Coś nieprzyjemnego i uporczywego przywróciło Benjaminowi Fleksowi przytomność. Bezwładne kołysanie głową przyprawiało go o mdłości i ból brzucha.
Siedział przywiązany do krzesła w małym, sterylnym, białym pokoju. Jedna ze ścian była oknem z mlecznego szkła, przepuszczającym światło, ale nie obrazy z zewnątrz, które dawałyby więźniowi jakikolwiek pogląd na to, gdzie może się znajdować. Mężczyzna w białym stroju stał nad Benem i szturchał go metalową tyczką podłączoną kablami do buczącej z cicha maszyny.
Benjamin skupił wzrok na jego twarzy i… zobaczył swoją. Mężczyzna miał na głowie idealnie gładką, zaokrągloną, lustrzaną maskę, w której odbijał się zniekształcony wypukłością obraz oblicza jeńca. Ów niedorzecznie wykrzywiony wizerunek wprawił Benjamina w lekki szok: odbarwiona skóra wprost ginęła wśród sińców i krwistych nacieków.
Drzwi uchyliły się nieco i na progu stanął jakiś człowiek. Trzymając klamkę, odwrócił się w stronę, z której przyszedł, kończąc rozmowę z kimś, kto pozostał na korytarzu lub w sąsiednim pokoju.
– …Cieszę się, że jesteś zadowolony – usłyszał Benjamin. -…Wieczorem idę z Cassandrą do teatru, więc nigdy nic nie wiadomo… nie, te oczy są po prostu zabójcze… – Mężczyzna roześmiał się krótko, słysząc czyjeś uprzejme słowa. Machnął ręką, odwrócił się i wszedł do pokoiku.
Kiedy obrócił się w stronę krzesła, Benjamin rozpoznał twarz, którą pamiętał z niezliczonych wystąpień publicznych, przemówień i ogromnych heliotypów rozwieszonych w całym mieście. Twarz burmistrza Rudguttera.
Trzy osoby, które znalazły się razem w ciasnym pokoju, przez długą chwilę mierzyły się wzrokiem.
– Panie Flex – odezwał się w końcu Rudgutter. – Musimy porozmawiać.
– Mam wiadomość od Pigeona – rzekł Isaac, wymachując listem i wracając do stołu, który wraz z Davidem ustawił w części laboratorium należącej do Lublamaia. To tu poprzedniego dnia spędzili wiele godzin, daremnie głowiąc się nad sensownym planem działania.
Opodal zaś leżał Lublamai, śliniąc się niezmiennie i robiąc pod siebie.
Lin siedziała z nimi przy stole, w zamyśleniu pogryzając plasterki banana. Kiedy poprzedniego dnia zjawiła się w magazynie, Isaac – roztrzęsiony tak bardzo, że ledwie go rozumiała – wyjaśnił jej, co się stało. Obaj z Davidem sprawiali wrażenie głęboko zszokowanych. Dopiero po paru minutach zauważyła Yagharka, kryjącego się w cieniu pod ścianą. Nie była pewna, jak powinna go powitać, toteż poprzestała na przyjaznym skinieniu ręką, którego nie odwzajemnił. Kiedy jedli we czworo marną wieczerzę, był z nimi, choć ani na chwilę nie zdjął płaszcza, maskującego fałszywe skrzydła. Lin nie zamierzała zdradzać mu, że jego maskarada nie jest dla niej żadną tajemnicą.
Podczas owego ponurego, wspólnego wieczoru w pewnej chwili zdała sobie sprawę, iż zaszło coś niezwykłego: Isaac przestał ukrywać ich związek. Podał jej ręce na powitanie. Nie zaścielił zapasowego materaca, kiedy zgodziła się zostać na noc. A jednak nie był to jej triumf, nie był to wielki hołd złożony miłości, którego miała nadzieję kiedyś doczekać. Przyczyna zmiany była prozaiczna.
Isaac, podobnie jak David, martwił się znacznie poważniejszymi sprawami.
Dlatego też jakaś sceptyczna część umysłu Lin nie chciała wierzyć w trwałość i zupełność transformacji, która dokonała się w jego postawie. Wiedziała na przykład, że David był starym przyjacielem Isaaca, wyznającym podobnie libertyńskie poglądy, i że rozumiał – o ile w ogóle zaprzątał nimi myśli – problemy wynikające z uczucia khepri do człowieka, a do tego był niewątpliwie dyskretny. Nie pozwalała sobie jednak na zbyt dogłębne rozważanie tych spraw. Czułaby się podłą egoistką, gdyby myślała o sobie, podczas gdy Lublamai był… wrakiem.
Naturalnie nie była w stanie wczuć się w jego położenie tak dobrze jak David czy Isaac, ale sam widok śliniącego się, nierozumnego ciała na posłaniu był dla niej dość poruszający, a może i przerażający. Cieszyła się w duchu, że coś ważnego wydarzyło się w życiu pana Motleya, dzięki czemu mogła spędzić tych parę godzin czy dni z Isaakiem, gnębionym poczuciem winy.
Od czasu do czasu jej mężczyzna zrywał się gwałtownie do działania, wykrzykując: „Dobra!” i z zapałem zacierając ręce, choć wszyscy świetnie wiedzieli, że na razie nie było takiego działania, które mogliby podjąć.
