ROZDZIAŁ 29

Wyrmeni byli zastraszeni. Z przerażeniem opowiadali o potworach, które pojawiły się na niebie.

Wieczorami rozpalali ogniska na swych wysypiskach śmieci i trzymali się razem, raz po raz uciszając dzieci. Na zmianę opowiadali o dziwnych, niespodziewanych podmuchach powietrza i straszliwych cieniach, które widywali ostatnio nad miastem. Niektórzy czuli też krople lepkiego płynu, które znienacka spadały na nich z góry.

Wyrmeni ginęli.

Na początku były tylko słowa. Choć mocno przestraszeni, wyrmeni z przyjemnością wymieniali relacje o tym, co się podobno wydarzyło. Potem jednak dotarły do nich wieści o istotach, które znali. Nocą powtarzano z ust do ust imiona ofiar, których ciała, śliniące się i pozbawione rozumu, znajdowano tu i ówdzie. Aframo i Sideways, Minty i – co przeraziło ich najbardziej – słynny Buggerme, szef klanów ze wschodniej części miasta. Ten nigdy nie przegrał walki. Nigdy się nie wycofał. A jednak córka znalazła go nieprzytomnego, z nosem i ustami ociekającymi śluzem, z szeroko otwartymi, martwymi oczami, w krzakach przy rdzewiejącej wieży gazowej w Arbogate Green.

Znaleziono też dwie matrony rasy khepri, siedzące bez zmysłów na Placu Posągów. Jeden z vodyanoich unosił się nieruchomo na płyciźnie rzecznej w Murkside, z wielkimi ustami wykrzywionymi w idiotycznym grymasie. Odnajdowano też coraz więcej ludzi pozbawionych zmysłów. Liczba ofiar rosła nieustannie.

Starsi ze Szklarni w Riverskin nie potrafili ustalić, czy wśród zaatakowanych był choć jeden kaktus.

Na drugiej stronie „Quarrela” ukazał się artykuł zatytułowany Tajemnicza epidemia imbecylizmu.

Teraz już nie tylko wyrmeni widywali rzeczy, których nie powinni byli zobaczyć. Pojawili się pierwsi dwaj czy trzej, a potem coraz liczniejsi świadkowie, którzy w histerycznych relacjach twierdzili, że znajdowali się w pobliżu osób, które zostały pozbawione zmysłów. Ci, którzy przeżyli, opowiadali, że podczas ataku byli zdezorientowani, pogrążeni w osobliwym transie, ale udało im się zapamiętać pewne szczegóły. Sparaliżowani strachem na samo wspomnienie, bełkotali o potworach, o diabelskich owadach bez oczu, o ciemnych, przygarbionych ciałach i nieziemskiej kombinacji kończyn. Mówili o sterczących zębach i hipnotyzujących skrzydłach.


*

Dzielnica Crow rozciągała się wokół Dworca Perdido zagmatwaną siecią przelotowych ulic i na w pół ukrytych zaułków. Główne arterie – LeTissof Street, Concubek Pass i Bulwar Dos Gherou – rozchodziły się gwiaździście od placu BilSantum i gmachu centralnej stacji. Były szerokie i wiecznie zatłoczone rojem wozów, taksówek i pieszych.

Nie było tygodnia, by nie otwarto tu kolejnego eleganckiego sklepu. Wielkie domy towarowe zajmowały nieraz trzy piętra budynków; mniejsze przybytki, o wystawach rozświetlonych najnowszymi osiągnięciami gazowej technologii oferowały lampy i żyrandole o kunsztownych, mosiężnych zdobieniach, artykuły spożywcze, kosztowne tabakiery i szyte na miarę ubrania.

Budynki przy mniej reprezentacyjnych ulicach, kapilarnych naczyniach miejskiej tkanki, pełne były gabinetów lekarskich, kancelarii prawniczych, notariatów, aptek oraz siedzib towarzystw dobroczynnych i wyjątkowo ekskluzywnych klubów. Dostojni patrycjusze w nienagannie uszytych garniturach spokojnie przechadzali się zadbanymi chodnikami.

