać, tylko wredna. Zdumiewające jest natomiast, że Renusiowi tak świetnie idzie, to znaczy, wiesz, nie przy mnie pisane, tak słyszałam.

– Jak on się nazywa?

– Kto?

– Renuś.

– A diabli go wiedzą. Nie pamiętam. Czy w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek mówił o nim po nazwisku…? Podobno bliżej kontaktuje się z nim taki jeden, zaraz, może go pamiętasz, jak mu było… Nowakowski.

– Nowakowski to był taki z MSW – odparłam, zanim zdążyłam pomyśleć.

– Próbował mnie poderwać w jednej delegacji służbowej. Wtyczka w naszym biurze.

Jak to, Nowakowski z Renusiem…?

– Głowy nie dam Podobno a’propos, co z Grzegorzem? Słyszałaś coś o nim?

Udało mi się odpowiedzieć jako tako naturalnie i ze szczerym zdziwieniem.

– Grzegorz? Oczywiście! Zrobił karierę we Francji, w prasie o nim piszą. Dlaczego a’propos?

– Jak to dlaczego, przecież ten Nowakowski podkładał mu świnię. Proste skojarzenie.

– Nowakowski? Mnie się o uszy obiło, że jakiś Sprzęgieł.

– Sprzęgieł był gachem jego żony. A po co ci w ogóle ten Renuś?

Na to pytanie odpowiedzieć należało bezwzględnie. Umiałam.

– A bo wyobraź sobie… Szukam cholernika, ponieważ kiedyś, potwornie dawno temu, pożyczył ode mnie książkę, którą chciałabym odzyskać… Pożyczył pośrednio. Na żadne wznowienia nie ma nadziei, bo nie było to wielkie dzieło, tylko takie byle co, ale ja ją lubiłam. Ty wiesz, że ja jestem maniaczka… A kto wie, może przez jakieś niedopatrzenie jeszcze mu ocalała? Dotarło do mnie, że poniewiera się po tym kraju…

– Książka…?

– Nie, Renuś.

– A, Renuś owszem. Podobno czasami można go spotkać w eleganckich barach.

Z Miziutkiem…

Na dalsze plotki niższego autoramentu zabrakło już nam czasu, umówiłyśmy się na telefon w wolniejszej chwili. Zadzwoniłam do osoby dziesiątej.

– Czyś zgłupiała? – spytał ze zgrozą mój dawny kumpel. – Już się nie masz czym zajmować?

– A co…?

– Z Renusiem coś mi nie gra. Jeden taki, Nowakowski się wabi…

Zamilkł nagle i milczał strasznie długo.

– Renusia szukam w celach prywatnych – powiedziałam z naciskiem, bo ta książka mi się spodobała, nastawiłam się na nią i nie wymyśliłam jeszcze tylko tytułu i autora. – Może jednak, mimo wszystko, mogłabym go jakoś dopaść?

Kumpel pomilczał jeszcze trochę.

– Chyba nie – rzekł wreszcie. – O ile nie jesteś biznesłumen i nie dokonujesz hurtowych zakupów import-eksport. On się jakoś zręcznie miga, ciągnie szmal i do spotkań towarzyskich z byle kim serca nie ma. Razem z tym Nowakowskim w geszeftach siedzą, osobiście podejrzewam śmierdzące kanty na szczeblu, a bezpośrednich kontaktów z tą grupą społeczną nie uprawiam. Renuś w ogóle odskoczył od ludzi i na innych płaszczyznach prosperuje. Daj sobie z nim spokój, po cholerę ci to?

Czym prędzej powiedziałam o książce.

– Spisz ją na straty – poradził kumpel i włączył się z tematu.

Poczułam się zarazem ogłuszona i zaintrygowana. Zaczęło mi się wydawać, że teraz powinnam zająć się Nowakowskim. Nie miałam na to najmniejszej ochoty, wątpliwe było, czy w ogóle poznałabym go po tylu latach, ale pamiętałam, że mi się nie podobał.

Ani z wierzchu, ani w środku, kiedy podrywał mnie w tej delegacji, można powiedzieć wprost i bez żadnych zabiegów dyplomatycznych, już wiedziałam, że został nam nasłany, ostrzeżono mnie. Podkładał świnię Grzegorzowi, zaraz, a gdzie Sprzęgieł…? Czyżby Grzegorz nie wiedział wszystkiego…?

Różne tajemnice wychodziły na jaw dopiero po latach…


* * *

O dziesiątej rano zadzwonił ksiądz proboszcz.

– Ksiądz wikary już odzyskał przytomność, ale jeszcze nie należy go męczyć – powiedział, błyskawicznie doprowadzając mnie do pełnej sprawności umysłowej. – Sądzę, mógłbym, a może nawet powinienem, z panią porozmawiać. Jak pani się czuje?

– Doskonale – zapewniłam go bez sekundy zastanowienia. – Mogę przyjechać bez problemu. O której?

– O pierwszej może? Do kościoła…

Znalazłam się pod tym kościołem nawet przed pierwszą, bo gnała mnie niecierpliwość. Poprzedniego wieczoru, nie uzyskawszy nazwiska Renusia, zakończyłam akcję telefoniczną, dwie kolejne pomyłki bowiem, w których wyrwałam ze snu obcych ludzi, dały mi do zrozumienia, że zrobiło się trochę późno. Nawet przyjaciół i znajomych po północy głupimi pytaniami nie powinno się nękać, mogą bardzo ochłonąć w przyjaźni.

Ksiądz proboszcz stworzył mi nowe nadzieje.

Ksiądz już na mnie czekał.

– Ten list zapamiętała pani bardzo dokładnie – pochwalił. – Nie zabrał go złoczyńca, ocalał. Ja go mam. Pani się nazywa Chmielewska?

Przyświadczyłam.

– Judyta?

– Nie. Joanna.

– A koperta była zaadresowana do kogo? Do Judyty czy do Joanny?

Zdenerwowałam się natychmiast. W pośpiechu trzęsącymi się rękami wyrzuciłam wszystko z torebki, znalazłam kopertę, jak psu z gardła wyjętą.

– Do żadnej – powiedziałam, nie wiadomo dlaczego z ulgą, bo zysku z tego nie było. – Tylko pierwsza litera. J. Chmielewska.

Ksiądz proboszcz obejrzał kopertę, popatrzył na mnie ze współczuciem i westchnął.

– No właśnie…

Coś mi się nagle miotnęło w umyśle.

– Zaraz, ale na liście było… Z drugiej strony…

Sutanna posiadała kieszenie, z jednej proboszcz wyciągnął list w nie najlepszym stanie. Odwrócił.

– To samo. Pierwsza litera. J. Chmielewska.

– Co to znaczy siła sugestii – powiedziałam, niemal ze zgrozą. – Niech ksiądz popatrzy, gotowa byłam przysięgać, że tam jest imię! Tak uwierzyłam, że to do mnie! Tak to odczytałam!

– Otóż to – przyświadczył ksiądz, kiwając głową. – A tymczasem nie wiadomo, czy nie nastąpiła pomyłka. Mogło wcale nie o panią chodzić, tylko o tę drugą. O Judytę.

Gapiłam się na niego, ogłupiała i pełna rozterki. A może i rzeczywiście pomyłka, a te wszystkie kombinacje z Miziutkiem i Renusiem stanowią kretyński wymysł, czystą fantazję, idiotyzm, którego słusznie nie rozumiem. Judycie zamierzali podrzucić głowę Heleny, a nie mnie! Nic dziwnego, że próbowali odebrać… Zaraz, a noga…? Niechby, psiakrew, ta Judyta kulała! Z jakiej racji to świństwo spadło na mnie…?!

– I co? – spytałam ze śmiertelnym oburzeniem. – Co ta Judyta?

Ksiądz znów ciężko westchnął z wielkim zakłopotaniem.

– Judyta Chmielewska to była przyjaciółka nieboszczki Heleny Wystrasz. Tyle ksiądz wikary mógł mi powiedzieć. Może do niej ten list napisała, chociaż z drugiej strony, treść trochę nie pasuje…

– I gdzie ona jest, ta Judyta, do pioruna ciężkiego, może trzeba ją znaleźć, może ona coś wyjaśni…?!

Ksiądz proboszcz zachował spokój kamienny, nie poddał się moim emocjom.

– Adresu jej nie znamy. Kim jest, nie wiemy. Może pani powinna rozważyć, czy sprawa dotyczy pani, czy jej.

Wbrew wszystkiemu, oszołomieniu, oburzeniu, sprzecznym chęciom i wewnętrznym protestom, spełniłam jego życzenie.

– Nie wiem – powiedziałam po długiej chwili. – Nie jestem pewna. Coś mi się zaczęło rysować w odniesieniu do mnie, a w dodatku wiem, że Helena miała przyjaciółkę, która powinna dużo wiedzieć. Helena, jak sam ksiądz widzi, chciała mi coś tam powiedzieć, możliwe, że przyjaciółka wie co. Jak by ją znaleźć? Żadnej Judyty Chmielewskiej nie znam i w ogóle o takiej nie słyszałam.

Ksiądz proboszcz zmartwił się i zakłopotał na nowo.

– Jedyne, co ksiądz wikary mógł powiedzieć, to to, że one mieszkały gdzieś blisko siebie. Tam, gdzie nieboszczka Helena pracowała. Nic więcej. Ogłoszenie…? A może policja by ją znalazła?

Poczułam się trochę nieswojo.

– Policja owszem, zapewne bez trudu. Ale ja, proszę księdza, do policji zełgałam, nie powiedziałam o liście.

– Dlaczego? – zdziwił się proboszcz.

– Nie wiem. Na zdrowy rozum trudno wyjaśnić. Ale zaczęło mi wychodzić, że istnieje jakaś afera, która dotyczy mnie osobiście i prywatnie, mam na myśli tę babę z listu, która mnie nienawidzi. Jest taka. Żeby to rozwikłać, trzeba by cofać się w przeszłość, nie każdy zrozumie, szczególnie powody tej nienawiści. To nie ja jej zrobiłam coś złego, tylko ona mnie. Ogólnie biorąc, coś tu nie gra, chciałam najpierw sama się czegoś dokopać, a potem dopiero uszczęśliwiać gliny. Ksiądz już z nimi rozmawiał?

– Tak. O wypadku księdza wikarego. Tego listu jeszcze wtedy nie miałem.

– To może ja go zabiorę. I dam im. Przyznam się do łgarstwa, na Sybir mnie za to nie wyślą. I powiem o Judycie.

Ksiądz proboszcz zgodził się ze mną bez namysłów i wahań.

– Tak istotnie będzie lepiej. Zaraz, muszę pani więcej powiedzieć. Ksiądz wikary bardzo jest zatroskany, ja zresztą również, ale pewne prawa nas obowiązują i są sprawy, które należy zostawić sprawiedliwości boskiej. Ksiądz wikary jeszcze się waha i rozważa, no, nie w tej chwili, bo się źle czuje, ale być może później powie coś więcej. Coś, co pomoże sprawiedliwości ludzkiej. Otóż świętej pamięci Helena wykryła, że niewinny człowiek został zamordowany, i bała się, jak widać słusznie, o siebie. Zabójca ciągnie zyski ze swojej zbrodni. Nie powinno się tego zostawić bez żadnego przeciwdziałania.

– Ksiądz wie, kto to jest? – spytałam, nieco wstrząśnięta.

– Ksiądz wikary wie. Ale to jest właśnie to, co usłyszał w konfesjonale.

– Znaczy umrze, ale nie powie. Ale wspominał, w rozmowie ze mną, że coś wydedukował samodzielnie…?

– Owszem. Chociaż niewiele zdążył. Myślę, że będzie chciał porozmawiać z panią, jak tylko poczuje się lepiej.

– Przyjadę na pierwszy sygnał – obiecałam płomiennie. – Wolałabym najpierw rozmawiać z księdzem wikarym, a potem z glinami, ale mam obawy, że mi to źle wyjdzie. No dobrze, niech będzie, przyznam się im do łgarstwa…

Ksiądz proboszcz całym sobą zaaprobował moje postanowienie. Z całej rozmowy wyniosłam jedną konkretną korzyść, mianowicie nazwisko owej tajemniczej przyjaciółki Heleny…


* * *

Za to uparcie nie miałam nazwiska Renusia. Siedziałam przy telefonie i zastanawiałam się, gdzie dzwonić, nadal po znajomych czy jednak do policji. List od Heleny gryzł mnie w sumienie. Dodatkowo miotał się po mnie kler, ksiądz proboszcz i ksiądz wikary, informacje o zyskownej zbrodni jałowiły mi umysł, zamiast dodawać mu wigoru.

Czułam wyraźnie, że powinnam odczekać i dopiero po jakimś odpoczynku nakłonić zwoje mózgowe do racjonalnej pracy.

Telefon załatwił sprawę sam z siebie, bez mojego udziału. Zadzwonił.

– Czy pani Chmielewska Joanna? – spytał damski głos.

Potwierdziłam

– Ja się nazywam Chmielewska Judyta – powiadomiła mnie baba z drugiej strony i równie dobrze mogła walnąć mnie tasakiem w ciemię. – Helena Wystrasz to była moja przyjaciółka. Ja do pani dzwonię z lotniska i zaraz wyjeżdżam, bo ja się, proszę pani, boję, a oni wszyscy niech się wymordują beze mnie. Helena podsłuchała i widziała te papiery, a teraz dopiero wszystko zgadła. Podobnież taka czarna teczka była, znaczy takie okładki plastykowe, oni myślą, że pani to ma. Albo ten panin mąż gdzie zatrynił. I niech pani lepiej też wyjedzie i w ogólności w nic się nie wtrąca.

Udało mi się opanować oszołomienie.

– Zaraz, proszę pani, chwileczkę! – wrzasnęłam gorączkowo. – O co tu w ogóle chodzi, ja nic z tego nie rozumiem! Niechże mi pani cokolwiek wyjaśni! Po co oni mi podrzucili tę głowę Heleny i kto to jest…

Przerwała mi.

– A, to jednak! A ja od razu mówiłam, że jej tę głowę odcięli. On się nazywa Libasz, ten gość, a jak naprawdę, to nie wiem. Oni tak panią ostrzegają, bo się boją panią zabić, żeby za dużo szumu nie było, a jakby pani miała te papiery, to by je kto znalazł, policja albo co. Oni zabili tego drugiego. A teraz to ja już muszę iść, bo do samolotu wołają. Do rodziny jadę. A do pani list wysłałam.

Rozłączyła się. Pociemniało mi w oczach. Gdybym miała obie nogi w porządku, za dziesięć minut znalazłabym się na lotnisku. Zanim wepchną pasażerów do samolotu, upłynie jeszcze trochę czasu, zdążyłabym złapać tę cholerną Judytę. Kretyńska kość mnie hamuje, samo złażenie ze schodów po jednym stopniu zabierze z kwadrans, a jeszcze tam, przemarsz z parkingu… Mogłabym zadzwonić na lotnisko, żeby ją zatrzymali, ale nie będę przecież robić babie koło pióra, Helena nie żyje, a kto wie, zabiliby może i ją…

Na lotnisko jednakże zadzwoniłam i spytałam, dokąd leci najbliższy samolot, ten, który właśnie bierze pasażerów. Okazało się, że do Montrealu. No tak, ta facetka wie, co robi, odgradza się od złoczyńców oceanem. Bardzo rozsądnie.

Odłożyłam słuchawkę i znów spróbowałam pomyśleć, co wychodziło mi jeszcze gorzej niż przed tym telefonem Judyty. Facet nazywa się Libasz, No świetnie i co mi z tego? Libasz… Zaraz…

Żadnego Libasza nie znałam, ale nazwisko plątało mi się mętnie po zakamarkach pamięci. Musiałam je słyszeć. Ciekawe od kogo…? Nie kojarzyło mi się z nikim i z niczym, ale ktoś je chyba wymienił. Mam się nie wtrącać. W co się wtrącam, o rany?! No owszem, roztrąbiłam potężną aferę i wetknęłam kij w mrowisko, ale nic z tego nie wynikło, aferzyści prosperują nadal. Nie lubią mnie, to pewne…

Zaraz, ona wysłała do mnie list, może z niego się czegoś dowiem? O Libasza zacznę pytać wszystkich znajomych, ale nie jest wykluczone, że napomknął o nim jakiś obcy człowiek i ze znajomych pożytku nie będzie. Diabli nadali i szlag jasny żeby to trafił.

Opanowałam myślopląs, sięgnęłam po długopis i porządnie zapisałam cały komunikat owej Judyty. Co ona powiedziała…? Libasz, papiery i czarna teczka…

Czarną teczkę oczyma duszy ujrzałam jak żywą. Posiadał coś takiego mój ostatni chłop, widziałam ją, nadwerężona już była nieco i nadgryziona zębem czasu, pękato wypchana papierami. Plątała mi się po mieszkaniu chyba jeszcze i później, po zerwaniu wszelkich kontaktów, ale bez papierów, pusta. Prawdopodobnie wyrzuciłam ją do piwnicy, pchałam tam wszystko co niepotrzebne, w tym pozostałości po trzech mężach, dziada z babą w tej piwnicy brakowało, nogi nie było gdzie postawić…

Westchnęłam ciężko i zadzwoniłam do policji.

Na kapitana Borkowskiego trafiłam prawie od razu. Nie czynił mi żadnych wyrzutów, może dlatego, że zaczęłam od uroczystej obietnicy, iż teraz wreszcie powiem prawdę.

– My od początku wiemy, że pani coś ukrywa – rzekł beztrosko. – Jeśli pani pozwoli, to ja wpadnę za godzinę…

Pozwoliłam bardzo chętnie. Był to ostatni telefon, jaki udało mi się załatwić, ponieważ zaczął padać deszcz. Nasza instalacja telefoniczna mokrej pogody nie lubi, przestała normalnie łączyć i nie zdołałam się dodzwonić do nikogo. Kiedy zabrzęczał gong u drzwi, ze szczerą ulgą odczepiłam się od urządzenia i poszłam otworzyć, przekonana, że to kapitan.

Za drzwiami stał obcy facet z wielką paką w objęciach.

– Przesyłka dla pani Chmielewskiej – powiedział.

Zdziwiłam się.

– Przesyłka? Skąd?

– Z poczty.

– A, z poczty…

Żadnej przesyłki nie oczekiwałam, ale nie był to powód, żeby odmawiać przyjęcia.

Poza tym, mogli mi przysłać książki, zdarzało się. Pokwitowałam na podetkniętym formularzu, facet położył pakę na stoliku, dałam mu dwa złote, podziękował i poszedł.

Zawartość pakunku ciekawiła mnie, spróbowałam go podnieść. Nic z tego, ważył dwie tony, takie ciężary to nie na moją nogę. Rozejrzałam się w poszukiwaniu nożyczek, znalazłam akurat największe, półmetrowej długości, ale pogodziłam się z nimi, bo spacery, nawet tylko po mieszkaniu, żadnej przyjemności mi nie sprawiały. Rozcięłam sznurek i taśmę klejącą, po czym nagle przyszło mi do głowy, że jak na książki ciężar jest zbyt wielki. Co może być takie ciężkie? Bomba…?

Wątpiąc w bombę, na wszelki wypadek przytknęłam do paki ucho i posłuchałam.

Nie cykało. Zatem, jeśli nawet bomba, to nie zegarowa i z mieszkania w pośpiechu wybiegać nie muszę. Zdejmując papier z tekturowego pudła, zdążyłam się zastanowić, co zabrałabym ze sobą, żeby nie uległo zniszczeniu, wyszło mi, że książki, dwa tysiące książek wynieść z domu w minutę, no nie, tego nawet zły duch nie dokona…

Kapitan zadzwonił w momencie, kiedy przecięłam narożniki i rozchylałam boki pudła, wypełnionego uszczelniającą gąbką i czymś dużym w folii. Otworzyłam mu drzwi.

– Nie wiem, czy nie naraża się pan na niebezpieczeństwo – powiedziałam z troską.

– Dostałam tajemniczą przesyłkę i właśnie ją zamierzam obejrzeć. Nie tyka.

Kapitan odwrócił się do mnie, potem spojrzał na zaśmiecony stolik i uczynił krok ku niemu.

– Ma pani jakieś obawy? Może lepiej, żebym ja to rozpakował?

Mój hol odbiegał rozmiarami od placu Defilad. Zdążyłam zamknąć drzwi i uczynić dwa kroki, dzięki czemu znalazłam się przed nim.

– Już niewiele zostało, jak pan widzi. Co do pana natomiast…

Chciałam powiedzieć, że spadł mi jak z nieba, bo niewątpliwie zdoła podnieść ten ciężar, ale nie dokończyłam zdania. Rozchyliłam folię i ujrzałam pod nią zawartość zasadniczą.

Na bardzo długą chwilę odjęło mi mowę i zaparło dech.

Żeby chociaż ta cholerna głowa z gipsu była biała, robiłaby może mniejsze wrażenie, to nie, pomalowali ją. Wyglądała jak żywa. Helena Wystrasz oczywiście, rozpoznałam ją w mgnieniu oka.

Trwałam w odrętwieniu, kurczowo ściskając w dłoni nożyczki. Kapitan z wielkim zainteresowaniem oglądał, na zmianę, to Helenę, to mnie.

– To ona? – spytał.

– A kto? – wyrwało mi się. – Elizabeth Taylor? Czy może Lenin…?

– Ciekawa rzecz…

Uniósł ją z pewnym wysiłkiem, obejrzał od spodu, wygarnął opakowanie i ładnie ustawił dekorację na środku stolika.

– Nieźle zrobiona – pochwalił.

– I nadzwyczajnie podobna – potwierdziłam zgryźliwe. – Rzeźbił Benvenuto Cellini…? Nie, to odlew, maska pośmiertna… Przy świadku stwierdzam, jest to niejaka Helena Wystrasz, która przejechała ze mną prawie pół Europy, z tym że żywa… To znaczy nie, żywa już raczej nie była…

– Może powinna pani napić się trochę koniaku? – podsunął kapitan z wyraźnym współczuciem.

Zgodziłam się.

– Koniaku mogę. Kuchnia jest tam. Poszłabym sama, ale pan będzie szybszy.

Pudło, papier, gąbkę i sznurek sprzątnął osobiście, myślałam, że to ze względu na moją nogę, ale okazało się, że nie tylko. Postanowił zabrać to ze sobą. Wyjął aparat fotograficzny rozmiaru pudełka zapałek, pstryknął parę razy i uszczęśliwił mnie informacją, że głowę może mi zostawić. Nie był to podarunek, o którym marzyłabym całe życie.

– A nie mógłby pan zabrać jej także? – spytałam zachęcająco. – Może panowie nie wiedzą dokładnie, jak wyglądała, właśnie tak, tyle że była jakby mniej różowa, kiedy ją ostatni raz widziałam. Kolorystycznie wprowadziłabym korektę. Na co mi to memento?

– A otóż, proszę pani, jeszcze nie wiem – odparł grzecznie. – Na wszelki wypadek niech postoi u pani. Przecież do pani ją przysłano? Mogło to mieć jakiś cel, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Przełamując w sobie silny i zdecydowany opór, pogodziłam się z jego decyzją.