Pierwszej nocy, którą spędzili razem na piętrze laboratorium, Isaac wtulił się w Lin żałośnie, bez śladu podniecenia. David poszedł do domu, obiecawszy, że wróci z samego rana. Yagharek nie chciał materaca – zgarbił się w kącie w dziwnej, siedzącej pozycji ze skrzyżowanymi nogami, najwyraźniej pomyślanej tak, by wielkie skrzydła nie uległy uszkodzeniu. Lin nie była pewna, czy garuda podtrzymuje tę iluzję na jej użytek, czy naprawdę śpi w pozycji, którą znał od dzieciństwa.
Następnego ranka usiedli wokół stołu, pijąc kawę i herbatę, posilając się obojętnie i zastanawiając nad tym, co będzie dalej. Isaac zajrzał do skrzynki pocztowej i bez namysłu wyrzucił te wiadomości, które uznał za nieistotne. Zainteresowała go jedynie wiadomość od Lemuela: nie ostemplowana i dostarczona przez anonimowego posłańca.
– Co napisał? – spytał David.
Isaac ułożył kartę papieru tak, by pozostali mogli przeczytać tekst ponad jego ramieniem. Yagharek cofnął się nieco.
Odnalazłem w moich zapiskach trop Dziwnej Gąsienicy. Dostarczył ją niejaki Josef Cuaduador, pracownik Działu Nabytków w Parlamencie. Nie chcąc tracić czasu i pamiętając o Sutym Wynagrodzeniu, odwiedziłem pana Cuaduadora z moim Dużym Wspólnikiem, panem X, który niewielkim wysiłkiem nakłonił dostawcę do współpracy. Początkowo pan C. podejrzewał, że jestem z milicji. Zapewniłem go, że jest wręcz przeciwnie, i za pomocą karabinu pana X sprawiłem, że stał się dość rozmowny. Odnoszę wrażenie, że pan C. uwolnił Gąsienicę z jednego z oficjalnych transportów. Żałuje tego do dziś. (Zwłaszcza że zapłaciłem mu za nią raczej mało). Nie wie, skąd przybyła owa dostawa i jakie było jej przeznaczenie. Nie wie też, co się stało z pozostałymi okazami, z których zabrał tylko jeden. Mamy więc jeden trop: (przydatny? nieprzydatny?). Odbiorcą paczki miał być doktor Barbell? Barrier? Berber? Barlime? lub ktoś taki w Dziale Badań i Rozwoju.
Starannie rejestruję wszystkie działania, które podjąłem, Isaacu. Szczegółowy rachunek w drodze.
Lemuel Pigeon.
– Fantastycznie! – zawołał Isaac, doczytawszy list do końca. – Nareszcie jakiś cholerny trop…
David siedział nieruchomo, struchlały.
– Parlament? – stęknął z wysiłkiem. – Zadzieramy z tym kurewskim Parlamentem? Na słodkiego Jabbera, czy ty w ogóle masz pojęcie, w jak wielkie gówno wdepnęliśmy? „Fantastycznie”?! Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz, kretynie?! Po prostu cudownie! Wystarczy, że pójdziemy do Parlamentu i grzecznie poprosimy o listę wszystkich pracowników supertajnego Działu Badań i Rozwoju, których nazwiska zaczynają się na B, a potem przepytamy jednego po drugim, czy nie wiedzą czegoś na temat latających stworzeń, sprowadzających na ludzi śpiączkę, i jak można je złapać. Taki drobiazg.
Nikt się nie odezwał. Atmosfera w laboratorium zgęstniała jeszcze bardziej.
Południowo-zachodni kraniec Brock Marsh sąsiadował z Petty Coil, siedliskiem oszustów, bandytów i podupadającej architektury, wbitym głęboko w zakole rzeki.
Nieco ponad sto lat wcześniej dzielnica Petty Coil była miejskim rajem dla najlepszych rodzin. Mackie-Drenda i Turgisady; Dhrachshachet, vodyanoi-finansista i założyciel Banku Drach; Sirrah Jeremile Carr, kupiec i farmer w jednej osobie – wszyscy oni mieli swe imponujące rezydencje przy szerokich alejach Petty Coil.
Jednak w pewnym momencie w Nowym Crobuzon rozpoczął się boom przemysłowy, w sporym zakresie finansowany przez te właśnie, najzamożniejsze rodziny. Fabryki i doki powstawały i rozkwitały w ogromnym tempie. Griss Twist, skrawek ziemi na przeciwległym brzegu rzeki, także przeżywał swe wielkie chwile, gdy pojawiły się na nim nieduże, ale hałaśliwe i smrodliwe fabryczki. Wraz z nimi na nabrzeżach zaczęły powstawać przemysłowe wysypiska śmieci. Narodził się zupełnie nowy krajobraz, zbudowany ze szczątków maszyn, gnijącego papieru, żużlu, odpadów organicznych i chymicznego śmiecia, słowem wszelkiego industrialnego brudu. Odrzucona materia, składowana w jednym miejscu, organizowała się samodzielnie, naśladując naturę. Tak powstawały pagórki, doliny i sadzawki, w których woda bulgotała od trujących gazów. W ciągu kilku lat po okolicznych fabrykach nie pozostał ślad, ale wysypiska przetrwały, a wiatr wiejący od morza pchał nieznośny fetor ponad nurtem Smoły, wprost do Petty Coil.
Bogacze szybko porzucili swe domostwa. Petty Coil degenerowała się w barwnym stylu. Stała się znacznie bardziej hałaśliwa i pełna życia niż dawniej. Zaniedbane farby i tynki wybrzuszały się groteskowo na ścianach wielkich domów, coraz gęściej zaludnionych przez biedotę Nowego Crobuzon. Wybite szyby zastępowano prowizorką, której żywot też nie był zbyt długi. Kiedy pojawiły się w okolicy maleńkie sklepiki, a wraz z nimi piekarze i cieśle, dzielnica Petty Coil padła ofiarą nieokiełznanej siły, która w całym mieście kreowała tak zwaną „spontaniczną architekturę”. Ściany, podłogi i stropy przestały być bezpieczne. Zmieniano je, szukając nowych, pomysłowych zastosowań dla porzuconych konstrukcji.