Konsekwentnie ignorowano jedynie pozostałości mniej zachwycających dzieł chorej architektury, wciśniętych w mało uczęszczane rejony Crow.

Spit Hearth, dzielnica leżąca nieco dalej na południowy wschód, przecięta była napowietrznym kablem łączącym wieżę milicji w Brock Marsh z Dworcem Perdido. Podobnie jak Sheck, była to strefa ożywionego życia gospodarczego; ostoja małych sklepików i kamiennych domków łatanych cegłami. Spit Hearth miała jednak także swoją strefę mroku: przetwarzanie. Tam, gdzie dzielnica graniczyła z rzeką, znajdowały się podziemne fabryki karne, z których raz po raz dobiegały jęki bólu i szybko ucinane okrzyki przerażenia. Jednakże dla wyższego dobra mieszkańcy Spit Hearth starali się ignorować przykre sąsiedztwo i traktować je tylko z odrobiną niesmaku.

Tutejsze uliczki należały do wyjątkowo ruchliwych. Kręcili się po nich między innymi pielgrzymi udający się do świątyni Palgolaka na północnym krańcu Brock Marsh. Przez stulecia Spit Hearth była rajem dla zbuntowanych kościołów i towarzystw religijnych. Niewykluczone, że mury jej domów trwały wyłącznie dzięki oblepiającym je warstwom tysięcy plakatów z zaproszeniami na teologiczne wykłady i debaty. Zakonnice i mnisi z dziwnych sekt kontemplacyjnych przemykali pospiesznie uliczkami, unikając wzrokowego kontaktu z nieznajomymi. Niemal na każdym rogu można było spotkać kłócących się derwiszów i kapłanów.

Najgorzej skrywanym sekretem Nowego Crobuzon były jednak kwartały znajdujące się na pograniczu Spit Hearth i Crow, wciśnięte między dwie porządne dzielnice jak brudna plama poczucia winy. W porównaniu z innymi częściami miasta był to rejon niewielki – kilka wąskich uliczek ze starymi domami, które z łatwością można było połączyć kładkami czy drabinami. Ukryte na dnie ceglanych kanionów chodniki zdawały się szukać schronienia w labiryncie niecodziennie udekorowanych budynków.

Była to okolica burdeli. Dzielnica czerwonych latarń.

Późnym wieczorem David Serachin zagłębił się w ulice północnego krańca Spit Hearth. Mógł wybrać tę trasę, by dotrzeć do domu w Skulkford, przeszedłszy pod torami linii Sud i pod milicyjnym kablem, a potem przez Sheck, obok masywu wieży i dalej, do Skulkford Green. Byłby to długi spacer, a jego trasa mogłaby wzbudzić zdziwienie.

David minął łukowate sklepienie wiaduktu przy stacji Bazar Śliny i korzystając z jego cienia, obejrzał się przez ramię. Ludzie, których zobaczył, byli zwyczajnymi przechodniami. Nikt go nie śledził. Wahał się jeszcze przez moment, a potem, gdy górą przemknął ze świstem pociąg, wynurzył się spod huczącej echem, ceglanej konstrukcji.

Skręcił na północ, by wzdłuż kolejowego szlaku iść w stronę miasta dziwek.

Wcisnął dłonie głęboko do kieszeni i nisko zwiesił głowę. To, co robił, było haniebne i nie mógł nie czuć do siebie pogardy.

Na obrzeżach dzielnicy czerwonych latarń królował towar dla wyjątkowo ortodoksyjnych amatorów rozkoszy. Owszem, widać było i zwyczajne ulicznice, ale gatunek ten, tak licznie reprezentowany w innych częściach Nowego Crobuzon, tutaj należał do mniejszości. Pogranicze Spit Hearth było królestwem bardziej leniwych dostarczycielek przyjemności, pracujących pod dachami domów publicznych. Budynki, których najniższe kondygnacje często mieściły w sobie sklepy oferujące konwencjonalne dobra pierwszej potrzeby, rozświetlone były na wyższych piętrach blaskiem gazowych lamp, w tradycyjny sposób stłumiony czerwonymi filtrami. W niektórych bramach stały młode kobiety w obcisłych gorsetach, nawołujące dyskretnie co bardziej obiecujących przechodniów. Ulice nie były tu tak pełne jak w centrum miasta, ale ruch był spory. Mężczyźni generalnie wyglądali na dobrze sytuowanych; tutejszy towar z pewnością nie był przeznaczony dla biedoty.