Postanowiłam zakodować w pamięci, żeby w holu nie zapalać światła. Nagły rzut oka na głowę nieboszczki mógłby i mnie wpędzić do grobu, dość miałam własnej, nawet mimo peruki, ta druga stanowiła nadmiar nie do zniesienia. Wpadłam na pomysł.

– Czy ma pan coś przeciwko temu, żebym ją zasłoniła jakąś szmatą?

– Dlaczego nie? Można. Nie będzie się kurzyła.

Błyskawicznie wyobraziłam sobie, jak odmiatam kurz z cholernej głowy, przejeżdżam ją odkurzaczem albo czyszczę pędzelkiem i coś mi się w środku zrobiło. Pośpiesznie podetknęłam kapitanowi kieliszek, nie żałował mi, w końcu ten koniak był mój własny.

Pomyślałam, że trudno, jakoś dam sobie radę z tym szczątkiem zwłok we własnym domu.

Przeszliśmy wreszcie do pokoju i przystąpiliśmy do tematu zasadniczego.

– No dobrze, przyznam się – powiedziałam, podając mu list od Heleny razem z kopertą. – Zbiegło mi się na francuskiej autostradzie, korespondencja i prezent. Ona nic do mnie nie powiedziała, poza „uciekaj” i „ja jestem Helena”. Resztę, z nazwiskiem włącznie, wydedukowałam. Ponadto dzwoniła do mnie jej przyjaciółka, niejaka Judyta Chmielewska, i potwierdziła, że w grę wchodzi jakaś zbrodnia. Oni go zabili, rzekła do mnie, ale, niestety, nie wiem kogo. Ponadto widzi mi się, że odgadłam babę, która mnie nienawidzi, jest to moja niegdyś przyjaciółka, a obecnie chyba wróg, nie wiem nawet, jak się teraz nazywa, bo poślubiła faceta, którego znam tylko z imienia. Renuś niejaki i do widzenia. A tej Judyty już pan nie złapie, bo dwie godziny temu odleciała do Kanady i właśnie znajduje się nad Amsterdamem. Dzwoniła do mnie z lotniska.

Kapitan cierpliwie wysłuchał mojego zeznania. Na komunikat o wojażu Judyty nieco jakby sposępniał, ale nie czynił mi wyrzutów. Informację o liście od niej ukryłam, bo miałam obawy, że będą chcieli przeczytać go wcześniej niż ja. Ominęłam także nazwisko Libasza, wyłącznie dlatego, że nie wytrzymał konkurencji z podarunkiem, wyleciał mi z głowy i zapomniałam o nim na śmierć.

Ledwo zostałam sama, rzuciłam się ku szufladzie, w której spoczywały płachty.

Foliowe wykluczyłam, nie nęciła mnie przezroczystość. Znalazłam stary obrus na dwanaście osób, w moim holu pojawiło się coś w rodzaju piramidy, spływającej ku podłodze łagodnymi fałdami. Zakrywszy prezent, ochłonęłam.

Libasz wrócił na swoje miejsce. Znów usiadłam przy telefonie. Deszcz przestał padać, telefony miały szansę odzyskać nieco równowagi. A była mowa, że ta francuska instalacja jest delikatna do obrzydliwości, styki codziennie przemywać spirytusem, cha cha, polski naród spirytus wypije, a styki niech się powieszą, Ericsson był solidniejszy, kto do cholery, wymyślił zamianę…?! A, prawda, Gierek! Całą duszą mu życzę, żeby musiał żyć z telefonu!

Pozgrzytałam zębami, przyniosłam sobie herbatę i ugrzęzłam przy tym parszywym ustrojstwie na mur. Dodzwaniałam się do ludzi z częstotliwością dwie sztuki na godzinę. Z miejsca przy telefonie miałam doskonały widok na tekstylną piramidę w holu, denerwowała mnie, odwróciłam się tyłem, przyjmując pozycję bardzo niewygodną.

Libasza, jak dotąd, nikt nie znał. Po drodze dostałam kołowacizny, zapomniałam, co mówię i zamieniłam go na Libusza, Libusz był mi znany jakoś podwójnie, uświadomiłam sobie wreszcie, że operuję imieniem woja z jedenastego albo nawet dziesiątego wieku, ogarnęła go Ruś, Mieszko albo Chrobry nie zdołał mu przyjść z pomocą i Libusza diabli wzięli, a z nim razem przepadły Grody Czerwieńskie. Zgniewało mnie, że nie pamiętam dokładnie, zajrzałam do encyklopedii, bez skutku, wyciągnęłam Bunsza i sprawdziłam. Okazało się, że był to Lubor, za Mieszka, i nie stracił Grodów Czerwieńskich, tylko przeciwnie, zdobył je, zatem pomyliłam wszystko, ciągle jednak plątał się po mnie jakiś dramat tego Lubora i strata terytorialna. Nie miałam teraz czasu czytać wszystkich tomów, odczepiłam się wreszcie od historii, ale i tak to potrwało.

W ten sposób do właściwej osoby udało mi się dodzwonić dopiero o dziesiątej wieczorem.

– No jak to, kto to jest, ode mnie o nim słyszałaś, to jest ten od REBASU. Pozornie spółka akcyjna, a naprawdę własność prywatna, właśnie tego Libasza – powiedział trochę gniewnie Jurek, poniekąd mój wspólnik we wtrącaniu się tam, gdzie nie trzeba.

– Zdaje się, że już pertraktuje o powiększenie terenu, ty wiesz, że byli u mnie z propozycjami? To ja mam wydać opinię, mają w kieszeni Ministerstwo Rolnictwa i Ministerstwo Finansów, nie będą im stawiali przeszkód, ale ja i tak się dziwię. Przecież w końcu nawet ostatni żłób połapie się w tych kantach, wygruzi im się wszystko. Nie rozumiem, co im za korzyść z tego?

– Bo nie jesteś hochsztaplerem – wyjaśniłam. – Od premiera przyszło wyciszenie afery. Zmyją się we właściwej chwili, a co mają, to mają, potem się okaże, że legalnie i nic im nie można zrobić. Ja też się na tym nie znam i nie wiem, jak to wykombinują, podejrzewam tylko, że na byle kogo padnie, a ten byle kto już się będzie opalał na plaży w Kalifornii. A oni swój zysk zabezpieczą.

– Może i tak. Ja im tej opinii nie dam. A naciskają, jakby się śpieszyli. Zdaje się, że napaskudziłaś im koło nogi całkiem nieźle…

– I z przyjemnością napaskudzę więcej…

Odwróciłam się, mściwie spojrzałam na obrus w holu i odczepiłam się wreszcie od telefonu. Osiągnęłam cel, znalazłam Libasza. Tyle mi to dało, że ostatecznie uwierzyłam we własny związek z aferą, owszem, to ja właśnie nie miałam nic lepszego do roboty, jak tylko rozdmuchać podejrzany biznes. Przedtem działał, sobie cichutko i kameralnie, dziennikarze ich nie tykali, każdy zapewne miał żonę i dzieci. Ja jedna ich ruszyłam, nie zdając sobie sprawy z rozmiaru i zasięgu świństwa, w rezultacie zabiłam Helenę Wystrasz i postrzeliłam księdza wikarego. Te upiorne głowy mają mi wyraźnie powiedzieć, że dosyć tego, teraz powinnam przyschnąć i zaniemieć…

A chała.

Pięć po jedenastej zadzwonił telefon. Pogratulowałam sobie, że nie zdążyłam wejść do wanny, wyłażenie potrwałoby dość długo.

– Cześć – powiedział ktoś. – Andrzej Boberski. Może mnie przypadkiem pamiętasz?

Poczułam się dokładnie wstrząśnięta. Jak butelka z lekarstwem, wstrząsnąć przed użyciem. Wydałam z siebie dziki krzyk.

– Andrzej…! Jezus Mario! Jak to, przecież sam nie chciałeś…? Skąd dzwonisz?!

– Z Bostonu. Poniechaj okrzyków, ja zrobiłem się skąpy, a telefon kosztuje. Grzegorz mnie prosił, żebym powiedział ci wszystko o Renusiu bezpośrednio, niekiedy spełniam prośby przyjaciół. Słuchasz?

– Jak zwierzę w puszczy. Z wytężeniem.

– Ireneusz Libasz. Ugrzązł tu już dawno, bo miał krewnego, stryja ściśle biorąc.

Innej rodziny nie było. Prosperował. Dwadzieścia lat temu przywiózł sobie z Francji Miziutka w charakterze ślubnej małżonki, co mnie dziwi, bo Miziutek był zamężny, ale nie wnikam w perturbacje matrymonialne. We właściwej chwili rozeszło się o interesach w byłych demoludach, Renuś na to poszedł, przeniósł się z powrotem za Atlantyk, podobno pod wpływem Miziutka. Ja bym się z nią nie ożenił za żadne skarby świata, z dwojga złego już prędzej z tobą, więc sama rozumiesz. Chociaż może wybrałbym stryczek. Krótko po ich wyjeździe stryj, człowiek przyzwoity, umarł i Renuś, acz w tym momencie nieobecny, to jednak odziedziczył około piętnastu milionów w tutejszej walucie i trzy firmy w średnim stanie. Mógł owocować z wysiłkiem lub też więdnąć w dobrobycie, wybrał to pierwsze, niewątpliwie również pod wpływem Miziutka. Mienie podobno zaczyna ostro dopływać, chociaż nie, źle mówię, słowo „podobno” można usunąć.

Kontakty z ludźmi zostały zerwane, dla objęcia spadku przyjechał Miziutek z plenipotencją. Baby twierdzą, że ona ukrywa Renusia, żeby jej go nikt nie poderwał, bo nie wierzą w nagły zanik skłonności rozrywkowych. Z niechęcią to powtarzam i przez ostatnie kilka godzin poświęcałem się wręcz nad siły, więc proszę więcej ode mnie nie wymagać. Nazwiska prawników i tak dalej przesłałem Grzegorzowi faxem. To wszystko. Teraz możesz coś powiedzieć.

Ciężko mi przyszło skorzystać z zezwolenia, ponieważ ogłuszyło mnie i odebrało mi mowę. Przemogłam się.

– Dziękuję, Andrzejku – powiedziałam ciepło. – Serdeczne ucałowania.

– Chyba pomyślę nad tym stryczkiem – odparł Andrzej jakby z lekkim zdziwieniem i wyłączył się.

Długą chwilę siedziałam nieruchomo, starając się odzyskać nieco równowagi. Boże jedyny, Andrzej znikł z horyzontu ćwierć wieku temu, lubiłam go bardzo i doskonale rozumiałam, chciał pracować jak człowiek, a nie jak przydeptane bydlę. Jeszcze na studiach i we wspólnym biurze unikał mnie jak ognia, czemu trudno się dziwić, bo byłam wówczas agresywna i nietaktowna, Andrzeja zaś te cechy dziabały ostrym szydłem. Nie, nie leciałam na niego nigdy, lubiłam go jak człowieka, a nie jak mężczyznę, aczkolwiek wyglądem zewnętrznym w pełni zaspokajał moje poczucie estetyki. Miał jakieś trudne przypadłości w życiu prywatnym i odsunął się od znajomej ludzkości, ukrywając swój adres i numer telefonu między innymi przede mną. Fakt, że się teraz przełamał, wręcz mnie roztkliwił.

Z czułością popatrzyłam na głowę pod obrusem, uświadomiłam sobie, na co patrzę, i szarpnęło mną tak, że równowaga wróciła mi sama prawie w całości. Tylko po to, żeby za chwilę znów się zachwiać. Libasz…! Renuś…! Renuś Libasz…!!!. Jaki znowu Renuś, Ireneusz. Wszystko we mnie, z umysłem na czele, doznało wstrząsu potężnego.


* * *

Interesy. Wielki biznes. Szlag ciężki żeby go trafił, jakieś coś, obce mojej duszy. Wielki kant.

Gdyby chociaż chodziło o zwyczajną giełdę! Początki giełdziarstwa były mi doskonale znane, dalszy ciąg już mniej, ale też miałam o nim pojęcie. Rozumiałam nawet machinacje oszukańcze, sztuczne hossy i bessy, gdybym była bogata, być może, sama umiałabym je powodować. To jednakże, co nastąpiło w moim ojczystym kraju, przekraczało możliwości jednostki mniej więcej normalnej, przynajmniej z punktu widzenia prawa i elementarnej ludzkiej uczciwości.

Kilka osób usiłowało mi wytłumaczyć, na czym polega działalność wykorzystująca luki prawne naszego kodeksu. Dawano mi także do zrozumienia, kto bierze łapówki i jaką korzyść dawca łapówek osiąga. Gdzieś w połowę wyjaśnień przestawałam słuchać, a jeśli nawet dźwięk wpadał mi w ucho, treść umykała uwadze. Pożałowałam tego teraz z całego serca.

Gdybym zdołała słuchać i rozumieć, tego całego cholernego Libasza miałabym obecnie w małym palcu. Nic z tego, słyszeć słyszałam, głuchota mnie nie dotknęła, ale opór szarych komórek, o ile została we mnie jeszcze bodaj z jedna, nie dał się zwalczyć.

Pozostał instynkt, zgoła zwierzęcy, który wyraźnie mówił, że facet idzie podstępnym przebojem… Zaraz, czy to nie sprzeczność, albo przebojem, albo podstępnie, a jednak nie, zgadza się, taki cichy taran. Nie warczy. Chce osiągnąć coś dużego…

Gdyby nie dotyczyło to koni bezpośrednio, zapewne nie zwróciłabym uwagi.

Dotyczyło jednak, klepnęło, można powiedzieć, w lśniący zad, spętało te cudowne, sprężyste nogi, objawiło się na torze. Zdenerwowało mnie. Tylko dlatego uczepiłam się jawnych kantów, które przekraczały już ludzkie pojęcie…

Za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie i od kogo to słyszałam, może czytałam, może widziałam… Był jakiś konkurs rysunków dziecięcych, jedno dziecko narysowało most, widać było, że to most, dziecko miało zdolności rysunkowe. Po moście toczyło się coś, jakby kłąb kłaków. Na pytanie, co obrazek przedstawia, dziecko odpowiedziało: „Przechodzi ludzkie pojęcie”…

Kłąb kłaków tkwił mi przed oczami, zasłaniając wszechświat.

Do głowy mi nie przyszło, że, czepiając się zwyczajnych kantów wyścigowych, wtrącam się w wielki biznes. Delikatnie i stopniowo z mgły wyłonił się Libasz. Podobno mu zaszkodziłam, podobno zahaczyły o niego moje lekkomyślne awantury, podobno ktoś tam się przestraszył. Wielkie mecyje, przestraszeni powinni być wszyscy hochsztaplerzy, zbijanie forsy wymaga wysiłku i niekoniecznie tym wysiłkiem jest machanie łopatą.

Ponownie, mając już nieco więcej danych, spróbowałam przestawić się na tę drugą stronę. Załóżmy, że to ja jestem utalentowanym aferzystą…

Wyciągnęłam z lodówki puszkę zimnego piwa, usiadłam w fotelu, zapaliłam papierosa i zagapiłam się w okno. Podstawę całej kołomyi stanowiła Helena Wystrasz. Robię wielkie kanty. Moja sprzątaczka, czy może gosposia, połapała się… Bzdura, gdzie ona się mogła połapać w tych skomplikowanych geszeftach! Musiałam zrobić coś grubszego i prostszego, zabiłam kogoś, ona to wykryła, jakimś sposobem dała mi do zrozumienia, że wie o mojej zbrodni, stała się dla mnie niebezpieczna. Zdecydowałam się wobec tego też ją zamordować, ona zaś uciekła. Złapałam ją. Wyjawiła mi, że już zdążyła wplątać w ten cały pasztet następną osobę, osoba naraziła mi się wcześniej, nie mam pojęcia, ile wie, ale wolałabym jej zamknąć gębę. Też ją utłukę? Nie przesadzajmy, ile tych morderstw będę w końcu musiała popełnić?! Nie utłukę zatem, tylko przestraszę. Pozbędę się jej, narobię kłopotów, niech się zajmie sobą, a nie mną. Zaraz, co ta Helena napisała…? Wszystko wiem i coś mam, ale sama nie wie, co wiem. Wobec tego byłoby dobrze zabrać mi to coś, co mam, pytanie, gdzie to mam, bo jeśli w domu, noga musi stanowić przypadek, trzyma mnie w tym domu, zamiast z niego usunąć, zmiłuj się Panie, jedno kłóci się z drugim…

Zrezygnowałam z roli hochsztaplera, wyraźnie czując, że od konstruktywnego myślenia dostaję zwyczajnej kołowacizny. Dałam spokój aferze i postanowiłam wrócić do niej jutro. Albo pojutrze. Albo kiedykolwiek, jak już przestanę być kompletnie ogłuszona i przywyknę do aktualnego stanu posiadania. Dotychczas użerałam się z jedną głową, własną, teraz mam dwie…

Na dobrą sprawę te dwie głowy stanowiły główną przyczynę mojego otumanienia…


* * *

– Może nareszcie coś nam zacznie sprzyjać – powiedział Grzegorz nazajutrz przed południem. – Znalazłem doskok do tego waszego cudotwórcy. Mam jechać do niego i nakłonić go do przyjazdu. Tyle jeszcze przyzwoitości we mnie zostało, że będę się starał, dostałem na to trzy dni wolne i lecę pojutrze.

– I słusznie – pochwaliłam, bo w tych wszystkich rozmowach telefonicznych zdążyłam zamienić z ludźmi parę słów na tematy niewinne. – On jeździ i uzdrawia głównie koronowane głowy. Zwykłych ludzi też leczy, podobno skutecznie, tyle że trudno się do niego dostać.

– Dobra, zostawmy go na razie, musimy się umówić. Byłoby chyba lepiej, żebym nie przychodził do ciebie, spotkajmy się tam, gdzie będę mieszkał. Willa mojego kumpla w Konstancinie, stoi pusta, bo kumpel z żoną jest akurat tu. Zjawimy się tam równocześnie, przylatuję o wpół do dwunastej, w tym Konstancinie mogę być…

– O wpół do pierwszej – podpowiedziałam.

– Niech będzie. Co ty na to?

Nie miałam zastrzeżeń.

– Tu się dużo wykryło – zauważyłam. – To rzeczywiście Renuś straszy mnie głowami, a poza tym podobno kombinuje z Nowakowskim…

– Z Nowakowskim? Czekaj, to była taka jawna szuja z UB, za plecami miał Sprzęgieła…

Zamilkł i przez chwilę myślał.

– Za dużo gadania na telefon – zadecydował wreszcie. – Wytrzymamy chyba do pojutrza? Zaraz, podam ci adres…

Odłożyłam słuchawkę i zastanowiłam się, co powinnam teraz zrobić. No jak to co, głowę oczywiście… Nie, to nie dziś, głowę jutro.

Prawie trudno mi było uwierzyć w przyjazd Grzegorza. Usiadłam na chwilę spokojnie, usiłując przystosować się jakoś do sytuacji, za dużo rozrywek gromadziło mi się na kupie, jeszcze nie przyszłam do siebie po informacji, że ten cały Libasz, któremu spaskudziłam interes, to właśnie Renuś. Interesu nadal nie rozumiałam kompletnie, ale potężne kanty w nim aż biły w oczy, widział je każdy, tyle że nikt nie reagował, górna warstwa ochronna była nie do przebicia. Mógł sobie Renuś robić, co chciał, tak samo jak inni aferzyści, bezkarność miał zapewnioną. Czepianie się mnie stanowiło zatem idiotyzm i musiało w nim tkwić coś więcej niż podejrzany biznes. Może Miziutek zwariował…? Tu Renuś z Miziutkiem, tu noga, tu dwie głowy, jedna na karku, a druga w holu, tu Grzegorz… Stanowczo wolałabym Grzegorza w spokojniejszej atmosferze!

Przebijał moje wszystkie próby myślenia. Nim byłam zajęta, a nie tą całą obłąkaną imprezą. Jakoś przecież powinnam wyglądać, do licha, no, jedno, co mi odpadło, to strój.

Żadnych pończoch z pewnością nie włożę, prowadzić samochód w klapkach można tylko boso, na pończochach klapki się ślizgają, a jedyne obuwie dla parszywej nogi to właśnie te paryskie klapki. Wszystkie pozostałe pantofle urażały mnie akurat w złamane miejsce, czysty niefart, gdybym chociaż obcasy miała, Grzegorz lubił wysokie obcasy…

Oderwałam się od marzeń o wytwornym obuwiu, bo zadzwonił ksiądz proboszcz.

– Ksiądz wikary czuje się lepiej – powiedział. – Jutro będzie można z nim porozmawiać. Bardzo nieprzyjemna i skomplikowana sprawa, wahamy się obaj, ale może mogłaby pani przyjechać?

– Niech szlag trafi moją nogę – odparłam bez wahania. – Poza wszystkim, uważam, że mi się poprawia. Oczywiście, że przyjadę. O której?

– Tak na czwartą. Żeby pani nie musiała dużo chodzić, umówmy się przed szpitalem. Wie pani, gdzie to jest?

– Wiem. Trafię.

– O czwartej godzinie będę na panią czekał przy wejściu. Tam jest miejsce do parkowania i chodnik dosyć równy…

Pomyślałam, że ten proboszcz to wyjątkowo przyzwoity człowiek. O niczym nie zapomniał, potrzeby mojej kretyńskiej nogi także wziął pod uwagę. Za skarby świata nie zrobię mu żadnego świństwa!

Odłożyłam słuchawkę, wzrokiem zahaczyłam o dekorację w holu i nagle podjęłam męską decyzję. Postanowiłam tę upiorną głowę wyrzucić do piwnicy. Nie zaraz, rzecz jasna, i nie osobiście, nie udźwignę jej i w żaden sposób nie zejdę z nią po schodach, ale zaproszę kogoś silnego albo może namówię sąsiada. Nie będzie mnie tu straszył ten koszmar!

Własną głowę zaplanowałam na jutrzejszy wieczór. Gdybym umyła ją wcześniej, przed wyjazdem do Grójca, mur beton zacząłby padać deszcz. Mój pech do włosów zawierał w sobie także przeciwności atmosferyczne i prawie mogłabym sama regulować pogodę za pomocą zabiegów fryzjerskich. Miałam już pod tym względem ogromne doświadczenie i nie żywiłam złudzeń.

Za pięć czwarta znalazłam się przed wejściem do grójeckiego szpitala. Ksiądz proboszcz już czekał.

– Ksiądz wikary przytomność odzyskał całkowicie już przedwczoraj – powiadomił mnie w drodze na oddział – ale jednak, przeżywszy wstrząs, może zdradzić pewne nieopanowanie. Ze względu na osoby zagrożone… Obliguję panią, a mam wrażenie, że mogę pani zaufać, do umiaru. Pani przecież jest wierząca?

Zdaje się, że wzruszyłam ramionami, co niekoniecznie stanowiło grzeczność.

– No pewnie. Ateizm uważam za kretyństwo. Jedno, o czym jestem głęboko przekonana, to fakt inteligencji Pana Boga, który wszystko potrafi zrozumieć.

– Interesujący pogląd… – mruknął proboszcz.

Zatrzymałam się nagle.