Derkhan Blueday szła pospiesznie w stronę tego labiryntu upadłej, skorumpowanej wielkości. Torebkę niosła pod pachą, a na jej nieruchomej twarzy malował się smutek.
Przeszła po moście Cockscomb, jednej z najstarszych budowli w mieście. Most był wąski i kiepsko wybrukowany, a w jego kamienną konstrukcję wpasowano równoległe szeregi domów, tak że ze środka traktu nurt rzeki był właściwie niewidoczny. Po obu stronach Derkhan widziała jedynie zarys niskich, pochylonych, tysiącletnich budynków, z których dawno opadły kunsztowne, marmurowe ozdoby. W poprzek mostu wisiały sznury z praniem, a ze wszystkich stron dobiegały odgłosy kłótni i rozmów.
Dotarłszy do Perty Coil, Derkhan schowała się szybko w cieniu torów linii Sud i ruszyła na północ. Rzeka, którą przebyła chwilę wcześniej, zakręcała gwałtownie, tak że jej koryto przypominało kształtem literę S. Nieco dalej prostowało się i ciągnęło na wschód, gdzie Smoła zlewała się z Egzemą.
Dzielnica Petty Coil zlewała się zaś z Brock Marsh. Domy były tu być może nieco mniejsze, a ulice węższe i bardziej pokręcone. Rozpadające się budynki chyliły się pod wysokimi czapkami spadzistych dachów, nasuniętymi na wąskie ramiona ścian. W przepastnych, zdemolowanych salonach i na podwórzach między kamienicami, gdzie drzewa i krzewy umierały, a królował brud, pełno było prostackich plakatów reklamujących skarabomancję, automatyczne czytanie przyszłości i terapię odczarowującą. To tu najbiedniejsi i najbardziej niepokorni chymicy czy taumaturgowie z Brock Marsh walczyli o byt z szarlatanami i kłamcami.
Derkhan zerknęła na plan trasy, który jej powierzono, i skręciła w St Sorrel’s Mews – wąskie przejście między budynkami, zakończone zburzoną ścianą. Po prawej zauważyła wysokie domy koloru rdzy, o których wspomniał autor mapki. Weszła do jednego z nich, na moment stając na progu, nad którym dawno już nie było drzwi. Przeskakując nad kupami gruzu, odważnie zagłębiła się w wąski korytarz o mokrych ścianach. Na jego końcu znalazła kurtynę, której kazano je szukać – długie kawałki drutu, na które nawleczono ostre odłamki szkła.
Usztywniła się podświadomie, rozsuwając niebezpieczną zasłonę. Nie skaleczywszy się, weszła do pokoju.
Oba okna były zasłonięte: grube płótno przylepiono do szyb na stałe, by zapewnić wnętrzu nastrojowy półmrok. Mebli nie było wiele; ciemnobrązowe, nie wyróżniały się szczególnie z cienia i pasowały do ponurego wnętrza. Za niskim stołem, w rozklekotanym fotelu, siedziała pulchna kobieta o bujnych włosach, popijająca herbatę z absurdalnie arystokratyczną manierą.
Nie ruszając się z miejsca, zmierzyła Derkhan wzrokiem.
– Czym mogę służyć? – zapytała gładko, tonem rezygnacji i irytacji zarazem.
– Ty jesteś łączniczką? – odpowiedziała pytaniem Derkhan.
– Umma Balsum. – Kobieta skłoniła się nieznacznie. – Masz do mnie jakąś sprawę?
Derkhan przemierzyła pół pokoju niespokojnym krokiem i zawisła nad pękatą sofą, czekając, aż Umma Balsum da jej znak, że może usiąść. Usiadłszy gwałtownie, zaczęła manipulować nerwowo przy torebce.
– Muszę… hmm… porozumieć się z Benjaminem Fleksem. – Jej głos drżał, a słowa wyrywały się z krtani pojedynczo i gwałtownie. Derkhan sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej zawiniątko z przedmiotami, które znalazła w zdemolowanej rzeźni.
Poprzedniego wieczoru odwiedziła Dog Fenn, gdy tylko rozeszła się wieść o stłumieniu przez milicję strajku dokerów. Prócz tej w pełni prawdziwej wiadomości, która błyskawicznie obiegła Nowe Crobuzon, pojawiły się też najrozmaitsze niezwykłe plotki. Jedna z nich dotyczyła dodatkowego ataku, który władze przeprowadziły ponoć w Dog Fenn, a którego celem było nielegalne wydawnictwo.
Kiedy Derkhan, jak zwykle w przebraniu, zjawiła się na mrocznych ulicach południowo-wschodniej części miasta, było już dość późno. Padał deszcz: ciepłe, tłuste krople pękały jak wrzody na kamienistym podłożu zaułka. Główne wejście było zablokowane, toteż Derkhan musiała dostać się na dół otworem, w który zazwyczaj wpychano nowo przybyłe zwierzęta. Chwyciła się kamiennych występów ponad klapą i opuściła się w ciemną czeluść opuszczonej rzeźni, po czym z wysokości paru stóp skoczyła na podłogę upapraną gównem i krwią tysięcy przerażonych zwierząt.