Niektórzy przechadzali się zaułkami z dumnie podniesionymi głowami. Większość jednak skradała się wstydliwie jak David.

Powietrze było ciepłe i brudne. Gwiazdy połyskiwały mętnie na ciemnym niebie. Ponad dachami niósł się cichy szept wiatru, czasem zagłuszany przez świst pędzącej górą kapsuły. Było coś ironicznego w tym, że ponad dzielnicą, w której kupczono ciałem, przemykają obojętnie szybkie pojazdy stróżów prawa. Milicyjne naloty na tę dzielnicę zdarzały się niezmiernie rzadko i dotyczyły jedynie niektórych domów. Tam, gdzie płatności regulowano bez szemrania i nie dochodziło do aktów przemocy poza pokojami służącymi wyłącznie do jej uprawiania, funkcjonariusze nie zjawiali się nigdy.

W nocnym powietrzu wyczuwało się jednak coś niepokojącego, coś znacznie głębszego niż zazwyczaj panująca tu atmosfera nerwowości i podniecenia.

W niektórych budynkach rozświetlone okna przesłonięto jedynie miękkim, delikatnym muślinem. Kobiety w cieniutkich koszulkach lubieżnie gładziły dłońmi swe ciała, spoglądając na potencjalnych klientów spod skromnie spuszczonych rzęs. W okolicy nie brakowało też burdeli z obcymi, w których pijani młodzieńcy dopingowali się nawzajem do przejścia rytuału męskości, pieprząc kobiety kheprich, vodyanoich lub jeszcze bardziej egzotycznych ras. Spoglądając w ich stronę, David ze wszystkich sił starał się nie myśleć o Isaacu.

Nie zatrzymywał się. Nie lustrował wzrokiem mijanych kobiet. Wchodził coraz głębiej w świat rozpusty.

Za kolejnym węgłem skręcił w uliczkę niższych, mniej efektownych domów, których okna pełne były mało subtelnych aluzji co do natury oferowanych tu usług. Bicze. Kajdanki. Siedmio- lub ośmioletnia dziewczynka w wózku dziecięcym, piszcząca i zasmarkana.

David szedł dalej. Spotykał coraz mniej ludzi, ale ani przez chwilę nie był sam. W nocnym powietrzu rozchodziły się ciche dźwięki rozmów, dobrej muzyki, śmiechu i bólu. Słychać było też poszczekiwanie i wycie zwierząt.

W pobliżu serca dzielnicy, labiryntu płatnej rozkoszy, znajdował się mały i prawie pusty zaułek. David poczuł dreszcz, kiedy stanął na jego nierównym bruku. Tutaj w drzwiach budynków chowali się mężczyźni – ociężali i gburowaci, odziani w tanie garnitury, czekający na równie żałosnych klientów.

David zbliżył się do bramy jednej z kamienic. Ochroniarz zatrzymał go w miejscu, opierając dłoń na jego piersi.

– Przysyła mnie pani Tollmeck – wymamrotał uczony. Mężczyzna ustąpił.

Wnętrze rozjaśniał jedynie marny blask lamp o grubych, brązowych abażurach. Cały hol sprawiał wrażenie lepkiego od światła w kolorze sraczki. Za biurkiem siedziała sroga kobieta w średnim wieku, ubrana w ponurą sukienkę w kwiaty, kolorystyką nawiązującą do abażurów. Spojrzała na Davida przez połówkowe szkła okularów.

– Pan tu pierwszy raz? – spytała. – Jest pan umówiony?