– Wykładnikiem inteligencji jest, między innymi, poczucie humoru – powiedziałam stanowczo. – Jeżeli ksiądz chciałby twierdzić, że Pan Bóg nie ma poczucia humoru…

Proboszcz pociągnął mnie dalej i zaczął się śmiać.

– Możliwe, że pani sama mogłaby rozweselić Pana Boga. No nic, w tej atmosferze zapewne ksiądz wikary łatwiej zbierze myśli.

Ksiądz wikary w zbieraniu myśli nie miał już żadnych trudności, brakowało mu tylko sił fizycznych. Denerwował się jednak tak bardzo, że, zdaniem lekarzy, mogło mu to zaszkodzić bardziej niż odrobina wysiłku. Upierał się przy rozmowie.

– Rozważyłem – powiedział zdecydowanie, aczkolwiek głosem nieco słabym.

– Moja świętej pamięci penitentka była świadkiem dziwnych wydarzeń, ale dopiero ostatnio zdała sobie sprawę, że chodziło o zabójstwo. Bała się o siebie, bo nie umiała ukryć swojej wiedzy. Czyniła nieudolne wysiłki. Sprawy jej ducha i sumienia pozostawmy Bogu, ja sam… wyciągnąłem własny wniosek. Człowiek, który zabił drugiego człowieka, żyje teraz pod jego nazwiskiem i nie zawaha się przed zabiciem każdego, kto mógłby to ujawnić. Możliwe, że pani posiada dowody…

Nieco mnie ksiądz oszołomił, ale usiłowałam myśleć.

– Nic o tym nie wiem – wyrwało mi się. – Jakie dowody, na litość boską?!

– Zapewne dokumenty. Przestępca ostrzega panią. Chce panią uciszyć, nie zabijając, żeby nie wywołać zbytniego zamieszania. Tak ja to rozumiem. Pani za dużo wie. Drugą osobą zagrożoną jest przyjaciółka penitentki…

Przerwałam, żeby się ksiądz wikary niepotrzebnie nie męczył.

– Nie chcę księdzu przyczyniać zgryzoty, więc od razu powiem, że ta przyjaciółka imieniem Judyta uciekła i już jej chyba nic nie grozi. W ostatniej chwili ostrzegła mnie przez telefon.

– Dzięki Bogu!

– Ja zaś już teraz mnóstwo wiem… No, nie tyle wiem, ile zaczynam się domyślać.

Nie mam, co prawda, bladego pojęcia, kto kogo zabił i dlaczego, ale afera istnieje, jedna z licznych. Fakt, sama ją rozgłosiłam, a od przedwczoraj znam nawet nazwisko aferzysty…

– Może je pani wymienić?

– Ireneusz Libasz.

Ksiądz wikary nagle zamknął oczy i twarz mu znieruchomiała. Przestraszyłam się, ale zaraz uniósł powieki i obaj z proboszczem popatrzyli na siebie wzrokiem bez wyrazu. Milczeli. Tknęło mnie i zaczęłam coś węszyć.

– Mówić dalej?

– Tak. Bardzo proszę.

– Możliwe, że im trochę zaszkodziłam, ale chyba nie bardzo. Kretyństwem zupełnym było ostrzegać mnie głowami, kto, na Boga, nie zareaguje w obliczu tru…

Omal nie rąbnęłam „trupiego łba”, bo się trochę zdenerwowałam, sformułowanie może nie najszczęśliwsze pod każdym względem. Ugryzłam się w język.

– Ludzkich szczątków – skorygowałam. – Z drugiej strony jednakże nie byli pewni, co ta Helena do mnie powiedziała i napisała, mieli nadzieję, że się przestraszę. Więc w zasadzie wszystko rozumiem, mnóstwo wiem i nic mi z tego.

Proboszcz z wikarym znów się porozumieli wzrokiem. Jakieś sedno rzeczy w tej zbrodniczej imprezie musiało stanowe tajemnicę spowiedzi i nie mogli mi go wyjawić.

Powinnam odgadnąć je sama.

Zaczęłam głośno myśleć.

– Renuś przez posły rąbnął stryja dla spadku – powiedziałam na chybił-trafił. – Albo pierwszego męża swojej żony. Nie pasuje to do niego. Kombinuje z byłym ubowcem, też dziwne, to jego chcą wykończyć, żeby ciągnąć zyski, bo on za głupi.

Kochająca małżonka w pełni aprobuje… nie, niemożliwe, na Nowakowskiego polecieć nie mogła, są granice… Ktoś trzeci tam się plącze, a Nowakowski może robić za szantażystę…

Obaj księża słuchali z uwagą, nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie zauważyłam nawet, że wymieniam imiona i nazwiska, które wcale nie musiały padać przy spowiedzi. Jakiś błysk w samej głębi oka księdza wikarego powiedział mi, że jestem na dobrej drodze.

Z pewnością ksiądz wikary z tego błysku nie zdawał sobie sprawy, bo opuściłby powieki. Zastanowiłam się.

– Wezmę to wszystko pod uwagę – obiecałam. – Pogadam z normalnymi ludźmi.

Uciec, nigdzie nie ucieknę, bo nie mogę jeszcze chodzić po nierównym gruncie, ale zachowam ostrożność i wtrącanie się jawne nieco pohamuję. Zadzwonię do policji, może mnie zaczną pilnować, z nadzieją, że stanowię przynętę…

I równocześnie już zaczęłam planować na bieżąco. Zadzwonię, akurat, już się rozpędziłam, jutro przyjeżdża Grzegorz, tylko mi tego brakuje, żeby się za mną pętali. Za trzy dni owszem, po jego wyjeździe. No dobrze, mogę zakładać łańcuch u drzwi…

– Byłoby może wskazane, żeby pani pomyślała o troszeczkę dawniejszych czasach – podsunął zachęcająco ksiądz proboszcz. – I o tych jakichś dokumentach, o które jest pani podejrzewana. Zdarza się, że czasem ktoś sam nie wie, co ma…

Obrzęchana czarna teczka… Zmiłuj się Panie, nie przystąpię teraz przecież do przeszukiwań piwnicy! Końskich sił do tego potrzeba i ze stu zdrowych nóg! Jeśli przypuszczenia, tak Grzegorza, jak i glin, są słuszne i rzeczywiście dostałam rykoszetem z broni palnej, złoczyńcy wiedzieli, co robią. Znaleźli na mnie niezły sposób.

– Ja już więcej nie mogę powiedzieć – oznajmił ksiądz wikary słabo i żałośnie.

– Sam chciałeś, synu – wytknął mu ksiądz proboszcz bardzo łagodnie. – Ale wystarczy, pani ma już o tym wszystkim jakieś pojęcie? Zdoła pani uniknąć nieszczęścia…

– A, właśnie! – przypomniałam sobie nagle. – Ta Judyta, przyjaciółka, powiedziała, że wysłała list do mnie. Może z niego dowiem się jeszcze więcej.

Wyglądało na to, że informacją o liście sprawiłam wikaremu ulgę niewymowną.

Odetchnął głęboko i popatrzył na proboszcza, który też się wyraźnie ucieszył.

– Miejmy wielką nadzieję, że nie musiała w nim niczego ukrywać!

Podziękowałam księdzu wikaremu i zgodziłam się wyjść.

Wykluczywszy chwilowo kontakt z policją i nie przewidując już żadnych obowiązków na dziś, pozwoliłam sobie na pewien luz. Przerzuciłam się na doznania całkiem prywatne.

Moje myślenie z miejsca poszło dwutorowo. Jeden tor ściśle dotyczył Grzegorza, bo w rozmowach telefonicznych przeoczyłam drobnostkę, mianowicie komunikację.

Czym on przyjedzie z tego lotniska? Mafią? Mafia ciągle tam stoi, miliony bierze za każdy kurs, zapomniałam go o tym uprzedzić. A nawet gdybym pamiętała, to i co z tego, autobusem przecież jechał nie będzie, a prawda, mogłam mu zamówić radio-taxi, sam sobie mógł zamówić. Teraz już za późno, nie zdołam się z nim porozumieć, ale może mu przyjdzie do głowy pożyczyć samochód, tam jest wypożyczalnia…

Drugi tor, rzecz jasna, rzucił mi się na głowę. Uczesanie…!!! Wreszcie należało potraktować sprawę poważnie, fryzjer czy kraa…? Dziś czy jutro rano…? Do dwunastej bym zdążyła, świeżutkie, prosto od krowy, fryzjerskie trzech dni nie wytrzyma, tylko ta noga cholerna… W paryskim hotelu było mi łatwiej, umywalka na odpowiedniej wysokości, u siebie zapewne wlecę głową do wanny. Niby można prysznicem, ale brakuje mi trzeciej ręki. Diabli nadali…

Znając życie, zdecydowałam się jednakże na dziś. Zależy mi specjalnie, zatem jutro rano może się na przykład okazać, że nie ma wody. Coś tam robią i zamknęli na trzy godziny, akurat te, decydujące dla mnie. U fryzjera będzie kolejka, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają i tak dalej. O nie, żadnych głupich lekkomyślności, tylko dziś!

Z serca pożałowałam pończoch, niechby już miał, skoro lubi. No tak, gdybym została jego żoną, garderoba zatrułaby mi życie… Ale może bym się zdołała przyzwyczaić, przyzwyczajenie jest drugą naturą, w końcu kiedyś bywałam elegancka nawet w najdzikszy upał. Jednak spróbuję klapek na wysokim obcasie, sprawdzę od razu…

W obliczu takich problemów nic więcej już się we mnie nie mieściło. W nosie miałam Renusia, Miziutka, zbrodnie, afery, policję, cały ten konglomerat odsuwając w przyszłość. Niech mi teraz nie trują, zajęta jestem.

Dojechałam do domu, wysiadłam, weszłam na parter i ni z tego, ni z owego, zamiast iść dalej po schodach do góry, wyszłam na drugą stronę budynku.

Fryzjer znajdował się na zapleczu. Na tych pięciu parterowych schodkach przyszło mi na myśl, że mogę umyć ten piekielny czerep u fryzjera dzisiaj, a jutro rano tylko poprawić. Rozpylić Vittel w sprayu, wysuszyć na elektrycznej lokówce i lepiej się będzie trzymało, niż normalne uczesanie, a woda sobie może być albo nie być. Uniknę przy tym nocnych katuszy.

W ten sposób głowa uratowała mi życie, a co najmniej zdrowie.

Żadnego wybuchu nie usłyszałam, u fryzjera grało radio. Sąsiedzi również zachowali umiar, podzwonili do drzwi i powęszyli pod nimi, podejrzewając gaz, ale nic nie śmierdziało, więc dali spokój. Głupio, bo mogłam leżeć w środku nie dobita, nie leżałam jednak i byłam im później szczerze wdzięczna, że nie zdewastowali mi ani drzwi, ani zamka.

Nie czekali nawet na mnie na schodach, bez żadnych złych przeczuć zatem dotarłam do własnych drzwi, przekręciłam klucz, nacisnęłam klamkę i weszłam do holu, odruchowo prztykając kontaktem. Światło się nie zapaliło. Zdążyłam pomyśleć, że nawaliła żarówka, uczyniłam krok, wlazłam na coś lewą nogą, zaklęłam bardzo porządnie i znieruchomiałam.

Nie było ciemno. Na zewnątrz jeszcze dzień biały, a wszystkie drzwi z holu miałam oszklone, padało przez nie światło dostateczne, żebym uświadomiła sobie, co widzę.

Dość długo stałam, przyglądając się wnętrzu, i powolutku ogarniał mnie podziw.

Co w tym holu wybuchło, rzecz jasna nie miałam pojęcia. Pewno bomba. Raczej nieduża, bo nawet nie powyrywała drzwi z zawiasów i nie przeniosła impetu do innych pomieszczeń. Za to sam hol wyglądał dziwnie, kwadratowy był, różne szczątki upstrzyły go symetrycznie, głowa Heleny, w drobnych kawałkach, poniewierała się wszędzie, na jej fragment właśnie wlazłam. Wieszak częściowo zleciał, a częściowo wbił się w ścianę, okruchy rozbitego żyrandola dekorowały głównie podłogę, stolik i dwa krzesła nie nadawały się do żadnego użytku, chyba że do kominka. Ucieszyłam się, że nigdy nie trzymałam w holu na przykład telefonu, też by się rozleciał. Pod kuchennymi drzwiami ujrzałam poszarpaną parasolkę.

Najmniej ucierpiał obrus, wisiał na klamce drzwi do łazienki. Buty też prawie ocalały, stały w niskiej szafce, połamane drzwiczki szafki wpadły do wnętrza i zdemolowały nieco tylko jedną parę, pozostałe poprzewracały się i ugniotły, ale bez wielkiej szkody dla zdrowia. Za to w strzępy poszła stara, nieprzemakalna kurtka z ortalionu, która i tak już wyglądała okropnie, ale wciąż mi było szkoda wyrzucić ją definitywnie. Teraz wreszcie mogłam pozbyć się jej z czystym sumieniem. Dostrzegłam w tej ruinie elementy pocieszające.

Przestałam podziwiać widoki, odnalazłam miękkie ranne pantofle, każdy w innym miejscu, prawie nie uszkodzone, wytrząsnęłam z nich tynk, zmieniłam obuwie i udałam się na zwiedzanie reszty pomieszczeń. Poza drobinami szkła, które poleciało najdalej, nie ujrzałam w nich nic ciekawego, eksplozja nie miała wielkich ambicji, poprzestała na dewastacji holu.

Ktoś zadzwonił do drzwi, uchyliłam je, nie otwierając szeroko. Okazało się, że sąsiad.

Wyraził niepokój i zaciekawienie, coś chyba u mnie wybuchło, wszyscy słyszeli, co to było?

– Kineskop – odparłam smutnie, bo prawdy mówić nie zamierzałam, a żadnego innego łgarstwa nie zdążyłam wymyślić. – I to w dodatku nie mój, znajomy zostawił, żeby z nim nie latać po mieście. Był chyba uszkodzony. Miałam zamiar wynieść go do piwnicy, ale ciągle zapominałam, może to i lepiej.

– Do piwnicy! – podchwycił sąsiad z rozgoryczeniem. – Jak to, jeszcze się pani nie włamali?

– Gdzie? Do piwnicy? Kto?!

– Nie wiem. Złodzieje chyba? Do mnie się włamali już dwa razy. Raz, muszę przyznać, nawet dość kulturalnie, ale drugi raz na chama. Ja tam zrobiłem sobie warsztat, nic nie ukradli, to mnie dziwi, za to poprzewracali wszystko. Jak trąba powietrzna, jakby ktoś czegoś szukał w ataku furii. Bili się czy co?

Zainteresowałam się z uprzejmości.

– Dawno to było?

– A skąd! Parę tygodni…

Złożyłam mu wyrazy współczucia. Co do mojej piwnicy, mogli się tam włamać nawet dwadzieścia razy, nie miałabym o tym pojęcia. Jeszcze raz zapewniłam, że nic wielkiego się nie stało, i sąsiad poszedł. Postanowiłam trochę pomyśleć. Zrobiłam herbatę i usiadłam w kuchni.

Gliny. W pierwszej kolejności powinnam ich zawiadomić. Żywa jestem, drzwi mam zamknięte, mogą uznać, że nikt ich nie goni, i zamówić się na jutro. Nie wyjdę z tego ulgowo, zatrują mi albo nawet uniemożliwią spotkanie z Grzegorzem, jeszcze czego…! Gdybym była ministrem, wicepremierem, prezesem spółki akcyjnej, właścicielem banku czy też innym przestępcą na wysokim szczeblu, albo chociażby tym parszywym Renusiem, mogłabym liczyć na duże względy. Dom niechby nawet cały wyleciał w powietrze, ja bym swobodnie pojechała na polowanie do Białowieży, ale jako zwyczajna jednostka, nic z tego, zostanę przyduszona. Gdybym miała pewność, że przyjadą dzisiaj, od razu…

Nad glinami postanowiłam jeszcze się zastanowić.

Jak to się mogło stać…? Podrzucili mi chyba coś, sama tego nie przyniosłam, ostatnio unikam dźwigania ciężarów. Drzwi otworzyli wytrychem, żadna sztuka, nie ma na świecie takiego zamka, którego porządny fachowiec nie otworzy. I co dalej? Nie zgadnę, nie znam się na bombach, tyle wiem na ten temat, ile na filmach widywałam, a jeśli nawet oprócz tego jeszcze trochę, do niczego mi się to chwilowo nie przydaje.

Zgniewało mnie nagle. Dlaczego ja mam się z tym szarpać umysłowo, od czego jest policja?! W mgnieniu oka wymyśliłam dla nich argument, jutro rano przyjdzie moja sprzątaczka i nie strzyma, żeby natychmiast nie zrobić porządku, a oni lubią wszak miejsca przestępstwa ludzką ręką nie tknięte. Że ja nie tknęłam i nie tknę, to pewne, i charakter mnie od tego odrzuca, i noga, mają zatem rzadką okazję, byle szybko. Na jutro wykombinuję sobie wizytę u ortopedy, nie, u kardiologa, na serce umarłam, ujrzawszy mój hol. Mogło mi przecież coś takiego zaszkodzić…?

Kapitana Borkowskiego złapałam od pierwszego kopa.

– Zaraz u pani będziemy – zadecydował energicznie. – Proszę niczego nie ruszać!

Już się rozpędziłam…

W pół godziny później siedziałam z nim w pokoju, a ekipie trzeszczał pod nogami cały mój tynk, wymieszany z miałem szklanym. Kapitan symulował opanowanie, był jednakże zdenerwowany. Na razie jeszcze nie wiedziałam dlaczego, ale przyczyna rychło wyszła na jaw.

Nie krępując się specjalnie moją obecnością, ekspert od tych rzeczy zakomunikował nam suchym głosem, że ładunek wybuchowy znajdował się w gipsie. Zdetonowany został zdalaczynnie. Nie zabiłby mnie, nawet gdybym znajdowała się w środku, chyba że jakimś zupełnie wyjątkowym przypadkiem: Siła wybuchu tak została obliczona, żeby mnie tylko poraniło rzetelnie, niekoniecznie na śmierć. Zapewne miało to brzmieć pocieszająco.

Kapitan, acz glina, posiadał cechy ludzkie, nie wytrzymał, wyrwało mu się.

– W tej cholernej głowie – powiedział, tak jakby przez zaciśnięte zęby, widać mu było skurcz mięśni na policzkach. – Nie daruję sobie… Należało ją zabrać. Jak to się mogło stać, zaraz, niech pomyślę…

Prawie zgadłam już sama, ale czekałam, co powie.

– Od przyniesienia tej głowy jak często wychodziła pani z domu? – spytał po chwili, już całkiem opanowany.

– Wcale. Dopiero dzisiaj.

– No tak. To już rozumiem.

– Ja też…

Uzgodniliśmy poglądy. Oczywiście, gdybym chciała załatwić pojedynczą osobę ściśle wyliczoną eksplozją, najlepiej dokonać tego w zamkniętej przestrzeni, możliwie pustej.

W pokojach mogą przeszkodzić rozmaite meble, osoba akurat utkwi w łazience albo w jakim kącie, a w moim holu wieszak, szafeczka, stolik, dwa krzesła i głowa Heleny pod obrusem. Nawet lustra nie było, dopiero zamierzałam kupić tremo z półeczką, dobrze, że nie zdążyłam.

– Pewność, że znajdzie się pani w przedpokoju, można mieć tylko w chwili pani powrotu do domu – rzekł kapitan stanowczo. – Zatem, wyczekali takiej chwili…

– Jasne. Musieli mnie pilnować, skąd inaczej mieli wiedzieć, kiedy wrócę, a nie o parasolkę im przecież chodziło, musieli widzieć, jak wysiadłam i weszłam do bramy, wyliczyli sobie, jak długo będę szła po schodach, zaraz, kawałki schodów widać z zewnątrz przez okno, wchodzącą osobę widać również, no, nie w całości, fragmentami, ale jeśli nikt nie wchodzi, schody są puste… A otóż wcale nie były puste!

Przypomniałam sobie nagle. W chwili kiedy zdecydowałam się na tego fryzjera, od drugiej strony weszła do bramy sąsiadka z ciężkimi torbami i to ona wchodziła po schodach, a nie ja! Z ciężarami nie leciała galopem po trzy stopnie, tempem bezwiednie przystosowała się do mnie. Myśleli, że ja. Wyliczyli, kiedy dotrę do mieszkania, ona moje mieszkanie oczywiście ominęła i poszła wyżej, przyjęli jeszcze jakiś czas na gmeranie kluczem w zamku, na zamknięcie drzwi, po czym zdetonowali ładunek. Gdybym nie poszła do tego fryzjera, tylko od razu wróciła do domu, teraz leżałabym w miejscu znacznie mniej sympatycznym niż mój salon, pomijając to, że w salonie nie leżę.

Kostnica albo co najmniej szpital. Co za świństwo mi robią, Renuś z Miziutkiem!

– Ciekawe, skąd ten upór? – mruknął kapitan.

– Zasadniczą korzyść widzę w tym, że pozbyłam się drugiej głowy – powiadomiłam go jadowicie. – Mam nadzieję, że nie podrzucą mi trzeciej.

– Trzecią zabierzemy do siebie, nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Muszę panią przeprosić, chyba zlekceważyłem sprawę i jest to moja wina. Jak zareagowali sąsiedzi?

– Łagodnie i bez histerii – odparłam i znienacka, dopiero w tym momencie, uprzytomniłam sobie, co sąsiad do mnie mówił.

Sugestie księdza proboszcza i słowa sąsiada zbiegły mi się razem do tego stopnia, że nie zdołałam się powstrzymać. Słowa wybiegły ze mnie razem z błyskami w umyśle.

– O rany boskie, przecież ja się z nim zamieniłam na piwnice! Moja jest jego, a jego moja! Do niego się włamywali! To miało być do mnie.

– Niech pani to powie jakoś porządnie – poprosił kapitan z wielkim naciskiem.

Zdenerwowałam się i chyba przejęłam. Nie wybierałam się dzisiaj już nigdzie.

Wstałam z fotela, pokulałam do kuchni, przyniosłam różne napoje, w tym ten koniak cholerny, którego właściwie nigdy nie lubiłam, ale który dobrze robił na różne stresy.

Poza tym, musiałam pohamować spontaniczne gadanie, bo nie byłam pewna, czy chcę wyjawić wszystko.

O piwnicy zdecydowałam się powiedzieć.

– Od razu na samym początku zamieniliśmy się piwnicami. Jego była większa i bez okna, moja mniejsza, ale za to z oknem. On, ten sąsiad, chciał sobie tam zrobić warsztat hobbystyczny, lubi dłubać, na oknie mu zależało. Mnie nie, za to przydała mi się przestrzeń. Czatował na mnie z propozycją, zgodziłam się chętnie, dokonaliśmy zamiany w praktyce, ale nie przyszło nam do głowy, żeby pozmieniać także numery. W ten sposób jego piwnica ma numer mojego mieszkania i odwrotnie. Nikt o tym nie wie, bo co kogo obchodzi. Jeśli wymyślili sobie włamanie do mojej piwnicy, rzecz jasna, on ucierpiał…

– A do pani piwnicy, uważa pani, że po co się chcieli włamać?