Przecisnęła się ponad zniszczonym taśmociągiem, unikając rzeźnickich haków rozrzuconych na posadzce. Ciemna maź, po której stąpała, była zimna i lepka.
Derkhan znalazła drogę ponad kamieniami wyrwanymi ze ścian, po zrujnowanych schodach i przez zawalony korytarz, w stronę pokoju Bena – epicentrum wybuchu. Po drodze mijała niezliczone fragmenty maszyny drukarskiej, osmalone szmaty i strzępy nadpalonego papieru.
Pokój Benjamina Fleksa był w zasadzie dziurą w ziemi, zapełnioną śmieciem wszelkiej maści. Fragmenty grubego muru zmiażdżyły łóżko. Ściana między sypialnią a ukrytym pokojem redakcyjnym w gruncie rzeczy nie istniała. Krople letniego deszczu wpadały do środka przez roztrzaskany świetlik, wprost na zmasakrowany szkielet prasy drukarskiej.
Derkhan patrzyła na to wszystko z narastającym przygnębieniem. Zaczęła szukać uparcie i wreszcie odnalazła kilka przedmiotów świadczących o tym, że jeszcze niedawno było to mieszkanie mężczyzny, którego znała. Przyniosła je wszystkie ze sobą i teraz wyrzuciła na stół, przed oczy Ummy Balsum.
Znalazła jego brzytwę z odrobiną ściętego zarostu i rdzawą plamką krwi na stalowym ostrzu. Resztkę porwanych spodni. Kawałek papieru, który zabarwiła krwią, pocierając nim uparcie o plamę na ścianie. Ostatnie dwa numery „RR”, które wykopała spod szczątków łóżka.
Umma Balsum spokojnie przyglądała się żałosnej kupce pamiątek, która rosła na jej stole.
– Gdzie on jest? – spytała.
– Myślę… myślę, że jest w Szpikulcu – odparła Derkhan.
– W takim razie od razu dolicz nobla do rachunku – oświadczyła cynicznie łączniczka. – Nie lubię zadzierać ze stróżami prawa. Opowiedz mi coś o tych przedmiotach. – Derkhan podsunęła jej kolejno każde znalezisko, objaśniając. Umma Balsum zdawkowo kiwała głową, wyraźnie zainteresował ją jedynie egzemplarz „RR”. – Pisał dla tej gazetki, co? – spytała przyjaźnie, stukając palcem w papier.
– Tak. – Derkhan nie spieszyła się z podaniem informacji, że Ben był wydawcą czasopisma. Czuła niepokój na samą myśl o tym, że zdradza komuś nazwisko czy inne szczegóły, mimo iż zapewniano ją o lojalności łączniczki. Dochody Ummy Balsum zależały niemal wyłącznie od tego, czy dobrze i dyskretnie nawiązywała kontakt z ludźmi znajdującymi się w rękach milicji. Sprzedawanie klientów byłoby błędem o głębokich konsekwencjach finansowych. – To… – Derkhan wskazała na środkową kolumnę z nagłówkiem Co myślimy. – To jego artykuł.
– Aha – mruknęła Umma Balsum. – Szkoda, że nie przyniosłaś rękopisu, ale i tak nie jest źle. Pamiętasz może jakieś znaki szczególne?
– Ma tatuaż tuż ponad lewym bicepsem. Mniej więcej taki. – Derkhan rozwinęła szkic przedstawiający ozdobną kotwicę.
– Żeglarz?
Derkhan uśmiechnęła się smętnie.
– Wywalili go z załogi, zanim postawił nogę na pokładzie. Upił się i zamustrował, a potem obraził kapitana, nim jeszcze tatuaż zdążył wyschnąć. – Dobrze pamiętała, jak opowiadał jej tę historię.
– W porządku. Dwie marki za próbę. Pięć marek za nawiązanie kontaktu. Jeżeli się uda, dwa stivery za każdą minutę połączenia. I nobel za to, że łączymy się ze Szpikulcem. Pasuje?
Derkhan skinęła głową. Cena była wysoka, ale ten rodzaj taumaturgii to było coś więcej, niż tylko proste wyuczenie się paru haseł. Przy odrobinie chęci i treningu każdy mógł opanować podstawowe zaklęcia, ale łączność psychiczna na takim poziomie wymagała wrodzonego talentu i długich lat wnikliwych studiów. Gdyby nie wygląd zewnętrzny i okolica, którą wybrała na swą bazę, Umma Balsum nie różniłaby się od największych ekspertów w dziedzinie taumaturgii, takich jak starszy prze-twarzacz czy chimerysta. Derkhan sięgnęła do torebki.
– Później. Najpierw sprawdzimy, czy w ogóle uda mi się przebić. – Umma Balsum podwinęła lewy rękaw. Jej ciało trzęsło się nieapetycznie. – Narysuj mi ten tatuaż. Postaraj się, żeby jak najbardziej przypominał oryginał – poleciła, wskazując ruchem głowy stołek w kącie pokoju, na którym leżała taca z kolekcją pędzli i kolorowych tuszów.
Derkhan przyniosła paletę i zabrała się do tworzenia rysunku na ramieniu Ummy Balsum. Desperacko wytężała pamięć, próbując dobrać odpowiednie barwy. Stworzenie dzieła zabrało jej prawie dwadzieścia pięć minut. Kotwica, która wyszła spod jej ręki, była może nieco zbyt krzykliwa (zapewne z powodu marnej jakości tuszu) i odrobinę za krótka, ale Derkhan była pewna, że każdy, kto widział oryginał, rozpoznałby tę kopię. Usiadła na stołku, z niepewną satysfakcją przyglądając się „tatuażowi”.