– Pokój numer siedemnaście, o dziewiątej. Nazwisko: Orrel – odparł David. Kobieta za biurkiem minimalnie uniosła brwi i spuściła głowę, by zajrzeć do otwartej księgi, która leżała przed nią.

– Ach, tak. W takim razie… – spojrzała na zegar-…przyszedł pan o dziesięć minut za wcześnie, ale w zasadzie może pan już iść na górę. Zna pan drogę? Sally już czeka. – Kobieta uniosła głowę, mrugnęła konfidencjonalnie i uśmiechnęła się w tak ohydny, potworny sposób, że Davidowi zrobiło się niedobrze.

Odwrócił się szybko i ruszył w stronę schodów.

Kiedy wspinał się po wyślizganych stopniach, serce biło mu szybko i mocno. Wreszcie dotarł do korytarza na najwyższej kondygnacji. Pamiętał swoją pierwszą wizytę w tym miejscu. Pokój numer siedemnaście znajdował się na końcu korytarza.

Odetchnąwszy z trudem, zaczął iść w jego stronę. Nienawidził tej podłogi. Nienawidził wybrzuszającej się miejscami tapety, dziwnych zapachów rozchodzących się z niektórych pokojów, a także niepokojących dźwięków przebijających się przez grube mury. Większość drzwi do pokojów, które mijał, była otwarta. Taki panował tu zwyczaj – zamknięte drzwi oznaczały, że w środku znajduje się klient.

Drzwi do pokoju numer siedemnaście oczywiście również pozostawały zamknięte, lecz był to jedyny wyjątek od obowiązujących tu zasad.

Krocząc powoli po śmierdzącym dywanie, David zbliżył się do pierwszych drzwi. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że są zamknięte, ale zaraz usłyszał dochodzące spoza nich odgłosy: osobliwe, stłumione, obojętne, przerywane skrzypieniem naprężającej się skóry i syczącym, nienawistnym głosem. David odwrócił głowę i jego wzrok trafił do wnętrza przeciwległego, otwartego pokoju. Zobaczył nagą postać na łóżku. Dziewczyna – nie więcej niż piętnastoletnia – spoglądała na niego, stojąc na czworakach. Jej ramiona i nogi, pokryte sierścią, były psimi łapami.

David patrzył na nią jak zahipnotyzowany, porażony strachem, ale nie zatrzymał się. Dziewczyna zeskoczyła na podłogę niezgrabnym, psim ruchem i odwróciła się niewprawnie. Z nadzieją obejrzała się przez ramię, wypinając w stronę mężczyzny tyłek i srom.

Szczęka Davida opadła bezwładnie, a oczy omal nie wyskoczyły z orbit.

Właśnie tu najbardziej wstydził się samego siebie: w burdelu prze-tworzonych.

W całym mieście nie brakowało prostytutek poddanych karnej „kuracji” w podziemnych fabrykach Spit Hearth. Kupczenie własnym ciałem było dla wielu prze-tworzonych kobiet i mężczyzn jedynym ratunkiem przed śmiercią głodową. Jednak tylko tu, w dzielnicy czerwonych latarń, można było spełnić najbardziej szokujące zachcianki.

Większość prze-tworzonych dziwek stanowiły kobiety ukarane za przestępstwa nie związane z prostytucją, a zmieniający ich ciała wyrok zazwyczaj utrudniał im znalezienie pracy w seks-biznesie i obniżał ich cenę. Z drugiej jednak strony, dzielnica domów publicznych z założenia miała być oazą dla nawet najbardziej wybrednych i wyspecjalizowanych klientów; tutaj pracowali ludzie prze-tworzeni wyłącznie po to, by wykonywać swój zawód. Ich ciała zostały poddane kosztownym zabiegom, aby odpowiadać nader perwersyjnym gustom. Niemało było dzieci sprzedanych przez rodziców oraz mężczyzn i kobiet oddających się w ręce pracujących nielegalnie prze-twarzaczy w zamian za spłatę długów. W całym mieście krążyły plotki o tym, że nie brakowało prostytutek skazanych pierwotnie na zupełnie inne prze-tworzenie, ale poddanych modyfikacji według szczegółowych instrukcji alfonsów, którzy kupowali je do swoich „stajni”. Mówiono, że proceder ten jest żyłą złota dla nieuczciwych biotaumaturgów na państwowych posadach.