– Po obrzęchaną, starą, czarną, plastykową teczkę – wyznałam smętnie.

No i teraz już, chciał nie chciał, musiałam powiedzieć mu więcej…


* * *

W okolicy końca muru wyścigowego dotarło do mnie w pełni, że znów jadę na spotkanie z mężczyzną życia.

Teraz wyglądało to już trochę inaczej. Wiedziałam, jak spojrzymy na siebie wzajemnie, pozbyłam się niektórych obaw, wróciły mi za to uczucia z dawnych lat. Były przyjemne i mocno zbliżone do upojenia.

Dopadłam go wreszcie po długim czasie, czy może on mnie dopadł, ganc pomada, dopadliśmy się wzajemnie. Istniała pomiędzy nami odległość, ale istniał także kontakt, pojawił się na nowo, trwał przez te wszystkie lata. Miałam go znów zobaczyć z bliska, dotknąć nawet, podzielić się całością doznań, coś tam znów mieliśmy wspólne, czort bierz, niechby nawet przestępstwo i tego parszywego Renusia. Miziutek, rozdzieliwszy nas niegdyś, teraz łączył ściśle w poglądach na siebie. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Grzegorz też chętnie by jej zrobił coś złego.

Przy dużej dozie uporu moglibyśmy się jeszcze skojarzyć. Wykluczone! Jego praca, moja praca, musielibyśmy się jej wyrzec, a co najmniej utrudnić straszliwie. Stanowiła jakąś najważniejszą część nas, równie dobrze moglibyśmy umrzeć od razu. Gdzie sens, gdzie logika, nie o to przecież chodziło. Gdyby ta jego żona… No nie, głupio tańczyć polkę na czyimś grobie, nawet nie miałam chęci źle jej życzyć. Na jej miejscu zrobiłabym to samo, kazałabym mu odczepić się ode mnie na wieki wieków. Kazała. Odczepił się.

I co jej z tego przyszło? Nie ma żadnego sensu walczyć z przeznaczeniem…

Wyjechałam z domu nieco wcześniej, bo zamierzałam zgubić obstawę w razie gdyby kapitan postanowił mnie pilnować. Ogólnie nie miałam nic przeciwko towarzystwu, ale przecież nie w tej chwili! Nie sprowadzę Grzegorzowi na kark całej warszawskiej policji, nawet jej drobna część, to też byłby niepożądany nadmiar.

Uciec obstawie można albo na licznych, źle widocznych skrzyżowaniach, rozwidleniach i zakrętach, albo w potężnym tłoku. Trasa do Piaseczna niczym takim nie dysponuje. Wykonałam zatem jedyny dostępny mi numer, wysoce naganny, mianowicie trzy razy przejechałam na czerwonym świetle, tuż przed nosem tych w poprzek. Nikt za mną nie mógł już tego powtórzyć, nie powodując katastrofy. Nikt też mnie nie naśladował, nie złapała mnie drogówka i w rezultacie nikt za mną nie jechał, a nie byłam w końcu przestępcą do tego stopnia groźnym, żeby marnować na mnie więcej niż dwa samochody. W ogóle najwyżej jeden. Na wszelki wypadek jednakże skręciłam do serwisu toyoty, gdzie stało zatrzęsienie pojazdów takich samych jak mój, i odczekałam dziesięć minut. Nikt za mną nie skręcił, nikt się nie zatrzymał, nikt nie udawał, że jedzie na Mysiadło. Znaczy, miałam spokój.

Znacznie później dowiedziałam się, że już przy tym pierwszym czerwonym świetle przestali mnie lubić i rozważali nawet ewentualność odebrania mi prawa jazdy, potem jednak machnęli ręką i czyhały już na mnie tylko radiowozy w Piasecznie. Nie dotarłam do nich.

Dojechałam na miejsce przed czasem i znalazłam podany mi przez Grzegorza adres.

Grzegorz nadjechał po kwadransie. Dobrze zgadłam, pożyczył samochód na lotnisku.

Przez ten kwadrans czekanie na niego wypełniło mnie już całkowicie i zdążyłam nawet dokonać licznych porównań. Boże mój, ileż razy w życiu tak się czekało na mężczyznę i jak różne były te czekania! W napięciu, w niepokoju, w błogiej pewności, w dzikich nerwach, w zaciętej furii, w nieprzytomnej panice, że coś mu się stało, ze śmiertelną urazą i wśród rozszalałych podejrzeń, w obawie, że się samej nie zdąży zrobić twarzy, spojrzeć w lustro, z niechęcią, niechby wcale nie przyszedł, na diabła mi to spotkanie, nie mam czasu na głupoty, we łzach i rozpaczy, a jak rzadko, jak okropnie rzadko w szczęściu niczym nie zmąconym…

Niekiedy należało nie czekać wcale. Miałam takiego, który spóźniał się specjalnie przeciwko mnie i z satysfakcją czyhał na awanturę. Zamiast w udręce zaciskać zęby i ze szkodliwym dla zdrowia wysiłkiem symulować opanowanie, trzeba było w ogóle oddalić się z umówionego miejsca, nawet gdyby wiązało się to z uciążliwym opuszczeniem własnego domu, nawet w nocy…! Mignęło mi w głowie, że w tamtych czasach nie było to łatwe, dokąd, u licha, miała pójść nocą samotna kobieta, jeśli nie chciała straszyć rodziny, znajomych i przyjaciół…? Na dworzec Główny…? Teraz byłoby łatwiej, można iść do byle którego kasyna i jeszcze mieć dodatkową rozrywkę…

Różnie mi przychodzili i różnie się spóźniali. Wszystkie kobiety świata doskonale wiedzą, ile kosztuje, po paru godzinach szaleństwa, powitać takiego cholernika radosnym uśmiechem i czułymi słowami: „Jak to dobrze, kochanie, że już jesteś!” Jak trudno jest zrobić słuszną awanturę, jeśli przedtem oczyma duszy widziało się jego zwłoki w kostnicy, a co gorsza, skąd można zdobyć pewność, że awantura jest słuszna…? Krzyż pański i skrzypce.

Tego wszystkiego, tajemniczym sposobem, Grzegorz mi zaoszczędził. Jak to w ogóle było możliwe? Zaklopsowany w żonie, w obliczu rozmaitych trudności życiowych, pogrążony w ukochanej pracy, może i spóźniał się czasem, ale jakoś inaczej. Nigdy nie czekałam na niego wśród koszmarnych doznań, jeśli w ogóle czekałam, to z przyjemnością. Co to było, fluidy…? Z wiatrem leciały…? Co to właściwie jest, te fluidy, przecież nie plazma, wyłażąca z gęby medium, a, może telepatia…? Bez znaczenia, istotne było to, że mogłam na niego nawet czekać, tak jak teraz…

Przekręciłam lusterko, z uwagą obejrzałam uczesanie i właśnie Grzegorz nadjechał.

Bramę otworzyć umiał, obydwoje wjechaliśmy do środka, na trawiasty parking. Na wdzięczne przejście po nieidealnie równym terenie ku alejce, na szczęście niezbyt daleko, cztery kroki, wykorzystałam chwilę, kiedy mocował się z licznymi kluczami do drzwi.

– Uprzedzili mnie, że górny zamek się zacina – powiedział melancholijne w moją stronę, nie oglądając się. – Mieli rację. Bardzo cię przepraszam.

– Nie szkodzi – odparłam szczerze. – Mili ludzie.

Zważywszy iż zdążyłam pogrążyć się we wspomnieniach, jego widok wydał mi się nagle nierealny. Jeszcze w Paryżu pół biedy, mógł istnieć naprawdę, ale tu…? Przez wszystkie minione lata tyle razy wyobrażałam go sobie, wymyślałam spotkanie, cholerne tango Noturno brzęczało mi w uszach, tyle razy traciłam wszelkie nadzieje i popadałam w rzewny smętek, że teraz ni z tego, ni z owego przestałam wierzyć własnym oczom. Podeszłam bliżej akurat, jak otworzył drzwi.

– Czy pozwolisz, że cię pomacam? – spytałam, zanim zdążyłam pomyśleć, co mówię.

– I wzajemnie – odparł natychmiast.

No tak. Zupełnie jak w dawnych czasach. Miejmy z głowy najważniejsze, żeby spokojnie zająć się czymś innym. Zdaje się, że nawet tych drzwi porządnie nie zamknął…

Grzegorz oglądał nieco później barek z napojami, a mój umysł, niegdyś zadziwiająco chłonny i wielofunkcyjny, co mu z czasem przeszło, jakby nagle odmłodniał.

Swobodnie ruszył w dwie strony równocześnie, jedna tkwiła w teraźniejszości, druga znów stanowiła gąszcz porównań. Mój pierwszy mąż na pomacanie zgodziłby się chętnie, kiedy jeszcze mnie kochał, potem zaprotestowałby ponuro i wzniosie. Drugi przez przekorę powiedziałby „nie” i wywołał duże piekło, trzeci zacząłby dociekać przyczyn tak niezwykłej chęci, po czym naukowo udowadniałby mi szkodliwość spontanicznych odruchów. Gdzie ci mężczyźni mają jakiś rozum i po cholerę oni mi w ogóle byli…? A, prawda, nie miałam Grzegorza…

– Tu podobno gdzieś blisko jest niezła knajpa – powiedział Grzegorz. – Później skoczymy na obiad, a teraz co pijemy?

– Coś bardzo łagodnego. Mamy do omówienia skomplikowane sprawy i będzie nam potrzebna pełna sprawność intelektu.

– Powiem ci szczerze, tylko fakt, że ty w tym tkwisz, pozwala mi wdać się w to dziwne bagno bez wielkiego stresu. Siedź, mnie działają obie nogi…

Przy maksymalnie delikatnym trunku, białym winie w dwóch trzecich dopełnionym wodą mineralną, przekazałam mu wszystkie zdobyte informacje, zarazem precyzując rozmaite wnioski. Największe wątpliwości budził sam Renuś jako taki, bo niechęć do mnie, po utrudnieniu im biznesu, mogłam łatwo zrozumieć, myśl o tajemniczych papierach również wydawała się uzasadniona, chęć wyciszenia Heleny świeciła własnym światłem, osoba Renusia jednakże nie pasowała do tego wszystkiego. Znać go, co prawda, nie znałam, ale obiło mi się o uszy, że do roli porządnego hochsztaplera i aferzysty nadawał się jak zdechła koza do złoconej karety. Może i był zakamieniałym zbrodniarzem, co umknęło powszechnej uwadze i wszelkim plotkom, a może zmienił mu się charakter, niemniej błysk w oku księdza wikarego…

– Otóż powiem ci, że coś mi z nim nie gra zgoła przeraźliwie – kontynuowałam sprawozdanie. – Rozumiem, że kombinuje z Nowakowskim, co zapewne ma swój wpływ, ale znowu Nowakowski takim orłem nigdy nie był. Zwykła wesz. Zaczynam nabierać przekonania, że to nie on kogoś zabił, tylko jego zabito, rozumiesz, jak z tym zegarkiem. Ale czy ja wiem, a może Renuś jest po prostu ofiarą Miziutka? Ona bystra dziewczyna, czego z twarzy nie widać…

– Na mnie kolej – przerwał Grzegorz. – Majątek zapłacę za rozmowy telefoniczne, które udało mi się odbyć. Po kolei. Stryj odpada, Renuś go nie trzasnął, bo go już nie było. Od chwili kiedy wyruszył z powrotem do Polski po trzydziestu latach, nikt go na oczy nie wdział. Między kontynentami krążył tylko Miziutek, z upoważnieniem na wszystko. Na Renusia nadział się tu raz jeden kumpel z dawnych czasów, chyba go nie znałaś, Władzio Jagiełko niejaki…

– Znałam. Władzio był dystrakt.

– Ale z Renusiem studiował. W jednej grupie. Twierdzi, że rozpoznał go z łatwością, bo Renuś wrócił do dawnej twarzy, na nowo zapuścił uwłosienie na pysku.

Charakterologicznie natomiast zmienił się bardzo, kiedyś był gadatliwy, teraz przeciwnie, kiedyś sympatyczny, teraz odpychający i tak dalej. Miziutek bez zmian, jeśli nie liczyć nadgryzienia zębem czasu. Z dawnych znajomych nie kontaktują się z nikim, jakby ich nie było. I teraz powiem ci, nawet ryzykując, że robię z siebie idiotę, że wcale nie jestem pewien, czy Renuś to jest naprawdę Renuś.

Ucieszyłam się, że powiedział to pierwszy.

– A otóż właśnie taka myśl zalęgła się we mnie obok łóżka księdza wikarego.

Złoczyńcą jest Ireneusz Libasz, ja to wymyśliłam, a księża zamienili się w kamień. Nie jest. To nie on. Znaczy, jakby co, idiotyzm uprawiamy wspólnie.

– Chętnie pouprawiam wspólnie z tobą także wszystko inne. Za chwilę. Nie rozumiem tej całej draki z papierami, jakie papiery i o co tu chodzi? Masz cokolwiek…?

Westchnęłam.

– Nic nie mam. To znaczy owszem, papierów jako takich mam chyba więcej niż w składnicy makulatury, ale tajemnicy w nich nie uświadczysz. Natomiast nie mogę ręczyć za piwnicę. Wyznam ci, może nawet z satysfakcją, że ten eks-mój półgłówek gubił wszystko, a poufne dokumenty gromadził maniacko. Miał doskok, zdobywał i z rąk mu leciało. Nie zliczę, ile razy jego święty notes poniewierał się u mnie pod kanapą, miałam obowiązek pilnować, na schody za nim wylatywałam, bo coś zostało przy telefonie, a już pieniądze to była zgryzota śmiertelna. Godzinami potrafił się gmatwać, czy on mnie jest winien dwadzieścia złotych, czy ja jemu, a może to nie dwadzieścia, tylko dwieście czterdzieści, a w ogóle sto złotych gdzieś mu zginęło, a jak mu to odebrałam, żeby się odczepił od problemów, obraził się śmiertelnie…

– Co ty w nim, na litość boską, w ogóle widziałaś?!

– Miał swoje zalety. Chociaż, czy ja wiem, te zalety też mi jakoś wychodziły wadliwie. Wyobraź sobie, chcesz swojego mężczyznę…

– Nie chcę – powiedział Grzegorz bardzo stanowczo.

– No dobrze, chcesz swoją kobietę mieć do pogadania, do łóżka. A ona ci twardo stoi przy zlewie i brzęka naczyniami, każdy talerz myje tak, jakby od tego wasze życie zależało…

– Zabiorę jej ten talerz i wywlokę ją z kuchni.

– Może. Ale ona nie ma metra osiemdziesięciu wzrostu i barów jak u zapaśnika.

Starczy ci siły, żeby ją zawlec nawet do tego łóżka i popchnąć nieco. A wyobraź sobie, że z tymi metrami i barami stoi jak ten słup na środku pokoju i pchaj teraz taki pomnik.

Zmywał, sam z siebie, dobrowolnie, a we mnie cierpło. No, ciężary nosił swobodnie…

I piękny był po wierzchu. I przesadnie czysty. Nie śmierdział.

– Czekaj, wróćmy może lepiej do kryminału, bo coś mi się robi. Już chyba wolę zbrodnię.

– Ja też. Reasumując, diabli wiedzą, jakie jego szpargały mogły się u mnie zaplątać, ale chyba rychło wyjdzie to na jaw, bo powiedziałam glinom o zamianie piwnic i nawet dałam im moje klucze. Może właśnie teraz odwalają robotę, a zapewniam cię, że wesoło im nie jest.

– A co ty tam właściwie trzymasz?

– Ja nie trzymam, to jest. Dębowa dwucalówka cztery metry długości, płyta pilśniowa twarda laminowana, trzy metry kwadratowe, drabina malarska, całkiem nowy zagłówek tapicerski z rozbitego statku pasażerskiego chyba, morze wyrzuciło na plażę, potworna ilość butelek, części karoserii samochodowej, mnóstwo drewna meblowego i opałowego, książki, których nikt nigdy nie czyta, resztki kredensu z mojej dawnej kuchni, stary piecyk gazowy zepsuty, rura z kolankiem, dwa koła od roweru, tyle pamiętam, a co więcej, to już nie wiem, ale tego więcej jest znacznie więcej. Może z ciekawości ich zapytam, co znaleźli, ale boję się, że nie będą chcieli ze mną rozmawiać. A, jeszcze ze trzy skrzynki na ryby, takie plastykowe, też z morza…

Grzegorz opanował atak śmiechu i przyrządził drugi, równie łagodny koktajlik.

– Czekaj, nie skończyłem jeszcze relacji. Pozwalam sobie na daleko idące skojarzenia, biegną mi skokami, a między nimi widzę głębokie luki. W tej rozrzutności telefonicznej znalazła się Hania, dopadłem jej, siedzi, jak wiesz, w Kanadzie…

Można powiedzieć, zastrzygłam uszami. Hania była niegdyś najlepszą przyjaciółką Miziutka, piknęło mnie tajemnicze przeczucie.

– … roztkliwiła się i rozgadała obłędnie – kontynuował Grzegorz. – Na pierwsze słowo o Renusiu rzuciły się na nią wspomnienia. Aktualnego nie było w tym nic, za to dowiedziałem się, że Miziutek przeżył wielką miłość, która mu złamała serce, amant ją rzucił, ale jej nie przeszło i cierpi całe życie. Za mąż wyszła z rozpaczy, Renusia zaś dostrzegła, bo podobny był do niewiernego. Zdaniem Hani, poślubiła go jako namiastkę…

– I kiedy to było? – przerwałam z niesmakiem. – Za moich czasów żadne cierpienia z niej nie biły, a do starości dosyć dużo nam brakowało.

– Miała podobno siedemnaście lat.

– A, to może. Poznałyśmy się, jak już miała osiemnaście.

– Zauważ, że sama mi przypomniałaś o tej scenie przed lustrem w kawami. Renuś i jakiś drugi, podobny. Bez komentarzy na razie. Renuś, mówisz, kombinuje z Nowakowskim, otóż może o tym nie wiesz, ale Nowakowski stanowił niejako warstwę wierzchnią, jawną, za plecami miał Sprzęgieła. Sprzęgieł robił swoje świństwa jako tajemnicza twarz, nigdy osobiście, zawsze przez posły. Mnie niszczył przeważnie Nowakowskim, dlatego ugruntowało się mniemanie, że to Nowakowski świni, a ja wolałem nie dementować z hukiem. Ze Sprzęgiełem rozmawiałem ze dwa razy przez telefon, niechętnie te konwersacje wspominam, a na własne oczy w życiu go nie widziałem.

– I nawet nie wiesz, jak wygląda?

– Pojęcia nie mam. Chyba sama rozumiesz, że nie rwałem się do oglądania wrednej mordy? Podejrzewam, że jedyną osobą, która z pewnością zna go z aparycji bardzo dokładnie, jest Halina. Nie sądzę, żeby ją pieprzył wyłącznie w ciemnościach.

– I siedział w MSW – wtrąciłam w zadumie. – O ile wiem, oni sobie nie wybierali panienek jak popadnie, musieli się ograniczać do takich specjalnie przydzielanych. No owszem, eks-twoja Halusia miała prawo budzić wielkie namiętności…

Grzegorz spojrzał na mnie z niedowierzaniem i wzruszył ramionami.

– W duchy wierzysz? Namiętnościom nie przeczę, tym bardziej, jaki normalny facet nie potrafi wyskoczyć z przepisów? Musiał trąbić na rynku, że za Halusią lata?

– A jednak przyjaciółki wiedziały. Co najmniej jedna.

– Z donosem do UB nie poleciała. Może Halusia była jedynym wypaczeniem Sprzęgieła. Słuchaj, czy musimy akurat to rozważać? Sprzęgieł stanowi w tej chwili tylko jedno ogniwo z łańcucha moich skojarzeń. Na wszelki wypadek chciałbym wiedzieć, co się z nim dzieje obecnie?

– Tego ci powiedzieć nie potrafię. Ale może doszłabym jakoś drogą żmudnych dociekań i znęcania się nad ludźmi.

– Spróbuj.

– A pewnie, że spróbuję. Też mnie to ciekawi.

– Wracając do baranów… Skąd właściwie ty w tej imprezie?

Skupiłam się i postarałam powtórzyć wszystko, co od początku ględziłam do niego nieco chaotycznie. Nie musiał w końcu pamiętać każdego mojego słowa, szczególnie w sytuacji nietypowo skomplikowanej.

– Z dwóch źródeł. Jedno oficjalne, mówiłam ci, w prasie spaskudziłam im parszywy biznes, nie wiedząc wcale, o kim piszę. Kontynuują, zatem spaskudziłam bardzo miernie, ale mogą się obawiać dalszego ciągu. Może ktoś tam z tej całej odgórnej sitwy wystraszył się i zaczął stwarzać trudności, co podwyższyło koszty. Były kontrole, mogły nieco nabruździć, należało zamknąć mi gębę. Drugie źródło, chyba raczej prywatne, to ta cholerna Helena, świeć Panie nad jej duszą. Ciągle słyszę gadanie o zbrodni, wiąże się ściśle z Renusiem i Miziutkiem, a Helena, na moje oko, weszła w komitywę z tym eks-moim, może wysnuła własne wnioski, kłapnęła gębą i wystawiła mnie na strzał. Tak to widzę. Papiery… Papiery mogą przybrać rozmaitą postać, na przykład zdjęcie, na którym Renuś podrzyna komuś gardło, albo odwrotnie, a to zdjęcie, ich zdaniem, powinnam trzymać przy piersi. Sypiam na nim. Leży u mnie w piwnicy. A może zeznanie, podpisane przez wiarygodnych świadków. W każdym razie ja to mam i coś z tym fantem muszą zrobić. Możliwości jest zatrzęsienie, chociażby takie coś, facet z kliki chce się zwinąć z majątkiem, ktoś tam nabrał podejrzeń, utrudni mu przez zwykłą zawiść, ktoś coś odgadł i wystartował z szantażem. Do interesów nadaję się jak szafa gdańska do roweru.

– Sprzęgieł ma za sobą wesołe wydarzenia – mruknął Grzegorz z lekką irytacją.

– O ile wiem, rąbnął ze trzy osoby w ramach obowiązków służbowych. Jak one były służbowe, to ja jestem kardynał.

– Może by warto dociec…?

– Nie rozśmieszaj mnie. Coś tu się działo dużego z aktami MSW i UB…? Kto to odnajdzie? A w ogóle oszalałaś chyba, masz zamiar wdawać się w takie rzeczy?! Mam cię przemocą wywlec z tego kraju i ulokować we Francji? W zamknięciu? Nie wygłupiaj się, nie mam jeszcze zamku z wieżą i lochami!

– Jeśli już, to raczej na wieży – poprosiłam z roztargnieniem – W lochach źle się czuję. Czekaj, to może być właśnie to. Mam na myśli dokumenty, mogą sobie głupio wyobrażać, że ten eks-mój dopadł czegoś tam z tych zniszczonych czy ukrytych rzeczy…

Zaraz, ale to by dotyczyło ewentualnie Sprzęgieła, bo Nowakowski nie zdradza objawów nerwicy, co ma Sprzęgieł do Renusia z Miziutkiem?! A, może biznes… Ty masz rację, trzeba znaleźć Sprzęgieła!