Umma Balsum zatrzepotała ramieniem jak tłusty kurczak skrzydłem, by wysuszyć barwniki, po czym zaczęła przebierać w pamiątkach z mieszkania Benjamina.
– …Cholernie niehigieniczny sposób zarabiania na życie… – mruknęła na tyle głośno, by Derkhan wychwyciła jej słowa. Następnie chwyciła brzytwę Bena i wprawnym ruchem nacięła minimalnie swój podbródek. Przycisnęła do rany papierek zabarwiony krwią mężczyzny i potarła mocno. Wreszcie zadarła spódnicę i podciągnęła nogawkę spodni tak wysoko, jak pozwoliła jej na to grubość pulchnych ud.
Sięgnęła pod stół i wyjęła pudełko z ciemnodrzewa i skóry. Ustawiła je na blacie i otworzyła.
We wnętrzu znajdował się niewiarygodny gąszcz zaworów, rurek i przewodów, nakładających się i krzyżujących ze sobą. Na wierzchu skomplikowanej maszyny leżał idiotycznie wyglądający mosiężny hełm, opatrzony z przodu czymś w rodzaju trąbki. Długi, kręcony przewód łączył go z drewnianą ścianką pudełka.
Umma Balsum wyjęła hełm, zawahała się na moment i wsunęła go na głowę, zapinając pod brodą skórzane paski. Z ukrytej przegródki w pudełku wyciągnęła pokaźną korbkę, którą wcisnęła gładko w sześciokątny otwór z boku maszyny. Przesunęła urządzenie na brzeg stołu, bliżej Derkhan, po czym podłączyła je do chymicznego ogniwa energetycznego.
– Dobra – mruknęła Umma Balsum, machinalnie gładząc palcami zraniony podbródek. – Teraz uruchomisz maszynę, kręcąc tą korbą. Kiedy ogniwo zacznie działać, miej je na oku. Gdyby zaczęło wariować, znowu będziesz musiała zakręcić korbą. Jeśli pozwolisz, żeby napięcie zanikło, stracimy połączenie, a przypadkowe zerwanie kontaktu może skończyć się utratą zmysłów dla tego mężczyzny albo – co gorsza – nawet dla mnie. Dlatego pilnuj dobrze tego ogniwa… Poza tym, kiedy już będziesz z nim rozmawiać, powiedz mu, żeby się nie oddalał, bo nie starczy mi kabla – dodała, potrząsając przewodem łączącym hełm z maszyną. – Rozumiemy się? – Derkhan kiwnęła głową. – Świetnie. A teraz daj mi ten tekst, który on napisał. Spróbuję wejść w rolę, zharmonizować umysły. Zacznij kręcić i nie przestawaj, póki zasilanie nie popłynie z ogniwa.
Umma Balsum wstała i energicznie odepchnęła krzesło pod ścianę. Cofnęła się nieco, by mieć wokół siebie możliwie dużo wolnej przestrzeni. Spięła się w sobie, wyjęła z kieszeni stoper, uruchomiła go i ruchem dłoni dała klientce znak, że może zaczynać.
Derkhan zaczęła kręcić korbą. Na szczęście system przekładni działał dość gładko. Czuła, jak dobrze naoliwione elementy we wnętrzu pudła przekazują dalej energię, stawiając starannie obliczony opór i wolno ładując prądem ezoteryczne mechanizmy. Umma Balsum rzuciła stoper na stół i wzięła do ręki numer „Runagate Rampant”. Szybko poruszając ustami, dość głośnym szeptem czytała słowa napisane przez Benjamina. Uniosła nieco lewą rękę, której palce tańczyły w powietrzu skomplikowanego kadryla, kreśląc taumaturgiczne symbole.
Kiedy dotarła do końca artykułu, bez chwili przerwy wróciła do początku i zaczęła od nowa.
Impulsy prądu płynęły spiralnym przewodem i docierały do hełmu, wprawiając głowę Ummy Balsum w kilkusekundowe, delikatne wibracje. Kobieta rzuciła na podłogę arkusz papieru i zaczęła półgłosem z pamięci powtarzać słowa Benjamina. Obracała się powoli, stawiając drobne kroki i wpatrując się w przestrzeń nieobecnym wzrokiem. Gdy na krótką chwilę wycelowała trąbkę hełmu w stronę stołu, Derkhan poczuła dziwaczne pulsowanie etero-psychicznych fal szturmujących jej umysł i zachwiała się nieco, ale nie przestała kręcić korbą, póki nie zauważyła, że jakaś inna siła zaczyna poruszać mechanizmem. Wtedy ostrożnie cofnęła rękę, nie spuszczając z oka wirującego żelastwa. Umma Balsum obracała się dalej, aż wreszcie stanęła twarzą ku północnemu zachodowi, gdzie w centrum miasta, poza zasięgiem wzroku, wznosił się potężny Szpikulec.
Derkhan obserwowała ogniwo i maszynę, pilnując, by nie ustało krążenie energii w skomplikowanych obwodach.
Umma Balsum zamknęła oczy. Jej usta wciąż się poruszały. Powietrze w izbie zdawało się śpiewać głosem przypominającym odgłos kieliszka z winem, którego brzeg ktoś pociera delikatnie palcem.
I nagle ciało kobiety zadrżało, a powieki uniosły się gwałtownie.
Derkhan w napięciu wpatrywała się w łączniczkę.