Kiedy David szedł owym nie kończącym się korytarzem, miał wrażenie, że czas ciągnie się absurdalnie i niezdrowo, jak zjełczała melasa. Za każdym razem, gdy mijał uchylone drzwi, nie potrafił oprzeć się pokusie i zaglądał do środka. Pragnął patrzeć w inną stronę, ale oczy nie chciały go słuchać.

Czuł się jak w ogrodzie z koszmarnego snu; każde pomieszczenie zawierało bowiem unikatowy wykwit zmutowanego ciała, nadzwyczajny owoc nieludzkich tortur.

Minął nagie ciała pokryte piersiami na kształt pulchnych łusek. Monstrualny korpus ze zgrabnymi, dziewczęcymi nogami po obu końcach. Kobietę spoglądającą na niego inteligentnymi oczami znad drugiej pochwy i wilgotnych, pionowych warg sromowych, którymi zastąpiono jej usta w ponurej parodii tego, co odsłaniały jej szeroko rozsunięte nogi. Dwóch małych chłopców wpatrujących się w nieustającym zdumieniu w gigantyczne penisy, które im przyprawiono. Wielorękiego hermafrodytę.

David czuł w skroniach natrętne pulsowanie. Był chory z oburzenia i przerażenia.

Wreszcie stanął przed drzwiami pokoju numer siedemnaście. Nie odwracał się. Wyobrażał sobie wzrok prze-tworzonych, którzy bez wątpienia obserwowali go, wychylając się ze swych więzień krwi, kości i seksu.

Zapukał. Po chwili rozległ się brzęk łańcucha wysuwanego z zaczepu i drzwi uchyliły się nieznacznie. David wszedł, zapominając o wstydliwej rzeczywistości korytarza i koncentrując się na własnej hańbie. Drzwi zamknęły się za nim.

Mężczyzna w garniturze czekał na niego, siedząc na łóżku i wygładzając krawat. Inny, który otworzył i zamknął drzwi, stanął za Davidem z rękami złożonymi na piersiach. Uczony spojrzał na niego przelotnie, po czym wbił posępny wzrok w siedzącego.

Mężczyzna wskazał dłonią na krzesło stojące obok łóżka. David przyciągnął je bliżej i usiadł.

– Witaj, „Sally” – odezwał się cicho.

– Serachin – wycedził mężczyzna. Był szczupłym człowiekiem w średnim wieku. Miał inteligentne oczy o wyrachowanym spojrzeniu. Absolutnie nie pasował do tego miejsca, do rozpadającego się pokoju w domu publicznym, a jednak jego twarz była zupełnie spokojna. Wśród prze-tworzonych dziwek mógł czekać na swego rozmówcę równie cierpliwie i swobodnie jak w korytarzach Parlamentu. – Chciałeś się ze mną widzieć – dodał po chwili. – Minęło sporo czasu, odkąd mieliśmy od ciebie wiadomość. Uznaliśmy cię już za uśpionego agenta.

– Cóż… – David zająknął się, zmieszany. – Nie miałem nic do zameldowania. Aż do dziś.

Mężczyzna wyrozumiale skinął głową.

David oblizał usta. Trudno mu było zacząć. Mężczyzna patrzył na niego ze zdziwieniem, marszcząc czoło.

– Stawka się nie zmniejszyła – odezwał się po chwili. – Nawet wzrosła nieznacznie, jeśli chodzi o ścisłość.

– O bogowie, ja… – David znowu utknął. – Ja po prostu… no, wiesz… wyszedłem z wprawy.

Mężczyzna ponownie kiwnął głową.