– Jeżeli z moich subtelnych rozważań wysnułaś taki wniosek… – powiedział Grzegorz ze zgrozą.

– No jak to, sam mówiłeś przed chwilą…

– Miałem na myśli dyplomatyczne uzyskanie wiedzy. Gdyby w grę miały wchodzić czyny energiczne, wolałbym raczej spotkać się z Renusiem, najlepiej przypadkowo.

Szczerze mówiąc, żywiłem taki zamiar. Nie wiesz przypadkiem, gdzie oni mieszkają?

Wypiłam resztę szprycera i poczułam, że zaczynam być głodna.

– Zdaje się, że na terenie wyścigów – wyjawiłam ponuro. – Jego ukochana centrala spółki tam się mieści, co jest dla mnie osobiście źródłem zgryzoty. Ale znów z drugiej strony, było gadanie o dużym ogrodzie na peryferiach miasta, więc do reszty przestaję cokolwiek rozumieć. Nikt stajni i roboczego toru nie określi mianem ogrodu, coś tu… Zaraz!

Mignęło mi wspomnienie, mgliste i przywalone pokładami niechęci i braku zainteresowania. Zaczęłam w nim grzebać, ale Grzegorz mi przeszkodził, bo też myślał twórczo.

– Co oni właściwie robią, w tej jego firmie? Jak jej tam, Rebus…?

– REBAS. Zdaje się, że wszystko. Handel samochodami, import, handel końmi, aukcje, licytacje, wykupują atrakcyjne tereny dla przyszłego podziału na działki budowlane, własne banki, jakieś spółki akcyjne, kasyna, hazard w ogóle…

– Burdele też mają?

– Jeśli tak, to nieoficjalnie, o tym akurat nic nie wiem. Ale możliwe. Chcą wykupić wyścigi na własność prywatną. Czekaj, poza wszystkim, muszą być gdzieś zameldowani, gliny powinny wiedzieć gdzie, znać adres Libasza. Zapytam ich wieczorem, jak wrócę do domu.

– Można wiedzieć, po jaką cholerę chcesz wracać do domu?

Zamurowało mnie nagle. Rzeczywiście, po jaką cholerę miałabym wracać do domu…?

Cała afera z Renusiem w roli głównej znikła, jakby jej wcale nie było. Z trzaskiem oddzieliła ją ode mnie żelazna kurtyna. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć pełne doby które udało mi się spędzić z Grzegorzem, teraz, cudownym zrządzeniem losu, miałam szansę co najmniej na dwie, a może nawet trzy, nie byłam w stanie na poczekaniu ocenić, ile to wypadnie. Kretynka skończona, nie pomyślałam o tym wcześniej, nie przygotowałam się, nie nastawiłam, nie zabrałam ze sobą podstawowych rzeczy! No, szczotkę do zębów można kupić byle gdzie…

– Nie jestem pewna, czy pani tego domu zostawiła elementarne kosmetyki – powiedziałam z wahaniem.

– Nie uwierzę, że nie masz przy sobie przedmiotów zasadniczych. Każda kobieta nosi to w torebce.

Każda kobieta może, ale nie ja. Puder mi wyszedł i zapomniałam dosypać, do oczu nie miałam niczego, perfumy mi zostały i grzebień. O mleczku kosmetycznym nie było co marzyć, uczesanie może do jutra wytrzyma… W jednym błysku postanowiłam nie przyznawać mu się do zaniedbań, zarazem wybuchł we mnie chaos myślowy. Do jakiego wieku można się prezentować mężczyźnie o poranku, prosto ze snu, bez żadnych zabiegów?! Do końca życia, jeśli jest to stały mąż, z właściwą mężczyznom tępotą nie dostrzegający powolnych zmian, do trzydziestego roku może partnerowi sporadycznemu.

No, miałam szczęście, mogłam dłużej, ale teraz…? Jeszcze twarz, jak twarz, niech będzie, że zostawię makijaż, nawet nieco rozmazany bardzo mi nie szkodzi, ale te włosy cholerne…!

Gwałtownie, zgoła eksplozywnie, przypomniała mi się jedna facetka, przyjaciółka mojej ciotki, bliska pięćdziesiątki. Twarz miała niczym róży kwiat, cerę brzoskwiniową, oczy przepastne, wiadomo było, że to makijaż, ale jaki! Istne cudo! Nikt jej nigdy nie widział au naturel, do tego stopnia, że sypiając w towarzystwie, w jakichś wyjątkowych okolicznościach, w ogóle nie myła twarzy. Kosmetyki musiała mieć znakomite, bo wstawała równie piękna, jak się kładła, leciała do łazienki i tam, w zamknięciu, na nowo odwalała całą robotę, moja ciotka wyznała mi kiedyś, że nawet po dwutygodniowych wczasach, spędzonych we wspólnym pokoju, nie ma pojęcia, jak jej przyjaciółka naprawdę wygląda. No tak, ale włosów ta baba miała obfitość i same jej się doskonale układały… A mnie…?

Szlag jasny żeby trafił tę cholerną głowę… Całe moje myślenie trwało ułamek sekundy. Zdecydowałam się zaryzykować.

– Rzecz w tym, że nie mam przy sobie numerów telefonów – wyznałam słabo.

– Nigdzie nie zadzwonię i niczego się nie dowiemy…

– A ty naprawdę myślisz, że mnie ten brak wiedzy spędzi sen z oczu? A jeśli ma spędzić tobie, postaram się jakoś na to zaradzić.

– Grzesiu, kto jak kto, ale ty pojęcie o kobietach posiadasz. Jak ci się wydaje, co też ujrzysz jutro przy swoim boku…?

Grzegorz przyglądał mi się przez chwilę.

– Ciebie – powiedział miękko. – Nie przychodzi ci do głowy taka prosta myśl, że nie składasz się dla mnie tylko z powłoki zewnętrznej…?


* * *

Owszem, podjechaliśmy do konstancińskiej knajpy na obiad, który właściwie był już kolacją. Przedtem, wyzbyta rozterki prywatno-osobistej, rozgrzebałam zmurszałe pokłady niechęci do tematu i dokopałam się wspomnienia.

W dawnych czasach, kiedy jeszcze przyjaźń pomiędzy mną i Miziutkiem nie ujawniła swojego prawdziwego oblicza, pojechałam z tą zołzą do jej posiadłości. Podróż nie była daleka, zaledwie do Placówki, na skraju Wólki Węglowej, a rozciągały się tam wówczas prawie bezludne plenery. Posiadłość Miziutek odziedziczył po przodkach. Oglądałam straszliwie zapuszczony, gęsto zadrzewiony ogród i wielką, drewnianą ruinę, w której ktoś mieszkał, rozżalona zaś Mizia skarżyła mi się na niefart. Niby to ma, ale nic jej z tego, nawet tych lokatorów nie zdoła wyrzucić, bo musiałaby im kupić mieszkania, a budowla się sypie i lada dzień przestanie się nadawać do wszelkiego remontu. W dodatku była zobligowana zapłacić podatek spadkowy, Miziutek, nie budowla. Narzekała tak, jakby co najmniej własną ręką musiała podpierać dach i wydłubywać ze ścian korniki, konając przy tym z głodu i nędzy.

Skojarzenie przyszło samo, duży ogród, o którym napomykała Helena. Być może nieco później, wzbogaciwszy się na Renusiu, Miziutek pozbył się lokatorów i uporządkował dziedzictwo. Zamieszkali tam, to było wysoce prawdopodobne.

– Mogła, oczywiście, odremontować i sprzedać – mówiłam do Grzegorza już w knajpie przy posiłku. – Ale ona niegłupia, a to jest niezła lokata kapitału. Co szkodzi potrzymać dla siebie, szczególnie jeśli ma się jakieś zapasy. A miała chyba?

– Renuś miał z pewnością. Adresu nie pamiętasz?

– Nigdy go nie znałam. Dużo mnie obchodziło, przy jakiej ulicy ten jej spadek się mieści. Co ja mówię, w ogóle nie było ulicy, jechało się taką drogą po kocich łbach.

Teraz tam jest chyba zupełnie co innego.

– Moglibyśmy sprawdzić. Z bioterapeutą jestem umówiony na piątą, przedtem zdążymy tam pojechać…

Dość niemrawo rozważaliśmy kwestię miejsca zamieszkania Renusia z Miziutkiem, kiedy nagle coś się we mnie jakby odblokowało. Przyczyn po temu nie było żadnych, znienacka zupełnie znikło zaćmienie umysłowe i pamięć strzeliła iskrami.

– Czekaj, Grzesiu – powiedziałam gwałtownie, chociaż Grzegorz akurat milczał.

– Ksiądz wikary powiedział takie słowa: „Człowiek, który zabił drugiego człowieka, żyje teraz pod jego nazwiskiem”. Była to jego prywatna dedukcja, jak mogłam zapomnieć, w ogóle nie pojmuję, ale musi to oznaczać coś ważnego.

– Taki wniosek wyciągnął po spowiedzi tej baby?

– Na to patrzy. Wniosek może być błędny, ona mogła nagadać głupot…

Grzegorz dolał nam wina, które świetnie pasowało do frymuśnych befsztyków, i odstawił butelkę.

– W każdym razie godne zastanowienia – rzekł z namysłem. – Jeśli grono podejrzanych mamy ograniczone, który z nich…? Majaczy mi się Sprzęgieł, Nowakowski, jak rozumiem, egzystuje jako Nowakowski, Renuś jako Renuś…

– Gdyby Renusia miał zastąpić ktoś inny, sądzę, że pierwszą osobą, która stwierdziłaby ten fakt, jest jego własna żona. Miziutek. Powinna chyba znać go nieźle?

– Dlatego dopuszczam, że w grę wchodzi osoba postronna, nie z jednego Renusia świat się składa, afery miewają szersze tło osobowe. Ktoś kogoś rąbnął, tkwi w interesie, załóżmy, że jest ważny, Renuś wie o zbrodni i też mu zależy na ukryciu mistyfikacji.

Powiedzmy, że ujawnienie rozwaliłoby im cały biznes. Coraz bardziej chcę się zetknąć z Renusiem osobiście!

– Cholera z tymi telefonami – powiedziałam z irytacją. – Powinnam była zabrać notes, nosić go w ogóle przy sobie, ale primo, mało chodzę, a secundo, on duży i niewygodny. No nic, jutro też będzie dzień…

Wyszliśmy w końcu z tej knajpy. W chwili, kiedy wsiadałam do samochodu Grzegorza, podjechał i zaparkował inny wóz. Wysiadły z niego trzy osoby, jedna baba i dwóch facetów, ruszyli ku wejściu do restauracji. Widziałam ich dokładnie.

– Rany boskie! – wydyszałam. – Popatrz! Nie, nie patrz! Patrz…!

Grzegorz właśnie siadał za kierownicą. Mimo nader ograniczonego słownictwa, jakim się posługiwałam, zrozumiał, co mówię. Wychylił się i obejrzał dyskretnie.

Do knajpy wchodziło jakichś dwóch z Miziutkiem. Poznałabym ją na końcu świata i w czasie burzy piaskowej. Widziałam także dalszy ciąg, część holu z lustrem.

Jedno, co o Miziutku wiedziałam na pewno, to to, że umiała zrobić twarz. Nie należała do kobiet, które w rozmaitych szatniach rzucają się do zwierciadła i gorączkowo poprawiają urodę, była pewna swego, wystarczyło jej przelotne spojrzenie. Roześmiana i radosna od razu weszła w głąb wraz ze swoją asystą.

Grzegorz wahał się przez chwilę.

– Zaraz ich pójdę obejrzeć. Któryś z tych palantów był brodaty…?

– Był. Jeden. O ile istnieje we mnie cień pamięci wzrokowej, powinien to być Renuś!

– Czekaj, muszę się zastanowić. Osoba wchodząca zawsze zwraca uwagę. Nie chcę, żeby mnie rozpoznali. Dobra, niech będzie, że minęło dwadzieścia lat, a nawet w tamtych czasach więcej ja ich widywałem, niż oni mnie, nie budziłem sensacji, a oni byli specjalnie pokazywani…

– Poza tym, mogliby się ciebie spodziewać w Paryżu, a nie w Konstancinie – podsunęłam. – Najwyżej mignie im, że jakiś podobny…

– Dobra, idę. Odczekam, aż kelner ich zajmie.

Czekałam, nie wiadomo dlaczego okropnie przejęta.

W końcu ten cały Libasz-aferzysta, nawet razem z małżonką, nie stanowił widoku, od którego mógłby się świat zawalić. Mnóstwo ludzi bez wątpienia widywało ich codziennie, razem i oddzielnie. Ani na twarzach, ani na plecach żadnych napisów nie mieli i z oglądania nic nie wynikało. Pożałowałam z całego serca, że nie kazałam Grzegorzowi obejrzeć z detalami tego trzeciego.

Wrócił po chwili, która, wedle moich odczuć, trwała jakieś dwa lata. Przez te dwa lata zdążyłam pomyśleć, że wszystko się zgadza, podobno Miziutka z Renusiem można było spotkać w co lepszych knajpach, ta tutaj prezentowała poziom wysoki, to jedno, a drugie, on rzeczywiście ma ulubioną siedzibę na wyścigach, ze Służewca do Konstancina bliżej niż na Żoliborz, przyjechali na kolację, przywożąc interesanta. Albo wyjątkowo eleganckiego goryla. Nowakowskim ten trzeci nie był, Nowakowskiego pamiętałam ogólnie, wpatrywałam się w niego przez dwie służbowe podróże, rysy twarzy dawno już mi się zatarły, schudnąć mógł, ale nie urósł o dziesięć centymetrów i nie wyprodukował sobie rzymskiego nosa. I wystających kości policzkowych, dół gęby można wypchać, z górą trudniej… Możliwe zatem, że ten trzeci… Nie wymyśliłam, do czego mógłby służyć ten trzeci, bo wrócił Grzegorz.

– Otóż waham się – oznajmił, wsiadając. – Może to być Renuś, ale nie musi.

Wolałbym zobaczyć go bez tego uwłosienia na pysku, zarost bardzo myli, zarost jest Renusiowy, reszta gęby też pasuje, ale może pamiętasz, mówiłem ci, w Paryżu egzystował ogolony. Sam się zdziwiłem różnicą, bez brody i wąsów inna twarz. Poza tym jest w nim coś, czego nigdy nie było, może jakiś wyraz tej widocznej części, może zachowanie, może sam się zasugerowałem, ale dla mnie to jest facet podobny do Renusia i tyle.

Pewności żadnej nie mam.

Zanim zdążyłam się odezwać, przeleciało mi przez głowę, że wobec tego Libasza należy złapać, unieruchomić i ogolić przemocą. Wynająć w tym celu bandziorów, ucieszą się chyba, otrzymując szmal za tak łagodne zlecenie, z wykluczeniem mokrej roboty.

– Zatem co? – spytałam żywo. – Renuś czy nie Renuś…?

– Musiałbym z nim pogadać. Nie podoba mi się to.

Oparłam się wygodnie, Grzegorz zaś powoli ruszył.

– Stał ten Renuś przed lustrem z drugim takim samym – wspomniałam w zadumie. – Może ten tutaj to jest właśnie ten drugi taki sam? Plotki też mogą być mylące, Miziutek odnalazł amanta z młodości, może wykorzystuje podobieństwo i nikt nie wie, z kim ją widzi, z mężem czy z gachem, może ona go podstawia niekiedy dla załatwienia interesów, bo Renuś za miękki…

– Jest w tym pewien sens – przyznał Grzegorz. – Teraz, jak go już nie widzę, coraz bardziej wydaje mi się, że to jednak nie Renuś. Obraz znikł, pozostało wrażenie. Gówno mnie to wszystko razem obchodzi, z Miziutkiem niech sypia lama tybetański, ale z jednej strony wolałbym dokonać jakichś rozstrzygnięć ze względu na ciebie, a z drugiej podstawienie stołka Miziutkowi sprawa mi wyraźną przyjemność. Czekaj, wymyśliłem.

Jeśli to jest prawdziwy Renuś, mogę się z nim spotkać zwyczajnie przypadkiem, jestem tu chwilowo w celu, którego nie muszę ukrywać, lekarz dla żony. Zamienić parę zdań, cześć, jak się masz, co tu robisz, żadnej szkody z tego nie będzie. Jeśli to jest ten drugi, to on mnie w ogóle nie zna i mało ważne, co do niego powiem. Nawet nic nie powiem, popatrzę i posłucham.

– W takim razie dom i praca. Co nam szkodzi podjechać.

– Dobra, jutro. Chyba to jednak nie jest Renuś…


* * *

Własny dom nastręczał mi problemów i komplikował życie. Z jednej strony chciałam się w nim znaleźć bodaj na chwilę ze względu na rozmaite artykuły pierwszej potrzeby, z drugiej bałam się panicznie, że dopadnie mnie uciążliwa siła wyższa w postaci, na przykład, policji. Diabli wiedzą, co znaleźli w mojej piwnicy. Ciekawiło mnie to, owszem, nie do tego stopnia jednak, żeby dla piwnicy poświęcać Grzegorza.

Sprawę przesądził zapowiedziany list od Judyty Chmielewskiej. Powinien był już dojść i należało go przeczytać.

Poszukiwanie Libasza mieliśmy z głowy. Objechawszy parę razy dookoła Wólkę Węglową z przyległościami, odnalazłam wreszcie dziedzictwo Miziutka, co wcale nie było łatwe. Na ugorach wyrosło miasto, brukowana kocimi łbami droga przeistoczyła się zapewne w którąś ulicę, cmentarz zajął duży kawałek terenu, wskazówek udzieliła wreszcie zieleń. Musiały tam rosnąć wysokie drzewa, bo ścinanie drzew, nawet własnych, napotyka u nas na trudności nie do przezwyciężenia, Miziutek zaś musiałby upaść na głowę, żeby chcieć je usunąć. Wszystko co prawda poszło w górę, ale ogromna, stara kępa jednak się wyróżniała.

Reszta pasowała również. Posiadłość ogrodzono wysokim murem, przez pręty ażurowej bramy widać było fragmenty eleganckiej willi, a wjazdu pilnował goryl, ucharakteryzowany na ciecia, umiał mówić. Na pytanie o pana Libasza udzielił informacji, że państwa nie ma w domu.

Pojechaliśmy zatem do miejsca pracy Renusia i tam Grzegorzowi udało się obejrzeć szefa. Utwierdził się w poglądach.

– Bzdura – powiedział stanowczo. – To nie jest Renuś, podobny, owszem, ale to nie on. Miziutek mi tu śmierdzi pod niebo. Chciałbym wiedzieć, co robi ta cała wasza policja, śledcza praca nie stanowi mojego powołania i uprawiał jej nie będę, nawet z tobą. Z tobą wolę robić co innego.

– Policja zapewne nie wie, że Renuś to nie Renuś, bo nikt im tego nie powiedział – zauważyłam grzecznie. – Dopiero zamierzam udzielić im tej radosnej informacji.

Ogólnie wiedzą zapewne więcej niż my, chociaż może na inny temat. Myślisz, że jednak…?

– Już nie myślę, jestem pewien. Renusia trzasnęli. Pasuje mi tu ta historia z księdzem, facet wykorzystał podobieństwo, podszył się pod niego, po trzydziestu latach wszystkim mógł się wydawać trochę zmieniony. Rozpoznać by go mogli w Stanach, dlatego do Stanów jeździł Miziutek. Podejrzewam, że ona była sprężyną afery.

Błysnęło mi.

– No to mnie z kolei pasuje ten dawny amant, co ją puścił w trąbę, do Renusia podobny, czy tam odwrotnie, Renuś podobny do niego. Kto to mógł być? Hania nie wie?

– Nie wie. Nie pamięta. Wie tylko, że był to straszny dramat i tak jej chodziło po głowie, że może gość okazał się przestępcą. Miziutek się zakochał w Kubie Rozpruwaczu.

– I do tego jeszcze ten Kuba wystawił ją do wiatru. Co za cholera z tymi głupimi dziewczynami, nie pamiętają najważniejszych rzeczy i ja teraz muszę robić z siebie kretynkę…

– Dlaczego ty? Podrzuć to zgniłe jajo glinom. Nie teraz, bo szkoda czasu. Za dwa dni.

Z tym poglądem zgodziłam się w pełni. List od Judyty jednakże nas korcił, wykorzystałam zatem wizytę Grzegorza u bioterapeuty i odwiedziłam własny dom.

Na sekretarce zastałam nagraną uprzejmą prośbę kapitana Borkowskiego, żeby skontaktować się z nim jak najszybciej. Prośba pochodziła z dzisiejszego poranka, rozsądny człowiek, podał datę i godzinę. Telefonu z domu wolałam nie ryzykować, w razie czego nie zdążyłabym uciec, postanowiłam zadzwonić z Konstancina, bez żadnej litości dla rachunków telefonicznych kumpla Grzegorza.

Chwilowe oddalenie się od mężczyzny życia nie wywarło na mój umysł pozytywnego wpływu. List od Judyty wyjęłam ze skrzynki wchodząc do domu i nawet go nie otworzyłam. Ręce mi się trzęsły z przejęcia, kiedy grzebałam w kosmetykach, zasadniczej troski przyczyniała głowa, rozpaczliwie usiłowałam utrwalić uczesanie. Próbowałam myśleć, nie o zbrodniach, rzecz jasna, tylko o sobie. Czy ten stan zaćmienia utrzymałby się we mnie przy jego boku już na zawsze…? Niegdyś tak nie było, pozostawałam mniej więcej normalna, teraz zgłupiałam doszczętnie. Może to kwestia czasu? Tyle go mamy, co kot napłakał, nie zmarnować ani chwili, wykorzystać każdą minutę, jutro wyjedzie i cześć. Czy on w ogóle ze mną wytrzyma w tej zbrodniczo-śledczej atmosferze?