Proste włosy Ummy Balsum zaczęły wić się jak garść robaków, których używa się na przynętę. Spełzły z jej czoła i ułożyły się gładko do tyłu, jakby przyczesała je, nie żałując brylantyny – dokładnie tak jak robił to Benjamin, kiedy nie był w pracy. Ciało kobiety znowu zadrżało, jak gdyby od stóp ku górze przemknęła po nim fala, zmieniająca układ otłuszczonych tkanek. Kiedy ruch ustał, kształty Ummy Balsum nie były już takie jak przedtem; nie była ani grubsza, ani szczuplejsza, ale zdecydowanie zmieniły się proporcje. Ramiona stały się szersze. Linia szczęki zarysowała się wyraźniej, a obwisłe policzki zmniejszyły się znacząco.
Na całej twarzy pojawiły się sińce.
Przez moment Umma Balsum stała nieruchomo, a potem bez ostrzeżenia padła na kolana i podparła się rękami. Derkhan krzyknęła cicho, ale zaraz spostrzegła, że oczy kobiety są wciąż otwarte i skupione.
Łączniczka usiadła powoli z wyprostowanymi nogami, opierając się plecami o bok kanapy.
Uniosła wzrok i na jej twarzy pojawił się grymas zaskoczenia. Spojrzała na Derkhan i otworzyła usta (teraz znacznie cieńsze i bardziej zacięte) w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia.
– Dee? – syknęła dziwnym głosem, który sprawiał wrażenie powielonego echem.
Derkhan wpatrywała się w Ummę Balsum w osłupieniu.
– Ben? – spytała łamiącym się głosem.
– Skąd się tu wzięłaś? – szepnęła łączniczka, wstając energicznie i nie przestając spoglądać na Derkhan szeroko otwartymi oczami. – Jesteś półprzezroczysta…
– Ben, posłuchaj mnie. – Derkhan zrozumiała, że musi uspokoić Bena. – Przestań się ruszać. Widzisz mnie dzięki łączniczce, która zharmonizowała swój umysł z twoim. Wyłączyła swoją osobowość, jest całkowicie pasywnym odbiorcą i dlatego mogę mówić bezpośrednio do ciebie. Rozumiesz?
Umma Balsum, która stała się Benem, kiwnęła głową. Przestała się ruszać i znowu opadła na kolana.
– Gdzie jesteś? – szepnęła.
– Na granicy Brock Marsh i Coil. Ben, nie mamy wiele czasu. Gdzie jesteś? Co się stało? Czy oni… zrobili ci krzywdę? – Derkhan oddychała z trudem, dławiona rozpaczą.
Benjamin, znajdujący się o dwie mile na północny zachód, żałośnie potrząsnął głową, a Derkhan zobaczyła ten gest na własne oczy.
– Jeszcze nie – wyszeptał Ben. – Zostawili mnie w spokoju… na jakiś czas.
– Skąd wiedzieli, gdzie cię szukać? – syknęła Derkhan.
– Na Jabbera, Dee, oni od początku wiedzieli! Niedawno był tu u mnie ten pieprzony Rudgutter i… śmiał się ze mnie. Mówił, że zawsze znali lokalizację drukarni „RR”, tylko jakoś nie chciało im się zwinąć naszego interesu.
– To na pewno przez ten strajk… – jęknęła Derkhan. – Uznali, że posunęliśmy się za daleko i…
– Nie. – Derkhan uniosła głowę. Głos Bena, a raczej jego przybliżona wersja autorstwa Ummy Balsum, był ostry i zdecydowany. Oczy spoglądały na nią spokojnie i pewnie. – Nie, Dee. Nie chodziło im o strajk. Cholera, chciałbym, żeby nasz wpływ na protestujących spędzał sen z powiek władzy, ale tak nie jest… To tylko przykrywka.
– Więc o co…? – zaczęła niepewnie Derkhan, ale Ben nie pozwolił jej skończyć.
– Powiem ci, co wiem. Kiedy się ocknąłem, zjawił się Rudgutter wymachujący przede mną egzemplarzem „RR”. Wiesz, co chciał mi pokazać? Tę cholernie niepewną historyjkę, którą daliśmy w drugiej sekcji. Pogłoski o konszachtach Pełnego Słońca z grubymi rybami półświatka. Pamiętasz? Mój informator opowiadał coś o nieudanym projekcie naukowym, który rząd sprzedał podobno jakiemuś bandycie. Nie mieliśmy absolutnie nic! Żadnych dowodów! Po prostu mieszaliśmy łajno, nic więcej! A Rudgutter wymachiwał mi tym artykułem i… chciał mi go wcisnąć do gardła… – Oczy Ummy Balsum zamknęły się na moment, gdy Ben szperał w pamięci. – Ciągle mnie pytał: „Co pan o tym wie, panie Flex? Kto jest pańskim informatorem? Co pan wie o ćmach?” Poważnie, tak powiedział: „o ćmach”! I jeszcze: „Co pan wie o ostatnich problemach pana M.?” – Ben wolno pokręcił głową Ummy Balsum. – Zrozumiałaś coś z tego? Cholera, Dee, nie wiem, o co tu chodzi, ale czuję, że niechcący dobraliśmy się do sprawy, która… Na Jabbera! Do sprawy, od której sam Rudgutter dostaje sraczki! To dlatego mnie zwinął. Wciąż powtarzał: „Jeżeli wie pan, gdzie one są, lepiej niech mi pan powie”. Dee… – Ben ostrożnie stanął na nogi. Derkhan otworzyła usta, żeby przypomnieć mu o zasięgu kabla, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła, jak mężczyzna zbliża się do niej na nogach Ummy Balsum. – Dee, musisz zająć się tą sprawą. Oni są przerażeni. Przerażeni jak cholera. A my musimy wykorzystać tę sytuację. Nie miałem pojęcia, o czym mówił Rudgutter, ale zdaje się, że uznał moje odpowiedzi za popis aktorstwa. Widziałem, że był niezadowolony.