„I to bardzo” – pomyślał bezradnie David. „Od ostatniego razu minęło sześć lat i przysiągłem sobie, że więcej tego nie zrobię. Że muszę się z tego wyplątać. Znudził się wam szantaż, a ja już nie potrzebowałem pieniędzy…”

Pierwszy raz wydarzył się piętnaście lat wcześniej. Dwaj nieznajomi w garniturach weszli wówczas do tego właśnie pokoju, w którym David spędzał czas, korzystając z jednych z ust wymizerowanej prze-tworzonej dziewczyny. Pokazali mu aparat i zagrozili, że wyślą heliotypy do gazet, czasopism i władz uniwersytetu. Dali mu jednak wybór i zaoferowali dobre pieniądze.

Więc donosił. Tylko okazjonalnie; raz, może dwa razy do roku. Potem przestał i milczał przez długi czas. Aż do tego dnia. Tego dnia bowiem naprawdę zaczął się bać.

David odetchnął głęboko i rozpoczął swoją opowieść.

– Kroi się coś wielkiego. Och, na Jabbera, nawet nie wiem, od czego zacząć. Słyszeliście o tej chorobie, która się panoszy? O tych ludziach z wyssanym umysłem? No to powiem wam, że wiem, skąd się wzięła. Sądziłem, że jakoś zapanujemy nad tą sprawą, że uda się… Ale nic z tego, na Diabli Ogon! Sytuacja jest coraz poważniejsza i obawiam się, że… że potrzebujemy pomocy. – Jakaś część umysłu Davida miała ochotę splunąć z odrazą na jego tchórzostwo i na te niepotrzebne złudzenia, ale on prawie nie zwracał uwagi na głos sumienia. Mówił pospiesznie: – Wszystko to przez Isaaca.

– Dana der Grimnebulina? – upewnił się mężczyzna. – Tego, z którym dzielisz laboratorium? Teoretyka-renegata. Partyzanta nauki ze skłonnością do ważniactwa. Co on znowu knuje? – Mężczyzna uśmiechnął się zimno.

– Słuchajcie, to wam powiem. Został zatrudniony przez… Powiedzmy, że dostał zlecenie zbadania wszystkich aspektów lotu. Zaczął więc kolekcjonować wszelkie okazy latającej zwierzyny, żeby mieć materiał do eksperymentów. Ptaki, owady, aspisy, dosłownie wszystko. Wśród tego zwierzyńca znalazła się też pewna tłusta gąsienica. Przez długi czas dziadostwo wyglądało tak, jakby miało zdechnąć, ale Zaac musiał w końcu znaleźć sposób na utrzymanie go przy życiu, bo nagle zaczęło rosnąć. Stało się… wielkie. Taki skurwysyn – dodał z emfazą, rozkładając ręce, by uświadomić słuchającym rozmiary gąsienicy. Siedzący wpatrywał się intensywnie w jego oczy, z nieruchomą twarzą i zaciśniętymi pięściami. – Wreszcie zaczęło się przepoczwarzać i byliśmy cholernie ciekawi, co z tego wyrośnie. Aż pewnego dnia wróciliśmy do laboratorium i znaleźliśmy Lublamaia – no, wiecie, trzeciego lokatora naszego magazynu – leżącego na podłodze i zaślinionego, bez zmysłów. Czymkolwiek jest ten sukinsyn, który wykluł się z kokonu, po prostu wyżarł umysł Lublamaia… a potem uciekł i teraz żyje na wolności.

Mężczyzna w garniturze zdecydowanie skinął głową, zupełnie inaczej niż wtedy, gdy z obojętną miną zachęcał Davida do zwierzeń. – I dlatego uznałeś, że lepiej będzie nas poinformować.