Na myśl, jak spędzam ogólnie to spotkanie po latach, sama do siebie zachichotałam nerwowo. Upuściłam zakrętkę do włosów, wlazłam na nią i natychmiast noga przypomniała o sobie. No tak, ani pójść dokądkolwiek, ani tańczyć, pień nieruchawy, a nie kobieta, ależ mi się to wszystko ułożyło…! Klątwa, jak Boga kocham, nic innego, tylko jakaś cholerna klątwa…

Zarazem wiedziałam doskonale, że po jego odjeździe natychmiast wrócę do śledczych emocji. Dla odmiany istne błogosławieństwo. Po utracie mężczyzny nic gorszego, niż usiąść w kącie i płakać, te wszystkie baby, którym chłop się oddalił, a one łkają w samotności, to zwyczajne idiotki. A zająć się czymś, nie łaska? No, nie przepierką, nie zmywaniem, niczym w ogóle obrzydliwym, przeciwnie, przyjemnym, ulubionym maniactwem, namiętnością…

Mignęło mi nagle wspomnienie jakiejś jednej letniej niedzieli. Jakoś tak wychodziło, że spędzimy ją razem, tymczasem Grzegorz miał coś jeszcze i opuścił mnie wczesnym popołudniem. Przez chwilę stałam na balkonie i patrzyłam za nim ze ściśniętym sercem, a potem dźgnęło mnie ostrogą. Wypadłam z domu i pojechałam na wyścigi, doskonale mi to zrobiło…

Antidotum na brak mężczyzny… Wszystkie te antidota zwaliły się nagle na mnie tak, że przestałam kręcić włosy. Zamiast własnej twarzy ujrzałam w lustrze najrozmaitsze sceny, wcale do żadnej twarzy niepodobne. Zostawił mnie głupi chłop samą w karnawałową sobotę, przygnębienie trwało dwie sekundy, w trzeciej zachłannie i ze szczęściem w duszy wwaliłam do miski znaczki do odklejania, bo filatelistyka stanowiła moje rozżarte hobby. Zostałam bez podleca, nieszczęśliwa i wściekła, pięć minut nie minęło, jak usiadłam do pisania i sama siebie rozśmieszyłam bez granic. Poszedł precz upragniony osobnik, nie musiałam się długo zastanawiać, zrobiłam sobie nieopisanie skomplikowaną, a co dziwniejsze skuteczną, maseczkę kosmetyczną. Nie zliczę, ile razy, uszczęśliwiona natychmiast po ugięciu się pod ciosem, jechałam na wyścigi. Porzucona na całą sobotę i niedzielę, z miejsca leciałam grać w pokera. W gruncie rzeczy najlepsze są rozrywki naganne…

Otrzeźwił mnie telefon. Przezornie nie podniosłam słuchawki, czekałam, co będzie.

– Domyślam się, dlaczego nie podnosisz słuchawki, ale chyba jesteś? – powiedział Grzegorz przez sekretarkę i rzuciłam się na aparat zachłannie.

– Jestem, jestem. A pewnie, już mi się tu gliny nagrały, bałam się, że znów…

– To ja też już jestem. Przyjeżdżaj.

– Zaraz jadę…

Znów mi się ręce zaczęły trząść, zgarnęłam wybrane przedmioty w foliową torbę, dwoma ruchami rozczesałam włosy i już mnie nie było. Korespondencję od Judyty wetknęłam do torebki od razu po wyjęciu ze skrzynki listowej i całe szczęście, bo inaczej z pewnością bym o niej zapomniała.

– Jak załatwiłeś? – spytałam, wysiadając z samochodu.

– Pozytywnie. Facet zgodził się przyjechać w przyszłym tygodniu. Mógłbym wracać już dzisiaj, ale, chwalić Boga, zabukowany jestem na jutro, a w okresie urlopowym o miejsce niełatwo. Dostałaś list?

Z triumfem wyciągnęłam z torebki kopertę. Grzegorz ją obejrzał.

– Jak to, nie przeczytałaś od razu…?

– Pomyślałam, że miło nam będzie mieć tę frajdę równocześnie.

No, jeżeli cokolwiek w ogóle na ten temat pomyślałam… Ale odpowiedź przyszła mi sama i w gruncie rzeczy była prawdziwa. Miło nam było mieć wszystko równocześnie…

– Pozwól, że ci złożę wyrazy podziwu. – powiedział Grzegorz z galanterią, otwierając przede mną drzwi. – Nie znam kobiety, która by wytrzymała.

– Należą mi się większe wyrazy podziwu – odparłam ponuro. – Każda normalna kobieta dokonałaby jakichś zakupów spożywczych, mnie to do głowy nie przyszło, teraz dopiero… Rychło w czas.

– Nie wygłupiaj się, czytajmy list, bo jestem ciekaw.

List od owej Judyty brzmiał następująco:

„Szanowna Pani! Świętej pamięci Helena Wystrasz to była moja koleżanka, od dziecka, jeszcze ze szkoły. Myśmy były w przyjaźni i ona mi wszystko mówiła, a nikomu innemu. We mnie jak w studnię i nic bym nie powiedziała, ale ona się bała o panią, więc piszę. Ona sprzątała u tych ludzi, na stałe była, z tym że najpierw z samą panią, jak już dom był gotów, tak ze dwa tygodnie, a pan miał przyjechać podobnież z Ameryki. Raz było tak, że miała wolne i zamiarowała pojechać do rodziny, pani myślała, że już poszła, a ona ledwo wyszła za kuchenne drzwi i zaraz na schodkach stłukła sobie kolano. Aż się rozkrwawiło. Więc wróciła i zrobiła sobie opatrunek i tak trochę czekała, że ją może przestanie boleć, bo do autobusu miała kawałek drogi. I zobaczyła, że jak raz pan przyjechał, więc się zdziwiła bo to jakoś za wcześnie, ale nic sobie nie myślała. Tylko jedną walizkę miał, nawet nie dużą. Pani go witała jak męża, a Helena go dobrze widziała. I tyle.

A potem na drugi dzień, jak wróciła od rodziny, pokazało się, że pana wcale jeszcze nie ma, znaczy to był ktoś inny, ale nic nie mówiła, bo nie jej rzecz i co ją obchodzi.

I zaraz w dwa dni pan faktycznie przyjechał, a bagażu miał dużo, nawet mu człowiek nosić pomagał, Helena aż się zdziwiła, bo podobny był strasznie do tamtego pierwszego, ale trochę inny. A w ogóle to znów nikt nie wiedział, że Helena jest w domu, bo pani jej dała wolne aż do wieczora i ona nawet przyszła do mnie, ale mnie nie było, więc wróciła. I siedziała w ogrodzie. Państwo zaraz odjechali pani samochodem, a pan tak jakoś obchodził ten samochód dookoła i głową kręcił i faktycznie, wtedy dopiero Helena uwagę zwróciła, że to był inny samochód, niż pani wczoraj miała, bo tamten był biały, a ten szary. No i jak wieczorem wrócili, to po pierwsze samochód znów był biały, a po drugie pan to był znowuż tamten, co pierwszy przyszedł. A tak się złożyło, że Helena jeszcze raz przyszła do mnie, a mnie ciągle nie było i jak wracała, to państwo widzieli, że wraca, więc pani pewnie myślała, że jej nie było cały czas.

No i wtenczas właśnie Helena przyszła do mnie zaraz na drugi dzień i powiedziała mi to wszystko, bo nic zrozumieć nie mogła. Jeszcze mówiła, że może jej się w oczach dwoi, bo dwa samochody i dwóch panów, a wszystko do siebie podobne i już całkiem nie wie, który to ten pan z Ameryki. Ale co to nas obchodziło, niech będzie, który chce, pani rzecz i sama chyba wie, kogo ma za męża.

Tak było najsampierw parę lat temu. Potem nic nie było, tylko pan wielkie interesy robił, a pani do Ameryki co i raz to wyjeżdżała. Tyle że jakieś kłopoty mieli, pani zdenerwowana chodziła i raz Helena przypadkiem podpatrzyła i podsłuchała, że w papierach szukali i fałszowali jakiś podpis. I pani próbowała, i pan i jakby wzór mieli, i z gadania wynikło, że fałszują. Helena ciekawa była i tak dla siebie lubiła wszystko wiedzieć, no to potem już podsłuchiwała specjalnie. Wyszło jej, że pan bał się jakiegoś człowieka i raz tak jakoś gadali, że wyszło, gdzie ten człowiek mieszka, i ona zgadła, kto to jest.

Ona tego człowieka znała, bo drzwi w drzwi z nim mieszkali jedni znajomi i ona tam nawet pomieszkiwała, zanim jeszcze do tej swojej pani przyszła, a to też dawne czasy, bo jeszcze matka Heleny u matki tej pani gotowała przed wojną, ale to nie ma o czym gadać. Ten człowiek to był taki, co w dawniejszych czasach w UB siedział, czy gdzieś tam, ale porządny jak rzadko i Helena dla niego w ogień by poszła. On różne papiery zbierał, żeby mieć, jak to mówią, haka na takich różnych swołoczy. Na pana też coś miał.

Nareszcie Helena podsłuchała, że on miał żonę na kocią łapę, a ta żona to była pani i jej pani, panią zna. Oni myśleli, że papiery na nich pani jemu ukradła, bo coś im pani zaszkodziła. To już teraz było, w ostatnich czasach. Albo on te papiery u pani zostawił.

Ale sama Helena przy sprzątaniu znalazła też jakieś papiery u nich, sama ukradła i jemu zaniosła. Ci jej znajomi wyjechali, a jej mieszkanie zostawili pod opieką, więc tam często jeździła i zostawała. Nie zważali na nią bardzo, więc podsłuchała jeszcze więcej i zobaczyła, jak raz przyszedł jakiś, tak wieczorkiem, z panem gadał cicho, ale tak, że mrowie po niej chodziło, a pan mu pieniądze płacił. Potem tamten wyszedł i pan zaraz wyleciał za nim, a jak wrócił, zadowolony był i te same pieniądze z kieszeni wyjął. Z panią potem gadali i Helena dorozumiała się, że tamtego zabił.

O pani to mówili ciągle, że pani za dużo wie i trzeba pani, za przeproszeniem, zamknąć gębę. Helena panią znała i była jej pani jak sól w oku przez tego opiekuna, bo myślała, że co z tego będzie, a tu pani. Specjalnie poleciała panią oglądać i gryzła się, ale jakoś to się z panią rozeszło, więc już nic do pani nie miała.

A do tych państwa taki jeden przychodził, jakby pana podwładny. To mi wszystko Helena mówiła w sekrecie, bo już nie mogła wytrzymać, męczyła się, a jeszcze bała się okropnie, że do skrytki zajrzą i zobaczą, że ona im ukradła te papiery. Do księdza do spowiedzi poszła, a ksiądz jej kazał iść na policję, ale ona się bała i znów do mnie przyszła. Zamyśliła sobie, że ucieknie. Więcej nic nie wiem, ale tu nie zostanę, bo też się boję.

Oni zabiją każdego, kto by im szkodził, a że ona ze mną gadała i płakała nawet, to wszyscy widzieli. Zabili ją, księdza też chcieli zabić, to i mnie zabiją, bo dlaczego nie. Może być, że i panią. O co tu w ogóle chodzi, to ja nie wiem i wcale nie chcę wiedzieć. To i tyle. Ja już tak zaraz nie wrócę, póki takie bandziory i dranie tu mieszkają i sobie żyją, jak im się podoba. Z poważaniem. Judyta Chmielewska”.

– Dech zapiera – powiedział Grzegorz, kiedy razem skończyliśmy lekturę i popatrzyliśmy na siebie. – Może warto przetłumaczyć to jakoś…?

– W zasadzie wystarczy porozdzielać panie i panów. Szczególnie panie się nieco mylą.

– Nie mogła ta baba podać jakichś dat? Rysuje mi się tu wysoce kusząca koncepcja, ale bez dat nie razbieriosz. Bez wódki również, napijmy się czegoś. Trzeba to dzieło rozszyfrować.

Pokulałam za Grzegorzem do barku i obejrzałam zawartość, bo nie wiedziałam, co by tu wybrać delikatnego. Zdecydowaliśmy się na szalenie skomplikowany koktajlik, którego główne składniki stanowił sok pomarańczowy i woda mineralna gazowana.

Można było tego spokojnie wypić litr.

– Obiad będziemy jedli?

– Chyba tak? Niezła ta knajpa. Pojedziemy po pracy.

Odczytaliśmy epistołę Judyty ponownie, teraz już komentując, dedukując i czyniąc własne notatki. Nie miałam cienia wątpliwości, że korespondencja jak najszybciej powinna się znaleźć w rękach policji, ale co nam szkodziło powyciągać z niej przedtem trochę wniosków prywatnych.

– Pierwsza sprawa się zgadza, to wiem od Andrzeja – rzekł Grzegorz. – Miziutek wyjechał wcześniej, Renuś później.

– Mnie tego wyraźnie nie powiedział – mruknęłam z lekką urazą.

– Ale mnie napomknął, a później jeszcze sprawdziłem po ludziach. Te sto dwadzieścia rozmów telefonicznych, to ci się wydaje, że z kim…? Budowę obiektu komuś zleciła i przyjechała na sam koniec, a Renuś dobił po paru tygodniach.

– No i ksiądz miał rację, wymienili go. Helena nie zrozumiała sedna rzeczy, zatem był to rzeczywiście osobisty wniosek wikarego. Tak samo jak nasz.

Grzegorz zaczął podkreślać kolejne zdania przezroczystym pisakiem.

– Interesuje mnie kombinacja z samochodami. Tu właśnie przydałaby się konkretna data, gliny te rzeczy mają w protokółach. Zakładam się, o co chcesz, że załatwili sobie kraksę z pożarem. Chciałbym wiedzieć, kto w tej kraksie zginął. Nie, nie mam zaćmień, że Renuś, to pewne, chodzi mi o zastępcę.

– No właśnie. I samochód był jego. Czekaj, przybliżoną datę mamy, ktoś musi wiedzieć, kiedy Renuś wyleciał ze Stanów, zaraz, u nas też… Obce obywatelstwo, zameldowanie na pobyt stały, niechby tylko czasowy, na Wspólnej to się załatwia…

– Meldował się już chyba sobowtór…?

– Niewątpliwie. Miziutek wcześniej. Musiała załatwić formalności z domem.

– Robota dla policji. Ale ja też chciałbym wiedzieć.

– Odwaliłabym to bez problemu, po kumotersku, żeby nie ta idiotyczna noga. Tam trzeba latać po piętrach i schody cholernie niewygodne. Zaczynam rozumieć sens strzelania do mnie, o ile naprawdę ktoś strzelał.

Grzegorz uniósł nagle głowę znad listu.

– No właśnie, nie zdążyłem ci tego powiedzieć. Byłem tam i obejrzałem to drzewko dokładnie. Orientujesz się, że wyobraźnię przestrzenną muszę posiadać…? Ktoś rąbnął z góry i ciebie trafił odłupany kawałek obramowania. Można było mieć nadzieję, że pryśnie, a pocisk wbił się głębiej. Nie wydłubywałem go i może szkoda, bo już go wydłubał sprawca, ten strzelec wyborowy.

– Chciałoby mu się?

– Na jego miejscu bym to zrobił. Na wszelki wypadek.

Z niechęcią wzruszyłam ramionami.

– No w każdym razie cel osiągnęli, jeśli zamierzali mnie unieruchomić. Może w ogóle kichają na gliny i boją się tylko dochodzeń prywatnych… No jasne, prokuratura! Gliny nic nie zrobią, jeśli prokuratura na wstępie ukręci sprawie łeb, a że mają chody na wysokim szczeblu, to gwarantowane!

– Można by spróbować od drugiej strony – powiedział Grzegorz w zadumie.

– Może w Stanach zostały jakieś szczątki prawdziwego Renusia, odciski palców, grupa krwi…

– Ejże! – ożywiłam się nagle. – A może to było właśnie to, co im Helena podwędziła? Dokumenty po Renusiu? Oni mieli papiery Renusia, a ten eks-mój, a później bóstwo Heleny, miał papiery zastępcy…?

– Niegłupia myśl – pochwalił Grzegorz. – Zestawienie może się okazać kłopotliwe.

– No to w zasadzie początek mamy…

– Nie, czekaj! Możliwe, że mamy więcej, i to jest właśnie moja kusząca koncepcja.

Pytanie, kiedy to było, Renuś przyleciał i załatwili go od razu, a stryj umarł w parę miesięcy później. Spadkobierca zszedł ze świata wcześniej niż testator, spadek diabli biorą i dochodzi do tego ewidentne oszustwo…

– Miziutek idzie siedzieć? – ucieszyłam się.

– Nie rób sobie wielkich nadziei, po godzinie wychodzi za kaucją. Ale stracić forsę też przykro. I zdaje się, że jest tu na ten temat dość wyraźna informacja, państwo siedzieli i fałszowali podpis. Widocznie Miziutkowi zabrakło podpisów Renusia in blanco, a za to w pełni zrozumiały staje się fakt, że to ona pałętała się po kontynentach i załatwiała wszystko. Adwokaci ją znali, nie było powodów do podejrzeń i grafolog nie wchodził w rachubę.

Zastanawiałam się przez chwilę z wielkim niesmakiem.

– I czego ta idiotka się boi? Ona naprawdę myśli, że ja natychmiast polecę do ambasady z donosem?

– Podobno każdy sądzi według siebie. Mogłabyś to zrobić przez zemstę.

– Nie zrobiłabym. Ale nie zmartwię się, jeśli samo wyjdzie. Nie ukryję tej korespondencji przed glinami wyłącznie dla jej przyjemności. Coś mi się widzi, że Judyta słusznie uciekła.

– Chyba tak – zgodził się Grzegorz, odwracając kartkę. – Bo tu mamy ładny ciąg dalszy, mrowie chodziło, a pan płacił. Szantażysta, na swoim szantażu wyszedł nie najlepiej. Wynikałoby z tego, że prezes firmy osobiście odwala także ręczną robotę, ale może miał gdzieś tam goryla w zapasie. Nie będę się upierał.

Odebrałam mu trzecią kartkę.

– Za to ja się uprę. O, tu, taki jeden przychodził, zgodzę się wykonać zaraz skok w dal, jeśli to nie Nowakowski, wszystkie plotki na niego wskazują! Kombinuje z Libaszem.

Grzegorz odsunął fotel od stołu, oparł się wygodnie i popatrzył w wielkie okno, wychodzące na taras.

– A zatem brakuje mi ostatniego kawałka tej łamigłówki. Chciałbym wiedzieć, gdzie też podziewa się i co robi szanowny pan Sprzęgieł. Nowakowski, można powiedzieć, mówi sam za siebie i może idę za daleko, ale chciałbym sprawdzić, czy to przypadkiem nie Sprzęgieł zginął parę lat temu w katastrofie samochodowej…


* * *

Do kapitana zdecydowałam się zadzwonić dopiero pod wieczór, kiedy już wróciliśmy z obiadu. Miałam nadzieję, że na wyłapywanie połączeń telefonicznych nie jest akurat nastawiony i nie sprawdzi tak od razu, skąd dzwonię. Aż do jutra zamierzałam unikać świata. Kumpel Grzegorza posiadał w domu kilka aparatów i Grzegorz w gabinecie pana domu trzymał słuchawkę przy uchu, zanim jeszcze zaczęłam wypukiwać numer.

– Tylko nie kichnij – poprosiłam. – Bo musiałabym cię ujawnić.

– Żebyś nie wymówiła w złą godzinę…

Kapitan siedział u siebie w pracy.

– No, nareszcie! – wykrzyknął z ulgą. – Szukam pani od rana. Muszę przyznać, że z tą piwnicą nie przesadziła pani wcale, chyba nawet trochę jej pani nie doceniła. Zdaje się, że znaleźliśmy tam coś ciekawego i potrzebne jest kilka informacji od pani. Czy pani dzwoni z domu?

Na to pytanie twardo postanowiłam odpowiedzieć dopiero na końcu.

– Mam dla pana więcej informacji, niż się pan spodziewa – oznajmiłam podstępnie. – Ta Judyta, która uciekła do Kanady, przysłała list. Co prawda, wyłuszczone w nim przestępstwa mają raczej charakter prywatny, ale też dobrze. Dam go panu jutro…

– Jakie jutro, dziś…!

– Nie, jutro. Nie ma pożaru. Natomiast pan sam powiedział, że gryzą pana wyrzuty sumienia za ten gipsowy łeb, który mógł mnie zabić. Coś mi się od pana należy, niech się przynajmniej dowiem, co tam było w tej mojej piwnicy.

– Łatwiej byłoby powiedzieć, czego nie było. Czy bardzo zależało pani na niechodliwych butelkach?

– Nie. Wcale.

– To dobrze, bo poszły na śmietnik. Ale ja bym…

– Zaraz. Był kiedyś w MSW taki facet, Sprzęgieł się nazywał, imienia nie znam.

Powinien był zginąć w katastrofie samochodowej parę lat temu, mniej więcej wtedy, kiedy ze Stanów przyjechał niejaki Ireneusz Libasz. Pan to może sprawdzić jakąś tam drogą służbową, mnie niedostępną, z serca radzę, niech pan sprawdzi.

Kapitana moja rada chyba zainteresowała, bo milczał przez chwilę.

– Wolałbym się z panią zobaczyć od razu. Jest pani w domu?

– W domu będę dopiero jutro od drugiej. I proszę bardzo, każda pora dobra. Teraz się leczę na nogę i nie przerwę kuracji. Doskonale wiem, że przez telefon nic pan mi nie powie, to do jutra. Do zobaczenia. – Dusza mnie zawiadomiła, że kapitan rzucił się właśnie na elektronikę i łączność, czym prędzej zatem odłożyłam słuchawkę.

Grzegorz również.

– Na jego miejscu bym cię chyba udusił – stwierdził, wchodząc do salonu. – Mam nadzieję, że zawiadomisz mnie o losach tej gnidy? Znajdą go chyba?

– Myślę, że tak, o ile ta kraksa nie stanowiła tajemnicy służbowej. Ale nawet i z tajemnicą powinni sobie dać radę…

Wróciliśmy do rozważań, których zasadniczym tematem był Miziutek. Uczyniwszy wynikłe z plotek założenie, że obecny zmiennik Renusia powinien być jej utraconym przed laty adoratorem, zawahaliśmy się teraz w obliczu ewentualnego Sprzęgieła. Gdzie Miziutkowi do ubowca? Żadnych punktów stycznych, żadnej wspólnej płaszczyzny, dwa różne światy!

– Czekaj, weźmy pod uwagę wiek – powiedziałam, ze szczerą satysfakcją patrząc na deszcz, który zaczął kropić dopiero po naszym powrocie do domu i mojej głowy nie sięgnął. – Miziutek miał wtedy siedemnaście wiosen, to ile mógł mieć chłopak?

Dziewiętnaście, dwadzieścia? Może jeszcze wtedy nie wlazł do UB? Może dopiero miał zamiar, a może właśnie właził i dlatego ją musiał porzucić? Oni pod tym względem mieli dosyć trudne życie, tak słyszałam.

– A na Halinę jednak trafił – przypomniał Grzegorz. – Inna sprawa, że interesował się mną, miał zatem prosty doskok do niej. I wątpię, czy przedstawiał się jej jako tajniak. Z Miziutkiem mogło być podobnie, znała go jako zwyczajnego faceta na jakichś studiach.

– I zachwyciła ją jego sprawność fizyczna. Ich szkolili.

– Później, mogę przypuszczać, że została zmuszona do rozstania z nim. Chociażby rodzina. Już widzę pana profesora filologii klasycznej, jak przyjmuje u siebie gnidę z UB…

– Może robił dobre wrażenie? Widzieliśmy go przecież, o ile to on, dżentelmen, człowiek interesu, całkiem atrakcyjny, może nawet bardziej niż Renuś. Dopadła go, jak się czasy zmieniły.

– Zatem nasz wniosek utrzymuje się w mocy. Będę trwał przy nim, aż się dowiem, że Sprzęgieł prosperuje jako Sprzęgieł i z Libaszem nie ma nic wspólnego, a sobowtór Renusia to zupełnie kto inny. Mam nadzieję, że wydoisz z policji parę szczegółów.