Z wahaniem, powoli i ostrożnie Ben wyciągnął ręce Ummy Balsum w stronę Derkhan, która dopiero teraz zauważyła, że mężczyzna bezgłośnie płacze. Przygryzła wargę, patrząc na łzy płynące po jego twarzy.
– Dee, co to za hałas? – spytał Ben.
– To silnik maszyny do podtrzymywania łączności. Musi pracować bez przerwy.
Umma Balsum skinęła głową.
Jej dłonie dotknęły drżących rąk Derkhan. Ben uklęknął przed nią.
– Czuję cię… – rzekł z uśmiechem. – Jesteś półprzezroczysta, jak jakaś pieprzona zjawa, ale czuję cię. – Ben spoważniał i przez chwilę szukał odpowiednich słów. – Dee… Myślę, że… oni mnie zabiją. Na Jabbera… – westchnął. – Boję się. Wiem, że ci dranie… będą zadawać mi ból… – Ramiona mężczyzny drgnęły spazmatycznie. Szlochał przez moment, spoglądając w dół. Kiedy podniósł głowę, w jego głosie była siła. – Pieprzyć ich! Niech się boją sukinsyny, Dee. Musisz pójść za tą sprawą! Niniejszym mianuję cię redaktorem naczelnym tego zasranego „Runagate Rampant”. – Na opuchniętych ustach Bena znowu pojawił się uśmiech. – Słuchaj mnie teraz. Pójdź do Mafaton. Spotkałem ją tylko dwa razy w tamtejszych kawiarniach, ale wydaje mi się, że właśnie tam mieszka. Mówię o mojej informatorce. Raz rozmawiałem z nią o wyjątkowo późnej porze i nie wydaje mi się, żeby chciała potem tłuc się przez miasto do domu. Musi być stamtąd. Nazywa się Magesta Barbile. Niewiele mi powiedziała – tylko tyle, że jest naukowcem i pracuje w Dziale Badań i Rozwoju. Rząd przerwał realizację pewnego projektu i sprzedał go jednemu z szefów kryminalnego podziemia. Sądziłem, że to jakieś bzdury, i zdecydowałem się na publikację wyłącznie po to, żeby przyłożyć władzy. Ale… na bogów, zdaje się, że to jednak prawda.
Derkhan zaczęła płakać, ale posłusznie skinęła głową.
– Zajmę się tym, Ben. Obiecuję.
Benjamin Flex także kiwnął głową i na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Dee… – odezwał się w końcu z wahaniem Ben. – Pewnie nie dałabyś rady zrobić tego przez tę łączniczkę, czy jak jej tam… Chodzi o to, że… Nie możesz mnie zabić, prawda?
Zszokowana Derkhan na moment straciła dech.
Potem rozejrzała się z desperacją i gwałtownie potrząsnęła głową.
– Widzisz, naprawdę nie wiem, czy będę umiał powstrzymać się… i nie wygadać czegoś, kiedy zaczną… Jabber jeden wie, że będę próbował wytrwać, Dee, ale oni są ekspertami. Dlatego wolałbym chyba… wiesz, skończyć tę sprawę już teraz.
Derkhan zacisnęła powieki i bezgłośnie płakała z Benem i za Benem.
– O bogowie, Ben, tak mi przykro…
Mężczyzna niespodziewanie wykrzesał z siebie resztkę odwagi. Zwarł szczęki i zastygł w buntowniczej postawie.
– Zrobię, co będę mógł. Tylko obiecaj mi, że znajdziesz tę Barbile, dobrze? – Derkhan skinęła głową. – Dzięki – dodał Ben z krzywym uśmiechem. – I… żegnaj.
Mężczyzna przygryzł wargę, opuścił i podniósł głowę, a potem długo całował policzek Derkhan, która mocno objęła go lewym ramieniem.
Wreszcie Benjamin Flex cofnął się i w sposób niewidoczny i niewyczuwalny dla Derkhan dał Ummie Balsum sygnał, że pora przerwać połączenie.
Fala zmarszczek ponownie przebiegła po ciele łączniczki, która zachwiała się nieco i z głębokim westchnieniem ulgi powróciła do swych dawnych kształtów.
Ogniwo wciąż napędzało mechanizm urządzenia, póki Umma Balsum nie przeciągnęła się i nie podeszła do stołu. Zatrzymała maszynę i stoper, po czym zwróciła się do Derkhan.
– Już po wszystkim, skarbie.
Reporterka położyła głowę na drewnianym blacie i rozpłakała się. W innej części miasta Benjamin Flex uczynił to samo. Oboje byli samotni.
Po dwóch lub trzech minutach Derkhan ostatni raz pociągnęła nosem i usiadła prosto. Umma Balsum siedziała na krześle, sprawnie podliczając drobne kwoty na skrawku papieru. Uniosła wzrok, słysząc, że Derkhan próbuje wziąć się w garść.
– Lepiej ci, skarbie? – spytała swobodnie. – Mam tu rachunek dla ciebie. Przez moment Derkhan czuła mdłości na myśl o cynicznej postawie łączniczki, ale przykre uczucie szybko minęło. Nie była pewna, czy Umma Balsum w ogóle pamiętała to, co słyszała i mówiła w stanie harmonii z Benem. A nawet jeśli tak było, tragedia Derkhan i jej przyjaciela była tylko jedną z setek lub tysięcy podobnych spraw rozgrywających się w mieście. Umma Balsum była pośredniczką; jej usta zapewne codziennie opowiadały równie smutne historie tęsknoty, zdrady, bólu i żalu.