– Gówno prawda. Wcale tak nie pomyślałem. Wtedy jeszcze sądziłem, że sami możemy coś zdziałać. Byłem cholernie wściekły na Isaaca i nie miałem pojęcia, co będzie dalej, ale miałem nadzieję, że w jakiś sposób namierzymy to bydlę i ocucimy Luba… Ale teraz pojawiło się podobno więcej takich stworzeń i mnożą się opowieści o ludziach, którzy… stracili rozum… No, ale ważne jest to, że dowiedzieliśmy się wreszcie, kto dostarczył Zaacowi tego robala. Jakiś zasrany urzędniczyna w Parlamencie rąbnął larwę z przesyłki dla Działu Badań i Rozwoju. Kiedy o tym usłyszeliśmy, pomyślałem: „O kurwa, lepiej nie zadzierać z władzą”. – Siedzący mężczyzna poparł osąd uczonego pojedynczym ruchem głowy. – Uznałem, że zabraliśmy się do sprawy, która nas przerasta, i to bardzo… – David umilkł, ale gdy mężczyzna otworzył usta, żeby coś powiedzieć, nie dał mu dojść do słowa. – Nie, słuchajcie mnie! To jeszcze nie koniec! Tak się składa, że słyszałem o rozruchach w Kelltree i wiem, że zwinęliście naczelnego pisemka „Runagate Rampant”, zgadza się? – Mężczyzna w garniturze milczał, machinalnie przygładzając nie istniejącą zmarszczkę materiału na rękawie marynarki. Fakt, o którym wspomniał Serachin, nie został upubliczniony, ale atak na rzeźnię w Dog Fenn bez wątpienia musiał stać się przyczyną niezliczonych plotek. – Otóż jedna z przyjaciółek Isaaca – ciągnął David – która pisywała artykuły do tej gazetki, skontaktowała się z tym aresztowanym redaktorem – sam nie wiem jak, pewnie przez jakiegoś pieprzonego taumaturga – i usłyszała od niego dwie ważne wiadomości. Po pierwsze, przesłuchujący… czyli wasi ludzie… podejrzewają, że on wie o czymś, o czym naprawdę nie ma pojęcia. Po drugie, wypytywali go o pewien artykuł w „RR”, a ściślej o informatora, który dostarczył dziennikarzowi materiał. Ten informator to kobieta; nazywa się Barbile, a najważniejsze jest to, że to właśnie jej wasz urzędnik rąbnął gąsienicę-potwora! – David urwał, czekając, aż znaczenie ostatnich słów dotrze do obu słuchaczy. – Jak widać, wszystko to zazębia się jakoś, chociaż muszę przyznać, że nie wiem, o co tu chodzi. I nie chcę wiedzieć. W każdym razie widzę, że wchodzimy wam w paradę. Może to zbieg okoliczności, ale ja tak nie uważam… I nie mam nic przeciwko tępieniu potworów, ale nie zamierzam razem z moim kolegą stawać po niewłaściwej stronie prawa, milicji, tajnych służb, rządu i Jabber wie czego jeszcze. Chyba powinniście jakoś zamknąć tę sprawę.

Mężczyzna siedzący na łóżku klasnął w dłonie i w tym momencie David przypomniał sobie o czymś.

– Cholera, posłuchajcie mnie jeszcze! Tak się zastanawiałem nad sensem całej tej historii i… nie wiem, czy się nie mylę, ale… czy nie chodzi w niej czasem o energię kryzysową?

Mężczyzna bardzo powoli pokręcił głową, raczej nie rozumiejąc, do czego zmierza Serachin.

– Mów dalej.

– No, tak się złożyło, że w ostatnich dniach Isaacowi wymknęło się parę słów, z których wywnioskowałem, że… udało mu się zbudować działający prototyp maszyny kryzysowej… Wiecie, co to oznacza?

Rysy siedzącego stwardniały, a oczy otworzyły się bardzo szeroko.

– Jestem łącznikiem wszystkich agentów, którzy pracują dla nas w Brock Marsh – syknął. – Oczywiście, że wiem, co to oznacza, ale… nie wyobrażam sobie… to przecież… Zaraz, przecież to nie miałoby sensu, prawda? Czy… czy to prawda? – Mężczyzna po raz pierwszy wyglądał na głęboko poruszonego.