A teraz, powiem ci szczerze, mam już dosyć Miziutka i tego całego śledztwa, zajmijmy się sobą…

Nie pojechałam nazajutrz na lotnisko i nie czekałam na odlot samolotu, bo tamtego pierwszego odlotu wystarczyło mi na całe życie. Poza tym teraz Grzegorz leciał bliżej i nic właściwie nie stało na przeszkodzie, żebym też poleciała, niekoniecznie zaraz.

Nie było to już takie przygnębiająco nieodwracalne, mieliśmy pod nogami grunt środkowej Europy.

Wróciłam do domu i przystąpiłam do spełniania obowiązków społecznych.

Kapitan Borkowski zadzwonił do drzwi punktualnie o drugiej, po czym rzucił się na list Judyty niczym rozżarta harpia. Przeczytał go dwa razy. Kolorowy flamaster powiedział mu co trzeba.

– Rozumiem, że ma pani to już przemyślane – rzekł nieco podejrzliwie, podnosząc głowę znad lektury. – Ta katastrofa samochodowa rzuca się w oczy, zamiana facetów również. Oni rzeczywiście byli tacy podobni? Bracia syjamscy?

– Identyczny układ twarzy – odparłam rzeczowo. – Identyczny kształt głowy.

Identyczny sposób marszczenia brwi. Podobne nosy. Identyczny zarost. Nie wiem jak z ustami i zębami, pewno w tym się różnili, skoro ten tutaj lata obrośnięty. Do tego wzrost, co do centymetra, identyczna sylwetka, szczupła, ale barczysta, o ile rozumie pan, co to znaczy. Kolor włosów prawie ten sam, nie znam koloru oczu, nie wdziałam. Nawet bez wielkiego uporu można ich było pomylić, no, nie z bliska… Może nawet i z bliska, ale nie żona, nie mamusia. Facetka, o której tu mowa, wyszła za Renusia właśnie dlatego, że był podobny do pierwszego amanta.

– Skąd pni wie o tym podobieństwie? Znała pani obu?

– Żadnego, ściśle biorąc. Ale raz wpadli mi w oko…

Nie miałam dla kapitana litości. Porządnie i z detalami opowiedziałam mu o babach przed paryską wystawą, o fanaberiach mojej pamięci i o dwóch brodatych przed lustrem w warszawskiej kawiarni. Słuchał cierpliwe.

– Rozumiem. A skąd się pani wziął Sprzęgieł?

– Z tego samego źródła co Nowakowski – odparłam i nadal bez miłosierdzia uszczęśliwiłam go wszystkimi plotkami z przeszłości. Władze śledcze lubią szczere odpowiedzi, proszę bardzo, niech ma, co mi szkodziło.

– Nie mogła pani tego wszystkiego powiedzieć od razu?

– A co ja jestem, Duch Święty? Dużo wiedziałam od razu! Doszłam stopniowo, kawałkami, drogą dedukcji i wciąż jeszcze nie jestem pewna, czy dobrze odgadłam.

Znalazł pan tego Sprzęgieła?

– Nie żyje. Zginął w katastrofie samochodowej.

– Więc jednak…! – wykrzyknęłam z triumfem.

– No jednak – zgodził się kapitan, przyglądając mi się jakoś dziwnie. – Nie było wątpliwości, żadna tajemnica, akta dostępne… Spalił się.

Mimo emocji, coś jednak myślałam.

– Zaraz. Spalonego człowieka trudno rozpoznać z twarzy. Skąd było wiadomo, że to on? Nie sprawdzano, na przykład, po zębach?

– A jak pani myśli, gdyby ta głowa u pani rąbnęła lepiej, a pani akurat weszłaby do przedpokoju i trudno byłoby panią rozpoznać…

– Dosyć makabryczne wizje pan tu przede mną roztacza, ale może i rzeczywiście uznano by, że to ja, i nikt by się nie wygłupiał z zębami. Szczególnie gdyby nie było mnie w żadnym innym miejscu. Rozumiem, wyszło pewnie, że jego samochód, sam gdzieś tam pojechał, może jeszcze miał frymuśny zegarek…

– Papierośnicę.

– No proszę. Żadnych wspólników, chyba że Nowakowski…

– W piwnicy u pani znaleźliśmy dużo rzeczy – przerwał mi kapitan. – Muszę przyznać, że załatwiła nas pani nieźle, czterech ludzi przez całą dobę… No, zmieniali się.

Makulatury ma pani już trochę mniej, butelki poszły, ale reszta została. Interesują mnie trzy rodzaje dokumentów.

Zaciekawiłam się ogromnie.

– Pokaże mi je pan, czy tylko na gębę?

– Różnie. Otóż jedno, to jest ręcznie pisany jakby rejestr przestępstw. Zaczyna się od fałszowania pieniędzy, raczej stara historia, bo w grę wchodzą banknoty po pięćset złotych, dalej, wyszczególnione w punktach, kradzieże, włamania i zabójstwa…

– Czy w skład tego wchodzi zgubienie worka pocztowego? – zainteresowałam się.

– Owszem, wchodzi.

– To może pan sobie nie zawracać głowy. Jest to konspekt do scenariusza. Nie został w tej postaci zrealizowany i myślałam, że go całkiem wyrzuciłam.

– Tak mi się właśnie wydawało, ale wolałem się upewnić. Drugie, akta prokuratorskie w okropnym stanie, fragmenty właściwie, dotyczą zabójstwa, popełnionego przez dwóch braci…

– Też niech pan to wyrzuci. Należały do mojego drugiego męża, wylała się na nie kawa, oliwa i sok pomidorowy, bo stół się przewrócił, ale zostały odtworzone. Powiem panu szczerze, że te wszystkie śmieci gromadziłam w celu wymiany na papier toaletowy, nie takie to znów dawne czasy. Podejrzewam, że ci wszyscy, co krzyczą „komuno, wróć!” mają też pełne piwnice makulatury i chcieliby ją jakoś racjonalnie zużytkować.

– Moja matka za makulaturę kupiła czajnik – westchnął kapitan smętnie i zreflektował się. – No i trzecie. Wystrzępione, czarne, plastykowe okładki, pozornie puste, ale z jednej strony ta okładka się rozdzielała i tam było to.

Wyjął z kieszeni i położył na stole kilka papierków. Popatrzyłam z ciekawością.

Analiza krwi, grupa, morfologia i OB, na nazwisko Jarosław Sprzęgieł. Podniosłam głowę.

– No wie pan…! Podziwiam sama siebie. Prawie zgadłam, że on coś takiego mógł mieć…

– Kto?

– Mój trzeci niech będzie, że mąż. To muszą być te papiery, o których wszyscy ględzą. Co tam jeszcze…? Niech pęknę, odcisk palca…? Też Sprzęgieła? Analiza krwi NN, grupa, podgrupa… Nie wiem, czyje i do czego mu to było. Odpis przesłuchania KR w sprawie JS…

– O to chodziło! – ucieszył się kapitan. – Skąd pani wie, że to jest odpis przesłuchania w sprawie?

Rzeczywiście, ręcznie pisany tekst prezentował w tych miejscach gryzmoły do niczego niepodobne. Jakby kanciaste robaczki. Znałam je.

– Z doświadczenia – wyjaśniłam. – Jeszcze pamiętam. On sobie stworzył prywatną stenografię na własny użytek i tak te słowa pisał. Z resztą tekstu niech pan pójdzie do jakiego aptekarza, oni słyną z odczytywania lekarskich bazgrołów.

– Nie, mamy specjalistów. Ale pomyślałem, że pani to najszybciej rozszyfruje. To coś tutaj, to igrek?

– Tak. A ta ósemka z falbankami to zet. Zabił Farfocla… Nie, przepraszam, nie Farfocla. Nie wiem, kogo zabił, może Fanfara.

– Sprawdzimy. No więc to była przyczyna czepiania się pani. Chyba mogę pani wyznać prawdę. Ze starych akt Sprzęgieła parę dokumentów zginęło i to są jedyne dane.

Odcisk palca i grupa krwi. Skąd on to miał, ten pani mąż?

– Nie może pan jego zapytać?

– Mogę. Nawet pytałem. I nie tylko ja.

– I co?

– A nic. Amnezja. Chociaż w pierwszej rozmowie obiecał dostarczyć dowody na różne rzeczy. Nie dostarczył i niczego nie pamięta.

Zastanawiałam się bardzo krótko.

– No to już rozumiem. Myślał, że łatwo to znajdzie dlatego obiecał. Okazało się, że chała, przyszło mu do głowy, że pogubił te śmieci u mnie i stąd kulturalne włamanie do piwnicy sąsiada, która powinna być moja. O zamianie piwnic nie mógł wiedzieć.

Przepadło mu, nie przyzna się do tego za skarby świata, bo wstyd pogubić dowody rzeczowe, i choćby pan na głowie dookoła niego chodził, pamięci nie odzyska.

– A pani się nie domyśla?

– Czego?

– Skąd on to miał?

– Domyślam się, ale moje domysły mogą nie mieć sensu. To raczej możliwości. Taka analiza, na przykład, ktoś ją przecież robił, jakaś laborantka zapewne, wykołował laborantkę i dała mu kopię. Niejedna baba dla niego głupiała. Ktoś inny coś ukradł dla niego, za jakąś przysługę, albo sam się gdzieś dostał podstępem. Powinien pan znać te rzeczy lepiej ode mnie, to przecież wszystko służby specjalne.

Kapitan starannie zgarnął cenne papierki i milczał chwilę.

– A, co ja będę pani szklił… Droga służbowa prowadzi przez zasieki z drutu kolczastego. Więcej i prędzej się dowiem od pani. Dane Libasza chociażby, odciski palców musiałem zdobyć podstępem…

– Dane Libasza są w Ameryce – mruknęłam ponuro. – Zaraz, data! Kiedy ten rzekomy Sprzęgieł spalił się w samochodzie?

– W czerwcu, przeszło pięć lat temu. A co…?

– Nic. Libasz ma ciągle obywatelstwo amerykańskie?

– Jasne. Żona też. Zaraz, rozumiem. Libasz wyjechał na spadku po krewnym, jeśli to już nie był Libasz, tylko Sprzęgieł… Daty śmierci krewnego pani przypadkiem nie zna?

– Dziwię się, że pan nie zna – zganiłam go, zgorszona.

– W odniesieniu do prawdziwego Libasza wydawało się to nieistotne – usprawiedliwił się kapitan. – Ale nadrobię niedopatrzenie.

– Będę znała tę datę jutro w południe – obiecałam, wierząc w Grzegorza. – Mogę do pana zadzwonić. Gdyby pana nie było, podam ją byle komu.

– Będę pani bardzo wdzięczny. Łatwiej działać na bazie pewności…

– Dziwi mnie jedno, dlaczego mianowicie jeszcze mnie nie zabili. Nie uważa pan, że powinni?

Kapitan pokręcił głową.

– Nie, nie uważam. Po zabójstwie cały pani stan posiadania zostałby dokładnie przeszukany i sprawdzony, znaleziono by te papiery. Tego się musieli obawiać. To jedno, a druga przyczyna to nadzieja, że uzyskają od pani informację na ten temat, zapewne coś takiego planowali, po zastraszeniu, kontakt osobisty. Przedtem usiłowali znaleźć sami, ale, powiedzmy sobie szczerze, u pani szukać niełatwo. Gdyby zaś pani, uszkodzona, leżała w szpitalu…

– Rozumiem, w moim domu mogliby nawet zamieszkać i zrobić mi porządek w papierach…

Rozejrzałam się dookoła ze smętnym westchnieniem. Papiery zapychały całe moje mieszkanie, co najmniej połowę należało dawno wyrzucić, ale ciągle brakowało mi serca do tej strasznej pracy. Kapitan popatrzył również i taktownie powstrzymał się od dalszych uwag.

– O tej Judycie zapewne nie wiedzieli i mogli sądzić, że po likwidacji Heleny straci pani dostęp do jakichkolwiek informacji…

– Ciągle mówimy w liczbie mnogiej – przerwałam mu z niezadowoleniem. – Kto to właściwie jest, ci oni? Pseudo-Renuś z Miziutkiem, plus Nowakowski, ale zdaje się, że nikt z nich nie uczestniczył w kraksie pod Łodzią? I nikt z nich nie pętał się za mną po Europie i nie podrzucał mi głowy. To jak ja mam to rozumieć?

– Niech mnie pani nie rozśmiesza – zniecierpliwił się kapitan. – To jest przecież cała klika, obrośnięta gorylami. Libasz ma na usługach pracowników fizycznych, którzy nawet nie wiedzą, dla kogo pracują. Pośredniczy Nowakowski, bo to jest rzeczywiście Nowakowski, niegdyś wtyczka w różnych zakładach pracy.

– Już to samo powinno wystarczyć. Wypisz wymaluj identyczne metody, jakie Sprzęgieł stosował przed laty. Ciekawe, co pan teraz zrobi?

– Poczekam na jutrzejszy telefon od pani.

Przyszło mi nagle do głowy ułatwienie dla niego.

Polubiłam go.

– Macie tam jakiś fax, jestem pewna. Niech mi pan da numer, o ile to nie jest straszna tajemnica służbowa. Może uda mi się zrobić panu przyjemność. Skoro woli pan mnie niż te kolczaste zasieki…

Chyba rzeczywiście wolał, bo numer faxu dał.


* * *

Nie poprzestałam na pogawędkach służbowych, groziło mi bowiem spędzenie wieczoru na smętnej tęsknocie do Grzegorza. Postanowiłam, że nie dam się wpędzić w melancholię na starość. Nie daj Boże, jeszcze bym zaczęła płakać albo co.

Stare notesy i kalendarze, które odnalazłam już wcześniej, ciągle leżały na wierzchu, zapomniałam je bowiem odłożyć na miejsce. Sięgnęłam po nie.

W nastawionym na różne wysiłki umyśle zaczęło mi majaczyć kolejne wspomnienie. Na samym początku mojej znajomości z Miziutkiem właśnie u niej odbywały się andrzejki. Same dziewczyny, lanie wosku, buty wychodzące za drzwi, imiona męskie na karteczkach… I awanturujący się Miziutek… „Nie chcę Andrzeja! – jęczała z gniewem.

– Niech go sobie któraś z was zabierze! Chcę Jarka, oddajcie mi Jarka!”

Jakim cudem ja to mogę pamiętać…? A, już wiem, proste, zazdrościłam jej kiecki. I tę kieckę, oczywiście, pamiętam znacznie lepiej niż wszystkie rozgrywające się tam sceny, rura z dekoltem z zielonej mory, cudowny kolor, tak zwany morski, Miziutek był rudy, świetnie pasowało, dookoła szyi cień złotej ozdoby, a ja nieszczęsna, jedyna w tym gronie młoda mężatka, byłam właśnie w ciąży i nie miałam się w co ubrać… Miziutek w zielonej kiecy, z wielkim kokiem pomiędzy ciemieniem i potylicą, z kieliszkiem wina w jednej ręce, z karteczką w drugiej, giął się w pasie i z rozpaczliwą wściekłością żądał zamiany męskich imion, przy kredensie stała, próbowała zaszachrować, bo na blacie tego kredensu leżały inne karteczki…

Twierdziła potem, że wróżby się nie sprawdzają, nieważne są w ogóle, bo skaziła je obecność jednostki zamężnej. Może zresztą nie ona to wymyśliła, tylko któraś inna dziewczyna, żeby ją pocieszyć, chętnie przyświadczyłam, bo co mi szkodziło, nie żałowałam jej tego jakiegoś Jarka…

Sama zdumiona, że mi się nagle to wszystko tak porządnie przypomniało, zorientowałam się, iż cały czas trzymam w ręku kalendarzyk sprzed trzydziestu pięciu lat, otwarty na stroniczce ze spisem wróżb andrzejkowych. Osobiście ten spis tuż przed imprezą wykonałam, żeby o niczym nie zapomnieć. No i proszę, jak cenne jest słowo pisane!

Zaczęłam sobie przypominać, kto tam wtedy był. Przyjaciółki z młodych lat rozpierzchły się po świecie, Hania w Kanadzie, Baśka nie żyje. Lusia podobno w Australii, Ewa…

Zaraz, Ewa! Ewa Górska, jej nazwisko niedawno wpadło mi w oko, pomyślałam nawet, że cały czas używa panieńskiego, projektantka strojów, film, teatr, telewizja, na oczy jej nie widziałam od skończenia studiów, ale dlaczego nie miałabym spróbować…?

Znalazłam ją w książce telefonicznej, tej nieco starszej, a nie obecnej, bo obecna została ułożona tak jakoś dziwnie, że wszelkie próby uzyskania z niej pożądanych numerów dostarczały mi wyłącznie uczucia, iż popadam w debilizm. Niczego nie umiałam znaleźć. W starszej było, Ewa Górska, artysta plastyk. Wypukałam numer i słuchawkę po drugiej stronie podniosła kobieta.

– Ewa? – powiedziałam beztrosko. – Cześć, słuchaj, czy ty pamiętasz różne dziewczyny z młodości? Baśkę Boberską, Mizię Arendarską, Hanię Kostrzyk, Joannę Chmielewską…

– No nie wygłupiaj się, to ty! – wykrzyknęła Ewa z uciechą. – Widziałam cię w telewizji! Boże drogi, ileż to lat…!

– Trzydzieści. Masz wnuki?

– Wyobraź sobie, mam! Ta idiotka, moja córka, tak mnie urządziła!

– Nie przejmuj się, nie wnuki zdobią człowieka. Ja też mam i ona już doskonale umie czytać.

– Kto?!

– Moja wnuczka. Drobiazg. Przyznam ci się, po co dzwonię. Chcę poplotkować o Miziutku. Masz coś przeciwko temu?

– Ale wręcz przeciwnie! – ożywiła się Ewa. – Miziutek to postać barwna, zawsze była, o niej się świetnie plotkuje! Ona wróciła, wiesz o tym? Prosperuje w Polsce, ale nie sądzę, żeby miała zostać na zawsze.

– Że wróciła, wiem aż za dobrze. Usiłuje mnie wykończyć. Dlaczego…

– Co ty powiesz, to jeszcze jej nie przeszło? – przerwała Ewa ze zdziwieniem.

– Do tej pory?

– A co…?

– No jak to, zawsze stanowiłaś dla niej konkurencję. Nie wiedziałaś o tym? Jeszcze w tamtych czasach, czekaj, co to było, ach, pamiętam, andrzejki! Do mnie mówiła, co za szczęście dla niej, że ty jesteś w ciąży, na jakiś czas ma cię z głowy i niczym jej nie zagrażasz…

– Czym, do pioruna, miałam jej zagrażać? – spytałam ze śmiertelnym zdumieniem.

– No nie wygłupiaj się, byłaś szalenie atrakcyjną dziewczyną…

– Mogłabyś, z grzeczności, powiedzieć, że jestem – przerwałam zgryźliwie.

– Teraz możesz być najwyżej szalenie atrakcyjną kobietą – odparła Ewa stanowczo.

– Dziewczynę wybij sobie z głowy. Znam się na tym.

Zgodziłam się z nią.

– No dobrze, ale jej też nic nie brakowało…

– Toteż właśnie. A ty mogłaś ją przebić, bała się tego. Jeden chłopak ją rzucił, wpadła w taką malutką depresyjkę i wygrzebywała się z niej metodą zwycięstw na każdym kroku. Ty miałaś kochającego męża, gdyby mogła odbić ci tego męża, pocieszyłaby się od razu, ale ukrywałaś go starannie…

– Nie ja go ukrywałam, tylko sam się ukrywał, bo się nie miał w co ubrać – przerwałam z irytacją. – Ale nie o mnie plotkujemy, tylko o Miziutku. Dziko interesuje mnie ten chłopak, który ją wtedy rzucił, podejrzewam, że jest to jej obecny mąż…

– Jej obecny mąż podkupił moją firmę – przerwała z kolei Ewa gniewnie.

Przerywałyśmy sobie wzajemnie prawie każde zdanie. – Stąd moja wiedza o niej.

Libasz się nazywa. Cudem udało mi się uniknąć klęski, ale kochać, to ja ich nie kocham.

– A o tamtym chłopaku coś wiesz?

– Czy coś wiem… Wiesz, mętnie mi się ochapia… A nie, wiem! Ktoś mi mówił, jako gach był podobno doskonały, ale nie w tym rzecz. Podobno zażądał od Miziutka donosów na profesora… zaraz, jak mu było, już nie żyje, przyjaciel jej ojca… Wszystko jedno, Miziutek odmówił, bo wtedy jeszcze kołatała się w niej jakaś szlachetność, i przez to nastąpiło zerwanie. A, rozumiem! To dlatego…!

– Co dlatego, nie przerywaj w najciekawszych momentach! – zdenerwowałam się.

– Kłótnia była wśród dziewczyn. Miziutek upierał się, że przyzwoitość nie popłaca i cel uświęca środki, prezentowała taką wściekłą bezwzględność, że sama się do niej zraziłam. Nie wiedziałam, co ją napadło, popatrz, dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to przez tego kochasia! Żal ją ogarnął, że się dla niego nie zeświniła! Kto to był, jakiś konfident?

– Miałam nadzieję, że właśnie tego dowiem się od ciebie – westchnęłam. – Mnie przy tych dyskusjach nie było…

– Nie było, rodziłaś dziecko.

– Ale właściwie wszystko się potwierdza. Tak przypuszczałam, że w młodości trafiła na chłopaka z UB.

– I co? – spytała Ewa ostrożnie po chwili milczenia. – To ma jakieś skutki?

– Właśnie wychodzi, że ma…

– No to czekaj. Zaraz… O rany, czekaj, mówiła mi jej szwagierka, Krystyna, siostra jej pierwszego męża, Andrzeja właśnie, ona mieszka w Szwecji, czasem przyjeżdża, trzy lata temu ją widziałam, o rrrrany…!

– No! – pogoniłam zachłannie. – Co mówiła?

– Spotkała się z Miziutkiem – powiedziała Ewa uroczyście. – Dwa lata wcześniej.

Nie bardzo się lubiły, ale zawsze, wiesz jak to jest, poszły na kawę do barku naprzeciwko Grandu, tak pogadać, no owszem, pogadały i już wychodziły, kiedy Miziutek we drzwiach skamieniał. Jakiś facet wchodził, też skamieniał. Tak stali i patrzyli na siebie, Krystyna ją grzecznie pożegnała, Miziutek nawet tego nie zauważył, cofnął się do środka razem z facetem. Jeszcze przez okno widziała, jak się w siebie wpatrywali, ale gówno ją to obeszło. Słuchaj! A może to był on…? Gach z młodości?

Z chciwością bez granic wchłaniałam w siebie tę romantyczną historię.

– A otóż tak. Na moje oko rzeczywiście! I czas się zgadza, spotkała go znienacka, przygłuszone uczucia wybuchły…

– Myślisz, że to możliwe? – spytała Ewa z niedowierzaniem. – Po tylu latach i takich dramatach? O Jezu, do rymu mi wyszło!

– Nie szkodzi. Że możliwe, gwarantuję. Jak wyglądał?

– Przystojny. Nawet bardzo. Dżentelmen w męskiej sile wieku. Tak powiedziała Krystyna, ja jej wierzę, zawsze miała dobry gust.