Marna to była pociecha, ale Derkhan poczuła się raźniej, kiedy zdała sobie sprawę, że niedola Benjamina nie była niczym szczególnym, niezwykłym. Jego śmierć także nie miała być spektakularnym wydarzeniem.
– Spójrz tutaj – powiedziała Umma Balsum, machając świstkiem przed oczami Derkhan. – Dwie marki zadatku plus pięć za nawiązanie kontaktu to razem siedem. Rozmawialiście przez jedenaście minut, za co należą mi się dwadzieścia dwa stivery, czyli dwie marki i dwa stivery; razem dziewięć i dwa. Do tego nobel za łączność ze Szpikulcem, czyli w sumie nobel, dziewięć marek i dwa stivery.
Derkhan zostawiła kobiecie dwa noble i wyszła. Próbując nie myśleć o niczym, kluczyła w pośpiechu ulicami Brock Marsh. Wkrótce znalazła się w dość gęsto zaludnionej części dzielnicy, gdzie mijali ją normalni ludzie, a nie tylko skulone postacie przemykające z rzadka od cienia do cienia. Chwilami musiała wręcz przepychać się między straganami i grupkami sprzedawców zachwalających trunki i mikstury podejrzanej proweniencji.
W pewnej chwili dotarło do niej, że podświadomie zmierza w stronę domu-laboratorium Isaaca. Był bliskim przyjacielem i kimś w rodzaju towarzysza w politycznej krucjacie. Nie znał Bena – nawet o nim nie słyszał – ale z pewnością potrafił zrozumieć znaczenie tego, co się wydarzyło. Może nawet umiałby coś poradzić… a jeśli nie, Derkhan była gotowa zadowolić się wspólnie wypitą, mocną kawą i kilkoma słowami otuchy.
Drzwi magazynu były zamknięte i nikt nie odpowiadał na najgłośniejsze nawet łomotanie. Derkhan miała ochotę usiąść i płakać. I już miała znaleźć sobie odpowiednie miejsce do oddania się samotnej rozpaczy, gdy przypomniała sobie, że Isaac wspominał jej kiedyś o niezbyt wytwornym pubie nad rzeką, który lubił odwiedzać – lokal nazywał się bodajże Konające Dziecko… Obróciwszy się na pięcie, ruszyła ulicą w dół, ku rzece. Stanęła na brzegu i rozejrzała się po „promenadzie”, porośniętej trawą i z rzadka naznaczonej kikutami połamanych słupków, które niegdyś były ogrodzeniem.
Fale brudnej wody niosły na wschód śmierdzącą pianę organicznych odpadów. Na drugim brzegu Egzemy widać było dziki gąszcz jeżyn i pospolitego zielska. Na północ od miejsca, w którym stała Derkhan, nad wydeptaną w trawie ścieżką chyliła się jakaś rudera. Kobieta skierowała się w stronę samotnego budynku i przyspieszyła, ujrzawszy nad wejściem spłowiały i poplamiony szyld – Konające Dziecko.
Powietrze wypełniające lokal było ciepłe, cuchnące i irytująco wilgotne. Na szczęście w dalekim kącie sali, za półleżącymi ciałami pijanych ludzi, vodyanoich i prze-tworzonych, siedział Isaac.
Z ożywieniem dyskutował szeptem z mężczyzną, którego Derkhan pamiętała jako naukowca i przyjaciela Grimnebulina. Isaac podniósł głowę akurat w chwili, gdy stanęła na progu, i posłał jej długie, ponure spojrzenie. Ruszyła ku niemu prawie biegiem.
– Isaacu, na Jabbera… Kurwa, jak się cieszę, że cię znalazłam! Mówiła dalej, nerwowo zaciskając pięść na klapie jego marynarki, i z każdą chwilą coraz lepiej rozumiejąc, że ponure spojrzenie uczonego oznacza, iż nie jest tu mile widziana. Nagle odechciało jej się opowiadać o tym, co ją spotkało.
– Derkhan… O bogowie… – stęknął po chwili Isaac. – Widzisz, mamy tu poważny kryzys… Coś się stało i ja… – Mężczyzna popatrzył na nią z zakłopotaniem.
Odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym rozpaczy. Usiadła znienacka na ławie obok niego, jakby postanowiła się poddać. Pochyliła się nad stołem i roztarła pięściami oczy, w których nagle i nieodwołalnie pojawiły się łzy.
– Właśnie przed chwilą widziałam, jak mój dobry przyjaciel i towarzysz szykuje się na tortury i pewną śmierć, połowa mojego życia rozpadła się nagle, eksplodowała i została stratowana, a ja nawet nie wiem dlaczego, i do tego jeszcze muszę znaleźć doktor-pieprzoną-Barbile gdzieś w mieście, żeby dowiedzieć się, co jest grane i przychodzę do ciebie, bo… bo… podobno jesteś moim przyjacielem, i co? Jesteś zajęty…
Łzy popłynęły strumieniami między palcami Derkhan i dalej w dół, po policzkach. Jeszcze raz potarła oczy i pociągnęła nosem, a kiedy przelotnie rozejrzała się dokoła, spostrzegła, że obaj mężczyźni wpatrują się w nią w niesamowitym, niezrozumiałym napięciu.
Ręka Isaaca popełzła po stole i mocno chwyciła nadgarstek Derkhan.
– Kogo musisz znaleźć? – syknął.