– Nie wiem – odparł David, bezradnie rozkładając ręce. – Ale jestem pewien, że to nie były czcze przechwałki… Wspomniał o tym przypadkiem… Naprawdę nie mam pojęcia. Wiem tylko, że pracował nad tym z przerwami od wielu, wielu lat…

W obskurnym pokoju zapadła cisza. Łącznik siedzący na łóżku w zadumie zapatrzył się w przeciwległy kąt pokoju. Na jego twarzy malowały się na przemian sprzeczne uczucia. Wreszcie spojrzał na Davida.

– Skąd o tym wszystkim wiesz? – spytał.

– Zaac mi ufa – odrzekł Serachin. Lojalna cząstka jego osobowości znowu skrzywiła się z niesmakiem, a on ponownie ją zignorował. – Najpierw ta kobieta…

– Nazwisko? – przerwał mężczyzna. David zawahał się.

– Derkhan Blueday – mruknął w końcu. – Tak więc ta Blueday z początku nie chciała przy mnie nic mówić, ale Isaac zaręczył za mnie. Zna moje poglądy, czasem razem chodziliśmy na demonstracje. – „Ty nie masz poglądów, jesteś pieprzonym zdrajcą” – odezwał się głos w jego umyśle. – Rzecz w tym, że w takich chwilach… – zaczął smętnie i rozmyślił się, wyraźnie nieszczęśliwy. Mężczyzna w garniturze niecierpliwie machnął ręką: nie interesowało go ani poczucie winy Davida, ani to, jaką racjonalną legendę próbował do niego dorobić. – Isaac powiedział jej, że może mi ufać, i kazał mówić o wszystkim swobodnie. – David umilkł. Mężczyzna na łóżku czekał. Wreszcie uczony wzruszył ramionami. – To wszystko, co wiem – szepnął.

Łącznik skinął głową i wstał.

– W porządku – rzekł. – To bardzo… przydatne informacje. Zapewne będziemy musieli zatrzymać twojego przyjaciela Isaaca. Ale nie przejmuj się – dodał, uśmiechając się pocieszająco. – Nie jesteśmy zainteresowani wyeliminowaniem go. Możliwe, że będziemy potrzebowali jego pomocy. Przeczucia cię nie mylą, to pewne. Rzeczywiście, trzeba uzupełnić pewne fakty, połączyć je w logiczną całość, ale to już nie twoje zadanie. Możliwe, że my je wykonamy. Z pomocą Isaaca. Będziemy w kontakcie. Dostaniesz instrukcje na piśmie i postarasz się wykonać je co do joty, choć naturalnie nie muszę ci o tym przypominać, prawda? Dopilnujemy, żeby der Grimnebulin nie dowiedział się, skąd dostaliśmy informacje. Być może zaczniemy działać dopiero za kilka dni, więc… nie wpadaj w panikę. To już nasza sprawa. Ty siedź cicho i pilnuj, żeby der Grimnebulin robił to, co robi. Jasne? – David żałośnie kiwnął głową i znieruchomiał. Mężczyzna spojrzał na niego surowo. – To wszystko – warknął. – Możesz iść.

Zmagając się jednocześnie z wyrzutami sumienia i poczuciem niewymownej ulgi, David wstał i pospiesznie ruszył w stronę drzwi. Szedł energicznie, ale wydawało mu się, że płynie w bagnie, gdyż wstyd osaczył go ze wszystkich stron jak morze gęstego, lepkiego śluzu. Całym sercem pragnął wyrwać się wreszcie z tego pokoju, zapomnieć o tym, co powiedział i zrobił, nie myśleć o monetach i banknotach, które wkrótce dostanie, i skupić się wyłącznie na lojalności, która łączyła go z Isaakiem, oraz na tym, że podjął najsłuszniejszą decyzję.

Drugi mężczyzna otworzył przed nim drzwi. David popędził przed siebie, niemal biegnąc korytarzem i po schodach. Nie mógł doczekać się wolności.

Przemierzając ulice Spit Hearth, nie poruszał się jednak wystarczająco szybko, by uciec przed poczuciem winy, które otaczało go podstępem jak ruchome piaski.

Загрузка...