– Brodaty?

– Wykluczone. Krystyna brodatych nie lubiła. Jej szwedzki mąż też się musiał ogolić.

– No to brodę zapuścił później…

– Słuchaj no, ty coś wiesz? Chcesz przez to powiedzieć, że to był Libasz? On jest brodaty!

– Pogawędka z tobą stanowi dla mnie dar boży – wyznałam uczciwie. – Należy ci się coś wzajemnie. Tak jest, na moje oko to był obecny Libasz.

– Obecny…? A co? Dawniej nazywał się inaczej?

– Tak mi właśnie wychodzi i chciałam się upewnić. Ciekawa byłam, skąd jej się wziął i jak na niego trafiła, a tu proszę, zrządzenie losu u progu niewinnego barku.

Nareszcie coś rozumiem.

– Ja też. On robi interesy, wiadomo, jak te interesy u nas wyglądają, nachapią się szmalu i ruszą w świat. A on z tych takich przedsiębiorczych…? No, no, no…

Przyjęłam jeszcze jej ofertę skompletowania mi wiosennego stroju i dałyśmy spokój plotkowaniu. Wykryty fragment biografii Miziutka poruszył mnie do głębi, tak między innymi wyobrażałam sobie własne spotkanie z Grzegorzem, można powiedzieć, że Miziutek mnie zastąpił. Natknęli się na siebie we właściwej chwili, porozumienie osiągnęli z łatwością, Renuś w geszeftach Sprzęgiełowi do pięt nie sięgał, Miziutek wiedział, co robi, zamieniając mężów. Ciekawe tylko, dlaczego nie zrobiła tego normalnie i legalnie, rozwodząc się na przykład, a prawda, przy rozwodzie musiałaby podzielić się majątkiem…

Kąt do siedzenia i smętnego popłakiwania oddalił się ode mnie i znikł za horyzontem. Oczekiwały mnie same przyjemności, jutro telefon Grzegorza, a później ten wiosenny strój, do wiosny będę już miała dwie normalne nogi…


* * *

Z wysiłkiem opanowując niecierpliwość, czekałam, aż on zadzwoni. Był to rodzaj odruchu. Kiedyś, przed laty, też Grzegorz dzwonił do mnie, a nie ja do niego, bo po co go miałam narażać na podejrzenia Halusi? Mieliśmy umowę, jeśli już musiałam się z nim skontaktować w jakiejś sytuacji podbramkowej, dzwoniłam, owszem, i od razu w dużym skrócie mówiłam, o co chodzi. Grzegorz słuchał grzecznie, po czym oznajmiał, że to pomyłka. Niekiedy, jeśli nie zdołałam ograniczyć się do trzech słów, korygował numer, słowa „tak” lub „nie” zawsze udawało mu się wtrącić i w ten sposób uzyskiwałam odpowiedź. Naleciałości z tamtych czasów paraliżowały mnie teraz, chociaż dzwoniłabym do biura, a nie do domu.

Uświadomiłam sobie wreszcie odmienność sytuacji, wygłosiłam pod swoim adresem kilka dużych komplementów i już sięgałam po słuchawkę, kiedy właśnie Grzegorz zadzwonił.

– Czy ja ci wyjaśniałem, dlaczego nie mogę dzwonić z domu? – zapytał.

– Nie – odparłam. – Ale zgaduję. Zapewne masz kilka aparatów i kuzynka może podnieść drugą słuchawkę.

– Moja żona też. Ma pod ręką. No, to już rozumiesz.

– Zawsze rozumiałam, a teraz ci zrobię przyjemność. Tak jest, to Sprzęgieł spalił się w samochodzie. Wedle akt personalnych nie żyje. Czy odczuwasz satysfakcję?

– Jeszcze jaką…!

– Nie koniec na tym. Zdaje się, że zszedł ze świata na parę miesięcy przed stryjem.

Potrzebna jest data śmierci stryja.

– Mam tu właśnie te papiery przed sobą. Czekaj, zaraz znajdę…

Słusznie w niego wierzyłam. Powinien był wprawdzie, jadąc do Polski, od razu przywieźć ten chłam, sam to przyznał, ale sprawę Renusia nieco zlekceważył. W ostatniej chwili wyjawił mi, że dopiero ten wybuch w moim holu poruszył go głębiej, przedtem cały problem wydawał mu się czysto teoretyczny i bardziej zajęty był powrotem kontaktów ze mną.

Nie miałam pretensji i nie czyniłam wyrzutów. Ze mną… mój Boże, poczułam się ważna i upragniona. Nie miało znaczenia, łgał czy prawdę mówił, do łgarstw właściwie nie było powodu, przyjęłam komunikat z całym dobrodziejstwem inwentarza i reszta przestała się liczyć. Każda kobieta… więcej, każda istota ludzka musi się poczuć ważna i upragniona bodaj raz w życiu, inaczej popada w kompleksy, depresje i różne inne zwyrodnienia. Pewnie, że upragniona nie przez byle kogo…

– Jest – powiedział Grzegorz. – Szóstego listopada.

– A rzekomy Sprzęgieł sfajczył się dziewiętnastego czerwca – podchwyciłam.

– Odgadliśmy wszystko, aż się niedobrze robi. Poza tym wiem, jak Miziutek na niego trafił, dalszego ciągu domyślam się łatwo…

Przekazałam mu wszystkie, świeżo uzyskane plotki i przez chwilę wzajemnie utwierdzaliśmy się w poglądach. Grzegorz Renusia znał lepiej niż ja, podtrzymał opinię, iż Renuś w interesach robił za pechową niedojdę, nie na dzisiejsze czasy, Sprzęgieł zaś, bez wątpienia, wręcz przeciwnie.

– Widzę tu jeszcze jedną przyjemność – rzekł Grzegorz, który najwidoczniej w trakcie rozmowy grzebał w papierach. – Renuś był jedynym spadkobiercą, testament innego nie przewiduje. Zatem cały majątek nieboszczyka stryja przechodzi na skarb państwa. Żaden kraj, nawet bogaty, nie lubi być pod tym względem kantowany, ciekawe, co zrobią. A do tego firma adwokacka, która musi zachować twarz…

– Zdaje się, że słusznie chcieli mnie zastraszyć i zatkać mi gębę! – ucieszyłam się.

– Tylko metody wybrali niewłaściwe.

– Intryguje mnie jedno – ciągnął Grzegorz. – Teraz, kiedy już się przestawiłem na pracę intelektu i nie rozprasza mnie twoja obecność, widzę tu pewien idiotyzm i brak konsekwencji. Podwójny. Dlaczego policja nie uzyskała wszystkiego, informacji i dowodów, od tego twojego eks, skoro on te rzeczy zbierał i wiedział, albo dlaczego Sprzęgieł i spółka już dawno go nie zabili?

Rozumiałam te rzeczy coraz lepiej i mogłam mu odpowiedzieć.

– Pierwsze, mówiłam ci, on uwielbia milczeć, zapewne dlatego, że gówno wie. Cała jego wiedza jest przereklamowana, o co sam się postarał, jak przychodzi do konkretów okazuje się, że są to niewyraźne dedukcje. Dokumentów zaś, jeśli istotnie je zdobył i nie zgubił, w ogóle w swoim śmietniku nie potrafi znaleźć. Za tym idzie drugie, jasne się staje, dlaczego nikt nie zabił ani jego, ani mnie, on żadnych przestępstw nie popełnia i nikt nie ma podstaw do rewizji, nikt za życia nie dokona u niego przeszukania, natomiast po śmierci owszem. To samo jest ze mną, skoro wierzą, że u mnie plącze się jego makulatura, wolą, z dwojga złego, żebym raczej żyła.

– Skąd wiesz, że u niego jest śmietnik?

– Sam mi powiedział. Wyrwało mu się w nerwach, kiedy żądałam, żeby mi przyniósł i pokazał coś tam sprzed dwudziestu lat, upierałam się, co go zgniewało i oświadczył, że nie przerzuci dla mojej fanaberii dwunastu ton makulatury. Wierzę w te słowa, bo innym razem sam koniecznie chciał mi coś zademonstrować, barachło to było, ale nie szkodzi, zależało mu i dokopywał się tego u siebie przez jedenaście dni. Specjalnie wtedy policzyłam. Gliny po prostu nie mogą traktować go poważnie i zdaje się, że w ogóle co starsi unikają go jak morowej zarazy. Młodsi nie znają go tak dobrze.

– Rozumiem – powiedział Grzegorz po chwili milczenia. – Z trudem powstrzymam się od komentarzy. Zaczynam dostrzegać w sobie odrobinę współczucia dla waszej policji.

Odzyskałam poczucie aktualnej rzeczywistości, które już mi delikatnie zaczynało umykać, i przestawiłam się na kapitana.

– Możesz sobie nie żałować, oni mają same schody. Czekaj, niech dotrzymam obietnic. Andrzej ci przefaksował różne dane…

– Właśnie mam je przed sobą.

– Zrób uprzejmość sympatycznemu chłopcu i przefaksuj mu ten cały nabój wzajemnie. Podam ci numer.

– To ma być zachęta…? Nie mam skłonności do chłopców, nawet sympatycznych.

Ale dobrze, chętnie zrobię, co się da, na niekorzyść Miziutka, nie mogę jej darować tej przysługi sprzed dwudziestu pięciu lat… Dyktuj ten numer.

W ten sposób w pół godziny później kapitan Borkowski uzyskał pełnię wiedzy.

Miałam wielką nadzieję, że odwdzięczy mi się we właściwej chwili…


* * *

W nieobecności Grzegorza na głowę mogłam kichać. Bardzo wyraźnie uświadomiłam sobie, że peruka ułatwia wszelkie możliwe okoliczności oficjalne, a z nikim nie zamierzałam uprawiać kontaktów, które mogłyby ją naruszyć. Powinnam tylko żałować, że, natrafiwszy na sklep ze znakomitymi perukami, nie nabyłam kilka na zapas.

Nie była to strata nieodwracalna. Wyjątkowo zupełnie zapamiętałam, gdzie ów sklep się znajduje, w Koblencji, na deptaku handlowej części starego miasta. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby tam pojechać, nie w tej chwili wprawdzie, ale nieco później. Myśl o tej możliwości stanowiła dla mnie wielką pociechę.

Noga powolutku zaczynała wracać do równowagi. Ze schodów schodziłam już prawie jak człowiek, a nie jak pokraka, tyle że nieco bokiem, do tańca jednakże jeszcze się nie nadawałam. Trzy dni przeczekałam cierpliwie, bo zajął mnie remont holu, po czym delikatnie zaczęłam się pchać do kapitana.

Cała ta okropna afera zawierała w sobie mnóstwo rozmaitych tajemnic, które chciałam wyjaśnić. Przypuszczenia własne nie wystarczały mi, wolałam pewność. Grzegorz dopingował mnie przez telefon, bo dalszy ciąg z jednej strony ciekawił go, a z drugiej niepokoił, wyrażał obawy, że Sprzęgieł z Miziutkiem spróbują się na mnie zemścić.

Byłam innego zdania.

– Na moje oko nie mają teraz głowy do mszczenia się akurat na mnie – powiedziałam stanowczo. – Nie ja to wszystko rozpętałam.

– Mają dwie głowy, z czego jedna, przypominam ci, należy do Miziutka – odparł Grzegorz równie stanowczo. – Poza tym, o ile działa moja pamięć, zdaje się, że owszem, właśnie ty ruszyłaś aferę. Najzwyczajniej w świecie boję się o ciebie.

– No dobrze, uczepię się glin…

Kapitan Borkowski nie ukrywał się przede mną, dopadłam go telefonicznie. Z jakichś tajemniczych przyczyn nie życzył sobie mojej wizyty w komendzie, wolał przyjść do mnie, aczkolwiek zapewniałam go, że już kuleję bardzo mało. Skoro jednak wolał, proszę bardzo, niech przychodzi.

– Winien pani jestem rekompensatę za ten koszmarny błąd, który popełniłem – rzekł, wręczając mi kwiaty. – I, co tu gadać, wdzięczność za informacje. Tyle pani wie, że może pani wiedzieć i resztę, a tu u pani to ja rozmawiam prywatnie. Nie napisze pani o tym, mam nadzieję?

Z przyjemnością wstawiłam do wazonu peonie w przepięknym purpurowym kolorze.

– Nie – odparłam. – To znaczy tak, napiszę oczywiście, ale nie to, co pan do mnie mówi. Nadal będę się czepiać przestępczości. Jak pan chce, mogę się złapać za inny paragraf, wybór jest szalony. Na każdym kroku afera na aferze jedzie i aferą pogania.

– Do innych afer ja się nie wtrącam, one przeważnie gospodarcze, a ja jestem z wydziału zabójstw. Kto inny niech się użera. Z Libaszem zresztą też…

– No? – spytałam nader ogólnie i zapewne trochę niecierpliwie, siadając w fotelu i podtykając mu puszkę piwa. Niech sam nalewa, co ja się tu będę miotać dookoła stołu.

Kapitan nalał odruchowo.

– Otóż coś tam udało się wygrzebać – oznajmił. – Okazało się, że słabe ogniwo to, nie zgadnie pani…

– Pewnie, że nie zgadnę, przecież nie znam ludzi!

– Tego akurat pani zna. Nowakowski. Przyznał się bezczelnie i na dobrą sprawę nic mu nie można zrobić. Umie się to ścierwo urządzić, z miejsca przeszedł na drugą stronę barykady, jak tylko wyszło na jaw, że Sprzęgieł leży. Już więcej forsy z niego nie będzie, no to niby po co Nowakowski miałby milczeć?

– A przyznanie się do winy jest, nieprawdaż, okolicznością łagodzącą?

– No właśnie. Z tym że on do żadnej własnej winy się nie przyznaje, jest świadkiem.

Jako świadek kłapie pyskiem, aż echo idzie. O wszystkim dowiadywał się post factum i nic nie mógł poradzić.

– Na Helenę też nie mógł? Jak z nią właściwie było?

– Głupia baba – powiedział kapitan z irytacją i zreflektował się. – To znaczy, tego, nie chciałem być niegrzeczny w stosunku do nieboszczki. Ale ona sama się w to wrąbała. W histerię wpadła i poleciała do Libaszowej składać wymówienie, w takim domu zbrodni pracować nie będzie, no i to wystarczyło. Libaszowa, a znały się przecież w dzieciństwie… Pani wie o tym?

– Tyle co z listu Judyty. Rozumiem, że tuż przed wojną młoda wówczas matka Heleny robiła za kucharkę u młodej mamusi Miziutka. Dzieci mogły się znać.

– Zgadza się. Znały się po wojnie. No i Libaszowa wyciągnęła z niej więcej. Między innymi pani im wyszła, a trzeba trafu, że właśnie wtedy zaczęła pani publikować te swoje felietony, czy jak to tam nazwać. Sprzęgieł się zaniepokoił, bo dodatkowo dużo wiedział o pani mężu i bał się go trochę. Helena im się urwała, puścił za nią swoich chłopców, złapali ją, wykołowali i wieźli do Łodzi, żeby ją przycisnąć i wywlec z niej wszystko. Medycznie. Zastrzyki, skopolamina i tak dalej.

– Dlaczego do Łodzi? – zdziwiłam się.

– On tam ma metę, rozwija firmę i czuje się swobodniej niż tu. Jeszcze go nie znają. Helena się połapała chyba, że coś nie gra, i rzeczywiście wyskoczyła im z samochodu. Nie im, jednemu, bo dwaj jechali za nimi. Ten jeden zginął, tamtym nic się nie stało, a za to pani im się napatoczyła. Byli pewni, że pani jechała za Heleną. Zorganizowali się błyskawicznie, ofiary odwieziono do szpitala, a tam był bajzel nie z tej ziemi, Helenę bez trudu sobie zabrali, panią zaś zaczęli śledzić. Nie zauważyła pani, że ktoś za panią jedzie?

– Nie zwróciłam uwagi.

– No właśnie. Przepytali Helenę i ona im przy tym umarła. Wtedy wpadli na pomysł, żeby się jej pozbyć, a panią postraszyć, Helena panią znała, pani jej nie?

– A skąd! Na oczy jej przedtem nie widziałam. Ale z tego wynika, że gdybym nie pojechała przez cholerną Łódź, nic by mnie złego nie spotkało…

– Zgadza się. Na diabła była pani ta Łódź? Gorsza trasa i dalej.

Popatrzyłam na niego z wyrzutem, skrzywiłam się, prychnęłam i zażądałam dalszego ciągu. Kapitan podjął temat Heleny.

– Przyznała się, że napisała list do pani. Przyznała się do spowiedzi u księdza.

Zorientowali się, że ona cholernie dużo wiedziała, a do tego jeszcze bredziła o dokumentach. Wie pani, co im rąbnęła? Próbki fałszowania podpisu z kosza na śmieci, a do tego zdjęcia z młodości prawdziwego Libasza. Nie byli pewni, co z tym zrobiła, mogła przekazać pani albo temu swojemu… to znaczy, temu pani…

– Swojemu, swojemu – przerwałam uspokajająco. – On już dawno nie mój.

A takie baby, do Heleny podobne, wielbiły go przez całe życie.

– No to chwała Bogu. Libaszowa podobno, jak się dowiedziała o tej głowie, wpadła w furię, piekło zrobiła, wrzeszczała, że to najlepszy sposób, żeby pani się uczepiła, bo pani jest gangrena, jakiej świat nie widział, a oni wszyscy kretyni, ocenili panią akurat odwrotnie. Zabrać pani tę głowę! No i zabrali, jeszcze w Paryżu…

– A gdzie podrzucili?

– Na granicy. Ułatwiła im pani przez tę swoją zieloną kartę. Ogólnie mieli zamiar tę Helenę usunąć radykalnie, głowę odcięli, żeby jej nikt nie rozpoznał, wysłali z kraju z panią, zwłoki zakopali, no, to im wyszło nie najlepiej… Potem, kiedy już, dzięki pani, wyszło na jaw, czyje są te zwłoki, zmienili zdanie i złożyli ją do kupy razem z głową.

Z kostnicą załatwili łapówkami, Nowakowski osobiście je wręczał. Teraz, rzecz jasna, twierdzi, że nic nie wiedział, był pewien, że Helena zginęła w katastrofie i nastąpiła tylko profanacja zwłok, a profanacji do zabójstwa daleko. Prawdy dowiedział się później, jak już pani wróciła.

– Jednak Mizutek zna mnie całkiem nieźle – rzekłam w zadumie. – Zaczynam rozumieć następne wydarzenia.

– Na ten temat Nowakowski gada chętnie, bo nie jego sprawa. Skoro już się wygłupili z głową, to Libaszowa wymyśliła, musieli panią jakoś unieruchomić. Żeby się pani zajęła sobą, a nie nimi. Rąbnął do pani snajper, a zamiar był taki, żeby pani uszkodzić stopę. Nie będzie pani mogła prowadzić samochodu, zostanie pani w Paryżu, głowę Heleny podwędzą i cała afera przyschnie. Tymczasem pani wróciła, a te papiery ich gryzły, więc wykombinowali ten cholerny wybuch. Pani w szpitalu, a oni sobie spokojnie poszukają, broń Boże tylko żeby pani nie zabić. Włamali się do piwnicy, to się zgadza, na pani sąsiada padło, niczego nie znaleźli. Księdza z Grójca owszem, chcieli zabić, bali się go śmiertelnie, bo z Kościołem żartów nie ma, gdyby ksiądz zaczął mówić…

– No i proszę, jak to na złe wychodzi nie wierzyć w ludzką uczciwość…

– Toteż właśnie – przyświadczył kapitan i wylał resztę piwa z puszki. Poszłam do lodówki po następną.

– Tożsamość Sprzęgieła już stwierdzono? – spytałam, siadając.

Kapitan zmroczniał nieco, ale zaraz się rozpromienił.

– Film pod tytułem „Ekstradycja” pani widziała?

– Widziałam. Bardzo dobry.

– No to ma pani ciąg dalszy. Sprzęgieł wszedł w posiadanie spadku nielegalnie i bezprawnie i oni już o tym wiedzą. Te firmy adwokackie, które od pani dostałem, to było samo szczęście, u nas już się zaczęło tuszowanie sprawy. Zdążyłem im podrzucić to strusie jajo w ostatniej chwili.

– Zażądają ekstradycji? Czyjej? Sprzęgieła czy Miziutka? Znaczy, chciałam powiedzieć, pani Libaszowej?

– Chyba obydwojga. Zdaje się, że już im zablokowali konta. Tak na wsiaki słuczaj, bo jeszcze prowadzą dochodzenie. Coś mi się widzi, że mają grupę krwi Libasza, wycinali mu tam wyrostek. Rozumie pani teraz, dlaczego ja siedzę tutaj, a nie pani u nas?

Zaniepokoiłam się.

– A nie wyleją pana z roboty?

– A kto wie, że tu siedzę? Poza tym, dlaczego mają wylać, dochodzenie przeprowadziłem doskonale i w niezłym tempie, za ten wybuch u pani dostałem naganę, a za dochodzenie dostałem pochwałę. Reszta już do mnie nie należy, czepiać się nie będę, bo nie upadłem na głowę i katastrofa samochodowa mi nie grozi.

Była to niewątpliwie informacja ogromnie pocieszająca.

– W rezultacie przestępstwo popełnione u nas polega na zabiciu Heleny…?

– E tam. Mówiłem przecież, że rozmawiam tu z panią prywatnie. Wedle wersji oficjalnej ta cała Helena zginęła w katastrofie, obrażenia wewnętrzne, nawet profanacji nie ma, bo głowa jej się sama oderwała. Trochę w tym brak logiki, na co jej obrażenia przy głowie i odwrotnie, ale kto tego będzie dochodził? Prawdziwy Libasz natomiast, doskonale wiemy, że sam z siebie nie umarł, ale co z tego? Zabił się na drzewie. Może koło prawe przednie, ostro leciał, pożar, co tu można stwierdzić? Guma się spaliła.

– Posługiwanie się cudzymi dokumentami… – podsunęłam z nadzieją.

– A owszem, karalne. Ale kota ogonem wykręcić zawsze można. Grzywna, zawieszenie, afekt, zakochali się w sobie na śmierć, Libaszowa i Sprzęgieł, i małpiego rozumu od tego dostali, pani myśli, że ja tak sam z siebie? A skąd! Pani prokurator mówiła do mnie i jej słowa powtarzam. Willę buduje.

– Kto?

– Pani prokurator. Uczucia wyższe bardzo sobie ceni.

– O Jezu…

Kapitan sposępniał mocno, wypił piwo i znów się nieco rozpogodził.

– Powiem pani szczerze, gdyby nie to, że cały kant obija się o Amerykę, wszystko by się im upiekło. A ten pani były… no, ten ostatnio Heleny… cały szwindel miał w małym palcu, wiedział o nim od początku do końca, Sprzęgieła trzymał na widelcu, na co czekał, do cholery? Dobra, niech będzie, dowody pogubił, ale bodaj mógł puścić swąd. Coś by z tego wynikło, dlaczego milczał, do pioruna, dopiero teraz powiedział co wie, i też, można powiedzieć, prywatnie. Nie do protokółu i nie dał się nagrać.

Загрузка...